> km 400-499
Dystans całkowity: | 15079.27 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 178:35 |
Średnia prędkość: | 18.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 40659 m |
Liczba aktywności: | 35 |
Średnio na aktywność: | 430.84 km i 22h 19m |
Więcej statystyk |
Ołomuniec
d a n e w y j a z d u
417.91 km
0.00 km teren
23:21 h
Pr.śr.:17.90 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/zvmGrPKktbcrPK2TA
Ołomuniec. Drugi, po Koszycach/Węgrach, z najważniejszych
zagranicznych celów na ten sezon padł moim łupem właśnie teraz. Podobnie jak w
tamtym przypadku, nie udało mi się za pierwszym, a za drugim razem. Pierwsza
próba skończyła się odwrotem na granicy, w Cieszynie, i zgłębianiem wiedzy nt. budowy
bębenka tylnej piasty. Tym razem naprawiony i sprawdzony sprzęt nie ma prawa
zawieść. Pogoda też ma być stabilna, a o formę też się nie boję. Musi się udać.
Plan jest taki, jak na kartce. Po drodze chcę koniecznie zaliczyć Koprzywnicę
(miasto Tatry), a wrócić planuję PKP z Opola. Dystans podobny jak przy Koszycach,
przewyższenie też. Z tym że tam najwięcej podjazdów było na początku, a tu
najwięcej będzie na końcu trasy. Faktem którym warto też wspomnieć, jest że tamta
trasa była w zeszły weekend, więc miałem tylko kilka dni na regenerację.
Start 6.10, czyli wyruszam dobrze wyspany. Przez peryferia
miasta szybko dojeżdżam do Skawiny, gdzie tym razem, dla odmiany skręcam w
wojewódzką na Kalwarię. Wariant bardziej pagórkowaty niż krajówką na Zator ale
przecież nie będę znowu jechał tak samo. Wstający dzień zapowiada się pogodnie.
Sprawnie wciągam kolejne hopki zachodniego krańca Pogórza Wielickiego, z
których rozpościera się rozległy widok na dolinę Wisły. Przejeżdżam pod lasem
słupów linii WN, koło słynnego klubu i docieram do Kalwarii. Kwiatowe
baldachimy na rynku podobne jak w New Sączu. Po małej pauzie wskakuję na równie
pagórkowatą DK52, która zaprowadzi mnie do B.B. Kilka takich zmarszczek dzieli
mnie od „Miasta, w którym wszystko się zaczęło”. A kolejnych kilka garbów od
niewielkiego miasteczka, znanego z historii polskiej motoryzacji, a dokładniej
z produkcji silników Diesla. Potem jeszcze Kęty (znane nie wiem z czego), w
których opuszczam główną drogę. Do B.B. dojadę skrótem przez Kozy (największa
wieś w Polsce, prawie 13 tyś. mieszk.). Z ostatniego wzgórza rozpościera się
już piękna panorama „stolicy Podbeskidzia”, znanej chyba z każdy wie z czego. W
mieście jestem koło południa. Pierwsze 90km w 6h jest dla mnie dobrym wynikiem.
Szybkim zjazdem i dwupasmowymi przelotówkami staczam się do starówki miasta. Szybka
tylko fotka jakiegoś placu i bodajże Ratusza. Pogodny do tej pory dzień zaczyna
jednak pochmurnieć. Tzn. z tyłu, na wschodzie dalej pogodnie, chmurzy się tam
gdzie jadę, nad Czechami. Na szczęście nie wygląda to jakoś groźnie, a prognozy
nie zapowiadały żadnych opadów. Plus taki, że mniej picia i kremu z filtrem
zejdzie. Z Bielska na Skoczów starą drogą krajową, która po wybudowaniu
ekspresówki została zdegradowana do drogi lokalnej. W drodze do Cieszyna
towarzyszą mi coraz to ładniejsze widoki, na Beskid Śląski a potem i
Śląsko-Morawski. Znaczy się Czechy na wyciągnięcie ręki :) Na granicznym moście
na rzece Olzie melduję się chwilę po 15tej i jestem gotów podbój nieznanych
krain :) Ahoj przygodo! Pauzuję na jakimś obskurnym chodniku na blokowisku
(chyba płytki asfaltem przykryli :D) i bez większych problemów lokalizuję drogę
number 648. Kierunek: Frydek-Mistek. Po drodze taka oto ciekawostka – ładnie
pomalowany dom, z rowerowym akcentem ;) Druga ciekawostka – takie jakby dzikie cmentarzysko aut. Takie dobre szamochody wyrzucajom?! W Polsce to by wszystko
jeździło! We Frydku jestem późnym popołudniem. Zwiedzanie ograniczam do
pochyłego rynku i małej rundki głównymi drogami. Pierwsze drogowskazy na
Ołomuniec bardzo bowiem rozbudzają wyobraźnię, nie pozwalając tkwić w miejscu. W
dalszym ciągu jadę czymś w rodzaju polskiej wojewódzkiej, na tym odcinku idącej
równolegle z autostradą. Ale taką autostradą autostradą. Inną niż w Polsce. Nawierzchnia
jest betonowa, a nitki rozdzielone są szpalerem małych krzewów. Idąca
równolegle boczna droga – też betonowa, idealnie równa. Inne standardy, inny
świat… A przecież Czechy to sąsiedzi, zaraz za miedzą… Na takich właśnie
rozkminkach dlaczego tutaj robią to lepiej mija mi odcinek do Priboru. Przed
miastem remont, sporo nowiutkich Tatr. W Polsce nowiutkich Jelczy coś nie
widać… W Priborze przeciętny raczej rynek, nie wyróżniający się ni to na plus,
ni to na minus. Oraz taka oto klimatyczna, brukowana grubo ciosanymi
kamieniami, stroma uliczka. Wyjeżdżam z miasta drogą na południe. To nie jest
najkrótsza droga do Ołomuńca. Ale przecież jednego z symboli Czech (może
przesadzam) odpuścić nie mogę. Koprzywnica. Pierwszy samochód wyprodukowano tu
w roku 1897. Rzecz jasna do żadnego muzeum się wybieram, ale liczę że uda mi
się zobaczyć jakieś eksponaty na wolnym powietrzu. Tu jednak trochę słabo z
tym. Najpierw skręcam w strefę przemysłową. Teraz jak patrzę na mapę to cała ta
strefa to jeden wielki teren Tatry. Zajmuje powierzchnię większa chyba od całej
pozostałej części Koprzywnicy, centrum, blokowisk itp. razem wziętych. Przy
wyremontowanych drogach mnóstwo tak rzadko przecież spotykanych w Czechach
ścieżek rowerowych. Ale sobota wieczór, więc pustki, i jeżdżę sobie jak chcę. Jedyne
jednak dwie Tatry jakie udaje mi się zobaczyć zza ogrodzeń to takie oto
wojskowe okazy. Z czego jedna to „Tatra” (ma kabinę od Renault) a druga, już
prawdziwa Tatra. Dobre i co. Zawracam do centrum. Przejeżdżając przez
blokowiska na przedmieściach ukazuje mi się ciekawy widok. Pociąg. Ale nie taki
zwykły pociąg. Na peron wtaczają się dwa stareńkie, malutkie, pyrkoczące wagony
motorowe. Kilku ludzi wsiada, kilku wysiada i skład odjeżdża. Śmiesznie to
trochę wygląda ale śmieszne nie jest. To jest widok typowy dla Czech jak i
Słowacji. Tu kolej ciągle istnieje, i wygląda na to że ma się dobrze. W Polsce
dawno by puścili busy, wożące ludzi jak worki z ziemniakami a tory zaorali. I
ścieżkę rowerową zbudowali. Obowiązkowo z kostki Dauna. Samo centrum
Koprzywnicy może nie tyle zaniedbane, co nadgryzione zębem czasu. Co nie
oznacza że jest brzydkie, mnie tam się podoba. Natomiast nie podoba mi się to,
że przed wreszcie zlokalizowanym Muzeum Tatry, nie ma żadnej zabytkowej
ciężarówki. Tylko taki oto zabytek kolejnictwa. W dodatku w stanie mocno
jakotakim… Mało reprezentacyjnie się to prezentuje. Całe szczęście że zrobiłem
zdjęcia tamtym dwóm nowiutkim wojskowym sprzętom, bo wyjechałbym z miasta Tatry
bez zdjęcia Tatry! Przez opuszczeniem tej ciekawej mieściny przyglądam się
jeszcze chwilę wypadku na rondzie. Pan chyba ściął tą naczepką barierkę i
latarnię. Po tym chwilowym „skoku w bok” znów obieram główny kierunek trasy,
tj. Ołomuniec. Słońce chyli się ku zachodowi, wyłaniając się nawet na chwilę
zza przerzedzonych już chmur. Zachód w Czechach – fajna sprawa :) 10km i już
główną szosą wjeżdżam do Novego Jicina. Na przedmieściach mą uwagę zwraca taki zabytek techniki. Nie omieszkałem sobie zrobić w nim zdjęcia :) Nic nie pisze
żeby nie wolno było wchodzić. Zresztą to kawał żelastwa, nie zepsuł się przez
100lat, to i ja go nie zepsuję. A poza tym przecież i tak nikt nie widział. Na
rynku w Jicinie zasiadam jeszcze w miarę za jasności. Ale w czasie odpoczynku
zaraz zapalają się latarnie oraz zegar na wieży i powoli zapada mrok. Póki co noc
jest ciepła i pogoda. Nocna wędrówka po nieznanej, Czeskiej Ziemi będzie więc
niczym nie zakłócona i nie utrudniona. Pierwsze zaliczone tej nocnej tułaczki
miasto to Lipnik nad Becvou. Nic szczególnie wyróżniającego się – rynek z
kościołem, na obrzeżach blokowiska, taki tam małomiasteczkowy standard. Potem
tonąca w mrokach czeskich odludzi droga kilka razy przechodzi z jednej strony
autostrady na drugą. To jedne z niewielu miejsc ze śladami sztucznego
oświetlenia - od świateł mknących w obie strony samochodów. Poza tym drogę
oświetla mi tu tylko lampka, delikatnie wspomagana dość jasną, księżycową nocą.
Z ciekawostek wyłaniający się z mroku ładnie iluminowany wiadukt. Ostatnie
kilka km przed głównym celem główną szosą nr 35. Na maleńkiej, ale całodobowej
stacyjce (trzeba obudzić obsługę dzwonkiem) kupuję coś do picia, ostatni
otwarty sklep był sporo km temu. Wreszcie za którymś wzniesieniem widzę
pomarańczową łunę sporego jak na Czechy miasta (porównałbym je do Tarnowa) i
długo wyczekiwaną tablicę! Już prawie jestem :) Zaraz za zakrętem dojeżdżam do
sporej, ale chyba śpiącej jeszcze o 3 w nocy, stacji kolejowej. Na skwerku pod
biurowcem Allianzu zdrzemnąłem się, ale tylko chwilę, bo zaraz obudził mnie
chłód nocy. Już nie jest tak ciepło jak wieczorem. Nocne zwiedzanie rozpoczynam
od niezwłocznego udania do centrum tego zabytkowego, bogatego w historię
miasta. Przez kilka wieków średniowiecza było ono bowiem stolicą Moraw i
zarazem drugim największym miastem Czech, rzecz jasna po Pradze. Dopiero
później Ołomuniec utracił pozycję i wyprzedziło go Brno. Poza jakimiś tam
kamieniczkami, jakich wiele wszędzie, pierwszą poważną atrakcją jest Katedra
Św. Wacława (Vaclava). Kawał kościoła. Następnie bulwarami, alejkami wzdłuż
jakiegoś kanału oglądam od dołu dobrze zachowane mury obronne i inne
umocnienia. Z położoną powyżej starówką połączone są takimi, nieco gorzej
zachowanymi „klatkami schodowymi”. W międzyczasie niebo powoli z czarnego robi
się granatowe i wstaje nowy dzień. Wschodu Słońca jednak nie zobaczę – poranek
znów będzie pochmurny. Zwiedzam jeszcze nieco mniej zabytkowe obiekty, jak kładkę prowadzącą do galerii handlowej czy taki oto śmietniko-zaułek. Zrobiłem
zdjęcie bo ta miejscówka żywcem przypomina mi scenerię z gier komputerowych w
które za małolata nałogowo grałem. A dokładnie z Liberty City w GTA III. Gwóźdź
programu zwiedzania Ołomuńca jednak ciągle przede mną. Obejrzałem to w
Internetach i od razu uznałem za taki must see tutaj. Do rzeczy: Kolumna Trójcy
Przenajświętszej. Wysoka niczym 10-piętrowy blok, sczerniała pod upływem czasu,
pełna rzeźb i Łacińskich napisów robi wrażenie. Poważnie, groźnie, nawet może
trochę strasznie wygląda, pewnie przez tą barwę. Jest zwana też „Kolumną
morową”. Zbudowana jako prośba do Boga, aby chronił ludzi przed
dziesiątkującymi średniowieczną Europę epidemiami. Niezwykła rzecz. Oglądam
dokładnie ze wszystkich stron. Ratusz, choć też niczego sobie, niknie jednak w
obliczu wspominanego, sąsiedniego zabytku. Spośród mnóstwa innych ratuszy
wyróżnia go natomiast TO: cała bateria zegarów, pokazujących wszystkie chyba
możliwe wskazania dotyczące czasu, daty czy zjawisk astronomicznych :O Minuty,
godziny, dni, miesiące, fazy księżyca, aktualny widok sfery niebieskiej i
gwiazdozbiorów, no wszystko jest. Bardzo tu ciekawie, ale dochodzi 5ta rano,
pora wracać. Jeszcze chwilę drzemki na przystanku na przedmieściach, małe na
zakupy na OMV (stacja taka) i niestety muszę żegnać się z Ołomuńcem. Przede mną
jeszcze 100-150km asfaltu, zależy dokąd dociągnę. Do tego jadę na południe a
więc sporo z tego szybuje się po górach, których na granicy CZ/PL nie brakuje.
Droga do Sternbernku to ostatnie kilometry płaskości, pośród pól uprawnych i
stawów. Na horyzoncie widać już zieloną ścianę gór. Po drodze zdrzemnąłem się
chwilę na takiej ławeczce, która już chyba zaczęła żyć ;) W Sternberku niestety
przejeżdżam tylko przez przedmieścia. Blokowiska przemieszane z halami
fabrycznymi i wielkopowierzchniowymi sklepami, niewiele więc mogę o tym mieście
powiedzieć. Nie za bardzo mam chęci jechać na rynek. Wciągam tu jeszcze tylko 2
hot-dogi i herbatę. Spożywam to typowe dla długich tras śniadanie na pustym o
tej porze dworcu autobusowym. Ok, pora zabrać się za tą wspinaczkę. Na wykresie
obok śladu wygląda to ciekawie. I tak jest też w rzeczywistości. Główna szosa wije
się serpentynami pośród urwisk i odsłonięć skalnych, bystro nabierając
wysokości. Na dystansie kilku km wznosi się z 200 na 600m n.p.m. Z podjazdu, z
przerw pomiędzy drzewami rozciągają się szerokie widoki na równinę, z której tu
wjechałem. Tu na szczycie też taka trochę równina, oczywiście mniejsza, lokalna
można by rzec. Usiana jest ona masztami szybko wirujących elektrowni
wiatrowych. Na rozstaju obieram drogę na Bruntal, inną „krajówkę”. Kolejne
bardzo fajne, dzikie odcinki pośród pól i lasów. Podjazdy też obecne, ale w już
w skromniejszej postaci. Pomimo to taki kryzys trochę. Co chwila odpoczywam.
Każdy przystanek autobusowy staje się pretekstem do odpoczynku. Odpuszczam
tylko tym bez ławeczki, na ziemi nie siedzę ;) Po drodze scenka niczym z
Koprzywnicy, tylko że w wersji hard. Po plączącej się tu nieopodal drogi linii
kolejowej (pojedynczy tor, bez trakcji elektr.) toczy się nieśpiesznie samotny
jeden wagonik motorowy. Dwie osie, wielkości autobusu miejskiego. Ot całe
Czechy :) O, dokładnie taki wagonik. W drodze do Bruntala mijam ciekawie
wyglądające wzgórze z kościołem na szczycie. Kawałeczek od drogi, kusi żeby tam
wjechać. Ale nie, jednak nie, nie mam siły. Gdzieś tam horyzoncie się kotłuje,
ale to chyba daleko. Wreszcie zjazd do Bruntala. Dochodzi południe i jest już
niezły skwar. Rynek – o, taki. Do Krnova a więc i do granicy rzut beretem,
20km. Dodatkowo praktycznie całość to zjazd, więc moje ślimacze tempo przemieszczania
się mocno wzrasta. Momentami osiągając wartości bliskie 70km/h ;) Chwila moment
i jest Krnov. Mocno kolejowe miasto. Już mi znane, byłem ze dwa razy. Gąszcz
torowisk można pokonać główną drogą po estakadzie lub ciekawą kładeczką. Rzecz
jasna wybieram drugą opcję :) Z ów kładeczki uwieczniam obraz Czeskiego
kolejnictwa. Na zdjęciu wyróżniają się dwie śmiesznie wyglądające lokomotywy
potocznie zwane „nurkami”. Granicę przekraczam po 14tej. Ochłonąwszy po
niesamowitej dawce wrażeń zagranicznej podróży, zaczynam zastanawiać się nad
bardziej przyziemnymi kwestiami. Jak np. dokąd jechać na pociąg. Planowane na
początku Opole odpada – za daleko, nie mam siły, mam dość. Jedyną sensowną
alternatywą jest Kędzierzyn-Koźle. Sensowną tj. wiem że jeździ stamtąd sporo
pociągów na Śląsk, a nie 2 na dzień na przykład. Upalnym popołudniem toczę się
więc powoli w tamtą stronę. Utoczyłem się jednak raptem kilometr po Polskiej
Ziemii a tu remont. Że niby za kilometr nie ma przejazdu. Postawiam sprawdzić,
może jednak jest? Nie. Jednak nie. Mieli rację. Remont mostu, w poprzek drogi
głęboki na kilka metrów wykop. Nie ma szans przeprawić się przez to z rowerem. Zawracam
i nadkładam kawałek objazdem wąziutką, wiejską drogą. Jedynym miasteczkiem po
drodze są Głubczyce – przejeżdżam tranzytem. Ileś tam gorących i męczących
kilometrów, z których przywiozłem taką oto fotkę. Prawie jak w Windowsie ;)
Burze gdzieś tam poszły na zachód, mnie nie dosięgną. W Kędzierzynie o 17tej.
Pociąg o 19tej. Spędzam ten czas na dworcu wciągając zapiekanki, herbatę i
schładzając się wewnątrz budynku. Ok a ten „pociąg” to tak naprawdę 3 pociągi
;) 3x Regio, z przesiadkami w Gliwicach i Katowicach. Był jakiś ICek, ale ja
wolałem tak, po taniości :) W domu po 23ciej.
Ołomuniec zaliczony. Po Czechach już trochę jeździłem ale to
był pierwszy cel położony w głębi tego kraju. Tej trasy po Czechach nakręciłem
~220km. Marzy się oczywiście Brno, no a Praga to się rozumie samo przez się :)
6.10 - 23.15
11,15l (w tym 2,4l energatyka)
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Koszyce + liznąć Węgier
d a n e w y j a z d u
423.51 km
0.00 km teren
22:53 h
Pr.śr.:18.51 km/h
Pr.max:73.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/f6bvfXQGUK9xpuS46
Dziś nadszedł ten dzień. Dzień w którym po raz drugi
zaatakuję Słowackie Koszyce i Węgierską granicę. Koszmarna awaria z zeszłego
tygodnia już naprawiona. Jest nowy bębenek i oś. Wszystko dobrze skręcone. Koło
skończyłem robić w czwartek wieczorem. Czyli że pojechałem na takim świeżo
zrobionym kole na Węgry? Niezupełnie. W piątek po południu je przetestowałem. 2km
po osiedlu nakręciłem ;) Ale oprócz tego odpowiednio się przygotowałem –
wziąłem kilogram narzędzi. Standardowy zestaw uzupełniłem o wszystko co
potrzebne do obsługi tylnej piasty: klucze do konusów, bat, imbusa 10kę, klucz
do kasety i do prawej bieżni, nawet jakieś tam zapasowe kulki. Nauczony
ostatnią awarią będę woził cały ten kilogramowy setup do końca sezonu ;) Plan
przedstawia się tak jak na rozpisce. 370km. Yhym ;) Zawsze wychodzi więcej.
Zawsze.
Startuję dobrze wyspany, o godz. 6.30. W Wieliczce wciągam
śniadanko. Po czym pagórkowatą DW966 przecinam na wskroś Pogórze Wielickie. Czerwiec,
więc żółte łany rzepaku ustąpiły miejsca królującym na polach całym stadom czerwonych maków. Przed Gdowem załapuję się na jakiś pokaz lotów balonowych. W Gdowie koło
8mej. I tu ujawnia się pewna wada startów o poranku zamiast o północy. Ledwo co
wyjechałem, i już zaczyna robić się gorąco. Startując o północy ładnych kilka h
jedzie się w przyjemnym chłodzie. Oczywiście wada ta objawia się tylko podczas
letnich upałów. Wiosną/jesienią może to być zaleta, zamiast dwóch zimnych
nocy/poranków zalicza się tylko jedną zimną noc/poranek. Z Gdowa standardowo, na
Nowy Sącz zawsze tak jeżdżę: boczną górzystą drogą przez Stare und Nowe Rybie. Sporo
potu zostawiam na tych pierwszych, konkretnych dziś podjazdach. Przed Limanową
jestem już nieźle odwodniony. W Koszarach kupuję największą, 2,5l Colę
(Pepsi?). Ciepłą… Mały wiejski sklepik, w takich to tylko piwsko mają z
lodówki… Połową litra zwilżam ubrania i myję rower ;), litr wypijam duszkiem,
litr zostawiam na drogę. W Limanowej dłuższa pauza w cieniu kasztanowca. Odwlekam
tą wspinaczkę krajówką i odwlekam, ale w końcu trzeba się za zabrać. Litacz
(~650m) podjeżdżam już w lejącym się z nieba żarze. Ale nie jest całkiem pogodnie.
Na północy, nad Pasmem Łososińskim niebo prezentuje się niepokojąco. To akurat
nie aż tak ważne, gorzej że na południu, nad Sądeckim też się kotłuje. Na
zjeździe do New Sącza, na jednej z serpentym, słyszę
dobiegające właśnie stamtąd pierwsze grzmoty. Co to będzie? W mieście z powodu
remontu mostu muszę nadłożyć kilka km. Dunajec przekraczam mostem na obwodnicy.
Most fest solidny – nawet chodnik zabezpieczony jest dwoma barierkami! :DDD
Jakby np. w zderzeniu z rowerem poległa pierwsza bariera, to zawsze jest druga,
która uratuje rowerzystę przed niechybną śmiercią w wodach rzeki! Na rynku
przycupnąłem w cieniu takiego jakby baldachimu z kwiatów. Z pół godzinki
zbieram siły przed kolejnym podjazdem, na Krzyżówkę, jednocześnie czekając na
rozwój sytuacji meteorologicznej. Chyba OK, w tą stronę nie idzie. Tam gdzie
jadę, na Krzyżówkę, na wschód, też nie. Poszło gdzieś hen na południe. Ciągnący
się przez bite 20km podjazd na przełęcz znów w lejącym się z góry piekle. Co tu
dużo mówić, powoli idzie. A na liczniku ledwie 100km… Na Krzyżówkę wczołguję
się 16.30. Czyli ten 120km odcinek zajął mi okrągłe 10 godzin!!! Jest to wynik
poniżej wszelkiej krytyki, po prostu wstyd. Jak mała dziewczynka. Dobry szoszon
w 4h by to machnął. Na granicy godzinę później, fotki zapomniałem zrobić. Z
kołem OK, doglądałem go co jakiś czas, sprawdzając czy jakiś luz się nie
pojawia. Czyli sprzęt jest gotowy na podbój Węgier. Ale czy zawodnik jest
gotowy? No, tak średnio. Raptem 1/3 trasy a trochę sponiewierany już jestem.
Nachodziły mnie nawet debilne myśli, żeby odpuścić, jakoś to skrócić i na
Przemyśl jechać. O nie. Na pewno nie. Jadę na tą Słowację, jakby było bardzo
źle, to najwyżej znów na tym Preszowie zakończę. Czym prędzej zjeżdżam do
Bardejowa, żeby w ostatniej chwili mi się nie odwidziało i żebym nie zawrócił
na Krzyżówkę. Jak już zjadę, to nie ma odwrotu ;) Z powrotem pod górę ciągnął
nie będę. Przez takie oto dziury toczę się do Bardejowa. Rynku zaliczać nie
planuję. Byłem nie raz. Bardziej chodzi mi po głowie rynek w Koszycach ;) Niestety
jakoś przymuliłem i na Świdnik skręciłem, nadkładając kolejne kilka km. I
niewielkim plusem jest to że mury obronne zobaczyłem, bardziej bym wolał mury
obronne w Koszycach zobaczyć. Gdy w końcu wracam na właściwą drogę, jest już
wieczór. Ale to dobrze. Gdy tylko ochłodziło się, od razu moc wróciła do
normalnego, tj. wysokiego poziomu :) Po kryzysie z Krzyżówki ani śladu! Hopki
między Bardejowem a Preszowem wciągam więc bez większego wysiłku. Takie oto jajeczko
znalazłem na stoliku na przydrożnym parkingu. Po prostu sobie leżało. Nie
brałem oczywiście, po co mi. Na innym parkingu, tym z „obywatelami mokradeł”, o
którym wspominałem przy opisie trasy do Preszowa też chwilę odpoczywam. Bo to
bardzo fajne miejsce. Wraz ze zbliżaniem się do Preszowa, zbliża się też noc.
Miasto osiągam o 21.30, ale jako że to czerwiec to jeszcze granatowo, nie
całkiem czarno. Na liczniku wybija 200km. Forma ciągle wysoka, morale jeszcze
wyższe, ani w głowie mi tu kapitulować :) Atakuję Koszyce! Preszów zwiedzam więc
tylko przejazdem, robiąc zdjęcia co ciekawszych rzeczy, jak np. klubu nocnego
(?), czy charakterystycznych nazw ulic. Wg znaku do Koszyc 20km. W
rzeczywistości więcej, tak pod 30. Jadę bowiem starą „krajówką” idącą równolegle
do autostrady. Krajówka nie ciągnie się jednak do samych Koszyc, kawałek przed nimi
łączy się z autostradą i razem z nią przeistacza w ekspresówkę. Wolę nie
ryzykować, nie wiem ile Słowacka Policia sobie liczy za jazdę rowerem po takiej
drodze. Końcówkę trzeba zatem objechać pokrętnymi bocznymi drogami. Tak też
robię, w Budzimirze odnajduję właściwą przecznicę. Tu mała ciekawostka – przystanek z nimi biblioteczką :) Próbowałem coś poczytać ale niewiela idzie
rozszyfrować. Zresztą sami zobaczcie. Z ciekawostek to jeszcze chyba takie
Słowackie disco-polo ;) Z następnego odcinka tymi bokami zdjęć brak, ale to nie
znaczy że nic tam ciekawego nie było widać. Bo było, tylko aparat w tel.
oczywiście nie widział. A była na początek stroma ścianka do wciągnięcia, z
nieco ponad 200 na prawie 300m n.p.m. Na szczycie zaś widok niezwykły. Poza
rozgwieżdżonym niebem, widać dwie żółto-pomarańczowe łuny światła. Jedna na
północy, druga na południu. Nietrudno się domyślić od czego one pochodzą –
północna to Preszów, południowa – Koszyce. Jak ktoś mnie czasem pyta po co
jeżdżę nocą na rowerze – to na przykład po to :) Kto nie jeździ, nie zrozumie. Na
równie stromym zjeździe przed kołem przelatuje mi sarna, prawie zawału
dostałem. Jakaś jedna wioska, most na rzece Hornad, druga wioska, kawałek
doliną rzeki. I oto są! Kosice! Stolica Kraju Koszyckiego! Coś jak miasto
wojewódzkie w Polsce. Jest trochę po północy. No to zwiedzamy. Przelatuję,
dosłownie, przelotowymi drogami. Bo całe Koszyce błyskają na żółto. Tj.
wszystkie sygnalizacje na skrzyżowaniach są wyłączone. Ale tak dosłownie
wszystkie, co do jednej. Noc z soboty na niedzielę. To rozumiem :) Zaliczam
rzecz jasna Stare Miasto. Nocne życie ma się tu dobrze. Mnóstwo mniej lub bardziej
podpitych imprezowiczów, kursujących od pubu do klubu, od klubu do pubu. Gwar,
krzyki i inne dziwne zachowania ;) Dzieje się. Nie ma tu co prawda rynku, ale
jest taki jakby bardzo wydłużony plac, otoczony dwiema odnogami drogi. A na
placu moc atrakcji, w rolach głównych: jakiś pomniko-kolumno-obelisk, opera/teatr, no i DUPNY kościół. A może bazylika było by tu odpowiedniejszym
słowem. DUPNA bazylika :) Na zdjęciu niewiele co widać, wracając, w dzień
zrobię lepsze ujęcie. Ok, ale to są jednak takie zabytkowe tylko atrakcje. A
chciałem tu zobaczyć również innego rodzaju atrakcję – wielką hutę, największą
na Słowacji. Patrząc w Internetach na produkcję i zatrudnienie to tak 3-4 razy
większą od marnych resztek Krakowskiej huty. Nazywa się niby US Steel Kosice,
ale w rzeczywistości jest kawałek za miastem, jakieś 10km na południe. Z Koszyc
wyjeżdżam drogą nr 17. W mieście jest bardzo ciepło: 22’C w środku nocy. Zaraz
za wyjazdem daje o sobie znać częste, ale tu występujące w ekstremalnej formie
zjawisko. Opuszczam „miejską wyspę ciepła” i dokładnie wraz z końcem zabudowań
wpadam w ścianę chłodnego powietrza. Taką ścianę w sensie ścianę, jak od
linijki. Ciepło – metr dalej chłodno. Ciekawe. Ciemnymi odludziami docieram do
bocznej drogi przez wioskę Haniska, która powinna mnie zaprowadzić do głównej
bramy huty. Tak mi się wydawało, że powinna. Bo po przejechaniu nią 6-7km w
zupełnych ciemnościach brzegiem muru ogromnego zakładu droga kończy się.
Docieram do czegoś, co główną bramą raczej nie jest. Są jakieś parkingi, ale
małe, brama też jest ale nieduża, jakiś tam przystanek kolejki, ciężarówek
prawie nic. Pusto, ciemno, głucho. Nie, to na pewno nie jest to. Cóż, robię
zdjęcia tego co jest, logo huty widoczne, więc dowód zaliczenia jakiś tam mam. Przyjechałem
tu nieprzygotowany. Teraz patrzę w domu na mapę i tam gdzie zajechałem to brama
walcowni. Brama główna i całe centrum administracyjne jest gdzie indziej.
Dojechać tam można albo od drogi ekspresowej, albo bokami, ale baaardzo na
około, kawał drogi. A wspominana „kolejka” to w rzeczywistości linia
tramwajowa, docierająca tu aż z Koszyc. No nic, nie mogę dłużej krążyć wokół
huty, bo przede mną główny tak naprawdę cel wycieczki – Węgierska granica! Wracam
po śladzie te 6-7km do krajówki. A stąd już tylko 10km dzieli mnie od wielkiej
chwili. Od maleńkiego kroku dla ludzkości, ale wielkiego dla mojej rowerowej
kariery :D Od Węgier! Ostania miejscowość na Słowacji to Sena. Noc powoli
dobiega końca. Gdy przy drodze wyrasta tablica „Maygar blablacośtam” emocje sięgają
zenitu :D
10 czerwca 2018 roku,
godz. 3.46.
To już się stało. Już o tym nie myślę, nie planuję, nie skrobię
na karteczce rozpiski z planem trasy, nie liczę km i przewyższeń na gpsies. To
się dzieje w rzeczywistości, a nie w głowie, czy na kartce papieru. To dzieje
się tu i teraz, w tej chwili, to dzieje
się NAPRAWDĘ. UDAŁO SIĘ! Radości
nie ma końca, bezsprzecznie jest to jedno z moich najmocniejszych rowerowych
przeżyć.
No ok, ale jak właściwie ta granica SK/HU wygląda? A wygląda
następująco: Nad drogą i po jej bokach wznosi się wielki pawilon dawnego
przejścia granicznego. Po rozmiarach wnioskuję że pewnie bardzo ważnego
przejścia. Na parkingach mnóstwo ciężarówek, całe sznury „TIRów”. Pewnie czasik
jazdy się skończył w tacho i pauzują. Rzecz kolejna – tablice i znaki w bardzo
specyficznym języku. Mnóstwo samogłosek, z mnóstwem ogonków, pod jak i nad
nimi. Geografia - okolica raczej równinna, gdzieś tam w oddali niewielkie wzgórza. Zza nich powoli wynurza się Słońce. Niewątpliwie wschód Słońca na
Węgrzech był jednym z najbardziej magicznych wschodów Słońca w moich trasach :)
Nie dlatego, że wyglądał jakoś niesamowicie. Tylko dlatego że był na Węgrzech
:) Ok, porobiłem mnóstwo zdjęć tablic ze śmiesznymi nazwami miejscowości ale
coś by wypadało pozwiedzać. Z tym że Budapeszt czy Balaton raczej nie wchodzą w
grę ;) Na liczniku 280km. Do Muszyny 140, w upale i sporo po górach. Postanawiam
zwiedzić wiec pierwszą napotkaną miejscowość. A jest nią: Tornyosblablacośtam.
Niesamowita dziura, niemalże wierna kopia słowackich niesamowitych dziur. W
pozytywnym tego słowa znaczeniu - fajnie, klimatycznie, ciekawie. A
najciekawszą rzeczą są tu ławeczki. Stare, betonowo – drewniane, spłowiałe. Ale
to nie o ich budowę mi chodzi a o ilość – jest ich tu tyle, że pewnie mogliby
na nich jednocześnie usiąść wszyscy mieszkańcy wioski. Po jednemu na każdej :) W
Polsce mogliby się uczyć, na krakowskim rynku nie ma ani jednej :D (kilku
betonowo-kamiennych klocków nie liczę, one służą jako dekoracja wylotów
wentylacji podziemnego muzeum). Nakręciłem z 5km po Węgierskiej ziemi. Na razie
musi mi tyle wystarczyć. I tak powrót nawet stąd lekki nie będzie. Oj nie
będzie ;) Przejeżdżam jeszcze raz pod wielkim pawilonem, ostatni rzut oka na
Węgierską krainę, i zbieram się w drogę powrotną. Do Koszyc po śladzie,
krajówką. Tak jak przez całą noc praktycznie zero sennych zamułek, tak teraz o
poranku łapie mnie senność. Zwalczam ją 20-30min. drzemką na przystanku, gdzieś
w połowie drogi. W Koszycach z powrotem o 6 rano. 300km. Jadę jeszcze raz na wydłużony,
pełen wspomnianych atrakcji plac. Tym razem kościół widać w całej okazałości :)
Oglądam jeszcze inne, pomniejsze ciekawostki jak taki oto sklejony kropelką dzwon zvon im. pewnego polskiego dziennikarza. Jest też bardzo ważny, tym razem z
praktycznego punktu widzenia obiekt – pompa z wodą. Skwapliwie z niej korzystam,
zmywając z siebie część brudu, z tych części ciała z których się da, nie
gorsząc postronnych widzów. Pół litra też zatankowałem, podobno „pitna voda”,
czyli że niby można pić. Szukam jakiejś stacji, tej trasy nie jadłem jeszcze
nic ciepłego. Na północy miasta jedną lokalizuję. Sieci OMV. Wciągam jakąś
bagietę(?) z pieczarkami i pięknie, nie tylko jak na stację benzynową, podaną herbatę. Szukając wyjazdu źle skręciłem, w wylotówkę która prowadzi do
ekspresówki. Znowu nadkładam kilka km. Ale to nic, wykorzystuję to jako
pretekst do wciągnięcia na mijanym Shellu buły (tym razem na zimno) i kolejnej
herbaty (rzecz jasna gorącej). Euforia ze zdobycia Węgier zaczyna mijać, a ja
zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Do tego niedziela zapowiada się nie
mniej upalnie co sobota. Co tu dużo mówić, kryzys po prostu. Apogeum osiąga on
podjeździe za miastem, na bocznej drodze na Budzimir. Rozpaczliwie szukam
skrawka cienia. Majaczące na szczycie podjazdu nieduże drzewo obok kapliczki,
jest dla mnie oazą, do której się doczołguję. Siadam na przyjemnym, zimnym
betonowym krawężniku, i przez dłuższą chwilę dochodzę do siebie. Z kolei po
zjeździe do głównej drogi, BARDZO przyjemny odcinek, droga skąpana jest w
cieniu okalających ją szpalerów topól. Ale oczywiście to tylko fragment, bo
generalnie to patelnia, opony lepią się do asfaltu. Spory kawałek jechałem
nieźle odwodniony. W napotkanym wreszcie sklepie kupuję izo, pilnie potrzebna
„szybka hydracja”. Kolejny kryzys zwalczam chwilą leżenia w cieniu na ławeczce.
Te 30km dzielące Koszyce z Preszowem wydają się być o wiele dłuższe, niż nocą
gdy nocą jechałem w tamtą stronę. Wreszcie jest. Miasto obleśnych, żółto-niebieskich latarni. Tak tylko przelatuję, zatrzymując się tylko na
tankszteli za wyjeździe, po kolejną bułę i herbatę. Ile ich wciągnąłem w drodze
powrotnej to nie pamiętam. A ile wydałem na to pieniędzy to nie wiem, i nie
chcę wiedzieć. Za Preszowem odmiana – nie na Bardejów, a na Lubowlę. Droga
staje się górzysta. A właściwie to chodzi o jedną, 600m przełęcz, którą trzeba
wciągnąć z poziomu 200m n.p.m. To też były ciężkie kilometry. Kupiłem kolejną
bułę (na drogę) ale nie mogłem znaleźć kawałka ławeczki, by ją zjeść. Tzn.
ławeczki były, ale na Słońcu. Wolałem usiąść w cieniu na poboczu drogi niż się smażyć. W Sabinowie dalej pełna lampa, ale na horyzoncie zaczyna się chmurzyć, a
potem i grzmieć. W Lipianach mały deszcz mnie dopada, ale kompletnie mi to nie
przeszkadza, w taki upał taki deszczyk to czysta przyjemność. Żeby tylko pogoda
wytrzymała do tej Muszyny. Wreszcie zjazd do Lubotina, wreszcie kilometrów zaczyna
ubywać szybciej. W Lubotinie na rozstaju w prawo, i jeszcze kawałek w dół.
Przez przejściem w Lelowie szybkie zakupy, buła + Złoty Bażant do pociągu. No a
potem to już niecałe 10km pełną hopek, boczną drogą do Muszyny. Kryzys minął,
na szczycie przełęczy zresztą już. Tak że power mi się niesamowity włącza i w
kroplach znów zaczynającego atakować deszczu docieram do Muszyny. Przed
odjazdem zdążam jeszcze przyglądnąć się chwilę jakiejś wiejskiej imprezie. Do
bezpośredniego Regio do Krakowa wskakuję o 17.30. W ostatniej chwili, bo zaraz
po odjeździe zaczyna się ulewa :) W pociągu regeneruję się Złotym Bażantem i
cieszę z udanej trasy. Lać przestaje za Sączem. Do Krakowa wracam bez przygód
koło 22giej.
I tak minęła trasa z gatunku tych, które na zawsze pozostają
w pamięci :) Tak zdobyłem Węgry! A nad Balaton i do Budapesztu też mi się marzy
kiedyś dojechać :)
6.30 - ??.??
Gdzieś zaginął mi czas jazdy... wpisuję więc średnią 18,5.
15l (w tym 3l energetyka)
Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Toruń
d a n e w y j a z d u
417.59 km
0.00 km teren
23:35 h
Pr.śr.:17.71 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2350 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Ładna piosenka, polecam: https://www.youtube.com/watch?v=zdCzuQseaOE )
Wpadłem kiedyś na pomysł kolejnej rzeczy którą można by kolekcjonować jeżdżąc na rowerze - fajnie byłoby zaliczyć wszystkie miasta wojewódzkie w Polsce. Oczywiście startując z Krakowa, bez noclegów po drodze. Po ostatniej trasie do Gdańska wydaje mi się to całkiem wykonalne, tylko Szczecin jest (troszkę) dalej. Przypomniawszy sobie o tym fajnym celu dziś na tapetę wziąłem Toruń, + ew., jak się uda - Bydgoszcz (nie udało się). Pogoda jak na drugą połowę października zapowiadała się całkiem znośna - kilkanaście stopni, w nocy kilka. Druga noc ma być mglista. Ale dawno nie jeździłem w mgłach więc może być fajnie.
Start jak zwykłe o północy, a dokładniej to pięć po. Przelatuję przez miasto niekoniecznie przejmując się ścieżkami rowerowymi / sygnalizacją świetlną i wylatuję wojewódzką 794-eczką. Znowu ta sama droga ale co zrobić, tędy najbliżej. Przed Skałą jedyny de facto podjazd na trasie i początek mgieł. Ale jako że jest ciepło (~10 stopni) to są one jedynie fajnym urozmaiceniem. W Skale śniadanie, i dalej na Wolbrom. Pierwsze fajne, nieoświetlone odcinki. W Wolbromiu zamiast zdjęcia rynku dla odmiany zdjęcie zegara na Urzędzie Miasta. Koło Pilicy mgły ustępują (jeśli są to one zawsze się tu kończą). W Pilicy pauza pod powoli opadającą z liści wielką lipą. Jak ten czas leci, nie tak dawno, podczas majówkowej trasy do Poznania miała młode zielone listki... Zanim zacznie mi być smutno ruszam dalej, na Pradła & Lelów. Po drodze na przystanku autobusowym ciekawe znalezisko (na takich przystankach w wioskach często można znaleźć różne ciekawe rzeczy) - kobiecy stanik. Rozmiaru niewielkiego. Ciekaw jestem w jakich okolicznościach ktoś go tu powiesił ;) W Lelowie dokupuję picia - dziś poszedłem bowiem po rozum do głowy i nie z targałem z domu jak zwykle 2,5l, tylko 1l. Tu też powoli zaczyna się przejaśniać. Zamotawszy się nieco na wyjeździe z miasta (pętelkę zrobiłem) wskakuję z powrotem na 794kę. Którą opuszczam kilka km za miastem, wreszcie jakieś nowe okolice poznam. Obsadzone ładnymi drzewami boczne drogi, zaorane pola i jesienny zapach lasów. Takie oto przyjemne okoliczności przyrody będą mi towarzyszyły przez całą drogę do Radomska. Po drodze z godnych odnotowania mieścin: Przyrów, Gidle i Pławno. W każdej coś w rodzaju rynków/głównych placów (w Gidlach niestety robi on za parking). Aha, po drodze zaczęło kropić, ale dosłownie po kilku km przestało. Do Radomska wjeżdżam krajową 91ką a jest koło 10.30. Rozpogodziło się ale z temperaturą szału nie ma. Coś tam odpoczywam, jem, dzielę się wafelkami z dwoma miłymi wróbelkami i dalej, na Kamieńsk, kilkanaście km krajówką. W Kamieńsku koło południa. Jest tu pomnik T. Kościuszki, jest też w miarę ciepło. Odcinek do Bełchatowa zapamiętałem głównie z tego że było pod wiatr. W okolicach tej kopalni chyba zawsze tak wieje. Kopalnię oglądnąłem sobie w marcu, więc tym razem zadowalam się fotką ledwie widocznych kominów elektrowni. Po drodze remonty i ruch wahadłowy. Mnóstwo czasu tam straciłem ale jednocześnie sporo odpocząłem czekając na zielone światła. W końcu docieram do Bełchatowa. Bardzo nieprzyjazne rowerzystom miasto, taki Tarnów w miniaturze. Wszędzie koślawe ścieżki z różowej kostki Dauna i kierowcy trąbiący gdy ktoś ośmieli się jechać po jezdni (a ścieżka jest po lewej stronie drogi). Bełchatów to nie miasto, to stan umysłu. Zrobiłem więc sobie tylko selfie z lokalnymi bikerami i czym prędzej uciekłem z tego ZOO. Na wolności bardzo przyjemnie - gładka, mało ruchliwa wojewódzka :) Niepokoi natomiast to że raptem 200 na liczniku a ja jestem już zauważalnie zmęczony. W końcu docieram do Pabianic. Szeroka brukowana aleja, tramwaje i obskurne PRLowskie budynki. Całość nieco zaniedbana ale może to dlatego miasteczko to mnie tak zainteresowało. Do Konstantynowa & Aleksandrowa Łódzkiego przyjemną, mało ruchliwą DK71. W Konstantynowie kwiatki rodem z Bełchatowa ale na szczęście nie ma tego dużo. Zjadłbym przed nocą coś ciepłego. Zmrok łapie mnie koło Aleksandrowa Ł. Ostatecznie stanęło na 2 zapiekankach z Orlenu, nie ma co szukać nie wiadomo czego, całkiem dobre przecież. Pora na trudny nawigacyjnie odcinek bocznymi dróżkami, bez nawigacji w telefonie się nie obeszło. Dziwne nazwy miejscowości - Jedlicze A, Jedlicze B, wiadukt nad A2ką. Kawałek dalej nieco się zamotałem, przez drugi bliźniaczo podobny wiadukt nad autostradą. Mijam z 5 tablic "Ozorków" ale do centrum nie udało mi się zajechać. Jest za to coś o wiele bardziej dla mnie w tym momencie istotnego a mianowicie pierwszy drogowskaz na Włocławek. O tak, gładka, pusta, prosta krajówka to to na co czekałem :) Bardzo sprawnie łyka się nocą takimi drogami kilometry. Docieram do Łęczycy. Miasta znanego głównie za sprawą zamku. Niestety nie było za bardzo jak ująć go w kadrze i ostatecznie zadowalam się zdjęciem rynku i więzienia. Za miastem ciekawostka - mija mnie kolumna wojskowa. Ze 20-30 pojazdów mogło być, w tym ok. 10 czołgów na naczepach. Zaczyna się chcieć spać (jakby co kupuję energetyka na stacji) ale do Krośniewic docieram jeszcze w dobrej formie. Jest koło północy a na liczniku 300km. Słabo. Wypijam dużego Red Bulla, wciągam cztery 7days'y, ubieram prawie wszystko co mam (zimno!), siedzę chwilę z zamkniętymi oczami (taka prawie drzemka). Jestem gotów do dalszej drogi ale coś mi się to nie widzi. Dosłownie. Gęste mgły, zimnica, ogromna wilgoć w powietrzu. I tak będzie niemal do Torunia. Nie chce mi się szukać normalnego wyjazdu z miasta więc przenoszę rower przez barierki w poprzek dwupasmówki. Przecież nikt nie widział ;) Niestety przy pokonywaniu rowu wlazłem w wodę i zamoczyłem prawego buta (w tą stopę będzie mi teraz zimno). O wjeździe do Kuj-Pom informuje mnie przydrożny billboard. Z miast mijam tylko położony nad jeziorem Lubień Kujawski. Na węźle z A1ką pierwszy drogowskaz na Toruń! O tak, takie rzeczy mocno podnoszą na duchu. Kowal (miasto) ominąłem obwodnicą, jakoś przeoczyłem zjazd. Jest bardzo zimno. Szukam jakiejś stacji, ze wskazaniem na Orlen. Jedną znajduję ale zamknięta. Chcę się czym prędzej znaleźć we Włocławku, tam musi jakaś być. Najpierw jednak długa, demotywująca, zimna, ciemna i mglista prosta przez las. Tam to już miałem dość wszystkiego. A na domiar złego jakiś batman mi się wyłonił z ciemności. Cały na czarno, żadnego odblasku, bo po co. Prawie wpadłem na dziada. Wreszcie jest Włocławek. A w nim oaza ciepła na tej bezkresnej zimnej pustyni - Orlen! Zapiekanek w nocy nie serwują ale są hot-dogi. W tym momencie nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, ważne że ciepłe. W połączeniu z ciepłem wewnątrz budynku i gorącą herbatą stawiają mnie one na nogi. Ubieram jeszcze ostatnią warstwę jaka została mi do ubrania, tj. drugie spodnie na wierzch i jestem gotów do dalszej walki. Przez miasto przelatuję niestety główną drogą, zahaczając tylko o jakiś podrzędny placyk. Rynku nie chce mi się szukać. Do Torunia jakieś 50km. Droga jest jedna. Prosta jak drut dwupasmowa krajówka. Z początku z upierdliwymi ścieżkami i zakazami dla rowerów, które na szczęście kończą się za miastem. Po drodze efektownie rozświetlone zakłady (widok podobny do rafinerii w Gdańsku). Dłużył się ten odcinek strasznie a kilometrów nie ubywało. Spać się chciało, ze 3 razy zatrzymałem się na standardowe 5min drzemki na przystankach ale skończyły się one siedzeniem z zamkniętymi oczami. Gdy z mgieł wyłania się świecący na czerwono Orlen postanawiam rozprawić się z sennością w drugi ze znanych mi sposobów - za pomocą energetyka. 2x0,33l. Pomogło :) Gdzieś tu do krajówki dołącza się autostrada i będą tak sobie szły równolegle przez następne 20km. Powoli zaczyna świtać, tj. czerń wymieszana z szarością i bielą zamienia się w biel wymieszaną z szarością. A potem w biel wymieszaną z bielą. Po drodze oglądam takie cudo i dłuższą chwilę zastanawiam się co autor miał na myśli. Nic nie wymyśliłem, jadę dalej, zastanowię się nad tym później. W czasie ostatnich km przed miastem po prawej towarzyszy mi ładny lasek. Szkoda że nie wiedziałem że kilkaset metrów za nim jest Wisła, może jakiś ładny widoczek by był. Tablicę "Toruń" osiągam o godz. 8.20, udało się! O Bydgoszczy rzecz jasna nie ma mowy, nie tym razem. Szukam więc najpierw stacji kolejowej. Bez problemów odnajduję niezbyt imponujący zabytkowy, otoczony torowiskami budynek, z parowozem - pomnikiem na placu. Kilka razy windami w te i w wte, kupuję bilety i mam niecałe 2 godziny na zwiedzanie miasta, odjazd 10.46. Z ciekawych rzeczy, kolejno: most. Bardzo długi, 6 przęseł, wg. Wikipedii 898m długości! (dla porównania te krakowskie mają raptem sto kilkadziesiąt metrów). Wisły za bardzo nie widać, wszystko tonie w mgłach. Pomnik z wielką kotwicą. Z rzeczy standardowych: rynek i ratusz. Na koniec rzecz najważniejsza: pomnik M. Kopernika. Wystarczy, chciałbym coś jeszcze zjeść na dworcu. Wracam po śladzie, na dworcu zapiekanka & herbatka, jakieś tam zakupy i odjazd. Podróż pierwszym TLK minęła bez przygód, zdrzemnąłem się, posłuchałem muzyki itp. Przesiadka na Wa-wie Zachodniej, planowo godzina czekania. Tymczasem pojawiały się kolejne komunikaty - opóźniony: 80, 90, 115, 120, 125, ostatecznie stanęło na 130 min :D Jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało bo gdzie mi się spieszy? Do pracy dopiero w pon. na 8. Jeździć po Warszawie już mi się nie chciało więc pospacerowałem sobie z rowerem po okolicach dworca. Pozwiedzałem warszawskie przejścia podziemne, tam to naprawdę można zabłądzić ;) Zjadłem zapiekankę (która to już? 4ta? i jeszcze 2 hot-dogi były) w ukraińskim barze prowadzonym przez miłą Ukrainkę, przy fajnej ukraińskiej muzyce. Ogólnie popatrzyłem sobie trochę na życie wielkiego miasta i sam tym tym życiem trochę pożyłem. Odjazd 17.15 (planowo 15.05 :D). W pociągu spora frekwencja i za bardzo podkręcone ogrzewanie. Podróż spędziłem więc na podłodze, w przedziale rowerowym, za to w towarzystwie miłych (i ładnych) turystek :) Na Głównym po 20tej a w domu koło 21szej.
Udana wycieczka, kolejne duże miasto zdobyte. Takie jesienne jazdy też mają swój urok. Pierwsze 300 jechało się dobrze, dopiero ostatnia setka mnie zniszczyła (fizycznie i psychicznie). Ale przecież dzięki temu satysfakcja ze zdobycia celu jest jeszcze większa :) Nawet ten opóźniony pociąg w sumie na plus, jedyne co na minus to Bydgoszcz odpuściłem. Ale ona nie mi nie ucieknie ;)
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/xXMJDQXJRf1pWSPW2
0.05 (21.10) - ok. 21.00 (22.10)
2,133l energetyka, 1,5l wody smakowej, 0,75l izotonika, >1l herbatki
4 banany, 2 (duże) bułki z pasztetem, duże wafelki, duże delicje, małe pierniczki, 4 7days'y, 4 zapiekanki, 2 hot dogi, chipsy & herbatniczki
Nowe gminy:
Łódzkie:
Lutomiersk
Konstantynów Łódzki
Aleksandrów Łódzki
Zgierz - obszar wiejski
Zgierz - teren miejski
Parzęczew
Ozorków - obszar wiejski
Ozorków - teren miejski
Łęczyca - obszar wiejski
Łęczyca - teren miejski
Daszyna
Krośniewice
Nowe Ostrowy
Kujawsko - Pomorskie:
Lubień Kujawski
Kowal - obszar wiejski
Kowal - teren miejski
Włocławek - obszar wiejski
Włocławek - teren miejski
Lubanie
Waganiec
Raciążek
Aleksandrów Kujawski - obszar wiejski
Aleksandrów Kujawski - teren miejski
Wielka Nieszawka
Toruń
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Poznań
d a n e w y j a z d u
420.60 km
0.00 km teren
19:57 h
Pr.śr.:21.08 km/h
Pr.max:63.50 km/h
Temperatura:17.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2059 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(w Nw. Mieście n. Wartą GPS zwariował)
Poznań chodził mi po głowie od dawna, był jednym z celów na ubiegły sezon. Miała to też być moja pierwsza 400ka. Ostatecznie 400 zrobiłem na pętli do Stalowej Woli a stolica Wielkopolski musiała trochę poczekać. Do wczoraj. Po kilku +-300km zrobionych w tym sezonie trasach stwierdziłem że jestem gotowy na dorzucenie czwartej setki. Długi weekend i dość silny, wschodni wiatr (w Polsce niezbyt częsty) ostatecznie zadecydowały o kierunku trasy. Przygotowania nie zajęły mi długo, dawno wykreślony ślad tylko czekał na wgranie do GPSa. Natomiast wynikł pewien dość istotny problem. W trakcie niedzielnej przejażdżki po mieście jakaś rowerzystka poprosiła mnie o użyczenie pompki. Okazało się że ta nie pompuje zaworu Schredera, co mnie nie zdziwiło, bo już kiedyś miałem taki problem. Natomiast w domu okazało się że nie pompuje też Presty... Głowica zupełnie się zepsuła. 10ta wieczór w niedzielę, nowej nigdzie nie kupię. Nie pojadę też przecież bez pompki. Nie pozostało nic innego jak zabranie pompki serwisowej. Hehe dwa razy już tak z nią jechałem, w 2013 i 2014 roku ;) Żeby zrównoważyć jej ciężar nie wziąłem jak zwykle biorę 1,5l butelki wody ;)
Przespać się nie udało, trudno. Startuję 5 minut po północy. Przelatuję przez przygotowujące się do 3-majowych uroczystości miasto i wskakuję na DW794. Na Częstochowę droga jest praktycznie jedna, więc pierwsze 1/3 trasy wiedzie przez dobrze znane mi okolice. Przed Skałą jedyny dziś cięższy (z 200 na ponad 400m n.p.m.) podjazd. Jest dość chłodno, w Skale spadło na chwilę do 2'C. Śniadanie. Zjadam to co, co je się szybko, czyli banana i jakiegoś wafelka. Szkoda tracić czasu na jakieś ucztowanie. Fajny, w większości nieoświetlony odcinek (lubię takie ciemności) i jest Wolbrom. Tu też mała przerwa ale raczej tak dla zasady (żeby posiedzieć chwilę na ryneczku) niż z rzeczywistej potrzeby. Bo jedzie się bardzo sprawnie: kilometry mijają szybko, podjazdy wchodzą gładko. Właściwie to już tu, po kilkudziesięciu km wiedziałem że dotrę do Poznania. Przed Pilicą jak zwykle w tych okolicach bywa, zaczynają się mgły. O tym że mijam zamek w Smoleniu informuje mnie tylko tabliczka, bo nie jest on iluminowany. W Pilicy też mała pauza. Nie byłem chyba jeszcze w tym miasteczku nocą. Odtąd do Częstochowy głównie bocznymi drogami. W okolicach Żerkowic zaczyna się przejaśniać. Wschód Słońca ciężki jednak do zidentyfikowania bo zachmurzenie jest pełne. Włodowice, charakterystyczny wiadukt nad CMK, Kotowice. Kawałek dalej bardzo ciekawe miejsce, przejeżdżając obok zobaczyć trzeba obowiązkowo. Punkt widokowy na Kueście Jurajskiej. Takiej jakby wielkiej skarpie, urwisku z ładną panoramką okolic. Do tego ruiny jakiegoś kościoła. Oprócz tego, tak ogólnie, w oczy rzucają się jeszcze trzy rzeczy: Po pierwsze później budząca się do życia przyroda na Jurze. Drzewa w większości bezlistne. Po drugie mnóstwo tych drzew jest połamanych jak po jakiejś wichurze, głównie sosen. Po trzecie co kawałek jakaś ruina domku, często z tabliczką "Na sprzedaż". Zjazd do Żarek (lub Żarków, kto wie jak to się odmienia?). Odcinek wśród ładnych sosnowo - brzozowych lasków, ostatni podjazd. I ostatni, szalony zjazd, do Olsztyna. To tu wykręciłem dzisiejszego maxa. Odtąd do Poznania będzie zatrważąjąco płasko ;) Zresztą liczby mówią same za siebie: pierwsze 1000m przewyższenia przypadło (niemal idealnie) na pierwsze 100km, pozostały tysiąc na kolejne trzysta. W Olsztynie miła pogawędka z innym rowerzystą, panem koło 50ki. Nie zdradzam celu podróży, głupie uczucie czymś się komuś pochwalić gdy ten myśli że się z niego idiotę robi... Przyzwyczaiłem się ;) Kawałek krajówką i docieram do Częstochowy, a jest koło 8mej. Przebijam się przez miasto, w trosce o zdrowie psychiczne nie korzystam z tutejszych ścieżek rowerowych. Mimo najszczerszych chęci po prostu nie dam rady. Dłuższa przerwa na ławeczce przy reprezentacyjnej alei. W międzyczasie ociepla się. Do ponad 10 a mniej niż 15 stopni. Koło 9tej zbieram się w drogę. Ale zanim opuszczę miasto zajeżdżam pod Jasną Górę, nie mogło się obyć bez fotki z tego niezwykłego miejsca. Drogami wojewódzkimi kieruję się na Wieluń. Zaczynają się typowe dla centralnej Polski krajobrazy: ciągnący się po horyzont bezkres pól uprawnych. Urozmaicony niekiedy majaczącym w oddali lasem, czasem przecięty idealnie równym szeregiem dumnie prężących się słupów linii energetycznej. Wszystko to natomiast przykryte niebem, na którym błękit sprawiedliwie dzieli powierzchnię z dywanem chmur... Chmur układających się w powtarzalną kompozycję która również wydaje się nie mieć końca... Po prostu czuć tą przestrzeń, ten otaczający mnie ogrom świata. Z takich bardziej praktycznych rzeczy czuć natomiast wiatr. Który w zależności od kierunku drogi bardzo pomaga, pomaga lub trochę przeszkadza. Całą tą rowerową ekstazę przerwał niestety jakiś paproch, który wpadł mi do oka tuż przed Działoszynem. I długo nie chciał wypaść, na płakanie jednym okiem poświęciłem chyba z pół godziny (odtąd jechałem już w okularach). Aby nie tracić czasu coś też zjadłem i dopompowałem przednie koło, z którego wolno schodziło ciśnienie. Pompowanie sprzętem który dźwigałem w sakwie to czysta przyjemność, pół minuty i kilka bar w oponce :) Aż szkoda było łatać, wolałem zatrzymać się dziś kilka razy po drodze i kilkoma, kilkunastoma ruchami tłoka dorzucać atmosfer :) W Działoszynie przejeżdżam przez wezbraną Wartę, na rynku tylko fotka. Odcinek do Wielunia był jednym z najbardziej skierowanych na zachód. Co tam się działo! Jak dobrze przycisnąć to można było do 50ki na płaskim się rozpędzić :) A 30-40 to tak bez większego wysiłku. W Wieluniu odpoczywam w parku, przebieram się wreszcie krótkie ciuchy (z 17 stopni już było) i podziwiam imponujący, kilkunastometrowy fragment murów obronnych ;) Ale nie ma co żartować, w Krakowie niewiele więcej się zachowało. Kawałek krajówką, potem bokami aż do Kalisza. Przez Brzezinami długa prosta przez las. Która wydawała się nie mieć końca. Jednostajny widok, szum wiatru, gwizd terenowych opon, do tego senność. A ja wpadłem w jakiś taki trans... Może nawet małe halucynacje? Bo wydawało mi się że widziałem w oddali światła samochodów. Które jednak potem mnie nie mijały. Ale może mi się tylko wydawało. W każdym razie musiałem się na chwilę zatrzymać, żeby się z tego otrząsnąć. Z godnych odnotowania miejscowości Brzeziny, i wreszcie Kalisz. Jest koło 18tej. Do tej pory miasto kojarzyło mi się tylko z pewnym politykiem, wiedziałem też że jest tam budynek szpitala o ciekawym kształcie. Kalisz okazał się być bardzo ładną mieściną. Rynek, ratusz, jest nawet wyspa utworzona między rzeką a kanałem. Odpoczynek do 19tej. Pora się zbierać, do Poznania jeszcze ponad 100. Jak zwykle do kolejnych miejscowości z rozpiski muszę dodawać te +10km, zawsze jakoś więcej wychodzi. Do Środy Wlkp. pojadę jak leci krajówką, nie ma tu innej sensownie prowadzącej drogi. Od Środy bokami, bo zaczyna się ekspresówka. Ochładza się, przed zmrokiem znowu w długie ciuchy. Za jasności jeszcze Gołuchów. Jest tu duży park i zamek Czartoryskich. Którego nie chce mi się jednak szukać, myślami to ja jestem już pod Poznańskim ratuszem ;) Generalnie jechało by się bardzo fajnie tą krajówką, gdyby nie zakazy dla rowerów i ścieżki z kostki. Tak na zmianę jechałem. Jak zmęczyłem się jazdą po ścieżce to na asfalt, jak odpocząłem na asfalcie to na ścieżkę. Pleszew. Już prawie całkiem ciemno. Pauza. Godzinka jazdy, Jarocin. Rynek/ratusz podobny jak w Pleszewie. Generalnie trochę obawiałem się tej czwartej setki ale nie tylko nie było źle, było nawet bardzo dobrze. Docieram do kolejnej, zdecydowanie mniejszej od dwóch poprzednich mieściny - Nw. Miasta nad Wartą. Tutaj pustki, wszyscy śpią. Tylko jakiś samotny rowerzysta się przypałętał. Kto to widział na rowerze tak po nocy się szwędać. No jak to tak. Jakby nie można było na rowerku się po południu, po obiadku przejechać. I wrócić na kolacyjkę, zanim się ciemno i zimno zrobi. ( ;) )
Trzeci dziś raz przecinam Wartę. Z wiatru który wspomagał niewiele już zostało. Jest za to rozgwieżdżone niebo, którego brakowało pierwszej nocy. W Środzie Wielkopolskiej uwagę przykuwa potężna wieża ciśnień. Interesująca i niebędąca standardowym elementem każdego miasteczka. Pauza na standardowym już rynku i wychodzą na ostatnią prostą. Która taka prosta nie była ;) Zaraz po wyjeździe z miasta sfrezowany asfalt z jakimiś dziurami i łatami przez ładnych parę km (więcej niż 5 a mniej niż 10). Dłonie mi już urywało z bólu na tym. Wiadukt nad A2, potem nad S5. Generalnie totalne zadupia i ciemności. W oddali natomiast żółta łuna światła nad węzłem autostradowym i migający na czerwono rząd świateł (prawdopodobnie linia WN, jedna z ważniejszych w Polsce, 2x400kV). Komorniki, Tulce, takie miejscowości zapadły mi pamięci. Myślałem że już tuż tuż, a tu drogowskaz: Poznań 11km. Aż usiadłem na krawężniku i RedBulla musiałem wypić ;) W końcu, kilka minut przed 3cią, niemal 27 godzin od wyjazdu jest upragniony znak! Poznań! Coś tam mówiłem do siebie, może nawet krzyknąłem, nie pamiętam już. W każdym razie bardzo byłem szczęśliwy :) Długo zabawiłem pod tym znakiem starając się zrobić selfiaczka, ale nie bardzo wyszedł. Mniejsza o to. Wjeżdżamy do miasta. Jakieś osiedla domków jednorodzinnych, rondo na którym się zakręciłem, wiadukt nad torami. Potem jak leci jakąś dwupasmówką bo ruch był praktycznie zerowy. Kolejne rondo, most nad Wartą. Zaraz zacznie świtać. I na rynek, zrobić fotkę pod ratuszem. O tak, długo czekałem na tą chwilę :) No imponujący ten ratusz, taki monumentalny nawet bym powiedział. Efekt potęgowały powiewające w arkadach flagi Polski. Równe 10 flag Polski. Kapliczki na rynku też niczego sobie. Ta chwila mogła by trwać wieczność ale pora się zbierać. Z zabytków zwiedziłem jeszcze przejazdem Plac Wolności, i na dworzec. W wyremontowanym centrum dobrze pomyślane nie ścieżki, a pasy rowerowe. Tak to powinno wyglądać. Dworzec. Ludzie mówią że niezbyt urodziwy bo w kształcie chlebaka. Mnie tam się podoba, w każdym razie lepszy od krakowskiego który... nie ma budynku, bo jest ukryty w podziemiach (!). Kupiłem bilety, coś tam na drogę, pociąg już stał. Odjazd 5.57. Podróż trochę się dłużyła, jechał na około, przez Wrocław, Opole, Częstochowę. W Krakowie koło południa, w domu o 12.35, czyli 36,5 godz. od wyjazdu :)
Poszło gładko, kondycja jak i senność (dwie nieprzespane noce) nie były problemem. Z jakichś bóli to tylko dłonie i prawa kość kulszowa odzywała się od czasu do czasu. Poza tym (już po powrocie do Krakowa) kłuły Achillesy i odrobinę kolana. No i jeszcze ten paproch w oku.
Ale wszystkiemu temu można zapobiec:
- Co do dłoni to pewnie wystarczyłyby rękawiczki z żelowymi wstawkami. Bo jeżdżę bez, do tego na twardych gumowych chwytach/metalowych rogach. Nie lubię nadmiaru szmat tam gdzie nie są one niezbędne.
- Na ból tyłka to wystarczy po prostu więcej jeździć :)
- Achillesy kłuły prawdopodobnie bo nie chciało mi się porządnie butów zasznurować i pięty nie miały właściwego podparcia.
- Jeśli chodzi o kolana to pewnie dlatego że czasem lubię jakiś podjazd z blatu wciągnąć, tak żeby poczuć uda ;)
- W okularach zawsze warto jeździć.
No i ten fart z pompką, że się dowiedziałem że nie działa, bo była
potrzebna. A może to nie fart tylko ktoś na górze mi pomógł dojechać do
tego Poznania?
Udana wycieczka. Tak naprawdę to przygoda a nie wycieczka bym powiedział. 2 noce, 2 wschody Słońca, 4 województwa, 3 wielkie miasta, 420km, i 1,5 doby przygody :) Warto przeżyć coś takiego.
Jeśli liczyć razem z 9km powrotem z dworca to jest to moja nowa życiówka. Jeśli liczyć bez, to nie. Ale czy to ważne?
To był dobry, rowerowy dzień 1,5 doby ;)
Z innych cyferek to jeszcze:
- 100km o 6.05, AVS 20,9
- 200km o 13.00, AVS 21,8
- 300km o 20.15, AVS 21,8
- 356km o 0.05 (równa doba od startu), AVS 21,6
- 400km o 3.30, AVS 21,3
Ściąga ;) © Pidzej
Na wylocie z Krakowa © Pidzej
W Skale © Pidzej
Wolbrom © Pidzej
Na rynku w Pilicy © Pidzej
Pauza w Skarżycach (aparat kłamie, było ciemniej) © Pidzej
O poranku © Pidzej
Odpoczynek we Włodowicach © Pidzej
Charakterystyczny wiadukt nad CMK © Pidzej
Wreszcie jest :) © Pidzej
Na sprzedaż © Pidzej
Nad Kuestą Jurajską © Pidzej
Kuesta Jurajska © Pidzej
Ruiny kościoła Św. Stanisława © Pidzej
Żarki © Pidzej
To też © Pidzej
Wiejski szalet ;) © Pidzej
Oj jest :) © Pidzej
Rynek i zamek w Olsztynie © Pidzej
Złapany na przejeździe © Pidzej
Aleja Najświętszej Maryi Panny © Pidzej
Budynek czegośtam, w każdym razie ładny © Pidzej
Jasna Góra © Pidzej
Jakiś nowy standard oznaczeń ;) (Kamyk) © Pidzej
Przyjemna droga © Pidzej
Miedźno © Pidzej
Stał przy drodze © Pidzej
Rzepaczek :) © Pidzej
Jakiś kamieniołom © Pidzej
Kilogram więcej w sakwie, kilka kurw mniej przy pompowaniu :) © Pidzej
Wezbrana Warta © Pidzej
Rynek w Działoszynie © Pidzej
To ten dywan z chmur o którym pisałem © Pidzej
Kaplica w Kraszkowicach © Pidzej
Park w Wieluniu © Pidzej
I rynek tamże © Pidzej
Mury miejskie Wielunia ;) © Pidzej
Mijałem wiele po drodze © Pidzej
Wierny druh :) © Pidzej
Randomowy kościół © Pidzej
Przypadkowe złomowisko © Pidzej
Wiatr fajnie grał (gwizdał) na tych drutach © Pidzej
Pauza w lasku © Pidzej
Są porosty, jest czyste powietrze © Pidzej
Wspomniana prosta przez las © Pidzej
Brzeziny. Drugie pompowanie © Pidzej
Brzeziny © Pidzej
Jakieśtam zakupy © Pidzej
Kalisz. 2/3 trasy. Pierwszy drogowskaz na Poznań © Pidzej
Teatr w Kaliszu © Pidzej
Kanał © Pidzej
Jakaś willa © Pidzej
Rynek © Pidzej
Trzecie pompowanie © Pidzej
Kaliski szpital © Pidzej
Jeszcze kawałek © Pidzej
Przebierka w długie ciuchy © Pidzej
Na krajówce © Pidzej
Na krajówce © Pidzej
Pleszew, druga noc na trasie. Fajna sprawa :) © Pidzej
Rynek w Jarocinie. Drzewo wepchało się w kadr © Pidzej
Nowe Miasto nad Wartą. Wszystko śpi © Pidzej
Na rozstaju © Pidzej
Wieża ciśnień w Środzie Wlkp © Pidzej
I tamtejszy rynek © Pidzej
Czwarte pompowanie ;) © Pidzej
Bolało © Pidzej
Pow. Poznański © Pidzej
Jeszcze tyla?! © Pidzej
Najprzyjemniejsza chwila wycieczki :) © Pidzej
Drugi wschód Słońca w trasie. Fajna sprawa :) © Pidzej
Odwach w Poznaniu © Pidzej
Słynny ratusz. Nie mieścił się w kadrze. Część górna © Pidzej
I dolna. Druga najprzyjmniejsza chwila tej trasy :) © Pidzej
Kamieniczki © Pidzej
Plac Wolności © Pidzej
I chlebaczek © Pidzej
Wpieprzyłem rower do przedsionka a okazało się że na drugim końcu wagonu jest ogromny przedział rowerowy ;) Ale nie było piktogramu na wagonie więc skąd mogłem wiedzieć © Pidzej
IC 7300 Siemiradzki © Pidzej
Już na właściwym miejscu © Pidzej
Jeszcze bilety © Pidzej
Nowa życiówka. Albo i nie. Bo w pociągu się ze 3 razy na chwilę zdrzemnąłem. Jakby się nie liczyło to "na czysto" jest 411,59km :) © Pidzej
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 9%
WYSOK MAX: 449
0.05 - 12.35
4,8l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 3 czekolady, baton energetyczny, jakiś wafelek, ciastka HIT, 2 paczki paluszków
Nowe gminy:
Śląskie:
Kłobuck
Miedźno
Popów
Łódzkie:
Działoszyn
Wierzchlas
Wieluń
Czarnożyły
Lututów
Klonowa
Wielkopolskie:
Czajków
Kraszewice
Brzeziny
Godziesze Wielkie
Kalisz
Gołuchów
Pleszew
Kotlin
Jarocin
Nowe Miasto nad Wartą
Krzykosy
Środa Wielkopolska
Kleszczewo
Poznań
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Czwórka z przodu :)
d a n e w y j a z d u
412.00 km
0.00 km teren
19:05 h
Pr.śr.:21.59 km/h
Pr.max:45.80 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Dziś spełniło się moje małe, rowerowe marzenie - 400km :)
Do 400ki przymierzałem się już od dawna, zacząłem o niej myśleć po pierwszej 300ce w 2011r.
Prób miałem kilka, po kolei:
W 2012 znudziła mi się jazda
W 2013 przegrałem z siłami natury (burzami)
W 2014 byłem po prostu za słaby
W 2015 tak samo, ledwo dotoczyłem się do Rzeszowa 16km/h ;)
Po ostatniej górzystej 300ce do Zakopanego stwierdziłem że jestem gotowy. Tak naprawdę to pierwsze 400 miało być do Poznania i powrót pociągiem ale 83zł za bilet to trochę przesada. Pozostaje więc jakaś pętla. Jako że musi być w miarę płasko kierunki są dwa - na zachód (np. dookoła GOPu) albo na wschód. Wybrałem to drugie bo po Śląsku ostatnio trochę jeździłem a w okolicach Sandomierza dawno nie byłem. Chciałem zmieścić się w dobie. Założenia są proste - 22km/h, 18h jazdy + 6h odpoczynku. Do tego częste zmiany chwytu i wstawanie z siodełka co jakiś czas.
Przed wyjazdem próbowałem się trochę przespać ale mi się nie udało. Prawie zawsze nie udaje mi się usnąć przed wyjazdem. Rowerek z bagażem waży na pewno >20kg, tyle wziąłem zapasów ;) Zresztą jak zawsze. Wyjazd punktualnie o północy. Przejeżdżam przez miasto (na przystanku koło Rybitw śniadanie) i wskakuję na krajową 79, która zaprowadzi mnie do Sandomierza. Na drodze latarni nie ma prawie w ogóle, ale noc jasna, księżycowa więc jedzie się dobrze. Trochę obawiałem się ruchu (ciężarówki) ale nie było tak źle. Pierwszy odpoczynek w Nowym Brzesku - na rynku też kompletne ciemności. Z woj. Małopolskiego wyjeżdżam jeszcze przed świtem. Kawałek za Koszycami można zobaczyć na niebie delikatną zorzę zbliżającego się brzasku. Kolejna większa miejscowość to Opatowiec. Raptem 60km a mnie już zaczyna pobolewać tyłek, nie za dobrze :/ Wschód Słońca wita mnie między Nowym Korczynem a Słupią, na ~85km trasy. Dość chłodno, zanotowane dziś min. to 9'C. 100km stuka o godz. 5.30, czyli jestem pół godziny do przodu. Przejeżdżam przez Połaniec (elektrownia słabo widoczna), docieram do Osieka. Tu dłuższa przerwa, przebieram się w krótkie ciuchy i smaruję kremem z filtrem. Kolejna pauza w Sandomierzu. Kusi aby zobaczyć starówkę i rynek (jeszcze nie byłem) ale nie tym razem. Zwiedzanie nie jest dziś celem, zadowalam się więc fotką zamku. Przejeżdżam przez most (Wisła jest tu naprawdę duża) i kieruję się na Stalową Wolę. Jedzie się szybko, bo wiatr zgodnie z prognozami z północnego zachodu. W Stalowej Woli, jak to w takich zapyziałych miastach bywa niewygodne ścieżki rowerowe (choć nie tak fatalne jak w Tarnowie). Po dłuższej przerwie ruszam w drogę powrotną. I tu zmierzam się z brutalną prawdą, że do domu będę miał pod wiatr :/ Pocieszam się tym, że wieczorem wiatr powinien osłabnąć. Nie jest jednak tak źle, przez większość czasu idzie utrzymać >20km/h. 200km stuka o godz. 12.20, czyli mam lekki niedoczas. Jest bardzo ciepło, ~30'C. W Tarnobrzegu (też koszmarne ścieżki) resetuje mi się licznik (łącznie zresetuje się dziś kilka razy). Nosz k*rwa... Próbuję z nim walczyć i znowu zaczyna liczyć, ale nie działają przyciski... Pozostaje niedokładny licznik w GPSie. Tak się przez to wkurzyłem że zapomniałem sobie odpocząć w mieście. Piknik urządzam więc na poboczu dwupasmówki, pod jakimś drzewem :) Mijam Baranów Sandomierski. Miałem jechać na Dąbrowę Tarnowską a do domu wrócić wojewódzką przez Szczurową ale podejmuję decyzję że jadę na Tarnów a do Krakowa krajówką. Będzie mniej pod wiatr no i blisko linii kolejowej jakby co. Na skrzyżowaniu mam lekką zagwozdkę jak trafić do Mielca, ostatecznie nadkładam kilka km obwodnicą miasta. Tu też fatalne ścieżki rowerowe. Odpoczynek w jakimś parku. Gdzieś tu między 250 a 300km mam największy kryzys, jedzie mi się ciężko, walczę z myślami czy by nie wrócić z Tarnowa pociągiem. Wjeżdżam z powrotem do woj. Małopolskiego. 300km stuka po 19 (ponad godzinę później względem planu), między Radomyślem a Lisią Górą. Po 300km po płaskim jestem bardziej zmęczony niż po ostatnich 300 po górach, no nie wierzę :/ Do Tarnowa wjeżdżam po 20 i tu jednak sił jakby przybywa. Słońce powoli zachodzi. W Tarnowie jak to w Tarnowie, koślawe ścieżki rowerowe i zakazy dla rowerów przy każdej ulicy :/ Tarnów to nie miasto, to stan umysłu. Próbuję po tym jechać ale nie da się, tyłek za bardzo już boli. Lecę więc ulicami, na szczęście nie natrafiłem na policję. Chyba trochę się zgubiłem ale miła kobieta pomaga mi trafić na krajówkę do Krakowa. Odpoczywam na jakimś przystanku (wciągam batona energetycznego) i wychodzę na ostatnią prostą, do domu jakieś 70-80km. Od dawna już wiem że nie wyrobię się w dobę, trudno. Temp. przyjemna, kilkanaście stopni, chłodno ale nie zimno, wciąż jadę więc na krótko. Tyłek boli, dłonie też. Nogi tylko trochę. Spać nie chce się w ogóle. Droga dłuży się strasznie. Wojnicz mijam tranzytem, odpoczywam dopiero na rynku w Brzesku. Następna pauza w Bochni. Waham się czy jechać bocznymi drogami brzegiem Puszczy Niepołomickiej (płasko) czy krajówką jak leci (pagórkowato). Wybieram drugą opcję, tyłek trochę odpocznie na zjazdach. Mija doba od wyjazdu. W ciągu doby przejechałem ok. 386-387km. Ubieram kurtkę i czapkę bo jednak zimnawo. Zahaczam o linię na drodze (taką tarkę) i krzyczę z bólu, bo mi dłoń chce urwać ;) Wtaczam się na kolejne hopki i delektuję krótkimi zjazdami. Cieszę się jak dziecko, bo już wiem że się uda. W końcu Wieliczka. Po drodze kupuję jeszcze zimną Taterkę i do domu. 400km stuka gdzieś w Wieliczce, udało się! W domu o 1.25. GPS pokazuje równe 400 ale on zaniża o jakieś 3%.
400km na rowerze to nie wycieczka, to już przygoda :)
Dane wpisu przybliżone, bo licznik przez jakiś czas nie liczył.
Niewiele widać ale to budowa mostu na obwodnicy Krakowa
Na wylocie z Krakowa
Na spowitym w ciemnościach rynku w Nowym Brzesku
W Koszycach
W Opatowcu
Wschód Słońca
W Połańcu
Pomnik w Osieku
Odpoczynek w Osieku
Zameczek w Sandomierzu
Odpoczynek w Sandomierzu
Szeroko rozlana Wisła w Sandomierzu
Wszędzie te zakazy (wjazd do Stalowej Woli)
W Stalowej Woli
Odpoczynek w Stalowej Woli
Jakieś jeziorka po drodze. Wyglądały pięknie, bo niebieski kolor wody był bardzo niebieski.
Wiało solidnie
Na wylocie z Tarnobrzegu (zdjęcia z miasta nie ma bo się wku*wiłem przez ten licznik)
Piknik na skraju drogi ;)
Odpoczynek w Mielcu
Samolocik w Mielcu
Odpoczynek w Radomyślu, kolejny samolocik
Wjazd do Tarnowa
Zachód Słońca
Wreszcie trafiam na krajówkę
Małe wspomaganie na końcówkę
Jakaś rzeczka koło Tarnowa
Odpoczynek w Brzesku
Odpoczynek w Bochni
No i Wieliczka
Nowy rekordzik (trzeba pomnożyć x 1,03 bo GPS zaniża)
NACHY SREDN: 1%
NACHY MAX: 7%
WYSOK MAX: 285
0.00 - 1.25
6,25l
7 bułek z pasztetem, 6 bananów, duże delicje, czekolada, Prince Polo, baton energetyczny
Zaliczone gminy: 4
Podkarpackie: 4
Gorzyce
Zaleszany
Stalowa Wola
Grębów
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 400-499