Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w miesiącu

Wrzesień, 2019

Dystans całkowity:1459.99 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Maksymalna prędkość:75.00 km/h
Suma podjazdów:9350 m
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:365.00 km
Więcej statystyk

Rozjazd ;)

d a n e w y j a z d u 133.92 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:75.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1600 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 29 września 2019 | dodano: 30.09.2019



https://photos.app.goo.gl/2Yzh59q56kDADexj7

Krk - Wieliczka - Dobczyce - Wiśniowa - Kasina - Mszana - Rabka i nazad po śladzie. V max na zjeździe z Wierzbanowskiej ;)

10.35 - 20.45


Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 100-149

Berlin :)

d a n e w y j a z d u 663.91 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4250 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Poniedziałek, 23 września 2019 | dodano: 26.09.2019

(Ślad z pamięci bo urządzenie rejestrujące zaginęło. Brak zwiedzania Opola na przesiadce w powrocie oraz dojazdu z dworca do domu.)




https://photos.app.goo.gl/azpwBYkkAa2p8GeY9

V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
X Praga
X Budapeszt

To już się stało :) Trzeci z pięciu wielkich zagranicznych celów zaliczony :) Koniec września, więc pewnie ostatni w tym sezonie. Chociaż, kto wie ;) A dlaczego właśnie Berlin, a nie Praga lub Budapeszt?
Bo droga prosta jak drut: GOP-OPO-WRO-ZG-PL/DE-BER. Bo najłatwiejszy powrót pociągiem: są nawet połączenia z jedną tylko przesiadką. Bo do Berlina jest 600, a do Pragi 500, Budapesztu 400. Bo w Niemczech jeszcze nie byłem, a w Czechach i na Węgrzech tak. Bo Berlin to miasto 3,7mln mieszk., dwa razy większe od Wawy czy Wiednia. Bo tak mi siadły Austriackie klimaty że chciałem więcej. A więcej to wiadomo gdzie :)

Tak więc wyjeżdżam niedzielnym rankiem, chwilę po ósmej, po 5 godzinach snu. Nic na to nie poradzę – nigdy nie mogę usnąć przed wyjazdem. W pon. i wtorek wolne. A wyjazd w niedzielę bo w sobotę leczyłem zatrucie (alkoholowe ;) ). Trasa - cała w głowie, żadne rozpiski i mapy niepotrzebne. W centrach miast zerknę tylko na GPSa w telefonie, żeby obrać odpowiedni wylot. DK79 do Kato, potem 94ka przez Opole, Wro do Prochowic. DK36 do Lubina, potem serwisówkami wzdłuż S3 do Zielonej Góry. DK32/29, przejście w Słubicach i drogą o nr 5 (B5?) na Berlin. Niedzielny ranek, ruch nieduży, więc przelatuję szybko przez miasto Alejami i 1439 raz jadę krajóweczką na Trzebinię, Chrzanów, GOP. Chłód wrześniowego poranka szybko ustępuje i przed południem można już jechać na krótko. Kremu z filtrem też profilaktycznie raz-dwa razy na dzień użyję. Jako że cel jest ambitny, zwiedzanie miast po drodze (lubię) ograniczę do minimum. Przez centra będę przejeżdżam tylko po to żeby skrócić trasę, a zwiedzał przejazdem będę tylko te ciekawsze, odleglejsze, słabiej poznane miejsca. Trzebinia i Chrzanów się do takich rzecz jasna nie zaliczają, stąd też z nich po jednej tylko, dokumentacyjnej fotce. Taki sam plan, szybkiego przelecenia, miałem też przez Jaworzno. Ale na tym samym rondzie co zwykle jak zawsze źle skręciłem i zamiast krajówką pojechałem boczną drogą koło elektrowni. Obok nowo wybudowanej, drugiej najwyższej w Polsce chłodni kominowej (prawie 200m wys.). Kawałek dalej remont. Ale to dobrze – jadąc objazdem pierwszy raz zobaczyłem z bliska starą część Elektrowni Jaworzno III. Podziwiając potęgę przemysłowych instalacji objeżdżam ją prawie całą dokoła, i wskakuję z powrotem na główną szosę. Z Mysłowic zdjęcia chyba brak. A w Katowicach też jak zwykle mam jakiś dziwny problem ze skrętem do centrum, i zawsze zaliczam tu odrobinę offroadu, przez laski, stawki, parki i inne tereny zielone/rekreacyjne. Szybka fotka monumentalnego Pomnika Żołnierza Polskiego (niedawno go odkryłem) i na Rynku znów mam farta – kolejny już raz trafiam na zlot foodtrucków. Zwany też zlotem „żarciowozów” :) Nie przepuszczam tej okazji na może i niezdrowy, ale ciepły i niesłodki posiłek. I na pewno też pewno lepszy od hod-dogów ze stacji benzynowych. Wciągam zapiekankę, frytki i lemoniadę. Tak posilony ruszam dalej, przez górnośląską, ciągnącą się i ciągnącą, górnośląską aglomerację. Chorzów tylko przejazdem, w Bytomiu pauza na rynku. Zabrze, Miechowice, Rokitnica, GOP się kończy, myślami jestem już na trasie do Opola ale coś tu jest nie tak. Na liczniku raptem 100km z hakiem a ja odczuwam wyraźne zmęczenie. To nie jest normalny stan rzeczy. 100km to dla mnie jest rozgrzewka, to nie jest coś po czym powinienem być zmęczony. Z 45minut odpoczywam w lesie zastanawiając się nad możliwymi przyczynami tej słabości. I dalszym scenariuszem, bo przede mną jeszcze ponad 500km. Walczę ze strasznymi myślami skrócenia trasy do Zielonej Góry, a może i Wrocławia (!). Może to ten wczorajszy kac? Głowa co prawda dawno nie boli ale może ten stan de facto zatrucia organizmu jeszcze się utrzymuje, i stąd to osłabienie? To chyba to, bo co innego. W każdym razie – po tym odpoczynku siły wróciły, i nie zabraknie ich już do końca :) Organizm pewnie zmetabolizował ostatnie krążące w nim krople alkoholu ;) Pełen dobrych myśli żegnam się z górnośląskim megalopolis i krajową 94ką wkraczam na otwarte, rolnicze przestrzenie, prerie zachodniego Śląska/wschodniego Opolskiego. Pyskowice i Toszek - omijam, nawet się nie zatrzymuję, szkoda czasu. Dzień chyli się ku końcowi, tak że tablicę woj. Opolskiego widzę już na tle zachodzącego Słońca. Jest coraz chłodniej, powoli zakładam więc kolejne, i kolejne elementy ubioru. Zaczynając od kurtki, czapki a na długich spodniach kończąc. W Strzelcach już wieczór - ratusz ładnie iluminowany. W Opolu po zmroku, koło 21szej. Przejazdem zaliczam sklep – i miłą rozmowę z imprezującymi tubylcami. Długo musiałem wyjaśniać tajniki mojego dziwnego hobby, a i tak nie wiem czy uwierzyli ;) Potem standard – czyli Ratusz, Rynek, i kebab. Jeden, drugi, trzeci most przez Odrę czy jakiś tam jej kanał, i już jestem na wylocie na Wrocław. 30-50-80, takie liczby powtarzam sobie w myślach. 30-50-80km. Brzeg-Oława-Wrocław.Takie moje małe cele na najbliższe godziny. „Technika małych celów”. W Brzegu kolejne, po Trzebini, Ludowe Mądrości ;) Oraz jakaś instalacja do warzenia piwa na miejscu (?). Nie mam pojęcia co to jest, zdjęcie rozmyte więc nie odczytam. No i imponująca, jak na takie miasteczko, Świątynia. Na etapie Opole-Wrocław, nie pamiętam dokładnie kiedy, miała miejsce śmieszna sytuacja. Zdarzająca się czasem kolarzom na ultramaratonach czy innych długich trasach. Mianowicie: zachciało mi się spać, więc postanowiłem przysiąść na najbliższym przystanku. Najbliższy przystanek zaś był po lewej stronie drogi. Pokimawszy kwadrans ruszam dalej. W kierunku Opola :D Na szczęście po kilkuset metrach był drogowskaz, więc nadłożyłem może z kilometr – półtora. Trzeba uważać z tymi przystankami po lewej stronie, bywają zdradliwe ;) Gdzieś w tej ciemnej, zimnej pustyni pomiędzy Brzegiem a Oławą kolejna tablica, kolejny checkpoint, punkt orientacyjny: Tablica: woj. Dolnośląskie. W Oławie szybkie foto pod ratuszem a ja wypatruję już na horyzoncie migających czerwonych świateł. Czerwonych świateł kominów elektrociepłowni w Siechnicach – to znak że Wrocław już blisko. Taka latarnia morska – że do celu, że do portu już niedaleko ;) Są światła. Przybliżają się coraz bardziej, i bardziej. Siechnice. A 10 minut później – Wrocław. Wpół do piątej nad ranem, ale jeszcze ciemno, koniec września. Zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska ograniczę do potelepania się po kocich łbach starówki. Albo może raczej kocich łbach centrum. Bo tych poniemieckich bruków jest tu ogrom – prawdziwa zemsta Hitlera ;) Dawno nie widziałem Wrocławskiego Ratusza, bardzo ładny. Dla porównania Kraków nie ma ratusza – jakiś geniusz zburzył :D Ino wieża się ostała, i to taka se. Na wylocie z miasta zaliczam Orlen - dwa hot-dogi + herbatka. Przy okazji wymiana zdrapek na różne dobra. Zaliczam też małą glebę – przy wsiadaniu na rower :D Nie potrafię wytłumaczyć jak do tego doszło. Jakby ktoś to zobaczył to mógłby pomyśleć że jestem pijany. Coś strzykło w plecach, i dziwnie wykręciło mi obie kostki – na szczęście ból był tylko chwilowy, i nie utrudniał dalszej jazdy. Stadion na zachodnich rubieżach Wrocławia mijam już o świcie. Mały problem z prowadzącą donikąd ścieżką rowerową rozwiązuję przejazdem jezdnią przez wielki węzeł drogowy, i z powrotem jestem na krajowej 94ce. Zaczyna się nowy dzień, zaczynają się nieznane, niezbadane lądy :) Bo do dziś to właśnie na Wrocławiu kończyła się moja eksploracja kraju w kierunku zachodnim. W lubuskim (w tym Zielonej Górze) na rowerze jeszcze nie byłem. Może być tylko dobrze :) Na przystankach kilka razy odsypiam (oddrzemuję) jeszcze noc. Na południu całkiem niedaleko widać wielki masyw góry – ale to nie Sudety. Sudety są dalej. To Ślęża, odległa od Wrocławia może o 30km. Jeszcze nie byłem. Pierwsze dziewicze tej trasy miasto (miasteczko) to Środa Śląska. Ulica z rzędem bliźniaczo podobnych kwadratowych domków – podobną widziałem we Wrześni (k. Poznania). Kościół – podobny do tego co widziałem w Nysie. No i sieć biedaścieżek rowerowych – to widziałem, widzę, i widzieć niestety będę w każdym tej klasy miasteczku-kurwidołku :/ Druga, podobnej rangi mieścina to Prochowice. Jakieś tam kamieniczki, o typowej dla zachodniej części kraju budowie – z mniejszym lub większym udziałem muru pruskiego. Za wiele stąd nie zapamiętałem. Jeszcze coś do picia kupiłem i bułkę czosnkową. No i zmieniłem drogę: z DK94 na DK36, na Lubin. Zmienia się zresztą nie tylko jej numer ale również charakter – taka jakby bardziej pagórkowata się staje. Zachodnie Dolnośląskie, i potem Lubuskie już płaskie nie są. W okolicy pełno pomysłowych, murowanych przystanków autobusowych. Lubin wita mnie imponującym napisem na wjeździe do miasta. To już nieco większe, wyższe rangą miasto. Na rynku zabytkowe budynki ciekawie kontrastują ze ścianą blokowisk. Od rana szukam jakiegoś przybytku z ciepłym i niesłodkim żarciem, a jest już południe. W końcu zadowalam się BP. Hot-dogi standardowe, herbata ładnie jak na stację benzynową podana ale to jest nic. Bo obsługa jest iście królewska, jak w restauracji. Dawno nie spotkałem tak miłej i sympatycznej osoby jak Pani ze z tej stacji. Naprawdę polecam, warto wstąpić :) Chociażby po to żeby spotkać tak pozytywnego i sympatycznego człowieka. Lubin, skrzyżowanie Jana Pawła II i Hutniczej. Pani - brunetka koło 35ki ;) Za Lubinem zaczyna się największy zgrzyt tej trasy. Zaczyna się droga, której… nie ma. Przy trwającym całe 5 minut planowaniu trasy wytyczyłem drogę z Lubina do Zielonej Góry serwisówkami, drogami technicznymi, drogami ruchu lokalnego itp. wzdłuż S3. Planowałem trasę na gpsies, na mapie która jest zrobiona chyba „naprzód” i przedstawia stan jaki będzie za pół roku czy tam kiedy. Na wylocie z Lubina jest wiadukt nad drogą ekspresową, próżno szukać jednak asfaltowych bocznych dróg po jednej czy po drugiej stronie. Jest tylko nierówna polna drogo-ścieżka. Ani grama asfaltu. Ależ się wtedy wkurwiłem. Gonitwa myśli – co tu robić, szukać alternatywy, wypatrywać na horyzoncie śladu asfaltu obok Eski czy co innego. Ostatecznie postanowiłem jechać po tym co jest. Po tym piaszczysto-trawiastym czymś. Na szczęście w szosce mam teraz opony 32mm, więc ostrożna jazda po czymś takim jest w ogóle możliwa. Ku mojej uldze kilka kurw dalej zaczyna się asfalt. Potem znowu kończy, znowu zaczyna ale ogólnie nie jest źle. Może nie za szybko ale jednak jadę, jednak powoli przybliżam się Berlina ;) W końcu zaś droga kończy się. Tak po prostu. W okolicach estakady nad torami zakończona jest piaszczystymi muldami i krzaczorami. Przenoszę rower pod estakadą zastanawiając się co jeszcze mnie czeka. A czeka mnie asfaltowa droga, przejazd z powrotem na prawą stronę, tumany kurzu z wyjeżdżających z budowy wywrotek (jest już pon.), tymczasowe rondo i… i… i droga krajowa number 3. Tymczasowo, na czas budowy ekspresówki poprowadzona i oznaczona żółtymi liniami po takiej właśnie gotowej już, gładkiej i nowiutkiej ale bardzo wąsssskiej… drodze serwisowej :D No tu to się działo :) Jazda w sznurze aut, w tym sznurze tirów. Osobówki mnie wyprzedzają bez problemu ale gdy trafia się tabun ciężarówek… to ten tabun ciężarówek jedzie sobie za mną bo nie ma jak wyprzedzić. Za wąsko, za duży ruch (poniedziałek!), za dużo nawalonych biało/czerwonych słupków/tablic na środku jezdni. Miałem wrażenie że zaraz ktoś z takiej ciężarówki wysiądzie i mnie zamorduje ;) Oczywiście robiłem co mogłem, cisnąłem ile wlezie, po płaskim 40+ km/h, jak tych ciężarówek uzbierało się dużo to zjeżdżałem na bok i je przepuszczałem. Bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny był to odcinek, bardzo byłem zdenerwowany. Ale o dziwo przeżyłem i jeśli dobrze pamiętam nikt na mnie tu nawet nie zatrąbił (?!). To było jakieś 7km. Bardzo nieprzyjemne, niebezpieczne i nerwowe 7km. Wreszcie zaczyna się szeroka dwupasmówka z asfaltowym poboczem – stara „trójka”. Zaraz są Polkowice, i pojawiają się coraz to kolejne wieże szybowe licznych tu zespołów kopalń. Wg Internetów wydobywające sól kamienną, miedź i srebro. Nawet nie zjeżdżam tu z tej dwupasmówki, nie ma czasu - Berlin czeka. Za Polkowicami zaczyna się zaś wreszcie to na co czekałem czyli przyjemna, mało ruchliwa droga ruchu lokalnego. Idzie sobie pagórkami wzdłuż ekspresówki raz jedną, raz drugą jej stroną aż do samej Zielonej Góry, czyli przez następne 70km. 70 przyjemnych km :) Po tym ciśnięciu ruchliwą drogą, jak i dłuższej jeździe bez odpoczynku zaczynam odczuwać jednak zmęczenie. Pierwsza lepsza droga w las i już zalegam na pół godziny w trawie, wracając powoli do sił. Ileś km przyjemnej drogi dalej, punkt 16.00 docieram do Lubuskiego. Pierwszy raz w swojej rowerowej karierze :) Od stolicy tego województwa dzielą mnie już tylko dwa miasteczka: Nowe Miasteczko (dosłownie, taka nazwa) i Nowa Sól. Nie ma w nich nic szczególnie wyróżniającego, nic nie zapadło mi z nich bardziej w pamięci. Lada chwila zapadnie zmrok. Jeszcze jeden odpoczynek, tym razem pod dębem, i w ostatnich promieniach zachodzącego Słońca dociągam do Zielonej. Też pierwszy raz w swoim rowerowym CV. Nazwa Zielonej Góry nie wzięła się z znikąd. Faktycznie jest tu bardzo dużo zieleni, lasów. I rzeczywiście są tu może nie góry, ale wzgórza. Dokładnie to siedem wzgórz - tak wyczytałem w Internetach. Niczego sobie podjazd jest na wjeździe do miasta. A potem leci się delikatnie, w dół, i w dół. No i tak – miasto wojewódzkie, całkiem spore, bo 140 tys. Czyli gdybym je miał sobie porównać, uplasować, do tych mi znanych to trochę większe od Opola. Do tego jestem pierwszy raz. Czyli wypada je choć trochę pozwiedzać. Ale ambitność celu, ograniczony czas w połączeniu z ryzykiem przypomnienia sobie że jestem zmęczony i uznania Zielonej za alternowany cel podróży nie pozwalają na to. Więc lecę tak sobie w dół i w dół, 40, 50, 60 i więcej km/h głównymi przelotówkami i tak wygląda to zwiedzanie. Przetestowałem przy okazji hamowanie awaryjne w szosówce, też pierwszy raz w karierze ;) Z 60km/h do 0, zostało pół metra od zderzaka starej Astry z NIE DZIAŁAJĄCYMI ŚWIATŁAMI STOPU !!! Czułem gumę nie obracającą się a tracą o asfalt. Szczęście w nieszczęściu że teraz mi się przytrafiło, jak mam nakręcone na szosce 10kkm a nie zaraz po zakupie bo nie wiem czy bym opanował maszynę. Tak więc z miasta poza zdjęciem tablicy tylko trzy fotki: jakiegoś kościółka na przedmieściach, fragmentu latarni stadionu żużlowego i skrzyżowania/centrum handlowego. Zielona do poprawki, a tymczasem jestem na wylocie krajową 32/29. I pierwszym drogowskazie na przejście PL/D. Początek drugiej nocy przyjemny, ciągle 15’C, brak zmęczenia, senności, zamułek czy innych kryzysów. Od granicy dzieli mnie 70-80 pustej (póki co), przyjemnej krajówki przez Lubuskie lasy. Niekończące się ciemności nie pozwalają na zrobienie żadnego sensownego zdjęcia, zresztą i tak nie ma czego. Las w nocy jest czarny, a nie zielony. Pierwsze zdjęcie na którym coś widać to Krosno Odrzańskie. Wielgachny plac niemieckiego bruku i zapewne też poniemiecki, żelazny most na Odrze. Na wyjeździe z miasta solidny podjazd, z doliny, koryta Odry. I jak do tej pory było OK, tak teraz zaczyna się kryzys. Trzeci do tej pory, ale poważniejszy. Nakładające się senność, zmęczenie i zimno. Senności nie udaje się zwalczyć energetykami (bo ich nie mam ;) - nie ma gdzie kupić) ani drzemkami. Albo nie ma przystanku, albo jest ale bez ławeczki, a jak już jest z ławeczką to jest zimno. A nawet jak spróbuję się zdrzemnąć to mi się to nie udaje, i dalej chce mi się spać. Chce mi się spać ale nie mogę usnąć. Zamknięte koło. Nie klei się ta jazda. „Jadę” pewnie ze średnią 10km/h brutto. Gdzieś w tych ciemnościach na liczniku wybija 500km ale nawet to nie podnosi mojego morale. Podnosi je dopiero oaza w Świecku – całe hektary magazynów, parkingów, agencji celnych, moteli itp. i co dla mnie najistotniejsze STACJI BENZYNOWYCH. A na tych stacjach jest dużo gorących, tłustych zapiekanek, dużo gorącej herbaty i dużo energetyków :) Dwie takie zapiekanki, gorąca herbata i pełen cukru i kofeiny energetyk stawiają mnie jako tako na nogi. Pierwsze drogowskazy na Berlin poprawiają mój stan jeszcze bardziej ale to co się dzieje na moście granicznym w Słubicach to już jest nie do wiary. Nie do wiary jest jak bardzo psychika człowieka potrafi oddziaływać na jego stan fizyczny. Moc i energia wracają ze zwojoną siłą :)

Bundes-republik Deutschland!

To może i mały krok dla ludzkości ale wielki krok dla mnie. Pierwszy raz na Niemieckiej ziemi! Z bananem na twarzy rozpoczynam eksplorację tego nieznanego mi świata. Pierwsze co rzuca się w oczy – wbrew pozorom tutaj nie wszystko jest nowe, lśniące i błyszczące. Są też rzeczy stare. Są stare bloki, stary asfalt na ulicy i stare przystanki autobusowe. Ale nawet jak coś jest stare to jakieś takie solidniejsze, trwalsze, mniej zniszczone i zdewastowane wydaje się niż w kraju. Po prostu lepsze. Inna ciekawostka: drogowskazy. Nie zielone jak w Polsce, ani nie niebieskie, jak na Słowacji - tylko żółte. We Frankfurcie n/ Odrą, bo tak nazywa się ów miasto graniczne, widzę też pierwsze ślady niemieckiej infrastruktury rowerowej. No to i już jest zupełnie inna jakość, inny świat, inny stan umysłu. Asfaltowe/betonowe alejki. Tzn. kostka też się z rzadka trafi ale nawet jak jest to też jakaś taka równiejsza niż w naszej pięknej ojczyźnie polbruku. Jakby na jakiejś zaprawie to było kładzione, a nie na piochu (?). Krawężniki nie wyrównane na zero, tylko ich po prostu nie ma, płynne przejście ścieżki w przejazd rowerowy. Oznakowanie – perfekcyjne. Inny znak kiedy się zaczyna, inny kiedy kończy, strzałeczki kiedy jedno- a kiedy dwukierunkowa, jeszcze inny znak gdy jest to chodnik z dopuszczonym ruchem rowerowym. I tak sobie jadę i oglądam, i nawet nie muszę patrzeć na GPSa – drogowskazy same prowadzą mnie na Berlin. A do Berlina od granicy jakieś 60/90km. Zależy jak na to patrzeć ;) 60 do przedmieść a 90 do Bramy Brandenburskiej, tak wielkie jest to miasto :) Kolejna rzecz która mnie zdziwiła to tereny zabudowane, pełne domków przedmieścia Frankfurtu, bez jednej latarni – zupełne ciemności. Z tych ciemności i mgieł wygramalam się podjazdem na jakąś, nazwijmy to, wyżynę. Powoli zaczyna świtać. Poranek w Niemczech jest pochmurny, i taki będzie cały trzeci dzień. Chłodny i ponury, jakże odmienny od dwóch poprzednich. Gdy dzień wstaje już na całego widzę kolejną różnicę. W Polsce wiochy wyglądają tak: jeden niekończący się ciąg domów z centralnym punktem w postaci kościoła płynnie przechodzący w drugi niekończący się ciąg budynków z centrum w formie świątyni. I tak bez końca. Tu jest natomiast trochę jak na Słowacji – miejscowości są zbite, skupione, a pomiędzy nimi całe kilometry przyrody – połacia pól uprawnych i lasów. Nieraz w którym kierunku by nie spojrzeć – nie dojrzy się ani jednego budynku w polu widzenia. Oczywiście to porównanie dotyczy tylko układu, rozplanowania tych miejscowości a nie wyglądu ich samych – bo Słowackiej biedy tu nie ma ;) Znów zaczyna morzyć mnie senność. Zwalczam ją na ławeczce w Heinersdorfie. Którymś już tam z kolei –dorfie. Rozprawiwszy się z sennością nawijam kolejne kilometry drogi number sechs. Kolejna sprawa. Dęby. Całe szpalery dębów, rosnące na poboczach dróg. Widocznie jakiś inny gatunek niż w Polsce – te nie wpadają przed maski i nie mordują niewinnych kierowców, nie trzeba wycinać. Zamiast tego wystarczają bariery, jasne plansze na pniach i znaki z obrazkiem rozbitego o drzewko autka i ograniczenie do 80. Naprawdę pięknie wyglądają takie aleje. W Munchebergu pewien zgrzyt - na obwodnicy znak podobny do polskiego „droga tylko dla poj. samochodowych". Ale przeczucia mnie nie mylą – on jest tylko na obwodnicy. Wystarczy przejechać przez centrum i można dalej jechać 6-ką na legalu. W miasteczku kolejne znaki niemieckiej solidności – koszą wykoszoną trawę i myją polewaczką czystą przecież ulicę… Potem bardzo miły leśny odcinek – gładka asfaltowa ścieżka rowerowa idzie tu przez środek lasu, z dala od jezdni. Choć trochę przedobrzyli, prowadząc ją bardzo fantazyjnie, po hopkach i zakrętach. Do granic Berlina mam nie dalej jak 30km. Ale łapie mnie kolejny kryzys. Chyba z godzinę spędziłem w tym lesie odpoczywając i drzemiąc na przystankach. Jakoś wreszcie udało mi się odmulić i z nowymi siłami wychodzę na ostatnią prostą. Dzikie odcinki kończą się a zaczynają przemysłowe tereny Berlińskich peryferii. Z wielką cementownią w Rudersdorfie na czele. Jest 11. Planowy pociąg o 16. Czasu coraz mniej, cisnę więc główną szosą, chciałbym kawałek tego Berlina jednak zobaczyć. Tymczasem im dalej w głąb Berlińskiej aglomeracji, tym tej szosie przybywa pasów ruchu, tym więcej aut, coraz szybciej jadących aut. W końcu, kawałek przed Berliner Ringiem (obwodnicą autostradową) wyrasta zakaz jazdy rowerem. Pierwszy od granicy ewidentny i jednoznaczny zakaz jazdy rowerem. Jak najbardziej zresztą uzasadniony na tego typu drodze. I tu największy, niemiecki zgrzyt. Nie ma alternatywy. Żadnej idącej równolegle drogi, ścieżki rowerowej czy nawet chodnika. Nic. Albo jest tylko ja nie umiem jej znaleźć. Pewnie to drugie. W każdym razie – wie wiem ile wynosi tu mandat za jadę rowerem na zakazie, i chyba nie chcę tego sprawdzać. Raz po raz kurwując prowadzę rower po trawiastej skarpie wzdłuż ruchliwej wielopasmowej arterii. Spotykam jakiegoś dziadka, coś mi tam radzi ale ni słowa nie rozumiem co mówi. Nieco więc wkurwiony tłukę się jakąś leśną drogą. Nadłożę nią parę km, bo idzie w bok, a nie jak 6tka prosto do centrum. Tyle dobrze że 32mm oponki pozwalają się po niej tłuc, nie muszę prowadzić. A czas ucieka. Wreszcie asfalt. Jeszcze trochę, i jeszcze troczeczkę…

24.09.2019, 11.45

Berlin
Bezirk
Treptow-Kopenick


Cóż to była za szczęśliwa chwila :) Radości co nie miara. Fotka przy tablicy obowiązkowa - bez niej trasa by się nie liczyła. Wciągam resztki kupionego jeszcze w ojczyźnie prowiantu, robię siku, i ruszam na podbój tej wielkiej metropolii. 3,7mln mieszkańców daje jej drugie miejsce w UE, po Londynie. A na ten podbój czasu mam nie za wiele, bo raptem 4 godziny… Tak więc cel typu must see wyznaczam sobie tylko jeden: Brama Brandenburska. Przyspieszony plan zwiedzania jest następujący:

1. Zwiedzam przejazdem, fotki robię tylko na postojach na czerwonych światłach.
2. Docieram do dworca Lichtenberg, badam temat pociągu, kupuję bilety.
3. Gnam czem prędzej pod Bramę, robię fotkę.
4. Z powrotem na dworzec, jak starczy czasu to kupuję piwo i ogarniam się, tj. przebieram w czyste ciuchy, żeby śmierdzieć trochę mniej.

Pierwsze km to długa prosta przez wielki park/las, wzdłuż linii tramwajowej. Potem toczę się przez coraz to kolejne, i kolejne dzielnice. Za znakami na Lichtenberg. Od tablicy z napisem Berlin pod Bramę wyjdzie mi wg. śladu jakieś 34km ;) Podziwiam solidność, doskonałość, kunszt niemieckiej infrastruktury, architektury, myśli technicznej. Ale uwaga ta sama co we Frankfurcie – Berlin to też nie jest błyszczący, złoto – marmurowy pałac. Tu też są zardzewiałe latarnie i zarośnięte trawą chodniki. Oczywiście nie wszędzie wokół, tylko gdzieniegdzie. I nie dlatego są zardzewiałe i zarośnięte że są dziadowskie, tylko dlatego że są po prostu stare – nadgryzione zębem czasu. Pewne znaczenie może też mieć to że jadę przez dawny Berlin Wschodni, i tu może być tego więcej. Jeszcze dwa słowa nt. infrastruktury rowerowej i ogólnie, o podejściu do tematu rowerów w Niemczech. Mianowice: Berlin rowerami stoi :) Np. taki widok: dwupasmówka, 2x po 4 pasy dla samochodów by tu weszły. Ale tu jest tak: każda nitka to dwa wewnętrzne pasy dla samochodów, pas zewnętrzy to parking, a pozostały, czwarty, pomiędzy nimi to pas dla rowerów :) Z namalowanym „buforem” od strony parkingu aby nie znokautować rowerzysty drzwiami samochodu. Z kolei na tych rowerowych pasach symbole rowerków namalowane są w dwóch pozycjach: równolegle do kierunku jazdy oraz w poprzek. Zapyta ktoś: a te w poprzek to po co? Ano są tak namalowane przy wjazdach na posesje, aby kierowca nie zapomniał że przecina DDR :) A o tym co będzie się działo koło dworca, to za chwilę. Z ciekawostek innych niż rowerowe: sporo polskich Solarisów :) Fajnie. Ileś skrzyżowań/dzielnic/zachwytów dalej docieram wreszcie do wielkiej estakady nad plątaniną torowisk. A pod nią dworzec. Berlin Lichtenberg. Jeden z wielu pobocznych dworców Berlina. 5 peronów. Tyle co Kraków Główny. Wolę w takim razie nie myśleć ile peronów ma Hauptbahnhof. Wszystkie okoliczne latarnie, słupy, drzewa oblepione rowerami. Całe połacia rowerów. Szukam kasy aby kupić bilet, na „regio” do Kostrzyna. Nie mogę znaleźć, ale za to słyszę polski język. Starsza Pani. Jej zapytam. Tymczasem Pani zamiast wskazać mi drogę do kas zdradza mi sposób na darmowy przejazd tym pociągiem. Że niby konduktorzy nie kasują tych biletów, nie sprawdzają, na jednym można jechać wiele razy itp. itd. Usilnie namawia mnie abym zabrał się z Nią, to pojadę za free. Jakiś wałeczek taki. Długo się wykręcam, stać mnie na bilet za kilka euro. Ostatecznym argumentem jest to że je nie chcę teraz jechać pociągiem, tylko tym po 16tej. Udaje się – mówi mi gdzie są kasy. Niespecjalnej urody kasjerka z pierścieniami/sygnetami na wszystkich 10ciu palcach (10ciu u rąk, nie wiem jak u stóp) nie zna ang. O.o Ale jakoś my się dogadali. Tak więc mam już bilety. I mam 2,5h na zdobycie Bramy. 10km. W jedną stronę ;) Cisnę ile wlezie gładkimi ścieżkoautostradami wzdłuż monstrualnie szerokich alei. Niektóre takie że chyba ze 100m pomiędzy budynkami na przeciwko. Pomimo ponad 600km w nogach nie znalazłem sobie godnego przeciwnika wśród miejscowych rowerzystów ;) Gmach. Przepraszam: GMACH. Taki jakich wiele w Krakowie. Tyle że dwa razy większy – na wysokość, i ze trzy – na szerokość. „O kurwa jakie to wielkie”. Mimowolnie mruczę do siebie pod nosem na widok dwóch bliźniaczych gmachów z wieżami po obu stronach alei. Wspaniała fontanna. I fajne malunki. I słynna wieża TV. 368m wys. I kurrrewsko wielki rrrrratusz. I ciekawe, bo nie prostokątne a trójkątne (w rzucie z góry) wieżowce. I to, i tamto, i sramto. I jeszcze tamto. I, i, i… I nie spamięta człowiek tych wszystkich dziwów które widział tego pięknego dnia. Natomiast jak już pisałem pogoda piękna nie była – pochmurno i max 15 stopni. A zgrzałem się nieźle podczas tych sprintów. Chyba wystarczy, szkoda by było się przeziębić. Trzeba zwolnić. W poszukiwaniu Bramy zajeżdżam o jeden plac za daleko. Zawracam, potem tu, i tam, i wreszcie jestem.

Brama Brandenburska.

Może zamiast kolejnych zdań pełnych zachwytów nad monumentalnością tego miasta teraz inna myśl. (Myśl pełna zachwytu na monumentalnością rozwoju mojej kariery :D ). Jeszcze kilka lat temu mogłem tylko czytać o ludziach którzy jadą sobie na rowerze na strzała z Krakowa do Berlina. Dziś sam mogę coś takiego robić :) Miła Niemka robi mi fotkę i pozdrawia mnie gestem Victorii. Jeszcze tylko szybkie foto jakiejś zabytkowej bryki i trzeba zmykać. Zostało 1,5h. Teraz już 0 zdjęć, tylko sobie oglądam. Jeszcze jedno zdanie odnośnie rowerów w Berlinie, po prostu muszę: to się w głowie nie mieści co tu rowerzyści odstawiają na jezdni. Na światłach przeciskają się na przód, jadą we 3 obok siebie, blokują auta i robią inne dziwne rzeczy. NIKT NIE ZATRĄBI. Nikt. W Polsce tego typu akcje to realne ryzyko pobicia by było ;) Po 15tej jestem koło dworca. Kupuję dwa Radebergery (najważniejsze), kilka precli, jakąś wodę. Nie za wiele, bo pracuję w Polsce, a nie w Niemczech ;) Czas powoli kończyć tę niesamowitą przygodę. Przed 16tą nadjeżdża pociąg. Spalinowa Pesa :) Kolejny Polski wóz w służbie na niemieckiej ziemi. Z początku tłok konkretny, stoję z rowerem wśród tłumu. Ale gdy tylko pociąg wyjeżdża za ostatni punkt przesiadkowy z metrem rozluźnia się, i dalsza podróż już w komfortowych warunkach. Z tym wałeczkiem z jazdą za free to coś jest na rzeczy – konduktorka tylko spojrzała na bilety, w żaden sposób ich nie kasując O.o Mniejsza o to, nawet jakbym wiedział co i jak zrobić, i tak bym kupił bilet, bo bardzo mi się Niemcy spodobały :) W Kostrzynie koło 17, niecała godzina na przesiadkę. Zdążę kupić coś w normalniejszej cenie. Ciekawy dworzec – dwupoziomowy. Tj. dwie linie kolejowe się tu krzyżują, i są dwa osobne zestawy peronów. TLK do Opola. W Opolu koło 22giej, next TLK koło północy. To coś pokręcę po Opolu, jasna sprawa :) Kilkanaście bonusowych km wpadło na pewno.A może i koło 20? W domu o 4.25. Do pracy na 8mą ;) Tzn. mogę się spóźnić, przyjdę na 9tą. Ale i tak nie za wiela tego snu będzie po dwóch nieprzespanych nocach. Ale od czego są energetyki ;)
Kolejny, trzeci już wielki zagraniczny cel osiągnięty :) Szkopuł ten co zwykle – w 3,5h to se można New Sącz pozwiedzać, a nie Berlin. Ale ja patrzę na to tak: to był mój PIERWSZY raz w Berlinie ;) Taki tam rekonesans. Będą przecież jeszcze kolejne razy!!! I next razem lepiej to zaplanuję, będę miał 4 dni wolnego a nie 3 i se pozwiedzam ile będę chciał. No a poza tym chodzi o to aby gonić króliczka, a nie go złapać ;)

8.20 (ndz) - 4.25 (sr)

Nowe gminy: 22

Dolnośląskie: 10
Miękinia
Środa Śląska
Malczyce
Prochowice
Lubin - obszar miejski
Lubin - teren wiejski
Polkowice
Jerzmanowa
Radwanice
Gaworzyce

Lubuskie: 12
Niegosławice
Nowe Miasteczko
Nowa Sól - obszar miejski
Nowa Sól - teren wiejski
Zielona Góra
Świdnica
Czerwińsk
Dąbie
Krosno Odrzańskie
Maszewo
Cybinka
Słubice


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem

Wawa 3

d a n e w y j a z d u 402.82 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3500 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019





Pojechałem obejrzeć ten bajpas którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)

https://photos.app.goo.gl/dEvY99jEPcC3fbBN7

Dopisane 0,75km (licznik się wypiął). Ślad od Radomia jest dosztukowany na szybkości odręcznie. Brak oczywiście błądzenia po drodze, zwiedzania Radomia, Wawy, dokręcania po Krk. Ekspresówką też rzecz nie jechałem tylko serwisowymi. Tzn. zrobiłem ekspresówką pojedyncze km, w dwóch miejscach - most na Nidzie i jakiejś innej rzece, za Skarżyskiem. To są punkty gdzie nie ma żadnej alternatywy, nie da się przekroczyć w tych miejscach legalnie rzek pojazdem innym niż samochodowy.

8.40 (sb) - 00.40 (pon)


Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

SiR wrzesień 2019 (zbiorówka)

d a n e w y j a z d u 259.34 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Steel is Real ;) (archiwalny)
Niedziela, 1 września 2019 | dodano: 17.09.2019

Zbiorcze km z Granatowej Bestii za miesiąc wrzesień.


Kategoria Zbiorówka :(