Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2017

Dystans całkowity:2044.01 km (w terenie 35.50 km; 1.74%)
Czas w ruchu:93:49
Średnia prędkość:19.60 km/h
Maksymalna prędkość:67.00 km/h
Suma podjazdów:15935 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:170.33 km i 9h 22m
Więcej statystyk

Z buta

d a n e w y j a z d u 200.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Buty
Poniedziałek, 31 lipca 2017 | dodano: 11.08.2017

Dojścia do pracy za miesiąc lipiec.























Kategoria Z buta

L.w.o.M.

d a n e w y j a z d u 21.63 km 0.00 km teren 01:16 h Pr.śr.:17.08 km/h Pr.max:31.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: 92 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Poniedziałek, 31 lipca 2017 | dodano: 10.08.2017







19.40 - 21.15
0,3l


Kategoria > km 010-049

Zagubiony w czasie i przestrzeni

d a n e w y j a z d u 525.00 km 0.00 km teren 25:36 h Pr.śr.:20.51 km/h Pr.max:48.50 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 29 lipca 2017 | dodano: 30.07.2017




"Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem..." Oo tak, turystyka rowerowa to jest coś dla mnie :)

500km. Jeszcze kilka lat temu zupełna abstrakcja, coś o czym można sobie poczytać, pomarzyć, popodziwiać terminatorów robiących tego typu dystanse. Tymczasem rok temu udało mi się wreszcie zrobić duży krok naprzód – pierwsze 400, dokładniej to ta trasa. I wtedy przemknęła przez głowę taka nieśmiała myśl: a może za rok 500? Rok minął, znów mamy koniec lipca a ja jestem w trakcie rekordowo zapowiadającego się sezonu, kilkanaście ciężkich +-300km tras za mną, 400ka do Poznania także. Klamka zapadła, w ten weekend atak na życiówkę! Ogólny zarys trasy jest taki: Sandomierz -> Lublin -> Rzeszów, jak będzie trzeba to się dokręci.

Nastała godzina zero. A dokładniej to północ z 28 na 29 lipca, Anno Domino 2k17. Start! Przelatuję przez Bieżanów, Rybitwy, Wisłę (widać pięknie iluminowany, nowy most na wschodniej obwodnicy) i wskakuję na krajową 79kę. „Sandomierz 142km”. Tako rzecze przydrożny znak. Hehe już mnie nie przerażają te kosmiczne niegdyś dla rowerzysty liczby ;) Bezwietrzna, bezchmurna noc. Idealna do nawijania asfaltu. Ruch niemal zerowy, latarni niet, więc zupełne ciemności, tak jak lubię. Jest Nowe Brzesko. Pierwsza pauza, coś tam jem, zapijam energetykiem, jakaś fotka i w drogę. Do woj. Świętokrzyskiego wjeżdżam jeszcze nocą, a dokładniej o godz. 3.20. Z rzeczy ciekawych to widziałem tej nocy dwie spadające gwiazdy. Pomyślałem więc dwa życzenia: pierwsze to że chcę zrobić to 500, a drugie to takie bardzo prywatne życzenie, o wiele ważniejsze, zachowam je dla siebie. Za Koszycami pierwsze oznaki brzasku, natomiast świt zastaje mnie za Nowym Korczynem. Z godnych odnotowania miejscowości to jeszcze Opatowiec i Słupia. Tymczasem docieram do Pacanowa i myślę że można by zajechać na rynek (jeszcze nie byłem), zrobić sobie zdjęcie ze słynnym Koziołkiem. Tak też robię, ze 2km trzeba nadłożyć. Zdjęcia są, można jechać dalej. 20km / godzinkę dalej kolejna atrakcja a mianowicie Połaniec. W sensie elektrownia w tej miejscowości, jedna z największych w Polsce. Na rynku miły Pan udziela mi wskazówek gdzie można zrobić najładniejsze zdjęcie. „Na rondzie w prawo na Mielec, z mostu ładnie widać elektrownię”. Tak też skręcam, na Mielec. Tylko że jadę i jadę a elektrownia ciągle majaczy gdzieś tam za lasem... W końcu jest most, 4km trzeba było odbić więc +8km gratis. Ale opłacało się, widok jest zaiste imponujący :O Potężna bryła elektrowni nad szeroko rozlaną, dziką Wisłą. Całości dopełniają lasy: ten zielony, liściasty, a także las słupów energetycznych, do tego jakiś komin, barki, pogłębiarki na rzece. No fajnie się to wszystko ze sobą komponuje, współgra. Przyroda i technika idealnie się w tej scence uzupełniają. Wracam po śladzie do głównej drogi i dalej, na Sandomierz. Chwila moment i jest Osiek, tu z kolei główną atrakcją jest przydrożny pomnik, ku chwale żołnierzy. Jakich to nie wiem ale komu jak komu, żołnierzom pomniki się należą. Krajowa 79ka (w weekendy) bardzo przyjemna na rower, ruch rozsądny, gładki asfalt, pola, lasy, kilometry mijają więc szybko. Koprzywnica. Kolejna godna uwagi mieścina na dzisiejszej trasie. Zajeżdżam na rynek, bo zawsze jakoś bokiem objeżdżałem. Jest już bardzo gorąco, kremu z filtrem dużo dziś pójdzie. W okolicy królują sady owocowe. Sandomierz zdobywam koło godz. 11tej. Dwa razy byłem w tym mieście ale nigdy słynnego rynku i starówki nie widziałem... To się nie godzi. Tym razem punkt obowiązkowy. Zajeżdżam więc tam gdzie powinienem być dziś 3ci raz. Hmm na pewno bardzo ładny ale szczegółów to nie pamiętam, umysł zbyt bardzo był zaabsorbowany powtarzaniem w kółko jednej liczby: 500, 500, 500... W każdym razie miła Pani zrobiła mi fotkę pod pomnikiem, spotkałem też innego rowerowego turystę – jedzie z Rzeszowa nad morze, w 4 dni chce tam dotrzeć z tego co pamiętam. Mówię że z Krakowa jadę, ten mi na to że górki po drodze musiały być... Yyyy... No nie wiem, ja żadnych podjazdów po drodze nie zauważyłem :D Mniejsza jednak o to, pora się zbierać, 500 samo się nie przejedzie. Z Sandomierza wojewódzką na Zawichost. Ponieważ albowiem gdyż przez Wisłę przeprawić się chcę promem. Niby jest most w Annopolu ale co to za atrakcja taki most. Prom to jednak coś niecodziennego. Stoi po drugiej stronie rzeki. Dłuższą chwilę na niego czekam, pytam tubylców kiedy odjazd: nie wiadomo, istnieje obawa że kapitan się najebał i nici z przeprawy. Tak się jednak nie stało, w końcu przypływa prom a Pan Promowy sprawia wrażenie (w miarę ;) ) trzeźwego. Dałem mu na piwo a w zamian mam bardzo fajne zdjęcie w kapitańskiej czapce :) Sam prom choć stary i wysłużony to zadbany: ładnie odmalowany, ławeczki, jakaś kolekcja dzwonków na stoliku, podwieszone doniczki z pelargoniami. Mam nadzieję że jeszcze długo tego typu atrakcje będzie można spotkać na polskich rzekach. Wisła pokonana, jestem na drugim brzegu. Chwila po 12tej jest, a na liczniku niecałe 200km. Kawałek bocznymi drogami, w tym odcinek specjalny po bardzo zdemolowanym asfalcie. Na przystanku dłuższa przerwa i popas, chyba zbyt obfity bo jedzie się po nim gorzej niż przed. Na tego typu trasach trzeba jednak jeść małymi porcjami, ale regularnie. Dobijam do krajówki, tym razem nr 74. Do Kraśnika rzut beretem ale nie jedzie się dobrze, coś ciąży na żołądku. Urządzam tu więc pierwszy pełnowymiarowy odpoczynek tj. ponad pół godziny. W sklepie fail, kupiłem Oshee Zero (!). To jest dobre dla anorektycznych anorektyczek dążących do anorektycznej anoreksji a nie dla strudzonego rowerzysty. Zero cukru, zero mocy z tego będzie... Tyle że zaspokoi pragnienie. Na szczęście kupiłem też Fantę, ta ma wszystko to czego potrzeba :) No i faktycznie od razu jedzie się lepiej. Z miejscowości o ciekawszych nazwach: Niedrzwica Duża (pauza pod remizą OSP). Lublin zbliża się nieubłaganie, lada moment kolejne wielkie miasto wpadnie do mojej kolekcji (nie wspominałem ale w Lublinie jeszcze nie byłem) :) Kilometr jakąś dwupasmówką i na zjeździe przed początkiem drogi ekspresowej skręcam do centrum. Tablicę z nazwą miasta osiągam o godz. 17.35. Przez Lubelskie przedmieścia toczę się na zmianę: trochę jezdnią, trochę (o dziwo całkiem znośnymi) ścieżkami rowerowymi. Z ciekawostek trolejbusy. W końcu jest jakiś wielki plac, a na nim pomnik Józefa Piłsudskiego na koniu. Pamiątkowe zdjęcie. Chciałem zajechać na rynek ale natrafiłem na ulicę tak szczelnie nabitą nieprzebraną, gęstą ludzką masą że skręciłem w inną drogę. Zapomniałem o głównym celu w tym mieście i dotarłem pod zamek. Dobre i co. Niemal godzinna przerwa, po której startuję jak nowo narodzony :) Trochę się zeszło i z miasta wyjeżdżam o 19.30. Od teraz jakieś 50km bocznymi drogami. Po prawej Zalew Zemborzycki, na pewno bardzo ładny ale niestety cały czas przeznaczony na odpoczynek wykorzystałem w Lublinie. W jakimś wiejskim sklepiku ostatnie przed nocą zakupy. W końcu łapie mnie zmrok i zaczyna się kolejny bardzo fajny etap wycieczki. To wtedy właśnie wpadł mi do głowy pomysł na tytuł wpisu :) Bo tak się właśnie czułem: zagubiony w czasie i przestrzeni. No bo tak: północ z piątku na sobotę: ludzie przewracają się na drugi bok w nocy a ja wyruszam trasę. Sobota, 11 rano, ludzie leniwie wstają i obierają kurs na łazienkę/lodówkę, ja w Sandomierzu. 14ta, pora obiadowa, dojeżdżam do Kraśnika. I tak dalej, i tak dalej, uprzedzając nieco fakty i zaburzając chronologię relacji – przez ponad 1,5 doby. Nie ukrywam że jest to bardzo fajne :) Wracając jednak na trasę: nocna jazda ma swój urok, bardzo ją lubię i trasa bez 1 lub 2 nocy była by po prostu niekompletna, niepełna. Rozgwieżdżone niebo (+ jeszcze jedna spadająca gwiazda). Odpoczynki na zagubionych w ciemnościach obskurnych przystankach. Od czasu do czasu jakiś ryneczek w sennym miasteczku. Czarny Golf z ekipą śpiewającą na całe gardło Hej Sokoły :D Rozkminki nad mapą Polski, siedząc na krawężniku z puszką energetyka w ręku. Hmm wspominałem już że jest to bardzo fajne? Całą tą sielankę zakłóca tylko jakiś pajac w wyprzedzającym mnie czarnym Lancerze Evo ileśtam. Z wydechem tak głośnym że żołądek wpada mi w rezonans i dostaję mdłości. No dosłownie żygać mi się chce przez pół godziny. Evo srewo. Kurwa. Z miejscowości które zapadły mi w pamięci z tej nocnej jazdy to Zakrzówek, Janów Lubelski i Nisko. Te dwie ostatnie to zresztą całkiem spore miasta. Aha zapomniałbym: po tych 50km wskakuję z powrotem na krajówkę – DK19. Z Niska można by dalej 19ką na Rzeszów. Ale nie można. Kilometrów mało. Nijak 500 by nie wyszło. Odbijam więc w 77kę, na Leżajsk. Jeszcze nie byłem, kolejne miasto zaliczone będzie, fajnie. Zaczyna się przejaśniać. Raz dwa ta nocka minęła, a ja zniosłem ją bardzo dobrze :) Może z 10 razy ziewnąłem, i to wszystko. Zapiłem energetykiem. Jest więc świt, na liczniku ze 415-420km. Wszystko idzie zgodnie z planem. Wtem! No chuj by to jasny strzelił – rzekł kolarz, po czym zaklął szpetnie. Licznik się zresetował... On zawsze mi to robi na rekordowych trasach. A ja chciałem mieć zdjęcie z magiczną 500ką na wyświetlaczu... Jedyną 500ką którą mogę teraz mieć może być ta na GPSie. Tyle że on, jak to Garmin, zaniża o jakieś 3%. Wskutek czego żeby było 500 na ekraniku będę musiał przejechać ok. 515... I tak właśnie zrobię, choćbym miał się zesrać. Plus tego jest taki, że tak się wkurwiłem, że dodało mi to mnóstwo mocy. W Leżajsku już jasno i coraz cieplej. Zdjęcie pod jakimś kościołem/klasztorem czy czymś w tym stylu. Z Leżajska polecimy na Łańcut, trochę braknie km ale to się dokręci już po Rzeszowie. Nieco się zamotałem na obwodnicy miasta zanim trafiłem w wojewódzką 877. Po drodze przebieram się na przystanku w krótkie ciuchy, a tu przejeżdża samochód z rowerami na bagażniku. Pan pyta się, czy wszystko porządku i nic nie potrzeba. Jak najbardziej w porządku, ale bardzo to było miłe. Przez Łańcut już tylko przelatuję, nie mam czasu na szukanie jakichś rynków czy zamków. Do Rzeszowa 20km, 4-pasmową, pagórkowatą krajówką. Słońce znowu przypieka. Tablicę z nazwą miasta mijam o 9.15. Na GPSie nie pamiętam ile już km, ale pewnie ze 485 było (czyli de facto te +-500 mogło być). Ile by jednak nie było to zdjęcie z 485, 490 czy 495 mnie nie zadowala. Ja chcę 500. Bardzo nie chciało mi się dokręcać ale się zmusiłem. Kręciłem dziesiątki pętelek po tych samych uliczkach koło dworca, nad jakąś rzekę też zajechałem no i rzecz jasna pod Wielką Cipę. Zdjęcia ze słynnym pomnikiem zabraknąć nie mogło. Bardzo dłużyły mi się te kilometry. W końcu jednak jest! Jest wymarzone 500, będzie wymarzone zdjęcie :) Z czystym sumieniem zajeżdżam więc na dworzec skąd o 12 mam pociąg do Krakowa. Podróż minęła bardzo przyjemnie. Na Głównym po 14 a w domu przed 15tą. Doszło +10km gratis.

No i tak to było. Tak spełniło się moje kolejne, wielkie rowerowe marzenie :) Nic nie wspominałem o jakimś zmęczeniu, bólu czy kontuzjach. Bo i nie było o czym wspominać O_o Mocy nie brakowało, a z bóli to trochę dłonie (bardziej lewa), lewy Achilles, plus małe otarcie w pachwinie - także lewej. Tyłek zniósł te 25,5 godz. w siodle nadspodziewanie dobrze ;)

Kilometry oszacowane niestety ale na 90% było właśnie te 525 +-3km.

To był dobry, rowerowy weekend :)

Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/W7DdvBROQYcRp3NB2

Nowe gminy:

Podkarpackie:
Borowa
Jarocin
Ulanów
Nisko
Rudnik nad Sanem
Nowa Sarzyna
Leżajsk - obszar wiejski
Leżajsk - teren miejski
Żołynia
Rakszawa
Białobrzegi

Świętokrzyskie:
Dwikozy

Lubelskie:
Gościeradów
Trzydnik Duży
Kraśnik - obszar wiejski
Kraśnik - teren miejski
Wilkołaz
Niedrzwica Duża
Konopnica
Lublin
Głusk
Strzyżewice
Zakrzówek
Szastarka
Modliborzyce
Janów Lubelski

0.05 - 15.05
8,5l
6 bułek z szynką, 6 bananów,  2 batony energetyczne, 2 paczki wafelków, 2 małe paczki chipsów, (podwójne) Delicje, pierniczki, jakiś batonik


Kategoria ^ UP 3000-3499m, Powrót pociągiem, > km 500-599

Pradziad

d a n e w y j a z d u 380.97 km 2.50 km teren 19:10 h Pr.śr.:19.88 km/h Pr.max:65.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2885 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 22 lipca 2017 | dodano: 23.07.2017





Była Kralova, była Lysa Hora, więc sam z siebie nasuwa się Pradziad :) 1492m n.p.m. Kolejna "kultowa" chyba, wśród rowerzystów góra. Z Krakowa na szczyt wyszło mi palcem po mapie najkrótszą drogą ~250km. Jak na mnie niemało, więc powrót pewnie by był pociągiem. Z Opola dokładniej myślałem wracać. Tym razem się przygotowałem i wymieniłem stówkę na "Koruny Czeskie", a dokładnie 600 ich dostałem. Bardzo ładne mają banknoty ale przede wszystkim monety (reszta która mi wydali w sklepach).

Wyjazd z poślizgiem, acz niewielkim - 10min po północy, i przez Kurdwanów, Ruczaj lecę na Skawinę. Tu jak zwykle śniadanie i dokumentacyjna fotka ("żeby nie było że mnie było", i zaglądający tu od czasu do czasu samozwańczy, anonimowi Bikestatsowi szeryfowie mieli mniejsze pole do popisu ;) ). Ze Skawiny na Zator. Zaczynają się (czego na zdjęciach za bardzo nie widać) mgły. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to że pomimo tych mgieł, tej całej wilgoci jest po prostu ciepło O_o ~15 stopni, najniżej do 13 spadło i zupełnie komfortowo można było jechać całkiem na krótko (!) W sennym Zatorze pauza na rynku. Z Zatora uderzam na Oświęcim, przed miastem efektownie rozświetlone zakłady chemiczne. Powoli zaczyna jaśnieć, mgły ciągle się utrzymują, co pozwala zrobić o świcie różne fajne zdjęcia. Z ciekawszych obiektów mijam klockowatą basztę wieży KWK Brzeszcze, znaczy się na Śląsku już jestem. A stąd już niedaleko do Pszczyny, gdzie docieram koło wpół do szóstej. Na ławeczce ogrzewam się pierwszymi promieniami wschodzącego Słońca. Kolejny większy cel na dzisiejszej trasie to Jastrzębie (Zdrój). Po drodze odwiedzam jeszcze Pawłowice, niewielka ładna mieścina. Tak jak zwykle w miastach/miasteczkach staram się zaliczyć rynek/ryneczek tak tym razem w Jastrzębiu odpuszczam. Bo miasto to (90tys., większe od N. Sącza) rynku... nie ma (!) Są za to jakieś kominy, wielkie czarne hałdy, jednym słowem typowe, nieodłączne elementy miejscowości uzdrowiskowej ;) Przejeżdżam nad A1, docieram do Wodzisławia Śląskiego. Zdecydowanie ładniejsze miasto, pauza na placyku pod jakimś pomnikiem. Nieźle już przygrzewa, do użycia wchodzi więc krem z filtrem. Natomiast w jakiś dziwny i niewytłumaczalny sposób rynek w tym mieście pominąłem... Trudno. Kilka km, Pszów. Fajna fontanna i zabytkowa kolejka z KWK Anna. Do Raciborza docieram chwilę po 7. Kurczę, fajnie - wczesny ranek a ja już nad Odrą :) W mieście robię zdjęcia kilku co ciekawszych obiektów (m. in. pomnik Matki Polki - to ta wysoka Pani z dzieckiem na ręku) jak i urządzam standardowy odpoczynek. Ostatnia duża miejscowość przed granicą to Kietrz - tu spotykam kolarza - turystę, na szosówce z bagażnikiem. Z godnych odnotowania obiektów fajny wiadukt kolejowy pod Nową Cerekwią a potem już same zadupia. Tu po raz pierwszy zauważyłem na horyzoncie może nie burzowe ale trochę ciemniejsze chmury. Już wiedziałem co się może dziś święcić (i nie myliłem się ;) ). Upał już niezły, 32-33, na liczniku takie wartości. Na Czechy planuję dostać się pewnym skrótem, na mapie wyglądał mi on na gruntową drogę. No i faktycznie betonowe płyty przeradzają się w gruntówkę. Ta z kolei w leśną drogę. Leśna droga w ścieżkę. A ścieżka w krzaczory i pokrzywy :D Ależ się wtedy wkurwiłem. Szosowa trasa miała być a ja przedzieram się przez pokrzywy po szyję. Oczywiście szczelnie okryty ubraniem przeciwdeszczowym, bez tego bym się nie przebił przez to. Wada jest taka że ubranie to taka "cerata" tzn. przy temp. 30 stopni wewnątrz mogło być z 40-50... Musiałem ze 3 razy tą kurtkę na chwilę zdjąć bo bym się zagotował. Wspominałem już że byłem nieziemsko wkurwiony? Niecały kilometr tych krzaków mogło być ale i tak czasu mnóstwo sił i czasu tam straciłem. W końcu jest jakaś droga-ściernisko brzegiem pola, potem droga przez ogródki działkowe i wreszcie asfalt. Czeskie znaki drogowe, czyli granicę przekroczyłem gdzieś w tych chaszczach ;) Miasteczko Krnov. Na liczniku 200km, na zegarze 13ta. Odpoczynek na ławeczce, potem zwiedzanie przejazdem: jakiś pomnik, bogato zdobiony budynek, kolorowy komin i uroczo obskurna kładka nad torami kolejowymi. Z Krnova obieram kurs na Bruntal. Jakieś 20km bardzo przyjemnej drogi czeską "krajówką". Zaczynają się pierwsze podjazdy, w lasach drzewa liściaste powoli zaczynają ustępować miejsca iglastym. Znaczy się góry już niedaleko :) Ostatni podjazd (na którym kończy mi się picie) - Bruntal leży na wys. ponad 500m n.p.m. W mieście wszystko pozamykane, jak na Słowacji... Więc tylko fotka na rynku i trzeba szukać jakiejś stacji. W końcu jest. Kupuję 2l różnych schłodzonych napojów + jakieś wafelki. 140 Korun. Chyba drogo. Ale przynajmniej Pani w kasie bardzo miła, widząc że nie jestem z kraju dokładnie przeliczyła mi resztę podając wartość każdego wydawanego pieniążka. Kawałek za miastem mym oczom po raz pierwszy ukazuje się maszt na szczycie Pradziada. A droga powoli ale systematycznie zaczyna piąć się do góry. Wjeżdża się w przyjemny chłód lasu, a temperatura spada z 33 do 23 stopni :) W końcu dojeżdżam do czegoś w rodzaju przełęczy a nazywa się ona "Hvezda". 860m n.p.m. Jakieś parkingi, bar, noclegi itp... Kolejny zapas picia: Kofola + jakaś woda, kolejne 70 Korun. Tu zaczyna się właściwa część podjazdu na Pradziada. Startuję koło 17.20. Nie jest ten podjazd jakiś ciężki. Ale ciężko wchodzi, gorzej niż Lysa ostatnio. Kulam się więc powoli do góry swoim tempem. W końcu wyjeżdża się z lasu na coś w rodzaju turystycznego węzła - schronisko, parking, wyciągi itp itd. Dobrze że takie coś jest po drodze bo na horyzoncie dostrzegam nieciekawie wyglądające chmury. A im wyżej tym więcej ich dostrzegam, jeszcze bardziej nieciekawie wyglądających... W końcu zaczyna grzmieć. Sił momentalnie przybywa ;) Jak najszybciej wtargać na szczyt! Wieżę TV widzę już od dłuższego czasu. W końcu ostatni, łagodny zakręt w prawo i jest! Pradziad zdobyty! Nie ma jednak zbyt wiele czasu by nacieszyć się sukcesem, bo to co dzieje się z niebem dookoła wygląda naprawdę groźnie... Chmur nie ma tylko na północnym wschodzie. Tyle dobrze, bo tam mniej więcej będę jechał. Jedyną osobą na szczycie byłem. Tzn. reszta pewnie schowała się w restauracji (jest w budynku nadajnika). Dosłownie kilka minut by cyknąć fotki i w dół, jak najszybciej w dół!!! 12 minut :) Tyle zajął mi zjazd z powrotem na Hvezdę a 6ka z przodu często gościła na liczniku ;) Ale dalej jestem na jakimś Czeskim zadupiu a dokoła szaleją burze więc nawet się nie zatrzymuję. Dalej, też w dół, szybciej, szybciej. Vbrno pod Pradadem. Jakieś miasteczko. Tu wreszcie odpoczywam i zastanawiam się co dalej. Miałem w planach Zlate Hory, Głuchołazy i na Opole. Ale najmniej chmur było na wschodzie. Skręcam więc w drogę nr 451. Zaczyna kropić. Potem chciałem w 452 na Albrechtice ale coś mi się pomieszało i dotrę do 45ki i Krnova... Trudno. Po drodze ciekawie zjawisko. Miałem wrażenie jakbym znalazł się w przysłowiowym "oku cyklonu". Tzn zupełna cisza, zero wiatru, a wszędzie dookoła ciemna pierzyna z chmur. Z wyjątkiem sytuacji za plecami - tam "pierzyna" jest częściowo odkryta i spod niej zaczyna świecić ostre Słońce. Które rozświetla wnętrze tego całego burzowego kotła na pomarańczowo. Naprawdę ciekawie to wyglądało, niestety na zdjęciach ciężko to uwiecznić. Aha zapomniałbym - do kompletu była też niczego sobie tęcza. Na przystanku (Siroka Nova) pauza, chcę sobie popodziwiać trochę to ciekawe zjawisko, i wreszcie coś zjeść. W trakcie tej przerwy zaczęło padać a że zbliżał się zmrok nie pozostało nic innego jak wdziać przeciwdeszczowe wdzianko z ceraty, pokrowiec na sakwę i ruszać dalej. Może z niecałe 10km przejechałem w deszczu, potem już tylko mokre drogi i błyski gdzieś na horyzoncie. Bardzo klimatyczny ciemny odcinek po Czeskich zadupiach i znowu w Krnovie. Tym razem jednak przez pokrzywy przedzierał się nie będę ;) Lecę główną na Głubczyce. W Polsce koło 22.40. Najbliższa czynna stacja kolejowa wydaje się być w Kędzierzyniu. Ale pewien nie jestem, ciężko o wifi na tych zadupiach ;) Zdejmuję na jakimś murku mokre ciuchy a tu podchodzi małżeństwo i mocno zaniepokojeni moim widokiem pytają czy wszystko w porządku. Jak najbardziej, no może z głową coś nie tak :D Gdy mówię że jadę do K-K chwytają się za głowę że to kawał drogi ;) (a raptem z 45km tam było). Żegnam się więc grzecznie zanim spytają skąd przybywam :D W Głubczycach przed północą. Fotka na rynku, bo pierwszy raz jestem. Szukam jakiegoś sklepu, jakiego energetyka bym wciągnął bo spać się chce... Wszystko jednak zamknięte. Stacji benzynowych też niet. Nie pozostaje nic innego jak lekko sennym toczyć się dalej, może po drodze coś będzie (nie było). W zamian puściłem sobie czeskie radio (Impuls 981AM) i słuchając wesołych piosenek od razu raźniej się jechało :) Kilometry jednak trochę się dłużyły. W Koźlu koło 2.30. Tak, w Koźlu bo o tym że po drugiej stronie Odry istnieje miasto o podobnej do K-K nazwie dowiedziałem się w czasie miłej rozmowy z dziewczynami z budki z kebabem i jakimś tubylcem. Jako że kebabów nie lubię, kupiłem tylko 3 energetyki. Dziewczyny życzą mi powodzenia w powrocie domu, ja też się żegnam i jadę na dworzec po drugiej stronie rzeki. Okazuje się że najbliższy Regio za 3 godziny, o 6:01... Potem w Gliwicach przesiadka na TLK. Spędziłem ten czas przyglądając się nocnemu życiu dworca, naprawdę ciekawych ludzi można spotkać :D Zrobiłem też małą rundkę po mieście. A i udało mi się wreszcie coś nie-słodkiego kupić, 3 malutkie paczki chipsów z automatu, 3x25g. Dobre i co. Kolejowa część wycieczki przebiegła z niewielkim tylko zgrzytem ("brak miejsc na rowery", a w pociągu przedział rowerowy puściutki). W domu o 10.35.

Udana trasa, kolejny solidny szczyt do kolekcji, trochę Czech też liznąłem jak i odwiedziłem kilka polskich miast w których nigdy nie byłem/byłem dawno temu. Tylko że znowu czuć lekki niedosyt. Chciałoby się coś więcej... Chyba nawet wiem co ;)

Zdobyte szczyty:
Sedlo Hvezda 860 x2
Praded 1492

Nowe gminy:

Śląskie:
Piotrowice Wielkie

Opolskie:
Kietrz
Branice
Głubczyce
Pawłowiczki
Reńska Wieś

Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/fLs1fkeJDSqXamO82

NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 11%
WYSOK MAX: 1438
0.10 - 10.35
6,5l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 (malutkie) paczki chipsów, paczka (podwójna) delicji, 2 czekolady, 2 wafle, paczka wafelków, 7days, baton energetyczny

Serwis: mycie roweru, smarowanie łańcucha, regulacja hamulców, klejenie siodełka, pompowanie opon i inne drobiazgi


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem, Terenowo, Serwis

L.w.o.M.

d a n e w y j a z d u 35.36 km 0.00 km teren 01:59 h Pr.śr.:17.83 km/h Pr.max:36.50 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:122 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Środa, 19 lipca 2017 | dodano: 25.07.2017



NACHY SREDN: 1%
NACHY MAX: 11%
WYSOK MAX: 259
19.30 - 21.40
0,25l
Serwis: zmiana opon na szosowe, czyszczenie i smarowania napędu, podmiana łańcucha na nr 3, kontrola śrub, wymiana torebki podsiodłowej, klejenie siodełka i inne


Kategoria > km 010-049, Serwis

L.w.o.M.

d a n e w y j a z d u 35.73 km 0.00 km teren 01:55 h Pr.śr.:18.64 km/h Pr.max:36.50 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:132 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wtorek, 18 lipca 2017 | dodano: 25.07.2017



NACHY SREDN: 1%
NACHY MAX: 5%
WYSOK MAX: 236
19.20 - 21.30
0,45l


Kategoria > km 010-049

Radziejowa & Jaworzyna

d a n e w y j a z d u 202.00 km 33.00 km teren 11:43 h Pr.śr.:17.24 km/h Pr.max:57.50 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3350 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 16 lipca 2017 | dodano: 25.07.2017





Pierwszy terenowy (powiedzmy, bo tego "terenu" to tam mało co było) trip w sezonie AD 2017. W planach była Przehyba, Radziejowa, Eliaszówka i pasmo Jaworzyny Krynickiej. Pokrzyżowała je jednak niepewna pogoda... Wskutek czego wyszedł taki zapoznawczy tylko, malutki rekonesans żeby zobaczyć czy w ogóle są chęci do jazdy MTB w tym sezonie.

Wystartowałem z niewielkim poślizgiem, 15 minut po północy. Na pierwszy ogień ma iść Przehyba (asfaltem) więc droga (najkrótsza) jest tylko jedna: Gdów, Stare und Nowe Rybie, Limanowa i dalej bokami na Gołkowice. W Wieliczce standardowa pauza i lecimy wojewódzką. "Lecimy" to właściwe określenie bo tym sezonie latam a nie jeżdżę, taka jest forma ;) A jak przy lataniu bywa jest trochę chłodno, poniżej 10 stopni w nocy dziś spadnie. Tak że kurtka / czapka niezbędne, długie spodnie / rękawiczki niekoniecznie. Ani się obejrzałem i jest Gdów. Tu też coś w rodzaju przerwy. Most na Rabie, podjazd / zjazd, w Zagórzanach skręcam w boczną drogę. Bardzo fajny ciemny odcinek przez las, dziś wyjątkowo ciemny bo zachmurzenie duże - księżyc od czasu do czasu tylko nieśmiało wyłania się zza chmur. Grabie City, Tarnawa Town i rozpoczynam uphill na Monte Stare Rybie. Pod kościołem, w ciemnościach rozświetlanych figurą Maryi jak zwykle chwila zadumy nad sensem istnienia, kolejna (nieudana) próba rozwiązania zagadki czy błyskające na horyzoncie czerwone światełka to Chorągwica czy Łęg, i pora na zjazd. Chwila moment i jest Limanowa, zaraz zacznie świtać. Trochę pokropiło ale przestało. Pogoda taka trochę niepewna się dziś szykuje. Zimny start, rozgrzewający podjazd krajówką i w prawo na Gołkowice. Przyszowa, Owieczka, Naszacowice, znajome okolice. Jeszcze tylko 4 ronda i już jestem na drodze na Przehybę. Po krótkim odpoczynku na przystanku rozpoczynam uphill. Jakieś 850m w pionie. Kilka lat temu ten podjazd wydawał mi się ścianą płaczu, dziś to po prostu długi podjazd :) Z przyjemnością mijam więc kolejne serpentyny, kolejne tablice z informacjami o Beskidzkiej przyrodzie i nigdzie się nie spiesząc wtaczam się na szczyt. Prześwitujący przez drzewa wielki maszt nadajnika ukazuje się mym oczom chwilę po godzinie 8mej. Na podjeździe minąłem jeden samochód (właśnie z TV) i... chyba tyle. Na szczycie to co innego, tu już turystów kilku spotkałem, w tym 1 rowerzystę. Trochę zeszło na zdjęcia, jedzenie, przygotowanie roweru do górskiej wędrówki i koło 9 startuję na Radziejową. Bardzo przyjemny odcinek czerwonego szlaku dziś jest nieco mniej przyjemny - za sprawą ogromnych czasami błotnistych rozlewisk (na zdjęciu), których nie sposób przejechać. Jest dość chłodno, ledwie kilkanaście stopni, i to tak bliżej 10 niż 15. Nieśpiesznym tempem wdrapuję się na Radziejową a jest po 10tej. Tu też spotykam kilku turystów. Na wieżę wychodzić mi się nie chce (no dobra tak naprawdę boję się że mi ktoś rower buchnie :D), coś tam tylko odpocząłem i pora na zjazd. Czyli w tył zwrot, bo z drugiej strony z Radziejowej zjazd chyba tylko na DH-owców. Zjeżdżam do rozstaju szlaków, odbijam w czerwony narciarski, który omija szczyt trawersując go. Daleko nie ujechałem a tu zaczyna kropić, po chwili padać a w końcu lać. Na szczęście wziąłem ubranie przeciwdeszczowe (a zastanawiałem się czy brać). Gdy spadło odrobinę gradu (malutkiego co prawda, z 5mm średnicy) nieźle się przestraszyłem. Najbliższy kawałek dachu (wieża) na Radziejowej. Z tym że trochę pod górkę. Postanowiłem zlecieć więc na przełęcz Żłobki a potem szutrówką (niebieski rowerowy) do Rytra. I tak też zrobiłem. Trochę się natomiast wkurzyłem bo w połowie zjazdu przestało padać i wyszło Słońce... A w planach była Eliaszówka. Nic to jednak, pora na Pasmo Jaworzyny. Może trochę krótszą jednak drogą tj. zamiast z Rytra wjadę na nie z Piwnicznej. W mieście dłuższa pauza, w trakcie której ociepliło się i te 20 stopni wreszcie jest. Szukam bocznej drogi Łomnicę-Zdrój. Jakimś cudem jednak ją przeleciałem i ani się obejrzałem i jestem w Wierchomli... Nieważne, i tak z bardzo ambitnych dzisiejszych planów nici. Dziś będzie lajtowo: bacówka nad Wierchomlą, Jaworzyna i powrót pewnie pociągiem skądśtam. Coś tam zaczęło nieśmiało kropić ale przestało. Docieram asfaltem do rozstaju dróg i skręcam w zielony rowerowy. Okazuje się on gładką, trawersującą zbocze szutrówką przez równie zielony las, pozwalającą sprawnie nabierać wysokości. Całkiem ciepło się już zrobiło. W końcu jest "schronisko". W cudzysłowie bo schronisko górskie z obstawionym samochodami parkingiem to tak trochę słabo IMO... Mniejsza jednak o to, nikt nie każe mi tu przecież siedzieć. Co niniejszym czynię i ruszam dalej niebieskim/zielonym szlakiem. To już nie szutrówka a szlak, z tym że jak na Beskidzkie standardy to bardzo łatwy, niemal 100% w siodle (pomijając kilka mega bagienek na drodze). A jak lajtowo to lajtowo, nigdzie mi się nie spieszy, toczę się powolutku co chwila bawiąc się samowyzwalaczem w aparacie i robiąc coraz to fajniejsze fotki. Na Jaworzynę wtaczam się przed 17tą. Na górę można dostać się kolejką, więc to taka "Gubałówka", tyle że w mniejszej skali. Rozwrzeszczane kolonie, turyści w klapkach itp itd. Za długo więc tam nie zabawiłem tylko zbieram się w dół. Jakąś szeroką, leśną, drogą ale bez oznaczeń szlaku. Niezbyt trudna co pozwala osiągać na niej naprawdę duże prędkości ;) Raz dwa i jest Krynica. Chwila relaksu na reprezentacyjnym deptaku. Koniec "terenu", dorzucam więc też trochę powietrza do opon. Uphill na przeł. Krzyżówka, szzyyybki zjazd do Grybowa. Przed miastem umyłem jeszcze rower w rzece, coby mnie z pociągu nie wyprosili ;) Jakieś tam zakupy no i na dworzec. Tyle by było na dziś. W domu o 23.30.

Udana wycieczka, choć czuć pewien niedosyt. Trzeba będzie sobie odbić następnym razem ;)

Aha no i okazało się ze chęci do jazdy MTB jak najbardziej SĄ. Tyle że jestem w rozterce: pojeździł by co po Górach ale z drugiej strony obecna forma pozwala realnie myśleć o różnych rekordowych szosowych dystansach...

Zdobyte szczyty:
Przehyba 1175
Mała Przehyba 1155
Wielka Przehyba 1191
Złomisty Wierch 1224
Bukowiniki 1209
Przeł. Długa 1161
Mała Radziejowa 1207 x2
Radziejowa 1266
Przeł. Żłobki 1104
Runek 1080
Czubakowska 1082
Jaworzyna Krynicka 1114

Przeł. Krzyżówka 745

Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/kQ1ac4l6dicU5h2k1

NACHY SREDN: 5%
NACHY MAX: 16%
WYSOK MAX: 1226
0.15 - 23.30
4l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 paczki delicji, 2 czekolady, paczka biszkoptów


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 200-249, Korona Gór Polski, Powrót pociągiem, Terenowo

Drugie życie Mexllera

d a n e w y j a z d u 5.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Mexller Solaris 0.4 (archiwalny)
Środa, 12 lipca 2017 | dodano: 14.07.2017

A właściwie to trzecie życie, a drugi remont generalny. Mexller Solaris 0.4 Reaktywacja:











Bratu rower zrobiłem. Jak na tak budżetowy remont (części ze 3 stówki) to chyba całkiem całkiem mi wyszedł :) Oby się tylko nie okazało że to słomiany zapał a ja 3 dni jebałem się w smarze na marne :D A kilometry z jazdy po parku i parkingu - regulacja tego i owego, dociąganie śrub itp. itd.


Kategoria > km 000-009, Serwis

Do Siostry

d a n e w y j a z d u 9.18 km 0.00 km teren 00:30 h Pr.śr.:18.36 km/h Pr.max:35.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: 75 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wtorek, 11 lipca 2017 | dodano: 14.07.2017

Jazda użytkowa.


Okrągła rocznica

NACHY SREDN: 1%
NACHY MAX: 4%
WYSOK MAX: 259
18.10 - 18.40


Kategoria > km 000-009

Lysa Hora

d a n e w y j a z d u 340.88 km 0.00 km teren 17:47 h Pr.śr.:19.17 km/h Pr.max:67.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3701 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 9 lipca 2017 | dodano: 10.07.2017


(na szczycie góry GPS  zwariował)



Jako że sobota minęła pod znakiem niepewnej pogody i przechodzącego z zachodu na wschód frontu burzowego na weekendową wycieczkę została niedziela. Czyli wiadomo że żadnych szaleństw być nie może, w pon. na 8 do roboty. Tak sobie przeglądałem mapy i przypomniałem sobie że nie wiem jak to możliwe ale nigdy nie byłem w Cieszynie O.o Właściwie to miasto to kojarzy mi się tylko z pewnym bikestatsowym wymiataczem ;) Przesunąłem mapę nieco w lewo... a tam... Łysa Góra! Też nie byłem. Czyli plan na niedzielę już mam :) Sprawdziłem tylko dla pewności jaką w Czechach mają walutę. Byłem święcie przekonany że Euro, jak na Słowacji... A tu się okazuje że jakieś Korony O_o 22 w sobotę, kantory raczej zamknięte. Cóż, trzeba będzie kupić zapas płynów w kraju.

Zdrzemnąwszy się jakieś 1,5 godzinki wyruszyłem 10 min po północy, i obrałem kurs na Skawinę. Noc w miarę ciepła, kilkanaście stopni, najniżej do 13 chyba spadło. Na rynku w Skawinie coś w rodzaju śniadania. I dalej jak leci, krajową 44ką. Cóż, dojazd niezbyt fascynujący ale trasa długa się szykuje więc nie widziało mi się jechać przez Kalwarię, Kocierz czy Żywiec. W miarę płasko żeby było. Z drugiej strony takie nocne przeloty krajówkami też mają jakiś swój urok. Jedzie bardzo sprawnie a jako że nie za wiele widać można oddać się w całości z doznawania przyjemności jazdy rowerem :) Po prostu niesamowitej frajdy z całkiem sprawnego pokonywania sporych odległości wyłącznie siłą własnych mięśni. W Brzeźnicy natomiast skręcam w skrót, boczną drogę którą wyjeżdża się koło Wadowic. Tu już trochę hopek jest a nawet całkiem szybki zjazd z serpentynami. W Wadowicach, mieście "w którym wszystko się zaczęło" melduję się o 3ciej i chwilę odpoczywam, tak bardziej dla zasady niż z realnej potrzeby bo i nie ma po czym odpoczywać :) Kawałek krajówką i wita mnie Andrychowski samolocik, nawet nie wiedziałem że jest tak ładnie iluminowany. Z tego też powodu załapuje się on na dokumentacyjną fotkę z tej mieściny. Zauważalny już od pewnego czasu brzask przechodzi we wschód i w Kętach już jasno. Ciekawostka z tego miasteczka to bezpłatne WiFi na rynku. Takie, że aby z niego skorzystać trzeba zarejestrować się i podać imię, nazwisko, adres zamieszkania, nr telefonu a możliwe że i numer buta :) Zawsze mnie śmieszą tego typu systemy, turysta przyjeżdża do miasta, chce coś sprawdzić na Necie a tam takie kwiatki. Albo takie że aby móc skorzystać trzeba iść do urzędu miasta po jakieś hasło, bo i takie cuda widziałem :D Mniejsza jednak o to, w końcu przyjechałem tu na wycieczkę a nie żeby surfować po Internecie. Z Kęt boczną drogą, przez Kozy docieram do B-B. Bardzo ładne miasto, które darzę dużym sentymentem, bo to właśnie ono było celem mojej pierwszej 200ki, z 2011 roku. Przetoczyłem się po starówce zwiedzając centrum w locie, z poziomu siodełka i wyleciałem na Skoczów. Prowadzi tam całkiem przyjemna, mało ruchliwa droga. Prawdopodobnie stara krajówka zdegradowana do rangi drogi ruchu lokalnego po wybudowaniu ekspresowej S1ki. Słońce nieźle już przygrzewa, wobec czego na losowym przystanku zarządzam pierwszą aplikację kremu z filtrem UV. Jest i Skoczów. Niczym nie wyróżniające się na plus, jak i na minus niewielkie miasteczko. Z ciekawostek to tylko flaga Polski na rynku no i Wisła przepływająca nieopodal centrum. W końcu nie przez każde miasto przepływa Wisła :) Odcinek Skoczów - Cieszyn to ciąg dalszy tej całkiem przyjemnej drogi. Tu chyba jeszcze fajniejszej, bo trochę pagórkowatej. Zapomniałbym, na południu od długiego czasu ładne widoki na górki. Nie mam pojęcia jakie, w każdym razie ładne, jak to górki. Po drodze mijam kilku sakwiarzy / kolarzy / innych podobnych do mnie lajtowych turystów z którymi wymieniam pozdrowienia. W końcu przede mną wyrastają zabudowania Cieszyna. To już niemałe miasto, 35 tys. a jego Czeska część kolejne +25k. W ogóle ciekawa sprawa z takim miastem podzielonym na dwa kraje, pierwszy raz takie coś widzę. W Cieszynie to co zwykle: dla zasady zasiadam kilka minut na polskim a potem i czeskim ryneczku (tylko siadając kilka minut na ryneczku miasto można uznać za w pełni zaliczone ;) ). Kierując się linią wskazywaną przez GPSa różnymi bocznymi drogami powoli zbliżam się do celu wycieczki. Pogoda piękna, krajobrazy również. Mnóstwo rowerzystów, piękne, lipowe chyba aleje (na Czechach drzewa najwyraźniej nie są agresywne i nie rzucają się kierowcom przed maskę. Nie trzeba ich więc wycinać, wystarczy przybić im kawałek odblaskowej taśmy). Z nazw miejscowości to zapamiętałem tylko jedną - swojsko brzmiący Hnojnik (Gnojnik) :) Po drodze jeden cięższy nieco podjazd, na jakieś 500m n.p.m. Na jego szczycie po raz pierwszy mym oczom ukazuję się cel dzisiejszej trasy - wielki budynek nadajnika na szczycie Łysej Góry. Zanim do niej jednak dojechałem trochę minęło i nieco się zachmurzyło/ochłodziło. Na obskurnym blaszanym przystanku u stóp góry urządzam dłuższą pauzę i koło godz. 11.30 rozpoczynam uphill. Z początku ostrożnie, na młynku. Zachęcony jednak dobrą jak się okazuje formą i wyprzedzeniem kilku rowerzystów wrzucam na średnią tarczę i postanawiam trochę przycisnąć. Uciekam im mocno do góry i zastanawiam się nawet czy by nie wciągnąć całego podjazdu na raz. Zaczęło jednak tak grzać (na liczniku 30+ stopni) że wypadałoby się napić a tu nie ma jak (używam jednorazowych "bidonów" w postaci butelek pet z których napić można się tylko na postoju ;) ). W końcu, gdzieś w połowie podjazdu odpuszczam. Robię z 20 min przerwę połączoną z sesją foto. Nie przyjechałem tu się ścigać tylko na wycieczkę. Odnośnie samego podjazdu to taka klasa średnia bym powiedział. Do Kralovej nie ma startu :D Hehe teraz na wszystko patrzę przez pryzmat tej "górki" którą niedawno zaliczyłem ;) Ot 8-10-12% i nienajgorszy asfalt. Koniec końców na szczyt docieram kilka minut przed godz. 13, po drodze wyprzedzając ok. 10 rowerzystów. Mnie natomiast wyprzedziło dwóch: jeden szoszon i Pan po 60ce (na rowerze elektrycznym ;) ). Czyli chyba nieźle jak na te 165km w nogach i 20kg rowerek :) Na szczycie mnóstwo luda. Jak i infrastruktury. Czego tam nie ma... Budynek nadajnika z masztem, ze 3 schroniska (albo raczej hotele górskie), wyciąg narciarski, bar, inne budynki, ławeczki, obelisk, mnogość tablic, drogowskazów i innych tego typu obiektów. Ogólnie jednak na plus, tego typu góry też są potrzebne. Z godzinę tam zabawiłem i chwilę po 14tej przeżegnałem się ;) i puściłem w dół. Aj co tam się działo :) Kusiło żeby do tych 70ciu dokręcić ale rozsądek wziął górę i skończyło się na 67km/h. Wystarczy :) Po drodze rzecz jasna przeleciałem źródełko, a chciałem wody nabrać... I to był błąd, o czym później. Po drodze jedna przerwa na studzenie hamulców. Zjazd zajął kilkanaście minut ;) (podjazd 1,5h). No i skończyło się :/ Góra podjechana, posiedziane na szczycie, zjazd zjechany, teraz tylko mozolny powrót do domu... Nie ma czasu na jakieś eksperymenty (do pracy na 8mą, jak wspominałem). Wracamy po śladzie. Te same miejscowości, ten sam podjazd na 500m. Zmęczenia brak. Co się dzieje z formą w tym sezonie to nie wiem :) Pauza nad jakąś tam rzeką. Oczywiście ciągle upalnie a tu właśnie skończyło mi się picie... Wskutek czego do granicy dowlokłem się nieźle odwodniony (to o to mi chodziło z tym źródełkiem). Przeleciałem przez czeską część Cieszyna ostatkiem sił targając rower po schodach (przejście pod torami) i rzuciłem się na Lewiatana... Litr słodkiego, lodowatego i jakże mokrego gazowanego świństwa to to czego właśnie potrzebowałem :) Płyn ten życiodajny wlałem w siebie w jakimś obskurnym, zapuszczonym parku (ale koszy na śmieci tam było więcej niż ławek ;) ). Z 3 kwadranse trwała ta sjesta. I w drogę, to co rano tylko od drugiej strony. W Skoczowie też zajechałem na rynek, zrobić takie samo zdjęcie jak rano, tylko że z drugiej strony. Tak tylko, żeby nie było że mnie tam nie było. W Bielsku na rynek już nie zajeżdżam, w zamian zdjęcie randomowego kościoła. Jakieś tam zakupy, 1,5l innego słodkiego, tym razem nie gazowanego świństwa i nie mniej słodkie wafelki... Mam już dość tej słodyczy ale nic nie słodkiego i gotowego do jedzenia nie znalazłem. Z Bielska na Kęty, z Kęt na Andrychów. Z Andrychowa na Zator. Cóż więcej mogę napisać. Może tylko tak dla porządku: w Kętach zachód Słońca a z takich ciekawszych godnych odnotowania rzeczy: drogą Andrychów - Zator jak zawsze nie dało się jechać. Dało się tylko lecieć :) Ilekroć wracam tędy do domu to tu zawsze jakoś niesamowicie lekko się jedzie. Koło stawów przed Gierałtowicami z kolei istny koncert (tu w nocy zawsze tak)! Tysiące chyba kumkających / rechoczących żab O.o Naprawdę warto się tu na chwilę zatrzymać i tego posłuchać :) W Zatorze nic ciekawego, poza leniwie wylegującym się kotem (na zdjęciu). Odcinek Zator-Skawina-Kraków z kolei dłużył się strasznie. Nie żeby brakowało sił bo tych jest jeszcze sporo. Po prostu takie znużenie długą trasą i powrót setny raz tą samą drogą. Aż sobie puściłem radio (a nigdy nie słucham muzyki na rowerze), i od razu ciekawiej się pedałowało w rytm Budki Suflera :) Po drodze jakiś wypadek minąłem, mnóstwo policji i straży. W Skawinie jeszcze tylko szybki energetyk na BP (który to już? żeby tylko zawału od tego nie dostać...) i do domu. Wróciłem o 2.10 czyli trasa zajęła mi równe 26h.

Udana, bardzo spontaniczna (ze 30min planowanie zajęło) wycieczka: kolejny szczyt do kolekcji i to takiego raczej grubszego kalibru :) Oprócz tego Cieszyn i Skoczów zaliczone. Czech też kawałeczek liznąłem (pierwszy raz byłem). Jedyne co na minus to ten niezbyt ekscytujący dojazd i powrót. Ale co zrobić, na takie łakome kąski jak Łysa Góra trzeba sobie rzetelnie zapracować ;) To był dobry, rowerowy dzień 26 godzin :)

Zdjęcia tutaj: https://goo.gl/photos/5ebVwFe177ME3NQN9 Jak zwykle ostatnio tylko powywalane duplikaty i przepuszczone przez program graficzny... Nie ma czasu tego przeglądać nawet.

Nowe gminy:

Śląskie:
Jaworze
Jasienica
Skoczów
Goleszów
Dębowiec
Cieszyn

Zaliczone szczyty:
Lysa Hora 1324

NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 13%
WYSOK MAX: 1278
0.10 - 2.10
7,25l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 paczki delicji, 1 niecała paczka wafelków, 1 czekolada


Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 300-349