> km 250-299
Dystans całkowity: | 7828.58 km (w terenie 21.75 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 331:53 |
Średnia prędkość: | 18.77 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.00 km/h |
Suma podjazdów: | 54983 m |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 269.95 km i 14h 25m |
Więcej statystyk |
Wawa 1
d a n e w y j a z d u
260.45 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Pierwszy naprawdę ciepły weekend w tym roku. Na stalowych kołach (PKP) do Opoczna, stamtąd start ostry na stolicę: Inowłódz, Rawa Maz., Biała Rawska !!!, Żabia Wola, Nadarzyn, sobota wieczorem w Warszawie. Nocne oraz dzienne zwiedzanie, aż do niedzielnego popołudnia. Uwielbiam zwiedzać Warszawę. Wielką, dumną Warszawę. Szerokie wielopasmowe aleje, długie na kilometr mosty nad 3x szerszą niż w Krakowie Wisłą. Wspaniałe szklane wieże. Jest klimat. Ale nie tylko klimat wielkiego miasta mam na myśli, ale i inny klimat: Monumentalne pomniki przypominające o burzliwych dziejach naszego kraju. Powiewające na wysokich masztach polskie flagi, uroczysta zmiana warty honorowej przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Wszechotaczające symbole Polskości. One przypominają że tu gdzie dziś są te szerokie aleje i mosty 80 lat temu spadały bomby a miasto było morzem gruzów. A ta ziemia, pod tymi wspaniałymi, sięgającymi nieba szklanymi wieżami, przesiąkniętą jest ludzką krwią. I że nasi przodkowie oddali życie żebym ja mógł siedzieć sobie spokojnie na ławeczce w Ogrodzie Saskim, jeść ciastka i słuchać siedzącego na ławeczce naprzeciwko dziadka, grającego na harmonii i śpiewającego patriotyczne piosenki.
https://photos.app.goo.gl/zat9FtrAnxNmgXj3A
7.20 (sb) - 23.00 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem
Wrocławik
d a n e w y j a z d u
284.36 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/ZdavAwpvbp6AecUbA
https://www.alltrails.com/explore/map/10-02-2022-wro-c8ed21d?u=m
Prognozowane na czwartek okienko pogodowe postawiam wykorzystać w najlepszy znany mi sposób, tj. na wycieczkę rowerową. Biorę zatem wolne na czw/pt, sprawdzam prognozy pogody i wychodzi biorę na tapetę Wrocław. Tam ma być najcieplej, ponad 10 stopni. Pewną niedogodnością może być południowo-zachodni wiatr ale nie można przecież ciągle jeździć z wiatrem do Rzeszowa.
Startuję 8.30 i obieram kurs DK94, tą drogą najszybciej na Śląsk. Jest bardzo ciepło, ale i pochmurnie. Jednak wg prognoz 0% ryzyka opadów. Wiatr faktycznie niekorzystny. Podnoszę sobie morale wciągając kolejne bułki i energetyki (moja standardowa dieta) i całkiem sprawnie docieram do górnośląskiej aglomeracji. Mijam
rafinerię w Trzebinii, chwila moment i mała pauza pod Chrzanowskim Orłem. Zaraz potem wita mnie Jaworzno ze swoją wielką, górującą nad okolicą, niemal 200m chłodnią elektrowni (zdjęcia brak). W międzyczasie pogoda klaruje się zupełnie, chmury przerzedzają się coraz bardziej aż w końcu pełne Słońce błyszczy na błękitnym niebie :) No jest po prostu pięknie. Z Jaworzna rzut beretem do Mysłowic. Z ciekawostek całkiem rozebrali, wyburzyli wielki gmach KWK Mysłowice. Pewnie za rok będzie tu Biedronka. Do centrum Katowic wjeżdżam przez Szopienice, aby zjechać z bardzo tu już szerokiej i ruchliwej, wielopasmowej 79ki. Małe zwiedzanie, rynek, Superjednostka, Spodek, i dalej, wzdłuż Parku Śląskiego na Chorzów. Zaliczam charakterystyczny, wyłożony klinkierem, prostokątny rynek w Zabrzu i powoli opuszczam GOP. Jeszcze tylko Miechowice, Rokitnica, wiadukt nad A1ką i witają mnie bezkresne równiny zachodniego Śląska/wschodniej Opolszczyzny. Oraz wita mnie wiatr, który oczywiście na otwartych przestrzeniach duje mocniej niż w mieście. Malowniczy zachód Słońca zastaje mnie w okolicach Pyskowic. Zamiast ryneczku zaliczam tu Biedronkę i robię tanie mniej drogie zakupy. Toszek też omijam tranzytem. Do Opolskiego wjeżdżam już za ciemności. W Strzelcach Opolskich pauza na charakterystycznym placu obsadzonym platanami oraz foto imponującego jak na tak niewielkie miasteczko ratusza. W Opolu o 21szej. Jest bardzo ciepło. Ciągle jadę w cienkiej kurtce i rękawiczkach bez palców. Robię zdjęcie słynnego opolskiego Wiaduktu, omijam rozkopane okolice dworca i zajeżdżam na rynek, z myślą wciągnięcia kebaba. Ten w którym zawsze jem niestety zamknięty, czegoś innego muszę poszukać. Przejeżdżam kilka zabytkowych mostów na Odrze i jej kanałach. Wylatuję szybko na Wrocław, zanim się rozmyślę i zakończę tu trasę - bo Opole to taki plan minimum był. Na BP na peryferiach Opola wciągam dwa duże hot dogi za nieduże pieniądze (11zł). Lepsze od Orlenowskich, cebulka gratis. Za miastem wiatr pokazuje co potrafi. Zamiast jak to często bywa cichnąć nocą ten rozkręca się na dobre. Wieje już nie z poł.-zach. tylko centralnie z zachodu. Jadę 15km/h i trochę żałuję że nie zakończyłem trasy w Opolu. Na północy, na horyzoncie długo towarzyszy mi błyskająca czerwonymi światłami, potężna sylwetka Elektrowni Opole. Piękny widok. Jak się widzi natomiast takie kwiatki jak na tym moście na Nysie to aż się człowiek gotuje. Przecież to kara chłosty po jądrach powinna być za tak zaprojektowane dylatacje na moście!!! Nowym moście, nie jakimś peerelowskim 50-letnim. Spowodowanie zagrożenia dla zdrowia i życia dla rowerzystów poruszających się na węższych niż 32mm oponach. Kawałek przed Brzegiem zaczyna padać. Przecież miało być 0% szans na deszcz tej nocy, na całym południu kraju. Sprawdzam prognozy na tel., i te zdążyły się zmienić. Wróżbici, nie naukowcy w tych instytutach meteorologicznych... Teraz prognozy mówią o niewielkich opadach deszczu od 1 w nocy, a przed świtem mają zacząć się duże opady deszczu. Ale za to ma przestać wiać koło tej 1szej godziny, tyle dobrze. Wdziewam zatem p/deszczowe ubranko i czym prędzej jadę dalej, żeby zdążyć do Wrocławia przed tym dużym deszczem. W Brzegu na szczęście przestaje padać. Ale ubrania nie zdejmuję, bo robi się zimno a cerata z jakiej zrobiona jest kurtka dobrze chroni również przez wiatrem oraz zatrzymuje ciepło wewnątrz. Szybkie foto efektownej Brzeskiej Bazyliki i z powrotem zanurzam się w mrok i chłód krajowej szosy. Zaczyna się senność, zwalczam ją dwoma nieprzyjemnymi (zimnymi) drzemkami na przystankach. Wiatr faktycznie zgodnie z prognozami mocno słabnie, i póki co nie pada, tak więc nie ma źle. Oława, rynek, z powrotem krajówka. No i to już jest ostatnia prosta. Wypatruję na horyzoncie czerwonych świateł kominów. SĄ!! To światła kominów elektrociepłowni w Siechnicach. Zawsze dojeżdżam do Wrocławia nocą, i zawsze te kominy są dla mnie drogowskazem. Są niczym latarnia morska, która informuje zmęczonych długim rejsem marynarzy że do portu przeznaczenia już niedaleko. W tym przypadku do Wrocławia. I nie marynarze, tylko kolarz. Znów zaczyna padać, mocniej ale nie martwi mnie to zupełnie, bo już prawie jestem. Docieram do latarni morskiej, tj. elektrowni, do Siechnic. Albo na Marsa? Bo tak wyglądają nocą Siechnice (zdjęcie tytułowe). Szklarnie ze sztucznym oświetleniem w których produkuje się warzywa dosłownie zalewają całą okolicę ciepłą, żółtą łuną światła. Wpadającą miejscami w róż. Zawsze gdy jadę do Wrocławia podziwiam to niezwykłe miejsce. Ale podejrzewam że okoliczni mieszkańcy nie są zachwyceni tym uciążliwym sąsiedztwem... Dzień trwający 24h to trochę masakra. Te sztucznie hodowane warzywka też pewnie nie za zdrowe. No i podejrzewam że nie bez znaczenia jest to sztuczne światło dla okolicznej fauny i flory, ekosystemu. I ile to węgla trzeba spalić w elektrowni żeby to tak świeciło?! Zawsze mnie takie rozkminki tutaj łapią. W padającym coraz bardziej deszczu o godz. 4 minut 46 docieram do stolicy Dolnego Śląska, i czym prędzej lecę na dworzec. No "lecę" to może za dużo powiedziane, bo we Wrocławiu lecieć się nie da. Z całym szacunkiem i bez urazy dla Wrocławian, ale Wrocław to taka bida i syf jak Łódź. Całe hektary rozpadających 100-letnich się niemieckich kocich łbów, połatanych asfaltem, chodniki z peerelowskich betonowych płyt połatanych kostką dauna a parkach klepiska z piachu zamiast alejek. Nie wiem na czym to polega, w czym jest trudność żeby w 2 dekadzie XXI wieku zbudować kawałek prostej drogi, kawałek prostego chodnika? Czy to miasto naprawdę jest takie biedne? Kraków dla porównania to Dubaj po prostu, tu ulice i chodniki są gładkie niczym w Warszawie (tylko trochę węższe). 200-metrowa wiaża Sky Tower ratuje trochę sytuację, w Krakowie takich nie mamy. Niestety zabrakło czasu, chęci i sił żeby ją tym razem odwiedzić. Marzę tylko o tym żeby zatopić zmarznięty tyłek w ciepłym fotelu w pociągu i się zdrzemnąć. Teleportować się domu i iść spać. I tak też się stało. Połowę podróży drzemałem, a w pt. spałem 13 godzin :)
Udana wycieczka, okienko pogodowe wykorzystane maxymalnie, Wrocław zimą zawsze spoko :)
8.35 (czw) - 10.00 (pt)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem
W poszukiwaniu ładowarki i kluczyków
d a n e w y j a z d u
284.35 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Znalazłem ładowarkę zgubioną dwa tygodnie temu przed Rzeszowem :)
Kluczyków do zapięcia zgubionych między Przeworskiem a Jarosławiem, w sierpniu ub. roku - niestety nie. Ale nie składam rękawic, będę jeszcze szukał podczas następnych wycieczek do Przemyśla. Teraz szukałem w ciemnościach, w nocy. Trzeba spróbować za dnia.
Koronawirusa chyba nie złapałem, siedziałem sam w wagonie :) Rąk w trasie nie było jak umyć, za to w pociągu kilka razy umyłem. Jak Pan Prezydent kazał!
https://photos.app.goo.gl/arXWf3sLimtddrSL8
Trasa (mniej więcej):
https://www.alltrails.com/explore/map/map-97d9811-...
8.25 (sb) - 9.50 (ndz)
Zaliczone szczyty:
Pogórze Przemyskie:
Zniesienie 353
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem
Uć
d a n e w y j a z d u
270.06 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:7.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Luty minął pod znakiem rekordów. 343km do Wawy to mój najdłuższy lutowy trip, przebieg 1500km to też mój max. 11 miejsce w poprzednim miesiącu na BS - tak wysoko również nigdy nie byłem :) Wpływ na to miało kilka czynników:
- zima '19/'20 nie nastąpiła. Minusowe temperatury należały do rzadkości. A liczba dni z ciągłą pokrywą śnieżną w Krakowie wyniosła 0 (słownie: "zero").
- rok przestępny: 29 dniowy luty, do tego ze szczęśliwym układem dni. Ten i tak krótki miesiąc zahaczył bowiem o 5 weekendów (dokładnie 4,5) co pozwoliło na wliczenie do lutego 5 długich tras.
- nie przeszkodziła nawet krótka infekcja, która wycyrklowała idealnie: zaczęła się poniedziałek a skończyła w piątek :)
- silne południowe/zachodnie wiatry ułatwiające jazdę na północ/wschód. Tak, przyznaję się, lutowe km to były lekkie km, większość ze wspomaganiem ;)
https://www.alltrails.com/explore/map/map-77cdfc1--2?u=m
https://photos.app.goo.gl/dBtdmA4MdGaXrX818
9.10 (sb) - 5.45 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem
Spacerek / 100000 km z Bikestats!
d a n e w y j a z d u
268.19 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/uZA5ErxKbjKV3fYRA
12.00 (sb) - 16.30 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem, ^ UP 2000-2499m
Sprawdzić czy się da
d a n e w y j a z d u
233.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2750 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(ślad jest ucięty, meta była rzecz jasna w Krakowie)
Sprawdzić czy da się na "jedynce" 36x28 jeździć po górach. Dać się da,
ale nie jest to przyjemne ani zdrowe dla kolan. Kaseta 11-34 its a must
have.
https://photos.app.goo.gl/YWwDPAkKGDTTs6Jk6
6.00 - 00.50
AVS 19
4,05l (w tym 1l energetyka)
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299
Prawie to samo
d a n e w y j a z d u
277.31 km
0.00 km teren
16:19 h
Pr.śr.:17.00 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/EkbnVovFivRTe2x28
7.15 (10.11) - 14.40 (11.11)
3,2l (w tym 1l energetyka)
nowe gminy: 2
Łódzkie: 2
Nagłowice
Oksa
Kategoria Powrót pociągiem, > km 250-299, ^ UP 2000-2499m
Długa droga do Trzebini
d a n e w y j a z d u
266.49 km
0.00 km teren
14:48 h
Pr.śr.:18.01 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(ślad poprzerywany, byłem tak wkurwiony że nie miałem głowy sprawdzać czy GPS się nie wyłączył na jakiejś dziurze)
https://photos.app.goo.gl/i8XkTzWuAWTt3YhU2
A więc tak. Awaria w tej trasie była najpoważniejszą awarią
w całej mojej rowerowej karierze. Co prawda kieeedyś tam, w wieku kilkunastu
lat zatarła mi się zupełnie przednia piasta (tak że przestała się obracać) ale
to się nie liczy, bo wtedy jeszcze moja kariera w tym sporcie się nie zaczęła
;) Ale do rzeczy: tej trasy zmieliłem bębenek. Genezy tej usterki należy szukać
w majówkowy weekend na Słowacji, kiedy to niczym pirat rowerowy leciałem na
zderzaku ciężarówki i wpadłem w krater, kiereszując koła. W tym tylne tak
poważnie, że konieczne było składanie nowego. Niedawno wreszcie się za to
zabrałem. Nabyłem drogą kupna obręcz (taka sama, Accent Airplane 29, tyle że
czarna) plus szprychy (Sapimy Leader, ale nie zwykłe fi 2, tylko grubsze 2,3 mm,
do e-bików wraz z nyplami redukcyjnymi). Do tego za półdarmo, a dokładnie to 8zł
kupiłem identyczny, nowiutki korpus piasty Hone M600. Dzięki temu nie musiałem
rozplatać starego koła, no i nowe miski w piaście mam. Resztę bebechów piasty i
zespół bębenka przełożyłem stare. Tu ważna uwaga – bębenek jest jedyną bodajże
częścią roweru, której nigdy w życiu nie rozbierałem i nie serwisowałem. Nie
było takiej potrzeby, a przeczytane w Internetach opowieści o klejących się
pieskach i rozsypujących się po podłodze 50 mikroskopijnych kuleczkach
skutecznie mnie od zaglądania tam odstraszały. Jak działa to działa, na chuj
drążyć temat. Więc bębenek odkręciłem tylko ze starego korpusu, i do nowego
FEST dokręciłem. Ok, zapisałem pół strony A4 wstępem a dalej nie wiadomo gdzie
chciałem dojechać. Chciałem do Czeskiego Ołomuńca, ale w obliczu takiego
nieszczęścia rzecz jasna się to nie udało.
Z domu wyturlałem się przed 5. Przez blokowiska peryferii opuszczam
miasto i kieruję się na Skawinę. Po czym bardzo przyjemną krajową 44-eczką jadę
się na Zator. Słoneczko świeci, pogoda piękna, nic zwiastuje nadchodzącej
katastrofy. Sprawnie łykam kolejne km płasko-pagórkowatej drogi, ani się
obejrzeć a już odpoczywam na Zatorskim ryneczku. Stąd uderzam na Andrychów,
miasto pewnego Bikestatsowego wymiatacza (MTB-wymiatacza). Bardzo lubiłem
czytać jego wpisy, niestety poszedł za modą i przesiadł się na Stravę. BLE. Z
ciekawostek – okolica pełna jest ciekawie pomalowanych przystanków, na
zdjęciach uwieczniłem dwa najciekawsze. Z tego malunku dowiaduję się jaki fail
popełniałem jeżdżąc po Czechach. Zawsze mówiłem ludziom „dobry dień”, zamiast
„dobre rano”… Cóż, człowiek uczy się całe życie. A zdobytą dziś wiedzę
zamierzam wykorzystać :) (tylko zamierzam, nie wykorzystam, bo w Czechach za
wiele nie nawojuję). W Andrychowie fotki chyba nawet nie zrobiłem, za to w Kętach już tak. W B.B. na liczniku wybija 100km. W oblężonym przez Bożocielne procesje mieście dłuższą chwilę odpoczywam, opędzając się od gołębi i
bezdomnych. Jak się nie ma pieniędzy to się idzie do pracy. Nawet ulotki
roznosić na czarno, jak się dobrze zakręci to 10zł/h można wyciągnąć. Po co
takiemu bezdomnemu więcej? Czynszu nie płaci, ZUSu też nie, na jedzenie
starczy. Tu właśnie, przejeżdżając przez blokowiska na obrzeżach zaczynam
odczuwać pierwsze niepokojące objawy ze strony tylnego koła. Delikatne
przeskoki, odczuwalne na napędzie (na pedałach). Niepokojące są tym bardziej,
że występują zarówno w czasie pedałowania, jak i podczas jazdy na luzie. Czyli
to nie jakaś tam przerzutka, to ten gorszy scenariusz – to piasta… Staram się
tym nie przejmować, udawać że problemu nie ma, może przestanie? W końcu jednak
zatrzymuję się i w cieniu drzew na osiedlowym chodniku dokonuję pobieżnych
oględzin. Jest luz. Koło lata na boki. Tak ze 2-3 mm na stronę, mierzone na obręczy.
Niedobrze. Próba mocniejszego zaciśnięcia szybkozamykaczem oczywiście nic nie
daje, ma to taki sam sens jak przeciąć sobie palec i łyknąć witaminę C, żeby
zatamować krwawienie.Szybkie
wygrzebanie z zakamarków mózgu całej swojej całej wiedzy nt. budowy piast
rowerowych i wychodzi mi że są dwie opcje:
1. Luz na konusach (ale jak? Przeca kontrowałem piasty
dziesiątki razy i nigdy nic mi się nic nie poluzowało).
2. Luz na połączeniu bębenka z korpusem piasty (ale przecież
dokręciłem go tym 10mm imbuchem ile pary w łapkach).
(Potem okaże się że jest też opcja nr 3. Jednak moja wiedza
nt. piast nie jest tak obszerna jak mi wydawało i było to jeszcze co innego).
Mogę się tylko domyślać, nie zweryfikuję tego. Narzędzi do
piast nie mam bowiem żadnych. Ani kluczy do konusów, ani bacika, ani klucza do
kasety, ani imbusa 10ki. Do tego święto. Sklepy/serwisy rowerowe zamknięte.
Zresztą i tak bym chyba nie skorzystał, jedną z moich rowerowych zasad jest że
z rowerem wszystko robię sam. W serwisie ostatni raz byłem w 2007 roku. Jedyną
opcją jest kupno narzędzi (zapewne za stówkę albo dwie, narzędzi które mam już w
domu) i samodzielna naprawa. Nie wiem co robić. Setki myśli, setki pytań.
Jechać dalej? Ale tak po Czeskich zadupiach, z takim kołem? Zawrócić do domu? Usiąść
i płakać? Wsiąść tu w pociąg? Ale w jaki pociąg? To BB, tu pociągi prawie że
nie jeżdżą, polikwidowane. Czy luz będzie się powiększał? Czy jadąc z tym luzem
nie zniszczę świeżo zaplecionego, nowego w 2/3 koła? Nic nie wymyśliłem. Póki
da się jechać – jadę. Jak się nie będzie dało, to będę znowu myślał. Do Skoczowa
dojeżdżam jeszcze w miarę normalnie. Coś tam przeskakuje, luz odrobinę większy.
Ale między Skoczowem a Cieszynem jest już bardzo źle. Dochodzą kolejne objawy –
tylny hamulec zaczyna ocierać, tarcza gorąca. Próba regulacji nic nie daje.
Odkręcam tylny zacisk (BB5) i chowam do sakwy. Koło „oklapło” na tylnej osi,
nie jest centryczne wobec niej. Pogodziłem się już ze zniszczeniem piasty, kupi
się nową i zaplecie jeszcze raz. Z jednym hamulcem jadę dalej. Cieszyn. Tu
trzeba się poważnie zastanowić nad dalszymi krokami. W pewnej chwili eureka –
co prawda jest święto, ale to jest Polskie święto :) Sprawdzam Internety – w
Czechach Boże Ciało to normalny dzień roboczy, zwykły czwartek! Jest po 15tej. Może
kupię jakieś narzędzia w Czeskim Cieszynie i to naprawię? Nachodzą mnie nawet
myśli z gatunku sci-fi, że może się przełamię i do serwisu to oddam (tylko czy
naprawią na poczekaniu?). OK, no to przejeżdżamy tą granicę. Ale tak zacząłem
szukać, krążyć po mieście, szukać w necie adresów. Znalazłem jakiś otwarty
sklep rowerowy, ale to duży, firmowy salon, tam mnie pewnie drogo skasują. Drugi
- jakiś mały sklepik miał być, dobre oceny w Googlach. W rzeczywistości nie ma
go, wyburzone kamienice i plac budowy w tym miejscu. Inny okazał się być
sklepem ogólno-sportowym, a nie rowerowym. Jeszcze inny już zamknięty. Yyyyyy….
Nic z tego nie będzie. Nawet jeśli bym coś wyczarował to mnóstwo czasu już
straciłem, a straciłbym jeszcze więcej. Poddaję się. Pozwiedzam sobie Cesky
Tesin, a potem potoczę się w stronę Górnego Śląska/Krakowa. Gdzie dojadę, to
dojadę i wrócę pociągiem. Tak też robię, wprowadzam ten zastępczy plan w życie,
rozpoczynając leniwe i niezobowiązujące zwiedzanie miasta. To rynek, to tereny
kolejowe, to jakieś blokowiska, to alejka wzdłuż rzeczki. Ponad godzinę tak
sobie jeżdżę, po czym biorę odwrót. Z coraz bardziej telepiącym się kołem toczę
się wojewódzką na Pawłowice. Luz osiąga wartość po kilka mm na boki, gdy szarpnąć
za obręcz. Do Pawłowic nawet nie wjeżdżam, od razu na Pszczynę. Dzień powoli
dobiega końca, podobnie jak i żywot tylnego koła. Kawałek za Pszczyną zaczyna
się jazda na ostrym kole. Tzn. gdy spróbuję przestać pedałować przerzutka
momentalnie zaciąga łańcuch, który wywiera napór na pedały. Nie wiem co by było
gdy próbował ten opór nogami przełamać. Zahamowałbym? Połamałbym nogi? A może
piasta by wybuchła? I zamiast ostrego koła miałbym hulajnogę? Albo i monocykl.
Wolę nie ryzykować. Spokojnie turlam się prawie non stop pedałując. Prawie
non-stop, bo na dłuższych zjazdach zakładam nogi na ramę i pedały merdają w
powietrzu. Ależ to jest wkurwiające. I niebezpieczne. Na dziurach, koleinach
można pedałem przyszorować. Na zakrętach tym bardziej. Na rondzie nie można
złożyć się na boczek, muszę „pionowo” jechać 15km/h. Ostrokołowcy to jednak
masochiści. Wolałbym jeździć na wrotkach niż na ostrym kole. Albo na
deskorolce. Ileś tam wkuwających km dalej jest Libiąż, a kolejnych n-dziesiąt
kurw dalej Chrzanów. Dociągam jeszcze do Trzebini. Koło by jeszcze dało radę,
ale moje nerwy nie. 2.30 w nocy. Pociąg po 4 nad ranem. Zdrzemnąłem się chwilę
na ławeczce, zmarznięty obudziłem, przypomniałem sobie niesamowity smak
gorącego hot-doga z Orlenu, w pitniku trochę się umyłem, zrobiłem małą rundkę
po mieście. Dochodzi 4ta, jadę na peron, i pierwszym piątkowym Regio wracam do Krakowa.
W domu o 6.
Rankiem następnego dnia rozpoczynam oględziny pacjenta. Nawet
nie jestem już wkurwiony, bardziej ciekawy, nowego serwisowego doświadczenia.
Sekcja zwłok wykazała:
- po rozkontrowaniu lewej strony kaseta sama odpadła, wraz z
połową bębenka i osią
- druga połowa bębenka siedzi fest przykręcona do korpusu
piasty
- zupełnie urwany upierdolony jest gwint na 2/3 obwodu
wewnętrznej części korpusu bębna
- kuleczki łożyskujące bębenek (50 kuleczek) rozsypane po
całym korpusie
- jedna z nich zaklinowała się między korpusem a osią piłując
ją głębokość prawie milimetra
- druga mała kulka wpadła między ¼” kulki prawego łożyska
piasty, odciskając ślad w kapie bębenka
- wszystko ujebane szarą mazią ze smaru, i metalowych
opiłków i wiórów
- nawet na prawym haku ramy jest małe wyżłobienie – o ramę
tarła nakrętka kasety
- o dziwo same łożyska piasty, tj. obie miski, konusy, a
nawet kulki ocalały. Brak wżerów czy rys innych niż mikroskopijne! I to nawet z
prawej strony!!!
Przyczyna usterki:
Moja hipoteza jest taka: Prawdopodobnie, przekładając
bębenek ze starego koła do nowego odkręcając/dokręcając go poluzowała się prawa
miska, wkręcona w korpus bębenka. Ma ona przeciwstawny, lewy gwint. Nigdy go
nie dokręcałem (dlaczego, o tym we wstępie). Na tej misce opiera się przelotowy
„łeb” fest dokręcanej śruby mocującej bęben do piasty. Która to śruba ma
normalny, prawy gwint. Fest dokręcając tą śrubę, w prawo, mogłem jednocześnie
poluzować nigdy nie sprawdzane, lewogwintowe połączenie miski z korpusem,
luzując je. W czasie jazdy luzowało się ono coraz bardziej i bardziej aż w
końcu trzymało się mniejszej ilości zwojów gwintu, który nie wytrzymał i w
końcu się urwał. A dalej to już reakcja łańcuchowa, żelastwo tarło o żelastwo,
kulki latały gdzie chciały, coś tam się gdzieś zaklinowało i nie pozwalało na
swobodny obrót jednej części korpusu bębna względem drugiej, powodując „stan
ostrego koła”.
Sposób naprawy:
Nie trzeba robić nowego koła. Naprawa będzie polegała na
kupnie nowego, kompletnego Shimanowskiego bębenka (60zł), osi (10zł), dla
przyzwoitości kulek ¼” (10zł) i śruby do bębenka (3zł, niepotrzebna ale kupię,
bo tania). Części wraz z wysyłką zamkną się więc w stówie. Mogło być gorzej. Z
narzędzi dokupię jeszcze klucz do prawej miski, tej w bębenku (20zł).
Oczywiście od Bitula. I sprawdzę połączenie prawej miski z korpusem.
4.40 - 6.10
7l (w tym 1,5l energetyka)
Nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Hażlach
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Klasyk klasyków
d a n e w y j a z d u
262.09 km
0.00 km teren
15:09 h
Pr.śr.:17.30 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/aYLReextU8cScczM9
Po pełnej wrażeń trasie odpoczywałem trzy dni. Poza
pokiereszowanymi kołami nie stwierdziłem żadnych poważniejszych usterek, ramy
czy widelca. Dopompowałem tylko i podcentrowałem koła. Z wgnieceniem i płaskim
10cm miejscem na tylnej obręczy rzecz jasna nic się nie zrobi, to jest temat do
ogarnięcia w Krakowie. Ale opona siedzi a bicie jest ledwo wyczuwalne, da się
jeździć. Postawiłem więc jeszcze jakąś średnią traskę pyknąć. ~250km pętelka
wokół Tatr wydaje się być w sam raz :) W zeszłym roku zrobiłem ją z Krakowa,
więc nie robi ona na mnie wrażenia ;) Potem okaże się jednak że wcale tak lekko
nie było… Znów pojadę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie wiem dlaczego, tak
po prostu. Albo wiem – po to aby po drodze mieć niemal 50km zjazd, a nie niemal
50km podjazd ;) (na wykresie obok mapki widać ocb).
Wyjechałem chwilę przed świtem, po normalnie przespanej
nocy. Jest to fakt zasługujący na podkreślenie. Właśnie tu, w czasie majówki
skończyłem z dziwnymi wyjazdami o północy po 1-3h godz. snu. A czasem i bez
snu. Bardziej ludzkie pory wyjazdu przełożą się potem na o wiele lepszą
tolerancję na długotrwałą jazdę – mniej energetyków, mniej halucynacji, mniej
1-3sek przyśnięć w czasie jazdy, mniej innych skutków ubocznych i ogólnie o
wiele przyjemniejszą, efektywniejszą, i bezpieczniejszą jazdę. Staczam się do
centrum Rabki, po czym zaczynam wtaczać się na szczyt Piątkowej łagodnymi serpentynami Zakopianki. Zaczyna widnieć, ale wstający dzień nie zapowiada się
pogodnie. Całe niebo spowite jest szarą-burą kotarą kłębiących się chmur. Padać
na szczęście nie pada. Po szybkim zjeździe wpadam do centrum New Targu w
poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Decyzja o tej trasie była spontaniczna i nie
kupiłem nic wcześniej. Jest! Dochodzi 6ta i właśnie otwierają Lewiatana, jestem
pierwszym klientem. Oprócz różnych, stałych i płynnych form słodkości zanabywam
także dwa pasztety – mały i duży. Z New Targu wiadomo, na Jurgów. Płaska z
początku (kotlina Nowotarska) i niezbyt fascynująca droga ciekawsza staję się
gdy zbliżam się do Tatr. Zaczyna się kończący kawał za granicą podjazd na ponad
1000m, nienazwaną słowacką przełęcz. Na granicy melduję się chwilę po 8mej. Wita
mnie taki jak zawsze, niesamowity widok trzech, tworzących taką jakby koronę,
niemal 2000m szczytów :) Zaraz wypogadza się i zjazd przez Zdżar już w
promieniach powoli ogrzewającego rześki poranek Słońca. Przed Spiską Belą
odbijam w prawo, w „Tatrzańską Obwodnicę” (to jak tak ją sobie nazywam. W
każdym razie droga nr 537 to jest). W Wysokich Tatrach (miejscowość) wciągam kanapki,
posmarowane wzmiankowanym pasztetem – nawet nóż wziąłem z domu. I powoli,
kilometr za kilometrem wspinam się pod Szczyrbskie Pleso – najwyższy punkt
trasy (~1350m). Załapuję się nawet na akcję gaszenia pożaru lasów w Tatrach, o
którym trąbią w TV i Internetach. Śmigłowce, i to całkiem spore jak oko laika,
wojskowe(?) kursują w te i we wte. Wodę która pobierają gdzieś w dolinie
transportują w podczepionych na linach pomarańczowych „bańkach” i spuszczają
nad lasem, wysoko w górach. Kto jechał ten wie jak bardzo widokowa jest ta
droga. Po prawej tonąca w resztkach chmur ściana 2500m szczytów, po lewej
kotlina i ileś tam km dalej druga, 2000m ściana Niżnych Tatr. W Szczyrbskim
jestem po 13tej. Dociągam do położonego trochę wyżej kurortu i z pół godziny
przeznaczam na odpoczynek. Fotki na tle jeziora oczywiście zabraknąć nie mogło
:) Odpoczynek kontynuuję na wspomnianym zjeździe do Liptowskiego Hradoka. Praktycznie
przez 50km droga raz mniej, raz bardziej, ale opada. Historia lubi się powtarzać
– dokładnie w tym samym miejscu co podczas zeszłorocznej pętli dostrzegam
nadciągające znad północy chmury. Idealnie w tym samym obniżeniu między
tatrzańskimi szczytami. Jeszcze trochę czasu jest, więc chwilę przysiadam nad
krystalicznie czystą rzeką. I kontynuuję zjazd. Prybylina. Tak chyba nazywa się
miejscowość, gdzie dopadają mnie pierwsze krople deszczu. To już całkiem na
dole. Myślę czy nie schować się tu pod wiatą, bo akurat jest. Eee. Nein!
Kawałek jeszcze pociągnę. A nuż przejdzie bokiem :) Kolejna wiata. Na chwilę
się schowałem. Ale nie pada jeszcze mocno, da się jechać. A burza zawsze może
przejść bokiem. Vavrisovo. W końcu mnie dopada. Nie burza właściwie, bo grzmi
gdzieś dalej, tu tylko leje. Siedzę pod wiatą, i czekam. Czekam i czekam, nie pamiętam
ile, ale długo. A dalej kapie. Gdy woda w cebrze zaczyna się kończyć, i kapie
słabiej, ruszam dalej. Może to utknęło tutaj, i żeby przestało kapać trzeba
spod tego wyjechać? Ubranko p/deszcz z Deca daje radę, jestem względnie suchy. W Hradoku ciągle pada. Nie ma co stać, dalej trzeba próbować spod tego wyjechać.
Pełnymi wody koleinami toczę się do Mikulaszu. Kawałek przed miastem przestaje.
Woda nie tylko nie spada z góry, ale nie ma jej w ogóle na ziemi. Czyli tu to
zjawisko w ogóle nie sięgło. Trochę posiedziałem w mieście czekając aż pogoda
na pewno się ustabilizuje. Ale ona nie chce. Na północy, nad górami przez które
będę musiał się przebić Kwaczańską Przełęczą ciągle granatowo. Nic, jadę dalej,
zobaczy się. Mijając kompleks Tatralandii wyjeżdżam z zurbanizowanego terenu, i
kieruję się w dzikie ostępy Gór Choczańskich. Zanim wjadę w wijącą się w lesie
serpentynami część podjazdu, podziwiam panoramę Liptowskiej Mary, z żółtymi
łanami rzepaku przed, i ścianą Niżnych Tatr za nią. Zaczyna się właściwa cześć
wspinaczki. Bardzo śmiało poprowadzona szosa, efektownie wcina się w zbocza
otaczających gór, konsekwentnie i nieprzerwanie nabierając wysokości. W
międzyczasie chmury się przerzedzają, zachód Słońca jest już pogodny. Za
wyjątkiem południowej strony świata – tym razem kotłuje się nad Niżnymi Tatrami. Ale tym się nie martwię, bo to hen daleko, nad sercem Słowacji. Tam
gdzie jadę, ku granicy, jest OK. Zjazd z przełęczy już w narastających
ciemnościach. W Zubercu półmrok, w Podbieli noc. Ostatnia prosta, Twardoszyn,
Trzciana, i granica. Końcówka jednak, ostatnie kilkadziesiąt km zmęczyło mnie
jednak bardziej niż ostatnio, jak z Bańskiej wracałem. Końcowe 50km do Rabki to
jeden wielki kryzys, to samo co ostatnio, drzemki, energetyki, tylko że w
większej ilości. Na kwaterę znów doczołgałem się w środku nocy, budząc
gospodarzy. Nie lubię takich sytuacji, gdy ktoś z powodu mojego dziwnego hobby
musi w nocy zrywać się z łóżka.
Nie wiem czym to spowodowane było, ale cały następny dzień
przechorowałem. Z gorączką i dreszczami, na zmianę leżałem, spałem, siedziałem
na łóżku. Skończyło mi się jedzenie ale nie miałem siły jechać 3km do sklepu.
Do gospodarzy (piętro niżej, ze 20 schodów) też nie miałem siły iść. Zjadłem
resztkę chipsów, piętkę chleba i słoik dżemu. Ale grunt że wycieczka się udała
:)
5l (w tym 1,25l energetyka)
3 banany, kilka kanapek z pasztetem, 3 x delicje, 1 x energy bar i 5 słowackich wafelków
Zdobyte szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950
Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 250-299, Rabka 2018
Preszów
d a n e w y j a z d u
266.30 km
5.00 km teren
17:04 h
Pr.śr.:15.60 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/KDmFS4waxsZ63yIT2
Od pewnego czasu moją rowerową część głowy zaprzątały
Koszyce. Drugie największe (choć tylko 200-tys.) miasto Słowacji, leżące już
bardzo blisko węgierskiej granicy. Co to oznacza – wiadomo ;) Tak naprawdę większą
chrapkę niż na jakieś tam Koszyce miałem na postawienie stopy na węgierskiej
ziemi :) Za pierwszym razem mi się to jednak nie uda… :
Start ok. pół godziny po północy. W Wieliczce śniadanie,
sprawnie pokonuję kolejne hopki Pogórza Wielickiego. Za Gdowem odbijam w nie
mniej, a raczej bardziej, górzystą, boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie.
Sprawną jazdę zakłóca pewien incydent. W pewnym momencie coś wpada mi w
przednie koło. Jakiś kawał żelastwa a dokładniej bębna hamulcowego. Jakiemuś
tępemu wieśniakowi odpadł pewnie od traktóra albo przyczepy z gnojem i tak zostawił. Zesrał się na
środku drogi, i zostawił. Na szczęście jechałem powoli, a to gówno tylko
poharatało mi tylko górne lagi. Jakby mi to wpadło na szybkim zjeździe i
zaklinowało się między szprychami to przecież OTB można by zaliczyć, w skrajnej
sytuacji się zabić… Tak czasem nachodzą mnie takie przemyślenia że niektórzy to
używają mózgu tylko do podtrzymywania funkcji życiowych. Wkurwiony jadę dalej,
wciągam podjazd, zaliczam zjazd, i jest Limanowa. Jeszcze ciemno, ale zaraz
zacznie świtać. Zaraz, a dokładniej na podjeździe na krajówce, to tam Słońce wyłania się zza ciemnozielonego grzbietu Pasma Łososińskiego. Tatry – również
obecne :) Szalony, jak zwykle (69km/h) zjazd do New Sącza. Tam nadkładam nieco
drogi, omijając remont i urządzam dłuższą sjestę pod zamkiem, nad brzegiem
Dunajca. W jej trakcie oceniam szkody w sprzęcie i podziwiam nieco
przyjemniejsze widoki, jak np. takie oto ogromne topole, rosnące w korycie
rzeki. W samym mieście tym razem rynek omijam (byłem nie raz), za to zwiedzam
sobie dalej bulwary i okolice dworca kolejowego (notabene, z którego nigdy nie
wracałem pociągiem!). Z miasta wyjeżdżam krajową 75-teczką, i nią powoli wdrapuję się na
Krzyżówkę. Droga wznosi się do góry od samego Sącza, najpierw niezauważalnie, a
potem coraz to bardziej, i bardziej, by pod koniec podjazdu zostawić to na
asfalcie pierwsze dziś krople potu. Jeszcze tylko taka ciekawostka – tym razem
pękniętą tarczę hamulcową znalazłem… Nie wjechałem w to, tak tylko pokazuję
jacy niektórzy to są debile. Wypieprzyłem to do rowu, aby jakiś jadący nocą z
góry kolarz nie stracił zębów, a może i życia. W końcu jest przełęcz. To
ciekawe miejsce, z którego wszystkie cztery krzyżujące się opadają w dół. Ja
wybieram tę opadającą w kierunku Słowacji :) Mijam Tylicz, wraz z pierwszymi
pojawiającymi się tu cerkwiami, wciągam jeszcze jeden, pomniejszy podjazd na
przełęcz Tylicką i jestem na granicy. Przy obecnej tu wiacie i stolikach
dłuższą chwilę odpoczywam, i kontempluję piękno budzącej się do życia przyrody.
Spotykam tu też dwóch innych rowerzysto-turystów, i słyszę kawałek ich rozmowy:
- To co, lecimy?
- Lecimy, jak to mawiał klasyk: „po cipie ogiera jak się
zapiera”
:D Nie wiem co to za klasyk tak mawiał, i nie jestem pewien
na 100% jaki jest sens ów sentencji. Ale podoba mi się ona, a podejrzewam że
może znaczyć że w ten sposób należy traktować swój organizm, gdy ten odmawia
współpracy w czasie długiej trasy/ciężkiego treningu. Zastosuję się. Nie raz ;)
Jest koło wpół do
dwunastej. Idealna godzina aby wyruszyć na podbój słowackiej (i wtedy jeszcze
miałem nadzieję, że węgierskiej) ziemi :) Na szybkim zjeździe zaraz za granicą
wiosna atakuje mnie z całą swoją mocą, nie pozwalając w spokoju kontynuować
jazdy. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcia całego tego piękna, tej świeżości, które mnie otacza. Gdy wreszcie udało się zaspokoić zmysły tymi
wiosennymi doznaniami, dokończyłem zjazd, i na skrzyżowaniu z główną szosą
skręciłem w lewo, na Bardejów. A do niego niecałe 10km. Po raz pierwszy zaczyna
mnie dziś niepokoić wiatr, który przybiera nie taki jak potrzeba kierunek. W
Bardejowie zwiedzam rynek, wraz z kościołem, oraz robię zdjęcie obecnej niegdyś
w Polsce (dziś już nie) sieci hipermarketów. Po czym obieram drogę na Preszów.
Skręcam na południe więc liczę że wiatr przestanie spowalniać. Tymczasem
odnoszę wrażenie że on też zmienił kierunek i nie chce abym dotarł do Koszyc
(Węgier). Kilometry dłużą się strasznie, a do mnie powoli zaczyna docierać że
nic z tego nie będzie. Nie tym razem. Postanawiam skończyć na Preszowie.
Nigdzie mi się już więc nie spieszy. Wobec czego pozwalam sobie na dłuuugi
piknik na przydrożnym parkingu, razem z „obywatelami mokradeł”. Nie jest bowiem
zwykły „punkt odpoczynkowy”, jakich wiele w lasach, przy głównych szosach. Jest
tu ładnie urządzony, umocniony żwirem i kamieniami stawek + zasilający go
strumyczek. Do tego mostki, ławeczki, wiaty a nawet drewniany wychodek :) A
wszystko to nie tylko dla turystów, ale też dla tych właśnie „obywateli” tj.
żabek, rybek i innych płazów/gadów, które w tym jeziorku urzędują. Długo tam
siedzę i zbieram siły przed dalszą orką pod wiatr. W końcu zmuszam się do
ruszenia, i powoli bo powoli, ale jednak kilometr po kilometrze zbliżam się
Preszowa. Mijam charakterystyczny zamek na stromym wzgórzu w Kapusanach,
docieram głównej, 4-pasmowej, 18-ki, i wychodzę na ostatnią prostą przed
Preszowem. A wiatr skręca razem ze mną… Przynajmniej takie miałem wrażenie, ze
gdzie bym nie skręcił zawsze jest pod wiatr. Z charakterystycznych obiektów
hangar i wieża niedużego, podmiejskiego lotniska. Do miasta obleśnych,
żółto-niebieskich latarni, dowlekam się ok. 17.30. Poważnie, byłem w zeszłym
sezonie w Preszowie, i to właśnie ochydne żółto-niebieskie latarnie, i takie
same słupy, podtrzymujące pajęczynę trolejbusowej sieci, najbardziej utkwiły mi
w pamięci. Jedynie ścisłe, zabytkowe centrum miasta jest od nich wolne. Robię
po tym podłużnym, centralnym skwerze rundkę, trochę odpoczywam i nieco
zawiedziony zbieram się w drogę powrotną. Koszyce Węgry będą musiały
poczekać. Na tankszteli (© Gustav) na wylocie z miasta robię jeszcze zakupy, kupując
wafelki i napoje we wszystkich chyba możliwych smakach i kolorach ;) Wracam
68ką, na Lubotin i Leluchów (SK|PL). Jak na złość wiatr teraz przestaje. Jedzie
się dość sprawnie. Podziwiam zachodzące centralnie przede mną Słońce, pauzuję w Sabinowie i Lipianach. Zapada zmrok, a ja na podjeździe na 600m górkę opadam
jakby z sił. Szybki zjazd do Lubotina nieco ratuję sytuację ale z kolei zaczyna
się chcieć spać. Przejście w Leluchowie zaliczam jeszcze na jawie, ale do
Muszyny nie dotrę bez chwili drzemki. Ratuję się nią na przystanku, przy okazji
nieco marznąć. Dociągam ostatnich kilka km, i jest upragniona Muszyna. 1sza w nocy. Pociąg
po 5 rano :D Co tu robić w takiej dziurze przez 4 zimne, nocne godziny? Dworca
nie ma, żeby się ogrzać. Zanim jednak się zacznę nad tym zastanawiać obieram
kurs na pierwszą w polu widzenia ławeczkę w centrum. Kimię tam chyba z pół
godziny, zanim budzi mnie przeszywające zimno. No tak, czyli już wiem że
siedzenie na ławeczce jest złym pomysłem, trzeba coś się poruszać. Powoli,
spacerkiem, prowadząc rower, przywracam właściwą temperaturę ciała. Moją uwagę
przykuwa jakby wieża, baszta na stromym wzgórzu po drugiej stronie rzeki.
Lokalizuję wiodącą na szczyt, jak mi się wtedy wydawało, brukowaną ścieżkę. O
jeździe oczywiście nie ma mowy, prowadzę rower po wspinającym się przez ciemny
las zakosami, brukowanym chodniczku. "Agrafki" tak ciasne że muszę rower podnosić i obracać w drugim kierunku ;) Chodniczek wznosi się coraz wyżej i wyżej, w końcu
kończy, a wieży nie widać. Skręcam w lewo, ale tam tylko ciemny las, skręcam w
prawo – ciemny las + stroma ścieżynka, dalej pnąca się ostro do góry. Wspinam się
coraz to wyżej i wyżej, ale nie poza kamiennymi słupkami, wyznaczającymi pewnie
jakieś wierzchołki i kapliczkami na drzewach, nie ma tu nic ciekawego. W końcu
odpuszczam, chyba wszedłem na jakiś górski szlak, i brnąc dalej w tą ciemność
dotrę gdzieś wysoko, w jakieś górskie pasmo. Zawracam. Ostrożnie sprowadzam tam skąd
przyszedłem. Znów jestem na poziomie rzeki. Już wróciłem do centrum. Ale jako
że czasu mam jeszcze mnóstwo, sił jakby też, nie chcę się w ogóle spać, po
zimnie też ani śladu, postanawiam jeszcze raz obadać temat tej „wieży”. Odnajduję
z drugiej strony wzgórza inną, szerszą i mniej stromą (da się jechać) alejkę. Docieram
nią wreszcie tam gdzie chciałem tj. do „wieży”. A właściwie to do ruin malutkiego zamku. Ładnie iluminowanego, i to on tak świecił na szczycie. Obchodzę go
dookoła, robię zdjęcie, i zjeżdżam/sprowadzam na dół. Zbliża się 5, zaczyna się
przejaśniać a ja udaję się na peron. Udało się nie tyle przetrwać, co bardzo
fajnie spędzić w tej zapadłej dziurze noc :) Powrót pociągiem lekko przydługi, jak to na tej okrrrrrężnej kolejowej trasie bywa (4h, przez New Sącz, Grybów, Tarnów) ale bez przygód. Wciągam ostatnie zapasy, uzupełniam niedobory snu, w Krakowie późnym rankiem, przed 10.
Czuć trochę niedosyt, jeszcze przed Preszowem temat Koszyc i
Węgier odpuściłem. Przeszkodził wiatr i ogólnie nie rekordowa jeszcze, forma. Zaliczony
został Preszów, ale już tam byłem, w zeszłym roku. Trasa zakończona mocno niestandardowym
akcentem - nocnym spacerem po górach i lasach. Jak tak teraz popatrzę na mapę
to niewiele brakło (ok. 35m w pionie) a faktycznie zaliczył bym górski szczyt –
Koziejówkę (636m n.p.m.). A wspinając się dalej tą ścieżką, kolejny ponad 700m!
6,25l (w tym 2,25l energetyka)
4 bułki z czymśtam, 1 banan, pierniki, jakieś ciastka, podwójne delicje, kilka wafelków
Zdobyte szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem