Nad Morze!
d a n e w y j a z d u
710.81 km
0.00 km teren
38:13 h
Pr.śr.:18.60 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4300 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/BdnYkD9xRyg1zBda9
„Nad Morze”. Tak zatytułowana
trasa miała pojawić się na tym blogu już rok temu, kiedy to w ostatnim chyba
rozsądnym momencie (przełom września i października) postanowiłem ten ambitny
cel zaatakować. No i prawie się udało. Prawie – bo do końca stałego lądu miałem
tak ze 3km w linii prostej. Po prostu tak cieszyłem się z dotarcia do Gdańska
że zapomniałem że tak właściwie to ja chciałem zobaczyć otwarte morze a nie
zabytkowe miasto. Bądź co bądź bardzo ładne ale bardzo ładnych miast to ja już
dużo widziałem a morza jeszcze nigdy (naprawdę). Długo sobie potem plułem w
brodę. Inna sprawa że włóczenie się po plaży zimną i wietrzną październikową
nocą (wtedy dojechałem) to nie to samo co włóczenie się po plaży letnim gorącym
popołudniem. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Zachęcony utrzymującą się
w tym sezonie równie wysoką co w zeszłym, formą już od jakiegoś czasu planowałem
powtórkę. Mając w tym roku na koncie 3x400+ i 1x500+ uznałem że jestem
gotowy. Od ostatniej długiej (400+) trasy minął miesiąc, więc zregenerowany
byłem w 100%, i nie przeszkodziła w tym nawet gleba sprzed 2 tygodni. Co prawda
kilka dni kulałem na jedną nogę ale już w zeszłą niedzielę było ok. Kolano nie bolało
po 40km przejażdżce po mieście, więc i po 700km nie powinno ;) Środę (15
sierpnia, święto) prawie całą przeznaczyłem na przygotowania, tj. wyrównywanie
deficytu snu ;) Z kilkanaście godzin spałem. Przed trasą, w nocy z czw./pt. spałem normalnie (7 godzin). Z
innych przygotowań, poza standardowym ogarnianiem roweru, zakupiłem najdroższe gripy w
życiu – Ergony GP5 za 2,5 stówki. Największe (bo praktycznie jedyne) kolarskie
dolegliwości (ból, drętwienie) dotyczą u mnie bowiem dłoni. Ostatnią rzeczą z
przygotowań o której warto wspomnieć to dobór trasy – zaplanowałem ją tak, żeby
jak najwięcej jechać nieznanymi mi jeszcze okolicami. Tzn. wiadomo, cudów nie
ma, pierwsze 200km, do Opoczna zjeżdżone mam. Ale cała reszta to już dziewicze
dla mnie tereny. To raz. A dwa – niemal żadnych dużych miast po drodze (chyba
tylko Elbląg się tu załapuje pod „duże miasto”, ponad. 100 tys.). Ogólnie lubię
sobie pozwiedzać duże miasta ale jednak te światła, ścieżki, zwiedzanie,
zdjęcia, zajmuje to za dużo czasu. Do tego spory wybór połączeń kolejowych i
można wpaść na głupi pomysł skrócenia trasy, uznając takie miasto za alternatywny cel
podróży.
Piątek (urlop), godz. 6.00.
Dzwoni budzik. Zbieram swoje zaspane nieco zwłoki, łazienka, herbatka,
10-krotne sprawdzenie czy wszystko wziąłem (telefon i pieniądze – sprawdzenie
100-krotne) i o 6.55 stoję przed blokiem gotowy do drogi. Albo i nie.
Chłód lekko mglistego poranka przypomina mi że nie wziąłem kurtki (mam tylko
p/deszczową). Wracam się po wiatrówkę, i startuję. Godz. 6, minut 55. Ahoj przygodo!
Kraków opuszczam przez Bieżanów, Rybitwy, Nową Hutę (blokowiska/przemysłowe okolice). Na wyjeździe z miasta mgły ustępują i zaczyna się piękny, sierpniowy dzień.
Słomiane, nieraz bardzo pomysłowe dekoracje w mijanych wsiach informują o
końcach żniw. Przyjemną, idealną na rozgrzewkę lekko pagórkowatą DW776 docieram
do Proszowic. Tu wciągam śniadanko, oprócz bułki z czymśtam złożone również z
pomidorków i rzodkiewek. Na razie sama zdrowa żywność, ale potem będzie jak
zawsze – hot dogi z Orlenów + zapiekanki z Lotosa zapijane hurtowymi ilościami
Coli/Pepsi ;) Kończę tę przydługą sjestę, i obieram kurs na Skalbmierz. Bezkres pół uprawnych, jak okiem sięgnąć dywan z żółtych, brązowych, zielonych
prostokątów, przykrywający falistą powierzchnię ziemi, z rzadka usiany niewielkimi
skupiskami drzew i domków. Hmm. W sumie to tak wygląda chyba większość Polski,
z tym że słowo „falistą” trzeba by zamienić na „płaską” ;) Ale to nieważne -
dziś jest taki dzień że podoba mi się wszystko i wszystko jest dla mnie niesamowicie
ciekawe. Nawet rolnicze, północno-wschodnie rubieże Krakowa. Na takich właśnie
rozważaniach nad pięknem otaczającego mnie świata mijają mi pierwsze kilometry
trasy. Docieram do Skalbmierza. Krótką pauzą na tamtejszym skwerku przeznaczam
na pierwszą (najwyższa pora) aplikację kremu z filtrem. Szukam też sklepu
(startuję zawsze z 1l picia, więc szybko schodzi), ale nie znajduję. Nie
szkodzi, do Działoszyc niedaleko. Po drodze cały czas kombinuję z nowymi
chwytami, próbując znaleźć optymalną pozycję, bo ciągle coś tam pobolewa. A to
obniżam kierownicę (na podkładkach) a to obracam rogi w dół, to w górę. Imbusa
5kę ciągle mam w kieszeni. To chyba nie był dobry pomysł taka trasa z nowym sprzętem
(uprzedzając fakty – to był doskonały pomysł, Ergony spisały się na medal, są
warte każdej wydanej na nie złotówki, a odpowiednią pozycję znajdę po ok. 100km
trasy). W Działoszycach krótka rozmowa z tubylcem (jak ognia staram się unikać
w takich przypadkach tematu podróży, nie lubię kłamać ani jak ktoś myśli że ja kłamię).
Do koszyka wskakuje natomiast 2,25l Pepsi (ledwo mieści się w ramie). Z tym
Pepsi to taka historia – wchodzę do sklepiku, rozglądam się co kupić,
ekspedientka (młoda dziewczyna, 18ki mogła nie mieć) pyta czego szukam. Czy
czegoś konkretnego, czy jakiejś, słyszałem dokładnie, cytuję: „zachciewajki” -
jak Pani przed chwilą, która weszła kupić coś tak z nudów. Pierwszy raz
spotkałem się z tym słowem, myślałem że to po prostu to samo co „zachcianka”.
Tymczasem już po przyjeździe, z ciekawości sprawdzam internety i się okazuje że
to słowo znaczy jednak zupełnie co innego :D Więc albo dziewczyna nie zna
znaczenia tego słowa, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego. Ale raczej to pierwsze.
Niewielkie zagajniczki i (niewycięte jeszcze) szpalery drzew urozmaicają nieco odcinek do Jędrzejowa. Jest wczesne popołudnie i Słońce zaczyna już
naprawdę mocno przygrzewać. W Jędrzejowie jakiejś większej pauzy nie robię, nie
licząc tej przymusowej - na przejeździe kolejowym (te cysterny naprawdę były
tak powyginane, i to nie jedna a wszystkie). Pierwszy dłuższy, bo
kilkukilometrowy leśny odcinek przed Małogoszczem (Małogoszczą?). Droga
(wojewódzka) od jakiegoś czasu tonie w ciężarówkach, a to za sprawą wielkiej
cementowni w tym mieście (+dzień roboczy). Małogoski ryneczek ominę (byłem) a
zaliczę właśnie cementownię. Też widziałem, ale wydaje mi się ona większą atrakcją od rynku, i to nie tylko za sprawą rozmiarów. Po prostu rynek jest niemal w każdym mieście a cementownie tylko w niektórych. Krótka pauza w lesie a potem jeszcze jedna – w Łopusznie, pod charakterystycznym, górującym
nad okolicą kościołem. Całe zresztą miasteczko położone jest na wzgórzu. Radoszyce omijam - trzeba nadłożyć km, a poza tym byłem, byłem, wszędzie byłem. Kawałek dalej
niezwykły odcinek trasy a to za sprawą ścieżki rowerowej, uwaga - nadającej
się do jazdy rowerem (fragment GreenVelo). Równie niezwykłym widokiem jestem
ja, jadący po tej ścieżce – w długich trasach nieczęsto mi się to zdarza ;) Swoją
drogą to nie wiem po co komu to całe GreenVelo, to chyba tylko dla niedzielnych
rowerzystów którzy jeszcze nie mają jeszcze pomysłu na swoją przygodę z rowerem. Każdy co ambitniej jeżdżący woli śmigać własnymi ścieżkami i lepiej wie od
jakiegoś urzędnika gdzie chce jechać. Zalew w Sielpi – taki przedsmak,
namiastka, miniaturka Morza – patrzę na tą piaszczystą plażę i już wiem że dam radę :) To się nie
może nie udać. Aby nie było za pięknie odcinek Sielpia – Końskie to typowy
polski koszmarek. Pełne hopek (wyjazdy z posesji) chodnikościeżki z kostki
Dauna, zielone ekrany i całe rzędy luster dla wyjeżdżących zza tych ekranów samochodów
– po jednym dla każdej posesji. Zdjęcia nie zrobiłem, bo chyba by klisza pękła
(takie stare powiedzenie). Całości tego polskiego klimatu dopełnia debil drący
ryja żebym spadał na ścieżkę. Wychylający mordę z - a jakże - srebrnego Passata
B5 kombi (czy TDI to już nie wiem, za szybko przemknął, nie zauważyłem znaczka
na klapie). Końskie omijam obwodnicą, to miasto też już mam zwiedzone, chyba
nawet żadnego zdjęcia tu nie zrobiłem. 20km odcinek do Opoczna to boczne drogi,
wolne od ścieżek, debili w srebrnych Passatach B5 kombi i innych tego typu nieprzyjemności.
W Opocznie na liczniku niecałe 200km i zbliża się wieczór - pierwszy z trzech w
trasie ;) Szukam rynku ale go nie znajduję, w zeszłym roku też nie znalazłem. Teraz patrzę na mapę i okazuje się że byłem 50m
od niego. W zastępstwie zadowalam się więc
pomnikiem jakiegoś konika, i przygotowawszy się do nocnej jazdy (lampki, czyste
ubrania) ruszam w nieznane mi tereny. Jak już wspominałem Opoczno to punkt
graniczny znane <-|-> nieznane. Noc (pierwsza z trzech) jest gwieździsta i ciepła, z wyjątkiem świtu, ale to normalne. Na zadupiasto-leśnym odcinku
do Rawy Mazowieckiej jedyna godna odnotowania mieścina to Inowłódz ale większą wg
mnie atrakcją jest tu DOL (Drogowy Odcinek Lotniskowy) w Chociwiu. Szeroki na kilkanaście metrów a długi na ~2km fragment drogi wojewódzkiej mogący
też służyć za lądowisko. Pierwszy raz widzę coś takiego. Zdjęć brak bo
ciemności zupełne. Pierwszą senność zapijam tu kupionym na „tankszteli” (©Gustav)
Tigerkiem, a na przystanku obok dowiaduję się jak nazywa się koszyczek na
truskawki. Dotąd byłem święcie przekonany że koszyczek na truskawki to prostu
koszyczek a tu się okazuje że jednak nie! Człowiek całe życie się uczy. W Rawie
Maz. jestem koło północy (pierwszej w trasie). Na liczniku 244km. Robię zdjęcie
pod pięknie iluminowanym patriotycznymi barwami ratuszem. Konsumpcję
przywiezionych jeszcze z Krakowa ciasteczek przerywa mi pewien młodzieniec.
Powiedzieć pijany to zbyt łagodne określenie, On jest po prostu napierdolony. Odmiennie
niż zazwyczaj nie żebra o pieniądze – te pewnie ma, bo jak mówi wraca z roboty. Swój obecny stan tłumaczy kilkoma wypitymi po drodze Harnasiami. Te Harnasie
to chyba tylko na przepitkę były między czymś mocniejszym. Generalnie rozmowa
toczy się wokół latających po Rawie nożowników (mówię że w Krakowie to się z
maczetami lata a nie jakimiś tam nożykami), pałkarzy (Policji) i podpierdalającymi
na nią za wszystko sąsiadami. Nie jest jakiś namolny czy upierdliwy więc przed
rozstaniem dłuższą chwilę pogadaliśmy. Z Rawy do Skierniewic rzut beretem, bo jakieś
kilkanaście km. Tu oprócz odpoczynku na dość ruchliwym jak na nieduże miasto rynku zmywam w studni/kraniku/pitniku z siebie wreszcie część skorupy. Skorupy
tj. potu, kurzu, kremu z filtrem (z wklejonymi małymi muszkami ;) ), Sudokremu
i zapewne wielu innych substancji odkładających się na rowerzyście po
całodniowej jeździe w upale ;) Od razu przyjemniej, jakoś lżej tak :) Za
miastem magiczny 10km odcinek przez las, gdzie mija mnie dosłownie jeden
samochód, natomiast gwiazd nad głową zliczyć się nie da. Kończy się on co
prawda wiaduktem nad A2ką, ale i cała droga do Sochaczewa jest bardzo ciemna,
mało ruchliwa, zadupiasta i w ogóle fajna. Na przedmieściach Sochaczewa łapie
mnie kolejna senność, którą zwalczam siedzeniem dłuższą chwilę z zamkniętymi
oczami, zdrzemnąć się nie udało. Czas czuwania zresetowany, można ruszać :) W
Sochaczewie typowe dla takich zapyziałych miasteczek ścieżki, do których
wiadomo jakie mam podejście, tym razem na żyletkę wyprzedza mnie jakieś BMW
(przypadek?). Rynek mocno jako taki (z kostki Dauna…). Ale śmieszne nazwy własne, oraz przede wszystkim widok wschodzącego nad Bzurą Słońca rekompensują
wszystkie niedostatki tego miasta :) Potem ok. 10km na nielegalu krajówką, z
czego część po chyba jakimś eksperymentalnym (bo nieudanym, nierówne są te
tafle) betonowym odcinku. Do Wyszogrodu wjeżdżam nowym mostem (1200m, najdłuższy w Polsce). Ale
to stary, drewniany most, którego jakieś resztki podobno zostały jest dla mnie
w tym momencie bardziej interesujący. Ze swoimi 1300m był najdłuższym drewnianym mostem w Europie. Odnajduję taki jakby niewielki terenik
rekreacyjny w miasteczku. Poza ogromnym, godnym Holywood napisem (Wyszogród miasteczko 2740 mieszk. ;) ), placem zabaw, ławeczkami,
tablicami informacyjnymi i inną turystyczną infrastrukturą jest wspomniany
most. A właściwie to nie ma. Został tylko betonowy przyczółek z fragmentem
drewnianej poręczy. No zawiedziony nieco jestem, liczyłem na coś więcej :/ Teraz
doczytałem że ostatni fragment, robiący za platformę widokową też zburzyli (zły
stan techniczny). Niepocieszony wciągam kilka piwek ;) i po krótkiej pogawędce
z tubylcem wyprowadzającym na spacer duet pies/kot, ruszam dalej. 7 rano, czyli
doba od wyjazdu, a na liczniku 330km. Od pewnego czasu myślami jestem już na
Orlenie i wciągam ich bezkonkurencyjne (spośród stacji benzynowych) hot-dogi i
gorącą herbatkę. Chwilę później jestem na Orlenie już nie tylko myślami ale i
ciałem bo tuż po zjeździe z krajówki dostrzegam w oddali upragnioną główkę białego
orzełka na czerwonym tle :) Wracam czym prędzej na główną drógę. Na ruszt wchodzą dwa duże hot-dogi
(niestety w ciemnym pieczywie) oraz równie duża herbatka. Najedzony ruszam
dalej, w kolejny ~25km odcinek drogami niższej kategorii. Niedostatki w jakości
nawierzchni nadrabiają tu piękne okoliczności przyrody. Na przystanku w
metropolii Nadułki City podziwiam różne mądre przekazy i komunikaty miejscowej
ludności ;) Dobijam do krajowej 10teczki i obieram kurs na Drobin. Zdjęcia z
tej miejscowości nie mam, nie pamiętam już z jakiego powodu. Być może była to
po prostu taka straszna dziura że nie odróżniłem jej od otaczających ją wsi?
Następny atak senności wymaga już kilku 3-minutowych drzemek na przystanku.
Zawsze ustawiam sobie budzik w komórce na 3/5min i powtarzam takie mini drzemki
tyle razy ile trzeba, bo tak po prostu zamknąć oczu i usnąć na dobre bym się
bał. Podczas uzupełniania na kolejnym Orlenie zapasu płynów po raz pierwszy
zaczyna mnie niepokoić stan nieba. Bardzo słusznie, jak się za chwilę okaże.
Póki co jednak myślę sobie: na pewno przejdzie bokiem. Tjaaa ;) Odbijam w DW561,
kierunek: Bieżuń/Żuromin. Staram się nie przejmować tym co dzieję się nad moją
głową ale przybierające coraz bardziej nieciekawe barwy niebo i wzmagający się
wiatr stawiają sprawę jasno: nie „czy”, a „kiedy”. Rozpędzony do 40km/h wpadam pod wiatę przystankową wraz z pierwszymi kroplami zbliżającej się apokalipsy. Nie
przesadzam, tak jak dzisiaj to dawno się nie bałem. Zaczyna padać. Zanim armageddon rozpęta
się na dobre podbiega do mnie umorusany kurzymi kupami bodyguard (koszulka
„Ochrona”). Stróż/cieć/strażnik/ochroniarz, jak zwał tak zwał. Tyle że nie
pilnuje on sklepu czy ludzi a… kurniki :) Cała bowiem okolica jest pełna takich
właśnie obiektów a po drodze co i rusz przejeżdża ciężarówa z naczepą pełną
klatek gdaczącego ptactwa (zapachy też takie „charakterystyczne” tutaj ;) ). Kurze
zagłębie po prostu. A podbiega do mnie z pytaniem dlaczego robię zdjęcia. Pfff robiłem zdjęcia nadciągającej burzy a jakiegoś tam jego zasranego kurnika.
Ale widać przynajmniej że chłop przykłada się do pracy. Rozmowa nabiera jednak
coraz bardziej przyjemną atmosferę, gadamy a to o kurach, a to o rowerze, a to
o babach. Podobno „czwórkę” zarabia. Tzn. 4 tyś./mies., nie 4zł/godz. Nie wiem
co tym myśleć, nie wiem czy mu wierzyć, ale może nie na studia trzeba było iść
a do kurnika, perliczek pilnować? Rozmowa trwa ale w międzyczasie czasie żywioł
coraz bardziej przybiera na sile. W końcu ochroniarza zgarnia nadjeżdżające z
piskiem opon czerwone Cinquecento a ja zostaję sam. Ściana wody coraz większa,
wiatr coraz bardziej gnie łopoczące na wietrze blachy częściowo zdewastowanego
przystanku. A ja autentycznie coraz bardziej się boję. Kierunek padania wody
zmienia się z pionowego na coraz to bardziej poziomy. Póki co nie jest źle, bo
prawie wszystko opiera się na tylnej ścianie przystanku. Za chwilę jednak jest
źle. Niewielką niby szparą między ścianą a dachem wpada coraz więcej wody.
Zaczyna też podtapiać, wchodzę na ławeczkę bo pode mną utworzył się 10cm
głębokości stawek. Ale najgorsze dopiero nadchodzi – kierunek padania wody
zmienia się, i zaczyna napierać od boku – tego boku gdzie nie ma blachy…
Wyszarpuję z sakwy i błyskawicznie przywdziewam przeciwdeszczowy kurtalon
(spodni nie ma szans, za mało czasu), włażę w kałużę, przemaczając kompletnie
buty i wychodzę schronić się na zewnątrz przystanku. I używam jedynej w miarę
kompletnej bocznej ścianki jako tarczy. Gacie pełne, a co jeśli zamiast lecącej
z boku wody zacznie lecieć poziomo grad? Drzewa też takie jakby poziome się
robią, samochody stają na awaryjnych a ja przygotowuję się do przeskoczenia na
inną stronę „tarczy” gdy zajdzie taka potrzeba. Na szczęście znowu zaczyna lać
z właściwego kierunku tj. z góry. Spacerując po ławeczce obserwuję słabnący
powoli huragan, obeszło się bez gradu. W końcu uspokaja się, samochody ruszają,
a ja zastanawiam się jak zejść z tej ławeczki nie wchodząc jeszcze raz w
kałużę. Wdrapuję się z ławeczki na boczne okienko i zeskakuję na bok, tam wody nie ma. Miałem
sporo pecha (słabe to schronienie znalazłem) ale i sporo farta (co było gdybym
nie znalazł żadnego?!). Zabieram się za szacowanie strat, tzn. ilości
przemoczonych ubrań. Nie jest źle, ale i dobrze też nie. Mokre: buty,
skarpetki, spodenki z pampersem, spodenki zewnętrze, wiatrówka. Suche: reszta.
Skarpetek mam zapas, z butami nic się zrobi, powoli będą sobie schnąć, spodenki
tak samo. Poza wiatrówką spisaną na straty najbardziej niepokoją mnie mokre
kolarskie gatki. Jazda w mokrych – 100% szans na otarcia. Zakładam więc zwykłą,
cywilną bieliznę, i w takiej przejadę pozostałe 300km (na liczniku mam tu 400).
Trochę obawiam się o tyłek ale niepotrzebnie, ten zniesie trasę tak jak zawsze,
czyli bez najmniejszego uszczerbku. Toczę się powoli mokrymi drogami
podziwiając zdemolowany krajobraz i groźnie wyglądające, oddalające się (tak mi
się przynajmniej wydaje) chmury. Ujechałem nie więcej niż kilka km a tu znów
zaczyna kapać… Na szczęście teraz to już taka tylko przygrywka na zakończenie,
spory deszcz, ale nie oberwanie chmury. Przeczekuję go na o wiele
solidniejszym, murowanym przystanku (nie mógł taki wcześniej się trafić?).
Marnujący się czas przeznaczam na odpoczynek, jedzenie, przebierkę, segregację ciuchów na
suche/lekko mokre/totalnie przemoczone, potrzeby fizjologiczne (to za
przystankiem, nie wewnątrz). Po prostu będąc uziemiony robię wszystko to co trzeba
by i tak potem zrobić. W końcu deszcz daje za wygraną. Dwie godziny zmarnowane. Wkurwiony
ruszam dalej, zaliczam ten cholerny Bieżuń (dziura, mają kościół i domki) oraz Żuromin (dziura, ale trochę większa, mają kościół, domki i bloki). Z godnych
odnotowania dziur to jeszcze Lubowidz (kościół i domki). No, byłby już ten
Lidzbark - to już jakieś konkretniejsze, wydaje mi się, miasto. Zanim jednak
będzie - znowu się zaczyna, tym razem już jednak tylko kropi. Chowam się pod
jakąś wiatą i tu też nie marnuję czasu, tylko kimię sobie nieco z głową opartą na stoliku. Grrr wreszcie
przestało. W blasku wyłaniającego się (i suszącego powoli, co mokre, Słońca)
docieram do Lidzbarku. Trochę większe miasteczko. Mają kościół, domki, bloki,
sklepy, rynek ale mnie najbardziej interesuje w tej chwili Lotosik na
obrzeżach. A to z tego powodu że zapiekanki tam mają bezkonkurencyjne. Rzecz jasna spośród tych „stacyjnych”, odmrażanych, te „z pieca”, w budach koło
dworców itp. to zupełnie inna liga. Załapuję się na dwie ostatnie, jakie
zostały. Czego tam nie ma! Pomidorki, cebulka, kurczaczek, długo by wymieniać
(herbatka też wskakuje). Mocno zregenerowany startuję i obieram kurs na Lubawę.
Znowu gdzieś tam chmurzy się/grzmi w oddali ale, uprzedzając fakty, mokry w tej trasie będę już tylko od: potu, wody z kranu, no i słonej wody Bałtyku :) Spokój na pagórkowatym (północ Polski potrafi zaskoczyć), leśnym odcinku DW541 zakłóca tylko złożony z dziesiątek aut, roztrąbiony orszak weselny. Powoli
zapada zmrok (drugi w trasie). Do Lubawy docieram już po ciemku. Jakiś tam rynek, pomniczek, standardowe rzeczy, no i 2 hot-dogi z Lotosa na obrzeżach
(zapiekanek nie mieli). Tyle zapamiętałem z tego miasta. Wkurza wilgotna i
zimna kurtka przeciwdeszczowa (tylko taka mi została) ale bez niej jest jeszcze
bardziej zimno - druga noc jest dużo chłodniejsza od pierwszej. Podjazd na
krajówce za miastem wciągam jeszcze sprawnie ale po skręcie w wojewódzką znów
zaczyna morzyć mnie sen, i tuż przed Iławą też trochę pokimałem na przystanku. Iława. Północ (druga w trasie), na liczniku 501km. Iława to z pewnością godne
krótkiego choćby zwiedzania miasto ale ja nie mam kompletnie na to ochoty,
myślami jestem już na plaży. Szybko więc przez miasto przeleciałem, wzbudzając
tam niemałe poruszenie/zainteresowanie („a Pan to co tak po nocy jeździ?!”). A tak
sobie lubię, to jeżdżę :) W leśnym odcinku za Iławą miałem małe halucynacje. Zdarza się, nic groźnego. Widziałem flagi Polski rozwieszone na drzewach
(:D), i dużą niebieską tablicę, taką co się mija gdy do innego województwa się
wjeżdża. Doczołgałem się do Suszu i tam znowu ni to spałem, ni to drzemałem na
ławeczce przez chwilę. Jedne z najbardziej odludnych okolic w trasie, więc tego
typu znak nie dziwi. Na szczęście przejechałem przez ten las szczęśliwie. Nie
tylko nie staranował mnie żaden jeleń, ale też nie wpadłem do rowu, bo już
przysypiałem, i na tą sekundę, dwie, oczy same mi się zamykały. Ostatnia
drzemka w tej trasie (nie licząc dworca/pociągu) właśnie tutaj, na przystanku
na skraju lasu, tuż przed (drugim) świtem. A ten wita mnie w okolicach Dzierzgonia. W tym mieście znów na ~30km żegnam się z głównymi drogami, a tłukę
się po dziurach lub niesamowicie wręcz wkurwiających (poniemieckich pewnie)
pomorskich brukach. Taki to jest jeszcze nic, najgorszy sort bruku to takie coś. No kurwa otoczaki zatopione w piachu, 10km/h to max jaki tam jadę,
szybciej się nie da. Od dawna chce mi się pić ale napiję się dopiero w Elblągu -
1) świt, 2) Pomorze, 3) Niedziela, 3a) Niedziela niehandlowa. Na plus natomiast
ciekawe okolice – Żuławy to już są. Stolnica, pocięta gęstą siecią kanałów
nawadniających, co chwilę co ciekawsze to mostki, ogromne topole, przepompownie
jakieś itp. itd. Po prostu fajnie tu :) Odwiedzam nawet -1,8m depresję. Ja sam jednak jestem w stanie od depresji wysoce odmiennym, bo już wiem że się uda :) Czyli
najniżej na rowerze byłem na 1,8 m ppm (Raczki Elbląskie) a najwyżej 1946m npm
(Kralova) :) Mijają dwie doby od wyjazdu, na liczniku ok. 560km (+-10km, nie
jestem pewien). W końcu jest krajowa 22ka, jest i Elbląg. Stolica Bikestatsa ;)
A ja jestem nieźle odwodniony, ostatni raz piłem –dziesiąt km temu. Przelatuję
więc tylko przez centrum, niekoniecznie przejmując się koślawymi ścieżkami
namalowanymi na chodnikach, szybkie foto na rynku (fajna wieża) i kierunek ->
sklep. Tym razem na słodko – pierniki, 7daysy i 2,25l Coli. Piknik rozkładam
nad rzeką, o takiej samej nazwie jak miasto nazwie – Elbląg. Chyba z połowę tej
Coli wciągam na raz. Po nocnym kryzysie nie zostało ani śladu, świeży i
wypoczęty (nie przesadzam) wyruszam na ostatnią, ok. 35km prostą. Kawałek krajową
siódemeczką a reszta bokami, przez miejscowości o znanych mi z wpisów Roberta
nazwach – Marzęcino, Rybina itp. Stegnę – miejscowość do której zmierzam –
też zresztą wybrałem w ten sposób. Często powtarza się ona we wpisach wszystkich
elbląskich bikerów, więc musi być tam fajnie. Czuć ten cały nadmorski klimat –
budynki z muru pruskiego, mniej lub bardziej stylizowane przystanki, starorzecza, mosty zwodzone przeróżnych
konstrukcji, no i to co wcześniej – ogromne topole i kanały nawadniające. Taka
prosta ta ostatnia prosta jednak nie była – nadłożyłem z 10km robiąc dwie
pętelki (nie chciało mi się sprawdzać GPSa), w tym jedną po wkurwiających,
zarośniętych betonowych płytach. W końcu jednak jest ostatnia (i to dosłownie),
3km prosta do Stegny. Stegna. Typowa wypoczynkowa miejscowość, tj. obrośnięta
całym tym turystycznym kiczem – wesołe miasteczka, zdjęcia z misiem, gokarty na
pedały. Od Zakopanego różniąca się tylko tym, że zamiast oscypków są smażalnie
ryb. Ale wiem że takie miejsca też muszą być, bo są ludzie którzy to lubią i
są ludzie którzy na tym zarabiają. Lokalizuję pierwszą lepszą drogę idącą na
północ. Zaczyna się sosnowy lasek a to oznacza że od celu dzieli mnie 1, max
2km. Wyłożona płytami alejka wspina się a potem opada. Byłem tak podekscytowany
osiągnięciem celu że nie wiem co było pierwsze: czy najpierw usłyszałem szum
fal czy zobaczyłem tą kończącą się dopiero na horyzoncie powierzchnię wody. W
każdym razie było to dla mnie jedno z najmocniejszych, rowerowych (i nie tylko) przeżyć. Nie tylko bo pierwszy raz w życiu jestem nad morzem, pierwszy raz
jestem nad akwenem tak dużym, że nie widać drugiego brzegu. Zanim jednak zdjąłem
buty i zanurzyłem stopy w piasku: w krzakach w lesie (robiącym niestety za
toaletę, cały usiany jest on różnymi, białymi, zużytymi środkami higienicznymi) zmieniłem wygląd na nieco bardziej plażowy. Plażowy, tj. założyłem kąpielówki, żeby nie
zamoczyć spodenek. Koszulki nie ściągałem – a wszystko to w trosce o odczucia
wizualne współplażowiczów (a w szczególności współplażowiczek), bo moja zapadnięta,
blada klata i piwny brzuch stanowią widok doprawdy przykry i przygnębiający. Tak
na wpół przebrany zdjąłem buty i zatopiłem stopy w chłodnym, na razie, piasku.
Kilka kroków i piasek staje się gorący. Bardzo ciężko pcha się po plaży rower. Próbuję
nieść ale rower ponad 20kg, więc dalej pcham. Stopy zanurzam w Bałtyku o
godzinie 13.30, 54,5h od wyjazdu, na liczniku ok. 640km.
To żyje!
Takie właśnie odniosłem wrażenie
- że morze żyje. Ta przypływająca co pół minuty, biorącą się znikąd fala,
polerująca na gładko powierzchnię piasku, którą zakrywa. A im dłużej się w tym
piasku stoi, tym bardziej zasysa. Wiem że mogę zabrzmieć jak idiota tymi
opisami ale pierwszy razy w życiu byłem nad morzem i było to dla mnie było to
naprawdę ciekawe doświadczenie. Przez dobrą godzinę cieszyłem się jak głupi do
sera, to siedząc na piasku, to wchodząc do wody, to robiąc zdjęcia. Tego najważniejszego, ze mną i z rowerem w wodach Bałtyku rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Jako że nie umiem
pływać, więcej niż 2-3 metry od brzegu się nie oddalałem ;) Głupio było by utonąć - nie było relacji na bikestatsie, i nikt nie dowiedział by się jaką trasę zrobiłem! Mógłbym tam siedzieć do wieczora ale jest wczesne
niedzielne popołudnie a w poniedziałek rano trzeba dotrzeć do pracy. To raz, a dwa to sprawiające wrażenie burzowych, chmury na horyzoncie.
Zbieram więc się koło 15tej, czyli półtorej godziny tu spędziłem. Powrót PKP
planowałem z Gdańska, Elbląga lub Malborka, ostatecznie stanęło na tym
pierwszym. Po zmęczeniu nie ma śladu, jestem świeży jakbym z domu dopiero co
wyjechał. Do Jantaru docieram przyjemną leśną alejką, do Mikoszewa niewiele
mniej przyjemną drogą wojewódzką. Dużym biorącym kilkanaście aut, prowadzonym
przez holownik, promem przeprawiam się na drugi brzeg Wisły. Cena za rower+rowerzystę
5zł, ale jest cennik i dostaje się paragon. Na małych promikach często bywa tak
że kręcący korbą (taki napęd) „kapitan” też krzyczy 5zł. Ale na wódę oczywiście
zbiera, bo prom teoretycznie powinien być darmowy. Jestem już w Gdańsku,
przynajmniej tak informuje mnie znak na drugim brzegu rzeki. Do centrum jednak
jeszcze ponad 20km. Z wyspy Sobieszewskiej na stały ląd zjeżdżam ciekawym
mostem pontonowym. Który to już ciekawy most dziś? Pontonowe, obrotowe, podnoszone
itp. itd. Trochę tego było po drodze. Podziwiam ciągnące się kilometrami, wielkie instalacje przemysłowe Rafinerii Gdańskiej i jeszcze raz wjeżdżam do Gdańska, tym razem już naprawdę. Szybki
przelot obwodnicami, estakadami i jestem nad Motławą. A wraz ze mną jest chyba
pół Polski, jakiś targ, jarmark, czy coś takiego. Nieprzebrana ludzka masa uniemożliwia
jazdę i przez ścisłe centrum więcej robię z buta niż na kołach. Gdańsk to
stolica nowoczesności, nie taki skansen jak Kraków. Diabelski młyn 100m od Rynku? W Krakowie coś takiego by nie przeszło, konserwator zabytków dostałby zawału ;) Zwiedzając przejazdem miasto docieram
na dworzec. Na liczniku 680km. Dochodzi 18, czyli za 14 godzin trzeba być w
pracy. Po wizycie w kasie dociera do mnie jednak że do pracy owszem, zdążę, ale
na wtorek ;) Pociągi tak nabite że w jednych nie ma gwarancji miejsc (nawet bez
roweru) a w innych brak miejsc na rower. Po godzinnej rozkmince (i zużyciu
połowy baterii w tel. na wi-fi) kupuję bilet na poranny ekspres (159zł) a
zamiast biletu na rower - bilet na większy bagaż (5zł). Załatwiam urlop w pon. i
jadę szukać taśmy i folii, aby z roweru zrobić bagaż podręczny. Niedzielny, niehandlowy wieczór więc sytuacja jest trudna ale nie beznadziejna bo Gdańsk to duże miasto. W jedynym
otwartym 24/7 urzędzie pocztowym kupuję 2 rolki taśmy i 4 paczki folii
bąbelkowej (worków na śmieci nie mieli). Przytraczam to wszystko do sakwy i mam
ponad 8h na zwiedzanie miasta i dokrętkę do 700km :) (odjazd 4.45). Przed
kolejnym atakiem senności (łóżka nie widziałem od dwóch nocy) oddaje się wiec
leniwej, spontanicznej (gdzie się skręci tam jadę) eksploracji. Spontanicznej ale
z pewnymi wyjątkami. W każdym dużym mieście są bowiem pewne miejsca, punkty obowiązkowe, których
nie zobaczenie byłoby ogromnym faus pax. Wg mnie w Gdańsku oprócz Długiego Targu, Żurawia,
słynnych Bram (to już widziałem) zalicza się do nich również Westerplatte (nie widziałem). Docieram
tam już nocą, po dłuższym błądzeniu po przemysłowo/portowo/kolejowych terenach. Nocą co drugie auto tutaj to ciężarówka z kontenerem na naczepie. Zwiedzam
wysadzone przez niemców/ruskich ruiny koszar i docieram do ogromnego pomnika na wzgórzu. Alejkami i schodkami wchodzę na szczyt i chwilę tu siedzę,
podziwiając nocną panoramę miasta. OK, zabytki zaliczone to może teraz jakiś
port, statki itp.? Mimo usilnych prób zlokalizowania takich obiektów (do
których można by normalnie, legalnie, blisko podjechać i coś tam zobaczyć)
jedyne co udaje mi się upolować to terminal kontenerowy. Statek z pewnością tam
jest, widzę kawałek burty wyłaniający się z przerwy między górami kontenerów,
ale to wszystko. W całej okazałości go nie zobaczę. Jako że jestem już
zmęczony, a na liczniku zaraz wskoczy siódemka zbieram się powoli na dworzec. Trudno, statki będą musiały poczekać do następnej wizyty w Gdańsku. Zadowalam się zabytkowym Sołdkiem (87m długości), już go widziałem w zeszłym
roku. Lepszy rydz niż nic. Na dworcu koło północy, na liczniku ok. 707km. Siedzę/spaceruję/kimię a po 2
w nocy zabieram się na demontaż roweru. Sama rozbiórka to nic – zdjąć sakwę,
odkręcić 3 śruby przy mostu i rozpiąć 3 szybkozamykacze (2 koła + sztyca). Na
zrobienie z tych luźnych elementów zwartej paczki schodzi jednak więcej, tak że
pakunek mam gotowy po 3ciej. Godzina roboty. Pociąg nadjeżdża
punktualnie, gramolę się do środka, wstawiam wielki pakunek a kask wieszam na haku
na rowery }:> Kurwa kurwa kurwa. Dałem się nabrać, miejsca na rowery
oczywiście były, nie było ich tylko w systemie (słynni PKPowscy informatycy po
gimnazjum). Niby wiedziałem że tak się zdarza. Ale z kolei ryzykować? Mogło się
okazać że miejsca naprawdę są zajęte a ja trafię na konduktora służbistę, nie
wejdę z rowerem i będę czekał na następny pociąg, o 6 czy którejś tam. Z
bagażem zamiast roweru miałem natomiast gwarancję, że do tego pociągu wsiądę.
Plus jest też taki że przetestowałem przewóz roweru jako bagażu podręcznego, i
kiedyś to wykorzystam. Nie będę się przejmował brakiem przedziałów rowerowych
i wsiądę do każdego pociągu. Sama podróż minęła przyjemnie i już bez przygód. To że
trafił mi się starawy wagon, bez przedziałów i wi-fi mam w dupie. Kolejna
niesamowita rowerowa przygoda zrealizowana, życie jest piękne, i drobny zgrzyt
z PKP niczego tu nie zmieni :) I tak lubię jeździć pociągami. Trochę pogapiłem
się przez okno, trochę pospałem, zjadłem kanapkę w Warsie. 18zł ale to nie
była zwykła kanapka. To była naprawdę wypasiona kanapka – duża, na gorąco,
oprócz sera/różnych warzyw było jakieś mięso (wołowina?), więc najadłem się nią
jak niedużym obiadem. W Płaszowie planowo 10.45 a realnie z ~10 minut wcześniej.
Niecałe 6h jazdy. Czas chyba bezkonkurencyjny jak na polskie warunki (samolotu/prywatnego śmigłowca nie liczę). Rozpakowanie/montaż roweru – pół godziny. W domu o 11.25,
76,5h od wyjazdu :)
Kolejny rowerowy cel/marzenie
zrealizowane, w właściwie to dwa cele/marzenia: jest Morze, jest i siódemka z
przodu. Trasę zniosłem nadspodziewanie dobrze, nie było tu żadnych naprawdę
dużych kryzysów. Mniejsze kryzysy były trzy:
- Bóle dłoni – zaczęły się zaraz po
wyjeździe. Ale jak tylko dobrze ustawiłem nowe chwyty/rogi bolało coraz mniej a w końcu w ogóle. Po trasie mam zdrętwiały tylko delikatnie czubek lewego
wskazującego a nie wszystkie palce, jak kiedyś. Firma Ergon zasługuje na
rowerowego Nobla, jeśli taki istnieje.
- Burza - przemoczone ubrania
stawiały pod znakiem zapytania komfort dalszej jazdy, ale część ubrań zdążyła
wyschnąć a część zastąpiłem zapasowymi, których wziąłem dużo.
- Druga, chłodna noc, i
największe problemy z sennością, które jednak zniknęły a w niedzielę o poranku
przypływ sił miałem kosmiczny.
Po prostu to już mi w chyba ogóle
nie szkodzi, rower mnie już tylko i wyłącznie wzmacnia :)
Pytanie – jakie są dalsze cele?
No, tego, dalsze cele, są po prostu… dalsze :)
6.55 (17.08) - 11.25 (20.08)
17,25l (w tym raptem 1,9l energetyka)
nowe gminy: 37
Łódzkie: 11
Mazowieckie: 13
Warmińsko-Mazurskie: 11
Pomorskie: 2
(skończył się limit znaków na wpis, więc listy brak)
Kategoria ^ UP 4000-4999m, Powrót pociągiem, > km 700-799, ! Wycieczka Sezonu 2018
komentarze
A co do bólu rąk, to może zainteresuje Cię jak to wygląda na kierownicy "baranku". To był mój pierwszy tak długi przejazd z barankiem i trochę się obawiałem, ale problemów z dłońmi nie miałem wcale. Na prostej kierownicy długo pracowałem nad "idealnymi" chwytami (ergonomiczne też próbowałem), a mimo to jest raczej nieuniknione, że przy długim przejeździe coś zaboli czy zdrętwieje. A z barankiem po prostu nic. Zupełnie żadnych problemów. Oczywiście warunkiem wstępnym jest prawidłowe zestrojenie roweru, ale gdy już to zagra, to problem drętwiejących rąk w ogóle się nie pojawia. Prawda że miłe?
Gdy jadę z lampą na 100%, to auta potrafiły wycofywać się ze skrzyżowania z DDR, a teraz (tydzień temu) na rondzie, gdy jechałem z lampą 50%, to jeden młody kierowca próbował mnie wziąć na maskę. Nie będę ryzykował - biorę worek ogniw na zapas i zamierzam ich użyć.
Ja się boję drugiej nieprzespanej nocy w podróży. Nawet nie tego, że nie dam rady, ale że zmęczenie wyssie całą radość z jazdy - dlatego bardzo chciałbym zmieścić 650km Kraków-Dębki (najbliższe otwarte morze) w 40 godzin (dzień+noc+dzień). To nie brzmi niewykonalnie, ale wymaga uwagi.
Ja "wyprawowy" (wyjazdy wielodniowe) ekwipunek mieszczę normalnie w ponad 60l (crosso expert + namiot), teraz już wiem, że na krótsze wyjazdy (mininamiot, itp) potrafię się spakować w 40l, a dłuższe przejazdy 1-dniowe w 20l. Próbowałem też mniej: 5l na całodniowy przejazd w grudniu, lub nawet 3l na letni przejazd wokół Tatr, ale to już oznaczało lekki dyskomfort psychiczny - zimniejszy wieczór oznaczałby marźnięcie.
Dlatego teraz chcę przejechać z max 15l bagażu (w sakwach 20l) - ze względu na dużą rozpiętość temperatur (noc: 12 stopni, dzień: 30) większość tego to będą ciuchy, chyba też muszę zmieścić termos. Za to przejazd po sezonie to brak obaw o nocleg u celu (tak, chcę się morzem nacieszyć - zostanę tam dzień), więc nie muszę brać namiotu i śpiwora.
Przejazd "na lekko" jednak zmienia charakter jazdy. Nie wiem z czego to dokładnie wynika, ale na wyjazdach wielodniowych łączny czas przerw to u mnie ponad 50% czasu jazdy netto (+ np. zwiedzanie); gdy jadę jeden długi dzień - 30%, a ostatnio na szosie (215km z 3l bagażu) zszedłem poniżej 20%. A to ogromna różnica w łącznym czasie jazdy, a więc też sumarycznym zmęczeniu - np. tych 12h (10h netto) wokół Tatr prawie nie poczułem.
Eh, dość teoretyzowania - jeśli pogoda pozwoli, to jadę w czwartek, więc trzeba spróbować jutro zrobić pakowanie.
Pozdrowienia!
z większych jarmarków w Europie a więc "wuchta wiary" nie powinna Cię dziwić . Z rowerem
pomiędzy tymi straganami to je panie lipa :D. Fajana relacja . Czy nie bolą Cię nogi po takich
wyrypach ? Pozdro 500 . Robson
Pogratulować . Pozdro 500 . Robson