Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Rabka 2023

Dystans całkowity:1873.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:156.10 km
Więcej statystyk

Rabka - Krk

d a n e w y j a z d u 70.64 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:17.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 3 września 2023 | dodano: 23.09.2023



https://photos.app.goo.gl/MLoCVqZJ9qRQkWUJ8

Bardzo powolny powrót do Krakowa, w bardzo niepewnej pogodzie. Rano lunęło, tak że wyruszyłem dopiero przed 13tą. Po drodze chmury, przelotne deszcze, i dużo jedzenia. W domu byłem po 19tej ;)

Zaliczone szczyty:
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502


Kategoria > km 050-099, Rabka 2023

Pętelka

d a n e w y j a z d u 72.52 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:17.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 2 września 2023 | dodano: 23.09.2023



https://www.alltrails.com/explore/map/2-9-2023-petelka-8f62427?u=m&sh=qek9hh

https://photos.app.goo.gl/s9ReX67TGnVAsCSBA

Tak więc chciałem dziś zaliczyć Krowiarki. Ale tak mi się nie chciałooo jechaaać... Zajmowałem się głównie jedzeniem a nie jazdą. W Czarnym Dunajcu skręt na New Targ. A potem odkryłem nową drogą przez Odrowąż. Fajne widoki na Tatry.

11.05 - 19.20

Zaliczone szczyty:
przeł. Spytkowicka 709
przeł. Pieniążkowicka 709


Kategoria > km 050-099, Rabka 2023

Tour de Gorce Mountains

d a n e w y j a z d u 139.79 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:17.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 1 września 2023 | dodano: 23.09.2023



https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/1-09-2023-dookola-gorcow-ca851e9?u=m&sh=qek9hh

https://photos.app.goo.gl/6aNWHeua2WseqVgD8

Lekkich wycieczek ciąg dalszy. Tera pora na pętelkę wkoło Gorców. Tak jak kiedyś, tak jak dawniej, gdy byłem jeszcze niedzielnym rowerzystą ;) Rano przygotowuję experymentalne kanapki z pasztetem i surowym ogórem (po prostu z tym co zostało w lodówce). Z górki na pazurki do centrum, a potem do Mszany, ciągle w dół. Od Mszany z kolei pod górkę, na przeł. Przysłop. Pauza w Szczawie, po drodze gruntowne remonty mostów. Przed Krościenkiem zaś wybudowano zupełnie nowy most nad Dunajcem. Zamiast główną szosą przyjemna jazda VeloDunajec to nad rzeką, to znów bokami przez wioski. W Krościenku pauza na cheesburgera. Wspiaczka na przeł. Snozka, obowiązkowa inspekcja organów Hasiora. Znowu most, kolejny nowy most nad końcówką jeziora Czorsztyńskiego. Fajny odcinek VeloDunajec przez łąki, lasy i pola. W New Targu zahaczyłem nawet o Decathlon, aby zakupić smar do łańcucha. Końcówka standardowo: kawałeczek zakopianką do Klikuszowej. Potem przeł. Sieniawska i wzdłuż torów kolejowych do Rabki. Udana wycieczka, podobało mi się, nabieram chęci do jazdy :)

11.15  - 22.35

Zaliczone szczyty:
przeł. Przysłop Lubomierski 750
przeł. Sieniawska 711
przeł. Snozka 653


Kategoria > km 100-149, Rabka 2023

Zakopane

d a n e w y j a z d u 113.76 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:17.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 31 sierpnia 2023 | dodano: 23.09.2023



https://photos.app.goo.gl/DeHGQ1yJ4EuohxxHA

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/31-08-2023-zakopane-8047414?u=m&sh=qek9hh

Nadeszło spore ochłodzonko, na termometrze 1ka z przodu, a ja czuję wypalenie po ostatniej Bratysławie. Tak więc pora na coś lżejszego. Zakopane będzie w sam raz :) Najprzyjemniejsza droga to wojewódzka przez Przeł. Pieniążkowicką i Czarny Dunajec. Tam też przerwa na wypasionego burgera. Drewniane chaty w Chochołowie zawsze robią wrażenie. Z ciekawostek mini-skocznie o rozmiarze: K30 i K16. Oraz zaklinowany na moście autobus, który całkiem zatamował ruch w obie strony. Jak Zakopane to spacer po Krupówkach. Droga powrotna bocznymi drogami wzdłuż Zakopianki. Obadałem jeszcze mega głęboki odwiert geotermalny w Szaflarach (docelowo 7km!). Końcówka przez przeł. Sieniawską - ostatnie widoki na Tatry.

11.05 - 21.35

Zaliczone szczyty:
przeł. Sieniawska 711
przeł. Pieniążkowicka 709


Kategoria > km 100-149, Rabka 2023

Po piwo i piwo

d a n e w y j a z d u 10.78 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 30 sierpnia 2023 | dodano: 23.09.2023

j.w.


Kategoria > km 010-049, Rabka 2023

Przesilenie

d a n e w y j a z d u 369.32 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 26 sierpnia 2023 | dodano: 23.09.2023



Rabka - Pieszczany - [ZSSK] - Bratysława - [ZSSK] - Trzciana - Rabka

https://photos.app.goo.gl/NQRNzDVjN8bcNqj46

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/przesilenie-851ddf5?u=m&sh=qek9hh

Do Rabki przyjechałem w piątek wieczór. Trzeba startować zaraz w sobotę, żeby zdążyć przed załamaniem pogody, które zapowiadane jest na początek przyszłego tygodnia. Nie miałem za bardzo pomysłu na wycieczkę. Stanęło zatem znowu na Bratysławie.

Przygotowuję kanapki z nadprogramowymi parówkami które mi się ugotowały oraz dżemikiem i ruszam. Żar z nieba leje się coraz większy. Pytanie o burzę brzmi nie „czy” a „kiedy i gdzie” mnie złapie. Wspinaczka na przeł. Spytkowicką, Jabłkonka. Próbuję uspokajać się że najbardziej nieciekawe chmury są za moimi plecami oraz nad Babią Górą, ale to jest myślenie życzeniowe. Chmury są wszędzie wokół mnie. W końcu w Trzcianie robi się ciemno jakby był wieczór. Radar burzowy nie pozostawia złudzeń – z zachodu idzie front rozciągający się od Krakowa po B. Bystrzycę. Więc nawet nie próbuję jechać dalej, tylko pozostały do kataklizmu czas przeznaczam na poszukiwanie najoptymalniejszego schronienia. Zabunkrowałem się w Lidlu i czekam. I czekam. I? I z dużej chmury mały deszcz. Popadało tylko trochę. Wg radaru akurat w Trzcianie była mała luka we froncie. Tak że można ruszać dalej. Z plusów to ochłodziło się znaczenie, z 33 do 23 stopni i jedzie się fajnie. Dobijam do rzeki Oravy i za jej biegiem docieram do mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku. W Dolnym Kubinie przejazd moją ulubioną, zadaszoną kładeczką. Z tyłu znowu kłębią się wysokie chmurowe grzyby… Malowniczą drogą wijącą się doliną Wagu docieram do Martina. Skręcam w lewo do centrum, które niedawno odkryłem. Centrum miasta oraz centrum handlowego. Zakupy w Billi. Hamburger w Macu. Przypomniałem sobie dlaczego nie chodzę do Maca. Co z tego że są fajne dotykowe ekrany, klimatyzacja w lokalu i zabawki dla dzieci. To jedzenie nic sobą nie reprezentuje. Mam na myśli cena/ilość jedzenia. Dno, w przysłowiowej budce „u Pani Zosi” można kupić dosłownie 3x większego burgera za takie same pieniądze. Ja wiem że są większe burgery w Macu, ale to już cena idzie w dziesiątki zł… Słońce powoli zachodzi a ja powoli zajeżdżam do Żyliny. Jakieś tam zwiedzanko przejazdem. I dalej, Cestą 61 na Bratysławę, jeszcze 200km. W trakcie drzemki na przystanku budzi mnie ruszające się „coś” w krzakach. Okazuje się że to owieczki tam siedzą. Wygląda na to że znowu jestem na linii frontu burzowego. Ten wg radaru sięga od Krakowa po Bratysławę :) Jechać, nie jechać? Jeśli jechać to jak długo? Oto jest pytanie. Marsova-Rasov. Tutaj kończę bieg i szukam schronu. Jest. Miejscówka pod mostem. Miejsce stojące, z widokiem na cmentarz. Nooo od biedy mogło by być, ale szukam czegoś lepszego. I znajduję :) Wielka altana restauracji. Pełno stołów, ławek, z dwóch stron osłonięta murem, z jednej grubą folią. Światło i gniazdko 230V. Super, nawet tel. podładuję :) Czekam bezpiecznie na nadejście żywiołu. Tym razem z dużej chmury był duży deszcz. Prawie 2 godz. straciłem zanim się całkiem uspokoiło. Totalnie rozwalają mi trasę takie przerwy. Do tego senność, drzemki po przystankach. Idzie to bardzo niesprawnie. Przynajmniej wita mnie efektowny wschód Słońca nad cementownią, którą zawsze mijam w nocy. O skali opóźnienia świadczy, że w Trenczynie zamiast być w nocy, jestem 9ta rano… Plus taki, że można hamburgera wciągnąć, bo gastro otwarte. Temperatura szybko wzrasta, znowu zaczyna się upał. Oraz wiatr w twarz. A ja mam ździebełko dość tego wszystkiego. Fajną DDR-ką wzdłuż Wagu docieram do Piestanów. Jest 14ta. Bez komentarza. Do Bratysławy 80km. A moim marzeniem na tą chwilę jest zanurzyć się w ciepłej wodzie zalewu (Złote Piaski i/lub Vajnory). Jak będę dalej jechał tym tempem to zanurzę się, ale w zimniej wodzie, w nocy. Tak więc wstyd straszny, ale podejmuję decyzję o zakończeniu tutaj jazdy. Resztę podjadę ZSSK. Wciągam pizzę. Przy okazji dostrzegam że Pieszczany to bardzo ładne, turystyczne miasteczko. Miałem inny jego obraz. Zawsze bowiem przejeżdżałem przez nie tranzytem, krajową cestą. Wokół mnie były tylko zardzewiałe blaszane ogrodzenia oraz magazyny. Jadę na Stanicę, wsiadam w pociąg (pośpieszny) i teleportuję się do stolicy Słowacji. Dokładnie to na stację Bratislava-Vinohrady. Zwiedzę sobie stację, oraz dzielnicę o takiej nazwie. Poza tym z tej stacji najbliżej na Vajnory. Ale syf :) Polepione z asfaltowych łat chodniki, z dziurami i chwastami. Zardzewiałe latarnie, czy słowacki hit, 20cm krawężniki przy przejściach dla pieszych (!!!). Opuszczone ruiny zakładów chemicznych. Dlatego tak mi się tu podoba, w Polsce nie ma takich klimatów. (no chyba że w Łodzi ;) ). Zanim zatopię się w ciepłej wodzie zalewu, wciągam kebaba. I jestem gotowy na wodowanie :) Siedzę w wodzie po szyję przez godzinę. To był główny mój cel, gwóźdź programu tej wycieczki. Wyłażę gdy zbliża się wieczór. Pociąg mam wybrany o północy. Czyli kilka ładnych godzin na zwiedzanie. Kusi mnie ta wieża TV na wzgórzu. Nigdy tam nie byłem. Trzeba jechać. Pod górę, jak do Hlavnej Stanicy. Stamtąd do dzielnicy Koliba. Droga wspina się na wzgórze, po bokach domy, wille, pomiędzy którymi prześwituje w dole co jakiś czas rozświetlone centrum miasta. Szosą wspinają się również trolejbusy. Noc jest bardzo ciepła, i jak zwykle w nocy w Bratysławie towarzyszy mi koncert świerszczy. Mijam pętlę trolejbusów „Koliba” a węższa droga wjeżdża w las. Parking, serpentyna, i jest! Televizna veza na Kamziku. Wzgórze 439m n.p.m., a wieża dodatkowe 200m. Robi wrażenie. Jej kształt to jakby dwa połączone ze sobą podstawami ścięte ostrosłupy. Jakieś tam fotki, i trzeba wracać. Skręcam w jakąś ścieżkę do wieży widokowej, ale niestety zgubiłem drogę i na wieżę nie trafiłem. Zjechałem za bardzo w dół i nie chce mi się wracać. Ledwo mi starcza hamulców na ten zjazd, na dole już siły hamującej mało. Zwykłe szosowe hamulczyki mam, na jednym pivocie, a ważę prawie stówę. Jakaś tam rundka przez centrum, pałac prezydencki, zakupy, i na dworzec. W pociągu zajmuję się głównie spaniem. Mam dość. Przesiadka w nocy w Kralovanach. Jak zwykle 1,5h czasu na nocne zwiedzanie wioski, w której nie ma za bardzo co zwiedzać. Najciekawsze są chyba automaty z napojami/jedzeniem na stacji. Nadjeżdża rozklekotany spalinowy wagon motorowy. Będzie rok 2050 a na Słowacji/w Czechach dalej będą jeździły te pojazdy z socjalistycznego ustroju ;) Za to wieszaki na rowery mają porządne, marki PRO!! Ryk diesla w żaden sposób nie przeszkadza mi spaniu. Budzę się gdy zaczyna świtać, w zupełnie innej rzeczywistości. Zamiast upałów dżdży deszcz. W Trstenie, pod polską granicą, po 6tej rano. Na szczęście mżaweczka taka, że nawet nie ma potrzeby zakładać p/deszczowego nieprzepuszczalnego ubrania p/deszcz. na siebie. W Polsce deszcz ustaje, tak że toczę się do Rabki w zupełnie przyjemnej pogodzie. Ale mi się nie chce. Wynagradzam sobie tą męczarnię cheeseburgerem w Rabce. 18zł, kładzie na łopatki syf z McDonalda. Na kwaterze koło południa.

Przesilenie. Tak można nazwać tą trasę. Przedobrzone, na siłę, nie chciało mi się, miałem dość. Spowalniały mnie burze, wiatr w twarz i upał. Ale z drugiej strony coś tam pojeżdżone, 370km wpadło. Coś tam nowego zobaczyłem: wieżę na Kamziku, centrum Pieszczan, dzielnice Koliba i Vinohrady w Bratysławie. Wykąpałem się porządnie w Złotych Piaskach! Kilka hamburgerów zjadłem ;) Tak że ogólnie było fajnie. A nie czuję specjalnie potrzeby żeby cokolwiek komukolwiek, czy sobie, udowadniać. Przejechałem mnóstwo ciężkich tras, i mnóstwo ciężkich tras jeszcze przejadę.

Zaliczone szczyty:
przeł. Spytkowicka 709 (x2)
Kamzik 439 (Małe Karpaty)

9.00 (sb) - 11.45 (pn)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023

Krk - PKP - Rabka

d a n e w y j a z d u 17.72 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 25 sierpnia 2023 | dodano: 23.09.2023



Zapowiadane na początek przyszłego tygodnia załamanie pogody oznaczało konieczność startu w długą trasę zaraz w sobotę. Tak więc żeby nie być zmęczonym, w piątek podjechałem do Rabki pociągiem. Oczywiście nie obeszło się bez 0,5h opóźnionka ;) Frekfencja rowerowa w pociągu duża. Krk - Krk Główny - [PKP] - Chabówka - Rabka.

https://photos.app.goo.gl/csYgzDxWGbyKGk7V6


Kategoria > km 010-049, Rabka 2023

Rabka - Kraków

d a n e w y j a z d u 70.14 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:70.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 23 lipca 2023 | dodano: 23.07.2023



https://photos.app.goo.gl/1EdQsRY12YHjzsw28

Rabka - Mszana - Kasina - Wiśniówa - Dobczyce - Wieliczka - Krk

Po wczorajszej prawie Bratysławie. Co zatem idzie: kompletny upadek mięśniowy, wypłukanie z minerałów, niewydolność sercowo-naczyniowa, brak erekcji i atrofia jąder. Jechałem ponad 5 godzin. Zjadłem najdroższego hamburgera w najlepszym lokalu w Rabce, takie sobie lody włoskie w Wiśniowej i wyzerowałem litr Czarnucha za 7,20zł przed Wieliczką żeby doczołgać się do Krakowa. Odpoczywałem w połowie podjazdów. Ale Vmaxa mimo tego wyciągnąłem niezłego. Tam gdzie zwykle, tj. na zjeździe z przeł. Wierzbanowskiej.


Kategoria > km 050-099, Rabka 2023

Trnava

d a n e w y j a z d u 377.29 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 21 lipca 2023 | dodano: 23.07.2023



https://photos.app.goo.gl/P8TUjRMmaaPmfdsf6

https://www.alltrails.com/explore/map/trnava-21-22-07-2023-b93f118?u=m&sh=qek9hh
(Na rowerze: Rabka - Bahoń
Pociąg: Bahoń - Trnava
Rower: zwiedzanie Trnavy
Pociąg: Trnava-Kralovany-Trstena
Rower: Trstena-Rabka (45km)
Dlatego ślad ma 320km, a we wpisie jest prawie 380.)

Budapeszt zajął mi niedzielę-poniedziałek-wtorek, tak więc plan jest taki że środę i czwartek przeznaczę na regenerację, i zostaje mi piątek-sobota na jeszcze jeden dłuższy trip. Założenie jest takie, że ma to być trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem. W niedzielę muszę wracać do Krakowa. Stanęło na Bratysławie, powinienem zdążyć (yhy). Upały się (gwałtownie) skończyły, a prognozy pogody zapowiadają spore zachmurzenie i możliwe burze oraz przelotne opady deszczu. Natomiast im dalej na południe tym prezentuje się to lepiej. Czyli muszę po prostu jak najszybciej napierać na południe :)

Ambitny plan startu o 6 kończy się jak zwykle, tj. startem o wpół do ósmej. Trochę czasu zajęło mi przygotowanie eksperymentalnych bułek z twarogiem, kalarepą i ogórkiem surowym/kiszonym (po prostu z tym co mi zostało w lodówce). Poranek zgodnie z prognozami jest pochmurny, z małymi przejaśnieniami, ale ciepły. Zlatuję do Rabki, wciągam śniadanie w postaci ww. bułek, po czym wspinam się do ronda na starej Zakopianki, i obieram kurs DK7 na Chyżne. Zachmurzenie ciągle duże. Wygląda na to że obejdzie się bez klajstrowania się kremem z filtrem :) Przynajmniej w piątek. Wspinam się na przeł. Spytkowicką, gdzie jak to zwykle bywa Krokodylki w swym ciemnozielonym busiku prowadzą polowanie na ciężarówki. Rzut oka na Babią Górę, potem na Tatry. Nad Tatrami nieciekawie, ciężkie i ciemne chmury, nie chciałbym być teraz na Tatrzańskim szlaku. Na Słowackiej granicy melduję się po 10tej. W Twardoszynie przerwa na burgera/frytki, w cieniu ogrooomnych topoli. Przed Oravskim Podzamokiem staje się to co stać się musi, czyli dopada mnie spory, ale przelotny deszcz. Przeczekuję na przystanku. Obowiązkowa fotka mojego ulubionego zamku. Potem pada raz jeszcze, oczywiście przestaje w momencie przyodziania się w ubranie p/deszcz ;) W Dolnym Kubinie, żeby nie przejechać tylko tranzytem, w ramach zwiedzania przejeżdżam przez charakterystyczną, drewnianą kładeczkę nad rzeką Oravą. We Vrutkach oględziny pomnika-armaty, pamiątki po tutejszym powstaniu. Podobnie jak ostatnio rezygnuję z górzystego objazdu trzycyfrówką przez Terchovą, i ryzykuję jazdę nieciekawym kiedyś odcinkiem krajówki Strecno-Terchova. I to był dobry wybór. Okazuje się że remont już zakończony, nowy gładki asfalt, i ktoś poszedł wreszcie po rozum do głowy. Zamiast drogi 1+2, z kierunkami ruchu rozdzielonymi separatorami i bez poboczy, zrobili szosę 1+1 z szerokimi, asfaltowymi poboczami :) Wreszcie rower przestaje tu być zawalidrogą na dystansie kilku km i można go wyprzedzić. A rowerzysta, w tym przypadku ja, może jechać bezstresowo. Wreszcie można spokojnie podziwiać piękno „kanionu” rzeki Wag. Rzeka meandruje tu w głębokiej kotlinie, po obu stronach strome zbocza gór, porośnięte soczyście zielonym lasem. Droga i linia kolejowa przyklejone są do z trudem wyszarpanego przyrodzie skrawka zbocza, po lewej stronie rzeki. Przyroda upomina się o swoje i jest miejsce, w którym nowo wyremontowana droga osunęła się do rzeki. Wreszcie też dostrzegam, że na wzgórzach obok jest nie jeden, a dwa (może nawet 3? nie pamiętam) zamki/ruiny zamków. Na fotce zdjęcie tego najciekawszego, stojącego na skale, która wsparta jest betonowym wzmocnieniem. Na wjeździe do Żyliny dostrzegam ciekawy pojazd – wiertnicę na 6-osiowym podwoziu Tatry, niestety nie ma jak podjechać żeby obadać z bliska. W ramach zwiedzania przejażdżka przez centrum Żyliny. Zjeść coś ciepłego niestety zapomniałem. Za miastem wskakuję na „ostatnią prostą”, tj. 61 na Bratysławę. „Ostatnia prosta”, bo choć to równe 200 kilosów, to jednak do samej stolicy prowadzić mnie będzie jedna droga, number 61. Bez patrzenia na drogowskazy, tylko na tablice kilometrowe. Pod wieczór rozpogadza się wreszcie, a Słońce na dobre wychodzi zza chmur. Za chwilę oczywiście schowa się za górami. Cisnę ile wlezie i zdążam 10 minut przed zamknięciem Kauflanda w Povazskiej Bystrzycy. Udaje mi się zrobić niedrogie mniej drogie zakupy na noc. W tym przypadku ledwo zdążyć a prawie zdążyć robi wielką różnicę. To prawie jak być albo nie być. Przetrwać noc na Słowackich zadupiach albo skonać z głodu. Ew. zbankrutować na zakupach na nielicznych całodobowych stacjach benzynowych. W miasteczku załapuję się też na jakiś koncert, festyn. Bardziej jednak niż grane utwory interesują mnie obiekty gastronomiczne ;) Wciągam kubełek frytek. Obładowany zakupami i najedzony mogę ruszać w kolejne km nocnej podróży. Ta odbywa się bez przygód. W Trenczynie tylko dopada mnie mocny, ale przelotny deszcz, ostatni już w tej trasie. Poza tym noc jest nadspodziewanie ciepła, można jechać z gołą klatą. Oraz krótka, zaraz wita mnie nowy dzień. Wraz z porankiem zaczyna się senność i lekkie zamulenie, spowolnienie. Na szczęście przystanków od groma. Aż że nie zawsze kompletne? Dach mi teraz nie potrzebny, wystarczy ławeczka. Krajobraz się zmienia, góry zostawiam daleko za plecami. Zaczyna się płaska naddunajska nizina, a po horyzont pola uprawne. W tym całe łany słoneczników, prawie jak na Węgrzech. W ogóle zawsze gdy jadę daleko na południe, na Węgry, czy do Bratysławy, widać że wjeżdża się tutaj w trochę inny już, cieplejszy klimat. Widać to po roślinności: kończą się lasy iglaste a coraz więcej jest akacji, pojawiają się też inne, rzadko spotykane w Polsce gatunki. Nawet rosnące przy szosie chwasty są trochę inne niż w Polsce. Nie zrobiłem fotki, ale droga z obu stron obrośnięta jest chaszczami pełnymi ogromnych, wysokich na ponad 2m ostami. Coraz większa ilość linii WN świadczy o bliskości wielkiej elektrowni. Widzę ją zawsze na horyzoncie po prawej, gdy jadę do Bratysławy. Jedna z dwóch słowackich atomnych elektrostancji. Trzeba by ją kiedyś obadać z bliska, ale ewidentnie NIE DZISIAJ. Dziś założeniem jest:
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
Nie ma szlajania się na rowerze dwie noce pod rząd, nie tym razem. A idzie coraz wolniej, i wolniej. Drzemki, głód i narastający upał. Trzeba włączyć wreszcie krem z filtrem. Co kawałek przeliczam czas do odjazdu pociągu i wygląda to coraz gorzej. Tym bardziej że chciałbym wykąpać się w Złotych Piaskach (zalew na przedmieściach Bratysławy). Pierwotnym planem był pociąg o 13.27, wtedy w Rabce koło 22giej. Jestem w stanie zaakceptować ten o 15.27, wtedy w Rabce o północy. Kolejny, 17.27, to już za późno. Dowlekam się do Trnavy. Czas czasem, ale zjeść coś muszę. Wciągam niedużego i takiego sobie kebaba. Więcej surówek niż mięsa. Zwiedzanie rzecz jasna tylko przejazdem. Za miastem przez jakieś 2km jadę dosłownie po setkach rozciapkanych na asfalcie na płasko trupach myszy, czy innych małych gryzoni! Pocieszam się że ja to w sumie nie mam tak źle w porównaniu do nich, ja jestem tylko zmęczony. Docieram do kraju (w sensie województwa) Bratyslavskiego. Samospravnego. Jeszcze 20km. Pora wreszcie zainteresować się kwestią biletu. Już wiem że celuję w pociąg o 15.27. Wchodzę na stronę ZSSK, i… brak wolnych miejsc na rowery. Nie ma ani w pociągu o 15.27, ani o 17.27. Są tylko w tym o 13.27, na który na pewno nie zdążę. I co ja mam teraz zrobić? Mam dość. Kupuję bilet na ten najwcześniejszy, i zawracam do Trnavy. Ale nie chce mi się jechać wstecz te kilkanaście km. Akurat zaraz jest stacja BAHOŃ. Pośpieszne tu nie stają, tylko regionalne. Wrócę do Trnavy regio, zaraz ma być. Opoźniony, ciągle nie nadjeżdża. Z hukiem za to dosłownie prze-la-tu-ją dwa ekspresy, pewnie ze 140 na godzinę :O Aż wiatą zatelepało, a uszy przytkało, taka zmiana ciśnienia. W końcu jest regio. Ciekawy, piętrowy skład. Przeciskam się przez połowę pociągu żeby kupić bilet za 0,80 Euro. Rower za free. Chyba bez potrzeby, bo to raptem jeden przystanek, 10 minut jazdy, nikt tego biletu nie sprawdzi. Trnava Hlavna Stanica, prezentuje się dość okazale. Są 4 perony i nawet „wieża kontroli lotów" niczym na lotnisku :) W Trnavie mam ponad godzinę czasu do odjazdu. Zwiedzam jakiś park, myję się mokrymi chustkami w krzakach, żeby śmierdzieć trochę mniej. Wolał bym kąpiel w Złotych Piaskach. Wciągam hot-doga z pieczoną kiełbasą, i daję jakieś drobne nachalnej cygance, żeby się odpierdoliła. Wchodzę na peron, nadjeżdża mój ekspress Bratislava-Kosice. A ja uświadamiam sobie że jestem głupi. Na każdym wagonie rysuneczek rowerka, i symbol 3+, 4+, itp. No tak. Tyle lat jeżdżę pociągami i zapomniałem. Zapomniałem, że na Słowacji są dwa rodzaje miejsc na rower. Są bilety z miejscem na rower w zamykanej „komórce”, pod opieką konduktora. I te faktycznie były wszystkie wyprzedane. Oprócz nich są też zwykłe miejsca na rower, stojaki, pod opieką pasażera. I ilość tych jest chyba nie ograniczona, jeśli tylko rower fizycznie się zmieści. 3+, 4+, czyli co najmniej 3, co najmniej 4 miejsca na rowery na wagon. Podobnie z rezerwacją miejscówki. Nie jest ona obowiązkowa, tylko trzeba ustąpić siedzenia gdy zgłosi się ktoś z rezerwacją. Czyli byłem 20km od Bratysławy i nie dojechałem tam przez własną głupotę. Ale w sumie to mam to w dupie. Bo to ma być:
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
I będzie. W Bratysławie byłem nie raz, i jeszcze nie raz będę. To czy bym tam dojechał wiele nie zmienia, i tak popędziłbym prosto na dworzec. Pociąg coraz bardziej napchany ale udało się znaleźć miejsce siedzące, i trochę przespać. SPAĆ PRZEZ POŁOWĘ DROGI. W Kralovanach przesiadka na bardzo klimatyczny regio do Trsteny. Skład ze starych, czechosłowackich zapewne, spalinowych wagonów motorowych. 100km huku diesla pod podłogą, przerywanego tylko na sekundę, przy zmianie przełożenia. 100km szarpania na zakrętach po nierównym torze. Po prostu 100km klimatycznej podróży :) (bez klimatyzacji). W Trzcianie po 18tej. Trzeba jeszcze wymęczyć 45km do Rabki. Tu nie chodzi nawet o zmęczenie, tylko że po prostu nigdy nie chce mi się jechać tego odcinka. Przygoda się już zakończyła, i marzę tylko o tym żeby wskoczyć pod prysznic, i do łóżka. Albo do łóżka, bez prysznica. A nie męczyć 45km krajówką. W Chyżnem kupuję w foodtrucku "zboczka" (hamburger tak się nazywa). Męczę podjazd na przeł. Spytkowicką. Na zjeździe z przełęczy dokręcam do 60-70km/h. W Rabce wczołguję się zakosami na podjazd pod kwaterę. W łóżku o 23ciej :)

Pomimo że nie dotarłem do Bratysławy, to wycieczkę oceniam jako udaną. Najważniejsze założenie -
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
- zostało spełnione. Poza tym udało mi się też wziąć prysznic przez walnięciem się w wyro, z czego również jestem dumny :)

7.25 (pt) - 22.20 (sb)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023

Gwóźdź programu - Budapeszt

d a n e w y j a z d u 522.46 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:37.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 16 lipca 2023 | dodano: 23.07.2023



https://photos.app.goo.gl/k6mHfqGxpFzdBhNr7

https://www.alltrails.com/explore/map/budapeszt-16-18-07-2023-609a199?u=m&sh=qek9hh
(Końcówka to jak zawsze ~45km z Trzciany do Rabki na rowerze, dlatego tela km.)

Czyli jak spuściłem sobie wpier*ol za pomocą roweru ;)

W Budapeszcie byłem kilka razy, więc samo dotarcie tam nie jest już dla mnie wielkim wyczynem. Wyzwaniem jest teraz dojechać tam za każdym razem inną drogą. Niedawno właśnie mnie olśniło. Znalazłem pomysł na trasę przez Koszyce i Miszkolc. Oznacza to kawał nowej, niejechanej jeszcze trasy. Od granicy SK/HU aż do Hatvan. Czyli prawie 200km +Miszkolc, dziewicze miasto po drodze. Akurat plan ataku na Budapeszt zbiegł się z urlopem w Rabce. No i dobrze, z Rabki 30-40km bliżej niż z Krk. I tak będzie z czym walczyć, bo zapowiadają rekordowe upały. W Polsce maxy mają być po 35-36’, prognozy na Węgrzech mówią o 37-38’C :)

Startuję dobrze wyspany i chyba zaaklimatyzowany niedzielnym porankiem. Ahoj przygodo! Zlatuję do centrum Rabki, wciągam śniadanie. 4-dniowe bułki, przywiezione z Krakowa plus konserwa turystyczna marki własnej Biedronka. Na razie po taniości, drogo jeszcze będzie ;) Rozpoczynam mozolną wspinaczkę serpentynami Zakopianki na górę Piątkową. Już jest gorąco. Za zjeździe do New Targu trochę stoję w korkach, trochę wyprzedzam, to prawą, to lewą stroną, omijając guzdrzące się samochody. Przynajmniej można przyjrzeć się efektownym estakadom budowanej Eski na tle panoramy Tatr. New Targ omijam tranzytem i wylatuję wojewódzką na Krościenko. Myślałem czy by nie pojechać na Słowację Drogą Pienińską (szutrowy szlak pieszo-rowerowy, efektownie wijący się przełomem Dunajca, wśród wysokich skał). Ale chyba nie chce mi się tam przeciskać między tabunami bachorów z kolonii szkolnych. Wolę powspinać się bocznymi drogami na Niedzicę. Tu też towarzyszą mi piękne widoki. Na pierwszym planie jezioro Czorsztyńskie, w tle wielki masyw Gorców. Jest bardzo gorąco. W końcu wspinaczka kończy się, i wyłania się zamek w Niedzicy. Na zamek szkoda mi czasu, ale po zaporze się przejechałem. Dawno tutaj nie byłem. Z górki na pazurki, szybki zjazd i już widzę charakterystyczne, drewniane zadaszenie dawnego przejścia granicznego. Na Słowacji melduję się w południe. Jedzie się trudno, nie tyle z powodu upału ale bardziej z powodu pięknych widoków. Co chwila zatrzymuję się żeby zrobić coraz to lepsze ujęcie Trzech Koron. Wysoko piętrzące się białe bałwany chmur, mające potencjał stać się chmurami burzowymi zostawiam za plecami, nad Polską, czyli OK :) W końcu Trzy Korony znikają mi z widoku i mogę spokojnie wspinać się na przełęcz (Strananskie Sedlo). Rzutka oka za plecy i chyba ostatni, lub jeden z ostatnich tej trasy widoków na Tatry. Kończy się picie, ratuję się dżemikiem, ale to wody to nie zastąpi. Szybki zjazd do Starej Lubovli. Omijam tranzytem, szkoda czasu. Zapominam że nie mam picia. Upały wykańczają ludzi, najpierw pogotowie przyjechało do Pana Grubasa w samochodzie, kawałek dalej dziewczyna leży na chodniku a nad Nią zbiegowisko ludzi. A ultrakolarz napiera dalej ;) Za Lubovlą napotykam na dziwny fragment szosy, krajowej 68ki. Idealnie gładka tafla asfaltu, błyszczące nowością znaki i takież same lśniące w Słońcu srebrne bariery energochłonne. No dziwne tak, nie po słowacku tak. Jakbym przez jakąś Austrię jechał. Słowacja to muszą być dziury, kratery, przełomy, i przeręble w nawierzchni. Wyblakłe od Słońca znaki drogowe i powykrzywiane zardzewiałe latarnie. Na szczęście to parę km, potem znowu jest wszystko wraca do normy, i znowu czuję dziury pod kołami, czuję że jadę :) O ciągłych kampaniach politycznych i ogromnej ilości plakatów z Paniami/Panami politykami wspominać chyba nie trzeba, to stały element Słowackiego krajobrazu. Wszyscy zapewniają że oni Slevenska ne rozkradli itp. itd. No ktoś chyba rozkradł jak taka bida tu jest ;) Zaczyna się kolejna wspinaczka na przełęcz, nie wiem czy ma nazwę. Upał osiąga apogeum a ja znowu o tym piciu zapomniałem… Tzn. był jakiś sklep ale stały przed nim Cygany, wolałem nie ryzykować. Nie mam co prawda ze Słowackimi Cyganami żadnych złych przygód ale wolę dmuchać na zimne. W końcu jest znak! “MOTOREST KYJOV 1 km” !!! Jestem uratowany :) Na stacji kupuję dużo różnych rodzajów zimnych płynów, lody oraz bagietkę. Od pewnego czasu chodzi też za mną ciepły posiłek, ale tutaj nie ma jednak baru. Charakterystyczny betonowy obelisk na szczycie kolejnej przełęczy informuje mnie że docieram do kraju (słowackiego „województwa”) Preszowskiego. Znowu siup z górki, 60-70km/h. Mijam Lipany, Sabinov i Velky Saris. Jako że zbliża się wieczór w którymś z miasteczek (nie pamiętam którym) robię większe nie drogie mniej drogie zakupy w Lidlu. Tak żeby dociągnąć na tym do rana. Ale coś ciepłego swoją drogą bym zjazd. Kolejny nie-Słowacki gładki odcinek szosy. Mijam będący w budowie węzeł drogowy na przedmieściach. I już wita mnie las obleśnych, żółto-niebieskich, pordzewiałych słupów trakcji trolejbusowej :) Preszów. Robię fotkę imponującego gmachu jakiegoś zapewne Preszowskiego „urzędu. Wojewódzkiego”. Wciągam bułki z szynką, serem i ogórkami. ALE WCIAGĄŁ BYM COŚ CIEPŁEGO. W centrum Preszowa dopadam pizzerię. Ostatnie 4 kawałki pizzy! No jakby na mnie specjalnie czekały. Biorę wszystkie :) Tak zatankowany mogę ruszać dalej. Jeszcze tylko szybkie fotki wielkiego kościoła i pomnika ku chwale czerwonych towarzyszy. (Na Słowacji o dekomunizacji nie słyszeli). Gdy opuszczam Preszów zaczyna się zmierzchać. Wylatuję krajówką, ruch na drodze tężeje. Mnóstwo tirów. Na szczęście zaraz jest węzeł drogowy i ciężarówy sobie skręcają w prawo na autobahna. A ja jadę spokojnie nocą starym szlakiem, krajową szosą. Kolejny betonowy monument informuje mnie że docieram do Kraju Koszyckiego. Policia zajeżdża drogę i zatrzymuje jakiegoś drogowego bandziora. Do mnie tylko w te słowa: “-Zachowajtie pozor, dobre?” “-Dobre”. Noc jest bardzo ciepła, bezwietrzna i gwieździsta. Ściągam koszulkę, lubię ciepłymi nocami jeździć z gołą klatą, jest to bardzo orzeźwiające. Płaską (nie mylić z gładką) drogą krajową docieram do Budimira. Dalej, prosto do Koszyc rowerkiem niestety się nie da, zaraz droga przeradza się w ekspresówkę. Tu zawsze trzeba jechać jakimś objazdem, bokami. Mój ulubiony objazd wiedzie w prawo. Wspinaczka na niewysokie wzgórze, i potem zjazd w dolinę rzeki po drugiej stronie tego garbu. Na wzgórzu jest po prostu magicznie. Rozgwieżdżone niebo, w oddali delikatna łuna żółtego światła nad Koszycami. Słonecznikowe łany, a ponad nimi ogrooomna linia wysokiego napięcia. Zjazd w dolinę rzeki. I w tej dolinie rzeki też jest ciepło, dalej można jechać z gołą klatą. Dlatego właśnie lubię upały - bardzo wysoki komfort jazdy nocą. Bez zamarzania i bez śpiku u nosa. W Koszycach melduję się godz. 22.30. Pamiętam że zaraz po lewej jest park. A w parku źródełko. Kluczowa sprawa po całym dniu jazdy w upale. Zmywam z siebie część skorupy jaka odłożyła się na mnie po całym dniu jazdy w upale. Skorupy składającej się z kremu z filtrem, Sudocremu, pyłu, brudu, muszek i kto wie czego jeszcze. Woda ma charakterystyczny zapach. Wynika on z jej bogatego składu mineralnego. Przynajmniej taką mam nadzieję. W każdym razie picia jej nie ryzykuję. Lecę pustymi przelotówkami pod migąjącymi na żółto, wyłączonymi sygnalizatorami. Docieram do charakterystycznego placu w centrum. Na środku wielka katedra, park i inne zabytki. A po bokach ta wyspa opasana jest dwiema drogami i dwiema gałęziami torowiska tramwajowego. Koszyce to spore jak na Słowację, ponad 200-tys. miasto, i mają tu też tramwaje. W ramach zwiedzania robię zdjęcia tejże katedry, i zabytkowych podziemi, do których można zajrzeć poprzez przeszklone “studnie”. 24”C. Tyle pokazują termometry w centrum w środku nocy o północy :) Tak to można jeździć, tak to można żyć! Wylatuję z miasta dalej szosą nr 68. Są pierwsze drogowskazy na Miszkolc (HU). Nie tylko ja startuję na Węgry, równolegle do mnie startują samoloty z Koszyckiego lotniska. Na Węgierskiej granicy jestem o wpół do drugiej w nocy. Kilka fotek, i ruszam na podbój Węgierskiej ziemi. Tak się rozpędziłem że prawie wjechałem na ekspresówkę. Zapomniałem bowiem, że na Węgrzech odwraca się kolor drogowskazów. Tzn. odwraca się względem Słowacji. I znowu jest normalnie, tak jak w Polsce. Drogi krajowe na zielono, autostrady na niebiesko. Znowu te śmieszne węgierskie nazwy miejscowości, z 20 liter z 10 ogonkami wywiniętymi we wszystkie strony świata :) Wskakuję na drogę krajową nr 3, którą to będę jechał aż do końca, do Budepesztu. „248”. Taka tabliczka stoi też przy drodze. Nie jest to nic innego, jak kilometraż trasy. Po prostu 248km do Budapesztu. Czyli ostatnia prosta :) Tak mi się wtedy wydaje. Nie uprzedzając faktów: na razie jest jeszcze OK. Noc piękna, pogoda stabilna, noga podaje, brzuch pełny. Spowalnia mnie tylko senność i pierwsze drzemki na przystankach. Węgrzy też śpią. Pozasuwane rolety, cisza, spokój, żywej duszy. Nie śpią natomiast węgierskie psy. Próbuję się zdrzemnąć na przystanku w jakiejś wiosce. Jeden zaczyna ujadać. Zaraz za nim aktywuje się drugi, i kolejny, i jeszcze jeden. Za chwilę szczeka cała wieś. Skąd ja to znam :D Reakcja łańcuchowa. Trzeba zatem poszukać przystanku poza wioską, poza zasięgiem wścibskich nochali psiurów. Noc jest bardzo krótka, już o 3-ciej widzę za plecami delikatną zorzę brzasku. Wschód Słońca na Węgrzech jest piękny. Jego paląca jeszcze słabo tarcza wyłania się szybko zza wzgórz, i z każdą chwila pali coraz bardziej, zapowiadając potężny upał na rozpalonej, pełnej słoneczników Węgierskiej patelni. Mijam nawet drogowskaz do piekła (fabryka energetyków HELL), ale tam nie skręcam. Piekło węgierskiego upału i tak mnie dopadnie, nie zależnie gdzie bym nie skręcił ;) Zauważam że pomimo stosowania kremu z filtrem jestem miejscami lekko przypalony. Muszę częściej go aplikować. O czym warto wspomnieć to znaki zakazu dla rowerów/traktorów/zaprzęgów konnych stojące hurtowo jeden za drugim przy drodze krajowej, i tak będzie przez cały czas, setki tych znaków. Ale zbytnio się nimi nie przejmuję - czytałem że nikt nie zwraca uwagi na te zakazy. Jeżdżą rowerzyści, jeżdżą traktory, nikt nie trąbi, nikt się nie czepia. Zresztą z reguły i tak nie ma żadnej alternatywy, żadnej ścieżki rowerowej ani chodnika ani nic. Nawet policja mijała mnie dwa razy i zero reakcji. Coraz bardziej roztapiany przez Słońce, coraz wolniej ciągnę pagórkowatą szosą wśród słonecznikowych pól. Podziwiam odmienność Węgierskiej przyrody. To jest jednak trochę inny, trochę cieplejszy klimat niż w Polsce. Widać to głównie po lasach. W PL królują sosny, buki czy świerki (w górach). A tu są całe akacjowe gaje, sporo platanów, orzechów włoskich i nawet jakieś gatunki których nie znam - muszę kiedyś sprawdzić co to jest. Nawet chwasty rosnące przy drodze są trochę inne niż u nas. Docieram do Miszkolca. Pierwszy raz zaliczam to spore jak na Węgry miasto (~160 tys. mieszkańców). Jest to oczywiście typowe węgierskie miasto: dziury, rozpadające się chodniki i nieotynkowane bloki z wielkiej płyty. Jak Polska w latach 90-tych / wczesnych 2000-nych. Trochę pobłądziłem próbując przekroczyć tereny kolejowe rozcinające miasto na pół. Nie mam siły, zwiedzanie ograniczam do przejazdu przez centrum. Moją uwagę zwraca nieco kiczowaty budynek marketu SPAR oraz ciekawy budynek zawieszony nad wielopasmową szosą. W Pennym (markecie) zrobiłem zakupy, dokupiłem kremu z filtrem 50. Nie wiem jak drogie, nie mam siły przeliczać tej ich śmiesznej węgierskiej waluty. Odetchnąłem trochę w cieniu miasta, ale znowu muszę wyjeżdżać na tą cholerną rozpaloną Węgierską patelnię... Szukając sposobu na walkę z upałem zakładam pod kask czapkę z daszkiem, zawsze odrobinę więcej ochrony przez Słońcem. Żeby trochę skrócić drogę opuszczę na chwilę główną szosę nr 3, i pojadę skrótem boczną drogą. Tak jak myślałem ta droga jest krótsza ale pagórkowata. Z plusów za to sporo cienia i lasów. Oraz ładna panorama Miszkolca z góry. Gdy wdrapuję się na szczyt szczytów wzniesienia mam już dość. Siadam na ławeczce w cieniu i chyba z godzinę reanimuję swój organizm. Wycieram się z potu, smaruję kremem z filtrem. Wciskam w bułki roztopiony ser topiony, a potem te bułki wciskam w siebie. Wygrzebuję z sakwy roztopione wafelki z Biedronki i ostatnie żelki energetyczne z Decathlonu. Gdy jestem w miarę w stanie używalności, ruszam dalej. Szybki zjazd pozwala nieco się schłodzić, ale nie ma co się oszukiwać że będzie dobrze. Znowu dojeżdżam do rozpalonej patelni krajowej szosy, i znowu te cholerne słoneczniki które są ładne ale cienia nie dają. Wolał bym po bokach cień akacjowych gajów. Co chwila odpoczywam, kładę się w cieniu nielicznych drzew, drzemię, dosmarowuję. Upał taki że nawet suche ciastka mi zapleśniały w nagrzanej sakwie... Sprawdzam radary burzowe. Coś idzie, ale daleko, nad Budapesztem, mnie nie dopadnie (yhy). W jednym z mijanych miasteczek ciekawostka: coś w rodzaju muzeum górnictwa. Wiele sprzętów jest za ogrodzeniem, ale jest wolny dostęp do WIELKIEJ KOPARY (czechosłowackiej myśli technicznej) oraz dźwigu na podwoziu marki KRAZ (dzieło radzieckich inżynierów). Kopara waży 114,5t wg tabliczki informacyjnej. Oraz daje dużo cienia :) Jest też kranik z wodą, przypominam sobie o kolejnym sposobie na walkę z upałem. Moczę w zimnej wodzie koszulkę, i bez wykręcania zakładam taką mokrą zimną ciężką od wody szmatę na siebie. Nooo pomaga to, ale tylko na kilka km. W jakimś miasteczku zakupy w SZUPER COOPie i wielki powrót bananów. Potem kawałek ciekawą ścieżką dla rowerów, ekologiczną, z duża ilością zieleni ;) Tak dla rozrywki chyba, można by po szosie na zakazie. Upał trochę lżeje, Słońce skrywa się za chmurami. Sił przybywa ale za to chce się spać. Zdrzemnę się i z nowymi siłami pocisnę dalej, myślę sobie. Już miałem się kłaść na sianku… I popatrzyłem na niebo na północy. Nie sprawdzam już radarów, nie ma po co… To idzie prosto na mnie. Widzę to, czuję i słyszę. Aktualnie jestem w dupie, tzn. wśród słonecznikowych łanów. Od razu przybywa mi sił. Cisnę ile wlezie, byle do najbliższej osady. Na wiatę przystankową nie ma liczyć. Po co komu przystanki autobusowe wśród słoneczników. Jest, widzę w oddali jakieś budynki! Zjazd w lewo do wioski. Gdzie tu się schować. Znajduję kawałek daszku, jakieś dzieci się bawią. Wygląda mi to na bar. Może być, ale poszukam jeszcze czegoś innego. Jednak nie ma nic lepszego, a burza coraz bliżej, zaczyna kropić. Musi być ten bar. Fajnie, myślę sobie, zjem coś i odpocznę. Wychodzi jakiś chłop, pewnie ojciec tej gromadki. Oczywiście dogadać się nie sposób, taka rozmowa na migi bardziej. Pozwala mi schować się, rower też wprowadzam do środka. Sam bar okazuje się być bardzo specyficznym rodzajem baru ;) Jest to po prostu wiejska pijalnia piwa i wódki :D Stare wiejskie dziadki piją tu wódkę i piwo. Jedzenia żadnego nie mają tylko najróżniejsze alkohole. A nieliczne napoje niealkoholowe służą tu tylko do robienia drinków. Jest domowej roboty wyszynk piwa. Właścicielem jest tutaj chyba starszy Pan. Chyba ojciec ojca tej gromadki dzieci. Siedzi i liczy pieniądze, jakieś rachunki robi, zapisuje i notuje. W międzyczasie nadchodzi potężna nawałnica. No ta burza to by mnie przecież zaje*ała… Woda leci z nieba prawie poziomo, przed domami jeziora. Próbuję się dogadać z wesołym węgierskim towarzystwem ale jest to raczej niemożliwe. Tylko tyle że z Polski przyjechałem udało mi się przekazać pokazując naszą flagę na telefonie. Ewidentnie chcą mnie poczęstować wódką. Ale nie będę przecież jechał ponad 100km pijany do Budapesztu, ruchliwą krajówką i na zakazie. Ostatecznie dałem się namówić na dwa piwa, węgierskiej jakiejś marki z „50” w nazwie (nie chodzi tu bynajmniej o %). Nie chcieli żadnych pieniędzy, ale dałem dzieciakom jakieś drobne które akurat miałem. Jako że rozmowa nie była możliwa pokazałem Im zdjęcia z trasy, jak tu przyjechałem. Na migi pokazali mi że są pełni podziwu. Z półtorej godziny czekałem aż burza przejdzie. Ruszam wreszcie dalej. Ochłodziło się, zbliża się wieczór. Aura jest bardzo przyjemna, a ja wesoły i lekko pijany (po takim wysiłku da się upić dwoma piwami). Jeszcze 116 km, tako rzecze przydrożna tabliczka. Na razie jedzie się OK, ale jeszcze będzie źle, bez obaw. Rowy pozalewane, gałęzie poodrywane, nooo ktoś nade mną czuwał że zdążyłem się schronić. Bo teraz jadę wyjątkowo zadupiastym odcinkiem drogi. Kilkanaście km bez kawałka budynku, kawałka dachu. Tylko słonecznikowe pola i w oddali jakieś wzgórza. Za którymi powoli zachodzi Słońce. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu jest migająca czerwonymi światełkami elektrownia która wyłania mi się za niewielkim wzgórzem. Oprócz bezsensownych zakazów warto wspomnieć o syfiastej jakości dróg na Węgrzech. Gorzej jak na Słowacji. Tam dziury się łata, a tutaj nie. Zbliża się noc, nie mam nic do jedzenia, a do Budapesztu jeszcze 100 km. Na szczęście jest znak że za kawałek całodobowa stacja benzynowa! Na Węgrzech rzadkość. No i jest!! Orlenik przystanku przed Godollo, tym co kiedyś. Jest tak długa że gdy się zaczyna jest ciemno, a gdy się kończy już zupełnie jasno :) Już wiem że nie uda mi się nigdzie wykąpać. Wykorzystuję więc pozostałe mi mokre chustki do umycia tych trudniej dostępnych miejsc ciała. Części ciała, których nie wypada myć publicznie przy kraniku. Bo twarz czy ręce to można umyć wszędzie. Przebieram się też w świeże ubrania. Jest OK, śmierdzę trochę mniej. Jeszcze muszę coś zjeść, i wciągnąć energetyka na MOLu zaraz przed Budapesztem... Znowu podjazd, znany mi węzeł drogowy, zjazd… Jest Budapeszt! 6.30. Żeby zdążyć przed trzecią nocą wypada mi pociąg o 9.30. Wtedy w Trzcianie po 18tej. Bo potem jeszcze te 45km na rowerze Trzciana-Rabka. Czyli nic nie pozwiedzam, jadę prosto na dworzec. Zresztą i tak pora kończyć ten wstyd. Przejechanie 460km zajęło mi niecałe dwie doby. Średnia brutto to jakieś 10km/h... Zwiedzam coś tam przejazdem. Na początku rzucają mi się w oczy zielone składy Hungaroringu, czyli jakiejś kolei miejskiej. Oraz to, że całe miasto tonie w zieleni. Do tego mnóstwo dosadzonych młodych drzewek (jakaś akcja „10 000 drzew dla Budapesztu”). Mijam osiedlowe wysypisko śmieci (?) (zdj. tytułowe). Nie wiem co to jest i nie chcę wiedzieć. Ale dobrze obrazuje to klimat Węgierskiej biedy, nieładu, Węgierskiego pierdolnika ;) Potem jeszcze jakiś park, fotka pod potężnym platanem... O, coś nowego. Plac z kolumnami, i jedną wielką kolumną na środku, tutaj nigdy nie byłem. W końcu jest Budapeszt-Nyugati. Jeden z trzech dworców głównych w Budapeszcie. Bo po co mieć jeden dworzec główny, skoro można mieć trzy? Sam dworzec jest w ciekawym układzie – nie przelotowy, a czołowy, ze ślepymi torami. Kończą chyba remont, odnowiona hala prezentuje się naprawdę okazale. Jest problem z biletem, ten co często się zdarza, i ja się na niego często nabieram. W pociągu nie ma miejsc na rowery. Tzn. taka informacja jest w kasie. Miejsca na rowery ma inny, późniejszy pociąg. Oczywiście jak zwykle pociąg fizycznie ma przedział na rowery. Kupuję bilet przez Internet, na rower oczywiście się nie da. Wsiadam i to olewam, olewa to też konduktor któremu nie chce się / nie umie / nie może wystawić biletu na rower. Tzn. ten Węgierski konduktor. Bo na Słowacji sprawa inna – bilet na rower kupić można, być może nawet trzeba. Koszt niewielki, 1,50 euro. Problem taki, że kartą zapłacić się nie da, brak zasięgu. Mam gotówkę – jeden banknot 50 euro :D. Konduktor nie jest tym faktem zachwycony, ale wydaje mi resztę 48,50. W Bratysławie przesiadka. Mam ponad godzinę. Idealnie, zjem coś ciepłego. Wciągam nie taniego hamburgera za 8 euro, i taniego hamburgera z innej budki za 4 euro. Czuć różnicę w cenie, ten pierwszy był prima sort. Drugi pociąg Bratysława – Kralovany (słowacki ekspres kursujący w poprzek kraju Bratysława <-> Koszyce). W Kralovanach przesiadka w stary spalinowy wagon motorowy. Ogólnie podróż pociągami minęła mi głównie na spaniu/drzemaniu. Tak że ostatni rowerowy odcinek Trzciana – Rabka udało się pokonać sprawnie, bez senności, wspomagając się tylko jedną mała puszką energetyka. Na kwaterze przed 22gą.

Trasa strasznie mnie wymęczyła. Przyjemność z jazdy była głównie pierwszego dnia, na Słowacji. Przez Słowację zawsze dobrze mi się jedzie w czasie upałów. Niby góry, podjazdy ale geografia kraju jest bardzo urozmaicona. Raz roztapia się człowiek na upale w pełnym Słońcu, potem szybki zjazd i pęd powietrza, potem znowu podjazd w przyjemnym cieniu iglastego lasu, jazda wąwozem rzeki itp. itd. No a Węgry to cholerna rozpalona patelnia i cholerne słoneczniki zamiast drzew. Tym razem prawie nic nie pozwiedzałem, ale byłem tu nie raz i nie raz jeszcze będę. Ogólnie pomimo emeryckiego tempa to satysfakcja jednak jest, nie każdy tak potrafi ;)

7.50 (ndz) - 21.45 (wt)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2023, ! Wycieczka Sezonu 2023