Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

^ UP 5000-5999m

Dystans całkowity:1227.90 km (w terenie 72.00 km; 5.86%)
Czas w ruchu:38:19
Średnia prędkość:16.16 km/h
Maksymalna prędkość:60.00 km/h
Suma podjazdów:15806 m
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:409.30 km i 19h 09m
Więcej statystyk

Wiedeń :)

d a n e w y j a z d u 608.64 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:5500 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Poniedziałek, 22 lipca 2019 | dodano: 23.07.2019





https://photos.app.goo.gl/19ebZXhdodRtk6Qq7

Wjaśnienie dlaczego wyszło mi 600km a nie 400:

Krk - Wiedeń (+błądzenie) 460km
zwiedzanie 40km
pociąg Wiedeń - Bratysława
Bratysława kilka km
pociąg Bratysława - Żylina (spóźniony)
pociąg Żylina - Skalite
Skalite - Zwardoń 10km
pociąg Zwardoń - Pszczyna
Pszczyna - Krk 90km

To jest jedna całość, miałem max 30min drzemki.

Po bardzo dobrym maju (deszczowym maju) – 1500km, rekordowym czerwcu (2440km) i mocarnej pierwszej połowie roku (8k) przyszedł nijaki lipiec. Jakaś tam przejażdżka do Opola, potem deszczowy weekend na warsztacie. Po dwóch dekadach miesiąca na liczniku żenujące 400 km. Czas to zmienić, pora odbić się od dna!!!
Wiedeń, Budapeszt, Praga, Bratysława… W kolejności od najbardziej niesamowitego. Właśnie mi się przypomniały. Zagraniczne cele na ten sezon, czas najwyższy się za nie zabrać. Od czego by tu zacząć? Odpowiednio 400+, 400+, 500+, 400+ km. Ostatnio otwarta została pewna furtka. A właściwie to wypie*dolona z hukiem wielka brama. Mianowicie. Pierwszy raz wracałem z zagranicy pociągiem. Dokładnie to ze Słowackich Koszyc. To była jakaś taka moja wielka obawa, strach, który należało przełamać. ZERO PROBLEMÓW było z tym powrotem. Ok, obawa przełamana. Do tego potrzeba odbicia się od dna, wkurwienie na słaby miesiąc, 100% regeneracja i nadmiar sił który trzeba w jakiś sposób wyładować. Lecimy z Wiedniem ;) A jak się uda to i Bratysława wpadnie. Do Wiednia drogi są dwie:
- Przez Słowację, niecałe 400, ale po górach.
- Przez Czechy, 400 z hakiem, po pagórkach.
Jako że wiedziałem że z tych 400 raczej 500 się zrobi wybrałem pierwszą opcję. Plan powrotny zakładał po zwiedzaniu Wiednia dociągnięcie do Bratysławy (kilkadziesiąt km) i stamtąd powrót pociągiem: Bratysława → Żylina, Żylina → Zwardoń, Zwardoń → Kato, Kato → Krk. Wg planu 4 pociągi. Czy się uda? Jak widać po kilometrażu – nie udało się ;) Ale po kolei:

Nie najgorzej (niecałe 7h) wyspany, sobotnim, lekko pochmurnym, ciepłym rankiem wyruszam na podbój Europy. A raczej EUROPY :) Na pon. wzięty urlop, więc czasu a czasu. Wypoczęte niejeżdżeniem nogi lekko kręcą i sprawnie łykam kolejne km. Skawinka, Zator i na Andrychów. Nie bardzo wiem co napisać więcej o tym pierwszym kilkudziesięcio-km odcinku, który znam na pamięć. Wypogadzające się niebo, rosnący skwar, podekscytowanie i rzecz jasna lekki strach rozpoczynającej się właśnie kolejnej wielkiej przygody :) No ok, coś tam się znajdzie ciekawego, nawet i po drodze do Andrychowa:
- Przygotowania do Bożego Narodzenia – przezorny zawsze ubezpieczony.
- Charakterystyczny przystanek. Zawsze robię tu zdjęcie gdy jadę na Czechy. Dziś z tą jednak odmianą że paluch pokazuje nie „dobre rano” a „ guten tag” :)
- W Andrychowie rzecz bardzo przydatna a rzadko spotykana – kranik z wodą. Można zmyć z siebie część brudu przed nałożeniem kolejnej warstwy kremu z filtrem. Zamiast kłaść krem na poprzednią warstwę, z wklejonym pyłem, piachem i małymi muszkami ;)
Z Andrychowa krajówką na Kęty. Z Kęt (Kętów?) bokami przez Kozy, największą wieś w Polsce (niemal 13tys. mieszk.!). Po drodze przyjemny leśny odcinek, z wypasioną kapliczką po drodze przy której zawsze zatrzymuję się na odpoczynek. I pierwszy dobry omen że się uda :) Tam gdzie kiedyś przybył Jan III Sobieski z odsieczą, tam teraz przybywam ja, z rowerem. A raczej na rowerze :) Stolicę Podbeskidzia, B-B przelatuję tranzytem – nie ma czasu na jakieś ryneczki, ławeczki i inne zwiedzania. Robię tylko zakupy i czem prędzej wylatuję na Cieszyn, drogami nie zawsze nadającymi się na szosówkę. Upał wzrasta coraz bardziej, zachmurzenie na górami takoż. Na szczęście przez te góry nie będę jechał. Droga (stara krajówka) na Cieszyn jest mocno pagórkowata i wyeksponowana na słoneczny żar, drzew brak. Dłuższą chwilę umieram więc sobie na przystanku. Z miasteczek po drodze – Skoczów. O wojennych wydarzeniach z tego miejsca przypomina powiewająca tu chyba zawsze Polska flaga. Droga przeplata się z idącą równolegle ekspresówką, wiodąc raz jedną, raz drugą jej stroną. Na południu ciągle majaczą wysokie szczyty Beskidu Śląskiego a potem i Śląsko-Morawskiego. Jak już pisałem przez takie góry dziś jechał nie będę, co nie oznacza bynajmniej że będzie płasko. Bo nie będzie. Hopki, zmarszczki, wzgórza i wyżyny towarzyszyć mi będą od Andrychowa, przez całe Czechy, prawie do Wiednia. Drugi dobry znak i jest Cieszyn. Miasto tak zabytkowe że bruków to tu chyba jest więcej niż asfaltu. Jadę na szosówce więc taka nawierzchnia nie jest szczytem moich marzeń. Granicę przekraczam ok. godz. 17. Teraz to się zacznie :) Ahoj Przygodo! Czeski Cieszyn zwiedzam tylko przejazdem, czytając śmieszne napisy i inne szyldy ;) Póki co nawigacja jest prosta – drogą number 648 na Frydek-Mistek. Drugi raz umieram na przystanku – tym zaprzęgam do działania adekwatne do stopnia zmęczenia środki – Level Upa z kosmicznymi dawkami spotykanych w energetykach substancji. Prawdziwy Mocarz. No dosłownie, działa to jak sok z gumijagód, momentalnie stawia człowieka na nogi :) Z nowymi siłami ruszam dalej, przez kolejne wioski i miasteczka coraz śmielej zapuszczając się w ciekawą Czeską krainę. Jest i Frydek-Mistek. Miasto (po)przemysłowe, jak całe zresztą okolice Ostravy. Kopalnie, opuszczone fabryki itp. Nadłożyłem tu lekko drogi – skręciłem na Stare Mesto. Myślałem że to jakaś starówka, rynek, centrum Frydka a to tymczasem miejscowość o takiej nazwie… W zamian za to odpocząłem nad ładnym zalewem. Myślałem nawet czy się w tej wodzie nie ochłodzić (jacyś tam ludzie się pluskali) a czysta to ta woda nie była (glony)… A dolegliwości dermatologiczne to ostatnia rzecz jaka mi jest w trasie potrzebna. Już wolę być brudny niż swędzący. Od Frydka do Jicina będą jechał bocznymi drogami idącymi równolegle i przeplatającymi się z autostradą. Jest już wieczór (pierwszy wieczór), robi się więc i przyjemnie chłodno. Za wyjątkiem małego błądzonka w Priborze sprawnie i szybko będę tymi dróżkami nawigował. Jeśli sugerować by się w 100% znakami to kilkaset metrów przejechałem autostradą ;) Ale to był po prostu remont i jedna jezdnia w obie strony z ograniczeniem do kilkudziesięciu na godz., nie dało się tego nijak ominąć. W międzyczasie odkrywam że zgubiłem kluczyki do zapięcia… Miałem taki mały, zgrabny łańcuszek Abusa, którym przypinam rower gdy muszę na 3 min wejść do większego sklepu. No to mam teraz mały zgrabny łańcuszek Abusa bez kluczyków. Super. Tzn. kluczyki były dwa, i zawsze woziłem dwa (jakby się jeden złamał), spięte ze sobą… Głupota. Tzn. trzeba było wozić dwa ale mieć je osobno. Kiedyś to się zemści, jak zgubię portfel - bo pieniądze, kartę i dokumenty też wożę wszystko w jednym miejscu… Jak zgubię to zostanę bez niczego. Muszę to zmienić i mieć trochę pieniędzy pokitrane gdzieś w sakwie i w kieszeniach spodni albo coś. (Minęły 3 tyg. od trasy… dalej nic z tym nie zrobiłem). Taka jednak drobnostka nie jest w stanie zepsuć radości z trasy. W Jicinie już noc. W ostatniej chwili robię zakupy na stacji – zamykają o 22. Ot całe Czechy (Słowacja podobnie). W Polsce ciężko znaleźć stację dużej sieci która by nie była 24/7. Na rynku ładnie podświetlany zegar i zgiełk nocnego życia, więc z drugiej strony nie taka znowu dziura. Od Jicina ładnych kilkadziesiąt km to odcinek który nazywam zwyczajowo „odcinkiem trudnym nawigacyjnie”. Tzn. drogi inne niż dwu/trzy cyfrowe, do tego w środku nocy. Trzeba uważać na każdej krzyżówce, każdym rozstaju. Minuta zaoszczędzona na sprawdzeniu GPSa może się zemścić 20ma minutami jazdy z powrotem ;) W tej ciemnej bezkresnej pustyni Czeskiego interioru ( ;) ) wyróżnić mogę następujące punkty orientacyjne:
- Hustopece nad Becvou - jakieś wesele + kolejny ZNAK! Kompletnie tego nie planowałem, wziąłem pierwsze lepsze wafelki z regału a tu znowu ten cholerny Wiedeń :D
- Bystrice pod Hostynem – dziwny pomnik, i jeszcze dziwniejsze czeskie piosenki imprezującej młodzieży ;)
- Holesov – ładna fontanna i ładny rynek.
I tak minęła ta noc (pierwsza noc) w trasie. Tak, czyli szybko, lekko i przyjemnie, zero problemów z sennością. Ogólnie zero kryzysów, sama radość z trasy, jechało się lepiej niż za dnia. Wschód Słońca w Hulinie. Malowniczy, podobnie jak i tego typu dekoracje – doniczki z kwiatkami na mostkach… W Czeskich, Słowackich i Węgierskich miasteczkach można takie spotkać. W Polsce dla zabawy wrzucili by te doniczki do rzeki… Ogólnie poziom wandalizmu jest w tych krajach o wiele niższy niż w Polsce. Widać to po przystankach autobusowych i wszelkiej innej małej architekturze, koszach na śmieci, znakach, ławkach… Wiele z tego typu rzeczy jest tam zniszczona zębem czasu, po prostu zużyta ze starości a nie zdewastowana. Kromeryż. To już sporo większe miasto. Z ciekawostek: nawet toy-toye są tu ładniejsze niż w PL – dla mężczyzn zielony, dla kobiet różowy :) Da się? Da się. Poza tym któraś tam z kolei kolumna z figurą świętego – w Czechach tego cała masa. Zegar natomiast nietypowy – minutnik jest pod spodem, osobno. Dalsza część trasy to tężejący znowu upał, stromiejące podjazdy w ostrym Słońcu, problemy ze znalezieniem otwartego sklepu, majaczące gdzieś na horyzoncie ciemne chmury. Generalnie narastający coraz bardziej kryzys. Picie się skończyło. Z jedzenia mam galaretki jeszcze z Biedronki ale na samą myśl o nich chce mi się wymiotować. Za słodko, od doby nie licząc kilku bułek jem i piję same słodkie rzeczy. Wmuszam w siebie jednak kilka tych galaretek, żeby do końca mnie nie odcięło. W końcu jest. O A Z A. Tzn. stacja z barem. Mało tego: otwarta stacja z barem! Otwarta stacja z otwartym barem!!! Bo w Czechach to wcale nie takie oczywiste. Zamawiam pierwszą lepszą pozycję z menu. Nie wiem co to jest, okaże się. Wiem tylko że „hranulky” to frytki a „czaj” - herbata. No i jest. Wygląda jak jakaś ryba w panierce ale to „ zasmażany syr”. Bardzo dobre, i co najważniejsze – NIE SŁODKIE. Herbata też rzecz jasna bez cukru. Kupuję jeszcze bułki z czymśtam (niesłodkie) na drogę i jestem w stanie jechać dalej. Przynajmniej tak mi się wydaje. Poooodjazd. Nie, nie jestem w stanie jechać. Jest lipa. W przenośni, jak i dosłownie. Dosłownie bo drzewo w cieniu którego kładę swoje zwłoki to rzeczywiście jest lipa. Cóż za zbieg okoliczności. Po 1,5h jedzenia, drzemania, przywracania właściwej temperatury ciała jestem wreszcie zdolny do jazdy. Postaram się nie popełnić drugi raz tego błędu – nie jeść za mało, nie jeść za słodko. To że jadę dalej nie oznacza bynajmniej że jest lekko – bo nie jest. Pagórki i pełna lampa – zero drzew przy drodze, same pola uprawne. Każdy natrafiający się raz na sto lat świetlnych zagajnik przeznaczam na chwilę przerwy. Chmury które widziałem już rano teraz widzę jeszcze bardziej. Jest koło południa, gdy docieram do Kyjova. Idealna godzina na dotarcie do miasta. Bo zdążyłem tylko coś kupić na stacji i rozpętała się burza. Skitrałem się w podcieniu jakiegoś sklepu i z 45 minut czekałem aż przejdzie. Po czym ruszyłem dalej, w kierunku Polski. Dokładnie tak :) Skręciłem w drogę 422 ale w złym kierunku, wskutek czego nadłożyłem 13*2=26km. Skorygować się tego w żaden sposób nie dało, trzeba było zawracać po śladzie. Ależ się wtedy wkurwiłem. Może nie będę opisywałem tego co tam się działo, tylko przeskoczmy kawałek dalej z relacją, jak już mi przeszło. Plus tego taki że bardzo zdenerwowany człowiek ma bardzo dużo siły. A więc po 2h jestem dokładnie w tym samym miejscu co byłem, w Kyjovie. Po burzy przez pewien czas było pochmurno i przyjemnie chłodno, ale to oczywiście stan przejściowy, bo Słońce znów zaczyna operować. W Hovoranach pomnik Krecika, winogron (?) i studnia, z której pomocą zmywam z siebie część brudu (przed kolejną warstwą kremu z filtrem). Cejc to z kolei kilka km nieprzyjemnej, brukowej nawierzchni. Emocje rosną, od austriackiej granicy dzieli mnie już tylko ~30km. W Cejkoviach próbuję kupić lody ale mi się to nie udaje, nie rozumiem co Pani do mnie mówi. Za dużo opcji, smaków było do wyboru, muszę poszukać czegoś z prostszym menu. W Podivinie nie tylko udało mi się kupić lody ale i drugi w trasie niesłodki, ciepły posiłek :) Jest bar. Bar dla bikerów. Niekoniecznie takich jak ja, ale mnie też obsłużyli ;) Wybrałem na chybił trafił, i wylosowałem jakieś mięso. W sosie, z żurawiną i czymś co w Polsce nazywa się „pyzy”, tylko że większe, pokrojone w kromki, i lepsze. Ale byłem tak zmęczony i głodny że podejrzewam że bez znaczenia co bym wybrał to i tak by było dobre. Ostatnie miasteczko na Czeskiej ziemi to Valtice. Jakiś tam rynek z jakąś tam kolumną, standard. Nie zwracam na to już większej uwagi bo od Austrii dzielą mnie pojedyncze km. Z tyłu nadciąga kolejna burza ale ani myślę tu czekać. Ja chcę do Wiednia! Wciągam stromy podjazd za miastem, lada chwila powinna być granica. Dziwi brak tablic, często takie są - że za 3, czy za 1km będzie takie a takie państwo i unijne gwiazdki dokoła. Tu nie ma nic co by świadczyło że za chwilę zacznie się inny kraj. W końcu jest! Odnajduję opuszczone, zdezelowane przejście graniczne. Jednak to że mi się udało, że to dzieje się naprawdę, dociera do mnie kawałek dalej, gdy mijam wielką tablicę z austriacką flagą. Radości nie było końca :) Jeszcze kilka lat temu w najfajniejszych snach nie udało mi się dotrzeć do Austrii, dziś docieram tu nie w śnie, a na jawie :) Mając w nosie nadciągające burzowe chmury ładną chwilę poświęciłem na zrobienie fajnej fotki. W końcu nie codziennie dociera się na rowerze z Krakowa do Austrii ;) Gdy już nacieszyłem się tą chwilą ruszam dalej. Jest mocno w dół. Szybko zlatuję więc do pierwszej miejscowości. Schrattenberg. Budownictwo bardzo oryginalne. Pełno małych, malutkich, czasem wręcz mikroskopijnych (jedne drzwi + jedno okienko), przyklejonych do siebie domków. Często rozdzielonych schodkami… prowadzącymi na ogródek na dachu O.o Za miastem krajobraz podobny co w Czechach, czyli bezkres pól uprawnych wyściełających pagórkowaty teren. Z tą jednak różnicą że tu królują sady ( winnice?) oraz słoneczniki. Sięgające po horyzont pola żółto-czarnych kwiatów. Burza została gdzieś w tyle, przede mną niebo ciemniejące tylko z powodu zbliżającej się nocy. Drugiej nocy. Za jasności zdobędę jeszcze Hernrnrncośtamcośtam oraz Poysdorf. W tym drugim podobna co w Czechach kolumna (tylko bardziej zdobiona) oraz widok przy którym serce mocniej zabiło – pierwszy drogowskaz na Wiedeń!!! Co prawda tą drogą (autostradą) tam nie pojadę, ale pierwszy drogowskaz jest. Ja pojadę drogą nr 7, czyli chyba jakiś odpowiednik polskiej krajówki. Po austriackich, gładkich asfaltach sypie się naprawdę pięknie ;) Zacząłem się tylko zastanawiać czy te idące równolegle po obu stronach drogi asfaltowe alejki to nie są czasem ścieżki rowerowe? Nie są one jednak w żaden sposób oznaczone. Kawałek taką dróżką przejechałem ale szybko porzuciłem ten plan – są mniej gładkie i trochę zapiaszczone. Może to po prostu drogi dojazdowe do pól uprawnych. Wszędzie wokół widać niemiecką (w tym przypadku austriacką) solidność. Znaki drogowe mają taką ramę z rur że największa wichura ich nie ruszy. Asfalty – już wspominałem. Do tego np. ronda są często betonowe, betonowa była też autostrada nad którą przejeżdżałem. Linia energetyczna – w nocy cała miga czerwonymi lampkami. No właśnie, jest już noc. Gwieździsta, dość ciepła i przyjemna. Wiatr ustał, za to od wieczora towarzyszy mi niesamowity koncert – świerszczy, koników polnych (?). Wiadomo o co chodzi. Ale moc i euforia jakoś się kończy i zaczyna się kryzys. Senny kryzys. I tu mały zgrzyt – jadę chwilowo przez odludny teren i nie ma żadnego przystanku, żadnej ławeczki. Aż sobie na jednym podjeździe usiadłem na asfalcie, wciągnąłem energetyka i zamknąłem na chwilę oczy. Trochę lepiej. Na jakiś, nie za długi czas, wystarczy. Oby do ławeczki. Tej jednak ani widu ani słychu. Tak że w końcu zapomniałem że chce mi się spać, i przestało mi się chcieć spać. Z większych miasteczek Mistelbach, poza tym ileś tam cośtam-dorfów. Odnoszę wrażenie że połowa miejscowości tutaj kończy się na -dorf, ¼ na -berg a reszta inaczej :D Nie bardzo pamiętam ten fragment trasy, wszystko zlewało mi się już w jedną całość. Same -dorfy, -bergi, a Wiednia jak nie było tak nie ma. W końcu senność łapie mnie na dobre i z pół godzinki z przerwami drzemię na ławeczce na przedwiedeńskich przedmieściach. A tak wygląda austriacki przystanek :D Brakuje tylko jakuzzi i łóżka wodnego :D Pół godziny takiego kimania i energia wraca, ze zdwojoną siłą. Ileś skrzyżowań i rond (betonowych rond) dalej wreszcie JEST.  W  I  E  N. No tu to już w ogóle mi się spać nie chciało ;) 3 w nocy. Czyli idealnie. Pozwiedzam sobie to wielkie miasto trochę nocą, a trochę za dnia. Prosta jak drut droga opada w dół, na horyzoncie majaczą migające na czerwono światła, zapewne drapacze chmur. Mijam kolejne skrzyżowania, kolejne wielkie (większe niż w Krk ;) ) gmachy coraz bardziej ekscytując się tym co się właśnie dzieje. A dzieje się to, że to o czym jeszcze kilka lat temu mogłem tylko poczytać i pomarzyć. Dziś sam takie coś jeżdżę i sam mogę o tym pisać :) Ileś skrzyżowań, gmachów i nic mi niemówiących niemieckich szyldów dalej docieram do mostu, którym przekraczam Dunaj. A raczej jedną z jego odnóg. Potem kawałek bulwarem, i drugim mostem do starej (chyba) części miasta. Tak właściwie to nie wiem gdzie jechać, nie wiem co ze sobą zrobić. Wszystko takie wielkie, takie ciekawe, takie inne. Wymyśliłem: zwiedzając po drodze będę kierował się w stronę dworca. Dworca. HAUPTBAHNHOF znaczy się. Tam obczaję temat powrotu pociągiem, kupię bilety i pozostały do odjazdu czas poświęcę na zwiedzenie. Od jakiegoś czasu wiem już bowiem że nie będę miał sił ani chęci kręcić kilkadziesiąt km do Bratysławy. Podjadę tam pociągiem, zwiększając tym samym ich ilość potrzebnych do powrotu do pięciu ;) Budzi to pewne moje obawy. Na razie staram się tym nie przejmować, zwiedzam sobie. Nie ukrywam że najbardziej kuszą mnie drapacze chmur. Te migające gdzie wysoko czerwone lampki działają na wyobraźnię. Na zdjęciach oczywiście nic nie widać. Jakiś tam jeden wieżowiec zaliczyłem. Minąłem dworzec, całkiem spory. Ale to nie ten. To nie HAUPTBAHNHOF. HAUPTBAHNHOF jest widocznie jeszcze większy. Dwie ciekawostki które na razie zwróciły moją uwagę:
- budki telefoniczne O.o Jest ich dużo, na monety, Eurasy. Ale pewnie nikt nie używa – jak wszedłem do jednej do głowy przykleiła mi się pajęczyna ;)
- ścieżki rowerowe. O tak. To jest prawdziwa ciekawostka Wiednia. Wąskie i jednokierunkowe. Ale to można zrozumieć. To nie jest zbudowana pod wojnie od zera Warszawa, gdzie ulica od budynku do budynku ma 100m szerokości. To jest zabytkowe miasto i tu jest tylko 50m ;) A i tak wszystko udało im się tu upchać: jezdnię, torowisko tramwajowe, zejście do stacji metra, chodniki, pas zieleni z pięknymi platanami i rabatkami z instalacja zraszającą (umyłem się trochę ;) ) dodatkową uliczkę z miejscami parkingowymi i właśnie ścieżki rowerowe. Wąskie, jednokierunkowe ale idealnie gładkie, perfekcyjnie oznakowane, łagodnie wyprofilowane zakręty, zachowana skrajnia wobec wszystkiego, najmniejszy listek platanu nie muśnie głowy. Pustymi (noc) jezdniami ciśnie się pięknie ale nieco wolniej, ścieżkami, też fajnie. Tą sielankę zwiedzania przerywa kontrola Polizai. Tzn. miłej (i ładnej, Austriaczki nie są brzydkie) Pani Policjantce coś nie pasuje. Już myślałem że brak dzwonka, zdjęty kask albo co gorsza moja jazda po jezdni. Po chwili dogadaliśmy się po ang.: „It’s too bright!”. Znaczy się Walle za mocno mryga diodami :DDD Przełączyłem na tryb stały i było OK. Uff :) To chyba najlepsza rekomendacja tej lampki – świeci tak mocno że aż za mocno. Ileś pomników, przecznic i drrrogich samochodów dalej wreszcie jest. HAUPTBAHNHOF. No naprawdę spory – pociąg odjeżdża stąd średnio co jedną minutę ;) Dłuższe dłubanie w telefonie i już wiem, już wszystko wiem. Pociagi do Bratysławy oczywiście jeżdżą. Początkowo trochę przeraziło mnie że do Bratysławy Hlavnej Stanicy (Głównej) są po 2-3 przesiadki. Ale chwilę później już wszystko obczaiłem – wystarczy mi pociąg do Bratysławy Petrzałki (taka stacja). Z Petrzałki do głównej stacji jest raptem kilka km i godzina czasu, przeturlam się na rowerze przy okazji zwiedzając coś niecoś. Bez problemu kupuję bilet na REX (Regional Express), odjazd 9.45. Tak mi wyszło, że to musi być ten pociąg jeśli chcę zdążyć na wtorek do pracy (jest poniedziałek rano). Mam więc niecałe 4h na zwiedzanie. Mało, ale co zrobić. Wyznaczyłem sobie 3 cele must-see, w kolejności od najważniejszego:
1. Opera Wiedeńska
2. 250m wieżowiec, najwyższy w Wiedniu i całej Austrii
3. Dunaj (w nocy niewiela było widać)
+ co się trafi po drodze
Jadę więc w poszukiwaniu Opery. Po drodzę zwraca jednak mą uwagę co innego – wystająca zza budynków wysoka i smukła wieża. Coś jakby minaret? Po objechaniu dookoła okazuje się jednak że to świątynia Chrześcijańska. Oprócz tych wież (dwie były) wyróżniają ją rozmiary, i wielka fontanna obsadzona palmami O.o Wielkie gmachy, monumentalne pomniki, nowoczesne biurowce – nie zliczę ile tego było. Więc zamiast tego może jeszcze trochę o niemieckiej (w tym przypadku austriackiej) solidności: oprócz tego perfekcyjnego zagospodarowania przestrzeni miejskiej perfekcyjna jest też jej jakość wykonania. Dosłownie, ma się wrażenie że przed położeniem każdej najmniejszej kosteczki bruku, najmniejszej płytki chodnikowej robotnik przez 5 minut myślał jak ją położyć żeby było dobrze. Tak to wszystko idealnie do siebie pasuje i jest tak trwałe. Przykład pierwszy z brzegu – jakiś remont, deski położyli. A ich brzegi wyrównali asfaltem żeby ktoś się przypadkiem nie potknął. Kawałek dalej inny remont, zdjęcia nie zrobiłem, ale aby nie uszkodzić pni drzew otoczyli jest drewnianymi koferdamami, kuferkami. W Polsce by obłożyli kilkoma dechami i drutem powiązali. Na takich właśnie rozkminkach mija mi zwiedzanie Wiednia. Jakie to wszystko wielkie i jak solidnie zrobione. Mijam inną (wielką, a jakże) fontannę i wreszcie jest – Opera Wiedeńska. Nie bardzo jest jak zrobić dobre ujęcie, a i też nie chciało mi się za bardzo szukać – inne cuda czekają. Więc takie tylko wyszło, „żeby nie było, że mnie nie było”. Opera zaliczona. Dwa pozostałe cele – wieżowiec i Dunaj – są koło siebie, tzn. biurowiec jest zaraz na drugim brzegu rzeki. Już go widzę w oddali. Najpierw jadę ścieżkami a potem mi się znudziło i na wielki (2x3 pasy) most wlatuję jezdnią. Widok z przejazdu tym mostem zapiera dech w piersiach. Zdjęcia nie zrobiłem (nie będę stawał na dwupasmowej drodze) ale w necie znalazłem. Normalnie jakbym do Nowego Jorku wjeżdżał :D Wieżowiec jak i całe to centrum biznesowe robi wrażenie. Mógłbym cały dzień jeździć w te i we wte i oglądać te cuda ale trzeba wracać na pociąg. W drugą stronę jadę mostem tak jak się powinno jechać – pod jezdnią są chodniki i ścieżki rowerowe (+ linia metra). Opera, wieżowiec, Dunaj też zaliczony. Po drodze na dworzec jeszcze raz fontanna, tym razem z tęczą i ta wielka pomniko-obelisko-kolumna. Kupuję jeszcze precle na drogę – ceny takie same jak w Polsce. Tylko że waluta inna ;) Zamiast 1zł - 1Eur ;) Pociąg przyjeżdża rzecz jasna punktualnie ale wcale nie okazuje się być żadnym ekspresem tylko odpowiednikiem nowoczesnych polskich Regio. Miejsce siedzące – na schodach. Ale to akurat najmniej ważne. Ważne że jedzie i że powoli przybliża mnie do Krakowa, że powoli wracam do domu. W Bratysławie do przejechania mam kilka km, ze stacji na dworzec główny. Niby wszystko fajnie, przejeżdżam przez słynny most, w oddali Zamek Bratysławski. Są wysokie wieżowce i jakieś tam zabytkowe centrum. Ale widać jednak tą Słowacką biedę – przy wejściu do nowoczesnego biurowca jest przejście dla pieszych. A przy tym przejściu sygnalizator postawiony chyba jeszcze za poprzedniego ustroju – sama rdza, gdzieniegdzie placek lakieru. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo lubię zaściankowo-górsko-zadupiaste Słowackie klimaty. Takie tylko luźne spostrzeżenie, myślałem że ta bieda jest wszędzie wokół a stolicę mają odpicowaną. Okazuje się że nie. Po drugiej stronie Dunaju jeszcze kilka uliczek, zwracający uwagę budynek w kształcie odwróconej piramidy i jestem na Hlavnej Stanicy. Spostrzeżenia podobne co przed chwilą, dworzec klasy Rzeszowa Głównego, ale jak mówiłem, nie przeszkadza a ciekawi mnie taka egzotyka. Drugi pociąg, do Żyliny (tzn. Koszyc, ale ja wysiadam w Żylinie) to Słowacki odpowiednik polskich międzymiastowych TLK/IC. Coś pomiędzy, jeśli chodzi o standard. Wagony stare ale wyremontowane i z klimatyzacją. No i jest ich tyle że ciężko zliczyć – miejsca mnóstwo. Jedynym zgrzytem jest tu 9-min opóźnienie z jakim ten pociąg startuje. A na następną przesiadkę mam pojedyncze minuty. Jeśli jest skomunikowany to nie problem, poczeka. A jeśli nie to… ;)
No właśnie. Nie poczekał. I cały misterny plan w pizdu :D Drugi wkurw mnie złapał acz sporo mniejszy niż ten gdy nadłożyłem 26km. Wertując w telefonie słowackie strony szukam alternatywy. Biorę pod uwagę najróżniejsze opcje, w tym nawet powrót do Krakowa na gumowych kołach z Żyliny. W końcu wychodzi mi tak: pojadę następnym, za godzinę, nie do Zwardonia a do Skalitego, to zaraz pod granicą. Stamtąd kilka km na rowerze do Zwardonia. Ze Zwardonia Regio do Kato, ew. Pszczyny, jeszcze się zobaczy, i końcówka do Krk na rowerze. W każdym razie na ostatni pociąg z Kato do Krk się nie załapię – odjeżdża 15min po przyjeździe tego ze Zwardonia. Wdrażam plan B. Wsiadam do następnego vlaku, w stronę polskiej granicy. Wagonowy zdezelowany złom. Ale to nie jest ważne, ważne że jedzie i że jestem coraz bliżej Krakowa. I że w toalecie jest schemat instalacji wodnej. Już wiem ile litrów wody zabierane jest do spłukiwania kibla. Tzn. ile było by zabierane, gdyby ta instalacja działała ;) W każdym razie docieram do Skalitego. Stąd kilka km i 40min do odjazdu ze Zwardonia. Sprawdzając dokładnie na GPSie okazuję się że te „kilka km” to 9km, w tym stromy podjazd. Czyli już tak wesoło nie jest. Daję z siebie wszystko co najlepsze, cisnąc pod górę z palącymi udami, i zdążam, 4 minuty przed odjazdem. W Regio o nieco wyższym niż słowackim standardzie podejmuję decyzję że jadę do Pszczyny. Z Pszczyny jak i Kato tyle samo do domu - ~90km. W w Pszczynie będę 40min wcześniej + nie będę musiał się przebijać przez aglomerację GOPu. (+ nie wpadnę na pomysł zwiedzania Katowic). Tak też robię. Wysiadam w Pszczynie, i wypoczęty po pół dnia w pociągach ruszam do domu. Tzn. bardziej wypoczęty niż gdybym te pół dnia spędził na rowerze. W każdym razie ta ostatnia, szósta, nadprogramowa setka weszła nadspodziewanie lekko. Może to siedzenie na dupie w pociągach, może bliskość domu, może przebyta właśnie niesamowita przygoda tak dodawały sił. W Brzeszczach wahałem się czy jechać na Oświęcim czy na Polankę. Droga podobna. Przypomniało mi się że ta druga opcja jest pagórkowata i już nie miałem wątpliwości z wyborem. Podjazdów mi już na dziś wystarczy ;) Drugim plusem jazdy na Oświęcim był Shell i dwie zapiekanki tam wciągnięte. Jak kiedyś pisałem – spośród tych odgrzewanych stacyjnych te z Shella są bezkonkurencyjne. Droga zaczęła dłużyć się dopiero przed Skawiną – ale tam zawsze tak mam. Czerwone światła kominów elektrowni wydają się nie przybliżać w ogóle. W końcu jest Skawina, jest i deszcz. Największe uderzenie przeczekuję na przystanku, gdy słabnie jadę dalej. Potem jeszcze raz lunęło w Kobierzynie. W domu o 2 w nocy, we wtorek. Za 7 godzin wypadało by być w pracy ;) I byłem, za 7,5h.

Kolejna niesamowita przygoda za mną. Dystans co prawda rekordowy nie jest ale:
- Rekordowa jest jej „zagraniczność” - zaliczyłem 4 państwa, poza tym pierwszy raz zapuściłem się tak daleko od granic PL.
- Rekordowe mogło też być przewyższenie – z GPSies wychodzi 5,5tys., ale to jest mało dokładny wynik.
- Rekordu ilości pociągów użytych do powrotu niestety nie pobiłem – tylko wyrównałem wynik z ub. roku. Z Siedlec też wracałem czterema.
Z innych spostrzeżeń to możliwe że mniej zmęczył by mnie wariant przez Słowackie góry – podjazdy cięższe ale więcej lasów, i cienia. A Słowackim kolejom to w sumie jestem wdzięczny za ten pociąg którego nie było – dzięki nim zrobiłem 600 a nie 500km ;)
Nasunęła mi się jeszcze taka refleksja że ciężko będzie mi osiągnąć cel bardziej niesamowity od Wiednia. Na pewno zrobię niejedną dłuższą, bardziej górzystą i cięższą trasę ale nie wiem kiedy dojadę do czegoś co przebije Wiedeń. Bo Budapeszt i Praga co najwyżej mogą się z nim równać, a raczej są trochę pod nim w hierarchii.
/EDIT: Właśnie znalazłem taki cel, który przebije Wiedeń ;) Szczegółów na razie nie zdradzam.

7.35 (sb) - 2.00 (wt)

Nowe gminy: 1

Śląskie: 1
Rajcza

Zaliczone szczyty:
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701


Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 600-699, Powrót pociągiem

Wyżej się nie da. Kralova Hola!

d a n e w y j a z d u 306.26 km 12.00 km teren 18:04 h Pr.śr.:16.95 km/h Pr.max:60.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:5006 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Czwartek, 15 czerwca 2017 | dodano: 18.06.2017


(wskutek jednego błędnego kliknięcia bardzo skompresowało ślad... ale lepszy taki niż żaden)

"I tak właśnie spełniają się rowerowe marzenia" - takie oto zdanie wymsknęło mi się do przypadkowego turysty robiącego mi zdjęcie z rowerem uniesionym nad głowę, na szczycie tytułowej góry.

. . .

A było to tak:

O istnieniu Kralovej, najwyższego legalnie dostępnego rowerowo szczytu w tej części Europy wiedziałem od kilku lat. Natomiast zdobycie go startując z Krakowa wydawało mi się (i dalej się wydaje) mało realne. Alternatywą mogła by być jakaś podwózka pociągiem do Zakopanego lub właśnie nocleg i start z Rabki. Zachęcony utrzymującą się od zeszłego sezonu dobrą formą w długi Bożocielny weekend AD 2017 postanowiłem podjąć to wyzwanie :)

Czynnikiem działającym na niekorzyść była mająca popsuć się zgodnie z prognozami w piątek pogoda. Lać miało przestać dopiero w niedzielę. Czyli jedynym sensownym dniem na tą trasę był właśnie Bożocielny (w Polsce, na Słowacji nie obchodzi się) czwartek. To bardzo komplikowało plany: w niedzielę zrobiłem też niełatwą, 280km górzystą trasę, więc na pełną regenerację raczej nie ma co liczyć. No a co z dojazdem do Rabki? Wyjechać mogłem w środę koło 18tej. 70km po górkach na obładowanym rowerze, w Rabce o 22giej, i o północy start na kolejne 300ileś tam kaemów? Nierealne. Jedyną opcją na dojazd był pociąg. Wskoczyłem do niego 2 min przed odjazdem w Płaszowie. 2 godziny całkiem przyjemnej podróży później byłem w Rabce, a o 20.30 na kwaterze. Ogarnąwszy sprawy różne o 22giej położyłem się spać. Usnąć się nie udało, tylko zdrzemnąć. Dobre i co. W każdym razie budzik wyrwał mnie z tego letargu o północy nawet wypoczętego. Naszarpawszy się z paskami od sakwy i obracającą się tylną lampką wystartowałem o godz. zero zero minut dwadzieścia i pięć.

Przygodę czas zacząć!

Zleciawszy błyskawicznie do centrum Rabki (całkiem całkiem w dół tu jest) podjąłem decyzje o wjeździe na Piątkową (ponad 700m n.p.m.) nie 20% ścianką w Rdzawce a serpentynami Zakopianki. Coby nie przedobrzyć na początek. Podjazd wszedł gładko, zameldowawszy się szczycie zrobiłem zdjęcie pięknie iluminowanego kościółka i puściłem się w dół. Nocny zjazd do New Targu był niesamowity a to przecież dopiero przedsmak tego co będzie się dziś działo! Nie jest ciepło ale zimno też nie. Mniej niż 10 a więcej niż 5 stopni. Jakoś przeleciało mi się i ominąłem rynek w mieście. Trudno. Na rondzie skręcam w drogę krajową numer czterdzieści i dziewięć. Ku granicy, ku przygodzie! Dopiero tu zaczęło być zimnawo, spadło do 5 stopni. Mimo tego że droga pusta po horyzont, na długich odcinkach nieoświetlona to można by jechać bez lampki O.o Księżyc daje radę. Jest po prostu magicznie. A to dopiero namiastka tego co będzie potem! W Bukowinie jem wreszcie coś w rodzaju śniadania. Pokaźnej, bo chyba 7-8 cm grubości kanapkę z kiełbasą ;) (Nóż był tępy i inaczej się nie dało). Niebo jaśniało bardzo powoli i dawało oczom, mózgowi czas na przyzwyczajenie się do całego tego piękna jakie dziś dane mi będzie podziwiać. Tatrom, górom! Na granicy melduję się o godz. 4, czyli chwilę przed świtem. Podjazd ciągnie się od dłuższego czasu ale to dobrze. Im dłuższy podjazd tym dłuższy zjazd :) W końcu jest coś w rodzaju przełęczy, ponad 1000m n.p.m. Pierwszy (po Piątkowej) szalony zjazd, pierwsze Słowackie klimaty (nietypowe znaki drogowe, śmiesznie brzmiące nazwy itp.). Przelatuję przez Zdżar i inną pomniejszą miejscowość, po czym skręcam w drogę nr 537, coś w rodzaju Tatrzańskiej obwodnicy, przyklejonej do ich masywu na wys. +-1000m n.p.m. O widokach pisać chyba nie muszę, zdjęcie lepiej to oddadzą. W każdym razie śniadanie z widokiem na Łomnicę to fajna sprawa :) Przejeżdżam przez Tatrzańską Łomnicę, Stary Smokowiec (ciekawie przyklejona do urwiska linia kolejowa) i pora opuszczać te magiczne okolice zjazdem do Popradu, jakąś boczniejszą drogą. Do miasta zajeżdżam koło godz. 7.30. Odnajduję coś w rodzaju rynku, gdzie urządzam kolejny popas, przebieram się w krótkie ciuchy, jak i po prostu zajmuję się cieszeniem się z kolejnej super wycieczki. Z pół godziny zeszło. Jedziemy dalej, za miastem trzeba przeprawić się przez średniej wysokości pasmo górskie - przełęcz coś koło 750m. Chyba gdzieś w tej okolicy zboczyło mi się z głównej drogi i wjechałem w wioskę pełną Cyganów :O Nie powiem, trochę się bałem. Dyskretnie rozglądałem się na boki i zapiąłem przełożenie odpowiednie do szybkiego sprintu i ewakuacji. Na szczęście obyło się bez przygód. Tymczasem pora na coś grubszego - wspinaczka na ok. 1050m przełęcz w Niżnych Tatrach. No tą to już poczułem w nóżkach - pierwszy raz ratowałem się zrzuceniem na młynek ;) Upał też dawał się we znaki. Kawałek zjazdu i na rozstaju dróg mym oczom po raz pierwszy ukazał się główny (bo nie jedyny, o tym za chwilę) cel dzisiejszej wycieczki – maszt na Kralovej Holi. „O kurwa.” Takie słowa same wydobyły się z ust bo dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie na co się piszę. Główny cel – bo drugim celem był powrót do domu okrężną drogą. Chciałem przebić się przez Niżne Tatry inną, jeszcze wyższą (˜1250m) przełęczą i dalej przez Liptowski Hradok & Mikulasz, przeł. Kwaczańską (też ponad tysiak), Trzcianę i Twardoszyn wrócić do kraju. Ale nie. Na pewno nie. To byłoby już szaleństwo. A ja szaleńcem wbrew pozorom nie jestem. Głupio byłoby umrzeć w drodze powrotnej – nie było by wpisu na blogu i nikt by się nie dowiedział jaką górę zdobyłem ;) Dzisiaj zadowolę się samą Kralovą a wrócę po śladzie, trudno. Kontynuuję zatem zjazd, do Telgartu (fajny wiadukt kolejowy). W miasteczku w zapyziałym sklepiku sieci „COOP Jednota” zaopatruję się w zapas picia - gazowany napój winogronowy marki „Vinea” (bezalkoholowy żeby nie było ;) ). Tak wybrałem bo najdroższy był (chyba 1,18E) więc musiał być dobry. No i był bardzo dobry, polecam : ) Tak zaopatrzony kontynuuję zjazd, do miejscowości Sumiac (Szumiacz). To tu zaczyna się podjazd na Kralovą. 3 kwadranse poświęcam na zbieranie sił, porządek w sakwie, krem UV, analizę mapy itp. Startuję w południe. Przejeżdżam przez typową, Słowacką senną wioseczkę i rozpoczynam właściwą część podjazdu. Poszły konie po betonie! A właściwie to po żwirze. Paskudnym, usypującym się spod szerokich na (a raczej wąskich na) 32mm, nabitych na 6 bar oponek żwirze. Rower tańczył po tym jak chciał i traciło się mnóstwo sił. Zdarzały się miejsca z mniejszą ilością kamyczków i trzeba było do nich dopasowywać tor jazdy. Nachylenie może nie jakieś kosmiczne, ale ciągle te 8-10-12% trzymało, nie było chwili wytchnienia. Przełożeń używałem 1:1, 1:2 i 1:3, czyli 22:36, 22:32 i 22:28. Może ze dwa, trzy razy wrzuciłem na średnią tarczę. Upał nie pomagał, odpoczynków było co nie miara. A ja tylko błagalnie wpatrywałem się we wskazania altimetru ale te rosły bardzo powoli. 1170, myślę sobie: Mogielica. 1260 – Radziejowa, 1310 i widzę przed sobą Turbacz. Przy 1360 stają mi przed oczami chwile przeżyte gdy zdobywałem Policę. Natomiast skala kończy mi się przy 1560, tyle mniej więcej ma Pilsko i na rowerze nigdy wyżej nie byłem. Wjeżdżam w inny wymiar, w inny świat, w kosmos ;) Aha zapomniałbym, na 1420 myślałem że się rozpłaczę ze szczęścia bo zaczyna się bardzo zdemolowany asfalt, który w porównaniu do tego żwiru wydaje się być gładki jak aksamit :) Tutaj też zaczyna się piętro kosodrzewiny, na szczęście upał zelżał. Na podjeździe mijam kilku rowerzystów, terenówkę i ciężarówkę z robotnikami. Wreszcie i kosodrzewina zaczyna ustępować miejsca wysokogórskim łąkom, zamiast upału włącza się zimny wiatr a temperatura ciągle spada. Za którymś zakrętem dostrzegam maszt na szczycie, wydaje się być na wyciągnięcie ręki! To dodaje sił w końcówce. Kolejny zakręt i kolejny, i kolejny... Szczyt zdobywam o godz. 14.45.

1946m n.p.m.

https://www.youtube.com/watch?v=MrYu6imwXgw
(Tą właśnie piosenkę, zapamiętaną jeszcze z podstawówki dziś wiele razy sobie nuciłem pod nosem ;) )

Udało się! Dotarłem do „Rowerowej Mekki” ;) Radości było co nie miara, zdjęć również. To najważniejsze, z rowerem nad głową wyszło tak sobie, bandzioch wyskoczył ;) Ale mniejsza o to, to zdjęcie jest bardzo prawdziwe a nie pozowane, poprawiane itp. Pomimo słabej widoczności widoki i tak urywają głowę – dookoła morze gór. Trochę przytłacza wizja przebijania się przez nie aby wrócić do Polski... Z innych niezwykłych rzeczy to oczywiście maszt i budynek nadajnika. Ogromny a z powodu architektury i nadgryzienia zębem czasu sprawiający nawet nieco surrealistyczne / post apokaliptyczne wrażenie. Pogoda – 8 stopni, zimny wiatr, groźne chmury z których na szczęście spadło dosłownie kilka kropel deszczu. Te chwile przeżyte na szczycie mogły by trwać wiecznie ale ja miałem tylko pół godziny, bo jest już późno. Przywdziałem nieco dodatkowych ubrań, lampki, telefony, GPS włożyłem do kieszeni aby zaoszczędzić im drgań i wstrząsów. Kwadrans po 15tej przeżegnałem się ;) i puściłem w dół. Pomimo niezbyt ekstremalnych prędkości zjazd był pełen adrenaliny. Mało. Był po prostu czystą rowerową ekstazą! „Asfaltowy” odcinek zleciał w mgnieniu oka. Max chyba 50 wyciągnąłem (tuż pod szczytem), więcej byłoby już igraniem z losem. Natomiast odcinek szutrowy ciągnął się w nieskończoność, turlałem się 20km/h, małych uślizgów zaliczyłem mnóstwo ale obyło się bez gleby. Prawie dostałem choroby wibracyjnej ;) Kilka razy zatrzymywałem się aby ostudzić hamulce. Im niżej tym cieplej, w Sumiacu znów ponad 20 stopni. Po zjeździe klamki hamulców miały wyraźnie większy skok niż przed ;) Na Kralovą zeszło mi 5 godzin (!): 45 minut na odpoczynek przed uphillem, 2h 45min na podjazd, pół godziny na szczycie i godzina na zjazd. Mały popas, któryś tam z rzędu energy bar, krem UV, z powrotem krótkie ciuchy i pora się zbierać. Do domu 140km i 2k przewyższenia. Trochę się zachmurzyło. Coby nie zanudzać: podjazd na 1050. Zjazd. Ale nie taki zwykły. Tylko taki jak wszystkie dziś, bo o tym jeszcze nie wspominałem: 60 na godzinę i składanie się na boczek w każdej serpentynie, agrafce, patelni, jak zwał tak zwał ;) Podjazd na 750 i zjazd do Popradu. Niezwykłe wrażenie robią tam blokowiska na tle ściany Tatr. Chciałem kupić jakiś prowiant i przede wszystkim picie ale okazuje że oni w normalny dzień roboczy wszystkie „potraviny” zamykają o 16-17tej O.o Co kraj to obyczaj. Z Popradu wyjechałem więc z niczym a 2 butelki przedrożonego soku (3E) kupiłem w jakiejś „kolibie” (karczmie) za miastem. Znów trzeba się wdrapać na 1000 ale noga póki co podaje, nie jest (jeszcze) źle. St. Smokowiec, T. Łomnica, gdzieś tu łapie mnie zmrok. Od teraz będzie się działo ;) Bo sił zacznie ubywać w tempie geometrycznym a kolejne energy bary niewiele będą pomagać. Natomiast sam odcinek był magiczny, ogromne czarne sylwetki tatrzańskich szczytów powoli zlewające się z coraz ciemniejszym i ciemniejszym niebem. Gdy wszystko zlało się już w jedność nie jest wcale mniej magicznie – bo nade mną tysiące gwiazd :O Wszystko to bardzo fajne i niesamowite ale ciągnęło się w nieskończoność. Za dużo szczęścia naraz ;) W końcu jest coś ala przełęcz (ponad 1000). Po odpoczynku DOKŁADNIE się upewniłem że nie zacznę zjeżdżać w złą stronę :D Byłem w takim stanie że taka pomyłka była jak najbardziej możliwa ;) Zjazd. Granica (koło północy). Bukowina. Trochę odżyłem ale zaczęło się chcieć spać... Oczy kilka razy same zamknęły się na sekundę – dwie. A to było już bardzo niebezpieczne. Błagalnie wypatrywałem na horyzoncie jakiejś tablicy ze świecącymi cyferkami (stacji benzynowej). W końcu jest, Orlen! 4 Red Bulle wypiłem jeden po drugim... To pozwoliło na w miarę bezpieczną jazdę. Ciemna i chłodna droga do N. Targu, znów to samo rondo. Na rynek nawet nie zajeżdżam, od razu w stronę Rabki. Zmęczony / śpiący już nie byłem. Natomiast pojawiło się coś w rodzaju halucynacji. Widziałem sylwetki ludzi, które gdy podjeżdżałem bliżej zamieniały się w to czym naprawdę były – np. kosz na śmieci, fragment ogrodzenia itp. Raz widziałem kobietę z wózkiem, nawet zahamowałem aby w nią nie wjechać. A okazało się że to tylko cień czegoś rzucany na asfalt :D Kolarze w czasie ultramaratonów, tudzież jacyś ultra podróżnicy w długich trasach często piszą o podobnych omamach. Mnie zdarzyły się one drugi raz w życiu. Podjazd na Piątkową jakoś wszedł. Zjazd 20% ścianką z Rdzawki no i prawie w domu. Prawie. Bo na liczniku trochę brakuje do 5k przewyższenia. A zamknąć wycieczkę z wynikiem np. 4900 to byłaby porażka. Trzeba dokręcić. Dokręcić za wszelką cenę! Dwa razy podjechałem pod park (2x24m). Ale i to nie wystarczyło, przed kwaterą musiałem kilka razy podjeżdżać małą hopkę (po +10m). W końcu jest 5006m a ja z czystym sumieniem mogę kończyć tę niesamowitą przygodę :) W domu o 3.40, zaraz zacznie świtać.

W Polsce nie ma jednak gór tej klasy co na Słowacji. Nie da się wjechać rowerem np. na Giewont czy Kasprowy Wierch (szczyty porównywalnej wysokości). A nawet jakby się dało to byłby zakaz bo w Polsce niestety nie lubi się rowerzystów :/ Z kolei >1000m szosowa, położona w całości na terenie kraju przełęcz jest w Polsce jedna – Krowiarki. Na mapie Słowacji ciężko natomiast takie przełęcze zliczyć.

Z ciekawostek to 4,18E wydałem na Słowacji (zaś na 4 Red Bulle 23,6zł :D ). Czyli niewiele jak na tej klasy przygodę :) Nie chcieli moich pieniędzy, pozamykali sklepy. Nie to nie :P

Chyba trasa number one w życiu : ) W każdym razie na pewno nie niżej niż 2 miejsce. Ew. ex aequo z ubiegłorocznym combem: Mogielica + Turbacz + Radziejowa. To był dobry, rowerowy dzień doba :)

Zaliczone szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865 x2
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081 x2
Sedlo Besnik 994 x2
Predne Sedlo 1451 x2
Kralova Hola 1946

Zdjęcia tutaj:
https://goo.gl/photos/vhkzeQYoby5yhqTn7
Fotografia cyfrowa to jednak zło. Robi się tyle tych zdjęć, że potem nie ma siły tego przebierać, usuwać, opisywać a nawet oglądać... Ja poddałem się przy wstępnej selekcji zdjęć do równych 200... mam dość.

WYS MAX: 1904 (licznik nie jest idealnie dokładny – czujnik barometryczny)
NACHY SREDN: 4%
NACHY MAX: 13%
0:25 – 3:40
5,5l
8 energy barów, 4 banany, 2 czekolady, 2 kanapki (kanapy)


Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 300-349, Terenowo, Rabka 2017

W Górach od wschodu do zachodu Słońca

d a n e w y j a z d u 313.00 km 60.00 km teren 20:15 h Pr.śr.:15.46 km/h Pr.max:58.60 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:5300 m Kalorie: kcal Rower:
Sobota, 27 sierpnia 2016 | dodano: 29.08.2016

https://www.alltrails.com/explore/map/map-12092a7-5?u=m&sh=qek9hh



Od czego by tu zacząć? Tyle wrażeń, przeżyć i emocji, jak to wszystko ubrać w zdania, niczego nie zapomnieć i napisać to tak aby jeszcze komuś innemu poza mną chciało się to czytać? Dla mnie pisanie relacji to nie mniejszy wysiłek niż sama trasa, tyle że intelektualny. Kiepski jestem z polskiego. A takiej przygody nie da się tego opisać w kilku zdaniach i przedstawić w kilku zdjęciach.
A zdjęć jest dużo, nie przedstawiają one żadnej wartości artystycznej i są złej jakości (obiektyw zalany potem od wewnątrz, a aparat chyba się zepsuł a zaraz potem naprawił). Pomimo to jednak wszystkie one muszą tu być bo przypominają mi one o wszystkich pięknych i trudnych chwilach przeżytych tego dnia oraz są jakąś tam dokumentacją.

Zacznę od tego że moim głównym celem na ten sezon było przejechanie 400km (i to mi się udało pod koniec lipca). Bicia rekordów w pionie nie planowałem ale trochę przypadkiem zaczęły wychodzić mi coraz bardziej górzyste trasy. A było to tak: 3k, 3k, 3,5k, 4k, 4,5k.
Po tej ostatniej zaczęło mi się marzyć 5k, ale raczej w następnym sezonie. Natomiast w ostatni weekend w ramach odpoczynku przejechałem taką trochę relaksacyjną traskę. Było bardzo fajnie ale jednocześnie czegoś brakowało. I to właśnie w czasie tej wycieczki wpadł mi do głowy pomysł następujący:
- Zdobyć 3 szczyty Korony Gór Polski.
- Zobaczyć wschód i zachód Słońca w górach.
- Nakręcić 5k w pionie.
3 cele, w kolejności od najbardziej do najmniej ważnego. I przez całą wycieczkę ta trasa nie dawała mi spokoju i ciągle o niej myślałem. Po przyjeździe do domu pierwsze co zrobiłem to wyrysowałem na szybko szkic trasy w GPSies. Wyszło 266km i 5140m podjazdów. Przez następne dni myślałem czy przejechanie czegoś takiego jest w ogóle możliwe przez takiego amatora jak ja. No i nic nie wymyśliłem. Trzeba po prostu spróbować. Codziennie śledziłem też prognozy pogody na weekend. Te były obiecujące: w dzień ma być ~30, w nocy nie powinno spaść poniżej 13. Jednocześnie to może być ostatni taki ciepły weekend w tym roku i być może ostatnia szansa na przejechanie tego w tym sezonie. Bo dni będą coraz krótsze a noce coraz zimniejsze. Czyli teraz albo nigdy (czyt. w przyszłym sezonie).
Ustaliłem sobie takie założenia:
- Wschód Słońca (ok. 5.30) zobaczyć z Mogielicy a zachód z Radziejowej (ok. 19.30).
- Lub: na Mogielicy być najpóźniej o 6, na Turbaczu najpóźniej o 12, a na Radziejowej najpóźniej o 18.

Przed wyjazdem nawet nie próbowałem się przespać bo i tak by mi się to nie udało. Poleżałem tylko 2 godzinki. Start punktualnie o północy z piątku na sobotę. Do Wieliczki lecę pustą o tej porze dwupasmówką. W Wieliczce krótka tylko przerwa na łyk picia i dokumentacyjną fotkę. Potem wojewódzką do Dobczyc. Bardzo lubię tą drogę. Jeśli chodzi o temperaturę to o ile do tej pory nie było źle to po zjeździe w dolinę Raby jest wyraźnie chłodniej. Dobczyc nie omijam obwodnicą tylko jadę przez centrum. Tu jem "śniadanie". Chyba 1,5 kromki z pasztetem bo akurat były na wierzchu w plecaku. I zimny start. Jest coraz chłodniej, martwię się żeby nie przeziębić kolan i powtarzam sobie że na następną wycieczkę długie spodnie obowiązkowo. Zaczynają się też pierwsze nieoświetlone odcinki. Do tego bezchmurne niebo, podziwiam więc gwiazdy. Są ich tysiące. W Wiśniowej ciekawe zjawisko (ale przytrafi mi się ono dzisiaj chyba kilka razy). Wjeżdżam w taką jakby ścianę ciepłego powietrza i temperatura w ciągu kilku minut skacze z 12 do 15'C. W Wiśniowej też mała pauza. Droga zaczyna delikatnie wznosić się do góry - zaczynam podjazd na przeł. Wierzbanowską. Z punktu kawałek za przełęczą widać w dolinie światła Krakowa (i migające na czerwono kominy elektrociepłowni w Łęgu) - odległego stąd o ~35km w linii prostej. Piękny widok. Kolejna niewysoka przełęcz - Wielkie Drogi i zjazd serpentynami do Kasiny. Tu skręcam w lewo na krajówkę. Wspinaczka na kolejną przełęcz - Gruszowiec. Na szczycie fotka przy tablicy z mapą - fajnie że jest bo nie muszę swojej wyciągać z plecaka. I zjazd. To tutaj wykręciłem w 2012 swój aktualny rekord prędkości (75km/h). Ale w takich ciemnościach dziś tego rekordu nie planuję pobijać ;) Leci się pięknie ale trzeba uważać aby nie przegapić zjazdu na Jurków. W końcu jest, skręcam w prawo. Ciemności totalne, w Jurkowie trzeba odbić w lewo więc skręcam. Ale tak jadę i jakoś nie poznaję tych okolic. W końcu wyciągam mapę i oglądam ją w świetle lampki. No tak, skręciłem za wcześnie, na Chyszówki. Nawrotka do Jurkowa. Niby nadłożyłem raptem 2km ale wkurzony jestem nieźle. Dziś harmonogram jest tak napięty że nie można sobie pozwolić na takie pomyłki. Kawałek dalej drogowskaz na Półrzeczki - to tu trzeba było skręcić. W końcu szlaban i asfalt urywa się. Zaczyna się podjazd szutrową drogą. Teoretycznie szutrową bo od mojego ostatniego przejazdu nią (chyba 2012r.) taka jakby bardziej kamienista wydaje mi się. Chcę wrzucić niższy bieg a tu zonk - ten jest najniższy hehe (nie widać manetek). Czyli jest dość stromo. Ciężko bo ciężko ale jednak jedzie się. Upuszczam powietrza z opon a plecak zakładam na plecy. Lampek jeszcze nie demontuję bo ciągle ciemno. Podjazd ciągnie się i ciągnie, zaczyna się przejaśniać (wyłączam lampkę). Po pewnym czasie droga chwilowo opada zamiast wznosić się i traci się cześć zdobytej z trudem wysokości. Przeglądam mapę, analizuję pozycję i dochodzę do wniosku że nie ma szans zdążyć na świt z Mogielicy. Z Polany Stumorgowej też raczej nie. Trudno. Na przeł. Przysłopek docieram już po wschodzie, przed 6. Można tu odpocząć, jest wiata i ławeczki. Tu odbijam w żółty/niebieski szlak na szczyt Mogielicy. Trochę jazdy, trochę pchania, ciężko powiedzieć czego więcej. Po pewnym czasie zauważam że jakoś zgubiłem szlak. Nie chce mi się cofać no i jest strzałka "szczyt Mogielicy". Więc idę/jadę dalej tą drogą. No i faktycznie w końcu las kończy się - docieram na Halę Stumorgową i na szlak. Stumorgi. Jedne z najpiękniejszych dziś chwil - widoki nie do opisania. Wokoło morze gór, spowite we mgłach doliny a ponad nimi ostro świecące Słońce. Tego się nie da opisać, tam po prostu trzeba być. Tylko jakoś straciłem orientację - Babia i Tatry są w innych miejscach niż wg. mnie powinny być O.o Pomimo wczesnej pory spotykam pierwszych dziś turystów. Nie mogę się napatrzeć na to wszystko ale trzeba ruszać dalej. Przez polanę jedzie się fajnie (choć odrobina błota jest) ale koniec tej przyjemności - zaczyna się ciężki wypych na sam szczyt Mogielicy. Stromizna niezła, ze 40% a luźne kamienie nie ułatwiają zadania. Ale poszło dość szybko, jakoś łatwiej niż w 2012r. Ostatnie metry na kołach. Mogielicę zdobywam o 6.55, udało się! Ale mam już prawie godzinę obsuwy względem planu minimum. Nie siedzę więc długo, widoczki, fotki i zbieram się w dół. Chociaż bardzo kusi na wieżę widokową nie wchodzę. Nie że mało czasu czy nie mam siły tylko te schody. Dużo stromych stopni a co jak mi coś strzeli w kolanie na przykład? Wolę nie ryzykować bo porcję dodatkowych widoków mogę przypłacić nie ukończeniem trasy. Ostrożnie zjeżdżam/sprowadzam więc w dół. Szybki zjazd polaną i po śladzie, tą samą drogą z powrotem na przeł. Przysłopek. Pora na zjazd szuterkiem do Szczawy. Leciało się fajnie ale trochę zmarzłem no i wytrzęsło nieźle (bo mój "amorek" w zimnie jakoś nie ma ochoty pracować). Przede mną kolejna dziś przełęcz - szosą wojewódzką na Przysłop Lubomierski. Ale jakoś opadam z sił, to nie wróży za dobrze. Ale już wiem dlaczego - za mało zjadłem. Dłuższy popas na przystanku. Na przełęczy przed 9. Kupuję zapas picia w małym sklepiku-baraku i w Lubomierzu-Rzekach skręcam w dolinę Kamieckiego Potoku. Napoczynając tym samym Gorce. Z przełęczy na Turbacz jakieś 650m w górę. Czyli mniej więcej tyle co z Półrzeczek na Mogielicę. Za polaną Papieżówką asfalt kończy się. A ja muszę zmienić plan wycieczki - bo okazuje się że szlak rowerowy na Jaworzynę Kamienicką zamknięty. Pewnie rozorali go do końca zrywką drewna :/ Wdrażam plan B: rowerowy na przeł. Borek -> żółty na Czoło Turbacza. Może to i lepiej bo na tamtym pewnie utonąłbym w błocie. Poznam też nowy szlak, bo tędy jeszcze nie jechałem. Jest jednak ryzyko - z tego co czytałem to na żółtym rowerem nie wolno i można się tam natknąć na strażników. Na przeł. Borek jedzie się bardzo fajnie - nachylenia rozsądne, kamieni niewiele. Wreszcie robi się ciepło - zdejmuję kurtkę i czapkę. Są małe przeszkody - płytki bród, a potem 2 razy trzeba przeprawić się przez strumyk (można przejść po kamieniach). Na przełęczy krótka przerwa i sięgam po zakazany owoc - żółty szlak ;) Tzn. zakazu dla roweru niby nie ma ale to park narodowy czyli rowerem tylko po rowerowych wolno. Zrobiło się już całkiem gorąco. Z początku trochę za ciężko na jazdę ale potem nie jest źle - sporo da się podjechać. Dużo odcinków wyłożonych balami. Trochę zbyt ambicjonalnie podchodzę do sprawy i staram się podjechać jak najwięcej - aż w końcu przy jednej próbie ruszenia pod górę but zsuwa mi się z pedała a piny trochę rozorały mi łydkę. Po tym już trochę odpuszczam. Aha minąłem też jednego rowerzystę na fullu. W końcu jest wielka polana pod Turbaczem. Pod schroniskiem jestem po 11. Przerwa, coś tam jem, smaruję się wreszcie kremem z filtrem i podziwiam kolarzy zjeżdżających po schodach ze schroniska O.o Ja bym się bał (a i mój rower by się pewnie rozleciał). Fotki (Tatry!) i końcowy atak na szczyt. Od strony schroniska praktycznie całość da się podjechać/zjechać (no dobra 1 korzeń sprowadziłem a ze 3 podprowadziłem ;) ). Turbacz zdobywam o 11.45, udało się! 15 minut wcześniej względem planu, nie jest źle. Widoki super - Babia, Tatry i te sprawy. Krótka przerwa (ktoś zrobił mi fotkę i nie musiałem się męczyć z wyzwalaczem) i zjeżdżam, bo gorąco a cienia brak. Licznik wskazuje tu 2500m przewyższenia czyli połowa już za mną. Pod schroniskiem trochę się zamotałem zanim znalazłem czerwony szlak na przeł. Knurowską. W tą stronę tym szlakiem jeszcze nie jechałem. Przeł. Długa, Kiczora, Polana Zielenica - kolejne miejsce gdzie widoki urywają głowę. W roli głównej Tatry & jez. Czorsztyńskie. Kiedy ostatnio jechałem pchałem pod górę to ten szlak wydawał mi się bardzo ciężki i raczej mało "zjeżdżalny" (przynajmniej dla mnie). Ale dziś chyba odkryłem w sobie duszę kolarza górskiego i zjeżdżałem tak strome i trudne fragmenty jakie niedawno wydawały by mi się nie do zjechania. Nigdy nie podejrzewałem siebie o takie zapędy (oczywiście najstromszy fragment za Zielenicą jednak z buta). Turbacz -> Knurowska to zdecydowanie najfajniejszy dziś terenowy odcinek, ta prędkość i adrenalina, chętnie bym to kiedyś powtórzył. Na Knurowskiej już prawie nie mam klocków z tyłu ;) Ale takich ekstremalnych zjazdów już dziś nie będzie więc nie martwi mnie to zbytnio. Gdzieś tu też zaczyna boleć mnie tyłek (jak często ostatnio) i będzie bolał aż do końca odbierając sporo przyjemności z jazdy. Pora na dłuuugi zjazd do Tylmanowej. Przez Ochotnicę (najdłuższa wieś w Polsce, 25km!). Na luzie żeby odpocząć. Tak właściwie to delikatnie w dół jest aż do Gołkowic ale nie czuć tego bo jest pod wiatr. W Tylmanowej skręcam w wojewódzką na New Sącz. Gdzieś tu licznik zaczyna wariować a jedyne co można zrobić to poczekać aż przestanie. Przerwę wykorzystuję więc na zjedzenie czegoś i dopompowanie opon. Licznik w końcu naprawia się ale liczy w milach/stopach (próba przestawienia może skończyć się utratą wszystkich danych więc nie ryzykuję). Jest gorąco (a może nawet upalnie). Przez Zabrzeż docieram do Łącka. Fajnie, tyle jeżdżę po tych okolicach a w Łącku rowerem jeszcze nie byłem. Przerwa na ładnym rynku, jedzenie, krem. Przysiada się jakiś dziadek na składaku. I nawiązuje się miła rozmowa, gdzie jadę, skąd, o rowerach itp. Nie powiem mu o całej trasie bo i tak mi nie uwierzy, mówię więc że z Krakowa na Przehybę i że wrócę pociągiem z Sącza. Całkiem miło mi się z nim gadało ale pora się zbierać. Bo tak przeliczam czas i wychodzi mi że na Przehybie będę o 18, na Radziejowej o 19 a do cywilizacji zjadę o 20. I to jak dobrze pójdzie. Jak się potem okazało niewiele się pomyliłem z tymi godzinami. Ułożyłem też plan awaryjny - z Radziejowej z powrotem na Przehybę i zjazd asfaltem. Po drodze przejeżdżam przez Maszkowice, trochę się boję bo podobno dużo tu Cyganów (ale udało się, nie napadli mnie). Na rondzie w Gołkowicach Dolnych skręcam w prawo na most na Dunajcu. Widać stąd już maszt na Przehybie. Potem Gołkowice Górne no a dalszą drogę na Przehybę to już znam na pamięć. Skrudzina, Gaboń, Praczka te nazwy brzmią znajomo. Kupuję jeszcze zapas picia w sklepie i jestem gotowy na podjazd. Najpierw upalnie, potem w cieniu coraz chłodniej. Kolejne tabliczki z km do szczytu, kolejne serpentyny, nachylenie rzadko przekracza 10%. Niby nie jest jakiś ciężki ten podjazd ale jestem już "trochę" zmęczony i "trochę" się śpieszę. Bolący tyłek też nie poprawia sytuacji. Nie bardzo wiem też jak wysoko już jestem (licznik pokazuje w stopach). Na górę jedzie też jakiś chłopak, raz ja go wyprzedzam raz on mnie, ale w końcu to ja wychodzę na prowadzenie. Aha po drodze zepsuł mi się aparat - różowawy ekran i poziome paski na zdjęciach - pewnie te wstrząsy i kąpiele w pocie mu nie służą ;) Na szczęście kilka zdjęć później sam się naprawił. W końcu wyłania się maszt na szczycie góry. Na Przehybie jestem chwilę przed 18, 2 godziny od startu z ronda (tyle ile planowałem). Pomimo późnej pory pod schroniskiem sporo turystów. Chwilka przerwy (upuszczanie powietrza z opon) i pora na atak na ostatni dziś wysoki szczyt - Radziejową. Tabliczka mówi o 1,5 - 2h pieszej wędrówki. A niby tylko ~5km. Z początku szlak zapowiada się nie najlepiej - tak jakby zdewastowany wywózką drewna. Na szczęście potem jest trochę lepiej, generalnie większość to jazda, trochę w dół, trochę do góry. Turystów brak już o tej porze. Kawałek dalej widać już szczyt Radziejowej z wieżą widokową. Od tej strony da się podjechać. Radziejową zdobywam o 18.50, udało się! Ale mam 50 minut obsuwy później względem planu. Na szczycie jestem sam. Na wieżę nie wchodzę z tego samego powodu co na Mogielicy (+ brak czasu). Fotki, ostatni banan i pora na zjazd. A raczej sprowadzanie, bo stromizna podobna jak pod Mogielicą, ale liczyłem się z tym. Jednak widoki z tego zejścia wynagradzają wszystkie trudy, a widać m.in. skąpane w promieniach zachodzącego Słońca Tatry (zdjęcia nie wyszły kompletnie). Po chwili jestem na przeł. Żłobki. No i szczerze mówiąc to trochę się boję, jestem wysoko w górach (~1100m n.p.m.) a do zachodu Słońca kilkanaście minut. Teoretycznie zjazd do cywilizacji niebieskim szlakiem rowerowym powinien być tylko formalnością. Na mapie wygląda on na szutrówkę ale nigdy nim nie jechałem. No i co w razie jakiejś poważniejszej awarii (a coś zaczęło stukać w rowerze, sprawdzę to potem). A no i znów prawie się zgubiłem - już chciałem skręcać ale okazało się że szlak to następna w lewo. Tu spotykam jakąś terenówkę, upewniam się jeszcze czy dobrze jadę po czym ruszam w dół. Na szczęście zjazd był szybki, łatwy i przyjemny (i odrobinkę chłodny). Po drodze łapie mnie zachód Słońca. Do Rytra zleciałem z przełęczy w pół godzinki :) Skręcam w lewo, krajówką na Sącz. Przerwa na przystanku, montuję wreszcie lampki, dorzucam atmosfer do opon i już chciałem liczyć km na mapie, ile do Krakowa. Ale się powstrzymałem, wolę jednak nie wiedzieć :D Robi się coraz ciemniej, na razie kierunek Stary Sącz. Skręcam do centrum. Na rynku przerwa, kupuję ostatni dziś zapas picia, jem czekoladę. Fajnie, nie byłem jeszcze wieczorem w Starym Sączu. Zbieram się w drogę, do Limanowej chcę dotrzeć skrótem przez Przyszową. Ale w tych ciemnościach nie znajdę tej cholernej drogi. Nic z tego, jadę jak leci krajówką na New Sącz. Niby na moście kończy się Stary a od razu zaczyna Nowy ale miasto ciągnie się i ciągnie. To jednak duże miasto. Zajechałbym na rynek i posiedział na ławeczce pod kasztanowcem ale nie bardzo wiem jak trafić. Jadę więc jak leci przelotówkami (są nawet zakazy dla rowerów). Hehe pięknie 10 wieczór a ja w Nowym Sączu :) W końcu most na Dunajcu i wyjeżdżam z miasta. I kawałek dalej zaczyna się ściana płaczu - podjazd, z tego co pamiętam z 300 na 600m. Ciągnie się on w nieskończoność. A ja co chwila staję i oglądam się za plecy - niesamowita panorama rozświetlonego miasta (na fotce coś tam widać). No niczym nie ustępuje ten widok tym co widziałem dziś w górach. Z tego co pamiętam na szczycie podjazdu pod Litaczem jest maszt, wypatruję więc jakichś czerwonych światełek. No i jakieś widzę (ale jak się potem okazało to jakiś maszt na zupełnie innej górze). Ten maszt widocznie nie ma światełek. W każdym razie podjazd wreszcie się kończy i jest bardziej płasko. No a potem kolejny dziś niezapomniany zjazd, do Limanowej :) Jego końcówka to jak lądowanie na pasie startowym, bo pośrodku na podwójnej ciągłej świecą się lampki. No i ląduję w Limanowej, a jest po 11. Całkiem chłodno się zrobiło, ubieram wreszcie kurtkę/czapkę. Przerwa na rynku. Przeliczam te stopy na metry i wychodzi mi jakieś 4100 z groszami. Cholera, mało. Do Krakowa droga niby górzysta ale czy uda się nabić te brakujące 900? Wyjeżdżam z miasta, kawałek krajówką, kawałek wojewódzką i na rondzie skręcam w boczną drogę przez Nowe Rybie, Stare Rybie. Po drodze pomagam komuś tam trafić na Bochnię i rozpoczynam wspinaczkę na ostatni cięższy (jak mi się wtedy wydawało, że ostatni, bo doszła jeszcze Chorągwica) podjazd. Gdyby nie ten tyłek to jechało by się nie najgorzej. Tzn. boli najbardziej jak się siada a po jakimś czasie boli mniej, więc lepiej cały czas siedzieć i nie wstawać ;) Latarni brak tu w ogóle więc jedzie się fajnie (a lampka na słabym trybie, coby oszczędzać aku). W końcu jest kościół w Starym Rybiu, a to oznacza że za chwilę kolejny super zjazd. Ale najpierw widoczki - bo widać stąd już światła Krakowa (w linii prostej ~40km). Chwila kontemplacji i sru w dół do Tarnawy. Zjazd się kończy ale to nie oznacza że nie jest fajnie. Bo jest, kompletne ciemności i rozgwieżdżone niebo. Nie mogę się napatrzeć na te gwiazdy. Jest po prostu magicznie. W takich chwilach jak ta nachodzą mnie różne egzystencjalne pytania. Czy jesteśmy sami we Wszechświecie? Czy to wszystko dzieje się naprawdę, czy ja naprawdę istnieję? Jak silny i inteligenty a zarazem słaby i głupi jest człowiek? Po chwili rozmyślania kończą się bo zaczyna się oświetlona droga. Cholera, przegapiłem skręt i wjechałem do Łapanowa, znowu trochę nadłożę. Ale przynajmniej zobaczę Łapanów nocą (i ten piękny dąb na rynku). Potem wjeżdżam na wojewódzką, podjazd, zjazd, most na Rabie i jest Gdów. Nawet nie odpoczywam tylko dokumentacyjna fotka. To już prawie w domu, nie wierzę że to wszystko się uda. Pozostaje jednak kwestia 5k. Bo licznik wskazuje tutaj 4480. Czyli braknie na pewno. Czy będzie mi się chciało dokręcać? Jeśli tak to gdzie? Po głowie chodzi Chorągwica. A może odpuszczę i będę potem żałował? Tzn. teoretycznie wiem że nawet jak braknie te 100-200m to ok. 5k i tak w rzeczywistości będzie bo licznik nie liczy gdy się niesie/pcha rower 2km/h, a trochę takich fragmentów było. Ale jednak chcę mieć zdjęcie licznika z tą wartością (jeśli nie w metrach to w stopach). Jeszcze się pomyśli. A póki co jadę dalej i sprawnie łykam kolejne hopki Pogórza Wielickiego. I tak jadę sobie jadę, aż tu po lewej dostrzegam wesoło mrugający na czerwono maszt w Chorągwicy :) No to już wiem gdzie skręcę w Wieliczce :) Na rondzie w Wieliczce jest ~4700. Skręcam na Chorągwicę. Pomimo takiej trasy w nogach podjazd robię na średniej tarczy, determinacja jest ogromna. Na szczycie fotka na tle masztu, żeby nie było że mnie nie było ;) Po przeliczeniu licznik wskazuje tu nieco ponad 4850. Szalony zjazd do miasta i w stronę Krakowa. Pomimo że wydaje mi się że jakieś malutkie podjazdy są, to licznik uparcie stoi w miejscu na liczbie 15933 (ft). Cholera może całkiem się zepsuł? W takim momencie?! W końcu jednak coś drgnął i dodał łaskawie kilka stóp. Po drodze przypominam sobie w myślach metr po metrze całą drogę do domu, czy są jakieś górki. I na której z nich będę dokręcał brakujące metry (a raczej stopy). Mały podjazd koło węzła na autostradzie. Obliczam ile ft odpowiada mojemu upragnionemu 5k. Wychodzi 16404. I tą liczbę powtarzam sobie w kółko w pamięci. Podjazd w Bieżanowie. Robię ze 3 razy ale przewyższenia przybywa mało co. Trzeba poszukać czegoś grubszego. Może podjazd na dwupasmówce pomiędzy Jerzmanowskiego a Aleksandry? Ale tu ścieżka rowerowa a po drugiej stronie komisariat policji, nie będę ryzykował. Następny pomysł. Podjazd pod CPN. Podjeżdżam raz ale też mało co przybywa. W końcu mam najlepszy pomysł - podjazd pod szpital dziecięcy na Prokocimiu. I tam też jadę. Nie pamiętam ile razy go zrobiłem, można by wypatrzeć ze śladu. W każdym razie każda runda to +50ft/15m. Podjeżdżam na stojąco na blokadzie (tyłek za bardzo już boli). I zjeżdżam też na stojąco. W końcu ostatni raz. Przekraczam magiczną liczbę 16404 - dokładnie jest 16425ft/5006m :) Udało się!!! Jeszcze tylko do sklepu po zimnego Okocimka, i do domu. W domu o 4 rano w niedzielę, 28 godzin od wyjazdu.

Niesamowita przygoda. Wszystkie 3 cele można uznać za zaliczone:
- Mogielica, Turbacz, Radziejowa zdobyte.
- Co prawda na wschód z Mogielicy się spóźniłem a z Radziejowej zjechałem chwilę przed zachodem ale nie zmienia to faktu że wschód/zachód spotkały mnie wysoko w górach.
- 5k zaliczone i to z okładem. Bo licznik pokazuje nieco ponad 5000 a GPSies trochę ponad 5600. A jest pewnie tak pomiędzy, uśredniając wpisuję więc 5300.
- Tak naprawdę to był jeszcze jeden, czwarty cel o którym nie wspomniałem. O wiele ważniejszy od tamtych trzech razem wziętych. Przeżyć wiele pięknych chwil w górach. I on również jak najbardziej się udał :)
Do niedawna miałem problem z wybraniem wycieczki sezonu ale po tej trasie problem się rozwiązał :) Jest to więc oficjalna Wycieczka Sezonu 2016 bo nie sądzę aby w tym roku udało mi się przejechać coś bardziej epickiego.



Wszystkie trzy będą dziś potrzebne
Wszystkie trzy będą dziś potrzebne © Pidzej
Pierwszy odpoczynek w Wieliczce
Pierwszy odpoczynek w Wieliczce © Pidzej
Pauza w Dobczycach
Pauza w Dobczycach © Pidzej
I w Wiśniowej
I w Wiśniowej © Pidzej
To miało być zdjęcie z serii:
To miało być zdjęcie z serii: "Standardowy widoczek z przeł. Wielkie Drogi" ale coś nie wyszło ;) © Pidzej
Na przeł. Gruszowiec. Jest mapa
Na przeł. Gruszowiec. Jest mapa © Pidzej
Kościół w Jurkowie
Kościół w Jurkowie © Pidzej
Wreszcie na dobrej drodze: skręt na Półrzeczki
Wreszcie na dobrej drodze: skręt na Półrzeczki © Pidzej
(zdjęcie przedstawia rower)
(zdjęcie przedstawia rower) © Pidzej
Zaczyna się przejaśniać
Zaczyna się przejaśniać © Pidzej
Na szlaku rowerowym
Na szlaku rowerowym © Pidzej
Na szlaku
Na szlaku © Pidzej
Rowerek
Rowerek © Pidzej
Na przeł. Przysłopek
Na przeł. Przysłopek © Pidzej
Szlak chwilowo zgubiłem ale jestem na dobrej drodze
Szlak chwilowo zgubiłem ale jestem na dobrej drodze © Pidzej
No i na Hali Stumorgowej
No i na Hali Stumorgowej © Pidzej
Stumorgi
Stumorgi © Pidzej
Śłońce nieźle dawało po oczach
Śłońce nieźle dawało po oczach © Pidzej
Kopuła szczytowa Mogielicy i wieża na niej
Kopuła szczytowa Mogielicy i wieża na niej © Pidzej
Widoczki z Polany Stumorgowej. Zdjęcie nijak ma się do tego co było widać na żywo
Widoczki z Polany Stumorgowej. Zdjęcie nijak ma się do tego co było widać na żywo © Pidzej
Podejście na Mogielicę
Podejście na Mogielicę © Pidzej
Jest bardzo stromo a kamienie luźne
Jest bardzo stromo a kamienie luźne © Pidzej
Mogielica zdobyta!
Mogielica zdobyta! © Pidzej
Widoczki z Mogielicy
Widoczki z Mogielicy © Pidzej
I jeszcze raz z Polany
I jeszcze raz z Polany © Pidzej
Coś się wkręciło
Coś się wkręciło © Pidzej
Zjazd szutrówką do Szczawy
Zjazd szutrówką do Szczawy © Pidzej
Odpoczynek na przystanku i chwile słabości
Odpoczynek na przystanku i chwile słabości © Pidzej
Na przeł. Przysłop Lubomierski
Na przeł. Przysłop Lubomierski © Pidzej
Sklepik - barak na przełęczy. Dobrze że jest, nie raz uratował mi życie ;)
Sklepik - barak na przełęczy. Dobrze że jest, nie raz uratował mi życie ;) © Pidzej
Koło parkingu w Lubomierzu - Rzekach
Koło parkingu w Lubomierzu - Rzekach © Pidzej
Dolina Kamienicy. Oddziela Beskid Wyspowy od Gorców
Dolina Kamienicy. Oddziela Beskid Wyspowy od Gorców © Pidzej
Wjazd do GPN
Wjazd do GPN © Pidzej
Polana Papieżówka
Polana Papieżówka © Pidzej
Papieżówka
Papieżówka © Pidzej
Podobno spał tu sam Papież
Podobno spał tu sam Papież © Pidzej
Niespodzianka - zamknięty szlak
Niespodzianka - zamknięty szlak © Pidzej
Niebieski pieszy/czerwony rowerowy na przeł. Borek. Bardzo fajny szlak
Niebieski pieszy/czerwony rowerowy na przeł. Borek. Bardzo fajny szlak © Pidzej
Mini bród
Mini bród © Pidzej
Mała zapora
Mała zapora © Pidzej
Nieco większa przeszkoda
Nieco większa przeszkoda © Pidzej
Nieco większa przeszkoda. Mostku brak
Nieco większa przeszkoda. Mostku brak © Pidzej
Na przełęczy
Na przełęczy © Pidzej
Na przełęczy. Fajne miejsce na odpoczynek
Na przełęczy. Fajne miejsce na odpoczynek © Pidzej
Żółty na czoło Turbacza. Nie wygląda stromo ale stromo było
Żółty na czoło Turbacza. Nie wygląda stromo ale stromo było © Pidzej
Na szlaku
Na szlaku © Pidzej
Wreszcie na polanie
Wreszcie na polanie © Pidzej
Odrobina krwi
Odrobina krwi © Pidzej
Jest i Babia
Jest i Babia © Pidzej
Ołtarz na czole Turbacza
Ołtarz na czole Turbacza © Pidzej
Odpoczynek pod schroniskiem
Odpoczynek pod schroniskiem © Pidzej
Schronisko pod Turbaczem
Schronisko pod Turbaczem © Pidzej
I widoczki z tarasu :)
I widoczki z tarasu :) © Pidzej
Końcowy atak na szczyt
Końcowy atak na szczyt © Pidzej
Turbacz!
Turbacz! © Pidzej
Turbacz zdobyty!
Turbacz zdobyty! © Pidzej
Turbacz
Turbacz © Pidzej
I widoczki z niego
I widoczki z niego © Pidzej
Widoczki z Turbacza
Widoczki z Turbacza © Pidzej
Widoczki z Hali Długiej
Widoczki z Hali Długiej © Pidzej
Hala Długa
Hala Długa © Pidzej
Na czerwonym szlaku. Okolice Polany Zielenicy
Na czerwonym szlaku. Okolice Polany Zielenicy © Pidzej
Widoczki z Polany Zielenicy
Widoczki z Polany Zielenicy © Pidzej
Widoczki z Zielenicy
Widoczki z Zielenicy © Pidzej
Nie wygląda stromo ale to był najcięższy odcinek
Nie wygląda stromo ale to był najcięższy odcinek © Pidzej
A to już prawie na przełęczy
A to już prawie na przełęczy © Pidzej
Na przeł. Knurowskiej
Na przeł. Knurowskiej © Pidzej
Wzdłuż Dunajca
Wzdłuż Dunajca © Pidzej
Przymusowa przerwa (aż licznik się naprawi)
Przymusowa przerwa (aż licznik się naprawi) © Pidzej
Pierwszy raz na rowerze w Łącku
Pierwszy raz na rowerze w Łącku © Pidzej
Dunajec
Dunajec © Pidzej
Ledwie widoczny na zdjęciu maszt na Przehybie. Góra nie wygląda wysoko ale jest 850m wyżej!
Ledwie widoczny na zdjęciu maszt na Przehybie. Góra nie wygląda wysoko ale jest 850m wyżej! © Pidzej
Nie sposób nie trafić
Nie sposób nie trafić © Pidzej
Odpoczynek pod sklepem
Odpoczynek pod sklepem © Pidzej
Podjazd na Przehybę
Podjazd na Przehybę © Pidzej
Podjazd na Przehybę
Podjazd na Przehybę © Pidzej
Podjazd na Przehybę. Aparat się zepsuł :/
Podjazd na Przehybę. Aparat się zepsuł :/ © Pidzej
Podjazd na Przehybę
Podjazd na Przehybę © Pidzej
Podjazd na Przehybę. Dobrze że sa tabliczki z pozostałymi km (chociaż trochę oszukują)
Podjazd na Przehybę. Dobrze że sa tabliczki z pozostałymi km (chociaż trochę oszukują) © Pidzej
Podjazd na Przehybę
Podjazd na Przehybę © Pidzej
Koniec asfaltu. Wyłania się RTON Przehyba. Ciekawy efekt na niebie
Koniec asfaltu. Wyłania się RTON Przehyba. Ciekawy efekt na niebie © Pidzej
Schronisko na Przehybie. Aparat się naprawił
Schronisko na Przehybie. Aparat się naprawił © Pidzej
Tarasik widokowy na Przehybie
Tarasik widokowy na Przehybie © Pidzej
Na Radziejową jeszcze kawałek
Na Radziejową jeszcze kawałek © Pidzej
Widoczki z czerwonego szlaku
Widoczki z czerwonego szlaku © Pidzej
Na szlaku. Początek był trochę ciężki
Na szlaku. Początek był trochę ciężki © Pidzej
Wyłania się Radziejowa!
Wyłania się Radziejowa! © Pidzej
Widoczki ze szlaku
Widoczki ze szlaku © Pidzej
Już niedaleko
Już niedaleko © Pidzej
Radziejowa zdobyta! Hehe na zdjęciu twarz ma jakieś takie trupie barwy ;) Ale mniej więcej oddaje to stan fizyczny w jakim się wtedy znajdowałem :D
Radziejowa zdobyta! Hehe na zdjęciu twarz ma jakieś takie trupie barwy ;) Ale mniej więcej oddaje to stan fizyczny w jakim się wtedy znajdowałem :D © Pidzej
Obelisk na Radziejowej
Obelisk na Radziejowej © Pidzej
Strome zejście ze szczytu
Strome zejście ze szczytu © Pidzej
I widoczki z niego :)
I widoczki z niego :) © Pidzej
Widoczki
Widoczki © Pidzej
Na przeł. Żłobki. Ciągle jeszcze wysoko w górach
Na przeł. Żłobki. Ciągle jeszcze wysoko w górach © Pidzej
A zachód Słońca tuż tuż
A zachód Słońca tuż tuż © Pidzej
Niebieski rowerowy do Rytra
Niebieski rowerowy do Rytra © Pidzej
Zjazd był bardzo szybki
Zjazd był bardzo szybki © Pidzej
Pożółkłe liście na drzewie. Czy to już jesień?! Przecież sezon dopiero co się zaczął
Pożółkłe liście na drzewie. Czy to już jesień?! Przecież sezon dopiero co się zaczął © Pidzej
Zjazd do Rytra
Zjazd do Rytra © Pidzej
DK87. Chwilowo chodnikiem bo jeszcze nie założyłem lampek
DK87. Chwilowo chodnikiem bo jeszcze nie założyłem lampek © Pidzej
Odpoczynek na przystanku
Odpoczynek na przystanku © Pidzej
Na rynku w Starym Sączu
Na rynku w Starym Sączu © Pidzej
A to gdzieś w Nowym Sączu
A to gdzieś w Nowym Sączu © Pidzej
A to miał być fajny widoczek z mostu na Dunajcu
A to miał być fajny widoczek z mostu na Dunajcu © Pidzej
Panorama Nowego Sącza z podjazdu. Była niesamowita
Panorama Nowego Sącza z podjazdu. Była niesamowita © Pidzej
Kiedy myślisz że to już szczyt a tu taki znak
Kiedy myślisz że to już szczyt a tu taki znak © Pidzej
Kościół po drodze. Nie pamiętam w jakiej miejscowości
Kościół po drodze. Nie pamiętam w jakiej miejscowości © Pidzej
Na rynku w Limanowej
Na rynku w Limanowej © Pidzej
Pod kościołem w Starym Rybiu
Pod kościołem w Starym Rybiu © Pidzej
Na rynku w Łapanowie, pod pięknym dębem
Na rynku w Łapanowie, pod pięknym dębem © Pidzej
A to już Gdów. Do domu rzut beretem
A to już Gdów. Do domu rzut beretem © Pidzej
Ale najpierw Chorągwica :)
Ale najpierw Chorągwica :) © Pidzej
EDIT: po dłuuugiej walce z licznikiem jednak jest wymarzona fotka :)
EDIT: po dłuuugiej walce z licznikiem jednak jest wymarzona fotka :) © Pidzej

NACHY SREDN: 5%
NACHY MAX: 25%
WYSOK MAX: 1310
0.00 - 4.00
7,5l
6 bananów, 5 kanapek z pasztetem, 1,5 czekolady, baton energetyczny

EDIT 2: chyba doszłem do limitu długości wpisu na Bikestats :D Bo chcę coś więcej napisać a ucina wpis hehe. Teraz są 63692 znaki (ze spacjami).


Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 300-349, Korona Gór Polski, Terenowo, ! Wycieczka Sezonu 2016