> km 350-399
Dystans całkowity: | 7034.59 km (w terenie 2.50 km; 0.04%) |
Czas w ruchu: | 155:42 |
Średnia prędkość: | 18.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.00 km/h |
Suma podjazdów: | 36507 m |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 370.24 km i 19h 27m |
Więcej statystyk |
Wawa
d a n e w y j a z d u
384.82 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/ZjzWdxgdRAq5XQmKA
7.45 (22.06) - 1.10 (24.06)
Nowe gminy: 3
Świętokrzyskie: 1
Brody
Mazowieckie: 2
Iłża
Skaryszew
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Warszawa zawsze spoko
d a n e w y j a z d u
351.93 km
0.00 km teren
19:53 h
Pr.śr.:17.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2750 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/mPg4kPcfDEZMy48N7
13.40 (15.09) - 23.20 (16.09)
6,05l (w tym 2l energetyka)
nowe gminy: 1
Mazowieckie: 1
Goszczyn
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Majówka z przygodami
d a n e w y j a z d u
359.48 km
0.00 km teren
19:45 h
Pr.śr.:18.20 km/h
Pr.max:67.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4350 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uNMzPY6TzYHwsynQA
Po dwóch dniach aklimatyzacji pora na długoweekendowy gwóźdź
programu :) Tj. daleki wyryp po Słowacji :) Jakkolwiek temat Koszyc i Węgier
ciągle nie daje mi spać po nocach, tak z Rabki tam po prostu nie ma sensu
jechać. Pomimo że jestem 70km na południe od Krakowa, to do Koszyc mam stąd raptem 20km bliżej. Za bardzo
na wschód są te Koszyce. Wracać pociągiem natomiast planuję z Muszyny. A pociąg
z Muszyny do Rabki jedzie przez… Nowy Sącz, Tarnów, Kraków, Suchą Beskidzką.
315km stalowym szlakiem, wobec 125km asfaltem. Taki tam mały kolejowy absurd :P
Trzeba gdzie indziej, prosto na południe. Tak żeby jak najlepiej wykorzystać te
zaoszczędzone 70km na odcinku Krk-Rabka. I do tego najlepiej tam gdzie jeszcze
nie byłem. Bańska Bystrzyca idealnie spełnia te kryteria, stając się właśnie
wspomnianym „gwoździem programu”. Internety trochę straszą niestabilną pogodą
ale kto by się przejmował takimi drobnostkami ;)
Startuję nietypowo, w poniedziałek o 19tej. Po prostu w
dzień spałem ładnych kilka godzin, i bez sensu próbować kłaść się jeszcze raz i
marnować ten czas gdy jestem świeżo wyspany. Pierwsza, może jeszcze nie
przygoda ale mały zgrzyt – urywam tylną lampkę, jeszcze przed wyjściem z
kwatery, źle opierając rower. Na szczęście jedna podkładka pod śrubę załatwia
sprawę. Jadę a raczej pozwalam rowerowi samemu się stoczyć do centrum Rabki. To
jest bowiem ponad 100m niżej niż dom, w którym nocuję. Dokumentacyjna fotka
przy zabytkowym kościele, druga przybudowywanej Zakopianki, i jeszcze jedna,
zachodzącego za Pasmem Policy Słońca. Na podbój słowackiej ziemi wyruszam
krajówką, na Chyżne. Tu po raz pierwszy dostrzegam pierwszą oznakę czekających
mnie przygód ;) Chmury. Niby nie jakieś ciemne, ale dziwnie wysooooko piętrzące się. Dobra, dobra, doskonale wiem że to chmury burzowe ale oczywiście wmawiam
sobie, że tak nie jest. A nawet jak jest, to przejdzie jakoś bokiem. No
przecież one tak jakby na wchodzie bardziej, no nie? A ja tak bardziej na
zachód jadę… Na pewno mnie ominie. Na pewno ;) Staram się patrzeć bardziej w
prawo, na kończącą pogodny dzień żółto-pomarańczową łunę zachodu Słońca. Zanim
zapadnie zmrok, z przełęczy Spytkowickiej (nieco ponad 700m n.p.m.) uwieczniam
jeszcze na zdjęciu potężną sylwetkę Babiej Góry. Tak, Babiej nie ma pomylić z
żadnym innym szczytem. Słońce zachodzi, chmur nie widać, o burzy już prawie
zapomniałem i spokojnie nawijam dzielące mnie od Słowackiej granicy kilometry. Spytkowice,
Podwilk, Jabłonka, no i Chyżne. Vita vas Słovenska Republika! Ciągle wysoka
(+-20 stopni) temperatura, pozwala nie zaglądać do sakwy w celu innym niż poszukiwanie
żarcia. Dodatkowe ubrania długo nie będą potrzebne. Ryneczek w Trzcianie, w
Twarodoszynie natomiast oprócz rynku bonusowo wskakuje ładnie iluminowana kładeczka nad rzeką. Księżyc w pełni pięknie oświetla niebo oraz drogę, nie
sposób jednak nie dojrzeć czających się gdzieś tam dalej, nisko chmurzysk. Nie
wiem czy to wiatr w plecy czy moc jakaś potężna w nogach się włączyła, ale
kolejne, płaskie przecież kilometry pokonuję z jakimiś dziwnymi prędkościami,
zbliżonymi raczej do 30, niż 20km/h. Ani się obejrzałem a za którymś tam
zakrętem wijącej się korytem rzeki drogi, dostrzegam strzelającą wysoko ku
niebu charakterystyczną skałę. Charakterystyczną, bo zwieńczoną najwyższymi
zabudowaniami Zamku Orawskiego. O tak, jest dużo imponujących zamków ale ten to
jest inna liga po prostu. Przyklejone do niemal pionowych skał mury, wznoszą
się 112m ponad lustrem rzeki Orawy. Jak kto nie był, a będzie w pobliżu, to po
prostu trzeba zobaczyć. Jakaś tam pozowana sesja, i nawijam 10 brakujących mi
do Dolnego Kubina kilometrów. Do centrum zjeżdżam imponującymi jak na
niewielkie raczej miasto, estakadami. Małe nocne zwiedzanie różnych ciekawych zaułków, i ruszam dalej. O ile tereny były teraz w miarę zurbanizowane, tak
teraz czeka mnie pierwszy, kilkunasto-km, „odcinek specjalny”. Tj. zadupiasty
podjazd na 700-m przełęcz, i zjazd. A zaczynające się właśnie błyskać niebo
pozbawia mnie złudzeń – idzie burza. Siedzę dłuższą chwile na przystanku, i
myślę co dalej. Jechać? Czekać? Zawrócić do Kubina, i tam poczekać? Gdzie jest
następna wiata? Za kilometr, czy za 10? W końcu jednak ryzykuję i jadę dalej.
Nie słychać bowiem w ogóle grzmotów, tylko błyska na razie. Czyli że daleko
jeszcze powinna być! Zaczyna się podjazd. Błyska się coraz bardziej, zaczyna
też wiać. A ja zaczynam mieć pełne gacie. Zawracać? Ile do tego szczytu? Jest
tam kawałek dachu? Plus tego taki że moc przeokrutna wstępuje w nogi, i pod
górę ciągnę jak po płaskim ;) Nawet mijający mnie radiowóz się zatrzymał. Pan
policjant coś tam mówi, ale nic nie rozumiem. Może chcą mi jakoś pomóc? Ale
jak? Tu potrzebny jest raczej psychiatra. Odjeżdżają a ja ciągnę dalej, chcę
jak najszybciej wjechać, i zjechać, do miasta. Wreszcie szczyt. Panowie
policjanci zatrzymali się tu nawet, pewnie chcą sprawdzić czy nic mi nie jest.
Ale jak zobaczyli mnie robiącego zdjęcie, zamiast uciekającego przed burzą,
pomyśleli pewnie: „debil”, i pojechali dalej. No, teraz to już z górki, chwila
moment, cywilizacja, i jestem bezpieczny, myślę sobie. Tak jednak nie jest,
zaczyna padać, i wiać, prosto w twarz. Zjazd a ja muszę nieźle dokręcać żeby te
40km/h było. Pilnie potrzebny kawałek płaskiej powierzchni nad głową. Stacja
benzynowa, przystanek, kawałek zadaszonej bramy, cokolwiek! W końcu jest – dupna
estakada. A pod nią przystanek. Uff. Chowam się tam i przeczekuję deszcz, bo
burza chyba chwilowo przystopowała. Jak trochę przestaje, dociągam brakujące
3km do Rożumberoka. Bezpieczny zaczynam zwiedzać centrum. Po chwili zaczyna
się. Burza rozkręca się na całego, a ja przeczekuję ją chyba z godzinę pod zadaszonym
wejściem do supermarketu. Gdy upewniam się że żywioł ucichł, zaczynam toczyć
się dalej. Zanim wyjadę jeszcze tylko jakieś tam zabytki uwieczniam na
fotografii. Teraz to dopiero zaczyna się Oes :) 50km przez słowacki interior (
;) ), góry, lasy, serpentyny i ponad 1000m przełęcz. Jakby tej całej radości
było mało, to ta nocna jazda staję się po prostu magiczna. Księżyc który znów
zaczął rządzić na niebie rozświetla błyszcząca taflę mokrego asfaltu. Powietrze
po burzy staje się niesamowicie lekkie, świeże, wręcz pachnące, ale na tyle
ciepłe, że można jechać na krótko. Wszystkimi zmysłami chłonę tę rowerową
ekstazę, chłonę, chłonę i mogę się nachłonąć. Po prostu – po to się jeździ :)
Kto nie jeździ, ten nie zrozumie. Ileś tych niesamowitych chwil, niezwykłych
kilometrów dalej, zaczyna świtać. Odpoczywam na kamieniu nad płynącym tu
równoległe strumieniem, przy okazji zmywając z siebie część brudu. Jest rześko.
Ale to nie problem, podjazd stromieje coraz bardziej, nie pozwalając zmarznąć.
Wtaczam się powoli, metr po metrze zbliżając się do 1000. Niestety brak
licznika z altimetrem nie pozwala kontrolować sytuacji. Zepsuł się i póki co
jeżdżę z najtańszym, kilku funkcyjnym. A może jednak lepiej tak? Jak nie
plątają mi się po głowie jakieś głupie cyferki. W końcu, za którymś z kolei
zakrętem, widzę pierwsze zabudowania. Znaczy się – szczyt już blisko. No i
jest! Sedlo Velky Sturec. 1010m n.p.m. Rozliczne hotele, karczmy,
infrastruktura narciarsko – turystyczna. Ale najbardziej podoba mi się ta kładka.
Taki jakby turystyczny kurort ta przełęcz. Coś tam zwiedzam, czytam tablice
informacyjne, zaliczam kładkę która tak mi się spodobała. I zabieram się zjazd.
Bańska 650m niżej ;) Próbuję ścigać się z ciężarówkami, ale tym razem nie
bardzo mi to wychodzi – brak serpentyn, zakręty są w miarę łagodne. Niecałe 70
było. Po drodze mijam obiekt który po prostu zmusza mnie do zatrzymania się i
uwiecznienia na zdjęciu. Rampa ratunkowa :O Taka dla aut którymś z jakiegoś
powodu zawiodły hamulce. Do tej pory takie cuda widziałem tylko na filmikach z
Hameryki! Słowacja to jednak kraj tak górzysty że takie cuda mogą i tu
występować. Natomiast tego typu znak to tutaj normalka, widziałem nie raz. Kilkanaście
kilometrów (i pewnie kilkanaście minut) trwała ta przyjemność. Mijam kilka
różnej konstrukcji wiaduktów kolejowych, i wita mnie „mesto olimpijskich vitazov”. (Vitazov to zwycięscy – teraz sprawdziłem). Jest wczesny poranek, koło
7.30. Do centrum wjeżdżam podobnym jak w Kubinie, pełnym estakad węzłem
drogowym. W Bystrzycy nie mam jakichś celów typu „must see” do zaliczenia, więc
spontaniczne zwiedzanie zaczynam od wturlania się do reprezentacyjnej,
handlowo-usługowej części miasta. Uwagę zwracają tam galeria „Europa” i wyrastający
niejako z niej, całkiem okazały wieżowiec banku. 87m wys., wg Internetów. Następnie
uderzam na peryferia, gdzie okrążam stadion piłkarski i docieram do lekko może
zaniedbanego, ale urokliwego parku/terenu rekreacyjnego. Jest nawet altana ze
źródełkiem. Tu, pośród kwitnących kasztanowców, i usłanej mleczami łąki przez
dobrą godzinę oddaję się niczym niezmąconej sielance, przy okazji pracując nad
opalenizną. Kolarską rzecz jasna, taką od linijki ;) A ta sielanka to wcale
taka niezmącona nie jest, bo niebo na południowym-zachodzie zaczyna przybierać
coraz to ciemniejsze barwy. W końcu nasilające się gwałtowne zjawiska
akustyczno-wizualne jasno dają do zrozumienia co się święci. A ja zwlekam się wreszcie
z ławeczki, w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. W kroplach padającego już
deszczu znajduję je pod estakadą, koło wspomnianej „Europy”. Po chwili
przemieszczam się pod wejście innego, dużego budynku (jakiegoś urzędu chyba). I
tam przeczekuję ścianę wody która zatapia miasto. Po 30? 45? minutach żywioł
cichnie, a ja w padającym jeszcze deszczu ruszam dalej. Zaliczam rynek, wraz z
czarnym obeliskiem ku czci naszych wschodnich towarzyszy (gwiazda na szczycie).
Czekam w jakieś bramie, i czekam ale deszcz nie daje za wygraną. Nie za mocno
może, ale ciągle pada. Postanawiam powoli toczyć się dalej, ku domu, mam
przecież p/deszcz-owe wdzianko. Dochodzi południe, 3 godziny tu zabawiłem. Kawałek
po śladzie, 59-ką. Na Orlenie Słovnafcie (słowacki odpowiednik ;) ) uzupełniam
zapas płynów. Przede mną bowiem kolejna przełęcz (~900m) i kolejne 30km
słowackiego „interioru” ;). Na rozstaju wskakuję na drogę number 14. Ciągle
pada. Może nie w struminach, ale w kroplach deszczu zaliczam Harmanec. Ta
miejscowość to taka kwintesencja Słowackości :) Zagubiona gdzieś w górskiej
kotlinie dymiąca fabryka, i bloki mieszkalne przyklejone do otaczających
kotlinę lesistych zboczy. Nie muszę chyba dodawać że bardzo mnie kręcą takie
klimaty :) Z mozołem wciągam kolejne metry przewyższenia, aż wreszcie na pewnej
wysokości strefa opadów kończy się i zaczyna przypiekać Słońce. Sam podjazd jak
zwykle – im wyżej, tym ciekawiej. Zbocza stromieją, zza zielonej gęstwiny lasu
zaczyna wyłaniać się coraz więcej nagich skał a droga wymaga coraz to bardziej
wymyślnych zabiegów aby nabierać wysokości. Serpentyny, betonowe i drewniane umocnienia, bariery na skraju urwiska itp. W końcu jest upragniony wierzchołek.
Sedlo Maly Sturec. 890m n.p.m. Uwieczniam to miejsce na zdjęciach, bo przez
następnych 10km będę zajęty zjeżdżaniem ;) Było szybko. Na jednym zakręcie cudem
wyratowałem się przed szlifem :O Nie wiem jak to się stało ale przednie koło
wpadło w poślizg, na suchej drodze. Odruchowo zrobiłem to co trzeba czyli
puściłem klamki i pozwoliłem rowerowi się toczyć tam gdzie chce. Wyhamowałem
20cm przed barierą po przeciwnej stronie. Na szczęście nic nie jechało… Z
pełnymi gaciami dojeżdżam to Turczańskich Cieplic. A właściwie to omijam je
obwodnicą bo ominąłem skręt i nie chce mi się wracać. Dalsza część drogi to
opadająca delikatnie ku Martin-owi krajówka. Dość widokowa, po prawej Wielka Fatra, po lewej jakieś pomniejsze pasmo górskie. Pośrodku ja ;) Trwa remont –
wymieniają nierówne, betonowe tafle na gładki asfalt. Co się z tym wiąże – co
chwila ruch wahadłowy. Wiadomo jak to jest z jazdą na rowerze po takich
odcinkach. Nie za fajnie. A odcinki długie, w miejscu remontowanego pasa - głęboki
na metr wykop. Wkurwia strasznie, na plecach czuję oddech kierowców. Nie żeby
trąbili czy coś ale to po prostu denerwuje. W końcu, na jednym takim odcinku,
gdzie jest delikatnie pod górkę wskakuję na zderzak wywrotki :) Tak, jestem
debilem, wiem. Ale nie przejmuję się tym tylko bezwysiłkowo lecę sobie 50km/h. Daleko
nie zaleciałem.
DUP.
Wpadam w krater. Który materializuje się 1,5m przede mną,
bo mniej więcej tyle dzieliło mnie od zderzaka wywrotki.
Przerwa w relacji.
[Tu pada bużo bardzo brzydkich słów. Zły jestem oczywiście na
siebie.]
Kontynuacja relacji:
Ja przeżyłem, z rowerem gorzej. Prowadzę rower pod wiatę przystankową.
Ze strachem oglądam szkody (do granicy 100km, do Rabki 150). Rozwalone obie
dętki. Scentrowane oba koła (na boki). Plus wygięta tylna obręcz. Jeden rant
wywinięty do środka, do tego 10cm wypłaszczenie, patrząc na obręcz z boku. Szprycha
w tym miejscu luźna. Czyli po powrocie do Krakowa trzeba ogarniać nowe kółko. W
tym momencie kwestia jest inna: czy da się na tym jechać? Daję dwie nowe dętki
(zawsze wożę dwie rezerwy), stare raczej śmietnik – po dwa duże przecięcia. Pompuję
do tylu ile się da pompką za 20zł (a da się do 3,5bar). Pomimo tego wgniecenia
opona jakoś siedzi – można kontynuować jazdę, czuć tylko małe, rytmiczne bicie.
Ufff… Centrowaniem zajmę się w domu, na boki może ze 2-3mm bije. Dziękując Bogu
że tylko tak to się skończyło, przez żółte łany rzepaku(?), już nie szarżując
jadę dalej. W Martinie kilka losowych fotek rzeczy bardzo różnych: a to ruskiego czołgu, a to blokowisk, a to linii wysokiego napięcia. Popołudnie jest
upalne. Szukam jakiejś stacji z czynnym kompresorem, niestety bez skutku.
Stacje są ale albo bez, albo z zepsutym tego typu sprzętem. Po drodze dobijam
ręczną jeszcze trochę, jakoś da się jechać. Droga na Dolny Kubin bardzo malownicza. Wraz z idącą równolegle linią kolejową przyklejona jest ona do
jednego ze zboczy doliny rzeki Orawy. Podobne klimaty jak droga z Piwnicznej do
Muszyny. Jest Kubin, a potem i Orawski Podzamok. Obowiązkowa fotka na tle
wiadomo czego. Zaczyna się ściemniać, przed Trzciną już czarno. Niepokoją znów
pojawiające się błyski na horyzoncie. Na szczęście gdy zbliżam się do nich,
okazują się być tylko odpalanymi z jakiejś okazji fajerwerkami. Trzciana, Twardoszyn,
droga zaczyna się dłużyć. Wreszcie Chyżne. Ostatnie 50km do Rabki na oparach.
Drzemki na przystankach, energetyki, te sprawy. Po lewej, nad Babią, znów się
błyska. Tym razem to jednak nie fajerwerki. Na szczęście burza mnie oszczędza,
pewnie wie że mam już dość na dziś. Idzie sobie gdzieś indziej, zatopić kogo
innego. Na kwaterę dowlekam się w nocy, o której to już nie pamiętam.
Bańska zdobyta. Wrażeń nie brakowało, szczęścia też nie :) Rzecz
o której zapomniałem wspomnieć - zapomniałem czapki, i drugą noc jechałem z
workiem na śmieci pod kaskiem ;)
6l (w tym 2,25l energetyka)
5 bułek z szynką/dżemem, 2,5 paczki delicji, 4 banany, 3 wafelki, 1 energy bar
Zdobyte szczyty:
Łysa Góra 549 x2
Przeł. Spytkowicka 709 x2Sedlo Velky Sturec 1010 Korekta 25.12.2020: tak naprawdę zdobyłem Sedlo Donovaly 950 ;)
Sedlo Maly Sturec 890
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Rabka 2018
Warszawa dłuższą drogą
d a n e w y j a z d u
379.04 km
0.00 km teren
19:38 h
Pr.śr.:19.31 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2050 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(ślad z małymi przerwami - GPS się wyłączył ze 3 razy)
Na drugi weekend marca wszelkie prognozy były jednoznaczne:
jest pogoda na długą trasę. Tym razem sporo mi zeszło na planowanie. Warunki
atmosferyczne (najwyższe temperatury i południowo wschodni wiatr) podpowiadały
aby uderzyć na Górny/Dolny Śląsk (w domyśle Wrocław). Ale tam niedawno byłem, i
to dwa razy. Po głowie chodził też Przemyśl albo Chełm. Do Przemyśla jechałbym
jednak prosto pod wiatr. Z Chełma brak sensownych połączeń kolejowych. To może na
północ? Coś krótszego po Świętokrzyskim? Opatów, Ostrowiec, Starachowice? Z Kielc/Radomia
sensownych pociągów jednak brak, ostatnie odjeżdżają wieczorem. Wreszcie jakieś
olśnienie i udało mi się zaplanować nieco dłuższą, bo (teoretycznie) 350-360km
trasę do Warszawy. Z której raptem 80 pierwszych km jechałbym znanymi mi
drogami a pozostałych 270-280 – przez zupełnie nowe, nieznane mi okolice.
Miałem pewne obawy co do formy (i tyłka) – ostatnia długa trasa ponad 2
miesiące temu ale, przecież „jakoś to będzie” ;)
Przespawszy się (i to nieźle, jak na mnie, bo ze 3 godziny)
wystartowałem 20 minut po północy. Pierwsze kilkaset metrów i już wiem że za
cienko się ubrałem. Na przystanku koło Rybitw dorzucam więc pod kurtkę bluzę i
już jest ok. Jakaś tam fotka efektownie rozświetlonego mostu na wschodniej
obwodnicy Krakowa, druga pod nową spalarnią i wskakuję na Sandomierkę (DK79).
Niezbyt przyjemną za dnia drogą w nocą leci się pięknie, trzeba tylko uważać na
różnej maści podłużne i poprzeczne nierówności (remont + ciemności, brak
latarni). Raz nie uważałem i wyleciałem na pobocze ale obyło się bez gleby ;) Kawałek
jasności koło wyremontowanego skrzyżowania z DK75, standardowa fotka z tablicą kilometrową,
i znów zanurzam się w mrok marcowej, chłodnej nocy. Ma to jednak zalety – np.
nie trzeba się wgapiać w licznik bo i tak nic nie widać. Widoków też żadnych do
podziwiania. Można skupić się zatem na odczuwaniu, doznawaniu, niczym nieskrępowanej
przyjemności jazdy rowerem. Oraz na wypatrywaniu białej linii pobocza w bladym,
rachitycznym świetle lampki. Zawsze bowiem oszczędzam aku (nie wiem po co, mam
przecież zapasowy) i na długich płaskich prostych jadę np. na trybie 2gim z
8miu, z rzadka przełączając na 4kę. Podejrzewam że „2” jest to max 50lm (8ka ma
520lm). Jakoś fajnie mi się tak jeździ po prostu. W New Brzesku fotka na rynku
a w Koszycach koło zegara. W Opatowcu na tym co zawsze skwerku, przy tej co
zawsze tablicy. W New Korczynie fotki brak bo rynek jest z boku i znów
zapomniałem odbić. Powoli wstaje nowy dzień. Jest bardzo chłodno. W połowie
drogi między Korczynem a Słupią już świta a ja zjeżdżam z krajówki w boczne,
nieznane mi drogi. Idealnie wycelowałem, całe znane okolice przeleciałem nocą
:) Dwa kilometry i jest pierwsza nowa mieścina na mej trasie, a mianowicie
Solec-Zdrój. Jakiegoś niesamowitego wrażenia ona na mnie nie robi, kwadratowy
kościół, uzdrowisko z jakimś ujęciem wody zapewne i brzydki niemiecki tramwaj.
Nie wiem co oni mają z tymi tramwajami. Ostatnio widziałem podobny (tyle że
doczepę) w Kłaju. Zabytkowe parowozy, wagony kolejowe to rozumiem. Ale paskudny
niebieski tramwaj, przy paskudnej, niebieskiej, wiacie przystankowej i peronie
z obleśnej kostki Dauna? Przecież to jest brzydkie i po prostu szpeci. 10km pagórkowatą drogą i jest Stopnica. Też nie byłem. Fajnie. Zabytkowy zegar,
zabytkowy rower, skwerek, drzewka, ławeczki. O wiele lepiej to wygląda niż ten
cały S(t)olec-Zdrój ;) Po odpoczynku wskakuję na wojewódzką 757 którą przejadę
na całej jej 60km długości. Na liczniku wybija 100km. Godzina jest 7.20 a AVS
to 19,1 km/h. Przyjemne leśne odcinki, gdzie podziwiam piękno budzącej się do
życia przyrody (zapomniałem zrobić zdjęć kwiatuszków) przeplatają się z
wiejskimi ciekawostkami. Jak np. to. Czy to. Drugie zdjęcie to już Staszów
właściwie. Tu dłuższa odpoczynkowo/jedzeniowo/fotograficzna przerwa. Ruszam
dalej. Z Bogorii mam fotkę pomniczka parowozu a z Iwanisk selfie z kościółkiem
:) (Nie było na czym postawić mini statywu.) Przed 11 robi się na tyle ciepło,
że na leśnym parkingu przebieram się w krótkie ciuchy. Pierwsza oficjalna jazda
na krótko AD2018 :) Pagórkowaty odcinek do Opatowa pozwala nieco poszaleć – to
właśnie tu wykręciłem dzisiejszego maxa, niemal 70km/h! Stąd też jest tytułowa
fotka, bardzo okazałego drzewa. Na moje oko wiąz, ale mogę się mylić. W
Opatowie uwagę przykuwa nietypowy, bardzo długi rynek/plac. Oraz brzuch pewnego rowerzysty ;) Ale się spasłem przez zimę… Ale to stan
przejściowy. Jeszcze ze 3 miesiące i brzucha nie będzie. Po dłuższej przerwie i
poszukiwaniu sklepu (bezowocnego, niedziela niehandlowa, ale se wymyślili…)
ruszam dalej. Tym razem krajową 74. Przednio-boczny wiatr nieco przeszkadza i
utwierdza mnie w przekonaniu że obrałem dobry kierunek trasy. Bo tylko
kilkanaście km takiej jazdy. Na rondzie skręcam w DK79, i znów wieje z
właściwej strony, tj. z tyłu :) Tą całkiem przyjemną krajóweczką (mały ruch i,
co najważniejsze, praktycznie zero ścieżek rowerowych!) dotrę aż do Góry Kalwarii,
czyli nie rozstanę się z nią przez, bez mała, 150km. Ożarów przykuwa uwagę
nietypowym herbem: księżniczki/królewny ujeżdżającej niedźwiedzia (?!). Za
miastem przyglądam się cementowni. Jedno zdjęcie cykam z lasku a drugie z
polnej drogi. Zaczyna kropić ale szybko przestaje. Kawałek dalej tanksztela,
czyli jest sklep (drogi sklep). Fajnie że nie Orlen a co coś innego (Moya).
Przetestuję nowego energetyczka :) Przy próbie ruszenia zaczynam odczuwać
miękkość w przednim kole. A niech to, kapeć. Drugi w ciągu tygodnia, po co
najmniej dwuletniej przerwie (!). Sprawcą okazuje się kolec, z pewnością wbity
w czasie przedzierania się przez krzaczory koło cementowni. Zabieram się za łatanie. Na stacji mają wszystko za wyjątkiem kompresora. Z dużym wysiłkiem
nabijam więc ręcznie te 3,5 bara. Więcej, nie będąc Pudzianem tą pompeczką nie da
rady. (Zwykle jeżdżę na 6 barach, na szczęście to przód a nie tył). Stuka
200km. Godz. 15 minut 20, średnia 19,8. Kawałek dalej wita mnie Mazowsze, wraz
ze swym specyficznym poczuciem humoru ;) Niebezpieczny, stromy, i w ogóle
hardkorowy zjazd o zabójczym, 4% nachyleniu (!). Natomiast powietrze to mają
czyste, bez dwóch zdań, jeśli takie cuda rosną na drzewach. Pierwsze mijane na
Mazowszu miasteczko to Lipsko. Oprócz ryneczku wyróżniające się niewielkim
stawem na przedmieściach (zdjęcia brak). Odpocząwszy nieco ruszam dalej, zaliczać
kolejne tego typu niewielkie, mające swój urok, mieściny. Ciepielów, tak zowie
się następna. W czasie odpoczynku w mini parku zaczepia mnie (może brzydkie
słowo, bo nie ma złych zamiarów) zagaduje mnie miejscowy. W moim wieku mniej
więcej, tak koło 30ki. Pomimo że (delikatnie, acz wyczuwalnie) wali od Niego
wódą to nie tylko nie chce pieniędzy ale po prostu chce pogadać. Pyta skąd,
dokąd itp. Opowiada o swojej miejscowości, nieco o historii, inwestycjach w
niej, oraz o ciekawych miejscach które będę mijał na trasie. Tym razem bowiem
mówię prawdę, że z Krakowa do Warszawy. Uwierzył, pewnie dlatego że jak mówi, ma
znajomego który też coś tam jeździ, w ~200km traski. Pooglądaliśmy na telefonie
zdjęcia z trasy, pokazał mi jeszcze miejscowy kościół po czym pożegnaliśmy się
miło. Nawet na odchodne ani słowem nie wspomniał o pieniądzach na alkohol (!). Znowu
coś tam kropło z nieba ale też przestało. Słońce powoli chyli się zachodowi.
Niezbyt efektownemu po poza godzinami przedpołudniowymi zachmurzenie cały czas spore.
Na zdjęciu rze(cz)ka Iłżanka. Do Zwolenia docieram już w ciemnościach. Tu z
kolei spotykam innego tubylca. Z przydługiej rozmowy dowiedziałem się m.in. że
ma 69 lat i że jego największym marzeniem jest kupić łódkę i popłynąć nią do Gdańska
i z powrotem. Poza tym w stanowczych słowach wypowiada się On o kościele,
klerze itp. Stanowczych ale nie wulgarnych – dosłownie raz użył „kurwy”, po
czym od razu za nią przeprosił. Ciągnął tą rozmowę i ciągnął, a mnie się trochę
jednak spieszyło. Warszawa sama się nie zdobędzie ;) W końcu pożegnałem się
więc miło, życząc powodzenia z tą łódką i Gdańskiem. Sądząc po trzymanej za
pazuchą butelką piwa a w dłoni zapalniczką sukcesu jednak nie wrócę. Przed
wyjazdem z miasta zamotałem się nieco i dopiero po kilometrze zauważyłem ze
jadę 12ką a nie 79ką. Dalszy, nieco przydługi, bo 30km odcinek między
miasteczkami upłynął pod znakiem pustej po horyzont drogi, ciemnych lasów i
niesamowicie rozgwieżdżonego nieba nad głową. Ciągle jadę w krótkich spodenkach
ale w końcu nie wytrzymuję i ubieram się po ludzku. W końcu są. Kozienice. Małe
zakupy na Orlenie (to co zwykle), odpoczynek na skwerku. Z ciekawostek hotel o wdzięcznej nazwie –
chyba coś dla mnie :D Główna jednak atrakcja, a mianowicie elektrownia (druga największa
w Polsce) jest spory kawałek za miastem (z 10km). Majaczące w oddali czerwone
światła kominów zbliżają się i zbliżają. W końcu jest. Skręcam w drogę
dojazdową licząc na jakiś lepszy widoczek, bo elektrownia jest schowana za
laskiem. Dojeżdżam jednak do jakiegoś parkingu, dalej chyba nie wolno, a widok taki sobie. Zawracam. Przeciskając się przez wąski pas drzew robię trzy o wiele lepsze ujęcia (nijak jednak nie oddające tego co widać było na żywo). Kończę
jednak tą przydługą sesję foto. Coraz bardziej jestem zmęczony. Do tego stopnia
że cały odcinek Kozienice – Warszawa można uznać za raz większy, raz mniejszy,
ale jednak kryzys. 80km kryzys. Senność, zmęczenie, znużenie, ból dłoni, zimno.
Jazda nie była większą przyjemnością, myślami byłem już na dworcu i żarłem
gorącą zapiekankę. Albo hot-doga. Albo hamburgera. Albo konia z kopytami. Albo
psa razem z budą. Itp. itd. Wiadomo o co chodzi. Ponad 40km odcinek do G.
Kalwarii dłużył się strasznie. W połowie pomniejsza atrakcja, tj. armata w Magnuszewicach. A może by tak wsiąść do niej i by do Warszawy mnie wystrzeliła?
300km. 22.50. AVS 19,8.
Na tym przystanku to już prawie usnąłem, chyba tylko zimno
na to nie pozwoliło. W Górze Kalwarii robię pętelkę zanim uwalniam się z placu
budowy (obwodnica). Jakieś tam zdjęcia, takie tylko, żeby nie było że mnie
było. No i ostatnia prosta, DW724, przez Konstancin na Warszawę. Taka prosta to
ona jednak nie była, najpierw zimny odcinek przez las, potem małe halucynacje –
stado baranów na drodze i słupki/kosze na śmieci zmieniające się w ludzi ;)
Kilka razy w życiu mi się przytrafiły. W Konstancinie-Jeziornej, kto by
pomyślał, jeziorko. W końcu Warszawa… Tj. tablica z nazwą miasta bo do centrum
ze 20km jeszcze. Z czego połowa pustymi po horyzont dwupasmówkami, tonącymi w
żółtej poświacie latarni. Nieco surrealistyczne wrażenie, jakbym przez wymarłe
miasto jechał. Zdjęć już nie miałem siły robić. Do tego wszechobecna zimnica,
która odpuściła dopiero gdy wjechałem między zabudowania. Wreszcie w oddali
widać czerwone światła wieżowców. Czyli jeszcze tylko jakieś 5km i już jestem na
Centralnym ;) Jaka ta Warszawa ogromna. Jakoś się dowlokłem. Kilka zdjęć i
kierunek -> pociąg. Choć zostało 1,5 godziny to o jakimkolwiek zwiedzaniu
nie ma mowy. Kupiłem i wchłonąłem te dwa hot-dogi które siedziały mi w głowie od
80km i jakieś chipsy, które ledwo co tknąłem. Odjazd 5.55. W pociągu
zdrzemnąłem się, odpocząłem i ogólnie wróciłem do świata żywych. IC, więc
szybko leciał (2:42h). Wpół do 9 w Krakowie, a po 9 w domu.
Udana trasa. Niemal 300km nieznanymi okolicami, kilkanaście
pierwszy raz widzianych miasteczek. Końcówka mocno mnie wymęczyła ale przecież
wtedy satysfakcja ze zdobycia celu jest jeszcze większa :) Myślę że jak na
połowę marca i drugą długą trasę w sezonie to z formą jest lepiej niż dobrze.
Poza dłońmi brak większych dolegliwości bólowych - tyłek nie zapomniał do czego
służy ;)
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/re5nyLAeFb6L7nUp2
0.20 - 9.10
4,16l (w tym 1,58l energetyka)
4 banany, 4 bułki z szynką, 4 duże 7daysy, 2 hot-dogi, podwójne delicje, 1 standardowy 7days, niecałe 0,5kg wafelków, trochę chipsów
Nowe gminy: 22
Świętokrzyskie: 9
Stopnica
Oleśnica
Tuczępy
Staszów
Bogoria
Iwaniska
Opatów
Wojciechowice
Tarłów
Mazowieckie: 13
Lipsko
Ciepielów
Zwoleń
Policzna
Garbatka - Letnisko
Pionki - obszar miejski
Pionki - teren wiejski
Kozienice
Głowaczów
Magnuszew
Warka
Góra Kalwaria
Konstancin - Jeziorna
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Rzeszów (przez Preszów)
d a n e w y j a z d u
365.07 km
0.00 km teren
19:12 h
Pr.śr.:19.01 km/h
Pr.max:73.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Po czerwcowej trasie do Przemyśla miałem tam jedną nie załatwioną sprawę. Mianowicie umknęła mi przełęcz Dukielska a do Polski wróciłem inną drogą. Poszukując fajnej trasy przebiegającej przez wspomnianą przełęcz natknąłem się na Preszów - duże słowackie miasto, jeszcze nie byłem. W sam raz na kolejny cel wycieczki :) Do tego jeszcze punktu powrotu - Rzeszów (ew. Przemyśl), połączyć to jakimiś sensownymi drogami i już wiem gdzie jadę :)
Start standardowo koło północy a dokładnie to 15 po. Do Limanowej standardowo, najkrótszą drogą: Wieliczka, Gdów, Stare & Nowe Rybie. W Wieliczce śniadanie, w Gdowie drugie. W mieście Dni Gdowa i z tej okazji różne dziwne dekoracje. W okolicach Łapanowa trochę mgieł, koło kościoła w Rybiu jak zwykle chwila zadumy nad sensem istnienia i kolejna (nieudana) próba rozszyfrowania czy migające na czerwono światełka na horyzoncie to Chorągwica czy Łęg. W Limanowej mała pauza i z tego co pamiętam to trochę tam pokropiło ale szybko przestało. Zimny start, rozgrzewający uphill krajówką i zjazd bokami przez Przyszową, Naszacowice do Starego Sącza. Po drodze znajduję 5 groszy i wita mnie wschód Słońca. W Starym Sączu krótka pauza i coś co zaczyna mnie niepokoić - wzmagający się wiatr. Ze wschodu, czyli dokładnie tam gdzie jadę. No nie za dobrze. W Rytrze mijam mnóstwo biegaczy, jakby jakiś maraton. Masakra jak ci ludzie się katują, niszczą stawy i w ogóle niezdrowo wyglądają - sama skóra i kości. Mężczyzna 1,80 ważący na oko 60kg? To na pewno nie jest zdrowe. Czy oni nie wiedzą o istnieniu takiego wynalazku jak rower?! Zdjęć nie robiłem bo przykry to był widok. Przed Piwniczną rozkopana droga i ruch wahadłowy, można też po chodniczku. Szukam jakiegoś sklepu ale nic nie znajduję. Właściwej drogi (krajówki) też nie znajduję. Za kawałek ograniczenia do 3,5t utwierdzają mnie - nie, to na pewno nie jest krajówka ;) Na szczęście kawałek dalej, już na Słowacji dobijam do głównej drogi oraz znajduję sklep. Mam tylko 0,19E ale złotówki też bez problemu przyjmują. Mają "rozliczny towar" więc moją ulubioną, zieloną Vineę też. Do tego dwa eksperymentalne energetyki marki "Hell" :D Podjazd na "Siodło Vabec" wchodzi gładko, zjazd również ;) Liczyłem na jakiś rekord ale raptem niecałe 70km/h było. Do poprawki kiedy indziej. W tych okolicach jedyna dziś okazja na widoki na wysokie góry - Tatry. Od teraz będę się od nich oddalał. Centrum Starej Lubowni omijam, już byłem. Jedzie się raczej ciężko bo jak wspomniałem ciągle jest bardziej lub mniej pod wiatr. Drogę umilają natomiast sielskie widoczki na Słowackie bezludzia: krówki, jeziorka i inne fajne rzeczy. Na węźle w Lubotinie z idących do tej pory równolegle dróg nr 68 i 77 wybieram tę pierwszą: na Koszyce (też trzeba kiedyś odwiedzić) i Preszów. Jest ciężko ale wspomagam się eksperymentalnymi eliksirami i jakoś daję radę. Zaczynają się typowe dla wschodniej Słowacji krajobrazy, tj. niewysokie, kilkusetmetrowe górki. Jest tu bardzo ładnie :) Z godnych odnotowania miasteczek: Lipany i Sabinov. W tym pierwszym jakiś targ/odpust, w drugim otoczony rozchodzącymi się jezdniami drogi rynek/plac. Po drodze dostrzegam że zieleń drzew przełamywana jest już miejscami żółcią pierwszych żółtych liści. Do tego całe łany typowych dla późnego lata, również żółtych kwiatuszków (o nieznanej mi nazwie). No jesień idzie, nie da się ukryć :/ Do Preszowa docieram nieźle zmęczony, dochodzi 15ta. W centrum uwagę zwraca okazały gmach (Urząd Samorządowego Kraju Preszowskiego), z zadbanym pomnikiem i placem do kompletu. Jest też coś w rodzaju głównego placu/skweru (z kościołem i pomnikiem Towarzyszy Radzieckich), gdzie odpoczywam jakąś godzinkę. Ale najbardziej z całego miasta utkwił w pamięci las. Las żółto-niebieskich, obleśnych, przyrdzewiałych słupów trakcji trolejbusowej wraz z pajęczyną drutów. Chociaż na zielono/czarno by je pomalowali... Zdjęcia zapomniałem zrobić, na tym coś tam widać. Z miasta wyjeżdżam po 16tej, szeroką krajową 18teczką. Którą w Lipnykach zmieniam na 73kę. Jest pierwszy drogowskaz na Rzeszów. 170km :D Trochę mnie ten znak zdemotywował. Z innych rzeczy jakaś pomniejsza, niepozorna, wydawało by się, ~400m przęłęcz (przełęczka). Na zjeździe tymczasem było blisko do rekordu, ale przy 73km/h spadł łańcuch a ja prawie zgubiłem nogi... Pod górę i próbować jeszcze raz mi się już nie chciało ale ten zjazd ma potencjał, trzeba tu kiedyś wrócić. Giraltovce, kolejne miasteczko na trasie którego jednak z niczego ciekawego nie zapamiętałem. Zbliża się zmrok a mnie straszy 15teczka na znaku. Ale to chyba literówka, bo ten podjazd to może z 5% miał. Przed zjazdem z kolei tablice zalecające włączenie dwójki. Nic z tych rzeczy, ja włączam wszystko co mam (a mam niewiele): 40x11 i jeszcze dokręcam ;) W Strocinie (całkiem ciemno) nieźle już byłem zmęczony i dłuższą chwilę okupowałem ten przystanek. W końcu dowlokłem się do Świdnika, tu zaczyna kropić (i będzie kropić niemal do Rzeszowa). Pomimo tego deszczyku jest bardzo ciepło: 20 stopni i ciągle można jechać na krótko. Po wyjeździe z miasta klimatyczny, kilkunasto km odcinek w zupełnych ciemnościach. Jak fajny by on jednak nie był to ciągnął się w nieskończoność a ja byłem zmęczony. W końcu tablica: "Rzeczpospolita Polska 1000m". To by trochę wyjaśniało, kilometr do granicy a więc i przełęczy Dukielskiej. Czyli od jakiegoś czasu musiało być pod górę tylko ja w tych ciemnościach tego nie zauważyłem. W końcu jest. Granica, przełęcz, Polska. Godzina - 21.45. Jak zawsze z poślizgiem, bo planowałem tu o zachodzie Słońca być ;) Jest mnóstwo zabudowań: dawnego przejścia granicznego, stacje benzynowe, sklepy, bary, parkingi itp. ale mogę odnaleźć najważniejszego: pomnika z 2 czołgami. Nie mam siły dłużej szukać, kupuję tylko picie na stacji i zjeżdżam stąd. Końcówka trasy dłużyła się niemiłosiernie, spać się chciało i ogólny kryzys. Uratowało mnie kilka 5min drzemek na przystankach (to właśnie w czasie tej trasy pierwszy raz przetestowałem tą metodę). Po każdej sił było zauważalnie więcej i nie chciało się (przez jakiś czas) spać. Dukla, Miejsce Piastowe, Domaradz, Niebylec, Boguchwała. Kolejne miejscowości których nazwy służyły mi li tylko do odliczania dystansu. Zdjęć nie zalinkuję bo nie wiem co do czego, cały ten odcinek zlewał mi się w jedną całość. W jeden wielki kryzys. Kiedy ten cholerny Rzeszów... Droga pagórkowata, największy pagórek miał jakieś ~450m n.p.m. To właśnie na zjeździe z niego wydawało mi się że zaczęło mocniej padać. Ale tylko wydawało mi się, po prostu jechałem szybciej i więcej kropel deszczu we mnie trafiało. Logiczne. Koło Boguchwały (ciekawy kościół) zaczęło się przejaśniać a im bliżej Rzeszowa tym więcej sił. Często tak mam że gdy zbliżam się do celu to sił przybywa. Tak było i tym razem, do tego stopnia że na ostatnich podjazdach przed miastem jakieś dziwne sprinty pod górkę... 5.35 rano. W końcu jest. W Rzeszowie jeszcze fotka słynnej Wielkiej Cipy i na dworzec. Regio, odjazd po 6tej, w Tarnowie przesiadka, w Krakowie po 9tej a w domu przed 10tą.
Trasa trochę mnie wymęczyła (o Przemyślu szybko przestałem myśleć ;) ) ale ogólnie jak najbardziej udana. Kolejne miasto wpadło, kolejna przełęcz i ogólnie było fajnie. To był dobry, rowerowy dzień :)
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/bRgfLtk1R9yoGzHi1
Zaliczone szczyty:
Sedlo Vabec 760
Vabec 690
Przeł. Dukielska 500
Łupna Góra 444
0.15 - 9.55
WYS MAX 760
6 bananów, 3 kanapki, 2 drożdżówki, duże delicje, wafelki 350g, czekolada 290g, energy bar, jakieś tam solone ciasteczka
6,66l
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Tatra Tour Classic
d a n e w y j a z d u
385.62 km
0.00 km teren
20:05 h
Pr.śr.:19.20 km/h
Pr.max:68.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4530 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Opis 2 miesiące po trasie, więc taki mniej więcej tylko)
Ostatnio było tak, a tym razem pora na wspomniany w tamtym opisie klasyk klasyków, tj. pętlę tylko wokół Tatr Wysokich. Z tym że start/meta w Krakowie, żeby nie było za łatwo ;)
Dziś udało mi się przespać nieco wcześniej, tak że obudziłem się koło 21. Uznawszy dalsze próby uśnięcia za niecelowe wystartowałem o 21.40. Kawałek za miastem zaczynają się mokre drogi, zaczyna się też błyskać/grzmieć, w różnych miejscach dookoła. W Wieliczce coś tam jem, w zamian za to Dobczyce omijam obwodnicą. W czasie robienia tej fotki, na Przełęczy Wierzbanowskiej zatrzymuje się radiowóz i panowie pytają czy wszystko w porządku i co ja tu w ogóle robię. Rozumiem że widok oświetlonego, niepijanego rowerzysty w środku nocy na wsi to niemała egzotyka. Uspokajam że wszystko OK i że na wycieczkę jadę. Ci na to że w Wiśniowej 2 km stąd jakaś wielka burza... Niemożliwe ;) Kolejny mały postój w Mszanie. W Rabce drogi już suche a i grzmieć / błyskać przestało. Jako że nie chce mi się męczyć podejmuję decyzję o wciągnięciu Piątkowej serpentynami Zakopianki (można też wciągać 20% ścianką w Rdzawce). Tym razem zamiast kościółka pamiątkowe zdjęcie pod Statoilem. Noc ciepła i bardzo przyjemna, kilkanaście stopni, można jechać w krótkich spodenkach i cienkiej kurtce. Zjazd do New Targu również przyjemny. Szukam jakiegoś sklepu nocnego, nawet kogoś spytałem ale ostatecznie nic nie znalazłem. Na wylocie z miasta 49ką mgły, które tak jak nagle się zaczęły tak też się skończyły. Na Orlenie przed Jurgowem udaje się wreszcie kupić paliwo, tj. 2 duże Red Bulle. Zaczyna się przejaśniać, na granicy jestem chwilę przed wschodem Słońca. Dobrze znany podjazd na ponad 1000m przełęcz bez nazwy (tu po po raz ukazuje się Słońce), dobrze znany zjazd. Nieco chłodny i spać też się nieco chciało, ale jakoś przeszło. W Tatranskiej Kotlinie zmieniam drogę z 91ki na 537kę, coś w rodzaju "Tatrzańskiej obwodnicy" przyklejonej do ich masywu na wys. +-1000m. O widokach pisać chyba nie trzeba, robiłem to już nie raz w tym sezonie, zresztą zdjęcia więcej powiedzą niż moje opisy. W Tatrzańskiej Łomnicy i Vysokich Tatrach coś tam pozwiedziałem i zrobiłem bardzo fajną, tytułową fotkę :) Bardzo malownicza droga powoli acz zauważalnie pnie się góry, zbliżam się bowiem do najwyższego punktu trasy - Szczyrbskiego Plesa. Wraz z drogą wije się przyklejana do niej linia "Tatrzańskiej elektriczki" a wszystko to tonie w różu - zdjęcia nie za bardzo wyszły ale naprawdę wszystko było skąpane w różowych kwiatuszkach nieznanego mi gatunku. W tych pięknych okolicznościach przyrody jedzie się jednak raczej słabo - boli brzuch i mało co jem. Dociągam jakoś do Szczyrbskiego, gdzie urządzam chwilę przerwy na ławeczce przy jakimś parkingu. Właściwie to cała ta miejscowość przypomina jeden wielki parking... 13,5h a ja przejechałem raptem 160km. Szukając głównej atrakcji - jeziora dociągam jakąś drogą do najwyższego punktu trasy - ponad 1350m n.p.m., to wyżej niż Turbacz! W końcu mam i krystalicznie czyste, błękitne jezioro, a wraz z nim pamiątkową fotkę. Potem jeszcze jedno, mniejsze. Pora na zjazd, Liptowski Hradok jakieś 700m niżej :) W okolicach Podbańskiego, w małej przerwie między łańcuchem gór dostrzegam prolog tego co mnie dziś czeka - nieciekawie wyglądające, kłębiące się chmury. Kolejny postój, nad rzeką, w połączeniu z opadającym w dół profilem trasy i brzuchem który przestał boleć (i wreszcie mogłem coś jeść) postawiły mnie na nogi i do końca trasy nie będzie już źle. W Pryblinie żegnam się z widokami na najwyższe Tatrzańskie szczyty. Widoki dalej będą, ale na nieco niższe górki. W Hradoku na Slovnafcie kupuję zapas różnego rodzaju płynów, z których połowę wypijam w czasie postoju na rynku. To nie za dobrze, bo zostało mi raptem 79 Eurocentów. Tzn. mam niby kartę ale nigdy nie płaciłem nią za granicą i nie wiem czy zadziała. Nad górami coraz więcej coraz bardziej nieciekawie wyglądających chmur ale pocieszam się że to gdzieś tam z tyłu, za plecami. Krótki płaski jak stół odcinek i docieram do Mikułaszu. Wobec niezbyt pewnej pogody nie tracę tam zbyt wiele czasu, chcę jak najszybciej przebić się przez mocno zadupiasty, 30km górski odcinek. Nie chciałbym żeby ew. burza spotkała mnie właśnie tam. Póki co jednak spokojnie (cisza przed burzą?), ciepło, może nawet gorąco. Kawałek za miastem mija mnie taki tabun sakwiarzy/turystów/kolarzy że nie nadążam z wymienianiem pozdrowień :) Zbieram siły pod jakąś obskurną wiatą bez ławki i rozpoczynam wspinaczkę na przeł. Kwaczańską. Ścigam się podczas niej z przygodnie napotkanym bikerem, też na MTB. Jest wręcz upalnie, dyszę jak lokomotywa, kończy się picie ale idzie mi całkiem nieźle. Jadę spory kawałek przed nim i mam sporo czasu na krótkie odpoczynki, np. na robienie zdjęć różnym ładnym kwiatuszkom. (Byłem niemal pewien że to jest oset ale dopiero szybki reserach w Internecie mnie upewnił. Zwiodły mnie te ogromne, 6 cm średnicy kwiatostany). Sesję foto tego pięknego okazu zakłócił grom z jasnego nieba (tzn. chmury burzowe były, ale schowane za górami). I w tym momencie przestałem robić zdjęcia kwiatuszków i czym prędzej ruszyłem do góry ;) Tuż przed szczytem puszczam rywala przodem bo muszę zatrzymać się na foto. Tam w głębi Słowacji to dopiero się kotłuje! Cykam kilka zdjęć i to prawdopodobnie tym selfie z burzą przypłaciłem lekkim zmoknięciem ;) Bo zahaczyłem o chmurę burzową, krople były naprawdę wielkie. Nieźle się przestraszyłem a że było już w dół to dokręcałem ile wlezie żeby uciec, ponad 60 mogło być. A że droga mokra, a opony śliskie (winylowe) to wpadłem w poślizg na zakręcie. Udało się jakoś wyratować ale przestrzeliłem zakręt i wyhamowałem przed barierką po drugiej stronie drogi... Na szczęście nic nie jechało... Człowiek to czasem nie myśli. Udało mi się ewakuować spod tej chmury i do Zuberca zjechałem szybko, ale już bez poślizgów ;) Drogi mokruteńkie, musiała tu przed chwilą niezła ulewa przejść. W ustach natomiast sucho. Dopiero tu sobie uświadomiłem że te 79 Eurocentów to przecież nie 79 groszy a grubo ponad 3zł! Za 60 kupiłem najtańszą, największą, 2l mineralną i jeszcze 19 zostało :) Padać nie pada ale chmur przybywa, to z przodu, to z tyłu, w ogóle wszędzie. Jadę więc bardzo szybko a dopinguje mnie w tym grupka 3 szoszonów (jeden z nich to chyba dziecko? w każdym razie niewielkiej postury zawodnik) za którą urządzam pościg. Dokręcam ile wlezie, składam się jak mogę ale nic z tego, nie ma szans i po kilku km ostatecznie tracę ich z horyzontu. W Podbieli w prawo, na Chyżne ostatnia prosta przed granicą. Z niebem jednak dzieją się takie rzeczy, że w Twardoszynie chowam się pod wiatą koło Tesco, i czekam na rozwój wydarzeń. I... nic się nie wydarzyło, znowu przeszło bokiem. Odczekałem jeszcze chwilę i podziwiając coraz to wymyślniejsze kształty/kolory chmur potoczyłem się ku Trzcianie. U góry ciągle nie za wesoło, poczekałem więc chwilę na rynku. Ciągle nie chciało zacząć padać, uznałem więc sytuację za stabilną i pojechałem dalej. Do Krakowa stówa, jak rzecze przydrożny znak. Zachód Słońca podziwiam kawałek przed granicą a w Chyżnem jestem po kwadrans po 20. Do Rabki 35. I przez cały ten odcinek po prawej towarzyszyły mi będą piękne zjawiska. Po prostu jechałem sobie a burze jechały razem ze mną, oczywiście w bezpiecznej odległości. W Jabłonce tankowanie (energetyki i inne słodkie syfy + 7days'y, czyli to co niezbędne w tego typu trasach). Koło Rabki wreszcie się uspokaja. Jestem tam koło 23ciej. Chwilka przerwy i zanim najdzie mnie ochota na pociąg czym prędzej ruszam. Powrót standardowo: Mszana, Kasina, Wiśniowa, Dobczyce. Na podjeździe na przeł. Wielkie Drogi trochę mgieł, potem powrócą one jeszcze w Wieliczce. A ja byłem taki jakiś taki ni to zmęczony, ni śpiący, raczej znużony, zamulony i miałem już dość. W domu po 3 w nocy.
Udana trasa, taka klasyczna pętla dookoła Tatr chodziła po głowie od dawna. Ale nie przypuszczałem że uda mi się ją zrobić z Krakowa. Myślałem raczej o starcie/mecie w Zakopanem, i nie o 400 a o 200km. Kondycja dopisuje a i przed wszystkimi burzami udało się uciec, dosłownie kilka minut mnie popadało (ale to z mojej winy - jak idzie burza to się nie robi z nią selfie tylko ucieka ;) ). To był dobry, rowerowy dzień :)
Reszta zdjęć: https://goo.gl/photos/txcYUxNCrojgcw786
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502 x2
Przeł. Wielkie Drogi 562 x2
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950
Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549
WYSOK MAX: 1368
21.40 - 4.15
7,276l
6 bananów, 6 bułek z pasztetem, 5 x 7days, 3 x delicje, 1,5 czekolady
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399
Tatra Tour
d a n e w y j a z d u
362.18 km
0.00 km teren
19:10 h
Pr.śr.:18.90 km/h
Pr.max:60.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
"Jedyne co prawdziwe to jest tu i teraz. Jest pięknie, nie narzekaj. Doceniaj to co masz, zapomnij czego nie ma. I nie martw się na zapas."
Trasa dookoła Tatr (Wysokich) to taki kolarski klasyk. Tzn. jeśli ktoś jeździ coś tam więcej na rowerze to na pewno chce coś takiego przejechać, przejechał lub jeszcze o tym nie wie ale kiedyś będzie chciał przejechać. Mnie też ona od dawna chodziła po głowie. Można by ją zacząć z Zakopanego, Rabki czy nawet Krakowa. W tym sezonie ta ostatnia opcja wydaje mi się całkiem realna. Natomiast korzystając z wypadu do Rabki na długi weekend postanowiłem ją nieco zmodyfikować i zapuścić się głębiej w Słowackie zadupia: objechać Tatry Wysokie od wschodu, przeciąć dwa razy Niżne Tatry: z północy na południe, z południa na północ i na koniec objechać Wysokie od Zachodu. A pomysł stąd, że bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie Niżne w trakcie Bożocielnej trasy na Kralovą. Wg planów ~330km miało wyjść.
Ze względu na niepewną pogodę przełożyłem trasę z niedzieli na poniedziałek. Obudziwszy się jednak koło 20 stwierdziłem że szkoda tracić czas i czekać na północ, i tak bym już nie usnął. Poza tym perspektywa nocnej jazdy po ciemnych Słowackich odludziach była tak kusząca że nie potrafiłem się jej oprzeć :) Wystartowałem więc wraz z ostatnim zauważalnym tchnieniem Słońca, o godz. 20 minut 55. Będzie się działo :) Zjechawszy spod kwatery na drogę już po 100 metrach chłód bijący od płynącego równolegle strumienia dał jasno do zrozumienia że jazda całkiem na krótko tej nocy nie przejdzie. Przywdziewam więc cienką kurtkę i czapkę. Może kilometr ujechałem i do użycia włączam cały dostępny arsenał ubrań tj. dodatkowo drugą kurtkę - przeciwdeszczową, takież spodnie oraz cienkie rękawiczki. Będzie musiało wystarczyć (i wystarczy). Zleciałem raz dwa do centrum, zrobiłem dokumentacyjną fotkę przy pięknie iluminowanej fontannie i w Chabówce wskoczyłem na Zakopiankę. Nocą ta droga jest na rower całkiem OK. Podjazd serpentynami na Piątkową wszedł gładko jak nigdy. Na dokumentacyjną fotkę tym razem nie załapał się zabytkowy kościółek a Statoil w Rdzawce. Tak dla odmiany. Pora na dostarczający pierwszych dziś emocji zjazd do New Targu. Nie mogłem sobie odmówić przerwy na pierwsze śniadanie na rynku - co będę po jakichś przystankach się szlajał. Zakończywszy tę sjestę (jakieś ciastka + Tiger) na rondzie skręcam w 49kę na Jurgów. Niewielkie mgły tak szybko jak się pojawiły tak też zniknęły. Blask Księżyca (może nie w pełni ale w jakiejś pełniejszej fazie) oświetla drogę tak jasno że można by jechać bez lampek (czego oczywiście nie robię, świecą sobie obie ale przednia na słabym, pozycyjnym trybie). Ze zjawisk niecodziennych to spadające gwiazdy - pierwszej nocy widziałem ich kilka. Więcej niż 5 a mniej niż 10. Podobno trzeba jakieś życzenie pomyśleć, tylko skąd ja ich tyle wytrzasnę :D Z większych wioch to Białka (drugi Tiger + drugie pierniczki) i Jurgów. Od jakiegoś czasu już widoczne a teraz coraz większe i większe, czarne sylwetki Tatrzańskich szczytów ledwo odgraniczają się na niewiele mniej czarnym niebie. Szkoda, to ale to czego nie widać można nadrabiać wyobraźnią :) Na granicy melduję się ok. godz. 0.55. Pamiątkowa fotka przy tablicy i dalej, ku przygodzie! Od jakiegoś czasu jest pod górę ale po Słowackiej stronie robi się jeszcze bardziej pod górę. Wspinam się bowiem na znaną mi już przełęcz (ok. 1070m n.p.m.). Tzn. żadnej nazwy ona nie ma ale ukształtowanie terenu ewidentnie wskazuje że przełęczą jest. Słowacja to kraj tak górzysty, że być może tyle ich mają że nie chce im się wymyślać nazw ;) Szybki zjazd w ciemnościach, przelot przez zapadłą dziurę imieniem Zdżar (kilka latarni na krzyż) i zamiast skręcać jak ostatnio w 537kę lecę prosto 67ką. Lecę to bardzo adekwatne określenie bo cały czas jest delikatnie w dół. Pomimo że to niby taki zwykły nocny odcinek główną drogą to bardzo zapadł mi on pamięci. Ta prędkość, przestrzeń, morze gór dokoła, gdzieś w dole światła jakiegoś miasta, chłód pędu powietrza na twarzy... To właśnie po to jeździ się na rowerze :) Całą tą sielankę przerywa tylko jakiś zwierz (sarna?) który przebiega kilkanaście metrów przede mną. Mało zawału nie dostałem :D Odpoczynek w jakiejś wiacie, pierwsza większa miejscowość - Spiska Bela. Fotka na rynku, jednej a potem drugiej wieży. Ze Spiskiej na Kieżmarok, fotka przy wielkim napisie z nazwą miasta tylko. Z Kieżmaroka na Poprad, dalej za główną, jak mi się wydaje, drogą. Tyle że nie jestem pewien czy to na pewno ta - przeleciałem jakiś drogowskaz i nie chciało mi się zawracać. W końcu docieram do miejscowości Huncovce, która to odnaleziona na mapie upewnia mnie że dobrze jadę. Parę km dalej droga przeradza się w szeroką dwupasmówkę którą wjeżdżam do Popradu. Za plecami od jakiegoś czasu pierwsze oznaki brzasku, świt natomiast zastaje mnie na rynku w mieście. Szybko ta noc minęła, aż trochę szkoda. Natomiast idealnie wycelowałem z tym świtem żeby zrobić zdjęcie Tatr z podjazdu za miastem (mam na myśli to powyżej tej smutnej ściany tekstu ;) ). Sam podjazd prowadzi na przełęcz, a jakże, bez nazwy. Coś koło 750m ma. Szczyty w tym paśmie powyżej 900 natomiast. Zjazd, odrobina płaskości i wreszcie jakiś konkretny podjazd: ze 450 w pionie, na przełęcz (przełęcz o nazwie Przełęcz) w Niżnych Tatrach. Jest chłodno, żeby nie powiedzieć zimno. W Popradzie 8 stopni było, nie mam termometru w nowym liczniku ale ze 4 mogło być. Na szczęście ten poranny chłód wypadł mi podjeździe a nie na zjeździe. Chwila zjazdu, Puste Pole - rozstaj krajówek. W prawo w 66kę, pora na "Route Sixty Six" - jak rzeczą tablice krajoznawcze ;) Tu też wyłania się po raz pierwszy Kralova. Szczyt góry tonie w chmurach, niezwykły widok. Aż kusi żeby jeszcze raz tam wjechać ale plany na dziś są inne. Kolejna przełęcz - tym razem zlitowali się i dali nazwę (Sedlo Besnik), potem długi zjazd do Telgartu. Po drodze efektowny wiadukt kolejowy, ale ostatnio robiłem zdjęcia więc tym razem szkoda mi się zatrzymywać. Przez Telgart & Szumiacz też tylko przelatuję a większy popas / krem UV / zakupy dopiero w Valkovni (Wałkowni? :D). Jak to zwykle za granicą bywa testuję lokalne specjały, tym razem na tapetę idzie: 2 x Adrenalin XXL Power Drink 0,5l, produkcji Węgierskiej. Zawartość kofeiny: oszukana. 15mg / 100ml :O (standard to 32). Dobrze że dwie puszki wziąłem. Ciekawy smak, coś jak BePower (produkcja dla Biedronki) z delikatną nutą LevelUp (marka własna Lewiatana). Tylko dla koneserów. Dobra, wystarczy tych rozkoszy dla podniebienia, wracamy na trasę bo teraz coś dla oczu: objeżdżam bowiem od południa pasmo Niżnych Tatr. Ciekawe to góry: sylwetką bardziej przypominają moje ulubione Beskidy (tyle że w wersji XXL) niż Tatry, nawet te Zachodnie. Właściwie jedyne po czym można poznać że to coś wyższego to dodatkowe piętro: piętro łąk górskich, występujące na pojedynczych tutaj "dwutysięcznikach". Coraz cieplej, wieje w plecy i jest delikatnie w dół (teraz zauważyłem na wykresie trasy że opada on coraz niżej przez jakieś 60km :O). Droga mija mi więc bardzo szybko i przyjemnie na kontemplowaniu widoków i robieniu coraz to fajniejszych zdjęć całego tego piękna które mnie otacza. Po drodze rozgrzebany most ale objazd liczył raptem 100m. Ani się obejrzałem a już dojeżdżam do Brezna a właściwie to do jego ciągnących się przez kilka km przedmieść. W końcu jest i ścisłe centrum a w nim ładny rynek. Prawie godzinę tu zabawiłem. Myślałem żeby kupić coś ciepłego do jedzenia ale niewiele mówiące mi dziwne nazwy potraw na banerach barów trochę odstraszają. Chyba wolę jednak suchy prowiant: jak pokażę palcem w sklepie na ciastka to dostanę ciastka a jak rogalika to rogalika :) Z Brezna wyjeżdżam koło wpół do pierwszej. Jest bardzo ciepło, może nawet gorąco. W Podbrezovej skręcam w prawo, pora na gwóźdź programu: przeł. Czertowicę. Najwyższa szosowa przełęcz Słowacji, droga (krajówka!) nr 72 wspina się tu na 1238m n.p.m.! Takie cuda to tylko na Słowacji :) Upał ustępuje miejsca przyjemnemu chłodu bijącemu od równolegle płynącego strumienia. Podjazd nie jest jakiś ciężki (bo i nie może być - droga krajowa) lecz ciągnie się on w nieskończoność. Liczby mówią same za siebie: ten 25km odcinek zajął mi 2,5 godz :D Cóż, jakby nie patrzeć na liczniku już ponad 200km. Niewielkie to dla mnie usprawiedliwienie ale lepsze takie niż żadne. Co jakiś czas czuć było swąd przypalanych klocków od zjeżdżających samochodów ;) W każdym razie ileś tam metrów wyżej i nawrotów dalej jest wreszcie upragniony szczyt. Coś w rodzaju motelu, restauracji itp. Robię kilka pamiątkowych zdjęć, wciągam kilka rogalików, przeliczam na mapie niedoszacowane początkowo kilometry (np. w Popradzie wyszło mi 15 więcej: 105 zamiast 90, kawałek dalej 20 więcej a potem już się pogubiłem). I jestem gotów do zjazdu. Chyba nie muszę mówić co się na nim działo ;) Z miejscowości które utkwiły mi w głowie to Wysna / Nizna Boca (Bocza?) i Maluzina (to mi się kojarzy z Meluzyną, piosenką taką jakby ktoś nie wiedział). Trochę niepokoi pogoda: błękit nieba na wschodzie kontrastuje z przechodzącymi powoli z bieli w szarość chmurami na zachodzie. A ja jadę właśnie na zachód. Skręt na Liptowski Hradok & Mikułasz. Bardzo jestem już zmęczony ale półgodzinny odpoczynek nad rzeką (Wagiem) postawił mnie na nogi. Przez Hradok tylko przejeżdżam a do Mikułasza wręcz wlatuję ściągając się z jakąś kolumną sakwiarzy. Nie wiem na czym to polega ale zawsze gdy wjeżdżam do jakiego dużego miasta jakiś taki przypływ sił mam. Dochodzi 18ta, więc na zakupy w jakichś "potravinach" już raczej nie liczę. Picie + jakieś rogaliki na stacji benzynowej. Miła Pani ekspedientka z uśmiechem i wyrozumiałością czekała aż wygrzebię z portfela Euro wymieszane z Koronami. Jakaś tam mała pauza na rynku i pora się zbierać, bo chmury są już wszędzie a tu trzeba się przebić przez Góry Choczańskie, kolejny wybitnie zadupiasty odcinek. Po drodze ładny widoczek na jezioro zaporowe na Wagu. W końcu wioski kończą się i zaczyna kręta górska droga z barierami, betonowymi umocnieniami itp. Bardzo widokowy odcinek: Liptowska Mara (wspomniane jezioro), za nim ściana Niżnych Tatr a wszystko to przykryte kotarą coraz to efektowniej podświetlanych zachodzącym Słońcem gór. Za plecami z kolei niewiadomo w jaki sposób rozświetlony na czerwono las (na zdjęciu). Pomimo że zbliża się zmrok to nigdzie mi się spieszy - chcę jak najdłużej tam być, jak najdłużej to wszystko chłonąć. Na przełęczy Kwaczańskiej już ciemno. Szukam czapki bo zjazd może być chłodny. Przegrzebuję całą sakwę, potem drugi i trzeci raz... Nie ma. Ostatni raz widziałem ją rano. Czyli gdzieś tam sobie pewnie leży, np. w Telgarcie. A taka fajna czapka była, służyła mi na rowerze od lat :/ Szybki i emocjonujący zjazd. Zuberec. Jest i Podbiel a mnie jest coraz zimniej w głowę. Ale mam plan: w Twardoszynie zakładam pod kask worek na śmieci (zawsze wożę ze sobą worek na śmieci, dużo różnych zastosowań). Pozwala mi to w miarę komfortowo wrócić do domu. W miarę bo odcinek od Twardoszyna/Trzciany do końca dłużył mi się strasznie. Jakieś takie ogólne znużenie a nie zmęczenie czy senność. Na granicy koło północy. Coraz bardziej byłem zamulony. Chciało mi się pić ale nie chciało mi się zatrzymać. Byłem głodny ale nie chciało mi się sakwy otwierać. Byłem zmęczony ale nie chciało mi się zsiadać z roweru. Chciałem jak najszybciej być w domu. Do Jabłonki jakoś poszło ale potem to byłem w jakimś odmiennym stanie świadomości. Gdy były latarnie to zajmowałem się głównie przełączaniem licznika km <-> prędkość. Jak było ciemno to przełączałem lampkę pomiędzy 2, 4 a 8 trybem. 2-4-8. 2-4-8. I tak w kółko, powtarzałem sobie te cyfry w myśli a przełączanie tej lampki było jedynym celem mojego istnienia. Podwilk. Spytkowice. Raba Wyżna. W końcu jest! Rabka. Ale zanim podjechałem do Słonego to musiałem kilka odpocząć się na podjeździe o śmiesznym przecież nachyleniu. Typowe odcięcie, jadłem nie pamiętam kiedy tam już. Dowlokłem się 5 min. po 3 w nocy, czyli trasa zahaczyła o ndz., pon. i wt. :)
Udana wycieczka wyszła, na Słowacji nie ma miejsca na nudę :) Bo i nie może być, tam jest tyle gór że człowiek chyba za całe życie tego wszystkiego nie zjeździ. Końcówka trochę mnie wymęczyła ale przecież nie raz bywało gorzej ;) Nie mam tylko pojęcia jak to możliwe że 330km wyliczyłem a wyszło ponad 360.
To był dobry, rowerowy weekend :)
Zdjęcia:
https://goo.gl/photos/NFzo3Z81aAzCJaCe6
Zaliczone szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarske Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Sedlo Besnik 994
Sedlo Certovica 1238
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950
Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549
WYSOK MAX: 1238
20.55 - 3.05
5,9l
8 rogalików różnych marek i smaków, 6 bananów, 2 kanapki, 2 paczki pierniczków, 2 paczki wafelków, 1 czekolada
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Rabka 2017
Pradziad
d a n e w y j a z d u
380.97 km
2.50 km teren
19:10 h
Pr.śr.:19.88 km/h
Pr.max:65.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2885 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Była Kralova, była Lysa Hora, więc sam z siebie nasuwa się Pradziad :) 1492m n.p.m. Kolejna "kultowa" chyba, wśród rowerzystów góra. Z Krakowa na szczyt wyszło mi palcem po mapie najkrótszą drogą ~250km. Jak na mnie niemało, więc powrót pewnie by był pociągiem. Z Opola dokładniej myślałem wracać. Tym razem się przygotowałem i wymieniłem stówkę na "Koruny Czeskie", a dokładnie 600 ich dostałem. Bardzo ładne mają banknoty ale przede wszystkim monety (reszta która mi wydali w sklepach).
Wyjazd z poślizgiem, acz niewielkim - 10min po północy, i przez Kurdwanów, Ruczaj lecę na Skawinę. Tu jak zwykle śniadanie i dokumentacyjna fotka ("żeby nie było że mnie było", i zaglądający tu od czasu do czasu samozwańczy, anonimowi Bikestatsowi szeryfowie mieli mniejsze pole do popisu ;) ). Ze Skawiny na Zator. Zaczynają się (czego na zdjęciach za bardzo nie widać) mgły. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to że pomimo tych mgieł, tej całej wilgoci jest po prostu ciepło O_o ~15 stopni, najniżej do 13 spadło i zupełnie komfortowo można było jechać całkiem na krótko (!) W sennym Zatorze pauza na rynku. Z Zatora uderzam na Oświęcim, przed miastem efektownie rozświetlone zakłady chemiczne. Powoli zaczyna jaśnieć, mgły ciągle się utrzymują, co pozwala zrobić o świcie różne fajne zdjęcia. Z ciekawszych obiektów mijam klockowatą basztę wieży KWK Brzeszcze, znaczy się na Śląsku już jestem. A stąd już niedaleko do Pszczyny, gdzie docieram koło wpół do szóstej. Na ławeczce ogrzewam się pierwszymi promieniami wschodzącego Słońca. Kolejny większy cel na dzisiejszej trasie to Jastrzębie (Zdrój). Po drodze odwiedzam jeszcze Pawłowice, niewielka ładna mieścina. Tak jak zwykle w miastach/miasteczkach staram się zaliczyć rynek/ryneczek tak tym razem w Jastrzębiu odpuszczam. Bo miasto to (90tys., większe od N. Sącza) rynku... nie ma (!) Są za to jakieś kominy, wielkie czarne hałdy, jednym słowem typowe, nieodłączne elementy miejscowości uzdrowiskowej ;) Przejeżdżam nad A1, docieram do Wodzisławia Śląskiego. Zdecydowanie ładniejsze miasto, pauza na placyku pod jakimś pomnikiem. Nieźle już przygrzewa, do użycia wchodzi więc krem z filtrem. Natomiast w jakiś dziwny i niewytłumaczalny sposób rynek w tym mieście pominąłem... Trudno. Kilka km, Pszów. Fajna fontanna i zabytkowa kolejka z KWK Anna. Do Raciborza docieram chwilę po 7. Kurczę, fajnie - wczesny ranek a ja już nad Odrą :) W mieście robię zdjęcia kilku co ciekawszych obiektów (m. in. pomnik Matki Polki - to ta wysoka Pani z dzieckiem na ręku) jak i urządzam standardowy odpoczynek. Ostatnia duża miejscowość przed granicą to Kietrz - tu spotykam kolarza - turystę, na szosówce z bagażnikiem. Z godnych odnotowania obiektów fajny wiadukt kolejowy pod Nową Cerekwią a potem już same zadupia. Tu po raz pierwszy zauważyłem na horyzoncie może nie burzowe ale trochę ciemniejsze chmury. Już wiedziałem co się może dziś święcić (i nie myliłem się ;) ). Upał już niezły, 32-33, na liczniku takie wartości. Na Czechy planuję dostać się pewnym skrótem, na mapie wyglądał mi on na gruntową drogę. No i faktycznie betonowe płyty przeradzają się w gruntówkę. Ta z kolei w leśną drogę. Leśna droga w ścieżkę. A ścieżka w krzaczory i pokrzywy :D Ależ się wtedy wkurwiłem. Szosowa trasa miała być a ja przedzieram się przez pokrzywy po szyję. Oczywiście szczelnie okryty ubraniem przeciwdeszczowym, bez tego bym się nie przebił przez to. Wada jest taka że ubranie to taka "cerata" tzn. przy temp. 30 stopni wewnątrz mogło być z 40-50... Musiałem ze 3 razy tą kurtkę na chwilę zdjąć bo bym się zagotował. Wspominałem już że byłem nieziemsko wkurwiony? Niecały kilometr tych krzaków mogło być ale i tak czasu mnóstwo sił i czasu tam straciłem. W końcu jest jakaś droga-ściernisko brzegiem pola, potem droga przez ogródki działkowe i wreszcie asfalt. Czeskie znaki drogowe, czyli granicę przekroczyłem gdzieś w tych chaszczach ;) Miasteczko Krnov. Na liczniku 200km, na zegarze 13ta. Odpoczynek na ławeczce, potem zwiedzanie przejazdem: jakiś pomnik, bogato zdobiony budynek, kolorowy komin i uroczo obskurna kładka nad torami kolejowymi. Z Krnova obieram kurs na Bruntal. Jakieś 20km bardzo przyjemnej drogi czeską "krajówką". Zaczynają się pierwsze podjazdy, w lasach drzewa liściaste powoli zaczynają ustępować miejsca iglastym. Znaczy się góry już niedaleko :) Ostatni podjazd (na którym kończy mi się picie) - Bruntal leży na wys. ponad 500m n.p.m. W mieście wszystko pozamykane, jak na Słowacji... Więc tylko fotka na rynku i trzeba szukać jakiejś stacji. W końcu jest. Kupuję 2l różnych schłodzonych napojów + jakieś wafelki. 140 Korun. Chyba drogo. Ale przynajmniej Pani w kasie bardzo miła, widząc że nie jestem z kraju dokładnie przeliczyła mi resztę podając wartość każdego wydawanego pieniążka. Kawałek za miastem mym oczom po raz pierwszy ukazuje się maszt na szczycie Pradziada. A droga powoli ale systematycznie zaczyna piąć się do góry. Wjeżdża się w przyjemny chłód lasu, a temperatura spada z 33 do 23 stopni :) W końcu dojeżdżam do czegoś w rodzaju przełęczy a nazywa się ona "Hvezda". 860m n.p.m. Jakieś parkingi, bar, noclegi itp... Kolejny zapas picia: Kofola + jakaś woda, kolejne 70 Korun. Tu zaczyna się właściwa część podjazdu na Pradziada. Startuję koło 17.20. Nie jest ten podjazd jakiś ciężki. Ale ciężko wchodzi, gorzej niż Lysa ostatnio. Kulam się więc powoli do góry swoim tempem. W końcu wyjeżdża się z lasu na coś w rodzaju turystycznego węzła - schronisko, parking, wyciągi itp itd. Dobrze że takie coś jest po drodze bo na horyzoncie dostrzegam nieciekawie wyglądające chmury. A im wyżej tym więcej ich dostrzegam, jeszcze bardziej nieciekawie wyglądających... W końcu zaczyna grzmieć. Sił momentalnie przybywa ;) Jak najszybciej wtargać na szczyt! Wieżę TV widzę już od dłuższego czasu. W końcu ostatni, łagodny zakręt w prawo i jest! Pradziad zdobyty! Nie ma jednak zbyt wiele czasu by nacieszyć się sukcesem, bo to co dzieje się z niebem dookoła wygląda naprawdę groźnie... Chmur nie ma tylko na północnym wschodzie. Tyle dobrze, bo tam mniej więcej będę jechał. Jedyną osobą na szczycie byłem. Tzn. reszta pewnie schowała się w restauracji (jest w budynku nadajnika). Dosłownie kilka minut by cyknąć fotki i w dół, jak najszybciej w dół!!! 12 minut :) Tyle zajął mi zjazd z powrotem na Hvezdę a 6ka z przodu często gościła na liczniku ;) Ale dalej jestem na jakimś Czeskim zadupiu a dokoła szaleją burze więc nawet się nie zatrzymuję. Dalej, też w dół, szybciej, szybciej. Vbrno pod Pradadem. Jakieś miasteczko. Tu wreszcie odpoczywam i zastanawiam się co dalej. Miałem w planach Zlate Hory, Głuchołazy i na Opole. Ale najmniej chmur było na wschodzie. Skręcam więc w drogę nr 451. Zaczyna kropić. Potem chciałem w 452 na Albrechtice ale coś mi się pomieszało i dotrę do 45ki i Krnova... Trudno. Po drodze ciekawie zjawisko. Miałem wrażenie jakbym znalazł się w przysłowiowym "oku cyklonu". Tzn zupełna cisza, zero wiatru, a wszędzie dookoła ciemna pierzyna z chmur. Z wyjątkiem sytuacji za plecami - tam "pierzyna" jest częściowo odkryta i spod niej zaczyna świecić ostre Słońce. Które rozświetla wnętrze tego całego burzowego kotła na pomarańczowo. Naprawdę ciekawie to wyglądało, niestety na zdjęciach ciężko to uwiecznić. Aha zapomniałbym - do kompletu była też niczego sobie tęcza. Na przystanku (Siroka Nova) pauza, chcę sobie popodziwiać trochę to ciekawe zjawisko, i wreszcie coś zjeść. W trakcie tej przerwy zaczęło padać a że zbliżał się zmrok nie pozostało nic innego jak wdziać przeciwdeszczowe wdzianko z ceraty, pokrowiec na sakwę i ruszać dalej. Może z niecałe 10km przejechałem w deszczu, potem już tylko mokre drogi i błyski gdzieś na horyzoncie. Bardzo klimatyczny ciemny odcinek po Czeskich zadupiach i znowu w Krnovie. Tym razem jednak przez pokrzywy przedzierał się nie będę ;) Lecę główną na Głubczyce. W Polsce koło 22.40. Najbliższa czynna stacja kolejowa wydaje się być w Kędzierzyniu. Ale pewien nie jestem, ciężko o wifi na tych zadupiach ;) Zdejmuję na jakimś murku mokre ciuchy a tu podchodzi małżeństwo i mocno zaniepokojeni moim widokiem pytają czy wszystko w porządku. Jak najbardziej, no może z głową coś nie tak :D Gdy mówię że jadę do K-K chwytają się za głowę że to kawał drogi ;) (a raptem z 45km tam było). Żegnam się więc grzecznie zanim spytają skąd przybywam :D W Głubczycach przed północą. Fotka na rynku, bo pierwszy raz jestem. Szukam jakiegoś sklepu, jakiego energetyka bym wciągnął bo spać się chce... Wszystko jednak zamknięte. Stacji benzynowych też niet. Nie pozostaje nic innego jak lekko sennym toczyć się dalej, może po drodze coś będzie (nie było). W zamian puściłem sobie czeskie radio (Impuls 981AM) i słuchając wesołych piosenek od razu raźniej się jechało :) Kilometry jednak trochę się dłużyły. W Koźlu koło 2.30. Tak, w Koźlu bo o tym że po drugiej stronie Odry istnieje miasto o podobnej do K-K nazwie dowiedziałem się w czasie miłej rozmowy z dziewczynami z budki z kebabem i jakimś tubylcem. Jako że kebabów nie lubię, kupiłem tylko 3 energetyki. Dziewczyny życzą mi powodzenia w powrocie domu, ja też się żegnam i jadę na dworzec po drugiej stronie rzeki. Okazuje się że najbliższy Regio za 3 godziny, o 6:01... Potem w Gliwicach przesiadka na TLK. Spędziłem ten czas przyglądając się nocnemu życiu dworca, naprawdę ciekawych ludzi można spotkać :D Zrobiłem też małą rundkę po mieście. A i udało mi się wreszcie coś nie-słodkiego kupić, 3 malutkie paczki chipsów z automatu, 3x25g. Dobre i co. Kolejowa część wycieczki przebiegła z niewielkim tylko zgrzytem ("brak miejsc na rowery", a w pociągu przedział rowerowy puściutki). W domu o 10.35.
Udana trasa, kolejny solidny szczyt do kolekcji, trochę Czech też liznąłem jak i odwiedziłem kilka polskich miast w których nigdy nie byłem/byłem dawno temu. Tylko że znowu czuć lekki niedosyt. Chciałoby się coś więcej... Chyba nawet wiem co ;)
Zdobyte szczyty:
Sedlo Hvezda 860 x2
Praded 1492
Nowe gminy:
Śląskie:
Piotrowice Wielkie
Opolskie:
Kietrz
Branice
Głubczyce
Pawłowiczki
Reńska Wieś
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/fLs1fkeJDSqXamO82
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 11%
WYSOK MAX: 1438
0.10 - 10.35
6,5l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 (malutkie) paczki chipsów, paczka (podwójna) delicji, 2 czekolady, 2 wafle, paczka wafelków, 7days, baton energetyczny
Serwis: mycie roweru, smarowanie łańcucha, regulacja hamulców, klejenie siodełka, pompowanie opon i inne drobiazgi
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem, Terenowo, Serwis
Przemyśl przez Słowację
d a n e w y j a z d u
363.00 km
0.00 km teren
18:49 h
Pr.śr.:19.29 km/h
Pr.max:70.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4042 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Drugi atak na Przemyśl w tym sezonie, tym razem udany :) Pierwszy
wyglądał tak i nie powiódł się ze względu na ciężkie warunki i zbyt słabą jeszcze formę. Tym razem postanowiłem pojechać przez Słowację. Bo czemu by nie?
Zaspałem :o Wskutek czego wyruszyłem dopiero 10 po pierwszej... To bardzo późno. O tej porze mogłem być już w Gdowie. Początek standardowy: Wieliczka i fajna interwałowa DW966. Jest bardzo ciepło. Poniżej 15'C w nocy (pierwszej nocy ;) ) nie spadnie. W Gdowie pierwszy pit-stop: śniadanie i takie tam. Tym razem z trafieniem w boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie problemów nie miałem, wgrałem ślad do GPSa. Fajny pagórkowaty kawałek i w Limanowej już po świcie. Po drugim śniadaniu uphill krajówką na Monte Litacz, całe 650m n.p.m.! Pogoda: coraz cieplej ale na razie jakoś tak pochmurno. Szalony (70 na chwilę wskoczyło) zjazd do New Sącza. Dla odmiany odpoczynek nie na rynku a pod ruinami zamku. Zwiedzanie miasta z poziomu siodełka i dalej krajówką, ku granicy. Po drodze wspinaczka na Krzyżówkę, najwyższy punkt dzisiejszej trasy. Tu zaczyna już przygrzewać, krem z filtrem wchodzi więc do użycia. Zjazd, Tylicz, podjazd na przeł. Tylicką i na granicy melduję się godz. 10. Kolejny zjazd, kolejna 70ka (około) na liczniku i dobijam do czegoś w rodzaju krajówki, droga nr 77 w każdym bądź razie. Do Bardejova jakaś dyszka co w połączeniu ze sjestą na rynku sprawia że z mieściny tej w dalszą drogę startuję koło południa. Można powiedzieć że zaczyna się upał, na liczniku w okolicach 30 stopni. W ogóle on jednak nie przeszkadza w czerpaniu całymi garściami z przyjemności z jazdy rowerem w takich ładnych okolicznościach przyrody :) No jest tu po prostu pięknie, co widać na zdjęciach. Delikatnie pagórkowata, pusta i gładka droga, dokoła jak okiem siegnąć pola, lasy i różnego kalibru pasma górskie. To właśnie lubię na Słowacji, nie jedzie się non-stop pośród dwóch rzędów domów jakiejś wsi, która przechodzi w następną i następną, potem zaczyna się miasto, znowu wieś i tak na zmianę. Jest tak trochę dziko. Żółte łany rzepaku już przekwitły ale porozrzucane po polach, soczyście czerwone maki godnie je zastępują :) Całą tą sielankę zakłóca tylko zderzenie z jakimś DUŻYM (sądząc po sile uderzenia, bo patrzyłem w drugą stronę) owadem , który postanawia mnie też ugryźć w szyję... Może szerszeń? W każdym razie długo bolało. Ani się obejrzałem a docieram do Świdnika, o czym informuje mnie ciekawie wyglądający monumencik z kształtem klucza oraz herbem z bucikiem na obcasie / skocznią narciarską wewnątrz. Raczej o to pierwsze chodzi. Kawałeczek dalej, po lewej stronie mym oczom ukazuje się natomiast jedna z większych dziś, atrakcja turystyczna. Mianowicie "Pamatnik Sovietskej armady".
Co tu dużo mówić :O Abstrahując zupełnie od kwestii tego komu i za co został on postawiony (nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie to): pomnik sam w sobie, jako pomnik jest imponujący, monumentalny i w ogóle. W zasadzie ów "pomnik" to mały park: z centralną reprezentacyjną aleją, 3 poziomami schodów, cokołem na którym stoi 37m obelisk z 3,5m gwiazdą na szczycie, przed nim 4m wysokości posąg salutującego żołnierza, dokoła mury i inne postumenty z nieco tylko mniejszymi rzeźbami / płaskorzeźbami, dwa XXX-mm działa na lawetach, do tego ławeczki i mnóstwo tablic z których próbuję coś swoją zapamiętaną z liceum znajomością rosyjskiego rosyjskiego rozczytać... No robi wrażenie, nie powiem. Trochę odpocząłem na tych ławeczkach, dopóki nie oblazły mnie wszechobecne tam mrówki. Wtedy wybrałem się na dalszą część zwiedzania, tj. zewnętrzną część ekspozycji Muzeum Wojskowego. Chyba z 10 obiektów typu: czołgi, inne pojazdy, działa i samolot, stojące jak gdyby nigdy nic na łące pod oknami bloku. Poczekałem aż ktoś się zjawi i w końcu trafiły się dwie miłe Ukrainki, które zrobiły mi zdjęcia na tle ów maszyn. W czasie odpoczynku na ławeczce spotkałem też parę motocyklistów z Polski, również przyjechali tu z Krakowa a zajęło im to 3 godziny (mnie 13 godzin :D). W dalszą drogę wyruszyłem za kwadrans trzecia. Na liczniku dopiero 180km, do Przemyśla drugie tyle... Jak to będzie? Ano tak jak zawsze, tzn. "jakoś". Jakoś to będzie ;) Kontynuuję zatem jazdę a na razie jedynym problemem spędzającym sen z powiek jest powoli kończące się picie. Wszystko pozamykane - w tygodniu sklepy spożywcze zamykają o 16 a co dopiero w sobotę... Ze Świdnika wyjeżdżam czymś w rodzaju obwodnicy - 2x2 pasy. To co charakterystyczne we wschodniej Słowacji to obecne w niemal każdej miejscowości różnej maści pomniki i tablice upamiętniające walki Armii Czerwonej. Następna większa miejscowość to Stropkov. Raczej typowa, zapadła Słowacka dziura. Jedynymi atrakcjami ratującymi sytuację są tu dwie ładne cerkwie - drugiej z nich zrobiłem zdjęcie. Teraz zauważyłem że jest tu też najniższy punkt trasy - zjeżdża się poniżej 200m n.p.m.! W mieście odbijam z krajówki w coś w rodzaju odpowiednika polskiej wojewódzkiej - drogę nr 575. Docieram do ciekawej, ale raczej tylko za sprawą nazwy wioski o nazwie Havaj O.o Z Hawajami to ona niewiele ma wspólnego, co nie znaczy że nie jest tu ładnie. Ławeczki może i z czasów komuny ale ciągle bardzo dobrze nadające się do siedzenia, w sam raz na mały popas :) W trakcie którego zupełnie kończy mi się picie. Jedyna nadzieja w stacjach benzynowych. Ruszam z nowymi siłami, które sprzydadzą się bo przede mną kolejna przełęcz. Niewysoka co prawda (~450m) ale poziom trudności podnosi ciągle utrzymująca się w okolicach 30 stopni temperatura. Szybki zjazd i są Medzilaborce. Tu już taki wschód że nazwy miejscowości są dodatkowo napisane cyrylicą. W mieście namierzam upragnioną stację benzynową, gdzie za chyba zdzierski pieniądz kupuję 1,5 l zimną Vineę i 0,473 l (?!) ciepłego RedBulla. Może się sprzydać (i sprzyda się ;) ). Niewielkie to miasteczko słynne jest z muzeum Andyego Warchola (zdjęcie). Że niby jakiś wielki artysta. No nie wiem. W każdym razie rozsiadanie gdzieś tu w centrum wydaje mi się mało bezpieczne (dużo Cyganów i Ukraińców). Konsumpcji zmrożonego (bezalkoholowego) gazowanego napoju winogronowego oddaję się więc na przystanku na obrzeżach miasta. Ciągle bardzo gorąco. Pora się zbierać, do granicy tylko kawałeczek, 10km boczną drogą. Kawałeczek nie kawałeczek, przede mną wyrasta kolejny podjazd, na przeł. Beskid nad Radoszycami. 684m n.p.m. Po drodze dla zabawy robię sesję zdjęciową rowerka na tle umocnień z kamieni i stalowej siatki. Na przełęcz wtaczam się o godz. 19tej minut 30ci. Znowu w Ojczyźnie :) Szzzzybki i chhhłodny zjazd i ląduję w Radoszycach a potem w Komańczy. Jeszcze jeden podjazd serpentynami na coś na wzór przełęczy. Zaczyna zmierzchać. Gdzieś tu rzuca się na mnie bardzo duży piesek... Który (wraz ze swoim mniejszym kolegą) okazuję się bardzo przyjacielski :) W coraz większym chłodzie i ciemnościach zjeżdżam do Zagórza. Raczej niczym nie wyróżniająca się mieścina, od razu kieruję się więc na Sanok. W Sanoku koło 22giej. Jeszcze jedne drogie zakupy na stacji, obowiązkowa fotka koło zakładów Autosana i zmierzam na rynek. Zjadam a właściwie próbuję zjeść coś w rodzaju energy bara ale ten okazuje się tak niedobry 3/4 wywalam do kosza i zadowalam się zwykłymi wafelkami. 23.00. Pora się zbierać, do Przemyśla droga daleka. Wg mapy 68km ale to nie będzie takie zwykłe 68km ;) To będzie prawdziwy odcinek specjalny: nocny przejazd przez Góry Słonne, z tych 68 pewnie z 50 w zupełnych ciemnościach, zadupiach i z rozgwieżdżonym niebem nad głową :) No i tak właśnie było, coś niesamowitego. Oprócz gwiazd świeciły też jakieś latające robaczki, zapewne świetliki. Ciągnący się w nieskończoność podjazd na przeł. Przysłup, a to przecież tylko 620m n.p.m. Na szczycie katastrofa, rower oparty o słupek przewraca się a lampka wypina i spada kawałek w dół, w pokrzywy :D Sporo czasu zajęło wydobycie jej, przy okazji wdepnąłem w kałużę. Potem jeszcze dwa podjazdy: na ponad 500 i niecałe 500m n.p.m. Odnośnie całego tego odcinka i drugiej nocy na rowerze: nie wdając się w szczegóły to trochę niebezpieczna była jazda w stanie w jakim się wtedy znajdowałem... Trzeba coś zmienić w tego typu trasach i już wiem co. Droga strasznie się dłuży, w końcu zaczyna świtać. Po lewej ukazuje się San i poranne mgły nad nim. Niestety nie ma czasu na kontemplowanie widoków: mogę nie zdążyć na pociąg o 4.25. Trzeba dać z siebie wszystko co najlepsze! I jakoś się udało, na dworcu 10 min. przed odjazdem a do pociągu wskakuję minutę zanim ten rusza... W Krakowie koło 8mej.
Udana wycieczka, trochę przeliczyłem się tylko z czasem i szkoda że na pociąg trzeba było tak cisnąć. Mimo wszystko to był dobry, rowerowy
dzień 27 godzin ;)
Zdjęcia tutaj:
https://goo.gl/photos/31Gyq4ZAxABwUoSm7 Jak zwykle znowu nieprzebrane i niepopodpisywane... może kiedyś (na ostatnim zdjęciu jest 359km bo zsunął się magnesik i licznik kilka zgubił).
Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Przeł. Beskid nad Radoszycami 684
Dział 603
Majkowa Góra 346
Przeł. Przysłup 620
Tyrawskie 481
Krępak 475
Spława 501
Mordownia 472
Bobowiska 428
Olszańska 381
Nowe gminy:
Podkarpackie:
Zagórz
Sanok - obszar wiejski
Sanok - teren miejski
Tyrawa Wołoska
Bircza
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 12%
WYSOK MAX: 718
1.10 - 8.00
6,813l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 paczki delicji, 1,5 paczki wafelków, czekolada, kawałek energy bara
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Powrót pociągiem