Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Powrót pociągiem

Dystans całkowity:58878.62 km (w terenie 289.50 km; 0.49%)
Czas w ruchu:1232:54
Średnia prędkość:18.48 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:240690 m
Liczba aktywności:208
Średnio na aktywność:283.07 km i 14h 00m
Więcej statystyk

Eliaszówka

d a n e w y j a z d u 78.92 km 18.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Piątek, 29 września 2023 | dodano: 30.09.2023



https://photos.app.goo.gl/ZWVd9KVi1kq7mM9r8

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/29-09-2023-eliaszowka-766e428?u=m&sh=qek9hh

Tak więc dziś osiągnąłem nieco lepszy bilans "wycieczki MTB": na 79km trasy terenu wyszło 18km :) A było to tak:
Kolejne potężne uderzenie lata pod koniec września postanowiłem wykorzystać na kolejny terenowy trip. Wahałem się pomiędzy:
- klasyk, tj. Turbaczyk i piwko/naleśniczki w schronisku
- klasyk light, czyli Lubomir
- nowości w B. Wyspowym, np. Pasierbiecka Góra i okolice
- nowości w B. Sądeckim – Eliaszówka, która chodziła mi po głowie od dawna.

Tak właściwie decyzję podjąłem rano przed wyjazdem. Stanęło na Eliaszówce. Pędem do Bieżanowa na pociąg. Odjazd 7.59. Tym razem nie było problemu z przepełnieniem składu bikerami, nie było zamieszek, gróźb i bójek ;) Mogę zatem spokojnie obadać na telefonie przebieg trasy. Start w Piwnicznej. Stamtąd przejazd bardzo zachęcająco wyglądającymi na mapie szlakami przez Eliaszówkę, Obidzę, przeł. Rozdziela. I tu albo zjazd do Jaworek, albo… dalej bardzo kuszącym szlakiem niebieskim, przez Wysokie Skałki aż do Szczawnicy. A szlaki te bardzo fajnie wyglądają na mapie, gdyż raz nabiera się wysokości i potem leci grzbietem, 800, 1000, 900m n.p.m. itp. Bez jakichś karkołomnych wspinaczek jak ostatnio na Lubogoszcz ;) Za Sączem wsiada wycieczka kilku starszych, wesołych Panów na elektrykach. Jak to mężczyźni, dyskutują o różnych technicznych rozwiązaniach zastosowanych w ich elektrycznych bicyklach. W Piwnicznej o 11tej. Przed wjazdem na szlak wciągam burgera/frytki. I odnajduję szlak zielony, i idący równolegle z nim niebieski rowerowy. Właściwie to trzymał się będę oznaczeń szlaku zielonego pieszego, bo te niebieskie rowerki to namalowane są na drzewach bardzo rzadko, słabe oznakowanie… Początek to wypych stromą ścieżką, a potem zaczyna się podjazd nowiutką gładziutką BETONOWĄ drogą prowadzącą do wysoko położonych przysiółków Szczawnicy. Nachylenia potężne, a z nieba leje się żar. Pogoda jak w sierpniu :) Drzewa liściaste ciągle zielone, odsetek pożółtych liści oceniam na max 10% !!! Nie tylko z pogodą coś mi nie gra. Słabo mi idzie ten podjazd. Chyba coś mnie bierze, osłabienie, głowa pobolewa. No to nie wróży dobrze na dalszy przebieg trasy. Staram się tym nie przejmować, po prostu częściej niż zwykle odpoczywam. Za plecami piękne widoki na dolinę Popradu i Piwniczną. Betonowa tafla kończy się, zaczynają betonowe płytki z dziurkami. Ostatnie domostwa, zamieniam kilka słów z tubylcami, i wreszcie wjeżdżam na szlak. Póki co w miarę płasko, lekko i przyjemnie. Są dwa cięższe fragmenty ze stromym wypychem a nawet schodkami, Pan z wioski mnie o tym przestrzegał. W końcu pomiędzy drzewami dostrzegam potężną sylwetkę wieży widokowej. Eliaszówka zdobyta! Jest godz. 14ta, czyli tempo takie sobie ;) Wchodzę oczywiście na szczyt. Nie jestem pewien co obejmuje panorama i nie chce mi się sprawdzać, ale wydaje mi się że ta ściana gór na horyzoncie to pasmo Jaworzyny Krynickiej. Dalej zielonym, kierunek: Obidza. Sporo w dół, ze 100m do wytracenia. Wszystko w siodle :) Była jedna prawie gleba w błocie. Tzn. rower wyglebił, ale ja nie, bo udało mi się zeskoczyć :D Zaraz jest znajoma mi dobrze przełęcz. Mijanka z szosowcem ;) Na Obidzę też prowadzi gładka (acz stroma) betonowa tafla drogi. Zamiast jak ostatnio czerwonym, skręt w lewo w niebieski. Zapomniałem dodać, ale szlak cały czas biegnie granicą PL/SK. Co kawałek granica oznaczona jest solidnymi betonowymi słupkami. Po jednej stronie literki P, po drugiej S, i kilometry. Słupki raz po prawej, raz po lewej stronie drogi, tak że trochę po Słowacji dziś pojeździłem :) Po drodze mijam zapewne jakieś mniej ważne szczyty, potem sprawdzę jakie. Szlak biegnie raz lasem, raz w Słońcu. Oprócz drzew iglastych, sporo mocno powykręcanej trudami górskich wichrów karpackiej buczyny. Mijam dwóch panów po 50ce, na nieelektrycznych lowelkach, pchających pod górę. Sza-cu-nek. (Ja też bym pchał). W końcu wyłania się wielka hala. Szybki zjazd po trawie. A raczej slalom między minami, tj. krowimi plackami :D Przełęcz Rozdziela. Lub jak kto woli „Sedlo Rozdiel”. I tu niby miałem jechać dalej, przez Wysokie Skałki, do Szczawnicy. Ale czas na obiektywne rozeznanie sytuacji, a nie myślenie życzeniowe. Dochodzi 16ta. A tu do pokonania mam drugi taki kawał szlaku, jak do tej pory. Być może trudniejszy, bo szlak rowerowy kończy się, a dalej idzie tylko pieszy. Przed oczami właśnie mam stromy podjazd wypych na Wierchliczkę. Zachód Słońca przed 19tą. Jestem na Słowackiej granicy, 120km od Krakowa, lekko osłabiony przez kowida czy inną grypę. Nie, to się nie uda. Zawrotka, i skręcam w żółty szlak do Jaworek. Piękny, szybki zjazd po łące. Raz, dwa, i jestem w Dolinie Białej Wody. Pierwszy raz życiu. Kułwa jak tu pięknie! Warto było skrócić. Szutrowa droga biegnie doliną potoku, co kawałek mostki i brody, przejazdy po betonowych płytach. Wybieram te drugie, żeby opłukać oponki z błota. Po obu stronach, nie wysokie, ale malownicze skały, skalne urwiska. No super. Akurat jest MOP (miejsce obsługi pedalarzy). Dużą pumpą dobijam niewielkim wysiłkiem brakujące atmosfery do opon. Te które upuściłem wjeżdżając na szlak. Terenowe opony już tak fajnie nie gwiżdżą na asfalcie, ale za to jedzie się dużo lżej. W centrum Szczawnicy wciągam tam gdzie ostatnio koryto kapsalona. A w telefonie mam już zakupiony bilecik na pociąg :) Regio ze Starego Sącza o 19.58. Nie. Nie chce mi się nawijać ponad 100km asfaltu po górach, na terenowych oponach, z osłabieniem, i z inwersjami: w miarę ciepło na górze, w dolinach zjazd w zimnicę. To by mogło nie skończyć się dobrze. Pozostaje 40km asfaltu, po płaskim. W sam raz. Mijam Krościenko, i zapadającym zmroku i chłodzie toczę się do Sącza. Mijam tych samych dwóch Panów których widziałem na szlaku, jadą w kierunku przeciwnym. Czuć zapach jesieni. Mam na myśli zapach cuchnącego, siwego, ciężkiego dymu z domowych kominów. Płożącego się nisko nad ziemią, a pochodzącego zapewne ze spalania starej sklejki, polakierowanych sztachet płotu czy zużytych pampersów małego bąbelka. Nic śmiesznego w sumie. Tylmanowa, Zabrzeż, Łącko, Gołkowice. Stary Sącz, stare śmieci. Tj. miasto dobrze znane z moich pierwszych tras sprzed 10 lat, z pierwszych podbojów Gór, pierwszych wjazdów na Przehybę ;) Jestem 40 minut przed odjazdem, tak że zdążam jeszcze zakupić lody i Gripex Control. Oraz posłuchać na ławeczce koncerciku, śpiewają Budkę Suflera. „Nie wierz nigdy kobiecie…” Nie muszę wierzyć, bo póki co nie mam kobiety. Podróż pociągiem bez przygód, pociąg prawie pusty. Wysiadam w Krakowie-Bieżanowie, w domu 23.35. Ten pociąg to był świetny pomysł, bo w Krakowie zimnawo. Nawet wolę nie myśleć że dochodzi północ a ja może dojeżdżam na rowerze do Dobczyc. A może jestem dopiero w Kasinie, i żłopię zimnego energola na Slovnafcie, żeby nabrać sił na podjazd…

Górskie plany i ambicje zrealizowane tym razem w 50%, czyli w sumie nie tak źle. W czasie ostatniej wycieczki w Sądecki zrealizowane były tylko w 25%. Szlak re-we-lac-ja! Na pewno tu wrócę. Bardzo przystępny, bardzo rowerowy. Nabiera się dużo wysokości po betonie, a potem płynie granią. Gładka, płynna jazda, ale trochę urozmaiceń: stromizn, kamieni, korzeni, wiecznych kałuż też jest :)

Zaliczone szczyty:
Eliaszówka 1023
Przeł. Obidza 930
Syhła 935
Hurcałki 938
Szczob 920
Przeł. Rozdziela 802

7.35 - 23.35


Kategoria > km 050-099, Powrót pociągiem, Terenowo

Jak za starych dobrych czasów

d a n e w y j a z d u 153.42 km 7.50 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Niedziela, 10 września 2023 | dodano: 23.09.2023



https://www.alltrails.com/explore/map/10-09-2023-obidza-3905972?u=m&sh=qek9hh

Czyli 147km piłowania asfaltu na 2,2” oponach, żeby pośmigać 7km po Beskidzkich szlakach ;) Czyli jak za starych, dobrych czasów :) A było to tak. Potężny atak lata tej jesieni postanowiłem wykorzystać na jednodniową wycieczkę na MTB. Zamiast dziabnąć jak zwykle Turbacz, tym razem postanowiłem zagrać nieco ambitniej: PKP do Piwnicznej, i stamtąd przez Obidzę, Szczawnicę, Krościenko, Pasmo Lubania, przeł. Knurowską i Turbacz do Rabki/ew. Niedźwiedzia. YYYhy :D Udało się zrealizować może 1/4 planu.

Startuję lekko mglistym i chłodnym, wrześniowym porankiem i na buczących kołach od traktora toczę do stacji Kraków-Bieżanów. Mam pewne obawy co do napełnienia składu (rowerzystami), i jak się potem okaże, niebezpodstawne. Na razie jest OK. Odjazd 7.57, w pociągu (nowy EZT) luźno. Do Tarnowa spoko, potem, gdy pociąg skręca na południe, w stronę gór, zaczyna się dziać :) W New Sączu jedna Pani ledwo weszła z rowerem, musiałem postawić rower na koło, żeby się zmieściła. W Rytrze zaś są już zamieszki. Dostać do pociągu próbuje się grupa kilku rowerzystów. Jednak w przedsionku do drzwi uparcie przyklejona jest pewna rodzinka, z trzeba bąbelkami i pyskatym tatusiem. Nie przesuną się dalej, w głąb pociągu, bo tam jest niebezpiecznie, dzieci nie będą miały się czego trzymać i zginą gdy pociąg zahamuje. (Za to stanie przyklejonym do drzwi jest bardzo bezpieczne). Tatuś mówi żeby rowerzyści sobie weszli głębiej (nie celowe). Jedni się nie przesuną, drudzy są pewni że tym pociągiem pojadą. Konduktor wzywa przez telefon posiłki, tj. żeby na którejś następnej stacji dopięli drugą jednostkę. Wg mnie druga jednostka to powinna być dopinana w Tarnowie, przecież ten pociąg jedzie przez prawdziwe turystyczne zagłębie, Piwniczna, Muszyna, Krynica… W końcu sytuację rozwiązuję JA! Nie, nie spuszczam wpierdolu pyskatemu tatusiowi ;) Po prostu wychodzę z pociągu robiąc trochę miejsca dla rowerzystów. Jak potem zauważyłem, żaden rowerzysta nie został na peronie. Scenariusza wydarzeń mogę się tylko domyślać, ale prawdopodobnie tatko został zbombardowany w stylu: „patrz chłopie, pan wyszedł z pociągu wcześniej żeby inni się zmieścili, a ty nie możesz odkleić tych swoich bąbelków od tych cholernych drzwi?!”. A ja tak naprawdę miałem w tym swój bardzo ważny interes: z Rytra do Piwnicznej jest raptem kilka km, a jak by mnie tam zawalili kilkoma rowerami, to byłoby mega zamieszanie żebym się wydostał ;). W każdym razie po kilku km buczenia oponami po asfalcie krajówki, jestem w Piwnicznej. I jest godz. 11ta, i jest BARDZO gorąco. Piwniczna i inne turystyczne miejscowości nad Popradem są po prostu PIĘKNE, uwielbiam te okolice. Odnajduję szosę na Kosarzyska, i z doliny Popradu zapuszczam się, póki co asfaltem, w głąb GÓR. Coraz bardziej wąska asfaltowa droga coraz bystrzej wznosi się ku górze. Z plusów dochodzi chłód lasu i płynącego wąwozem potoku. Za parkingiem (wg tabliczki 600m n.p.m.) zaczyna się rzeźnia, tj. nachylenia po kilkanaście, a miejscami pewnie po 20+%. Nawierzchnia zmienia się z asfaltu na nowiutki, gładziutki betonik. Który ciągnie się, i ciągnie. Na poboczu ciągle samochody, i samochody. SUV za SUVem. Na zjeździe mija mnie… szosowiec! No to pięknie. Może zabetonowali całe góry, i dojadę po betonie do Szczawnicy?! Wyjeżdżam z lasu na otwarte przestrzenie. Teraz wyjaśnia się po co ten beton. Mnóstwo domów, pensjonatów, nawet jakiś hotel, powyżej 800m n.p.m. Żar leje się z nieba. W końcu beton kończy się, kawałeczek po dziurawych betonowych płytach i wreszcie wjazd na szlak. Okazuje się że na przeł. Obidza można wjechać na szosówce :D Przynajmniej od strony Piwnicznej, bo od Szczawnicy to już inna bajka. Czerwony szlak jak na moje zdolności jest OK, w raz sam. Trochę gładkiego, trochę kamieni, trochę błota i wiecznych kałuż. Nachylenia na zjeździe rozsądne. Docieram do wielkiej polany z kapitalnymi widokami! Pieniny w roli głównej. Drogowskaz na samotnym, uschłym modrzewiu nieco mnie myli, i wjeżdżam w las. Wycofka, czerwony to druga w lewo. Po kamyczkach myk w dół, potem po łące, po hali, znowu kamyczki i jestem w Jaworkach. Fajnie było, ale trochę za krótko. Buczę oponami w dół, przez Szlachtową do Szczawnicy. Szukam jakiegoś gastro. Wciągam wielkie KORYTO kapsalona, mogę buczeć oponami dalej. Krościenko. Wszystko pięknie, ale z czasem stoję SŁABO. Dochodzi 16ta, ale jestem w dupie, tj. pod Słowacką granicą. Do domu ponad 100km, wypadało by być najpóźniej koło północy bo w pon. rano do roboty. A tu jakieś kilkanaście km szlakiem przez Lubań, i potem kolejne kilkanaście przez Turbacz? I potem 70km asfaltu? Nie, to się nie uda. Nie widzi mi się to W OGÓLE. Trzeba znaleźć jakiś PLAN B. O pociągach można zapomnieć, znowu ROZPIERDOLILI linię do Zakopanego i KOLEJ wozi ludzi AUTOBUSAMI (a rowerów NIE WOZI). Planem B jest przeł. Wierch Młynne, a potem kto wie, może GORC? Yhy. Bardzo fajną DDR Velo Dunajec buczę oponami do skrętu na Ochotnicę. Skręcam. Potem mylę drogę i bez potrzeby zaczynam wdrapywać się 21% ścianką… Nie, to NIE TA DROGA. Na Młynne kawałek dalej. Szukam jakiegoś sklepu bo słabo stoję z piciem. Niedziela wieczór, wszystko pozamykane. Jest budka z lodami, kupuję picie i lody. Skręcam wreszcie na Młynne. Jest 18ta, a ja jestem w dupie, tj. w środku Gorców :) Z plusów zaczyna się przyjemny chłodek. Na Młynnych (jak to odmienić?) jestem wpół do 19tej, czyli j.w., w dupie. Z Gorca i wieży widokowej nici, nie ma szans. Zostaje buczenie oponami po asfalcie do Krakowa. 80km buczenia. Extremalnie stromy zjazd do Zasadnego, potem szybki zjazd do Szczawy. Zachodzi zmrok. Przeł. Przysłop Lubomierski wciągam zupełnie sprawnie. Zjazd do Mszany elegancki, przyjemnie się buczało :) Potem to już niby formalność. Jechałem ten odcinek dziesiątki razy, gdy wracałem z gór, i z jednej strony lubię powroty znaną na pamięć tą wojewódzką szosą. Z drugiej strony trochę mi się nie chce już… Remedium na to jest nie myśleć za wiele, tylko pedałować szybciej. I tak też robię. Na tankszteli w Kasinie wspomagam się nie wiem którym już energolem, oranżadą i 7-daysami. Nawijam przełęcz Wielkie Drogi, zaraz potem przeł. Wierzbanowską. Noc jest przepięknie gwieździsta, i ciągle dość ciepła - w ogóle nie wzuję kurtalona aż do samego domu, do pierwszej w nocy! Z przeł. Wielkie Drogi jak zawsze piękny widok na majaczące kilkadziesiąt km dalej światła wielkiego miasta – Krakowa. Gdy tak patrzę nocami lubię zgadywać czym są widoczne w oddali czerwone światełka. Tu jestem pewien, że jeden wysoooki rząd malutkich czerwonych lampek to niemal 300m maszt w Chorągwicy. Słabo widoczne światełka na samym końcu to prawdopodobnie kominy w hucie i/lub EC Łęg, w Krakowie. Zjazd, raz dwa, i są Dobczyce. Nawet nie zajeżdżam do centrum, tylko mielę oponami na obwodnicę i nowy most. Potem jeszcze kilka hopek pogórza Wielickiego do wymęczenia. Dziekanowice, Raciborsko, Rożnowa, ależ to się wlecze. W końcu zjazd finalny, zjazd zjazdów, i jest WIE-LICZK-KA. Na tablicach 20’C :) Po północy, we wrześniu. Szpula prosto dwupasmówką, przez węzeł drogowy w Bieżanowie, bo droga pusta. Do domu dowlokłem się przez 1szą.

Tak jak pisałem, no nie jest to za mądre. Tyle bieżnika zostawiać na asfalcie żeby kilka km po Beskidach pośmigać :) Normalny człowiek jedzie autem, śmiga po Beskidach cały dzień, i wraca autem. Ale ja nie jestem normalny, nigdy nie byłem. Można było ruszyć dupę wcześniej, na pociąg o 6tej. Wtedy wszystko przyspieszyło by się o 2 godziny, i zdążyłbym na ten Gorc, a może kto wie, nawet na Lubań? Co nie zmienia faktu, że i tak było fajnie, było tak jak kiedyś. Naszła mnie po tym tripie ochota na więcej. Ostatnią myślą jest, że kiedyś to się ogarniało takie tematy:

W Górach od wschodu do zachodu Słońca | Droga jest celem - blog rowerowy Pidzej.bikestats.pl

A teraz to… Ja nie wiem jak ja takie rzeczy robiłem, jak mi to tak sprawnie szło. Dziś w jeden dzień to wjeżdżam na jedną górkę, a kiedyś orałem całe pasma. Myślę że kwestia może być w mojej masie ciała. Wtedy ważyłem 70kg, dziś ważę 100 ;)

7.30 - 0.45

Zaliczone szczyty:
Przeł. Obidza 930
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Przeł. Wierch Młynne 750
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502


Kategoria Powrót pociągiem, Terenowo

Przesilenie

d a n e w y j a z d u 369.32 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 26 sierpnia 2023 | dodano: 23.09.2023



Rabka - Pieszczany - [ZSSK] - Bratysława - [ZSSK] - Trzciana - Rabka

https://photos.app.goo.gl/NQRNzDVjN8bcNqj46

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/przesilenie-851ddf5?u=m&sh=qek9hh

Do Rabki przyjechałem w piątek wieczór. Trzeba startować zaraz w sobotę, żeby zdążyć przed załamaniem pogody, które zapowiadane jest na początek przyszłego tygodnia. Nie miałem za bardzo pomysłu na wycieczkę. Stanęło zatem znowu na Bratysławie.

Przygotowuję kanapki z nadprogramowymi parówkami które mi się ugotowały oraz dżemikiem i ruszam. Żar z nieba leje się coraz większy. Pytanie o burzę brzmi nie „czy” a „kiedy i gdzie” mnie złapie. Wspinaczka na przeł. Spytkowicką, Jabłkonka. Próbuję uspokajać się że najbardziej nieciekawe chmury są za moimi plecami oraz nad Babią Górą, ale to jest myślenie życzeniowe. Chmury są wszędzie wokół mnie. W końcu w Trzcianie robi się ciemno jakby był wieczór. Radar burzowy nie pozostawia złudzeń – z zachodu idzie front rozciągający się od Krakowa po B. Bystrzycę. Więc nawet nie próbuję jechać dalej, tylko pozostały do kataklizmu czas przeznaczam na poszukiwanie najoptymalniejszego schronienia. Zabunkrowałem się w Lidlu i czekam. I czekam. I? I z dużej chmury mały deszcz. Popadało tylko trochę. Wg radaru akurat w Trzcianie była mała luka we froncie. Tak że można ruszać dalej. Z plusów to ochłodziło się znaczenie, z 33 do 23 stopni i jedzie się fajnie. Dobijam do rzeki Oravy i za jej biegiem docieram do mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku. W Dolnym Kubinie przejazd moją ulubioną, zadaszoną kładeczką. Z tyłu znowu kłębią się wysokie chmurowe grzyby… Malowniczą drogą wijącą się doliną Wagu docieram do Martina. Skręcam w lewo do centrum, które niedawno odkryłem. Centrum miasta oraz centrum handlowego. Zakupy w Billi. Hamburger w Macu. Przypomniałem sobie dlaczego nie chodzę do Maca. Co z tego że są fajne dotykowe ekrany, klimatyzacja w lokalu i zabawki dla dzieci. To jedzenie nic sobą nie reprezentuje. Mam na myśli cena/ilość jedzenia. Dno, w przysłowiowej budce „u Pani Zosi” można kupić dosłownie 3x większego burgera za takie same pieniądze. Ja wiem że są większe burgery w Macu, ale to już cena idzie w dziesiątki zł… Słońce powoli zachodzi a ja powoli zajeżdżam do Żyliny. Jakieś tam zwiedzanko przejazdem. I dalej, Cestą 61 na Bratysławę, jeszcze 200km. W trakcie drzemki na przystanku budzi mnie ruszające się „coś” w krzakach. Okazuje się że to owieczki tam siedzą. Wygląda na to że znowu jestem na linii frontu burzowego. Ten wg radaru sięga od Krakowa po Bratysławę :) Jechać, nie jechać? Jeśli jechać to jak długo? Oto jest pytanie. Marsova-Rasov. Tutaj kończę bieg i szukam schronu. Jest. Miejscówka pod mostem. Miejsce stojące, z widokiem na cmentarz. Nooo od biedy mogło by być, ale szukam czegoś lepszego. I znajduję :) Wielka altana restauracji. Pełno stołów, ławek, z dwóch stron osłonięta murem, z jednej grubą folią. Światło i gniazdko 230V. Super, nawet tel. podładuję :) Czekam bezpiecznie na nadejście żywiołu. Tym razem z dużej chmury był duży deszcz. Prawie 2 godz. straciłem zanim się całkiem uspokoiło. Totalnie rozwalają mi trasę takie przerwy. Do tego senność, drzemki po przystankach. Idzie to bardzo niesprawnie. Przynajmniej wita mnie efektowny wschód Słońca nad cementownią, którą zawsze mijam w nocy. O skali opóźnienia świadczy, że w Trenczynie zamiast być w nocy, jestem 9ta rano… Plus taki, że można hamburgera wciągnąć, bo gastro otwarte. Temperatura szybko wzrasta, znowu zaczyna się upał. Oraz wiatr w twarz. A ja mam ździebełko dość tego wszystkiego. Fajną DDR-ką wzdłuż Wagu docieram do Piestanów. Jest 14ta. Bez komentarza. Do Bratysławy 80km. A moim marzeniem na tą chwilę jest zanurzyć się w ciepłej wodzie zalewu (Złote Piaski i/lub Vajnory). Jak będę dalej jechał tym tempem to zanurzę się, ale w zimniej wodzie, w nocy. Tak więc wstyd straszny, ale podejmuję decyzję o zakończeniu tutaj jazdy. Resztę podjadę ZSSK. Wciągam pizzę. Przy okazji dostrzegam że Pieszczany to bardzo ładne, turystyczne miasteczko. Miałem inny jego obraz. Zawsze bowiem przejeżdżałem przez nie tranzytem, krajową cestą. Wokół mnie były tylko zardzewiałe blaszane ogrodzenia oraz magazyny. Jadę na Stanicę, wsiadam w pociąg (pośpieszny) i teleportuję się do stolicy Słowacji. Dokładnie to na stację Bratislava-Vinohrady. Zwiedzę sobie stację, oraz dzielnicę o takiej nazwie. Poza tym z tej stacji najbliżej na Vajnory. Ale syf :) Polepione z asfaltowych łat chodniki, z dziurami i chwastami. Zardzewiałe latarnie, czy słowacki hit, 20cm krawężniki przy przejściach dla pieszych (!!!). Opuszczone ruiny zakładów chemicznych. Dlatego tak mi się tu podoba, w Polsce nie ma takich klimatów. (no chyba że w Łodzi ;) ). Zanim zatopię się w ciepłej wodzie zalewu, wciągam kebaba. I jestem gotowy na wodowanie :) Siedzę w wodzie po szyję przez godzinę. To był główny mój cel, gwóźdź programu tej wycieczki. Wyłażę gdy zbliża się wieczór. Pociąg mam wybrany o północy. Czyli kilka ładnych godzin na zwiedzanie. Kusi mnie ta wieża TV na wzgórzu. Nigdy tam nie byłem. Trzeba jechać. Pod górę, jak do Hlavnej Stanicy. Stamtąd do dzielnicy Koliba. Droga wspina się na wzgórze, po bokach domy, wille, pomiędzy którymi prześwituje w dole co jakiś czas rozświetlone centrum miasta. Szosą wspinają się również trolejbusy. Noc jest bardzo ciepła, i jak zwykle w nocy w Bratysławie towarzyszy mi koncert świerszczy. Mijam pętlę trolejbusów „Koliba” a węższa droga wjeżdża w las. Parking, serpentyna, i jest! Televizna veza na Kamziku. Wzgórze 439m n.p.m., a wieża dodatkowe 200m. Robi wrażenie. Jej kształt to jakby dwa połączone ze sobą podstawami ścięte ostrosłupy. Jakieś tam fotki, i trzeba wracać. Skręcam w jakąś ścieżkę do wieży widokowej, ale niestety zgubiłem drogę i na wieżę nie trafiłem. Zjechałem za bardzo w dół i nie chce mi się wracać. Ledwo mi starcza hamulców na ten zjazd, na dole już siły hamującej mało. Zwykłe szosowe hamulczyki mam, na jednym pivocie, a ważę prawie stówę. Jakaś tam rundka przez centrum, pałac prezydencki, zakupy, i na dworzec. W pociągu zajmuję się głównie spaniem. Mam dość. Przesiadka w nocy w Kralovanach. Jak zwykle 1,5h czasu na nocne zwiedzanie wioski, w której nie ma za bardzo co zwiedzać. Najciekawsze są chyba automaty z napojami/jedzeniem na stacji. Nadjeżdża rozklekotany spalinowy wagon motorowy. Będzie rok 2050 a na Słowacji/w Czechach dalej będą jeździły te pojazdy z socjalistycznego ustroju ;) Za to wieszaki na rowery mają porządne, marki PRO!! Ryk diesla w żaden sposób nie przeszkadza mi spaniu. Budzę się gdy zaczyna świtać, w zupełnie innej rzeczywistości. Zamiast upałów dżdży deszcz. W Trstenie, pod polską granicą, po 6tej rano. Na szczęście mżaweczka taka, że nawet nie ma potrzeby zakładać p/deszczowego nieprzepuszczalnego ubrania p/deszcz. na siebie. W Polsce deszcz ustaje, tak że toczę się do Rabki w zupełnie przyjemnej pogodzie. Ale mi się nie chce. Wynagradzam sobie tą męczarnię cheeseburgerem w Rabce. 18zł, kładzie na łopatki syf z McDonalda. Na kwaterze koło południa.

Przesilenie. Tak można nazwać tą trasę. Przedobrzone, na siłę, nie chciało mi się, miałem dość. Spowalniały mnie burze, wiatr w twarz i upał. Ale z drugiej strony coś tam pojeżdżone, 370km wpadło. Coś tam nowego zobaczyłem: wieżę na Kamziku, centrum Pieszczan, dzielnice Koliba i Vinohrady w Bratysławie. Wykąpałem się porządnie w Złotych Piaskach! Kilka hamburgerów zjadłem ;) Tak że ogólnie było fajnie. A nie czuję specjalnie potrzeby żeby cokolwiek komukolwiek, czy sobie, udowadniać. Przejechałem mnóstwo ciężkich tras, i mnóstwo ciężkich tras jeszcze przejadę.

Zaliczone szczyty:
przeł. Spytkowicka 709 (x2)
Kamzik 439 (Małe Karpaty)

9.00 (sb) - 11.45 (pn)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023

WaWa 3

d a n e w y j a z d u 162.99 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 19 sierpnia 2023 | dodano: 25.08.2023



https://photos.app.goo.gl/qvFjU2e6Te6q51Ug6


Kategoria > km 150-199, Powrót pociągiem

Bratysława

d a n e w y j a z d u 387.77 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 12 sierpnia 2023 | dodano: 15.08.2023



https://www.alltrails.com/explore/map/12-14-08-2023-bratislava-45645a2?u=m&sh=qek9hh

https://photos.app.goo.gl/FqycCMrCfzhwsCHKA

Nieuchronnie zbliżający się długi weekend oznaczał nieuchronnie zbliżający się długi trip. Problemy jednak były dwa: po pierwsze jakaś infekcja, zatkany kinol, osłabienie, ogólnie organizm chodził mi na 3 cylindry, brakowało mocy. Może to sprawka Eris? Najnowszy waria(n)t Kovida, gdyby ktoś nie był na bieżąco z wariantami wirusów. Drugi to to, że 15 sierpnia chciałem pojechać na defiladę do Warszawy. Ostatecznie wyszło tak, że słaby organizm nie stał się wymówką dla długiej trasy, a na defiladę niestety zabrakło miejsca w grafiku. A zaatakować postanowiłem Bratysławę, jako że ostatnio nie udało mi się tam dotrzeć. Mając na uwadze ww. infekcję postanowiłem skrócić nieco trasę - podjechać PKP i wystartować z New Targu. Tak naprawdę miałem jeszcze plan B, polegający na tym, że zaoszczędzone 60km na starcie pozwoli wydłużyć nieco trasę. I że z Bratysławy polecę na Wiedeń. Lub przed Bratysławą zaliczę jeszcze Gyor (HU) - jeszcze nie byłem. Yhy. Polecę. Zaliczę. Nom. Ledwo doczołgałem się do Bratysławy :D Tzn. nie czołgałem się przez 390km. Przez pierwszych 300 jakoś to szło, była przyjemność z jazdy. Potem odcięło mi moc, tak że tylko ostatnich 90km było wymęczone, siłą woli.

A wycieczkę zacząłem dość wcześnie jak na mnie, budzik obudził mnie o 6.00. Tak żeby wyruszyć o 6.20, pociąg o 6.50. Na szczęście zorientowałem się że pociągi Krk-Zakopane zatrzymują się na bliższej mi, niedawno wybudowanej stacji Kraków-Podgórze. Bo już chciałem wstawać 5.00 i dymać na Krk Główny na pociąg o 6.30 :D Gdy nadjechał pociąg, przypomniałem sobie że jazda pociągiem do Zakopanego w początek długiego weekendu nie jest mądrym pomysłem. Opóźniony i nabity na full. Udało się wepchać po sprawdzeniu 3 czy 4 drzwi. No nie da się ukryć że tłok generowali w dużej mierze rowerzyści, a dokładnie to ich rowery ;) W okolicach jednego tylko wejścia Pani Konduktor naliczyła ich 26 sztuk! W całym pociągu mogło być ze 3 razy tyle. Co jednak najważniejsze ludziom nie brakowało dobrego humoru, i z uśmiechem na twarzach podawali górą rower, ponad morzem rowerowego złomu, gdy ktoś potrzebował wysiąść :D Gdy jednak ktoś chciał iść to toalety to już tak różowo nie było. Trzeba by przenosić ludzi ponad tym rowerowym złomem :D A może to nazwa pociągu tak poprawiała humor całemu towarzystwu? „Luxtorpeda” tak zwie się ów połączenie. Ani to lux, ani torpeda :D Syryjscy imigranci w takich warunkach podróżują żeby się dostać do Francji. W New Targu pół godziny opóźnienia, tak że 100km z hakiem trasa zajęła Luxtorpedzie 3 godziny :) Ogólnie to założenie jest też dziś takie, żeby pojechać do tej Bratysławy trochę innymi drogami. Bo zawsze jeżdżę tam jedną i tą samą trasą, Chyżne – D. Kubin – Żylina – Trenczyn – Trnava. Tak więc na początku w New Targu muszę odnaleźć początek słynnej trasy rowerowej do Trzciany. Wstyd przyznać, ale jeszcze nią nie jechałem, i zawsze cisnę krajową 7ką na Chyżne. Początek trasy zlokalizowałem, widzę go za zamkniętą bramą. Jakiś wieśniak pewnie zagrodził, żeby ludzie mu nie jeździli prywatną drogą, w jego prywatnym mieście, w jego prywatnym świecie. Tak więc ze 3km musiałem nadłożyć naokoło. Sama ścieżka rowerowa to naprawdę extraklasa, jak w Austrii jakiejś. Idealnie gładka asfaltowa alejka, płynnie i zwinnie poprowdzona przez pola, lasy, wzgórza Nowotarsko – Orawskiej krainy. Jest pewien haczyk – dlatego jest tak pięknie, równo i gładko bo idzie ona śladem zlikwidowanej linii kolejowej… No to już nie jest fajne. Brakuje tego połączenia kolejowego N. Targu z Trzcianą. Po prostu idzie po dawnych nasypach i wiaduktach kolejowych. W jednej z dawnych stacyjek urządzone jest natomiast bistro dla rowerzystów. Dużo różnej klasy bikerów, w tym również tych niedzielnych oraz rodzin z dziećmi, których zapewne cieszy brak ostrych podjazdów. Widoki piękne, pogoda takoż, ale jakoś niemrawo mi ta jazda idzie. Po chwili uświadamiam sobie dlaczego. Dzięki temu łagodnemu wyprofilowaniu można nie dostrzec że do granicy PL/SK cały czas delikatnie wspinamy się do góry. Po przekroczeniu granicy, gdy leci się bez wysiłku 40ką, wszystko się wyjaśnia. W każdym razie polecam ten odcinek, muszę więcej pojeździć trasami VeloCośTam. Na pewno jest to ciekawa odmiana od moich „ścieżek rowerowych”, o dwu- lub trzycyfrowych numerach (drogi krajowe/wojewódzkie po prostu). Od Trzciany póki co jadę starym szlakiem, ścieżką rowerową nr 59 ;) Również bardzo fajna, meandruje ona pomiędzy górami doliną rzeki Oravicy, a potem rzeki Oravy. Fotka mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamczu, dwa niewielkie podjazdy i już Dolny Kubin. Pora zrobić tanie mniej drogie zakupy, bo skończyły mi się kanapki i picie. Oraz zaaplikować drugi raz krem z filtrem, bardzo ważne żeby o tym pamiętać. Mijam Kralovany - dobrze znane mi miejsce, za sprawą częstych tutaj przesiadek na stacji kolejowej. Tutaj też rzeka Orava wpada do Wagu. A ja zwykle jadę za biegiem Wagu, do Bratysławy. Tym razem jednak zrobię inaczej. Skręcę na Martin i polecę pojadę przez Prievidzę, Topolczany. Chyba jeszcze nie jechałem przez te miasta, a ilość km podobna jak przez Żylinę i Trenczyn. W międzyczasie się zobaczy czy prosto do Bratysławy czy jakiś skok w bok, np. na ten Gyor. W Martinie udaje mi się nie zapomnieć o zakupach przed nocą. Oraz wciągam wreszcie ciepły posiłek - zasłużonego kebaba. Na scenie na rynku jakaś impreza. Rozbawianiem ludzi zajmują się głównie trzej żule, tańczący w rytm muzyki :) Powoli zbliża się noc. Nie zapowiada się ona tak ciepło, jak w czasie lipcowych upałów. Jazda z gołą klatą raczej odpada. Zastanawia mnie co ubiorę na głowę bo zapomniałem czapki pod kask. Do wyboru mam: koszulki, majtki, materiałową siatkę, foliowe worki i kąpielówki. Stanęło na tych ostatnich. Czapka to to nie jest, ale zapewnia jakąś ochronę głowy i uszu przed pędem zimnego powietrza. Krajobraz płynnie, ale zmienia się. Docieram wszak na południe Słowacji. Tak że najwyższe szczyty górskie zostawiam za plecami. Mniejsze (pa)górki towarzyszyć mi będą prawie do końca, ale głównie tylko jako widoki na horyzoncie, droga będzie coraz to bardziej płaska. W okolicach Prievidzy jedna z ostatnich, niewysoka górka, przełęcz. Po drodze ciekawostka. Na zupełnym odludziu, w niczym niewyróżniającej się wiosce wyremontowany przystanek autobusowy (to jeszcze można zrozumieć), oraz zasilaną energią słoneczną „automat”. Z gniazdkami do ładowania wszy-stkie-go. Jest USB 5V 1/2A, jest zapalniczka 12V i gniazdo 230V niczym w domu. I to wszystko razy dwa, i akumulatory też chyba dwa. I elektryczna pompka, i jakieś turystyczne komunikaty głosowe (nieaktywne). Najciekawsze jest natomiast z tyłu automatu. Automatyczny defibrylator! Na pewno uratuje niejedno życie, gdy ktoś dostanie zawału akurat na tym przystanku, akurat w tej wiosce. Ja z defibrylatora jednak nie korzystam, jeszcze jako tako jadę. Korzystam natomiast z USB, i w czasie odpoczynku dobijam telefon o 10%, obniżając napięcie w aku automatu z 13,1 na 12,8V. Prievidza, Partizanskie, Novaky. Takie mijam miasta, ale mało co z nich zapamiętałem. Ogólnie dość przemysłowe okolice, sporo kominów i buchających parą wodną chłodni kominowych. Z jednego takiego obłoku kropił nawet mały deszczyk. Utkwiła mi tylko w pamięci, oraz również na zdjęciu jakaś płaskorzeźba/pomnik, zapewne z poprzedniego ustroju. Chyba w Prievidzy. Gwieździsta sierpniowa noc oznacza spadające gwiazdy. Jedną widziałem, i pomyślałem sobie pewne życzenie (tajemnica jakie). Przed świtem chłód taki, że zakładam na wierzch drugi kurtalon. Do Topolcanów dojeżdżam o poranku, tak że niewysokie tempo spada coraz bardziej. Coraz więcej odpoczynków i drzemek na przystankach. Temperatura szybko wzrasta, dzień zapowiada się upalny. Za to pogoda 100% stabilna, prognozy zgodnie mówią o 0% szans na burzę. Gyor jak i inne plany wydłużenia trasy dawno odchodzą w niepamięć. Celem jest dowlec się do Bratysławy i nie skonać po drodze. W Topolczanach szukam jakiegoś gastro, ale dziura straszna, w niedzielę wszystko pozamykane. Zbieram siły leżąc pół godziny nad rzeką w cieniu, a jakże, topoli, ale niewiela to daje. Ewidentnie trzeba zjeść coś ciepłego. Mija doba od wyjazdu, a na liczniku raptem 250km… Katastrofa, moja norma to 300+ w ciągu pierwszej doby. Ale j/w, jakaś infekcja mnie męczy, śpiki i ropa z zatok. Zamiast Węgier odbijam w prawo, na Hlohovec. Można było tam pojechać krótszą drogą, trzycyfrówką, ale nie byłem zdecydowany co do dalszej trasy, i teraz muszę trochę nadłożyć. Przed Hlohovcem trzeba wciągnąć mały podjazd, na tej cholernej, rozgrzanej patelni bez drzew. Hlohovec to również przemysłowe okolice. Wielkie zakłady chemiczne, a niedaleko widać chłodnie kominowe elektrowni, jeśli się nie mylę – atomowej. W końcu jest jakieś otwarte bistro. Wciągam dużego burgera i równie dużego Monstera. Pani przygotowuje mi posiłek, po czym zamyka lokal, i odjeżdża swoim starym BMW. A teoretycznie ciągle otwarte, do wieczora. Tak że szczęście mi dopisało. Hamburger stawia mnie na nogi na parę kilometrów, ale ogólnie to nie jest to TdF. Za Hlohovcem dobijam do znanej mi ścieżki rowerowej szosy nr 61, którą zwykle jeżdżę na Bratysławę. Zaraz jest też znana mi skądinąd Trnava ;) Odpoczynek w cieniu drzew. Wychodzę na ostatnią prostą, ~30km, ostatnie miasteczko Senec, i Bratysława. Trochu przyspieszam, ale już nie siłą mięśni a raczej siłą woli. Chcę po prostu jak najszybciej zanurzyć w ciepłej wodzie Złotych Piasków (zalewy na przedmieściach miasta). Jak będę się tak wlókł to mnie noc zastanie, i woda będzie zimna. Tylko ta woda mi w głowie. Zrzucić przemoczone od dwudniowego potu szmaty i wskoczyć do wody. Tylko to mnie teraz napędza. Ostatnia drzemka na poboczu drogi, Senec, wyblakła od Słońca tablica „Bratyslavski samospravny kraj”. Reanimacja na stacji OMV za pomocą energetyka i lodów, tylko to jestem w stanie teraz przełknąć. Bratys…. A nie. Ku*wa nie. Jak człowiek ma trochę sił jeszcze to drogowcy postanowili remont tera robić i jest parę km zradełkowanej nawierzchni. Bratys…. tak, Bratysława :) Dochodzi 18ta. 330km w 32h. Średnia ok. 11km/h brutto. Czem prędzej w prawo, na Vajnory. Tak się nazywa tak naprawdę zalew po prawej, ten bardziej dziki. Złote Piaski to ten po lewej, bardziej urządzony pod turystów. Znajduję wolne zejście, bez ludzi nad wodą. Zanurzam się ciepł… chłodnej już jednak wodzie. Chyba zdążyłem w ostatniej chwili z tą kąpielą. Trzeba wchodzić powoli, żeby nie dostać szoku jakiegoś. Co za ulga. Znowu podgląda mnie ciekawska, zboczona kaczka. Zawsze gdy się tu kąpie podglądają mnie kaczki. Nie wiem dlaczego. Tyle dobrze, że nie kaczory. Przebieram się w czyste ciuchy, czas ustalić plan zwiedzania/plan powrotu pociągiem. Ale nie, jednak nie. Nie mogę sobie odpuścić. Jeszcze druga kąpiel, w drugim zalewie, we właściwych Złotych Piaskach :) Tam jest też plaża nudystów. Czyli starych grubych 60-letnich dziadów i pomarszczonych 70-letnich bab, którym odbija i nie mają co ze sobą zrobić, i łażą na golasa. Umyłem też łeb robiąc fryzurę „na podróżnika rowerowego”. Gdy zażyłem po raz drugi ochłody, czas ruszać do centrum. W sumie na razie to kierunek dworzec, hlavna stanica. Bo przez neta nie da się kupić biletu na rower. Jest niedziela wieczór, powrót raczej jutro o świcie. Pewną opcją powrotu jest pociąg o północy do Kralovan, potem kolejny, i o świcie w Trzcianie. Z Trzciany do New Targu 40km znowu tą fajną ścieżką rowerową, i ostatni pociąg New Targ-Krk. Ale odpuszczam, nie mam siły na te 40km. Chcę też sobie na spokojnie pozwiedzać Bratysławę. Zwiedzam na razie przejazdem, blokowiska, osiedla domków, wielkie parkingi centrów handlowych. W zasadzie jadę na pamięć na ten dworzec, GPS nie potrzebny. W końcu jest charakterystyczny podjazd pod stanicę. Na górze równie charakterystyczny budynek dworca (z poprzedniego ustroju), a przed nim wielka pętla autobusowa/trolejbusowa/tramwajowa. Cała zastawiona czerwonym taborem komunikacji miejskiej. Zanim kupię bilety ewidentnie muszę kupić coś do jedzenia. Niedziela wieczór nie daje wielkiego wyboru. Ulubiona buda z burgerami na dole, przed podjazdem pod dworzec zamknięta. Zadowalam się taką sobie bagetą z szynką, tak sobie podgrzaną w mikrofalówce. Kupuję bilety, o 6.20 pociąg do Żyliny, i potem drugi do Bogumina (Czechy, zaraz koło polskiej granicy). Ostatni bilet, z Bogumina (lub Chałupek, po drugiej stronie CZ/PL granicy) zostawiam sobie na potem. I to był dobry wybór. Byłbym ponad 100zł w plecy, a tak będę „tylko” kilkadziesiąt zł w plecy. Dlaczego – o tym potem. Na razie zajmijmy się zwiedzaniem. Na pierwszy ogień, póki jeszcze trzymam się na nogach – wzgórze zamkowe. Trochę jest do podjechania. Jakieś tam fotki zamku i wielkiej flagi Słowacji, ale nie mało co z nich wyszło… Jak się oszczędza i kupuje telefon za 650zł to potem zdjęcia są jakie są. Ze wzgórza, pełnego bogatych willi i posiadłości pięknie widać też panoramę miasta, pełną coraz większej ilości wieżowców. Na zdjęciu widać mało co. Strooomy zjazd w dół. Fotka na tle słynnego mostu SNP, drugiego obok zamku symbolu Bratysławy. Przejeżdżam tymże na drugą stronę Dunaju. Poza centrum gdzie jest niewielki zgiełk (noc ndz/pon) to Bratysława jest cicha i spokojna, rozbrzmiewa tylko koncert chrząszczy. To z czym kojarzy mi się nocna Bratysława i Wiedeń to właśnie te grające chrząszcze. Widocznie taki klimat że tyle ich tu jest. Zawsze też ciekawią mnie też rosnące tu drzewa z liśćmi na długich pędach. Jest to gatunek niespotykany w Polsce, lub spotykany bardzo rzadko. Park, drzemka. Powrót z powrotem na północny brzeg starym mostem, tym chyba jadę pierwszy raz. Znowu na drugą stronę Pristavnym Mostem. Ten właśnie most, a nie SNP, robi na mnie największe wrażenie. Bo jest po prostu ogromny. Na górnym poziomie jezdnia 2x3 pasy, na dolnym 2 tory kolejowe i z boku kładka dla pieszych/rowerzystów. Pomiędzy dwoma poziomami ogromna kratownica, wysoka na chyba z 8 metrów. Cały most chyba z 25 metrów ponad rzeką/zaroślami na brzegach. Tak że konstrukcja sięga koron drzew. A z obu stron prowadzą na niego plątaniny gigantycznych, betonowych estakad wspartych na wielkich filarach. Do tego wyrastające z zarośli 30m słupy z bill-boardami, tak żeby było je widać z jezdni mostu. A pomiędzy belkami kratwonicy widok na żurawie portu na Dunaju, i wieżowce centrum miasta. Lubię jeździć tym mostem. Pozwiedzałem jeszcze centrum z wspomnianymi nowiutkimi wieżowcami, podrzemałem na ławeczkach. Km za wiela nie zrobiłem, może ze 40 w ramach zwiedzania miasta. Bo już autentycznie opadałem z sił. Tak że ostatnich kilka km po prostu zrobiłem spacerkiem. Wsparty o kierownicę roweru, niczym 100-letni dziad o swój balkonik :D Doczłapuję na dworzec, ciepła noc dobiega końca, wstaje nowy dzień. Robię ostatnie fotki, resztką sił wnoszę rower po schodach. Wrzucam rower do pociągu, konduktorka zamyka go w „komórce” na rowery i bagaże, zwalam się na fotel i idę spać. W Żylinie wytaczam się na dworzec. Pół godziny do odjazdu. I numer ten co kilka lat temu, gdy wracałem z ataku na Wiedeń. Spier&)#$^ mi pociąg. Jak? Nie wiem. Był na tablicy że odjeżdża z nastupiste (peronu) pierwszego o 8.34. Minęła 8.34, pociąg nie nadjechał. Zniknął za to z wszystkich tablic, tych wewnątrz dworca też. Jakby był opóźniony to by wisiał dalej na tablicach z godz. 8.34 i podanymi minutami opóźnienia. Być może była zmiana peronu, o czym powiadomili przez głośniki po słowacku, a ja nie słuchałem uważnie… Zresztą cały dworzec jest w remoncie i jakieś komunikaty o zmianach w peronach i odjazdach. W ten sposób przepadło mi kilkanaście Euro. Następny jest Leo-Express. Odjazd 9.02, +55minut opóźnienia, czyli o 10tej. Kupuję bilet przez neta. Tym razem pociąg mi nie uciekł, słuchałem uważnie komunikatów. Przynajmniej pierwszy raz przejechałem się Leo-Expressem. Prywatny czeski przewoźnik który obsługuje trasy charakterystycznymi, czarnymi składami. No to jest to poziom wyżej, niż polska LuxTorpeda :) Szerokie fotele, mnóstwo miejsca, konduktor jest też „kelnerem” i roznosi gorące napoje i różne przekąski. Jest też „security”, czyli ochroniarz który zajmuje się głównie sprzątaniem i noszeniem wielkich worów ze śmieciami. Jakby nie patrzeć - ochrania pociąg przed brudem. Do Bogumina docieram o 11.25. Mam na celowniku pociąg do Krakowa o 11.34. Zdążam z zapasem, bo ten też opóźniony, o 25 minut. Kupuję bilet w pociągu – to właśnie tutaj NIE STRACIŁEM drugi raz 50zł. Nie kupując biletu na wcześniejszy, inny pociąg, na który bym nie zdążył. Jadę zaś expresem Porta Morawica z Grazu (A) do Przemyśla. Załapuję się na miejsce siedzące w wagonie I klasy. Tj. miejsce siedzące na podłodze, w przedsionku wagonu I klasy ;) W sumie nawet komfortowe – austriacki luksusowy wagon z panoramicznymi oknami zachodzącymi na dach, więc nawet w przedsionku jest miękka wykładzina na podłodze. Większy komfort niż w klasie II na fotelu. Bo tam nie działa klima. A tu wystarczy leniwie ruszyć nogą i fotokomórka automatycznie otwiera drzwi od luksusowego przedziału I klasy, i wpada trochę chłodnego powietrza :D Komunikat o pożarze na stacji w Rybniku czy gdzieś tam, nie wiadomo kiedy pojedziemy dalej… Na szczęście tylko +15minut opóźnienia. Do Krk EKSPRES dowlókł się koło 15tej…

Udana wycieczka. Pomimo słabości udało się osiągnąć cel minimum, tj. Bratysławę. Zaliczyć nowe drogi, nowe miasta, coś tam pozwiedzać, wykąpać się, nie zasłabnąć, nie usnąć na rowerze, przejechać się LeoExpressem. Jak na ironię objawy ustąpiły dzień po trasie, we wtorek. Bratysława zawsze spoko.

6.20 (sb) - 15.35 (pon)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Turbacz 2

d a n e w y j a z d u 109.56 km 24.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Piątek, 4 sierpnia 2023 | dodano: 06.08.2023



https://photos.app.goo.gl/8ks4xDxSZJQ5R1m16

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/4-08-2023-turbacz-2-71f6278?u=m&sh=9unefr

Biorę wolne na piątek aby zdążyć z tym Turbaczem przed zapowiadanym weekendowym potopem. Myślałem czy by tak jak zwykle nie podjechać Regio do New Targu i stamtąd wystartować, ale nie chce mi się wstawać o wpół do siódmej rano. Tym razem wjadę od strony Koninek. Wyruszam grupo po ósmej. Zachmurzenie pełne, pogoda niestabilna, możliwe przelotne opady deszczu i burze. Gdy za Dobczycami z 45minut siedzę na przystanku żeby przeczekać deszcz zastanawiam się czy to w ogóle był dobry pomysł. Może trzeba było założyć wielką zieloną torbę i pojeździć po McDonaldach? Gdy przestaje padać ruszam dalej. Powoli to idzie, może wprowadzić plan B, i za Wiśniową w prawo, na Lubomira? Nie, jednak nie. Turbacz. W Wiśniowej zakupy w Biedrze. Gdy docieram do Mszany pięknie się rozpogadza, i wychodzi Słońce. Wciągam solidnego i niedrogiego (14zł) hamburgera. Skręcam na Niedźwiedź, Porębę i Koniki. Już wiem skąd nazwa Poręba Wielka. Wysoko piętrzące się składy desek, sterty bali i zapach świeżego drewna z wszechobecnych tartaków mi to wyjaśnia. Zanim zdążę dotrzeć do Koninek, znowu zachmurzyło się, i to całkowicie. Tak że na szlak wjeżdżam pełen obaw. Godzina jest 15ta, tak że bez komentarza… Na Turbaczu będę pewnie o 17tej (yhy…) Szlak rowerowy (narciarski?) to bardzo przyjemna, równa, twarda leśna droga z wbitymi w ziemię drobnymi kamieniami. O sensownych nachyleniach, tak że wysokość nabiera się całkiem sprawnie. Ileś zakrętów i metrów przewyższenia dalej, docieram do wyciągów krzesełkowych na Tobołów. Do tej pory szlak bezludny, na Tobołowie wreszcie spotykam pierwszego turystę, a może lokalsa? Czarnego kota ;) Tutaj obieram szlak zielony. Niebo znów staje się błękitne (na chwilę). Zaliczam Tobołczyk/Tobołów, polna droga bez błota. Chciałem obejrzeć obserwatorium na Suchorze, ale jakoś je ominąłem, pewnie zarosło lasem i nawet go nie zauważyłem. Aby ominąć ekstremalnie stromy odcinek zielonego szlaku, jadę objazdem „kopaną drogą”. Pierwsze duże dawki błota :) Do czerwonego dobijam między Starymi Wierchami a Obidowcem. Znowu zachmurzenie pełne. Atakuję Turbacz, odpędzam od siebie myśli o jakimś skróceniu trasy. Kto jechał ten wie jak piękny jest GSB na tym szczytowym odcinku Gorców. Miejscami szlak cały tonie w różu kwiatów. Zaczynam myśleć o drodze powrotnej. Gdybym chciał zjechać do Rabki, i potem męczyć asfalt do Krakowa, to pewnie wróciłbym między 1 a 2 w nocy. Jeśli zjechałbym po śladzie do Poręby i Mszany to pewnie nie wiele wcześniej. Średnio mi się to widzi, dzisiejsza trasa ma mieć charakter wycieczki lekkiej, przejażdżki. Sprawdzam temat pociągów. Jest TLK z New Targu o 20.29. I chyba w ten pociąg będę celował. Na razie jedynymi utrudnieniami na ubitym szlaku są "wieczne kałuże", dziś większe niż zwykle. Kawałek dalej zaczyna się natomiast stroma, pełna luźnych kamieni rynna i zaczyna się prowadzenie. Ale to świadczy też że zbliżam się do szczytu. Na trasie nieliczni turyści. Docieram do rozległych polan i szałasowego ołtarza, czyli tuż tuż. Sam szczyt Turbacza na razie (jeśli nie w ogóle) pominę. Priorytetem są na tą chwilę piwko i naleśniki w schronisku. Dlatego z czerwonego skręcam w idący nieco niżej niebieski/zielony/żółty. Szlak znów staje się przejezdny.  Mym oczom ukazują się pierwsze zabudowania, a zaraz potem ogromny budynek schroniska. Ruch jest, sporo bikerów, ponad połowa na e-bikach… Ale z drugiej strony lepsze grube dziadki na e-bikach niż terroryści na motórach krosowych. Znowu się rozpogadza. Kupuję bilet na pociąg (35zł) oraz realizuję główny cel wycieczki, tj. piwko & naleśniczki (15+25zł) :) Na szczyt i fotkę pod obeliskiem zabraknie dziś czasu. Jest po 18tej, mam dwie godziny do odjazdu. Obieram żółty szlak, sprawnie wjeżdżam się nim do góry to w dół powinno być jeszcze sprawniej. Tabliczki mówią o 2,5h pieszej wędrówki. No i idzie szybko. Szybko też zaliczam wodowanie – tzn. prawy but ląduję w wiecznej kałuży :D Potem odcinek tak błotnisty, mazisty i kleisty że nie ryzykuję i kawałek sprowadzam. Głupio bym potem wyglądał w pociągu po takiej glebie w to błoto ;) Potem odbijam z żółtego w prawo, czerwony rowerowy. Szeroka leśna droga, tutaj to już się po prostu pędzi. Nawet VW Polo dał radę się tu wdrapać. Do asfaltu docieram po 45 minutach od schroniska. Tak że zdążyłem jeszcze umyć trochę koła w potoku, zjeść kebaba i kupić wodę. W pociągu szybko uświadamiam sobie że jestem geniuszem. Pomysł powrotu pociągiem był zaiste genialny. Jakiś ledwo żywy jestem i śpiący. Jak sobie wyobrażę że zamiast drzemać wygodnie oparty o plecak nawijał bym teraz na 2,2” oponach podjazdy między Rabką a Krakowem to……… Sam pociąg za szybko nie jedzie (choć w dalszym ciągu szybciej od roweru). 118km wg biletu w 2h 38min to nie jest rekord świata :D 45km/h średnia brutto. W Krk po 23ciej. Zajeżdżam na myjkę DELIKATNIE opłukać oponki i ramę, omijając łożyska. W domu po północy. Udana wycieczka, Turbacz zawsze spoko. Pogoda wytrzymała, piwko/naleśniczki weszły pięknie. Aż kusi żeby jakiś grubszy trip po górach zrobić, jak za starych dobrych czasów. Sezony 2012, 2013, 2015, 2016 - wtedy ostro katowałem się na Beskidzkich szlakach. Potem kupiłem szosówkę :D

8.20 - 00.20


Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem, Terenowo

Trnava

d a n e w y j a z d u 377.29 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 21 lipca 2023 | dodano: 23.07.2023



https://photos.app.goo.gl/P8TUjRMmaaPmfdsf6

https://www.alltrails.com/explore/map/trnava-21-22-07-2023-b93f118?u=m&sh=qek9hh
(Na rowerze: Rabka - Bahoń
Pociąg: Bahoń - Trnava
Rower: zwiedzanie Trnavy
Pociąg: Trnava-Kralovany-Trstena
Rower: Trstena-Rabka (45km)
Dlatego ślad ma 320km, a we wpisie jest prawie 380.)

Budapeszt zajął mi niedzielę-poniedziałek-wtorek, tak więc plan jest taki że środę i czwartek przeznaczę na regenerację, i zostaje mi piątek-sobota na jeszcze jeden dłuższy trip. Założenie jest takie, że ma to być trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem. W niedzielę muszę wracać do Krakowa. Stanęło na Bratysławie, powinienem zdążyć (yhy). Upały się (gwałtownie) skończyły, a prognozy pogody zapowiadają spore zachmurzenie i możliwe burze oraz przelotne opady deszczu. Natomiast im dalej na południe tym prezentuje się to lepiej. Czyli muszę po prostu jak najszybciej napierać na południe :)

Ambitny plan startu o 6 kończy się jak zwykle, tj. startem o wpół do ósmej. Trochę czasu zajęło mi przygotowanie eksperymentalnych bułek z twarogiem, kalarepą i ogórkiem surowym/kiszonym (po prostu z tym co mi zostało w lodówce). Poranek zgodnie z prognozami jest pochmurny, z małymi przejaśnieniami, ale ciepły. Zlatuję do Rabki, wciągam śniadanie w postaci ww. bułek, po czym wspinam się do ronda na starej Zakopianki, i obieram kurs DK7 na Chyżne. Zachmurzenie ciągle duże. Wygląda na to że obejdzie się bez klajstrowania się kremem z filtrem :) Przynajmniej w piątek. Wspinam się na przeł. Spytkowicką, gdzie jak to zwykle bywa Krokodylki w swym ciemnozielonym busiku prowadzą polowanie na ciężarówki. Rzut oka na Babią Górę, potem na Tatry. Nad Tatrami nieciekawie, ciężkie i ciemne chmury, nie chciałbym być teraz na Tatrzańskim szlaku. Na Słowackiej granicy melduję się po 10tej. W Twardoszynie przerwa na burgera/frytki, w cieniu ogrooomnych topoli. Przed Oravskim Podzamokiem staje się to co stać się musi, czyli dopada mnie spory, ale przelotny deszcz. Przeczekuję na przystanku. Obowiązkowa fotka mojego ulubionego zamku. Potem pada raz jeszcze, oczywiście przestaje w momencie przyodziania się w ubranie p/deszcz ;) W Dolnym Kubinie, żeby nie przejechać tylko tranzytem, w ramach zwiedzania przejeżdżam przez charakterystyczną, drewnianą kładeczkę nad rzeką Oravą. We Vrutkach oględziny pomnika-armaty, pamiątki po tutejszym powstaniu. Podobnie jak ostatnio rezygnuję z górzystego objazdu trzycyfrówką przez Terchovą, i ryzykuję jazdę nieciekawym kiedyś odcinkiem krajówki Strecno-Terchova. I to był dobry wybór. Okazuje się że remont już zakończony, nowy gładki asfalt, i ktoś poszedł wreszcie po rozum do głowy. Zamiast drogi 1+2, z kierunkami ruchu rozdzielonymi separatorami i bez poboczy, zrobili szosę 1+1 z szerokimi, asfaltowymi poboczami :) Wreszcie rower przestaje tu być zawalidrogą na dystansie kilku km i można go wyprzedzić. A rowerzysta, w tym przypadku ja, może jechać bezstresowo. Wreszcie można spokojnie podziwiać piękno „kanionu” rzeki Wag. Rzeka meandruje tu w głębokiej kotlinie, po obu stronach strome zbocza gór, porośnięte soczyście zielonym lasem. Droga i linia kolejowa przyklejone są do z trudem wyszarpanego przyrodzie skrawka zbocza, po lewej stronie rzeki. Przyroda upomina się o swoje i jest miejsce, w którym nowo wyremontowana droga osunęła się do rzeki. Wreszcie też dostrzegam, że na wzgórzach obok jest nie jeden, a dwa (może nawet 3? nie pamiętam) zamki/ruiny zamków. Na fotce zdjęcie tego najciekawszego, stojącego na skale, która wsparta jest betonowym wzmocnieniem. Na wjeździe do Żyliny dostrzegam ciekawy pojazd – wiertnicę na 6-osiowym podwoziu Tatry, niestety nie ma jak podjechać żeby obadać z bliska. W ramach zwiedzania przejażdżka przez centrum Żyliny. Zjeść coś ciepłego niestety zapomniałem. Za miastem wskakuję na „ostatnią prostą”, tj. 61 na Bratysławę. „Ostatnia prosta”, bo choć to równe 200 kilosów, to jednak do samej stolicy prowadzić mnie będzie jedna droga, number 61. Bez patrzenia na drogowskazy, tylko na tablice kilometrowe. Pod wieczór rozpogadza się wreszcie, a Słońce na dobre wychodzi zza chmur. Za chwilę oczywiście schowa się za górami. Cisnę ile wlezie i zdążam 10 minut przed zamknięciem Kauflanda w Povazskiej Bystrzycy. Udaje mi się zrobić niedrogie mniej drogie zakupy na noc. W tym przypadku ledwo zdążyć a prawie zdążyć robi wielką różnicę. To prawie jak być albo nie być. Przetrwać noc na Słowackich zadupiach albo skonać z głodu. Ew. zbankrutować na zakupach na nielicznych całodobowych stacjach benzynowych. W miasteczku załapuję się też na jakiś koncert, festyn. Bardziej jednak niż grane utwory interesują mnie obiekty gastronomiczne ;) Wciągam kubełek frytek. Obładowany zakupami i najedzony mogę ruszać w kolejne km nocnej podróży. Ta odbywa się bez przygód. W Trenczynie tylko dopada mnie mocny, ale przelotny deszcz, ostatni już w tej trasie. Poza tym noc jest nadspodziewanie ciepła, można jechać z gołą klatą. Oraz krótka, zaraz wita mnie nowy dzień. Wraz z porankiem zaczyna się senność i lekkie zamulenie, spowolnienie. Na szczęście przystanków od groma. Aż że nie zawsze kompletne? Dach mi teraz nie potrzebny, wystarczy ławeczka. Krajobraz się zmienia, góry zostawiam daleko za plecami. Zaczyna się płaska naddunajska nizina, a po horyzont pola uprawne. W tym całe łany słoneczników, prawie jak na Węgrzech. W ogóle zawsze gdy jadę daleko na południe, na Węgry, czy do Bratysławy, widać że wjeżdża się tutaj w trochę inny już, cieplejszy klimat. Widać to po roślinności: kończą się lasy iglaste a coraz więcej jest akacji, pojawiają się też inne, rzadko spotykane w Polsce gatunki. Nawet rosnące przy szosie chwasty są trochę inne niż w Polsce. Nie zrobiłem fotki, ale droga z obu stron obrośnięta jest chaszczami pełnymi ogromnych, wysokich na ponad 2m ostami. Coraz większa ilość linii WN świadczy o bliskości wielkiej elektrowni. Widzę ją zawsze na horyzoncie po prawej, gdy jadę do Bratysławy. Jedna z dwóch słowackich atomnych elektrostancji. Trzeba by ją kiedyś obadać z bliska, ale ewidentnie NIE DZISIAJ. Dziś założeniem jest:
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
Nie ma szlajania się na rowerze dwie noce pod rząd, nie tym razem. A idzie coraz wolniej, i wolniej. Drzemki, głód i narastający upał. Trzeba włączyć wreszcie krem z filtrem. Co kawałek przeliczam czas do odjazdu pociągu i wygląda to coraz gorzej. Tym bardziej że chciałbym wykąpać się w Złotych Piaskach (zalew na przedmieściach Bratysławy). Pierwotnym planem był pociąg o 13.27, wtedy w Rabce koło 22giej. Jestem w stanie zaakceptować ten o 15.27, wtedy w Rabce o północy. Kolejny, 17.27, to już za późno. Dowlekam się do Trnavy. Czas czasem, ale zjeść coś muszę. Wciągam niedużego i takiego sobie kebaba. Więcej surówek niż mięsa. Zwiedzanie rzecz jasna tylko przejazdem. Za miastem przez jakieś 2km jadę dosłownie po setkach rozciapkanych na asfalcie na płasko trupach myszy, czy innych małych gryzoni! Pocieszam się że ja to w sumie nie mam tak źle w porównaniu do nich, ja jestem tylko zmęczony. Docieram do kraju (w sensie województwa) Bratyslavskiego. Samospravnego. Jeszcze 20km. Pora wreszcie zainteresować się kwestią biletu. Już wiem że celuję w pociąg o 15.27. Wchodzę na stronę ZSSK, i… brak wolnych miejsc na rowery. Nie ma ani w pociągu o 15.27, ani o 17.27. Są tylko w tym o 13.27, na który na pewno nie zdążę. I co ja mam teraz zrobić? Mam dość. Kupuję bilet na ten najwcześniejszy, i zawracam do Trnavy. Ale nie chce mi się jechać wstecz te kilkanaście km. Akurat zaraz jest stacja BAHOŃ. Pośpieszne tu nie stają, tylko regionalne. Wrócę do Trnavy regio, zaraz ma być. Opoźniony, ciągle nie nadjeżdża. Z hukiem za to dosłownie prze-la-tu-ją dwa ekspresy, pewnie ze 140 na godzinę :O Aż wiatą zatelepało, a uszy przytkało, taka zmiana ciśnienia. W końcu jest regio. Ciekawy, piętrowy skład. Przeciskam się przez połowę pociągu żeby kupić bilet za 0,80 Euro. Rower za free. Chyba bez potrzeby, bo to raptem jeden przystanek, 10 minut jazdy, nikt tego biletu nie sprawdzi. Trnava Hlavna Stanica, prezentuje się dość okazale. Są 4 perony i nawet „wieża kontroli lotów" niczym na lotnisku :) W Trnavie mam ponad godzinę czasu do odjazdu. Zwiedzam jakiś park, myję się mokrymi chustkami w krzakach, żeby śmierdzieć trochę mniej. Wolał bym kąpiel w Złotych Piaskach. Wciągam hot-doga z pieczoną kiełbasą, i daję jakieś drobne nachalnej cygance, żeby się odpierdoliła. Wchodzę na peron, nadjeżdża mój ekspress Bratislava-Kosice. A ja uświadamiam sobie że jestem głupi. Na każdym wagonie rysuneczek rowerka, i symbol 3+, 4+, itp. No tak. Tyle lat jeżdżę pociągami i zapomniałem. Zapomniałem, że na Słowacji są dwa rodzaje miejsc na rower. Są bilety z miejscem na rower w zamykanej „komórce”, pod opieką konduktora. I te faktycznie były wszystkie wyprzedane. Oprócz nich są też zwykłe miejsca na rower, stojaki, pod opieką pasażera. I ilość tych jest chyba nie ograniczona, jeśli tylko rower fizycznie się zmieści. 3+, 4+, czyli co najmniej 3, co najmniej 4 miejsca na rowery na wagon. Podobnie z rezerwacją miejscówki. Nie jest ona obowiązkowa, tylko trzeba ustąpić siedzenia gdy zgłosi się ktoś z rezerwacją. Czyli byłem 20km od Bratysławy i nie dojechałem tam przez własną głupotę. Ale w sumie to mam to w dupie. Bo to ma być:
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
I będzie. W Bratysławie byłem nie raz, i jeszcze nie raz będę. To czy bym tam dojechał wiele nie zmienia, i tak popędziłbym prosto na dworzec. Pociąg coraz bardziej napchany ale udało się znaleźć miejsce siedzące, i trochę przespać. SPAĆ PRZEZ POŁOWĘ DROGI. W Kralovanach przesiadka na bardzo klimatyczny regio do Trsteny. Skład ze starych, czechosłowackich zapewne, spalinowych wagonów motorowych. 100km huku diesla pod podłogą, przerywanego tylko na sekundę, przy zmianie przełożenia. 100km szarpania na zakrętach po nierównym torze. Po prostu 100km klimatycznej podróży :) (bez klimatyzacji). W Trzcianie po 18tej. Trzeba jeszcze wymęczyć 45km do Rabki. Tu nie chodzi nawet o zmęczenie, tylko że po prostu nigdy nie chce mi się jechać tego odcinka. Przygoda się już zakończyła, i marzę tylko o tym żeby wskoczyć pod prysznic, i do łóżka. Albo do łóżka, bez prysznica. A nie męczyć 45km krajówką. W Chyżnem kupuję w foodtrucku "zboczka" (hamburger tak się nazywa). Męczę podjazd na przeł. Spytkowicką. Na zjeździe z przełęczy dokręcam do 60-70km/h. W Rabce wczołguję się zakosami na podjazd pod kwaterę. W łóżku o 23ciej :)

Pomimo że nie dotarłem do Bratysławy, to wycieczkę oceniam jako udaną. Najważniejsze założenie -
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
- zostało spełnione. Poza tym udało mi się też wziąć prysznic przez walnięciem się w wyro, z czego również jestem dumny :)

7.25 (pt) - 22.20 (sb)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023

Gwóźdź programu - Budapeszt

d a n e w y j a z d u 522.46 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:37.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 16 lipca 2023 | dodano: 23.07.2023



https://photos.app.goo.gl/k6mHfqGxpFzdBhNr7

https://www.alltrails.com/explore/map/budapeszt-16-18-07-2023-609a199?u=m&sh=qek9hh
(Końcówka to jak zawsze ~45km z Trzciany do Rabki na rowerze, dlatego tela km.)

Czyli jak spuściłem sobie wpier*ol za pomocą roweru ;)

W Budapeszcie byłem kilka razy, więc samo dotarcie tam nie jest już dla mnie wielkim wyczynem. Wyzwaniem jest teraz dojechać tam za każdym razem inną drogą. Niedawno właśnie mnie olśniło. Znalazłem pomysł na trasę przez Koszyce i Miszkolc. Oznacza to kawał nowej, niejechanej jeszcze trasy. Od granicy SK/HU aż do Hatvan. Czyli prawie 200km +Miszkolc, dziewicze miasto po drodze. Akurat plan ataku na Budapeszt zbiegł się z urlopem w Rabce. No i dobrze, z Rabki 30-40km bliżej niż z Krk. I tak będzie z czym walczyć, bo zapowiadają rekordowe upały. W Polsce maxy mają być po 35-36’, prognozy na Węgrzech mówią o 37-38’C :)

Startuję dobrze wyspany i chyba zaaklimatyzowany niedzielnym porankiem. Ahoj przygodo! Zlatuję do centrum Rabki, wciągam śniadanie. 4-dniowe bułki, przywiezione z Krakowa plus konserwa turystyczna marki własnej Biedronka. Na razie po taniości, drogo jeszcze będzie ;) Rozpoczynam mozolną wspinaczkę serpentynami Zakopianki na górę Piątkową. Już jest gorąco. Za zjeździe do New Targu trochę stoję w korkach, trochę wyprzedzam, to prawą, to lewą stroną, omijając guzdrzące się samochody. Przynajmniej można przyjrzeć się efektownym estakadom budowanej Eski na tle panoramy Tatr. New Targ omijam tranzytem i wylatuję wojewódzką na Krościenko. Myślałem czy by nie pojechać na Słowację Drogą Pienińską (szutrowy szlak pieszo-rowerowy, efektownie wijący się przełomem Dunajca, wśród wysokich skał). Ale chyba nie chce mi się tam przeciskać między tabunami bachorów z kolonii szkolnych. Wolę powspinać się bocznymi drogami na Niedzicę. Tu też towarzyszą mi piękne widoki. Na pierwszym planie jezioro Czorsztyńskie, w tle wielki masyw Gorców. Jest bardzo gorąco. W końcu wspinaczka kończy się, i wyłania się zamek w Niedzicy. Na zamek szkoda mi czasu, ale po zaporze się przejechałem. Dawno tutaj nie byłem. Z górki na pazurki, szybki zjazd i już widzę charakterystyczne, drewniane zadaszenie dawnego przejścia granicznego. Na Słowacji melduję się w południe. Jedzie się trudno, nie tyle z powodu upału ale bardziej z powodu pięknych widoków. Co chwila zatrzymuję się żeby zrobić coraz to lepsze ujęcie Trzech Koron. Wysoko piętrzące się białe bałwany chmur, mające potencjał stać się chmurami burzowymi zostawiam za plecami, nad Polską, czyli OK :) W końcu Trzy Korony znikają mi z widoku i mogę spokojnie wspinać się na przełęcz (Strananskie Sedlo). Rzutka oka za plecy i chyba ostatni, lub jeden z ostatnich tej trasy widoków na Tatry. Kończy się picie, ratuję się dżemikiem, ale to wody to nie zastąpi. Szybki zjazd do Starej Lubovli. Omijam tranzytem, szkoda czasu. Zapominam że nie mam picia. Upały wykańczają ludzi, najpierw pogotowie przyjechało do Pana Grubasa w samochodzie, kawałek dalej dziewczyna leży na chodniku a nad Nią zbiegowisko ludzi. A ultrakolarz napiera dalej ;) Za Lubovlą napotykam na dziwny fragment szosy, krajowej 68ki. Idealnie gładka tafla asfaltu, błyszczące nowością znaki i takież same lśniące w Słońcu srebrne bariery energochłonne. No dziwne tak, nie po słowacku tak. Jakbym przez jakąś Austrię jechał. Słowacja to muszą być dziury, kratery, przełomy, i przeręble w nawierzchni. Wyblakłe od Słońca znaki drogowe i powykrzywiane zardzewiałe latarnie. Na szczęście to parę km, potem znowu jest wszystko wraca do normy, i znowu czuję dziury pod kołami, czuję że jadę :) O ciągłych kampaniach politycznych i ogromnej ilości plakatów z Paniami/Panami politykami wspominać chyba nie trzeba, to stały element Słowackiego krajobrazu. Wszyscy zapewniają że oni Slevenska ne rozkradli itp. itd. No ktoś chyba rozkradł jak taka bida tu jest ;) Zaczyna się kolejna wspinaczka na przełęcz, nie wiem czy ma nazwę. Upał osiąga apogeum a ja znowu o tym piciu zapomniałem… Tzn. był jakiś sklep ale stały przed nim Cygany, wolałem nie ryzykować. Nie mam co prawda ze Słowackimi Cyganami żadnych złych przygód ale wolę dmuchać na zimne. W końcu jest znak! “MOTOREST KYJOV 1 km” !!! Jestem uratowany :) Na stacji kupuję dużo różnych rodzajów zimnych płynów, lody oraz bagietkę. Od pewnego czasu chodzi też za mną ciepły posiłek, ale tutaj nie ma jednak baru. Charakterystyczny betonowy obelisk na szczycie kolejnej przełęczy informuje mnie że docieram do kraju (słowackiego „województwa”) Preszowskiego. Znowu siup z górki, 60-70km/h. Mijam Lipany, Sabinov i Velky Saris. Jako że zbliża się wieczór w którymś z miasteczek (nie pamiętam którym) robię większe nie drogie mniej drogie zakupy w Lidlu. Tak żeby dociągnąć na tym do rana. Ale coś ciepłego swoją drogą bym zjazd. Kolejny nie-Słowacki gładki odcinek szosy. Mijam będący w budowie węzeł drogowy na przedmieściach. I już wita mnie las obleśnych, żółto-niebieskich, pordzewiałych słupów trakcji trolejbusowej :) Preszów. Robię fotkę imponującego gmachu jakiegoś zapewne Preszowskiego „urzędu. Wojewódzkiego”. Wciągam bułki z szynką, serem i ogórkami. ALE WCIAGĄŁ BYM COŚ CIEPŁEGO. W centrum Preszowa dopadam pizzerię. Ostatnie 4 kawałki pizzy! No jakby na mnie specjalnie czekały. Biorę wszystkie :) Tak zatankowany mogę ruszać dalej. Jeszcze tylko szybkie fotki wielkiego kościoła i pomnika ku chwale czerwonych towarzyszy. (Na Słowacji o dekomunizacji nie słyszeli). Gdy opuszczam Preszów zaczyna się zmierzchać. Wylatuję krajówką, ruch na drodze tężeje. Mnóstwo tirów. Na szczęście zaraz jest węzeł drogowy i ciężarówy sobie skręcają w prawo na autobahna. A ja jadę spokojnie nocą starym szlakiem, krajową szosą. Kolejny betonowy monument informuje mnie że docieram do Kraju Koszyckiego. Policia zajeżdża drogę i zatrzymuje jakiegoś drogowego bandziora. Do mnie tylko w te słowa: “-Zachowajtie pozor, dobre?” “-Dobre”. Noc jest bardzo ciepła, bezwietrzna i gwieździsta. Ściągam koszulkę, lubię ciepłymi nocami jeździć z gołą klatą, jest to bardzo orzeźwiające. Płaską (nie mylić z gładką) drogą krajową docieram do Budimira. Dalej, prosto do Koszyc rowerkiem niestety się nie da, zaraz droga przeradza się w ekspresówkę. Tu zawsze trzeba jechać jakimś objazdem, bokami. Mój ulubiony objazd wiedzie w prawo. Wspinaczka na niewysokie wzgórze, i potem zjazd w dolinę rzeki po drugiej stronie tego garbu. Na wzgórzu jest po prostu magicznie. Rozgwieżdżone niebo, w oddali delikatna łuna żółtego światła nad Koszycami. Słonecznikowe łany, a ponad nimi ogrooomna linia wysokiego napięcia. Zjazd w dolinę rzeki. I w tej dolinie rzeki też jest ciepło, dalej można jechać z gołą klatą. Dlatego właśnie lubię upały - bardzo wysoki komfort jazdy nocą. Bez zamarzania i bez śpiku u nosa. W Koszycach melduję się godz. 22.30. Pamiętam że zaraz po lewej jest park. A w parku źródełko. Kluczowa sprawa po całym dniu jazdy w upale. Zmywam z siebie część skorupy jaka odłożyła się na mnie po całym dniu jazdy w upale. Skorupy składającej się z kremu z filtrem, Sudocremu, pyłu, brudu, muszek i kto wie czego jeszcze. Woda ma charakterystyczny zapach. Wynika on z jej bogatego składu mineralnego. Przynajmniej taką mam nadzieję. W każdym razie picia jej nie ryzykuję. Lecę pustymi przelotówkami pod migąjącymi na żółto, wyłączonymi sygnalizatorami. Docieram do charakterystycznego placu w centrum. Na środku wielka katedra, park i inne zabytki. A po bokach ta wyspa opasana jest dwiema drogami i dwiema gałęziami torowiska tramwajowego. Koszyce to spore jak na Słowację, ponad 200-tys. miasto, i mają tu też tramwaje. W ramach zwiedzania robię zdjęcia tejże katedry, i zabytkowych podziemi, do których można zajrzeć poprzez przeszklone “studnie”. 24”C. Tyle pokazują termometry w centrum w środku nocy o północy :) Tak to można jeździć, tak to można żyć! Wylatuję z miasta dalej szosą nr 68. Są pierwsze drogowskazy na Miszkolc (HU). Nie tylko ja startuję na Węgry, równolegle do mnie startują samoloty z Koszyckiego lotniska. Na Węgierskiej granicy jestem o wpół do drugiej w nocy. Kilka fotek, i ruszam na podbój Węgierskiej ziemi. Tak się rozpędziłem że prawie wjechałem na ekspresówkę. Zapomniałem bowiem, że na Węgrzech odwraca się kolor drogowskazów. Tzn. odwraca się względem Słowacji. I znowu jest normalnie, tak jak w Polsce. Drogi krajowe na zielono, autostrady na niebiesko. Znowu te śmieszne węgierskie nazwy miejscowości, z 20 liter z 10 ogonkami wywiniętymi we wszystkie strony świata :) Wskakuję na drogę krajową nr 3, którą to będę jechał aż do końca, do Budepesztu. „248”. Taka tabliczka stoi też przy drodze. Nie jest to nic innego, jak kilometraż trasy. Po prostu 248km do Budapesztu. Czyli ostatnia prosta :) Tak mi się wtedy wydaje. Nie uprzedzając faktów: na razie jest jeszcze OK. Noc piękna, pogoda stabilna, noga podaje, brzuch pełny. Spowalnia mnie tylko senność i pierwsze drzemki na przystankach. Węgrzy też śpią. Pozasuwane rolety, cisza, spokój, żywej duszy. Nie śpią natomiast węgierskie psy. Próbuję się zdrzemnąć na przystanku w jakiejś wiosce. Jeden zaczyna ujadać. Zaraz za nim aktywuje się drugi, i kolejny, i jeszcze jeden. Za chwilę szczeka cała wieś. Skąd ja to znam :D Reakcja łańcuchowa. Trzeba zatem poszukać przystanku poza wioską, poza zasięgiem wścibskich nochali psiurów. Noc jest bardzo krótka, już o 3-ciej widzę za plecami delikatną zorzę brzasku. Wschód Słońca na Węgrzech jest piękny. Jego paląca jeszcze słabo tarcza wyłania się szybko zza wzgórz, i z każdą chwila pali coraz bardziej, zapowiadając potężny upał na rozpalonej, pełnej słoneczników Węgierskiej patelni. Mijam nawet drogowskaz do piekła (fabryka energetyków HELL), ale tam nie skręcam. Piekło węgierskiego upału i tak mnie dopadnie, nie zależnie gdzie bym nie skręcił ;) Zauważam że pomimo stosowania kremu z filtrem jestem miejscami lekko przypalony. Muszę częściej go aplikować. O czym warto wspomnieć to znaki zakazu dla rowerów/traktorów/zaprzęgów konnych stojące hurtowo jeden za drugim przy drodze krajowej, i tak będzie przez cały czas, setki tych znaków. Ale zbytnio się nimi nie przejmuję - czytałem że nikt nie zwraca uwagi na te zakazy. Jeżdżą rowerzyści, jeżdżą traktory, nikt nie trąbi, nikt się nie czepia. Zresztą z reguły i tak nie ma żadnej alternatywy, żadnej ścieżki rowerowej ani chodnika ani nic. Nawet policja mijała mnie dwa razy i zero reakcji. Coraz bardziej roztapiany przez Słońce, coraz wolniej ciągnę pagórkowatą szosą wśród słonecznikowych pól. Podziwiam odmienność Węgierskiej przyrody. To jest jednak trochę inny, trochę cieplejszy klimat niż w Polsce. Widać to głównie po lasach. W PL królują sosny, buki czy świerki (w górach). A tu są całe akacjowe gaje, sporo platanów, orzechów włoskich i nawet jakieś gatunki których nie znam - muszę kiedyś sprawdzić co to jest. Nawet chwasty rosnące przy drodze są trochę inne niż u nas. Docieram do Miszkolca. Pierwszy raz zaliczam to spore jak na Węgry miasto (~160 tys. mieszkańców). Jest to oczywiście typowe węgierskie miasto: dziury, rozpadające się chodniki i nieotynkowane bloki z wielkiej płyty. Jak Polska w latach 90-tych / wczesnych 2000-nych. Trochę pobłądziłem próbując przekroczyć tereny kolejowe rozcinające miasto na pół. Nie mam siły, zwiedzanie ograniczam do przejazdu przez centrum. Moją uwagę zwraca nieco kiczowaty budynek marketu SPAR oraz ciekawy budynek zawieszony nad wielopasmową szosą. W Pennym (markecie) zrobiłem zakupy, dokupiłem kremu z filtrem 50. Nie wiem jak drogie, nie mam siły przeliczać tej ich śmiesznej węgierskiej waluty. Odetchnąłem trochę w cieniu miasta, ale znowu muszę wyjeżdżać na tą cholerną rozpaloną Węgierską patelnię... Szukając sposobu na walkę z upałem zakładam pod kask czapkę z daszkiem, zawsze odrobinę więcej ochrony przez Słońcem. Żeby trochę skrócić drogę opuszczę na chwilę główną szosę nr 3, i pojadę skrótem boczną drogą. Tak jak myślałem ta droga jest krótsza ale pagórkowata. Z plusów za to sporo cienia i lasów. Oraz ładna panorama Miszkolca z góry. Gdy wdrapuję się na szczyt szczytów wzniesienia mam już dość. Siadam na ławeczce w cieniu i chyba z godzinę reanimuję swój organizm. Wycieram się z potu, smaruję kremem z filtrem. Wciskam w bułki roztopiony ser topiony, a potem te bułki wciskam w siebie. Wygrzebuję z sakwy roztopione wafelki z Biedronki i ostatnie żelki energetyczne z Decathlonu. Gdy jestem w miarę w stanie używalności, ruszam dalej. Szybki zjazd pozwala nieco się schłodzić, ale nie ma co się oszukiwać że będzie dobrze. Znowu dojeżdżam do rozpalonej patelni krajowej szosy, i znowu te cholerne słoneczniki które są ładne ale cienia nie dają. Wolał bym po bokach cień akacjowych gajów. Co chwila odpoczywam, kładę się w cieniu nielicznych drzew, drzemię, dosmarowuję. Upał taki że nawet suche ciastka mi zapleśniały w nagrzanej sakwie... Sprawdzam radary burzowe. Coś idzie, ale daleko, nad Budapesztem, mnie nie dopadnie (yhy). W jednym z mijanych miasteczek ciekawostka: coś w rodzaju muzeum górnictwa. Wiele sprzętów jest za ogrodzeniem, ale jest wolny dostęp do WIELKIEJ KOPARY (czechosłowackiej myśli technicznej) oraz dźwigu na podwoziu marki KRAZ (dzieło radzieckich inżynierów). Kopara waży 114,5t wg tabliczki informacyjnej. Oraz daje dużo cienia :) Jest też kranik z wodą, przypominam sobie o kolejnym sposobie na walkę z upałem. Moczę w zimnej wodzie koszulkę, i bez wykręcania zakładam taką mokrą zimną ciężką od wody szmatę na siebie. Nooo pomaga to, ale tylko na kilka km. W jakimś miasteczku zakupy w SZUPER COOPie i wielki powrót bananów. Potem kawałek ciekawą ścieżką dla rowerów, ekologiczną, z duża ilością zieleni ;) Tak dla rozrywki chyba, można by po szosie na zakazie. Upał trochę lżeje, Słońce skrywa się za chmurami. Sił przybywa ale za to chce się spać. Zdrzemnę się i z nowymi siłami pocisnę dalej, myślę sobie. Już miałem się kłaść na sianku… I popatrzyłem na niebo na północy. Nie sprawdzam już radarów, nie ma po co… To idzie prosto na mnie. Widzę to, czuję i słyszę. Aktualnie jestem w dupie, tzn. wśród słonecznikowych łanów. Od razu przybywa mi sił. Cisnę ile wlezie, byle do najbliższej osady. Na wiatę przystankową nie ma liczyć. Po co komu przystanki autobusowe wśród słoneczników. Jest, widzę w oddali jakieś budynki! Zjazd w lewo do wioski. Gdzie tu się schować. Znajduję kawałek daszku, jakieś dzieci się bawią. Wygląda mi to na bar. Może być, ale poszukam jeszcze czegoś innego. Jednak nie ma nic lepszego, a burza coraz bliżej, zaczyna kropić. Musi być ten bar. Fajnie, myślę sobie, zjem coś i odpocznę. Wychodzi jakiś chłop, pewnie ojciec tej gromadki. Oczywiście dogadać się nie sposób, taka rozmowa na migi bardziej. Pozwala mi schować się, rower też wprowadzam do środka. Sam bar okazuje się być bardzo specyficznym rodzajem baru ;) Jest to po prostu wiejska pijalnia piwa i wódki :D Stare wiejskie dziadki piją tu wódkę i piwo. Jedzenia żadnego nie mają tylko najróżniejsze alkohole. A nieliczne napoje niealkoholowe służą tu tylko do robienia drinków. Jest domowej roboty wyszynk piwa. Właścicielem jest tutaj chyba starszy Pan. Chyba ojciec ojca tej gromadki dzieci. Siedzi i liczy pieniądze, jakieś rachunki robi, zapisuje i notuje. W międzyczasie nadchodzi potężna nawałnica. No ta burza to by mnie przecież zaje*ała… Woda leci z nieba prawie poziomo, przed domami jeziora. Próbuję się dogadać z wesołym węgierskim towarzystwem ale jest to raczej niemożliwe. Tylko tyle że z Polski przyjechałem udało mi się przekazać pokazując naszą flagę na telefonie. Ewidentnie chcą mnie poczęstować wódką. Ale nie będę przecież jechał ponad 100km pijany do Budapesztu, ruchliwą krajówką i na zakazie. Ostatecznie dałem się namówić na dwa piwa, węgierskiej jakiejś marki z „50” w nazwie (nie chodzi tu bynajmniej o %). Nie chcieli żadnych pieniędzy, ale dałem dzieciakom jakieś drobne które akurat miałem. Jako że rozmowa nie była możliwa pokazałem Im zdjęcia z trasy, jak tu przyjechałem. Na migi pokazali mi że są pełni podziwu. Z półtorej godziny czekałem aż burza przejdzie. Ruszam wreszcie dalej. Ochłodziło się, zbliża się wieczór. Aura jest bardzo przyjemna, a ja wesoły i lekko pijany (po takim wysiłku da się upić dwoma piwami). Jeszcze 116 km, tako rzecze przydrożna tabliczka. Na razie jedzie się OK, ale jeszcze będzie źle, bez obaw. Rowy pozalewane, gałęzie poodrywane, nooo ktoś nade mną czuwał że zdążyłem się schronić. Bo teraz jadę wyjątkowo zadupiastym odcinkiem drogi. Kilkanaście km bez kawałka budynku, kawałka dachu. Tylko słonecznikowe pola i w oddali jakieś wzgórza. Za którymi powoli zachodzi Słońce. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu jest migająca czerwonymi światełkami elektrownia która wyłania mi się za niewielkim wzgórzem. Oprócz bezsensownych zakazów warto wspomnieć o syfiastej jakości dróg na Węgrzech. Gorzej jak na Słowacji. Tam dziury się łata, a tutaj nie. Zbliża się noc, nie mam nic do jedzenia, a do Budapesztu jeszcze 100 km. Na szczęście jest znak że za kawałek całodobowa stacja benzynowa! Na Węgrzech rzadkość. No i jest!! Orlenik przystanku przed Godollo, tym co kiedyś. Jest tak długa że gdy się zaczyna jest ciemno, a gdy się kończy już zupełnie jasno :) Już wiem że nie uda mi się nigdzie wykąpać. Wykorzystuję więc pozostałe mi mokre chustki do umycia tych trudniej dostępnych miejsc ciała. Części ciała, których nie wypada myć publicznie przy kraniku. Bo twarz czy ręce to można umyć wszędzie. Przebieram się też w świeże ubrania. Jest OK, śmierdzę trochę mniej. Jeszcze muszę coś zjeść, i wciągnąć energetyka na MOLu zaraz przed Budapesztem... Znowu podjazd, znany mi węzeł drogowy, zjazd… Jest Budapeszt! 6.30. Żeby zdążyć przed trzecią nocą wypada mi pociąg o 9.30. Wtedy w Trzcianie po 18tej. Bo potem jeszcze te 45km na rowerze Trzciana-Rabka. Czyli nic nie pozwiedzam, jadę prosto na dworzec. Zresztą i tak pora kończyć ten wstyd. Przejechanie 460km zajęło mi niecałe dwie doby. Średnia brutto to jakieś 10km/h... Zwiedzam coś tam przejazdem. Na początku rzucają mi się w oczy zielone składy Hungaroringu, czyli jakiejś kolei miejskiej. Oraz to, że całe miasto tonie w zieleni. Do tego mnóstwo dosadzonych młodych drzewek (jakaś akcja „10 000 drzew dla Budapesztu”). Mijam osiedlowe wysypisko śmieci (?) (zdj. tytułowe). Nie wiem co to jest i nie chcę wiedzieć. Ale dobrze obrazuje to klimat Węgierskiej biedy, nieładu, Węgierskiego pierdolnika ;) Potem jeszcze jakiś park, fotka pod potężnym platanem... O, coś nowego. Plac z kolumnami, i jedną wielką kolumną na środku, tutaj nigdy nie byłem. W końcu jest Budapeszt-Nyugati. Jeden z trzech dworców głównych w Budapeszcie. Bo po co mieć jeden dworzec główny, skoro można mieć trzy? Sam dworzec jest w ciekawym układzie – nie przelotowy, a czołowy, ze ślepymi torami. Kończą chyba remont, odnowiona hala prezentuje się naprawdę okazale. Jest problem z biletem, ten co często się zdarza, i ja się na niego często nabieram. W pociągu nie ma miejsc na rowery. Tzn. taka informacja jest w kasie. Miejsca na rowery ma inny, późniejszy pociąg. Oczywiście jak zwykle pociąg fizycznie ma przedział na rowery. Kupuję bilet przez Internet, na rower oczywiście się nie da. Wsiadam i to olewam, olewa to też konduktor któremu nie chce się / nie umie / nie może wystawić biletu na rower. Tzn. ten Węgierski konduktor. Bo na Słowacji sprawa inna – bilet na rower kupić można, być może nawet trzeba. Koszt niewielki, 1,50 euro. Problem taki, że kartą zapłacić się nie da, brak zasięgu. Mam gotówkę – jeden banknot 50 euro :D. Konduktor nie jest tym faktem zachwycony, ale wydaje mi resztę 48,50. W Bratysławie przesiadka. Mam ponad godzinę. Idealnie, zjem coś ciepłego. Wciągam nie taniego hamburgera za 8 euro, i taniego hamburgera z innej budki za 4 euro. Czuć różnicę w cenie, ten pierwszy był prima sort. Drugi pociąg Bratysława – Kralovany (słowacki ekspres kursujący w poprzek kraju Bratysława <-> Koszyce). W Kralovanach przesiadka w stary spalinowy wagon motorowy. Ogólnie podróż pociągami minęła mi głównie na spaniu/drzemaniu. Tak że ostatni rowerowy odcinek Trzciana – Rabka udało się pokonać sprawnie, bez senności, wspomagając się tylko jedną mała puszką energetyka. Na kwaterze przed 22gą.

Trasa strasznie mnie wymęczyła. Przyjemność z jazdy była głównie pierwszego dnia, na Słowacji. Przez Słowację zawsze dobrze mi się jedzie w czasie upałów. Niby góry, podjazdy ale geografia kraju jest bardzo urozmaicona. Raz roztapia się człowiek na upale w pełnym Słońcu, potem szybki zjazd i pęd powietrza, potem znowu podjazd w przyjemnym cieniu iglastego lasu, jazda wąwozem rzeki itp. itd. No a Węgry to cholerna rozpalona patelnia i cholerne słoneczniki zamiast drzew. Tym razem prawie nic nie pozwiedzałem, ale byłem tu nie raz i nie raz jeszcze będę. Ogólnie pomimo emeryckiego tempa to satysfakcja jednak jest, nie każdy tak potrafi ;)

7.50 (ndz) - 21.45 (wt)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2023, ! Wycieczka Sezonu 2023

Wawa 2

d a n e w y j a z d u 231.88 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 8 lipca 2023 | dodano: 12.07.2023



https://photos.app.goo.gl/qjwsDwkdLZ1wDbn26

https://www.alltrails.com/explore/map/8-9-07-2023-wawa-2-315f006?u=m&sh=qek9hh

Do Warszawy z HereWeGo :) Czyli z takim rowerowym GPSem na telefon. Czyli z GPSem, który prowadzi chujowymi drogami ;) Zamiast po bożemu, krajówkami/wojewódzkimi to on wyszukuje najboczniejsze możliwe drogi. Szutry, piachy, brody na rzekach i nieistniejące mostki to jego specjalność. Drogi bardziej na gravela niż na szosówkę. Ale specjalnie tak, fajnie tak czasem trochę pobłądzić a nie tylko sunąć gładko po asfalcie do celu. Do Skarżyska dojechałem pociągiem Regio. Zapchany na full, ale udało mi się załapać na miejsce siedzące na małym koszu na śmieci. Dobre i co. Start godzina 13.00. Gładkimi asfaltowymi serwisówkami wzdłuż S7 do Szydłowca. Za Szydłowcem pierwsze trudności, tj. piachy i prowadzenie roweru. W końcu pojawia się bród na rzece Jabłonicy :D Nie przeprawiam się jednak przez niego, a nadkładam drogi naokoło. Przejeżdżam obok zalewu Domaniowskiego, różnymi dziurami doczłapuję do Białobrzegów. Wciągam kebaba tam gdzie zwykle. W okolicach Jasieńca ma już trochę dość pustynnych piasków na drodze. K. Lesznowoli wskakuję na DW 722 i nią przez Piaseczno dociągnę do stolicy. W WaWie jestem grubo po północy. Jakieś tam nocne i dzienne zwiedzanie. Kąpiel w Jeziorku Czerniakowskim, akurat o 9.00 zmianę rozpoczynają ratownicy WOPR, więc jestem bezpieczny. Uroczysta zmiana warty pod Grobem Nieznanego Żołnierza to sprawa obowiązkowa w niedzielne południe. Stadion Narodowy, nadwiślańskie dukty i chaszcze. Ogólnie tak jak lubię, szwędałem się po Warszawie bez celu przez dobre 12 godzin :) Powrót pociągiem w miłym towarzystwie.


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Wiedeń :)

d a n e w y j a z d u 542.30 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 22 czerwca 2023 | dodano: 12.07.2023



https://photos.app.goo.gl/pre6WTJ9XVfzVGSd9

https://www.alltrails.com/explore/map/22-24-06-2023-wieden-dcda54e?u=m&sh=qek9hh

Zmęczony nieco łażeniem po McDonaldach z wielką zieloną torbą na plecach, postawiłem trochę od odpocząć od kurierki, i zmęczyć się w inny sposób. Mamy wszak połowę roku, a ja w dupie byłem i gówno widziałem. Od pewnego czasu (dokładnie od wprowadzenia połączenia kolejowego z Wilno-Wawa-Krk) miałem na celowniku Wilno. I takie były pierwotne założenia. Oczywiście start byłby z Warszawy, nie z Krakowa. Zamierzenia te skorygowane zostały - jak to często bywa - przez prognozy pogody. Przez kraj miał przewalać się bowiem z Zachodu na Wschód front burzowy. Rozsądniej wyglądło po prostu jechać na południe, gdzie ryzyko ugrzęźnięcia na kilka godzin pod burzowymi/deszczowymi chmurami było mniejsze. Bratysława/Wiedeń/Budapeszt/Balaton. Te 4 cele chodziły po głowie. Ostatecznie stanęło na Wiedniu – nową drogą. Zwykle jeżdżę przez Czechy, tym razem przez Słowację. Odcinek Nw. Mesto na Wagiem – Wiedeń to nowy, nie jechany nigdy wcześniej odcinek.

Spakowany, przygotowany i porządnie nasmarowany Niemieckim medykamentem dla niemowląt/starych dziadów z pieluchami i nietrzymaniem moczu ruszam godzina 7.25. Już jest gorąco. Zanim zaatakuję pierwsze pagórki, w Wieliczce na plantach wciągam kilka bułek z szynką, zanim szynka przestanie być zdatna do spożycia. Odzwyczajony trochę od długich tras na szosówce (a przyzwyczajony do całych dni na MTB na mieście i wielkiej torby na plecach) martwię się trochę jak to będzie. A raczej to martwią się mój tyłek, dłonie i moje plecy. Głowa działa OK, podpowiada że przecież nie jeżdżę na rowerze od wczoraj, nie jedno przeżyłem i przejechałem. Musi być dobrze, szybko przestaję się więc martwić a przypominam sobie o frajdzie z długich tras - o co to w tym wszystkim chodzi, i po co to się tak jeździ. Do Rabki docieram nieźle zatopiony w pocie, a przecież upał dopiero się rozkręca :) Na dworcu w Rabce jak zawsze wciągam cheeseburgera, i wychodzę na ostatnią prostą przed Słowacją – DK 7 na Chyżne. Ostatni podjazd, rzut oka na Babią Górę z przełęczy Spytkowickiej, i wpół do trzeciej melduje się na Słowackiej granicy. Sytuacja pogodowa póki co stabilna – póki co leje się tylko ze mnie, a nie z nieba :) Widzę co prawda na niebie od pewnego czasu wielkie, piętrzące się wysoko chmurowe bałwany, ale póki co są one białe, i co najważniejsze – za moimi plecami, a nie przede mną. W Twardoszynie pauza na rynku pod ogromnymi topolami. Jak zawsze na Słowacji przy drogach mnóstwo billboardów zachęcających do głosowania na takich albo owakich polityków. Nie ma trasy na Słowację żebym nie widział tego typu reklam – oni tam ciągle mają wybory, ciągle głosują, dymisjonują, czy o co to chodzi? Dziś moją uwagę najbardziej zwracają plansze z twarzą pewnego wąsatego Jegomościa. O bardzo radykalnych, konserwatywnych poglądach. Taki Korwin tylko że bardziej. Ów Pan chce wykurzyć ze Słowacji LGBT, wyjść z UE, wyjść z NATO i w ogóle stop globalizacji, wyjść, wyjść, koniec ze wszystkim, ma nie być niczego. No LGBT to można zrozumieć, ale jakby Słowacy wyszli z Unii to te ich drogi w tym ich bidnym państewku wyglądałyby wnet jak drogi w Afryce :) Bo już teraz jest mają syf jak w Rosji: dziury, przełomy, łaty, przeręble i kratery, i tak wygląda jazda po Słowacji. Mijam charakterystyczną hutę w Sirocie, chwila moment i podziwiam zamek w Oravskim Podzamoku. Tamtejszy zamek to mój number 1 wśród zamków – przyklejony do strzelistej skały wznosi się ponad 100m nad doliną rzeki Oravy. W Dolnym Kubinie dochodzi 18ta. A to oznacza że trzeba zrobić zakupy na całą noc jazdy, bo Słowacja to nie Polska, tu nie ma w każdej wiosce czynnych 24/7/365 Orlenów. Jak się nie zrobi zapasów na noc to można potem ciągnąć kilkadziesiąt km na odcięciu ;) Zakupy robię w Lidlu, najważniejsze to produkty nie słodkie – chleb, ser, szynka, ogórki. Za stary jestem żeby jechać kilkaset km na samych słodyczach (kiedyś tak robiłem). Do tego 6l płynów ;) Kawałek za Kubinem dylemat jak zawsze – jechać jak leci krajową 70/18 czy objazdem 583 przez Terchovą? Jadąc objazdem trzeba wspiąć się na ok. 800m przełęcz. Krajówką z kolei nie lubię jeździć, bo choć doliną rzeki cały czas leci się delikatnie w dół to jest tu bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny odcinek. Na paru ładnych km szosa jest podzielona na dwa pasy pod górę, i właśnie jeden pas w dół. Oba kierunki ruchu zaś rozdzielone są separatorami. Pobocza brak, zaraz obok stalowa bariera. Choć jest w dół, i można jechać 40-50km/h to generalnie jazda polega na blokowaniu ruchu samochodom, w tym ciężarówkom, które nie mają jak wyprzedzić. No nie jest to przyjemne ani dla mnie ani dla kierowców. Wręcz czuję na karku ciepło i warkot silników. Nie lubię tego odcinka. Ale dziś jestem zmęczony i nie mam siły wspinać się na przełęcz przez Terchovą. Jadę krajówką, jakoś to będzie. No i było, okazało się że ten odcinek jest w remoncie – gładki asfalt, pasy nienamalowane, separatory zdjęte, podzielone pachołkami równo na pół, po jednym szerokim pasie w każdą stronę, da się wyprzedzać rowery. Może ktoś pójdzie po rozum do głowy i nie zamontuje z powrotem tych separatorów… Tyle razy jechałem tą drogą ale dopiero dziś zauważyłem na skarpie pomnik żołnierza z czerwoną gwiazdą. Postanawiam sprawdzić ten temat. No tak, na wzgórzu jest cały cmentarz/park/inne pamiątki ku chwale radzieckich towarzyszy… Na Słowacji nie słyszeli o dekomunizacji i takich obiektów tutaj ciągle pełno. Siedzę na murku, jem chleb ze serem, w ciszy i spokoju celebruję zapadający powoli zmrok nad doliną Wagu. Razem ze mną podziwia ten widok ze swojego postumentu radziecki towarzysz. Jeszcze bardziej cichy i zamyślony niż ja… Pora ruszać. Noc jest bardzo ciepła, jadę bez koszulki, jest to bardzo orzeźwiające. Nocą tak lubię, w dzień za bardzo się nie da, trzeba by zużywać ogromne ilości kremu z filtrem. No i jak posmarować plecy? Do Żyliny docieram po zmroku. Wjeżdżam od innej niż zwykle strony, więc nie widzę wielohektarowych hal ogromnej fabryki Kia, setek samochodów na pociągach, i tysięcy aut na placach. O bliskości tych zakładów samochodowych świadczą natomiast śmigające wte i we wte autobusy z logo marki KIA, które zapewne dowożą do zakładów tysiące pracowników z pobliskich miejscowości. Na przystanku za miastem ucinam pierwszą drzemkę, do tej pory jechałem na kofeinie. Oprócz tego że ciepła, noc jest też ekstremalnie krótka. Niebo zaczyna zmieniać się z czarnego na niebieskie już koło trzeciej. Tak że świt wita mnie jeszcze przed Povazką Bystricą. Jest piątek rano więc trafiam tu na krzątających się ludzi, śpieszących się do pracy i do szkoły. Poranek jest bardzo ciepły ale pochmurny. Pewnie się rozpogodzi, chmury nie wyglądają na takie z których mogło by padać. Docieram do Trenczyna, pod charakterystyczny, górujący na skale nad miastem zamek. Chodzi za mną coś ciepłego do jedzenia, ale nie znajduję żadnego ciekawego lokalu. Albo ciągle pozamykane albo menu nie takie. Ratuję się więc żelkami z Decathlonu, picia mam jeszcze pod dostatkiem z tych 6l z Dolnego Kubina. Trochę pobłądziłem zanim znalazłem most na drugą stronę Wagu, ale tak to jest jak się ufa swojej pamięci a nie GPSowi. Załatwiając w krzakach potrzeby fizjologiczne dostrzegam wysoki wał, i tak jak podejrzewam, po wspięciu się na szczyt podziwiać można z niego rzekę Wag. Docieram do Novego Mesta nad Wahem, czyli granicy: znane mi drogi, okolice | nieznane mi drogi, okolice. Jak dotąd jechało się przyjemnie i sprawnie ale nadciąga kryzys. Który trwał będzie prawie do Austriackiej granicy. Czyli jakieś 100km. No bo tak: jest porno i dusno. Zamulenie coraz większe. Zaczynają boleć dłonie, odzwyczajone od szosowego barana. Otarcie na szyi od pasków kasku. Mam ochotę na normalne ciepłe jedzenie. Do tej pory jechałem doliną Oravy/Wagu, a teraz zaczynają się górki. W Nowym Mestie robię zakupy i próbuję wyeliminować jedną nieprzyjemność, czyli zjeść coś ciepłego. Wchodzę do pierwszej napotkanej restauracji, Pani do mnie: „zatvorene”. Jak zamknięte, skoro weszłem do środka? Jak mają zatvorene, to niech zamkną też drzwi, a nie robią człowiekowi smaka… Znalazłem jakiś bar, cheeseburger z zasmażanym syrem i duże frytki to jest to czego mi było potrzeba. Skręcam w boczne, trzycyfrowe drogi, ku Austriackiej granicy. Z plusów: choć pogoda zapowiada się burzowa, to najbrzydsze chmury znów mam za plecami, a przede mną względnie niebieskie niebo. Z minusów wyrastają przede mną pagórki przez które trzeba będzie się przeprawić. Do tego bonusowo dochodzi jeszcze wielokilometrowa „rekonstrukcia cesty”. Czyli remont drogi i co kawałek ruch wahadłowy. Czasem czekam na zielone, czasem nie, raz przepuszczam samochody jadące za mną, raz przepuszczam auta jadące mi na czołówkę, bo cykl świateł jest za krótki dla rowerów… No kolejna trudność spowalniająca i tak wlekącą się jazdę. Na jednym ze wzgórz widzę wreszcie maszt/przekaźnik! TV czy tam GSM. Takowy maszt zwykle zwiastuje konie podjazdu! Oraz początek zjazdu! Ale nie tym razemmmmm… Będzie tych masztów kilka, a podjazdy i tak będzie się ciągnąć dalej, jeden za drugim… W (chyba) Myjavie mam już dość. Siedzę na przystanku w cieniu ledwo żywy, rozcinam bułki, wciskam w nie roztopiony ser topiony, a potem wciskam je siłę w siebie. Po mieście jeździ w te i we wte stary zdezelowany Ford Transit, i nadaje przez głośniki reklamy jakiegoś sklepu z elektrycznego (?). „(…) batyrie, elektromotory (…)”. „(…) elektromotory, batyrie (…)”. Ja też jestem taki jak ten Ford. Stary, brudny, poobijany i też ledwo jadę. Muszę się zdrzemnąć, może jak się obudzę będzie lepiej. (…) Nie jest lepiej, jest tak samo źle. Na jednym kolejnych ze pagórków zamiast masztu natomiast – wieża widokowa. Wlokę się tak że to że wejdę tą wieżę wiele nie zmieni. No tempo nie jest jak na TdF. Więc se wchodzę. Ze szczytu wieży widać praktycznie to samo co spod jej stóp, niepotrzebnie wchodziłem. Niepotrzebnie budowali tą wieżę. No ale jak za unijne dotacje to może być. W końcu trafia się ścianka ze znakiem 17% nachylenia. Czy oni tam na tej Słowacji nie wiedzą że szosówki nie mają przełożeń na takie podjazdy?! No dobra wjadę ma górę, ale żeby mi to było ostatni raz… W końcu chyba jest. Chyba jest. Jest. Jest maszt ostateczny! Maszt ku którego zmierzałem, który był moją mekką. Maszt na ostatnim wzgórzu! I teraz to już tylko w dół, i płasko, i zaraz Wiedeń, i w ogóle. No i zgadzało by się: zjazd w dolinę rzeki, zaraz jest też jakiś zalew. Kusi mnie żeby się wykąpać ale pewnie zajęło by mi to godzinę, a Wiedeń czeka. Dociągam do Senicy. Kończą się góry, remonty, przybywa sił. Nawet ból dłoni udało się wyeliminować: zdejmuję, zakładam coraz to inne rękawiczki (zawsze wiozę kilka par). W końcu ubrałem dwie pary, jedne na drugie i jest OK :) Za to zaczynają się komplikacje z pogodą. Teraz jest na odwrót: czyste niebo zostawiam za plecami a przede mną robi się ciemno i nieciekawie. Zaczyna potężnie wiać w twarz. Patrzę na radary meteo i faktycznie z zachodu idą burze. Teraz są nad Wiedniem, czyli jeszcze daleko, to gdzie jestem nie grzmi i nie błyska się. Ciągnę więc pod wiatr, i rozglądam się za potencjalnymi schronieniami. 12-13-14 km/h, takie rozwijam prędkości. Kawałek przed granicą wiatr słabnie, a i niebo wygląda trochę lepiej. Chyba przejdzie bokiem. W Kutach, ostatnim miasteczku na Słowacji ostatnie zakupy. COOP Jednota otwarta tylko do 18tej (w dzień powszedni!). Na szczęście Pani pokazuje mi że zaraz obok jest drugi sklep. „Otvorene?” „Ano, Otvorene!”. Robię zakupy które muszą mi wystarczyć na noc, aż do Wiednia. Przecinam autostradę Brno – Bratysława, miasteczko Oravsky Svaty Jan, i jest ostatnia prosta przed Austrią. Droga numer 1144. Zwana też jako „cesta na Hohenau” (droga na Hohenau, pierwsze miasteczko w Austrii). Jest znak że „Republik Osterrich” za ein kilometer. I dziwna tablica że droga zamknięta w godz. 24.00 – 5.00. ?!. Na szczęście jest chwila po 19tej. A wszystko zaraz się wyjaśnia: granicę stanowi rzeka, a na rzece jest most zwodzony, który zapewne na noc jest podnoszony żeby coś mogło przepłynąć. Podziwiam chwilę tą konstrukcję, robię bardzo ważne zdjęcia (w końcu dotarłem do Austrii), jakieś tablice, jakiś bunkier itp… A muszę robić te zdjęcia bardzo szybko bo zaczynają na potęgę żreć komary i jakieś inne muchopodobne insekty. Prawdziwa palaga. Zaraz jest to Hohenau. Hohenau „am der March”. Nad rzeką March znaczy się. Kraj obok a cóż za różnica. Zamiast dziurawych dróg, obdrapanych zardzewiałych latarni i obleśnych parkanów z blachy falistej – gładkie betonowe szosy ze starannie wypielęgnowanymi rabatami z kwiatów na wysepkach, pięknie oznaczone szlaki rowerowe i wymyślne konstrukcje wsporcze dla znaków drogowych. Każdy znak ma dwie podpory, a tablice zamontowane są wewnątrz solidnych obramowań. W samym Hohenau załapuję się na jakiś koncercik, festyn w centrum. Oraz na mały deszczyk. Ale taki zupełnie nie groźny, popada jeszcze parę km i przestanie. Do Wiednia ze 60km. Jadę jak prowadzi mnie rowerowy GPS – czyli najpierw nie zawsze asfaltowymi szlakami rowerowymi. Jest parę km szutru, ale zupełnie mi takie ubite w miarę gładkie polne drogi nie przeszkadzają na 28mm oponach. Przestało kropić oraz wiać, zaczyna się przyjemna wieczorna aura. Podziwiam zachodzące za wzgórzami pełnymi farm wiatrowych Słońce, włączam austriackie radio. Same fajne piosenki, każda mi wpada ucho. Po kryzysie nie ma śladu, jedzie się po prostu pięknie. Ale zatrzymać się na dłużej niż 15 sekund się nie da. Zaraz by mnie zeżarły te latające robale. Sikać też trzeba bardzo szybko ;) Drzemka w tej szarańczy niemożliwa, trzeba ciągnąć do Wiednia. I modlić się żeby np. gumy nie złapać. Nie wiem jakby wyglądała naprawa w takim brzęczącym towarzystwie… Wskakuję na krajową 49kę, a w Angern (am der March) na drogę numer 8 – którą dociągnę już do Wiednia. Połowę mojego horyzontu – cała prawa strona i wszystko na przód – rozświetlają migające w oddali czerwone lampy ogromnej farmy wiatrowej. Przed Wiedniem dosłownie raz się zabłyskało spod chmury, ale to chyba tylko tak na odchodne. Burza właśnie wycofywała się podczas gdy ja do Wiednia docierałem. W samą porę. W jakimś miasteczku, pewnie cośtam-dorfie morzy mnie senność. Są przystanki z ławeczkami. Komarów już nie ma. Wybieram przystanek po lewej stronie drogi. Bo tam jest optymalna odległość oparcia od szyby (żeby łeb dało się oprzeć delikatnie odchylony do tyłu, żeby nie spadł do przodu na dół). No i nastąpiła ta wtopa która się czasem zdarza w nocy, gdy kima się na ławeczce po lewej stronie szosy… Mianowicie, po drzemce zacząłem jechać w drugą stronę, z powrotem :D Na szczęście dużo nie nadłożyłem, może 2x1km=2km. A zorientowałem się, gdy drugi raz zauważyłem charakterystyczny budynek. Który niedawno przecież mijałem… Wreszcie widzę w oddali światła wielkiej rafinerii – chyba nawet wiem jakiej. Rafineri OMV przy Dunaju, na wschód od Wiednia. Jechałem obok niej w ubiegłym roku. Godz. 00.50. Wiedeń!!! Wiadomo, radość nie taka jak za pierwszym razem ale też fajnie :) Pociąg o godz. 14.10. Trzeba opracować plan zwiedzania. Ważnym punktem wydaje się być umycie się – żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Od tego postanawiam zacząć. Znalazłem w necie jakiś zalew w dzielnicy Aspern, podobno kąpielisko. Udaję się w tamtym kierunku. Na miejscu wita nowo wybudowane osiedle apartamentowców, zalew też jest ale ogrodzony, nie wiem jak zejść, nie chce mi się szukać wejścia… Jednak jadę zwiedzać i coś zjeść, jedzenie jest ważniejsze od mycia. Póki co umyłem się trochę w zraszaczach trawnika. Długo mi zajęło zanim z tego Aspern dobujałem się do centrum, bez potrzeby tam jechałem. Przynajmniej zobaczyłem fajnie rozwiązaną kwestię kolei miejskiej. Tory idą na estakadzie, a pod nią ciągnie się długi na setki metrów teren sportowo-odpoczynkowo-rekreacyjny. Ławeczki, różne boiska, drabinki, sprzęty do ćwiczeń itp. itd. Żeby było ciekawiej – wszystko w zielonym kolorze! Miękka gumowana nawierzchnia też. W ogóle to co zwraca uwagę w Wiedniu, to całe ogromne przestrzenie całkowicie WYŁĄCZONE z ruchu samochodowego. Całe, drogi, aleje, place tylko dla pieszych/pedalarzy/hulajnogarzy i innych deskorolkarzy, bez JEDNEJ blaszanej puszki :) Rzecz w Polsce nie do pomyślenia. Ileś przecznic, źle skręconych skrzyżowań dalej docieram wreszcie do Dunaju. I tym samym mostem co zwykle przeprawiam się na drugą stronę Dunaju (Reichsbrücke – Most Rzeszy, mam nadzieję że nie III, tylko jakiejś innej). Coś tam pojeździłem, między innymi wśród dzielnicy pełnej drapaczy chmur, ale znowu chce mi się spać, w końcu druga noc. Na Donau Island znajduję ławeczkę w ustronnym miejscu i chwilę kimam. Budzi mnie głód. Znajduję wreszcie jakiegoś kebaba. W międzyczasie zaczyna świtać. Wstający dzień jest zupełnie inny od poprzednich – chłodny, pochmurny i wietrzny, i taki już pozostanie. Najbardziej duje na mostach na Dunaju. Znowu pojeździłem wśród szklanych wież, porobiłem trochę zdjęć. Za pomocą gąbki i mokrych chustek umyłem się w Kaiserwassel (zalew nieopodal Wienna International Center, zdjęcie tytułowe). Za zimno żeby się kąpać. Trochę pokręciłem na wschód, po bulwarach Dunaju. Z godzina drzemki na łące, z powrotem na wyspę. Chyba załapałem się na coś w rodzaju „dni Wiednia”. Albo raczej „dni MPO Wiedeń”. Na wyspie przygotowania do imprezy, dużo pojazdów i innych sprzętów służb publicznych, komunalnych itp. A najwięcej pomarańczowych śmieciarek, zamiatarek i innych sprzątarek. Najciekawsze wg mnie wielkie odkurzacze. Ciężarówki – odkurzacze :D Z rułą na wysięgniku przed kabiną, jechały po bulwarze i niczym słonie wciągały swymi trąbami wszelkie śmieci i odpadki. Co by tu jeszcze zobaczyć. Przypomniało mi się że czytałem o niechlubnych pamiątkach po wujku Adolfie. Ogromnych bunkrach, „flakturnach”, na których zamontowane kiedyś były działa p-lot do obrony przed alianckimi samolotami. Zlokalizowałem jeden takowy w parku Arenbergpark, niedaleko, kilka km od Hausbanhof. Noooo, robi wrażenie, mieli rozmach skurwesyny. Ze 40m wysokości, szaro-brązowy, wielki, groźny KLOC wstawiony między drzewa i budynki. Na szczycie cztery „studnie” po działach p-lot. A zaraz obok drugi, bliźniaczy, trochę mniejszy bunkier. Teraz, po powrocie patrzę w necie i jest tych bunkrów kilka w Wiedniu, muszę kiedyś obadać pozostałe. Potem jeszcze odwiedziłem charakterystyczny wielki kościół/bazylikę, z dwiema cienkimi wieżami, podobne trochę jak te w meczetach. I wielka fontanna przed kościołem – teraz akurat nieczynna, ale znam już tą miejscówkę. Całemu zwiedzaniu Wiednia towarzyszy mi niespotykana wręcz ilość tęczowych flag. To ma być stolica Austrii czy jakaś pedolandia?! Wnet by tym wielkim wojakom, wodzom imperium Cesarstwa Austro-Węgier spoglądającym dumnie z spiżowych pomników owinęli tęczowe szale wokół szyi… Zaś flag Austrii za dużo nie widziałem. Cóż, co kraj to obyczaj. Warszawa cała tonie w biało-czerwonych barwach i jest dumna ze swej historii, a Wiedeń jest dumny ze swoich 6 płci (w porządku prawnym Austrii oficjalnie funkcjonuje 6 płci, gdyby ktoś nie wiedział). Można i tak. Na takich różnych rozkminkach mija mi zwiedzanie. Raczej nie wykorzystałem optymalnie tych 14 godzin, nie zjeździłem Wiednia jakbym chciał. Za bardzo zmęczony, zniszczony jestem. I ciągle głodny. Wciągam jeszcze hamburgera, ze sznyclem wiedeńskim wewnątrz, a jakże. A na sam koniec jeszcze frytki, w bardzo zapyziałej budce obok jakiegoś kościoła. Niczym na dworcu w Bielsku-Białej. Długo trzeba było na nie czekać ale za 3 euro dostałem ogroooomną porcję i kilka sosów do wyboru. Ledwo to zjadłem, to były po prostu dwie duże porcje, chyba z pół kilo ziemniarów :) Południe, zbliża się czas odjazdu. Tzn. jeszcze dwie godziny, ale przez neta udało mi się kupić bilet w promocji, za 89zł, ale bez biletu na rower. Tak więc postanowiłem, tak dla wszelkiej pewności, spakować ten rower tak, żeby przestał być rowerem a zaczął być bagażem podręcznym. Byłem w tym celu dobrze przygotowany, miałem mnóstwo taśmy i wielkich worków na śmieci. Mam to dobrze opanowane, kilka razy tak robiłem. Rachu-ciachu, odkręcam koła, widelec, kierę, bagażnik, błotniki, PEDAŁY (nomen-omen) oraz tylną przerzutkę. Składam to wszystko do kupy, blisko siebie, tak aby stworzyć jak najbardziej regularny i jak najmniejszy kształt, możliwie przypominający prostopadłościan. Opitalam to wszystko kilkudziesięcioma pewnie metrami taśmy, na wierzch worki, i znowu taśma. Vol’la! Gotowe. 50 minut mi to zajęło. W międzyczasie zachciało mi się siku. Nie mam zwyczaju łazić po dworcowych toaletach, zresztą co zrobię z tym pakunkiem. Najbliższy park dwie przecznice dalej. Targam ten pakunek w jednej ręce, ciężką sakwę w drugiej. Wiatr wieje w ten tobół niczym w żagiel, i wyrywa mi go z rąk. Zaraz mi wyrwie ramiona z barków, wszystko boli. Robię przerwy, zamieniam rower i sakwę pomiędzy rękami. Jeszcze tylko coraz bardziej obolały spacer farmera na dworzec. Minąłem wszystkie sklepy spożywcze na dworcu, i nie mam siły wracać. Jest tylko sklep ze zdrową/ekologiczną/wegańska/bezglutegową/bezlaktozową/unijną/lewicową/LGBTQ+ żywnością. Kupuję wodę za 2 euro, jak się potem okazuje jest to woda z lodowca Santa Rosa z Alp, na granicy Włoch i Francji. Naturalnie czerpana, nie pompowana, o bardzo wysokiej oporności elektrycznej, przez co bardzo dobrze się w wchłania i nawadnia. Tego mi było trzeba. Nadjeżdża pociąg, oczywiście jak zwykle miejsca na rowery były, i bez potrzeby pakowałem :D Przychodzi konduktor, mówię że nie mam biletu na ten packed bicycle. Ten mówi: JA, ITS PACKED BICYCLE, BUT ITS BICYCLE. 25 OJRO BITTE. Za rower zapłaciłem więcej niż za siebie :D Ale co zrobić, nie przyznawać się że mam taki pakunek? Dostałbym pewnie 2500 EURO kary, a i do więzienia by mnie zabrali. Podróż minęła mi głównie na spaniu. Nie za wiela obejrzałem przez okno. To tego znowu jestem głodny, a w sakwie tylko jakieś cholerne wafelki. W Warsie wciągam więc jeszcze pierogi z mięsem. Mniam. W Kato przesiadka. Zrobienie z bagażu podręcznego roweru zajęło o dziwo mniej, bo tylko 35 minut. Wciągam jeszcze zapiekanę w tej samej budce co zawsze, u tej samej co zawsze, u starej, grubej i niemiłej baby. Ale to po prostu takie kultowe miejsce, ta niemiła baba jest po prostu stałą częścią tutejszego folkloru, a zapiekanki ma dobre, więc wszyscy u Niej kupują. Nad Katowicami tymczasem pojawia się… TĘCZA. No nie. Tego już za wiele. Wsiadam do Regio i wracam do domu.

Udana wycieczka, Wiedeń zaliczony nową drogą, coś tam pozwiedzane, pomimo przerwy w ultra wycieczkach wszystko w organizmie działa jak należy. Tylko ten bilet na rower za 25 EURO trochę boli.

7.25 (czw) - 23.40 (ndz)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem