Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2018

Dystans całkowity:1371.36 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:47:12
Średnia prędkość:18.88 km/h
Suma podjazdów:5900 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:342.84 km i 23h 36m
Więcej statystyk

Nad Morze!

d a n e w y j a z d u 710.81 km 0.00 km teren 38:13 h Pr.śr.:18.60 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4300 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 18 sierpnia 2018 | dodano: 21.08.2018





https://photos.app.goo.gl/BdnYkD9xRyg1zBda9

„Nad Morze”. Tak zatytułowana trasa miała pojawić się na tym blogu już rok temu, kiedy to w ostatnim chyba rozsądnym momencie (przełom września i października) postanowiłem ten ambitny cel zaatakować. No i prawie się udało. Prawie – bo do końca stałego lądu miałem tak ze 3km w linii prostej. Po prostu tak cieszyłem się z dotarcia do Gdańska że zapomniałem że tak właściwie to ja chciałem zobaczyć otwarte morze a nie zabytkowe miasto. Bądź co bądź bardzo ładne ale bardzo ładnych miast to ja już dużo widziałem a morza jeszcze nigdy (naprawdę). Długo sobie potem plułem w brodę. Inna sprawa że włóczenie się po plaży zimną i wietrzną październikową nocą (wtedy dojechałem) to nie to samo co włóczenie się po plaży letnim gorącym popołudniem. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Zachęcony utrzymującą się w tym sezonie równie wysoką co w zeszłym, formą już od jakiegoś czasu planowałem powtórkę. Mając w tym roku na koncie 3x400+ i 1x500+ uznałem że jestem gotowy. Od ostatniej długiej (400+) trasy minął miesiąc, więc zregenerowany byłem w 100%, i nie przeszkodziła w tym nawet gleba sprzed 2 tygodni. Co prawda kilka dni kulałem na jedną nogę ale już w zeszłą niedzielę było ok. Kolano nie bolało po 40km przejażdżce po mieście, więc i po 700km nie powinno ;) Środę (15 sierpnia, święto) prawie całą przeznaczyłem na przygotowania, tj. wyrównywanie deficytu snu ;) Z kilkanaście godzin spałem. Przed trasą, w nocy z czw./pt. spałem normalnie (7 godzin). Z innych przygotowań, poza standardowym ogarnianiem roweru, zakupiłem najdroższe gripy w życiu – Ergony GP5 za 2,5 stówki. Największe (bo praktycznie jedyne) kolarskie dolegliwości (ból, drętwienie) dotyczą u mnie bowiem dłoni. Ostatnią rzeczą z przygotowań o której warto wspomnieć to dobór trasy – zaplanowałem ją tak, żeby jak najwięcej jechać nieznanymi mi jeszcze okolicami. Tzn. wiadomo, cudów nie ma, pierwsze 200km, do Opoczna zjeżdżone mam. Ale cała reszta to już dziewicze dla mnie tereny. To raz. A dwa – niemal żadnych dużych miast po drodze (chyba tylko Elbląg się tu załapuje pod „duże miasto”, ponad. 100 tys.). Ogólnie lubię sobie pozwiedzać duże miasta ale jednak te światła, ścieżki, zwiedzanie, zdjęcia, zajmuje to za dużo czasu. Do tego spory wybór połączeń kolejowych i można wpaść na głupi pomysł skrócenia trasy, uznając takie miasto za alternatywny cel podróży.

Piątek (urlop), godz. 6.00. Dzwoni budzik. Zbieram swoje zaspane nieco zwłoki, łazienka, herbatka, 10-krotne sprawdzenie czy wszystko wziąłem (telefon i pieniądze – sprawdzenie 100-krotne) i o 6.55 stoję przed blokiem gotowy do drogi. Albo i nie. Chłód lekko mglistego poranka przypomina mi że nie wziąłem kurtki (mam tylko p/deszczową). Wracam się po wiatrówkę, i startuję. Godz. 6, minut 55. Ahoj przygodo! Kraków opuszczam przez Bieżanów, Rybitwy, Nową Hutę (blokowiska/przemysłowe okolice). Na wyjeździe z miasta mgły ustępują i zaczyna się piękny, sierpniowy dzień. Słomiane, nieraz bardzo pomysłowe dekoracje w mijanych wsiach informują o końcach żniw. Przyjemną, idealną na rozgrzewkę lekko pagórkowatą DW776 docieram do Proszowic. Tu wciągam śniadanko, oprócz bułki z czymśtam złożone również z pomidorków i rzodkiewek. Na razie sama zdrowa żywność, ale potem będzie jak zawsze – hot dogi z Orlenów + zapiekanki z Lotosa zapijane hurtowymi ilościami Coli/Pepsi ;) Kończę tę przydługą sjestę, i obieram kurs na Skalbmierz. Bezkres pół uprawnych, jak okiem sięgnąć dywan z żółtych, brązowych, zielonych prostokątów, przykrywający falistą powierzchnię ziemi, z rzadka usiany niewielkimi skupiskami drzew i domków. Hmm. W sumie to tak wygląda chyba większość Polski, z tym że słowo „falistą” trzeba by zamienić na „płaską” ;) Ale to nieważne - dziś jest taki dzień że podoba mi się wszystko i wszystko jest dla mnie niesamowicie ciekawe. Nawet rolnicze, północno-wschodnie rubieże Krakowa. Na takich właśnie rozważaniach nad pięknem otaczającego mnie świata mijają mi pierwsze kilometry trasy. Docieram do Skalbmierza. Krótką pauzą na tamtejszym skwerku przeznaczam na pierwszą (najwyższa pora) aplikację kremu z filtrem. Szukam też sklepu (startuję zawsze z 1l picia, więc szybko schodzi), ale nie znajduję. Nie szkodzi, do Działoszyc niedaleko. Po drodze cały czas kombinuję z nowymi chwytami, próbując znaleźć optymalną pozycję, bo ciągle coś tam pobolewa. A to obniżam kierownicę (na podkładkach) a to obracam rogi w dół, to w górę. Imbusa 5kę ciągle mam w kieszeni. To chyba nie był dobry pomysł taka trasa z nowym sprzętem (uprzedzając fakty – to był doskonały pomysł, Ergony spisały się na medal, są warte każdej wydanej na nie złotówki, a odpowiednią pozycję znajdę po ok. 100km trasy). W Działoszycach krótka rozmowa z tubylcem (jak ognia staram się unikać w takich przypadkach tematu podróży, nie lubię kłamać ani jak ktoś myśli że ja kłamię). Do koszyka wskakuje natomiast 2,25l Pepsi (ledwo mieści się w ramie). Z tym Pepsi to taka historia – wchodzę do sklepiku, rozglądam się co kupić, ekspedientka (młoda dziewczyna, 18ki mogła nie mieć) pyta czego szukam. Czy czegoś konkretnego, czy jakiejś, słyszałem dokładnie, cytuję: „zachciewajki” - jak Pani przed chwilą, która weszła kupić coś tak z nudów. Pierwszy raz spotkałem się z tym słowem, myślałem że to po prostu to samo co „zachcianka”. Tymczasem już po przyjeździe, z ciekawości sprawdzam internety i się okazuje że to słowo znaczy jednak zupełnie co innego :D Więc albo dziewczyna nie zna znaczenia tego słowa, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego. Ale raczej to pierwsze. Niewielkie zagajniczki i (niewycięte jeszcze) szpalery drzew urozmaicają nieco odcinek do Jędrzejowa. Jest wczesne popołudnie i Słońce zaczyna już naprawdę mocno przygrzewać. W Jędrzejowie jakiejś większej pauzy nie robię, nie licząc tej przymusowej - na przejeździe kolejowym (te cysterny naprawdę były tak powyginane, i to nie jedna a wszystkie). Pierwszy dłuższy, bo kilkukilometrowy leśny odcinek przed Małogoszczem (Małogoszczą?). Droga (wojewódzka) od jakiegoś czasu tonie w ciężarówkach, a to za sprawą wielkiej cementowni w tym mieście (+dzień roboczy). Małogoski ryneczek ominę (byłem) a zaliczę właśnie cementownię. Też widziałem, ale wydaje mi się ona większą atrakcją od rynku, i to nie tylko za sprawą rozmiarów. Po prostu rynek jest niemal w każdym mieście a cementownie tylko w niektórych. Krótka pauza w lesie a potem jeszcze jedna – w Łopusznie, pod charakterystycznym, górującym nad okolicą kościołem. Całe zresztą miasteczko położone jest na wzgórzu. Radoszyce omijam - trzeba nadłożyć km, a poza tym byłem, byłem, wszędzie byłem. Kawałek dalej niezwykły odcinek trasy a to za sprawą ścieżki rowerowej, uwaga - nadającej się do jazdy rowerem (fragment GreenVelo). Równie niezwykłym widokiem jestem ja, jadący po tej ścieżce – w długich trasach nieczęsto mi się to zdarza ;) Swoją drogą to nie wiem po co komu to całe GreenVelo, to chyba tylko dla niedzielnych rowerzystów którzy jeszcze nie mają jeszcze pomysłu na swoją przygodę z rowerem. Każdy co ambitniej jeżdżący woli śmigać własnymi ścieżkami i lepiej wie od jakiegoś urzędnika gdzie chce jechać. Zalew w Sielpi – taki przedsmak, namiastka, miniaturka Morza – patrzę na tą piaszczystą plażę i już wiem że dam radę :) To się nie może nie udać. Aby nie było za pięknie odcinek Sielpia – Końskie to typowy polski koszmarek. Pełne hopek (wyjazdy z posesji) chodnikościeżki z kostki Dauna, zielone ekrany i całe rzędy luster dla wyjeżdżących zza tych ekranów samochodów – po jednym dla każdej posesji. Zdjęcia nie zrobiłem, bo chyba by klisza pękła (takie stare powiedzenie). Całości tego polskiego klimatu dopełnia debil drący ryja żebym spadał na ścieżkę. Wychylający mordę z - a jakże - srebrnego Passata B5 kombi (czy TDI to już nie wiem, za szybko przemknął, nie zauważyłem znaczka na klapie). Końskie omijam obwodnicą, to miasto też już mam zwiedzone, chyba nawet żadnego zdjęcia tu nie zrobiłem. 20km odcinek do Opoczna to boczne drogi, wolne od ścieżek, debili w srebrnych Passatach B5 kombi i innych tego typu nieprzyjemności. W Opocznie na liczniku niecałe 200km i zbliża się wieczór - pierwszy z trzech w trasie ;) Szukam rynku ale go nie znajduję, w zeszłym roku też nie znalazłem. Teraz patrzę na mapę i okazuje się że byłem 50m od niego. W zastępstwie zadowalam się więc pomnikiem jakiegoś konika, i przygotowawszy się do nocnej jazdy (lampki, czyste ubrania) ruszam w nieznane mi tereny. Jak już wspominałem Opoczno to punkt graniczny znane <-|-> nieznane. Noc (pierwsza z trzech) jest gwieździsta i ciepła, z wyjątkiem świtu, ale to normalne. Na zadupiasto-leśnym odcinku do Rawy Mazowieckiej jedyna godna odnotowania mieścina to Inowłódz ale większą wg mnie atrakcją jest tu DOL (Drogowy Odcinek Lotniskowy) w Chociwiu. Szeroki na kilkanaście metrów a długi na ~2km fragment drogi wojewódzkiej mogący też służyć za lądowisko. Pierwszy raz widzę coś takiego. Zdjęć brak bo ciemności zupełne. Pierwszą senność zapijam tu kupionym na „tankszteli” (©Gustav) Tigerkiem, a na przystanku obok dowiaduję się jak nazywa się koszyczek na truskawki. Dotąd byłem święcie przekonany że koszyczek na truskawki to prostu koszyczek a tu się okazuje że jednak nie! Człowiek całe życie się uczy. W Rawie Maz. jestem koło północy (pierwszej w trasie). Na liczniku 244km. Robię zdjęcie pod pięknie iluminowanym patriotycznymi barwami ratuszem. Konsumpcję przywiezionych jeszcze z Krakowa ciasteczek przerywa mi pewien młodzieniec. Powiedzieć pijany to zbyt łagodne określenie, On jest po prostu napierdolony. Odmiennie niż zazwyczaj nie żebra o pieniądze – te pewnie ma, bo jak mówi wraca z roboty. Swój obecny stan tłumaczy kilkoma wypitymi po drodze Harnasiami. Te Harnasie to chyba tylko na przepitkę były między czymś mocniejszym. Generalnie rozmowa toczy się wokół latających po Rawie nożowników (mówię że w Krakowie to się z maczetami lata a nie jakimiś tam nożykami), pałkarzy (Policji) i podpierdalającymi na nią za wszystko sąsiadami. Nie jest jakiś namolny czy upierdliwy więc przed rozstaniem dłuższą chwilę pogadaliśmy. Z Rawy do Skierniewic rzut beretem, bo jakieś kilkanaście km. Tu oprócz odpoczynku na dość ruchliwym jak na nieduże miasto rynku zmywam w studni/kraniku/pitniku z siebie wreszcie część skorupy. Skorupy tj. potu, kurzu, kremu z filtrem (z wklejonymi małymi muszkami ;) ), Sudokremu i zapewne wielu innych substancji odkładających się na rowerzyście po całodniowej jeździe w upale ;) Od razu przyjemniej, jakoś lżej tak :) Za miastem magiczny 10km odcinek przez las, gdzie mija mnie dosłownie jeden samochód, natomiast gwiazd nad głową zliczyć się nie da. Kończy się on co prawda wiaduktem nad A2ką, ale i cała droga do Sochaczewa jest bardzo ciemna, mało ruchliwa, zadupiasta i w ogóle fajna. Na przedmieściach Sochaczewa łapie mnie kolejna senność, którą zwalczam siedzeniem dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami, zdrzemnąć się nie udało. Czas czuwania zresetowany, można ruszać :) W Sochaczewie typowe dla takich zapyziałych miasteczek ścieżki, do których wiadomo jakie mam podejście, tym razem na żyletkę wyprzedza mnie jakieś BMW (przypadek?). Rynek mocno jako taki (z kostki Dauna…). Ale śmieszne nazwy własne, oraz przede wszystkim widok wschodzącego nad Bzurą Słońca rekompensują wszystkie niedostatki tego miasta :) Potem ok. 10km na nielegalu krajówką, z czego część po chyba jakimś eksperymentalnym (bo nieudanym, nierówne są te tafle) betonowym odcinku. Do Wyszogrodu wjeżdżam nowym mostem (1200m, najdłuższy w Polsce). Ale to stary, drewniany most, którego jakieś resztki podobno zostały jest dla mnie w tym momencie bardziej interesujący. Ze swoimi 1300m był najdłuższym drewnianym mostem w Europie. Odnajduję taki jakby niewielki terenik rekreacyjny w miasteczku. Poza ogromnym, godnym Holywood napisem (Wyszogród miasteczko 2740 mieszk. ;) ), placem zabaw, ławeczkami, tablicami informacyjnymi i inną turystyczną infrastrukturą jest wspomniany most. A właściwie to nie ma. Został tylko betonowy przyczółek z fragmentem drewnianej poręczy. No zawiedziony nieco jestem, liczyłem na coś więcej :/ Teraz doczytałem że ostatni fragment, robiący za platformę widokową też zburzyli (zły stan techniczny). Niepocieszony wciągam kilka piwek ;) i po krótkiej pogawędce z tubylcem wyprowadzającym na spacer duet pies/kot, ruszam dalej. 7 rano, czyli doba od wyjazdu, a na liczniku 330km. Od pewnego czasu myślami jestem już na Orlenie i wciągam ich bezkonkurencyjne (spośród stacji benzynowych) hot-dogi i gorącą herbatkę. Chwilę później jestem na Orlenie już nie tylko myślami ale i ciałem bo tuż po zjeździe z krajówki dostrzegam w oddali upragnioną główkę białego orzełka na czerwonym tle :) Wracam czym prędzej na główną drógę. Na ruszt wchodzą dwa duże hot-dogi (niestety w ciemnym pieczywie) oraz równie duża herbatka. Najedzony ruszam dalej, w kolejny ~25km odcinek drogami niższej kategorii. Niedostatki w jakości nawierzchni nadrabiają tu piękne okoliczności przyrody. Na przystanku w metropolii Nadułki City podziwiam różne mądre przekazy i komunikaty miejscowej ludności ;) Dobijam do krajowej 10teczki i obieram kurs na Drobin. Zdjęcia z tej miejscowości nie mam, nie pamiętam już z jakiego powodu. Być może była to po prostu taka straszna dziura że nie odróżniłem jej od otaczających ją wsi? Następny atak senności wymaga już kilku 3-minutowych drzemek na przystanku. Zawsze ustawiam sobie budzik w komórce na 3/5min i powtarzam takie mini drzemki tyle razy ile trzeba, bo tak po prostu zamknąć oczu i usnąć na dobre bym się bał. Podczas uzupełniania na kolejnym Orlenie zapasu płynów po raz pierwszy zaczyna mnie niepokoić stan nieba. Bardzo słusznie, jak się za chwilę okaże. Póki co jednak myślę sobie: na pewno przejdzie bokiem. Tjaaa ;) Odbijam w DW561, kierunek: Bieżuń/Żuromin. Staram się nie przejmować tym co dzieję się nad moją głową ale przybierające coraz bardziej nieciekawe barwy niebo i wzmagający się wiatr stawiają sprawę jasno: nie „czy”, a „kiedy”. Rozpędzony do 40km/h wpadam pod wiatę przystankową wraz z pierwszymi kroplami zbliżającej się apokalipsy. Nie przesadzam, tak jak dzisiaj to dawno się nie bałem. Zaczyna padać. Zanim armageddon rozpęta się na dobre podbiega do mnie umorusany kurzymi kupami bodyguard (koszulka „Ochrona”). Stróż/cieć/strażnik/ochroniarz, jak zwał tak zwał. Tyle że nie pilnuje on sklepu czy ludzi a… kurniki :) Cała bowiem okolica jest pełna takich właśnie obiektów a po drodze co i rusz przejeżdża ciężarówa z naczepą pełną klatek gdaczącego ptactwa (zapachy też takie „charakterystyczne” tutaj ;) ). Kurze zagłębie po prostu. A podbiega do mnie z pytaniem dlaczego robię zdjęcia. Pfff robiłem zdjęcia nadciągającej burzy a jakiegoś tam jego zasranego kurnika. Ale widać przynajmniej że chłop przykłada się do pracy. Rozmowa nabiera jednak coraz bardziej przyjemną atmosferę, gadamy a to o kurach, a to o rowerze, a to o babach. Podobno „czwórkę” zarabia. Tzn. 4 tyś./mies., nie 4zł/godz. Nie wiem co tym myśleć, nie wiem czy mu wierzyć, ale może nie na studia trzeba było iść a do kurnika, perliczek pilnować? Rozmowa trwa ale w międzyczasie czasie żywioł coraz bardziej przybiera na sile. W końcu ochroniarza zgarnia nadjeżdżające z piskiem opon czerwone Cinquecento a ja zostaję sam. Ściana wody coraz większa, wiatr coraz bardziej gnie łopoczące na wietrze blachy częściowo zdewastowanego przystanku. A ja autentycznie coraz bardziej się boję. Kierunek padania wody zmienia się z pionowego na coraz to bardziej poziomy. Póki co nie jest źle, bo prawie wszystko opiera się na tylnej ścianie przystanku. Za chwilę jednak jest źle. Niewielką niby szparą między ścianą a dachem wpada coraz więcej wody. Zaczyna też podtapiać, wchodzę na ławeczkę bo pode mną utworzył się 10cm głębokości stawek. Ale najgorsze dopiero nadchodzi – kierunek padania wody zmienia się, i zaczyna napierać od boku – tego boku gdzie nie ma blachy… Wyszarpuję z sakwy i błyskawicznie przywdziewam przeciwdeszczowy kurtalon (spodni nie ma szans, za mało czasu), włażę w kałużę, przemaczając kompletnie buty i wychodzę schronić się na zewnątrz przystanku. I używam jedynej w miarę kompletnej bocznej ścianki jako tarczy. Gacie pełne, a co jeśli zamiast lecącej z boku wody zacznie lecieć poziomo grad? Drzewa też takie jakby poziome się robią, samochody stają na awaryjnych a ja przygotowuję się do przeskoczenia na inną stronę „tarczy” gdy zajdzie taka potrzeba. Na szczęście znowu zaczyna lać z właściwego kierunku tj. z góry. Spacerując po ławeczce obserwuję słabnący powoli huragan, obeszło się bez gradu. W końcu uspokaja się, samochody ruszają, a ja zastanawiam się jak zejść z tej ławeczki nie wchodząc jeszcze raz w kałużę. Wdrapuję się z ławeczki na boczne okienko i zeskakuję na bok, tam wody nie ma. Miałem sporo pecha (słabe to schronienie znalazłem) ale i sporo farta (co było gdybym nie znalazł żadnego?!). Zabieram się za szacowanie strat, tzn. ilości przemoczonych ubrań. Nie jest źle, ale i dobrze też nie. Mokre: buty, skarpetki, spodenki z pampersem, spodenki zewnętrze, wiatrówka. Suche: reszta. Skarpetek mam zapas, z butami nic się zrobi, powoli będą sobie schnąć, spodenki tak samo. Poza wiatrówką spisaną na straty najbardziej niepokoją mnie mokre kolarskie gatki. Jazda w mokrych – 100% szans na otarcia. Zakładam więc zwykłą, cywilną bieliznę, i w takiej przejadę pozostałe 300km (na liczniku mam tu 400). Trochę obawiam się o tyłek ale niepotrzebnie, ten zniesie trasę tak jak zawsze, czyli bez najmniejszego uszczerbku. Toczę się powoli mokrymi drogami podziwiając zdemolowany krajobraz i groźnie wyglądające, oddalające się (tak mi się przynajmniej wydaje) chmury. Ujechałem nie więcej niż kilka km a tu znów zaczyna kapać… Na szczęście teraz to już taka tylko przygrywka na zakończenie, spory deszcz, ale nie oberwanie chmury. Przeczekuję go na o wiele solidniejszym, murowanym przystanku (nie mógł taki wcześniej się trafić?). Marnujący się czas przeznaczam na odpoczynek, jedzenie, przebierkę, segregację ciuchów na suche/lekko mokre/totalnie przemoczone, potrzeby fizjologiczne (to za przystankiem, nie wewnątrz). Po prostu będąc uziemiony robię wszystko to co trzeba by i tak potem zrobić. W końcu deszcz daje za wygraną. Dwie godziny zmarnowane. Wkurwiony ruszam dalej, zaliczam ten cholerny Bieżuń (dziura, mają kościół i domki) oraz Żuromin (dziura, ale trochę większa, mają kościół, domki i bloki). Z godnych odnotowania dziur to jeszcze Lubowidz (kościół i domki). No, byłby już ten Lidzbark - to już jakieś konkretniejsze, wydaje mi się, miasto. Zanim jednak będzie - znowu się zaczyna, tym razem już jednak tylko kropi. Chowam się pod jakąś wiatą i tu też nie marnuję czasu, tylko kimię sobie nieco z głową opartą na stoliku. Grrr wreszcie przestało. W blasku wyłaniającego się (i suszącego powoli, co mokre, Słońca) docieram do Lidzbarku. Trochę większe miasteczko. Mają kościół, domki, bloki, sklepy, rynek ale mnie najbardziej interesuje w tej chwili Lotosik na obrzeżach. A to z tego powodu że zapiekanki tam mają bezkonkurencyjne. Rzecz jasna spośród tych „stacyjnych”, odmrażanych, te „z pieca”, w budach koło dworców itp. to zupełnie inna liga. Załapuję się na dwie ostatnie, jakie zostały. Czego tam nie ma! Pomidorki, cebulka, kurczaczek, długo by wymieniać (herbatka też wskakuje). Mocno zregenerowany startuję i obieram kurs na Lubawę. Znowu gdzieś tam chmurzy się/grzmi w oddali ale, uprzedzając fakty, mokry w tej trasie będę już tylko od: potu, wody z kranu, no i słonej wody Bałtyku :) Spokój na pagórkowatym (północ Polski potrafi zaskoczyć), leśnym odcinku DW541 zakłóca tylko złożony z dziesiątek aut, roztrąbiony orszak weselny. Powoli zapada zmrok (drugi w trasie). Do Lubawy docieram już po ciemku. Jakiś tam rynek, pomniczek, standardowe rzeczy, no i 2 hot-dogi z Lotosa na obrzeżach (zapiekanek nie mieli). Tyle zapamiętałem z tego miasta. Wkurza wilgotna i zimna kurtka przeciwdeszczowa (tylko taka mi została) ale bez niej jest jeszcze bardziej zimno - druga noc jest dużo chłodniejsza od pierwszej. Podjazd na krajówce za miastem wciągam jeszcze sprawnie ale po skręcie w wojewódzką znów zaczyna morzyć mnie sen, i tuż przed Iławą też trochę pokimałem na przystanku. Iława. Północ (druga w trasie), na liczniku 501km. Iława to z pewnością godne krótkiego choćby zwiedzania miasto ale ja nie mam kompletnie na to ochoty, myślami jestem już na plaży. Szybko więc przez miasto przeleciałem, wzbudzając tam niemałe poruszenie/zainteresowanie („a Pan to co tak po nocy jeździ?!”). A tak sobie lubię, to jeżdżę :) W leśnym odcinku za Iławą miałem małe halucynacje. Zdarza się, nic groźnego. Widziałem flagi Polski rozwieszone na drzewach (:D), i dużą niebieską tablicę, taką co się mija gdy do innego województwa się wjeżdża. Doczołgałem się do Suszu i tam znowu ni to spałem, ni to drzemałem na ławeczce przez chwilę. Jedne z najbardziej odludnych okolic w trasie, więc tego typu znak nie dziwi. Na szczęście przejechałem przez ten las szczęśliwie. Nie tylko nie staranował mnie żaden jeleń, ale też nie wpadłem do rowu, bo już przysypiałem, i na tą sekundę, dwie, oczy same mi się zamykały. Ostatnia drzemka w tej trasie (nie licząc dworca/pociągu) właśnie tutaj, na przystanku na skraju lasu, tuż przed (drugim) świtem. A ten wita mnie w okolicach Dzierzgonia. W tym mieście znów na ~30km żegnam się z głównymi drogami, a tłukę się po dziurach lub niesamowicie wręcz wkurwiających (poniemieckich pewnie) pomorskich brukach. Taki to jest jeszcze nic, najgorszy sort bruku to takie coś. No kurwa otoczaki zatopione w piachu, 10km/h to max jaki tam jadę, szybciej się nie da. Od dawna chce mi się pić ale napiję się dopiero w Elblągu - 1) świt, 2) Pomorze, 3) Niedziela, 3a) Niedziela niehandlowa. Na plus natomiast ciekawe okolice – Żuławy to już są. Stolnica, pocięta gęstą siecią kanałów nawadniających, co chwilę co ciekawsze to mostki, ogromne topole, przepompownie jakieś itp. itd. Po prostu fajnie tu :) Odwiedzam nawet -1,8m depresję. Ja sam jednak jestem w stanie od depresji wysoce odmiennym, bo już wiem że się uda :) Czyli najniżej na rowerze byłem na 1,8 m ppm (Raczki Elbląskie) a najwyżej 1946m npm (Kralova) :) Mijają dwie doby od wyjazdu, na liczniku ok. 560km (+-10km, nie jestem pewien). W końcu jest krajowa 22ka, jest i Elbląg. Stolica Bikestatsa ;) A ja jestem nieźle odwodniony, ostatni raz piłem –dziesiąt km temu. Przelatuję więc tylko przez centrum, niekoniecznie przejmując się koślawymi ścieżkami namalowanymi na chodnikach, szybkie foto na rynku (fajna wieża) i kierunek -> sklep. Tym razem na słodko – pierniki, 7daysy i 2,25l Coli. Piknik rozkładam nad rzeką, o takiej samej nazwie jak miasto nazwie – Elbląg. Chyba z połowę tej Coli wciągam na raz. Po nocnym kryzysie nie zostało ani śladu, świeży i wypoczęty (nie przesadzam) wyruszam na ostatnią, ok. 35km prostą. Kawałek krajową siódemeczką a reszta bokami, przez miejscowości o znanych mi z wpisów Roberta nazwach – Marzęcino, Rybina itp. Stegnę – miejscowość do której zmierzam – też zresztą wybrałem w ten sposób. Często powtarza się ona we wpisach wszystkich elbląskich bikerów, więc musi być tam fajnie. Czuć ten cały nadmorski klimat – budynki z muru pruskiego, mniej lub bardziej stylizowane przystanki, starorzecza, mosty zwodzone przeróżnych konstrukcji, no i to co wcześniej – ogromne topole i kanały nawadniające. Taka prosta ta ostatnia prosta jednak nie była – nadłożyłem z 10km robiąc dwie pętelki (nie chciało mi się sprawdzać GPSa), w tym jedną po wkurwiających, zarośniętych betonowych płytach. W końcu jednak jest ostatnia (i to dosłownie), 3km prosta do Stegny. Stegna. Typowa wypoczynkowa miejscowość, tj. obrośnięta całym tym turystycznym kiczem – wesołe miasteczka, zdjęcia z misiem, gokarty na pedały. Od Zakopanego różniąca się tylko tym, że zamiast oscypków są smażalnie ryb. Ale wiem że takie miejsca też muszą być, bo są ludzie którzy to lubią i są ludzie którzy na tym zarabiają. Lokalizuję pierwszą lepszą drogę idącą na północ. Zaczyna się sosnowy lasek a to oznacza że od celu dzieli mnie 1, max 2km. Wyłożona płytami alejka wspina się a potem opada. Byłem tak podekscytowany osiągnięciem celu że nie wiem co było pierwsze: czy najpierw usłyszałem szum fal czy zobaczyłem tą kończącą się dopiero na horyzoncie powierzchnię wody. W każdym razie było to dla mnie jedno z najmocniejszych, rowerowych (i nie tylko) przeżyć. Nie tylko bo pierwszy raz w życiu jestem nad morzem, pierwszy raz jestem nad akwenem tak dużym, że nie widać drugiego brzegu. Zanim jednak zdjąłem buty i zanurzyłem stopy w piasku: w krzakach w lesie (robiącym niestety za toaletę, cały usiany jest on różnymi, białymi, zużytymi środkami higienicznymi) zmieniłem wygląd na nieco bardziej plażowy. Plażowy, tj. założyłem kąpielówki, żeby nie zamoczyć spodenek. Koszulki nie ściągałem – a wszystko to w trosce o odczucia wizualne współplażowiczów (a w szczególności współplażowiczek), bo moja zapadnięta, blada klata i piwny brzuch stanowią widok doprawdy przykry i przygnębiający. Tak na wpół przebrany zdjąłem buty i zatopiłem stopy w chłodnym, na razie, piasku. Kilka kroków i piasek staje się gorący. Bardzo ciężko pcha się po plaży rower. Próbuję nieść ale rower ponad 20kg, więc dalej pcham. Stopy zanurzam w Bałtyku o godzinie 13.30, 54,5h od wyjazdu, na liczniku ok. 640km.

To żyje!

Takie właśnie odniosłem wrażenie - że morze żyje. Ta przypływająca co pół minuty, biorącą się znikąd fala, polerująca na gładko powierzchnię piasku, którą zakrywa. A im dłużej się w tym piasku stoi, tym bardziej zasysa. Wiem że mogę zabrzmieć jak idiota tymi opisami ale pierwszy razy w życiu byłem nad morzem i było to dla mnie było to naprawdę ciekawe doświadczenie. Przez dobrą godzinę cieszyłem się jak głupi do sera, to siedząc na piasku, to wchodząc do wody, to robiąc zdjęcia. Tego najważniejszego, ze mną i z rowerem w wodach Bałtyku rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Jako że nie umiem pływać, więcej niż 2-3 metry od brzegu się nie oddalałem ;) Głupio było by utonąć - nie było relacji na bikestatsie, i nikt nie dowiedział by się jaką trasę zrobiłem! Mógłbym tam siedzieć do wieczora ale jest wczesne niedzielne popołudnie a w poniedziałek rano trzeba dotrzeć do pracy. To raz, a dwa to sprawiające wrażenie burzowych, chmury na horyzoncie. Zbieram więc się koło 15tej, czyli półtorej godziny tu spędziłem. Powrót PKP planowałem z Gdańska, Elbląga lub Malborka, ostatecznie stanęło na tym pierwszym. Po zmęczeniu nie ma śladu, jestem świeży jakbym z domu dopiero co wyjechał. Do Jantaru docieram przyjemną leśną alejką, do Mikoszewa niewiele mniej przyjemną drogą wojewódzką. Dużym biorącym kilkanaście aut, prowadzonym przez holownik, promem przeprawiam się na drugi brzeg Wisły. Cena za rower+rowerzystę 5zł, ale jest cennik i dostaje się paragon. Na małych promikach często bywa tak że kręcący korbą (taki napęd) „kapitan” też krzyczy 5zł. Ale na wódę oczywiście zbiera, bo prom teoretycznie powinien być darmowy. Jestem już w Gdańsku, przynajmniej tak informuje mnie znak na drugim brzegu rzeki. Do centrum jednak jeszcze ponad 20km. Z wyspy Sobieszewskiej na stały ląd zjeżdżam ciekawym mostem pontonowym. Który to już ciekawy most dziś? Pontonowe, obrotowe, podnoszone itp. itd. Trochę tego było po drodze. Podziwiam ciągnące się kilometrami, wielkie instalacje przemysłowe Rafinerii Gdańskiej i jeszcze raz wjeżdżam do Gdańska, tym razem już naprawdę. Szybki przelot obwodnicami, estakadami i jestem nad Motławą. A wraz ze mną jest chyba pół Polski, jakiś targ, jarmark, czy coś takiego. Nieprzebrana ludzka masa uniemożliwia jazdę i przez ścisłe centrum więcej robię z buta niż na kołach. Gdańsk to stolica nowoczesności, nie taki skansen jak Kraków. Diabelski młyn 100m od Rynku? W Krakowie coś takiego by nie przeszło, konserwator zabytków dostałby zawału ;) Zwiedzając przejazdem miasto docieram na dworzec. Na liczniku 680km. Dochodzi 18, czyli za 14 godzin trzeba być w pracy. Po wizycie w kasie dociera do mnie jednak że do pracy owszem, zdążę, ale na wtorek ;) Pociągi tak nabite że w jednych nie ma gwarancji miejsc (nawet bez roweru) a w innych brak miejsc na rower. Po godzinnej rozkmince (i zużyciu połowy baterii w tel. na wi-fi) kupuję bilet na poranny ekspres (159zł) a zamiast biletu na rower - bilet na większy bagaż (5zł). Załatwiam urlop w pon. i jadę szukać taśmy i folii, aby z roweru zrobić bagaż podręczny. Niedzielny, niehandlowy wieczór więc sytuacja jest trudna ale nie beznadziejna bo Gdańsk to duże miasto. W jedynym otwartym 24/7 urzędzie pocztowym kupuję 2 rolki taśmy i 4 paczki folii bąbelkowej (worków na śmieci nie mieli). Przytraczam to wszystko do sakwy i mam ponad 8h na zwiedzanie miasta i dokrętkę do 700km :) (odjazd 4.45). Przed kolejnym atakiem senności (łóżka nie widziałem od dwóch nocy) oddaje się wiec leniwej, spontanicznej (gdzie się skręci tam jadę) eksploracji. Spontanicznej ale z pewnymi wyjątkami. W każdym dużym mieście są bowiem pewne miejsca, punkty obowiązkowe, których nie zobaczenie byłoby ogromnym faus pax. Wg mnie w Gdańsku oprócz Długiego Targu, Żurawia, słynnych Bram (to już widziałem) zalicza się do nich również Westerplatte (nie widziałem). Docieram tam już nocą, po dłuższym błądzeniu po przemysłowo/portowo/kolejowych terenach. Nocą co drugie auto tutaj to ciężarówka z kontenerem na naczepie. Zwiedzam wysadzone przez niemców/ruskich ruiny koszar i docieram do ogromnego pomnika na wzgórzu. Alejkami i schodkami wchodzę na szczyt i chwilę tu siedzę, podziwiając nocną panoramę miasta. OK, zabytki zaliczone to może teraz jakiś port, statki itp.? Mimo usilnych prób zlokalizowania takich obiektów (do których można by normalnie, legalnie, blisko podjechać i coś tam zobaczyć) jedyne co udaje mi się upolować to terminal kontenerowy. Statek z pewnością tam jest, widzę kawałek burty wyłaniający się z przerwy między górami kontenerów, ale to wszystko. W całej okazałości go nie zobaczę. Jako że jestem już zmęczony, a na liczniku zaraz wskoczy siódemka zbieram się powoli na dworzec. Trudno, statki będą musiały poczekać do następnej wizyty w Gdańsku. Zadowalam się zabytkowym Sołdkiem (87m długości), już go widziałem w zeszłym roku. Lepszy rydz niż nic. Na dworcu koło północy, na liczniku ok. 707km. Siedzę/spaceruję/kimię a po 2 w nocy zabieram się na demontaż roweru. Sama rozbiórka to nic – zdjąć sakwę, odkręcić 3 śruby przy mostu i rozpiąć 3 szybkozamykacze (2 koła + sztyca). Na zrobienie z tych luźnych elementów zwartej paczki schodzi jednak więcej, tak że pakunek mam gotowy po 3ciej. Godzina roboty. Pociąg nadjeżdża punktualnie, gramolę się do środka, wstawiam wielki pakunek a kask wieszam na haku na rowery }:> Kurwa kurwa kurwa. Dałem się nabrać, miejsca na rowery oczywiście były, nie było ich tylko w systemie (słynni PKPowscy informatycy po gimnazjum). Niby wiedziałem że tak się zdarza. Ale z kolei ryzykować? Mogło się okazać że miejsca naprawdę są zajęte a ja trafię na konduktora służbistę, nie wejdę z rowerem i będę czekał na następny pociąg, o 6 czy którejś tam. Z bagażem zamiast roweru miałem natomiast gwarancję, że do tego pociągu wsiądę. Plus jest też taki że przetestowałem przewóz roweru jako bagażu podręcznego, i kiedyś to wykorzystam. Nie będę się przejmował brakiem przedziałów rowerowych i wsiądę do każdego pociągu. Sama podróż minęła przyjemnie i już bez przygód. To że trafił mi się starawy wagon, bez przedziałów i wi-fi mam w dupie. Kolejna niesamowita rowerowa przygoda zrealizowana, życie jest piękne, i drobny zgrzyt z PKP niczego tu nie zmieni :) I tak lubię jeździć pociągami. Trochę pogapiłem się przez okno, trochę pospałem, zjadłem kanapkę w Warsie. 18zł ale to nie była zwykła kanapka. To była naprawdę wypasiona kanapka – duża, na gorąco, oprócz sera/różnych warzyw było jakieś mięso (wołowina?), więc najadłem się nią jak niedużym obiadem. W Płaszowie planowo 10.45 a realnie z ~10 minut wcześniej. Niecałe 6h jazdy. Czas chyba bezkonkurencyjny jak na polskie warunki (samolotu/prywatnego śmigłowca nie liczę). Rozpakowanie/montaż roweru – pół godziny. W domu o 11.25, 76,5h od wyjazdu :)

Kolejny rowerowy cel/marzenie zrealizowane, w właściwie to dwa cele/marzenia: jest Morze, jest i siódemka z przodu. Trasę zniosłem nadspodziewanie dobrze, nie było tu żadnych naprawdę dużych kryzysów. Mniejsze kryzysy były trzy:
- Bóle dłoni – zaczęły się zaraz po wyjeździe. Ale jak tylko dobrze ustawiłem nowe chwyty/rogi bolało coraz mniej a w końcu w ogóle. Po trasie mam zdrętwiały tylko delikatnie czubek lewego wskazującego a nie wszystkie palce, jak kiedyś. Firma Ergon zasługuje na rowerowego Nobla, jeśli taki istnieje.
- Burza - przemoczone ubrania stawiały pod znakiem zapytania komfort dalszej jazdy, ale część ubrań zdążyła wyschnąć a część zastąpiłem zapasowymi, których wziąłem dużo.
- Druga, chłodna noc, i największe problemy z sennością, które jednak zniknęły a w niedzielę o poranku przypływ sił miałem kosmiczny.
Po prostu to już mi w chyba ogóle nie szkodzi, rower mnie już tylko i wyłącznie wzmacnia :)

Pytanie – jakie są dalsze cele? No, tego, dalsze cele, są po prostu… dalsze :)

6.55 (17.08) - 11.25 (20.08)
17,25l (w tym raptem 1,9l energetyka)

nowe gminy: 37

Łódzkie: 11
Mazowieckie: 13
Warmińsko-Mazurskie: 11
Pomorskie: 2
(skończył się limit znaków na wpis, więc listy brak)


Kategoria ^ UP 4000-4999m, Powrót pociągiem, > km 700-799, ! Wycieczka Sezonu 2018

Bęc

d a n e w y j a z d u 180.51 km 0.00 km teren 08:59 h Pr.śr.:20.09 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1600 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 5 sierpnia 2018 | dodano: 12.08.2018



(Śladu niet, po prostu Krk - Tar - Rze starą czwóreczką)

https://photos.app.goo.gl/pXSCb6yzMskE4e7B6

Lajtowy, niezobowiązujący trip do Rzeszowa. Tzn. taki miał być. A był trochę inny ;)

Jako że miało być lajtowo i niezobowiązująco pora wyjazdu również była adekwatna i leniwa – 7.30. Jak Rzeszów to standardowo, Wieliczka i krajówką na Bochnię. Minął maj, czerwiec, lipiec, mamy sierpień. Przeminęły żółte łany rzepaku, przeminęły usiane czerwonymi makami łąki. Zaczęło kwitnąć inne, żółte, sierpniowe dziadostwo (nazwy nie znam). Szybko robi się gorąco, dzień będzie upalny. W Bochni dwie fotki, rynku i szybu Sutoris. Między Bochnią a Brzeskiem jak zwykle przyglądam się „parku maszynowemu” – tam zawsze stoi coś ciekawego. Dziś najbardziej spodobał mi się zielony dźwig. W Brzesku pierwszy raz w życiu wjechałem na kładkę nad szosą i wreszcie zobaczyłem rondo wjazdowe z nieco innej perspektywy. Sielanka leniwej trasy trwa w najlepsze. Przyglądam się żniwom i urzędującym jeszcze w kraju bocianom. Burzowe chmury zbytnio nie niepokoją – są daleko na północy, a ja tam nie jadę. Testuję dziś nowe rękawiczki. Shimano Airway. Bardzo fajne, jakość wykonania taka że powinny dłużej wytrzymać niż te Decathlonowe (puduszeczki antyuciskowe stały się w nich totalnie płaskie). Naliczyłem w nich 10 różnych materiałów (!): 3 siateczkowane, jedno śliskie coś, cienki gumowany, antypoślizgowy spód, frotka do potu, tasiemka wykończeniowa, rozciągliwa gumka, guma w sensie guma (z logo Shimano), i taki niby zamsz, z którego zrobione są poduszeczki. A wewnątrz poduszeczek pewnie jest jedenasty materiał! Naprawdę nie mogę się nadziwić kunsztowi projektu tych ochronników dłoni. Oglądam, podziwiam, poprawiam, jestem zachwycony…

J E B

Przytuliłem się do krawężnika. Na zjeździe do Wojnicza. Największe straty na prawym kolanie. Poza tym drobne uszkodzenia powłoki na prawym udzie, lewym kolanie, prawym łokciu i lewym nadgarstku. Rękawiczki uratowały dłonie i o dziwo same mało co ucierpiały. Drobne przetarcie na tasiemce lewej rękawiczki. Szczęście w nieszczęściu. Poza tym cały jestem uwalony piochem. Rower chyba OK. Kończę szacowanie strat, ból nieco mija, sprzydała by się jakaś woda, żeby zmyć piach. Spirytus do odkażania mam, ostatnio zawsze wożę – to mój ulubiony kosmetyk, obok Sudocremu. Jednak w Wojniczu ogólnodostępnego kranu/studni/pitnika brak. Jest za to 100 ławeczek, wszystkie obowiązkowo w Słońcu, bo po co w cieniu. Brudny i wkurwiony tylko odkażam otarcia, póki ma to jeszcze sens i nie zaschną. W Tarnowie coś na pewno będzie! Taa. Jest. 200 ławeczek, wszystkie w Słońcu a pitnika brak. Sprawdziłem Rynek i kilka placów/skwerków w centrum. &*^%$$*^. W końcu kupuję najtańszą wodę źródlaną i chusteczki. Na jakimś osiedlu znajduję kawałek ławeczki w cieniu i trochę bardziej się ogarniam. Może być, już chyba tak nie straszę swoim wyglądem. I myślę co dalej. Rzeszów chyba ciągle aktualny, coś tam trochę boli ale to przecież to tylko Rzeszów, a nie Gdańsk. Wciągam więc nieśpiesznym tempem kolejne upalne i pagórkowate kilometry krajowej 94. W Pilźnie odbijam do centrum. Nie zawsze mi się chce, bo rynek jest trochę na uboczu i trzeba kawałek drogi nadłożyć. Dziś jednak się zdecydowałem i to był bardzo dobry wybór. Z dwóch, a nawet trzech powodów:

1A) Jest kran!
1B) W kranie jest woda!!!
2 ) Poza tym jest jakaś impreza motoryzacyjna i trochę ciekawych fur. (Potem się okaże że to jakaś prezentacja maszyn przed Rajdem Rzeszowskim). Kranu używam w wiadomym celu, natomiast spośród aut najbardziej wpadły mi w oko:

- „B grupowe” Audi (replika, ale wygląda fajnie)
- 125p
- jakaś tam Skoda. Tzn. podoba mi się malowanie z zielonymi akcentami, nie samo auto.

Trochę się poprzyglądałem, trochę się umyłem, odpocząłem, i poleciałem dalej. Chmurzyć zaczęło się już nie tylko na północy, ale także na południu i zachodzie. Czyli wszędzie z wyjątkiem tam gdzie jadę. Miejscami wygląda to naprawdę groźnie. Trzeba przyspieszyć tempa. Żeby się nie okazało że niepotrzebnie tego kranu szukałem, bo zaraz wody będę miał pod dostatkiem :D Ropczyce i Sędziszów więc ominę. Cały czas jak leci za główną szosą. Na ostatniej prostej kosmiczny wiatr się w plecy włącza. Do tego jakiś chłopaczek siadł mi na ambicję i musiałem pokazać kto tu rządzi. Na MTB co prawda jechał ale po pro ubiorze, sylwetce i parze w nogach widać było że to jakiś młody adept kolarstwa. Ogień szedł konkretny. Pod górę 30-40 (wiatr), po płaskim 40-50, w dół 50-60. O kolanie kompletnie zapomniałem, nie bolało w ogóle. Raz ja go wyprzedzam, raz on mnie. Do granic Rzeszowa docieram na prowadzeniu. Ale trzeba przecież zrobić zdjęcie tablicy i trochę ochłonąć żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Robię zdjęcia a on leci w dal, już go nie dogonię. Pojedynek uważam za wyrównany, nierozstrzygnięty. Nie wiadomo gdzie był start, gdzie meta, zawodnicy z różnych kategorii wiekowych, sprzęt inny itp. itd. Remis, no contest, ex aequo itp. itd. Mam dość, jadę na pociąg. W kroplach deszczu przejazdem zwiedzam miasto, kupuję wypasioną zapiekankę na jednym z niezliczonych pod dworcem zapiekanko-pointów a w markecie Społem nieco mniej wypasione biszkopty. Kupuję bilety i kończę tę pechową trasę.

Pechową bo z tym kolanem rzecz jasna nie do końca OK. Ten wyścig w końcówce to był debilizm. Kolano zacznie boleć następnego dnia rano. Przez kilka dni będę kulawy a kolano spuchnie, raz zaczęło nawet boleć samo z siebie, bez zginania go. To postawi pod znakiem zapytania główny cel w tym sezonie – Morze…

7.30 - 23.20
6,1l (w tym 1l energetyka)


Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem

Cube sierpień 2018 (zbiorówka)

d a n e w y j a z d u 189.04 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Środa, 1 sierpnia 2018 | dodano: 26.08.2018

Km z Cube'a, od 01.08 do 31.08. 5 wieczornych tripów po mieście.


Kategoria Zbiorówka :(

SiR sierpień 2018 (zbiorówka)

d a n e w y j a z d u 291.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Steel is Real ;) (archiwalny)
Środa, 1 sierpnia 2018 | dodano: 26.08.2018

Km z Tańczącego, od 01.08 do 31.08. Dojazdy do pracy, na jedną działkę, na drugą działkę, do Tesco, do Auchana, wieczorne objazdy miasta a nawet do fryzjera (!).


Kategoria Zbiorówka :(