^ UP 2500-2999m
Dystans całkowity: | 8772.08 km (w terenie 119.95 km; 1.37%) |
Czas w ruchu: | 354:09 |
Średnia prędkość: | 18.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.30 km/h |
Suma podjazdów: | 77443 m |
Liczba aktywności: | 29 |
Średnio na aktywność: | 302.49 km i 15h 23m |
Więcej statystyk |
Ocenić szkody
d a n e w y j a z d u
225.19 km
0.00 km teren
12:22 h
Pr.śr.:18.21 km/h
Pr.max:74.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2900 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/LxkTZ2d5dctY3wjE9
Na dziś zaplanowałem sobie lżejszą (taki się wydawało),
200km traskę dookoła Gorców. Poza objechaniem dookoła mojego ulubionego pasma
górskiego cel był jeszcze jeden – obadać jakie szkody poczyniły w górach
ostatnie ulewy i powodzie. Te same które zafundowały mi w ostatniej trasie, do
Siedlec dodatkową atrakcję w postaci wezbranej Wisły. A najbardziej podobno
ucierpiała DW968, idąca doliną rzeki Kamienicy.
Harmonogram na dziś nie jest zbyt napięty (tzn. nie wydaję
się taki), więc pozwalam sobie na późny start o godz. 7.00. Lecę standardowo,
wojewódzką, na Kasinę. Pogodynki dzień zapowiadają upalny i jak najbardziej
jestem im w stanie uwierzyć, bo już w Dobczycach jest gorąco. Z lekkim więc
mozołem wciągam coraz to bardziej ciężkie kilometry DW 964, która wspina się na
przełęcz Wierzbanowską. W zasadzie to podjazd zaczyna się już w Dobczycach, ale
z początkowo jest niezauważalny, dopiero za Wiśniową zaczyna nabierać stromizny.
Na przełęczy Wierzbanowskiej melduję się o godz. 10. Jak zwykle uwieczniam na
zdjęciu panoramę Beskidu Wyspowego, jest ona tu wyjątkowa. Za niewielkim
obniżeniem terenu zaliczam w biegu kolejną, sąsiednią przełęcz – Wielkie Drogi.
Kilka km krajówką i już w chłodzę w cieniu, nad rzeką Mszanką, w Mszanie. Tu
skręcam we wspomnianą, uszkodzoną DW968. Zaraz za miastem pojawia się pierwszy
znak, że za 14km brak przejazdu. Ale w praktyce to pewnie samochodów dotyczy,
rowerem zawsze się jakoś prześlizgnie. Te 14km wypada na przełęczy Przysłop,
tam gdzie do drogi dołącza Kamienica, czyli wszystko się zgadza. Ileś tam chwil
później, i ileś kropki potu więcej jest przełęcz. 750m n.p.m., czyli już nie
tak mało. Jest też zagrodzona w poprzek droga. Jedne auta zawracają (pewnie
przyjezdni), inne omijają blokadę – zapewne miejscowi, który wiedzą że da się
przecisnąć. Zaczynam szybki zjazd do Szczawy. Na razie z drogą wszystko OK. Po
drodze jest fajny parking, z atrakcją w postaci stawku pełnego roślin i różnych
wodnych żyjątek. Pierwsze uszkodzenie, na razie niewielkie, dostrzegam zaraz
jak droga zaczyna skręcać w prawo. Zapadła się tylko bariera, ale pewnie korpus
drogi też ucierpiał, czego nie widać. Na poważniejszy obryw nie trzeba długo
czekać. Pół jezdni leży w rzece :O Urwane niemal równo z podwójną ciągłą. Poza
wygrodzeniami uszkodzone odcinki zabezpieczone są startami piachu. Pewnie żeby
jakiś geniusz nie próbował przestawiać tych znaków, i „udrożniać” drogi. W
Szczawie pierwszy zerwany most (mostek) – ale już chyba zaczęli odbudowę. Mijam
jeszcze dwa, pomniejsze osuwiska. Zerwanych mostów (takich małych, duże
przetrwały) i kładek nie zliczę. Drugie potężne urwisko, do połowy drogi, między
Szczawą a Kamienicą. W Kamienicy pauza na skwerku w centrum. Dostrzegam tu
pierwsze trochę niepokojące swym kształtem chmury. Kontynuując zjazd do
Zabrzeży dostrzegam chmury niepokojące już nie tylko kształtem ale i barwą ;) Nad
Sądeckim się kotłuje. Ja skręcam zaraz w prawo, może mnie ominie? Jadę wzdłuż
Dunajca, do Krościenka. Niepokojące chmury zostają gdzieś z tyłu/z boku, tym
samym przestając mnie niepokoić. Dunajec też musiał nieźle wylać, w Krościenku
ławeczki i inna infrastruktura nad rzeką delikatnie uszkodzona/zawalona
gałęziami, mułem, i innym dziadostwem. W studni na rynku tankuję 1,5l wody ze źródła, żeby się nieco odsłodzić od Coli czy innego Pepsi. Tyle razy jak tu
byłem kupowałem wodę w sklepie zamiast za darmo mieć ;) Tzn. o tym źródełku
wiedziałem, ono tu jest od zawsze. Ale mam jakieś dziwne opory przed piciem
wody która leci z kranów czy innych ujęć. Pewnie dlatego że nie jest w ładnej
butelce z etykietą ;) Dzisiaj się przemogę i wreszcie się jej napiję. Przeżyłem
:) Czego dowodem jest ta relacja. Za Krościenkiem rozpoczynam wspinaczkę na
koleją dziś przełęcz - Snozka (która to? na koniec podliczę). Po dłuższej
chwili jestem na szczycie, na parkingu. Jako że trasa dziś lekka (?) wdrapuję
się ścieżką pod słynny pomnik. Organy Hasiora. Intencja tego pomnika, jego
historia, plany wyburzenia czy inne perypetie, to skomplikowana sprawa.
Generalnie chodzi o coś związanego z poprzednim ustrojem, pomnik miał sławić
jakichś komunistycznych bandytów. Nie znam się, więc może skupię się na
aspektach techniczno-artystycznych: pomnik miał grać, gwizdać, gdy zawieje
wiatr. Ale nigdy nie grał, tj. nigdy nie działał ;) Z tego powodu zawsze był
obiektem różnych żartów i drwin. W czasie tej leniwej jazdy i zwiedzania aura
zmienia się coraz bardziej. Na południu, nad jeziorem Czorsztyńskim już się
błyska. A na północy, nad Gorcami chyba zaraz zacznie. Przyspieszam więc tempa,
jakby co to w Nowym Targu będę bezpieczniejszy. Tak przyspieszyłem, że na
jednym zjeździe niemal wyrównałem swój rekord prędkości :) 74 km/h było. (Rekord
z 2012r: 75 km/h). W mieście jestem koło 19.30. Odpoczywam na rynku, i jestem
bezpieczny no ale co dalej? Burza nad Tatrami mnie w tym momencie nie martwi,
martwi mnie to co dzieje się na południu, nad Gorcami i Żywieckim. Burza co
prawda to nie jest ale pogodnym niebem też bym tego nie nazwał. Wysoko kłębiące
się, ciemne chmury. Mam pewne obawy, że do domu dziś suchy nie wrócę. Ale z
drugiej jaką mam alternatywę? Wracać pociągiem?! Z New Targu?!!?! Wstyd trochę.
Na liczniku ledwie 140km. Trzeba powoli toczyć się w stronę Krakowa,
jednocześnie bacznie obserwując sytuację i szukać potencjalnych schronień. Z
lekkim więc niepokojem wciągam podjazd Zakopianką na Piątkową. Na szczycie
okazuje się że obawy były przesadzone – pogoda klaruje się, jakoś na zachód to
wszystko poszło. Do Rabki zjeżdżam skrótem – boczną, strrromą drogą przez
Rdzawkę (ładnych kilkanaście % jest w najstromszych miejscach). W Rabce już
ciemno. Robię małą pętelkę po mieście, w tym fotkę DH Gazda - jednego z bardziej
rozpoznawalnych sklepów. Droga powrotna bez przygód. Księżyc ładnie świecił na
rozpogodzonym niebie. Mszana, Kasina, dwie przełęcze, Wiśniowa, Dobczyce,
Wieliczka. To co na początku tyle że w odwrotnej kolejności, i w przyjemnym
chłodzie nocy. W Dobczycach kupuję eksperymentalnego energetyka, firmowanego
nazwą słynnego klubu. Jak zacząłem czytać skład to się przestraszyłem :D Smak też
taki dziwny. Działa natomiast tak samo jak droższe marki, tj. dobrze. W domu o
3 w nocy, aż tak lekko jak mi się wydawało nie było. Mało ostatnio jeżdżę po
górach.
Udana traska, pogoda wytrzymała, inspekcja DW968 dokonana,
zaliczone 6 przełęczy + 1 górka.
7.00 - 3.00
8,25l (w tym 1,75l energetyka)
Zdobyte szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502 x2
Przeł. Wielkie Drogi 562 x2
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Przeł. Snozka 653
Obidowa 865
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 200-249
O rowerzyście, który jeździł koleją
d a n e w y j a z d u
427.23 km
0.00 km teren
22:51 h
Pr.śr.:18.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/eknoGdAgyxGzrULD7
Tytuł taki a nie inny bo powrót pociągiem z okolic Warszawy zajął
mi ponad 12 godzin ;) Ale nie uprzedzajmy faktów, po kolei: plan był taki jak
na rozpisce, czyli nieco inny. Miała to być po prostu Warszawa dłuższą drogą, z
odbiciem na wschód, ~400km. Jak widać plan powrotny zakładał że w niedzielę o
północy będę w domu i zdążę się wyspać przed pracą. Oj jak bardzo się myliłem
;)
Wyjazd sobota, godz. 6.40. Kraków opuszczam bocznymi drogami
przez Bieżanów & New Hutę, przy okazji robiąc fotkę nowego mostu na
wschodniej obwodnicy miasta. Dzień zapowiada się pięknie i pogodnie. Zaś widok
ciężarówki w barwach mojego ulubionego paliwa bojowo nastawia do jazdy :) Choć
akurat w tym momencie budżetowy BiPałerek chlupocze w butelce. Sandomierz to
mój częściowy cel na razie. 142km, jak rzecze przydrożna tablica. Pierwszy etap
trasy to coraz cieplejsze, pagórkowate kilometry pośród bezkresu pól uprawnych
północno-wschodnich rubieży Krakowa. New Brzesko, Koszyce, Opatowiec. Wydaje mi
się że wszystkie te miejscowości wzdłuż Sandomierki (DK79) znam na pamięć. Ale
tylko tak mi się wydaje, bo zawsze coś ciekawego można znaleźć. Np. zabytkową pompę przy OSP w Opatowcu. Opatowiec to już Świętokrzyskie. W New Korczynie
natomiast odkrywam rynek, na którym nigdy chyba nie byłem. Poza tym przyglądam
się żniwom (jak ten czas leci), odpoczywam na leśnych parkingach, focę pociągi
na przejazdach, i ogólnie cieszę się z rozpoczynającej się kolejnej przygody. Uwieczniam
nawet ciężki skład jadący po LHS. Dość charakterystycznym obiektem w mijanych
miejscowościach jest pomnik w Osieku, on zawsze załapuje się na zdjęcie. W
Koprzywnicy zaglądam nad zalew. Plaża, woda, miniaturka Morza, nad które tak
bardzo chcę dotrzeć. Jeszcze nie dziś, ale dotrę. Na pewno :) Droga przed
Sandomierzem tonie w sadach owocowych, królują rzecz jasna jabłka. Do samego
Sandomierza zaś docieram późnym popołudniem. I załapuję się kolejną atrakcję –
falę wezbraniową na Wiśle. Utworzyła się po ostatnich ulewnych deszczach na południu
kraju i właśnie teraz równo ze mną sobie idzie na północ. Zajeżdżam nad wodę
aby zobaczyć z bliska, i na stary most – aby zobaczyć w całej okazałości. Wisła
w Sandomierzu nawet przy normalnym stanie wody jest wielka, a co dopiero teraz.
Ładnych kilkaset metrów szerokości. Powodzią na szczęście nie zagraża, tak
tylko sobie podtapia łąki i lasy w terenie zalewowym pomiędzy wałami,
urozmaicając krajobraz. Zajeżdżam rzecz jasna na starówkę i rynek. Ten, choć
bardzo urodziwy, tonie już nieco w kiczu meleksów stylizowanych na stare
automobile. Masakra. Czy ludzie nie widzą że to jest brzydkie, i że nikt się na
to nie nabierze, że to nie jest zabytkowy pojazd? Choć lepsze to od męczenia
koni jak w Krakowie. Z Sandomierza uderzam na Annopol. Tym razem bez promu w
Zawichoście, szkoda mi piątala, dla promowego który zbiera na flachę ;) Most w
Annopolu 0zł. A piątala mogę dorzucić do flachy dla mnie :) Sobotni dzień
powoli dobiega końca. Zanim jednak się skończy czekają mnie jeszcze takie
atrakcje jak zachód Słońca czy drugi przejazd nad szeroko rozlaną Wisłą. Właśnie
na wspomnianym moście w Annopolu. Robię zdjęcia na obie strony, bo naprawdę
fajnie to wygląda. W samym mieście zaś mą uwagę zwraca jakby złomowisko, pełne
niecodziennych sprzętów. Najciekawszy wydaje mi się taki 3-kołowy samochodzik.
Czerwony, z kogutem na dachu. Może strażacki? Niedużych gabarytów strażak z
niewielką gaśnicą by się do środka chyba wcisnął. Chyba znalazłem co to za model w Internetach. Poza tym w Annopolu robię zdjęcia dwóch pomników, kupuję
picie, i przygotowuję się do nocnej jazdy. Lampki, kamizelka, ubrania na
wierzch w sakwie itp. itd. A nocną jazdę zaczynam od nawijania kilometrów mało
ruchliwej DW nr 824. Idzie ona centralnie na północ, za korytem Wisły, i ze
swymi ~100km długości kończy się za Puławami. Przejechanie jej całej zajmie mi
niemal dokładnie całą noc. Pierwsza większa miejscowość po 20km: Józefów nad
Wisłą. Zacząłem szukać słynnego bulwaru. Bo mi się coś popierdoliło, pomyliłem
ten Józefów z Kazimierzem Dolnym, który nie leży na mojej dzisiejszej trasie.
Pewnie ten drugi człon nazwy „nad Wisłą” tak mi się skojarzył… Niby się zgadza,
ta miejscowość faktycznie leży niedaleko rzeki, ale żadnej plaży, bulwaru czy
nawet zejścia nad wodę tu nie ma! Takie tylko zdjęcie jakiegoś urzędu stąd mam.
O tym ocb zorientuję się później, na razie zdezorientowany i wkurzony jadę
dalej. Kilkanaście ciemnych i odludnych kilometrów dalej jest Opole Lubelskie,
sporo większe miasteczko. Niczym niesamowitym jednak się niewyróżniające, więc
taka tylko szybka fotka kościoła na zakręcie. Z Opola do Puław ładnych 35km. Z
których to zdjęcie mam tylko jedno, i tylko takie se, tablicy jakiejś. Tak
tylko żeby była jako taka ciągłość fotorelacji. Jakieś tam ciekawe rzeczy
pewnie były, tylko że nie było ich widać w mrokach nieoświetlonej drogi przez
pola i lasy. 2ga w nocy. Puławy! To już całkiem spore miasto, na pewno nie
przelecę przez nie tranzytem tylko coś tam obejrzę. Już sam wjazd robi wrażenie
– dwie tablice zamiast jednej, na bogatości :) Ślad na mapce jest tam
przerwany, ale zwiedziłem tak: na pierwszy ogień idzie park, z fontanną i
pitnikiem, w którym zmywam z siebie część brudu (po upalnym dniu nie udało mi
się do tej pory umyć). Podjeżdżam pod Pałac Czartoryskich, ale brama jest zamknięta.
Znajduję w zamian coś ciekawszego: stary, kratownicowy most na Wiśle. Przejeżdżam
nim drugą stronę rzeki. Myślałem żeby wrócić do centrum innym mostem, kawałek
na północ. Ale on jest na ekspresówce i nie wiem jak wygląda tam sprawa
chodników (czy są). Wolę nie ryzykować i nie nadkładać km, wracam po śladzie
skąd przyjechałem. Na koniec jeszcze jakiś kościół/kaplica. Puławy opuszczam
dalszym ciągiem DW 824. Długi odcinek przez las, na którym widać coraz to dobitniejsze
oznaki wstającego dnia. Ze wzgórza za węzłem z S12-ką rozpościera się fajny
widok na wielkie zakłady azotowe na północy miasta. Na kolejnym węźle DW 824,
która towarzyszy mi od wieczora, kończy się. A mnie kończy się czas czuwania.
Noc była bez sennych problemów, ale teraz muszę się chwile zdrzemnąć na
przystanku. Gdy jako tako wracam do stanu używalności zastanawiam się nad
dalszą trasą. Bo wg planu miałem tu skręcić w DK17 i przez Ryki, Garwolin
dotrzeć do Warszawy. Ale ta DK taka jakby w remoncie trochę, na ekspresówkę
przerabiają. Nie wiadomo na jakim odcinku ta przebudowa. Ale wiadomo że jazda
po tym rowerem nie będzie przyjemna. Zmiana planów. Radzyń/Miedzyrzec Podl.,
Siedlce. Takie cele mi chodzą po głowie. Może się jeszcze dojedzie do tej
Warszawy, a może nie, zobaczy się. Bocznymi, wiejskimi drogami docieram do
bocznej wioski, do Baranowa. Jednak tamta drzemka okazała się niestarczająca.
Poprawiam więc tutaj, na ławeczce w centrum. Jednocześnie ogrzewając się po
chłodnym poranku w ostrych promieniach coraz wyżej wznoszącego się Słońca. Odcinek
za Baranowem bardzo malowniczy. Boczna droga przekracza tu dolinę Pradolinę Wieprza (tak, taki mądry jestem bo w Internetach teraz przeczytałem ;) ).
Mokradła, rozlewiska, starorzecza, wszystko otoczone łęgowymi lasami i pokryte
rzęsą. Po chwili docieram do krajówki i już tak urokliwie nie jest, co nie
znaczy że jest brzydko. To północna Lubelszczyzna, więc tereny trochę dzikie, przyjemne,
mało zniszczone przez człowieka. Dłuższą chwilę dalej docieram do Kocka. Miasta
chyba każdemu znanego z lekcji historii, za sprawą ważnej bitwy z II Wojny
Światowej. Rzecz jasna nie mogło tu zabraknąć okazałego pomnika, upamiętniającego
Polskiego dowódcę tej batalii. Poza tym w Kocku jest też okazały rynek, z
typową jednak wadą – większość ławeczek w Słońcu, a te w cieniu wiecznie okupowane.
Z Kocka inną, przyjemną, Lubelską krajówką, na Radzyń Podlaski. Dużo leśnych
odcinków ułatwia walkę z narastającym upałem. Zbliża się bowiem południe. Zanim
wjadę do centrum Radzynia, na Orlenie wciągam to co zwykle czyli 2 hot-dogi +
herbatę. W samym mieście czegoś w kształcie stricte rynku nie ma. Jest za to
wydłużony „zabytkowy”, można zaryzykować stwierdzenie, reprezentacyjny kwartał.
Na początku jak i na końcu zakończony placem, i pomnikiem na każdym z nich. Na
tym drugim placu jest rzecz najbardziej mnie w tej chwili interesująca –
kurtyna woda :) Namaczam się w niej kompletnie, a po chwili i tak jestem suchy.
Tu też chyba najbardziej zapadająca w pamięć historia z trasy. Mianowicie.
Siadam sobie chwilę na ławeczce. I siedzę. Po chwili przysiada się Pan. Pan
koło 50ki, miejscowy, dość porządnie ubrany. Rolnik, widać po dłoniach. Ale
doskonale się trzymający, średniego wzrostu i mocnej budowy ciała. Też na
rowerze, jakimś tam starym trekkingu czy MTB. Tak siada, i pyta czy nie
przeszkadza, i czy może pogadać. Pewnie, czemu nie. No i zaczyna się. Z
początku niewinnie, o rowerach, że też jeździ, ale tak po okolicy, że mają
jakąś grupę rowerową i że tak sobie zwiedzają, zgłębiając przy okazji historię tych
ziem. Potem pyta gdzie jadę ja, pokazuję mu zdjęcia, to co zwykle - zdziwienie,
podziw itp. itd. Do tej pory jest OK. Ale za chwilę zaczyna być NIE OK. Przechodzi
na temat Unii, dotacji, remontów dróg, innych inwestycji, marnowania pieniędzy
itp. Po czym sprytnie przemyka do swojego chytrego planu - chce mnie zagadać na
śmierć, smutną historią swojego życia. Że miał żonę, ale Go zostawiła, coś tam
o studiach swoich (jakieś studia dla „mundurowych”), o tym i o tamtym. Mówi że
kiedyś na jakąś tam „wycieczkę” pojechał refundowaną, do Finlandii jeśli dobrze
pamiętam. Wycieczkę w sensie prezentację jakichś tam traktorów, maszyn
rolniczych zagranicznego producenta. No a oprócz tej prezentacji było jakieś
tam zwiedzanie, jedzenie w restauracji itp. I że generalnie jego koledzy
rolnicy wiochę odpierdalali i on próbował ich jakoś ogarnąć. A to jeden zajebał
butelkę wina do plecaka, a to drugi kelnerkę od smoków, potworów, wyzywał (po
polsku). I że przypał był, bo okazało się kelnerka znała Polski… „-naprawdę
jestem taka brzydka?”. I że on musiał nadrabiać swą postawą żeby resztki honoru
jakoś ratować. „no thx, no smoke, no drink”. I inne tego typu akcje, że taki a
nie inny obraz Polski tam jego kompani zostawili. I że Finlandia to kraj w
którym nikt złamanego kija nie ukradnie, ludzie uczciwi, porządni. Mówił że
wstydzi się być Polakiem.
No i ok. Tzn. nie ok. Bo gość trochę racji ma. Ale z drugiej
strony trochę pierdoli od rzeczy, nie każdy Polak to taki tępy wsiur jak jego
„kumple”. A jak się wstydzi to nikt go tu nie trzyma, droga wolna, granice
(zachodnie) otwarte.
Ja na przykład nie wstydzę się być Polakiem.
Po prawie godzinie udało mi się wyrwać. Tzn. mogłem niby
wcześniej sobie pójść. Ale mój brak asertywności i zarazem nachalność rozmówcy mi
nie pozwolił, musiałem mu przytakiwać w tym jego monologu. Z drugiej strony
chciałem też trochę posłuchać co ma do powiedzenia, żeby wyrobić sobie jakąś
opinię na Jego temat, nie chciałem wyjść w połowie zdania. A wyrwałem mu się bo
dochodzi 14ta. Czyli według planów za 10 godzin mam iść spać w domu, przed
pracą. Jak ten plan zrealizować? Do Warszawy 140km. Pociąg po 20. 140km w 6h?
Nie-re-al-ne. Na szybko obmyślam plan B. Siedlce. Ale dalszą drogą, przez
Miedzyrzec, czy bliższą, przez Łuków? Bliższą. Bo powrót pociągiem z Siedlec to
jedna wielka niewiadoma. Może być różnie ;) Do Siedlec 50km. Łuków w połowie
drogi. Staram się żeby ostatnia prosta była prosta, tj. żeby najszybciej do
tych Siedlec dotrzeć, np. nie wdawać się w rozmowy z dziwnymi ludźmi ;) No i
jechałem na tyle sprawnie, na ile mogłem. Bo na termometrze ponad 30’C, w
nogach ponad 300km, a w głowie ponad 30h jazdy. Łuków tylko przejazdem, szybkie
fotki z rynku. Za Łukowem, a przed Siedlcami granica woj. Mazowieckiego. Do Siedlec dociągam o 18. Taka ciekawostka z centrum, może
poprzestanę na zdjęciu i nie będę komentował żeby nie używać w relacji już
więcej brzydkich słów. Pociąg o 19.42, więc znajduje się czas na zakupy i małe
zwiedzanie (ratusz?). Sam pociąg to niedrogi podmiejski Kolei Mazowieckich, do
Wawy Śródmieście. Dwa dłuuugie EZT a frekwencja ogromna. Fajnie że ludzie
jednak jeżdżą pociągami. Rower jest jeden, mój. Po chwili jest już ich cały przedział :D Tzn. tyle jest moim polu widzenia, bo w całym, długim pociągu na
pewno więcej. To jeszcze fajniej, że ludzie jeżdżą na wycieczki rowerowo-kolejowe.
Ale najfajniej że przewóz roweru jest darmowy (!). Początkowo łudzę się że w
Warszawie zdążę się przesiąść na ten pociąg o 20.25 do Krakowa. Kminię jakieś
przesiadki na Warszawie Wschodniej nawet żeby zdążyć. Ale pociąg łapie
opóźnienie, nie, to się nie uda. Nie wiem kiedy wrócę do domu, ale na pewno nie
o północy. Na Warszawie Śródmieściu koło 21szej. Gorączkowo obmyślam dalszy
plan powrotu. Kolejny bezpośredni pociąg do Krakowa o 22.35. Ale on nie wozi
rowerów… Następny który wozi rowery to ekspres o świcie… No to grubo :) Dłuższy
risercz Internetów i już wiem że opcje są dwie:
1. Poranny ekspres. W domu o 9, w pracy o 10.
2. Rozwiązanie karkołomne:
a) IC Wawa Centralna -> Łódź Widzew
- prawie 2h czekania
b) IC Łódź Widzew -> Katowice
- 9min na przesiadkę
c) Regio Katowice -> Krk Główny
W domu o 8, w pracy o 9.
(dużo myślenia)
Pierwsza wydaję się lepsza - pozwiedzał bym sobie Warszawę
nocą a potem wsiadł do pociągu i wysiadł w Krakowie. Wybieram jednak opcję
drugą. Bo zawsze lepiej spóźnić się do pracy godzinę niż spóźnić się do pracy
dwie godziny. Czas jaki mi pozostał spędzam kręcąc się wokoło PKiNu, dziś
podświetlonemu gejowskimi barwami. Pierwszy IC to komfortowy, wagonowy skład. Odjazd
23.29. Zawozi mnie on do Łodzi Widzew przed 1 w nocy. Niecałe 2h pożytkuję na
zwiedzanie Łódzkich osiedli, parków, przejść podziemnych i innych fajnych ciemnych zaułków. Zdjęcie stadionu Widzewa za bardzo nie wyszło. Zgodnie z planem po
2giej zaokrętowany już jestem na kolejnym IC, do Katowic. Ten już mniej
komfortowy, nowy EZT. W Katowicach niemal planowo, o 5.20, bez problemu zdążam
na pierwszy Regio do Krakowa. Na głównym o w wpół do ósmej, w domu 8.05. Myję
się, przebieram, wsiadam na drugi rower, 4,5km, i 9 jestem w pracy :D Po dwóch
nieprzespanych nocach, nie licząc drzemania na przystankach i w pociągach. Ale
kupiłem energetyka, wyszedłem wcześniej i jakoś dało radę. Ale nad każdą rzeczą
w pracy 3 razy się zastanowiłem, zanim zrobiłem coś źle.
Trochę na wariata, ale udana trasa. Z przygodami :) A powrót
4 pociągami z 3 przesiadkami to jak na razie mój rekord :)
6.40 - 8.05
14,17l (w tym 1,9l energetyka)
nowe gminy: 17
Lubelskie: 14
Puławy - obszar miejski
Puławy - teren wiejski
Końskowola
Żyrzyn
Baranów
Ułęż
Jeziorzany
Kock
Borki
Radzyń Podlaski - obszar miejski
Radzyń Podlaski - teren wiejski
Ulan-Majorat
Łuków - obszar miejski
Łuków - teren wiejski
Mazowieckie: 3
Wiśniew
Siedlce - obszar miejski
Siedlce - teren wiejski
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Bydzia
d a n e w y j a z d u
500.48 km
0.00 km teren
28:26 h
Pr.śr.:17.60 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2700 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/wvFHWq38VDcqCfjn9
Po dwóch górzystych trasach 400+ pod rząd dwa następne
weekendy odpoczywałem, korzystając z chwilowej niedyspozycyjności aury. Ale
nadchodzi trzeci weekend i trzeba brać dupę w troki i się gdzieś ruszyć, żeby
nie ważyć 100kg. By zaś ruszyć się nieco dalej, wziąłem sobie na poniedziałek
wolne. 3-dniowa trasa to rzecz jasna po płaskości. Po górach nie, jeszcze nie
ten poziom ;) Wahałem się i początkowo nie chciałem się chwalić gdzie
planowałem dotrzeć. (Gdy w galerii nie ma zdjęcia rozpiski to znaczy że nie
osiągnąłem celu, dojechałem gdzieś bliżej, i nie daję rozpiski bo wstyd). A tym
razem rozpiski właśnie nie wrzuciłem. Rozumie się samo przez się, że wymiękłem.
Ale teraz zrobię wyjątek i się pochwalę: chciałem do Gdańska/na Morze :) Tak
jak zeszłym roku, jesienią. Tego pięknego lipcowego weekendu się co prawda nie
uda, za to uda się pewnego pięknego sierpniowego weekendu ;)
Start w sobotni poranek (bo nie świt, wpół do siódmej)
przebiegł sprawnie i bez zakłóceń. Zdjęcie na Rynku robię, bo zawsze robię
zdjęcie na Rynku, gdy planuję dojechać nad Morze. Żeby potem zrobić dla
kontrastu drugie zdjęcie na tle Morza. To kolejny wyznacznik po którym można
poznać gdzie planuję dojechać. Sprawnie wciągam 200m podjazd na drodze
wojewódzkiej (de facto jedyny podjazd w trasie) i jestem na pełnym gwaru
sobotniego targu, rynku w Skale. Wciągam jakieś ciastka, jakie to już nie
pamiętam, ale któreś z tych trzech. Równie gładko idą mi pomniejsze zmarszczki na
drodze do Wolbromia. Za miastem wpadam na pomysł, aby robić rzetelnie zdjęcia wszystkich
tablic na wjeździe do kolejnych województw. Oczywiście wiem że później rzetelności
braknie i wszystkich zdjęć tablic nie będzie. Ale będę się starał. Na rynku w
Pilicy bez zmian, wielka lipa jak rosła, tak dalej rośnie. Parę km za tym
miastem definitywnie żegnam się z urozmaiconą rzeźbą Jury K-CZ i wjeżdżam w
plackowatą rzeźbę terenu, która pokrywa 90% powierzchni naszego kraju. Taką
umowną granicą gdzie kończą się pagórki a zaczyna stolnica jest dla mnie zardzewiały wiadukt nad CMK. Aura jest pogodna, gorąca i stabilna, wydawać by się mogło że optymalna
na trasę na drugi koniec Polski. Ale jest jeden czynnik, który się wyłamuje
spośród pozostałych i optymalny nie jest – wiatr. Przez większą część
pierwszego i drugiego dnia wiatr będzie mnie mniej lub bardziej hamował. Całą
winę będę potem zwalał na niego, że nie dojechałem. Ale to nie tak, nie
dojechałem bo po prostu nie kleiła się ta jazda, szło zbyt powoli, po prostu to
nie był czas na jakieś rekordy. W Lelowie odpoczywam w cieniu drzew na skwerku
a w Przyrowie oglądam ślady po jakiejś potężnej bitwie. Zapewne ta partia była
bardzo długa, a zawodnicy zaciekle walczyli o tytuł Przyrowskiego szachmistrza.
W Świętej Annie uwieczniam na zdjęciu to co zwykle, czyli maleńką stacyjkę
benzynową, niezrzeszoną chyba w żadnym wielkim koncernie paliwowym. Droga na
Radomsko jest jedna, jechałem nią nie raz i wydawać by się mogło że nie da się
tu źle skręcić. A jednak mi się udało – w Gidlach nieplanowany skok w bok zrobiłem,
nadkładając z 7km. Wskutek czego w Radomsku mam więcej niż zwykle, bo 150km. Tu
zasłużona dłuższa pauza. Zdjęcia charakterystycznego kościoła
rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Często gdy przejeżdżam przez to miasto zastanawiałem
się jak to jest, że Radom i Radomsko odmieniają się tak samo. I skąd są właściwie
te „Radomskie” fajki które Stopczyk proponował majorowi? Z Radomia czy
Radomska?! Wreszcie zrobiłem risercz w Internetach i już wiem! Prawidłowa
odmiana Radomska to „Radomszczańskie” a Stopczyk oferował majorowi szlugi z
Radomia :) Obieram stąd zasadniczy, globalny kierunek na Sieradz. A taki
lokalny, cząstkowy można by rzec kierunek to Szczerców, oczywiście o Kopalnię
też zahaczę :) Byłem już raz w tym sezonie i raz w poprzednim, ale to dziursko
robi takie wrażenie że zawsze warto tam zajrzeć. No i zajrzałem, uwieczniając
swą niewyjściową gębę na tle Elektrowni :) Kawałek asfaltem w słabym stanie, i
zaliczam jeszcze drugi taras widokowy. Podobno jak skończy się tu wungiel mają
to wszystko zalać i stworzyć wielki, rekreacyjny zalew. Będzie to najgłębszy
zbiornik wodny w Polsce – 205m! Trochę szkoda bo najgłębsza dziura w Polsce
wydaje mi się rzeczą fajniejszą niż najgłębsze jezioro w Polsce. Bo w jeziorze nie
będzie widać tej głębokości, tylko zwykłą taflę wody. A głębokość dziury widać
doskonale. Ale z drugiej strony chciałbym zobaczyć to miejsce w odmienionej
postaci. Termin zakończenia prac – 2058 :D Może dożyję :D Gdy przejeżdżam pod
huczącymi, stalowymi przęsłami taśmociągów przed Szczercowem Słońce powoli
zaczyna kryć się już za horyzontem. Gorący letni dzień dobiega końca i zaczyna
się ciepła, letnia noc. Rynek w Szczercowie jednak ominę, byłem tu już podczas
kwietniowej trasy do Bełchatowa/Sieradza. W ogóle niemal cały odcinek
Krk-Sieradz jadę dziś śladem tamtej wiosennej trasy. W Widawie już całkiem
ciemno, ale ja nie o tym chciałem. Na rynku śmieszna sytuacja z dwoma
młodzieńcami na rowerach. Coś tam trochę zagadał do mnie ten bardziej trzeźwy mniej nietrzeźwy.
Ogólnie że rower fajna sprawa, i że też coś tam jeżdżą po okolicy. Ten w
gorszym (lepszym? zależy jak na to patrzeć) stanie tak tylko przytakiwał. A
odjeżdżając wyrżnął, ale tak solidnie, BĘC głową w beton zrobił :D Gołą głową,
rzecz jasna. Znieczulony alkoholem chyba nawet nie poczuł, wsiadł na rower i
pojechał dalej :D W Burzeninie przekraczam Wartę i wychodzę na ostatnią prostą
do Polskiej stolicy fryzjerstwa. W Sieradzu chwilę po północy. Zwiedzam coś
niecoś centrum, tj. rynek + bonusowo mały park nad Wartą. Następne w tej nocnej
tułaczce miasto to… Warta. Nazwa taka sama jak rzeka. Przez chwilę troszkę tu
popadało, ale to dosłownie taki tylko incydent pogodowy w tej trasie.
Schroniłem się na przystanku i trochę przy okazji zdrzemnąłem. Samo miasto Warta
to miejscowość typu: parę domków, sklepów i 4-piętrowych bloków. Niczym, poza
nazwą się niewyróżniająca, i co za tym idzie na żadne inne zdjęcie poza fotką tablicy wjazdowej nie zasługująca. Następnych kilkanaście km dalej DK83 idzie
brzegiem największego (póki co) jeziora woj. Łódzkiego: Jeziorska. Przed
czwartą jeszcze a już zaczyna jaśnieć, masakra jak ta noc szybko minęła :) Zjeżdżam
nawet na plażę aby zobaczyć wschód nad Jeziorskiem, ale ten jakiś niemrawy, nic
z tego nie będzie, jadę dalej. Jeszcze przed końcem jeziora wjeżdżam do woj.
Wielkopolskiego. Nie pamiętam już gdzie kupuję eksperymentalnego energetyka
marki „Las Vegas” i przebudzam się z jego pomocą na pauzie na leśnym parkingu. Na
Orlenie w Dobrej wciągam, dobre, a jakże dwa hot-dogi :) Kolejne, dziewicze
miasto na mej trasie to Turek. Właściwie wszystkie miasta od Sieradza do końca
będą dla mnie dziewiczymi, nigdy wcześniej w nich nie byłem. Czyli niemal
dokładnie cała druga połowa drogi. Zbliżając się do Turka widzę kolejne po
Bełchatowie, elektrownie. Właściwie całe te okolice to takie energetyczne
zagłębie, tych elektrowni jest tu 4, z czego ta pierwsza którą właśnie widzę,
już nieczynna. Z tego też powodu jej nie odwiedzam. A centrum Turka, choć na
pewno warte odwiedzenia, nie odwiedzam bo nie mam siły i boli mnie kostka (nie
wiadomo z jakiego powodu, nawet lekko spuchła). Dalszy odcinek krajówką też
raczej ciężki, wiatr się włączył, kostka i jeszcze spać się chce. W Tuliszkowie
taka tylko fotka śmiesznej fontanny. Przekraczam górą A2-kę, i jakoś dociągam
do tego Konina, ale kryzys trwa w najlepsze. Przejeżdżając przez zabytkową,
mniejszą część miasta robię kilka zdjęć, w tym to najważniejsze – z konio-człowiekiem :) Sił starcza mi jeszcze tylko na przejazd przez dupny most
nad Wartą. W nowszej, pełnej blokowisk, części miasta doczłapuję do Żabki. Kupuję
2 hot-dogi, wszystkie drożdżówki i pączki jaki mieli w sklepie, 1,5l picia oraz
„herbatę”. Która wskutek błędu (mojego) w obsłudze samoobsługowego ekspresu
składa się prawie wyłącznie z wrzątku, a nie herbaty ;) Okazuje się że takie
samoobsługowe ekspresy do herbaty nie są przystosowane do obsługiwania przez
skrajnie zmęczonych, ledwo kontaktujących rowerzystów ;) Zalegam z całym tym
prowiantem na ławeczce przed klatką jednego ze stu chyba, 4-piętrowego bloku. Dwie
godziny tam na zmianę, jem, piję, drzemię, siedzę, śpię. Oraz takie połączenie
tych trzech ostatnich: niby siedzę, niby wszystko widzę i słyszę ale jako tego
nie rejestruję. Bodźce wzrokowo-słuchowe nie docierają do mózgu, gdzieś giną,
taki letarg jakby. W końcu otrząsam się z tego dziwnego stanu, i słyszę rozmowę
tubylców, z tej klatki zapewne. Że co tam robi ten rowerzysta, od dwóch godzin
ławeczkę im okupuje, co on sobie wyobraża, niech spieprza z naszej ławeczki. :D
Hehe, musiałem ich nieźle wkurwić. To takie miejscowe może nie pijaczki, ale
typowi osiedlowi emeryto-renciści, których hobby jest siedzenie na ławeczce z
kolegami przy puszce Kustosza z Biedry, i petem w drugiej dłoni (niestety nie
wiem jak nazywają się fajki z Biedry). Wiecie na pewno ocb. Dobra już sobie
idę, nie przedłużam ich mąk i cierpień. Tymczasem idę sobie z tej ławeczki w 94,68%
procentach zregenerowany! Tylko kostka coś niecoś dokucza, po zmęczeniu czy senności
natomiast ani śladu :) Minus taki, że dochodzi południe, południe drugiego dnia
jazdy. To to, o czym wspominałem, o „nie klejącej się jeździe”. Po 30 godzinach
w trasie mam bowiem na liczniku jakieś 340km. Łatwo policzyć jak żenujący wynik
wychodzi gdy drugą liczbę podzielimy przez pierwszą… Już wiem że ten Gdańsk to
tak średnio. Ale ok, ile się ujedzie, tyle się ujedzie. W Pątnowie na rondzie
kolejny widok, na inną elektrownię. Nie chce mi się za bardzo podjeżdżać
bliżej. 10-km odcinek od Pątnowa do Ślesina jest bardzo ciekawy. Za sprawą
idącej równolegle armii słupów linii WN. Tych linii jest ich tu aż 5,
równolegle idących. Naprawdę fajnie to wygląda. Jak sobotnie popołudnie było
gorące, tak niedzielne jest upalne. Z ciekawszych obiektów które mijam w pocie
czoła kręcąc kilometry po Wielkopolskiej patelni: w Ślesinie wielki Orlen
(zdjęcia zapomniałem) a w tuż przed granicą województwa pomnik. Pomnik ludzkiej
głupoty. Bo jak inaczej nazwać takie dzieło budownictwa drogowego? Że inaczej
się kurrrrwa nie dało? Nóż się w kieszeni otwiera, brak słów. Na tyle
cenzuralnych słów, żebym mógł ich użyć w relacji...
&^%$%&$
Ok, przejdźmy do czegoś przyjemniejszego. Np. do kolejnych
hot-dogów czy tam zapiekanek które wciągam na Orlenie. Orlenie zaraz za
granicą. Granicą Kuj-Pomu! Znaczy się że daleko już zajechałem :) Szczególnie
ten drugi człon nazwy tego województwa dodaje tej „dalekości”: -poMorskie.
Czyli coś z Morzem, coś tego, no nie? No i tak, i nie. Bo z wielce
zaawansowanych obliczeń wychodzi mi że stąd do takiego, dajmy na to Gdańska
jest 260+ km. Na liczniku mam 380. Lekko licząc daje to 640. A na pewno wyszło
by więcej, bo zawsze wychodzi więcej. Tak pod 700 trzeba liczyć. Słabo to
widzę. Ale jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Przekładam ją na później a
na razie skupiam się na nawijaniu płaskich i gorących kilometrów Kuj-Pomu. Młyn
widziałem dziś chyba tylko jeden, i to niekompletny. Pierwsze natomiast miasteczko
na Kujawskiej Ziemi to Strzelno. Niewiela z niego samego zapamiętałem.
Zapamiętałem za to rondo zaraz za miastem. Krzyżówka 3 krajówek. Tu chwila
zadumy i przemyśleń, podjęte tu decyzje będą brzemienne w skutkach. Lewo/prosto/prawo,
odpowiednio: Poznań i Konin / Toruń i Bydgoszcz / Włocławek. Takie oto kierunki
proponuje wielka niczym billboard, zielona tablica. No więc tak, za koleją: W
Poznaniu już byłem, w zeszłym roku. W Koninie byłem, kilka godzin temu ;) W
Toruniu byłem, w zeszłym roku. W Bydgoszczy nie byłem. We Włocławku byłem, w
zeszłym roku. Więc decyzja w zasadzie podjęła się sama, nie musiałem wybierać
:) Dodatkowo ten kierunek to jedyny kierunek jeśli by ewentualnie, opcjonalnie,
w razie czego, jakby co, rozpatrywać ten Gdańsk/Morze. Przed Inowrocławiem
spory kawałek szeroką dwupasmówką, czymś na pograniczu DK a ekspresówki. Niejasna
to sytuacja, na mapach jest pokolorowana jak drogi ekspresowe ale oznaczenie nr-owe
ma jak droga krajowa. W każdym ja tam na żywo żadnej literki „S” nie widziałem,
zakazu dla dwukółkowych pojazdów z dwoma pedałami takoż. Co oczywiście nie
przeszkodziło kierowcom ze trzy razy na mnie zatrąbić. Na węźle skręcam do
miasta już boczną drogą. Tu faktycznie jakby dalej prosto jechać jest już zakaz
dla rowerów, ludzi i innych traktorów. Na wjeździe mijam wielkie zakłady
produkcji sody. Na przedmieściach kolejny postój na Orlenie, na kolejne wiadomo
co. Inowrocławski rynek – OK, zadbany i odrestaurowany. Z rzeczy
niestandardowych – zabytkowy tramwaj, pewnie kiedyś tu jeździły, i pierwszy tej
trasy budynek z muru pruskiego, też pewnie zabytkowy. Dłuższą chwilę
odpoczywam, przyglądając się jakiejś imprezie i ogólnemu, letnio-niedzielno-popołudniowemu
wypoczynkowi Inowrocławian. Właściwie to wieczornemu wypoczynkowi, bo dochodzi
już 20ta. Zachód Słońca za miastem dość efektowny, z „promieniami Boga”
spływającymi z przerwy w chmurach. Ta łódka to na jakimś tylko przeciętnym
stawie przy drodze, żaden tam rekordowy akwen pokroju Jeziorska. Dystans dzielący
mnie od Bydgoszczy maleje i maleje, w końcu z przodu ukazuje się jedynka. A ja
już definitywnie odpuszczam. W Bydzi będzie 450, więc te 700 co przeliczałam
jakiś czas temu bardzo realne. Nawet jakbym jakimś cudem nad to Morze dojechał,
to zwyczajnie zabrakło by mi poniedziałku żeby wrócić na wtorek rano do pracy
:D Przed samym miastem długi leśny odcinek, a w końcu, po 22giej, upragniona
tablica. Więc tak: nad Morze zabrakło by poniedziałku, ale gdy kończę tutaj to
na pewno nie zabraknie mi czasu na gruntowne zwiedzanie Bydzi :) 450km mam,
więc dokręcę do połowy tysiąca ;) A tak sobie napisałem, bo fajnie brzmi, gdy w
grę wchodzą jednostki typu tysiące to już nie przelewki ;) Do miasta wjeżdżam
taką dwupasmówką. Te latarnie, całe to zdjęcie żywo przypomina mi scenki z
NFS-ów (takie gierki samochodowe, co kiedyś grałem). Zwiedzanie zabytkowego
centrum będzie miało bardzo obszerny harmonogram. Najpierw jakieś zabytkowe gmachy, podejrzewam że muzea, teatry i te sprawy. Potem zobaczę dość efektowny
dworzec PKP. Przy okazji wybierając sobie pociąg, którym wrócę. Drugi od góry.
Odjazd 2 w nocy. Niecałe 4 godziny to optymalny jak myślę czas, żeby zobaczyć
dużo ciekawych rzeczy zarazem zdążyć przed atakiem senności. Ok, zwiedzamy
dalej. Niezliczonych budynków z muru pruskiego wymieniać chyba nie trzeba, to
Bydgoszcz, tu takie rzeczy to standard standardów. Na uwagę zasługuje natomiast
kanał, który wespół z właściwym biegiem rzeki Brdy, okala zabytkową Wyspę
Młyńską. Na której, jak sama nazwa wskazuje są zabytkowe młyny, oraz spichlerze
i inne tego typu obiekty. Największe wrażenie robi jednak nie sama wyspa, a ów
kanał. Zwany jest on nawet „Bydgoską Wenecją”. Rząd kamienic, każda inna, niższe
i wyższe, których „tylne fronty” wychodzą na brukowany bulwar. Jedne z białego
muru pruskiego i czarnych belek, inne z czerwonego muru pruskiego i brązowych
belek, jeszcze inne z ze „zwykłego” muru. Jedne pięknie odnowione z kawiarniami
na parterze, inne odwrócone „dupą” i odrapane, podniszczone, jeszcze inne z
tarasami czy balkonikami. Wszystko to w rozświetlonym na żółto mroku nocy
wygląda bardzo magicznie czy też klimatycznie, jak kto woli. Obejrzałem jeszcze
niczego sobie kościół i jakieś tam parki, fontanny itp. itd. I z urobkiem 480km
zajechałem na dworzec. Ostatnie 20 nakręci się już po Krakowie. Taki mały cheat
;)
Sam powrót pociągiem to odrębna, mała historia, odrębny mini
rozdział. Komfortowy TLK, ze starych wagonów (11 pudeł), czyli najlepszy
możliwy skład :) No, prawie najlepszy. Lepsze od tego są tylko stare, zmodernizowane
wagony z WiFi ;) Wystartował punktualnie czyli 1.59. Na początku szedł zgodnie
z planem. Natomiast potem coraz bardziej powoli mu szło ;) Na kolejnych
stacjach łapał coraz to większe opóźnienie. Coś jak z jazdą na rowerze. Na
początku szybko i sprawnie, potem coraz wolniej i coraz więcej przygód :) Ta
największa zdarzyła się w przed południem, w lesie, między Trzebinią a
Krzeszowicami. Skraj Puszczy Dulowskiej dokładnie. Stanął. I stał. Coś się
zepsuło. I to tak zepsuło zepsuło. Chodzący w te i we wte konduktorzy,
maszynista, konsultacje, uspokajanie pasażerów. Nawet wodę i muffinkę gratis
rozdawali :D Zestaw pewnie za mniej niż złotówkę, ale liczy się gest ;) Wydaje
się niemałe przecież pieniądze na bilet a pociąg stoi zamiast jechać. Ale czy
to ma jakieś znaczenie? Dla mnie nie ma żadnego. Bo teraz ciągle trwa przygoda,
a przygoda powinna trwać jak najdłużej. W końcu, po dwóch godzinach ruszył. Ale
do tyłu :) Musiał wycofać ze dwa km i pojechał po innym torze. Do Krakowa
dotoczył się przed 13tą. Czyli 9h. Szło mu tak sprawnie jak mnie jazda do
Bydgoszczy :D Dokręcam po Krakowie trochę na siłę te kilometry do 500ki. Ale
niedokręcenie było by głupotą. Choć trochę to oszukane to 480+20, to jednak nie
zmienia to faktu że na zdjęciu jest licznik z liczbą 500. W domu po 14tej.
Udana trasa, pierwsze 500+ w tym sezonie. A Morze? Musi jeszcze poczekać. Ale
tylko troszeczkę ;)
6.25 (7.07) - 14.20 (9.07)
13,056l (w tym 2l energetyka)
nowe gminy: 18
Łódzkie: 1
Warta
Wielkopolskie: 9
Dobra
Kawęczyn
Turek - obszar miejski
Turek - teren wiejski
Tuliszków
Stare Miasto
Konin
Ślesin
Skulsk
Kujawsko - Pomorskie: 8
Jeziora Wielkie
Strzelno
Inowrocław - obszar miejski
Inowrocław - teren wiejski
Złotniki Kujawskie
Nowa Wieś Wielka
Białe Błota
Bydgoszcz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Pradziad
d a n e w y j a z d u
380.97 km
2.50 km teren
19:10 h
Pr.śr.:19.88 km/h
Pr.max:65.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2885 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Była Kralova, była Lysa Hora, więc sam z siebie nasuwa się Pradziad :) 1492m n.p.m. Kolejna "kultowa" chyba, wśród rowerzystów góra. Z Krakowa na szczyt wyszło mi palcem po mapie najkrótszą drogą ~250km. Jak na mnie niemało, więc powrót pewnie by był pociągiem. Z Opola dokładniej myślałem wracać. Tym razem się przygotowałem i wymieniłem stówkę na "Koruny Czeskie", a dokładnie 600 ich dostałem. Bardzo ładne mają banknoty ale przede wszystkim monety (reszta która mi wydali w sklepach).
Wyjazd z poślizgiem, acz niewielkim - 10min po północy, i przez Kurdwanów, Ruczaj lecę na Skawinę. Tu jak zwykle śniadanie i dokumentacyjna fotka ("żeby nie było że mnie było", i zaglądający tu od czasu do czasu samozwańczy, anonimowi Bikestatsowi szeryfowie mieli mniejsze pole do popisu ;) ). Ze Skawiny na Zator. Zaczynają się (czego na zdjęciach za bardzo nie widać) mgły. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to że pomimo tych mgieł, tej całej wilgoci jest po prostu ciepło O_o ~15 stopni, najniżej do 13 spadło i zupełnie komfortowo można było jechać całkiem na krótko (!) W sennym Zatorze pauza na rynku. Z Zatora uderzam na Oświęcim, przed miastem efektownie rozświetlone zakłady chemiczne. Powoli zaczyna jaśnieć, mgły ciągle się utrzymują, co pozwala zrobić o świcie różne fajne zdjęcia. Z ciekawszych obiektów mijam klockowatą basztę wieży KWK Brzeszcze, znaczy się na Śląsku już jestem. A stąd już niedaleko do Pszczyny, gdzie docieram koło wpół do szóstej. Na ławeczce ogrzewam się pierwszymi promieniami wschodzącego Słońca. Kolejny większy cel na dzisiejszej trasie to Jastrzębie (Zdrój). Po drodze odwiedzam jeszcze Pawłowice, niewielka ładna mieścina. Tak jak zwykle w miastach/miasteczkach staram się zaliczyć rynek/ryneczek tak tym razem w Jastrzębiu odpuszczam. Bo miasto to (90tys., większe od N. Sącza) rynku... nie ma (!) Są za to jakieś kominy, wielkie czarne hałdy, jednym słowem typowe, nieodłączne elementy miejscowości uzdrowiskowej ;) Przejeżdżam nad A1, docieram do Wodzisławia Śląskiego. Zdecydowanie ładniejsze miasto, pauza na placyku pod jakimś pomnikiem. Nieźle już przygrzewa, do użycia wchodzi więc krem z filtrem. Natomiast w jakiś dziwny i niewytłumaczalny sposób rynek w tym mieście pominąłem... Trudno. Kilka km, Pszów. Fajna fontanna i zabytkowa kolejka z KWK Anna. Do Raciborza docieram chwilę po 7. Kurczę, fajnie - wczesny ranek a ja już nad Odrą :) W mieście robię zdjęcia kilku co ciekawszych obiektów (m. in. pomnik Matki Polki - to ta wysoka Pani z dzieckiem na ręku) jak i urządzam standardowy odpoczynek. Ostatnia duża miejscowość przed granicą to Kietrz - tu spotykam kolarza - turystę, na szosówce z bagażnikiem. Z godnych odnotowania obiektów fajny wiadukt kolejowy pod Nową Cerekwią a potem już same zadupia. Tu po raz pierwszy zauważyłem na horyzoncie może nie burzowe ale trochę ciemniejsze chmury. Już wiedziałem co się może dziś święcić (i nie myliłem się ;) ). Upał już niezły, 32-33, na liczniku takie wartości. Na Czechy planuję dostać się pewnym skrótem, na mapie wyglądał mi on na gruntową drogę. No i faktycznie betonowe płyty przeradzają się w gruntówkę. Ta z kolei w leśną drogę. Leśna droga w ścieżkę. A ścieżka w krzaczory i pokrzywy :D Ależ się wtedy wkurwiłem. Szosowa trasa miała być a ja przedzieram się przez pokrzywy po szyję. Oczywiście szczelnie okryty ubraniem przeciwdeszczowym, bez tego bym się nie przebił przez to. Wada jest taka że ubranie to taka "cerata" tzn. przy temp. 30 stopni wewnątrz mogło być z 40-50... Musiałem ze 3 razy tą kurtkę na chwilę zdjąć bo bym się zagotował. Wspominałem już że byłem nieziemsko wkurwiony? Niecały kilometr tych krzaków mogło być ale i tak czasu mnóstwo sił i czasu tam straciłem. W końcu jest jakaś droga-ściernisko brzegiem pola, potem droga przez ogródki działkowe i wreszcie asfalt. Czeskie znaki drogowe, czyli granicę przekroczyłem gdzieś w tych chaszczach ;) Miasteczko Krnov. Na liczniku 200km, na zegarze 13ta. Odpoczynek na ławeczce, potem zwiedzanie przejazdem: jakiś pomnik, bogato zdobiony budynek, kolorowy komin i uroczo obskurna kładka nad torami kolejowymi. Z Krnova obieram kurs na Bruntal. Jakieś 20km bardzo przyjemnej drogi czeską "krajówką". Zaczynają się pierwsze podjazdy, w lasach drzewa liściaste powoli zaczynają ustępować miejsca iglastym. Znaczy się góry już niedaleko :) Ostatni podjazd (na którym kończy mi się picie) - Bruntal leży na wys. ponad 500m n.p.m. W mieście wszystko pozamykane, jak na Słowacji... Więc tylko fotka na rynku i trzeba szukać jakiejś stacji. W końcu jest. Kupuję 2l różnych schłodzonych napojów + jakieś wafelki. 140 Korun. Chyba drogo. Ale przynajmniej Pani w kasie bardzo miła, widząc że nie jestem z kraju dokładnie przeliczyła mi resztę podając wartość każdego wydawanego pieniążka. Kawałek za miastem mym oczom po raz pierwszy ukazuje się maszt na szczycie Pradziada. A droga powoli ale systematycznie zaczyna piąć się do góry. Wjeżdża się w przyjemny chłód lasu, a temperatura spada z 33 do 23 stopni :) W końcu dojeżdżam do czegoś w rodzaju przełęczy a nazywa się ona "Hvezda". 860m n.p.m. Jakieś parkingi, bar, noclegi itp... Kolejny zapas picia: Kofola + jakaś woda, kolejne 70 Korun. Tu zaczyna się właściwa część podjazdu na Pradziada. Startuję koło 17.20. Nie jest ten podjazd jakiś ciężki. Ale ciężko wchodzi, gorzej niż Lysa ostatnio. Kulam się więc powoli do góry swoim tempem. W końcu wyjeżdża się z lasu na coś w rodzaju turystycznego węzła - schronisko, parking, wyciągi itp itd. Dobrze że takie coś jest po drodze bo na horyzoncie dostrzegam nieciekawie wyglądające chmury. A im wyżej tym więcej ich dostrzegam, jeszcze bardziej nieciekawie wyglądających... W końcu zaczyna grzmieć. Sił momentalnie przybywa ;) Jak najszybciej wtargać na szczyt! Wieżę TV widzę już od dłuższego czasu. W końcu ostatni, łagodny zakręt w prawo i jest! Pradziad zdobyty! Nie ma jednak zbyt wiele czasu by nacieszyć się sukcesem, bo to co dzieje się z niebem dookoła wygląda naprawdę groźnie... Chmur nie ma tylko na północnym wschodzie. Tyle dobrze, bo tam mniej więcej będę jechał. Jedyną osobą na szczycie byłem. Tzn. reszta pewnie schowała się w restauracji (jest w budynku nadajnika). Dosłownie kilka minut by cyknąć fotki i w dół, jak najszybciej w dół!!! 12 minut :) Tyle zajął mi zjazd z powrotem na Hvezdę a 6ka z przodu często gościła na liczniku ;) Ale dalej jestem na jakimś Czeskim zadupiu a dokoła szaleją burze więc nawet się nie zatrzymuję. Dalej, też w dół, szybciej, szybciej. Vbrno pod Pradadem. Jakieś miasteczko. Tu wreszcie odpoczywam i zastanawiam się co dalej. Miałem w planach Zlate Hory, Głuchołazy i na Opole. Ale najmniej chmur było na wschodzie. Skręcam więc w drogę nr 451. Zaczyna kropić. Potem chciałem w 452 na Albrechtice ale coś mi się pomieszało i dotrę do 45ki i Krnova... Trudno. Po drodze ciekawie zjawisko. Miałem wrażenie jakbym znalazł się w przysłowiowym "oku cyklonu". Tzn zupełna cisza, zero wiatru, a wszędzie dookoła ciemna pierzyna z chmur. Z wyjątkiem sytuacji za plecami - tam "pierzyna" jest częściowo odkryta i spod niej zaczyna świecić ostre Słońce. Które rozświetla wnętrze tego całego burzowego kotła na pomarańczowo. Naprawdę ciekawie to wyglądało, niestety na zdjęciach ciężko to uwiecznić. Aha zapomniałbym - do kompletu była też niczego sobie tęcza. Na przystanku (Siroka Nova) pauza, chcę sobie popodziwiać trochę to ciekawe zjawisko, i wreszcie coś zjeść. W trakcie tej przerwy zaczęło padać a że zbliżał się zmrok nie pozostało nic innego jak wdziać przeciwdeszczowe wdzianko z ceraty, pokrowiec na sakwę i ruszać dalej. Może z niecałe 10km przejechałem w deszczu, potem już tylko mokre drogi i błyski gdzieś na horyzoncie. Bardzo klimatyczny ciemny odcinek po Czeskich zadupiach i znowu w Krnovie. Tym razem jednak przez pokrzywy przedzierał się nie będę ;) Lecę główną na Głubczyce. W Polsce koło 22.40. Najbliższa czynna stacja kolejowa wydaje się być w Kędzierzyniu. Ale pewien nie jestem, ciężko o wifi na tych zadupiach ;) Zdejmuję na jakimś murku mokre ciuchy a tu podchodzi małżeństwo i mocno zaniepokojeni moim widokiem pytają czy wszystko w porządku. Jak najbardziej, no może z głową coś nie tak :D Gdy mówię że jadę do K-K chwytają się za głowę że to kawał drogi ;) (a raptem z 45km tam było). Żegnam się więc grzecznie zanim spytają skąd przybywam :D W Głubczycach przed północą. Fotka na rynku, bo pierwszy raz jestem. Szukam jakiegoś sklepu, jakiego energetyka bym wciągnął bo spać się chce... Wszystko jednak zamknięte. Stacji benzynowych też niet. Nie pozostaje nic innego jak lekko sennym toczyć się dalej, może po drodze coś będzie (nie było). W zamian puściłem sobie czeskie radio (Impuls 981AM) i słuchając wesołych piosenek od razu raźniej się jechało :) Kilometry jednak trochę się dłużyły. W Koźlu koło 2.30. Tak, w Koźlu bo o tym że po drugiej stronie Odry istnieje miasto o podobnej do K-K nazwie dowiedziałem się w czasie miłej rozmowy z dziewczynami z budki z kebabem i jakimś tubylcem. Jako że kebabów nie lubię, kupiłem tylko 3 energetyki. Dziewczyny życzą mi powodzenia w powrocie domu, ja też się żegnam i jadę na dworzec po drugiej stronie rzeki. Okazuje się że najbliższy Regio za 3 godziny, o 6:01... Potem w Gliwicach przesiadka na TLK. Spędziłem ten czas przyglądając się nocnemu życiu dworca, naprawdę ciekawych ludzi można spotkać :D Zrobiłem też małą rundkę po mieście. A i udało mi się wreszcie coś nie-słodkiego kupić, 3 malutkie paczki chipsów z automatu, 3x25g. Dobre i co. Kolejowa część wycieczki przebiegła z niewielkim tylko zgrzytem ("brak miejsc na rowery", a w pociągu przedział rowerowy puściutki). W domu o 10.35.
Udana trasa, kolejny solidny szczyt do kolekcji, trochę Czech też liznąłem jak i odwiedziłem kilka polskich miast w których nigdy nie byłem/byłem dawno temu. Tylko że znowu czuć lekki niedosyt. Chciałoby się coś więcej... Chyba nawet wiem co ;)
Zdobyte szczyty:
Sedlo Hvezda 860 x2
Praded 1492
Nowe gminy:
Śląskie:
Piotrowice Wielkie
Opolskie:
Kietrz
Branice
Głubczyce
Pawłowiczki
Reńska Wieś
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/fLs1fkeJDSqXamO82
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 11%
WYSOK MAX: 1438
0.10 - 10.35
6,5l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 (malutkie) paczki chipsów, paczka (podwójna) delicji, 2 czekolady, 2 wafle, paczka wafelków, 7days, baton energetyczny
Serwis: mycie roweru, smarowanie łańcucha, regulacja hamulców, klejenie siodełka, pompowanie opon i inne drobiazgi
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem, Terenowo, Serwis
Tarnów przez Słowację
d a n e w y j a z d u
284.98 km
0.00 km teren
13:43 h
Pr.śr.:20.78 km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2563 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zaległa trasa do opisania. Opisuję zatem, póki coś jeszcze pamiętam:
Po raz któryś tam nie miałem żadnego pomysłu na trasę, a pogoda miała być trochę niepewna, tzn. może padać. Pomyślałem więc: gdzieś niedaleko.
Wyjazd jak zwykle chwilę po północy. Niewiele się zastanawiając poleciałem na południe, jak to zwykle gdy planem jest brak planu. W Wieliczce taki gorąc, że musiałem się rozebrać... Inaczej niż na krótko jechać się tej nocy nie dało. Standardowo: pierwsze śniadanie właśnie tu, drugie w Wiśniowej. Noc gwieździsta i ciepła (ale to już chyba pisałem). Kompletnie nie mam pomysłu co więcej dodać, po prostu odcinek do Kasiny minął szybko i przyjemnie, bardzo lubię tą drogę. Przejdźmy może dalej, do Mszany. Bo to tu na ławeczce w parku wpadłem na dalszy plan trasy: Zabrzeż, Stary Sącz, Piwniczna, Stara Lubovna i przez Leluchów do Polski. Na razie tyle. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, skręcam w DW968. Wschód zaraz po wyjeździe z miasta. Podjazd na przeł. Przysłop wszedł (jak zwykle ostatnio) gładko. Na zjeździe w dolinę Kamienicy (też jak zwykle) trochę zmarzłem - 9 stopni było, najzimniej dziś. Krótkie pauzy: w Szczawie, Kamienicy (wsi) i nad Kamienicą (rzeką). Tak tylko żeby nie przelecieć przez te bardzo ładne przecież okolice. W Łącku już ciepło a im dalej tym bardziej przygrzewa. Po wyjeździe ze Starego Sącza natomiast coś co zaczyna niepokoić: chmury. I to raczej takie deszczowe. Na razie na północy. Ja jadę natomiast na południe, a tam błękitne niebo, więc może nie ma się co martwić na zapas. Lecimy więc zgodnie z planem na Piwniczną. Tam dłuższy odpoczynek bo i jest przed czym, przede mną podjazd na przełęcz Vabec. Wiadomo że nie jest to żadne ekstremum ale ciągnie się ten podjazd i ciągnie, bo Piwniczna leży w dolinie rzeki. Jest bardzo gorąco. Gdy zbliżam się do szczytu powoli zaczynam dostrzegać co się święci. A na szczycie widzę to "coś" już w całej okazałości: stalowo-szare, granatowe i innych groźnych barw chmurzyska, jak okiem sięgnąć, nad całą Słowacją :O (Coś tam widać na zdjęciach). Gdybym nie miał ubrań przeciwdeszczowych to chyba bym zawrócił... Ale miałem więc nie było wymówki, trzeba jechać ;) Zjazd do Starej Lubovni, długi, prosty - pokładałem w nim wielkie nadzieje na jakiś rekord prędkości. A tu lipa, ze 60-kilka było. Dziury, przeciwny chyba wiatr i przełożenie 40-11 nie pozwoliły na więcej. Czasem to mam ochotę na włożenie korby trekkingowej z blatem 48. W Lubovni o wpół do 12. Zdjęcia z miasta brak bo źle na nim wyszedłem - zapomniałem wciągnąć brzucha ;) W zastępstwie jest to z wielką zieloną butelką czegoś tam %-wego. Odsłuchawszy graną co godzinę na rynku ładną melodyjkę (w południe) ruszyłem dalej. A im dalej w las (w Słowację) tym bardziej chłodno i pochmurno. Widać zresztą na zdjęciach. Na szczęście wiatr mocno wspomagał więc leciało się pięknie. Coś tam nawet zaczęło kropić ale przestało. W Lubotinie (fajne wiadukty drogowe/kolejowe nad rzeką - zdjęcie) na rozstaju "krajówek" 68/77 skręcam w tę drugą. Kawałek dalej żegnam się z bardzo przyjemnymi na rower Słowackimi głównymi drogami i skręcam w nie mniej przyjemną boczną drogę na Leluchów. Po Słowacji w ogóle bardzo przyjemnie się jeździ, ruch w porównaniu do Polski zerowy a drogi szersze. Na granicy jestem przed 14tą. Dawne przejście graniczne w Leluchowie raczej obskurne, w porównaniu do tego w Korbielowie to już w ogóle. W Muszynie zaczęło już nie tyle kropić co trochę padać. Na szczęście po chwili przestało. Ułożony po drodze plan zakłada Krynicę, Krzyżówkę i sięga na razie do Grybowa, a potem się zobaczy. Fajny odcinek wzdłuż rzeki/torów i jest Krynica. A w niej jakiś festyn/impreza, nie pamiętam z jakiej okazji. W każdym razie wspomnienie jakiegoś ważnego Pana związanego z tymże miastem. Znowu zaczęło padać. Gdy przestało ruszyłem dalej. Podjazd na Krzyżówkę. Znowu pada, coraz mocniej. Do tego stopnia że na przełęczy schowałem się na przystanku i przebrałem w ciuchy przeciwdeszczowe. Pierwszy raz je zakładam więc z 15 minut zeszło na dopasowanie ubioru. Po czym ruszyłem w dół, na Grybów. Nie dalej jak po 5 minutach zjazdu przestało padać a i droga zrobiła się sucha... I to tyle by było z deszczu na dziś, to se przetestowałem ubranie ;) W każdym razie zjechałem w tym wdzianku do Grybowa (po drodze remont mostu) i tu je zdjąłem, żeby się nie zagotować. Bo wypogodziło się i coraz cieplej. Przeliczyłem czas / kilometry i wyszło mi że jadę do Tarnowa na pociąg, odjazd 21.20. Nie chce mi się setny raz wracać przez N. Sącz, Limanową i Gdów. A z kolei inną drogą wrócił bym do Krakowa koło 1-2 w nocy a jutro poniedziałek. Co do dalszej to w skrócie mogę tylko napisać że bardzo jestem zadowolony z tegorocznej formy :) I na tym może zakończmy co by nie popaść w jakiś samozachwyt ;) Bobowa, Ciężkowice, Gromnik, Tuchów. W Tarnowie na dworcu 50min przed odjazdem. Czasu a czasu. W Płaszowie o 22.30, w domu o 23ciej.
Udana wycieczka, pomimo niepewnej pogody udało się trochę pokręcić. To był dobry, rowerowy dzień :)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Sedlo Vabec 760
Vabec 690
Przeł. Krzyżówka 745
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/p198ylaU2eG8gMf82
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 9%
WYSOK MAX: 731
0.10 - 23.00
3,25l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 2 paczki delicji, 2 czekolady
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Zakopane und Krowiarki
d a n e w y j a z d u
283.25 km
0.75 km teren
14:09 h
Pr.śr.:20.02 km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2700 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Dziewiczy rejs ;) Pomysłu na trasę żadnego niesamowitego nie miałem, więc taki oto standardowy zestawik: miasto starych bab z tabliczkami "pokoje", nagabujących do skorzystania z noclegów + znana i lubiana wśród rowerzystów, wysoka asfaltowa przełęcz. W razie W wiozłem dodatkowy kilogram narzędzi (oprócz tego co zawsze mam).
Wyjazd wcześnie/późno - zależy jak na to patrzeć - o północy. W domu za oknem 15 stopni, jadę więc na wpół krótko, tj. krótkie spodenki ale z cienką kurtką, w czapce lecz bez rękawiczek. Ciepło. Do tego stopnia że w Wieliczce jestem nawet nieco zgrzany. Natomiast wraz z wyjazdem z aglomeracji krakowskiej i pierwszymi hopkami Pogórza Wielickiego coraz chłodniej. Nie na tyle natomiast żeby się przebierać, bo nocna jazda jest tak fajna że aż szkoda się zatrzymywać. Dobczyce omijam obwodnicą i zaczynają się pierwsze fajne, nieoświetlone odcinki. W Wiśniowej pauza. I chłodny start. Ale nie zimny, bo pomimo 7'C zimno mi w tych krótkich spodenkach nie było O.o Koło przeł. Wielkie Drogi wypadek i wstrzymany ruch, na szczęście rower to tylko rower i wszędzie się przeciśnie. W Mszanie 5 stopni i jednak kończy się kozakowanie ;) Długie spodnie, bluza + rękawiczki. W Rabce koło świtu i chyba z pół godzinny odpoczynek. Połączony z kontrolą wszystkich połączeń gwintowych - kilka śrub trzeba było dociągnąć. Po czym rozpoczynam uphill na Monte Obidowa ;) Z centrum miasta na szczyt ponad 300m UP a nachylenie pod 20%. Tzn. 17% jest często gęsto a na chwilę wskoczyło 19. W każdym razie jeden z cięższych asfaltowych podjazdów w woj. Małopolskim. A ja się wręcz na nim zagotowałem. Do N. Targu zjeżdżam Zakopianką bo nie ma tu raczej żadnej alternatywy. W mieście znów dłuższa pauza, jakiś nie do jazdy dziś jestem. Tzn. nie jedzie się źle ale tempo mam iście emeryckie. Ruszam wreszcie, trochę krajówką a trochę bokami, prawą lub lewą jej stroną. Coby nie kusić za bardzo losu. Przez to kluczenie w Poroninie odbijam za bardzo w bok i oddalam się od Zakopanego. Zasięgam porady u tubylców, do miasta pojadę przez Murzasichle (co za nazwa). Fajne leśne odcinki, fajne widoki na Tatry i w ogóle jest fajnie. Natomiast dopiero po drodze uświadomiłem sobie jaką drogą mnie pokierowali. Tzn. wspinającą się na ponad 1000m n.p.m. szosą u podnóża Tatr, na mapie opisaną jako Droga Oswalda Balzera. W to mi graj, podjazdów (i zjazdów) nigdy za wiele :) A ten do Zakopanego był bardzo szybki i widokowy. Na skrzyżowaniu źle skręciłem, ominąłem centrum i musiałem nadłożyć kilka km. To też dobrze, kilometrów również nigdy zbyt dużo. Odpoczynek w parku (im. Lecha Kaczyńskiego). Dochodzi jedenasta a średnia 17,3 (mówiłem coś o emeryckim tempie?). Coś tam zjadłem, drugi raz sprawdziłem śruby. W drogę powrotną ruszam w południe. Tu też zamiast wojewódzką jakoś skręciło mi się na Kościelisko. Droga idzie wysoko więc odcinek bardzo widokowy. Dawno nie wspominałem o pogodzie a ta jest po prostu upalna, niemal 30 stopni. Nie jestem pewien gdzie mnie ta droga zaprowadzi, nie są też tego pewne spotkane po drodze kobiety (jak się okazało turystki). W końcu asfalt kończy się. Na szczęście spotykam jakiegoś bikera na "mtb", tubylec koło 60ki. Który wskazuje mi szutrową kamienistą drogę. Ledwo za nim nadążam ;) Ale to przez raczej mało terenowe, 32mm oponki, szkoda byłoby przebić albo i glebę wyhaczyć. W końcu jest DW958. Jest raczej w dół i wieje też raczej w plecy więc jedzie się bardzo sprawnie. Witów, Chochołów (drewniane chaty), Czarny Dunajec. Miasto tak brzydkie że aż szkoda zdjęcia robić. Mocny kandydat na najbrzydsze miasto woj. małopolskiego. Straszna dziura. Po skręcie na Jabłonkę widoki jakby ładniejsze :) Centralnie na wprost potężny masyw Babiej, Królowy Beskidów. Zawsze gdy wracam przez Krowiarki mam problem z kończącym się piciem. Tak jest i dziś, w Jabłonce wszystko pozamykane. Na szczęście w Zubrzycy coś znajduję, a stoliki przy sklepie wykorzystuję na dłuższy piknik. Pora się jednak zbierać, Krowiarki same się nie podjadą. Nie jest jakiś ciężki ten podjazd ale potrafi dać w kość. Na przełęczy przyjemnie, niecałe 20'C. Popas, ostatnia, trzecia kontrola roweru (nic już się nie luzuje) i sru w dół. Leciałoby się pięknie (koło 67 wyciągnąłem) gdyby nie jedna rzecz. Co chwilę zsuwający się magnesik licznika... Myślałem że ch*j mnie tam strzeli, co chwila zatrzymywać się i poprawiać... W zasadzie to w dół jest aż do Suchej. Ostatni dłuższy odpoczynek natomiast w Makowie. Wciągam co tam zostało, m.in. energybara. I albo to placebo albo faktycznie coś on tam daje bo power był niesamowity, właśnie od Makowa gdzieś do Radziszowa. Tak że na Sanguszki to nie wjechałem a wręcz wleciałem :) W tej gdzieś okolicy łapie mnie zachód Słońca. Ostatni szalony zjazd, Sułkowice, Biertowice, Krzywaczka, Radziszów... Doskonale już znane okolice. W Radziszowie nieźle mi się spać zachciało (nie spałem w nocy wyjazdu). Możliwe że na ławce na przystanku nawet na kilka sek. przysnąłem O.o I co teraz?! Trasa się nie liczy?! Trzeba dzielić na dwie?! ( :D ) Jakoś udało się jednak przezwyciężyć senność i dotoczyć przez Skawinę do Krakowa. W domu o wpół do dwunastej.
Udana wycieczka. Choć byłem tam nie raz to jednak południowe kierunki zawsze spoko. Tak jak wspomniałem dojazd bardzo rekreacyjny, natomiast na powrocie udało się podnieść średnią z 17 do 20, czyli tempo znacząco lepsze. Nic się nie uje*ało, nic nie odpadło, rower spisuje się świetnie. Oponki toczą się zauważalnie lżej, choć oczywiście cudów nie ma. To nigdy nie będzie rower szosowy, tylko "szosawy" ;) To był dobry, rowerowy dzień :)
(dane przybliżone bo licznik szwankował)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Obidowa 865
Przeł. Lipnicka (Krowiarki) 1012
Przeł. Sanguszki 480
Standardowa mała pauza w Wieliczce © Pidzej
Na rondzie w Dobczycach © Pidzej
Koło tartaku w Wiśniowej © Pidzej
Odpoczynek w Wiśniowej © Pidzej
Skład drewna na przeł. Wierzbanowskiej © Pidzej
W okolicach przeł. Wielkie Drogi, w oddali wypadek © Pidzej
Park w Mszanie © Pidzej
Na krajówce, już jasno © Pidzej
Teatr "Rabcio" © Pidzej
I hotel "Sława" © Pidzej
Nad Poniczanką © Pidzej
Nad Poniczanką © Pidzej
Początek słynnego podjazdu © Pidzej
I na szczycie. Zdjęć po drodze nie ma, bo chciałem wciągnąć go bez odpoczynków ;) © Pidzej
Przypadkowo zrobiona fotka © Pidzej
New Targ © Pidzej
Interesująca architektura © Pidzej
Kawałek Zakopianką © Pidzej
Gdzieś nad Poroninem © Pidzej
Gdzieś nad Poroninem © Pidzej
Murzasichle © Pidzej
Zakupy tamże © Pidzej
A to już ponad 1000m n.p.m © Pidzej
Zjazd do Zakopanego © Pidzej
Jakaś tam fotka z Tatrami © Pidzej
Odpoczynek w parku © Pidzej
Odpoczynek w parku © Pidzej
Ponadstandardowy zestaw narzędzi © Pidzej
Rówień Krupowa © Pidzej
Rówień Krupowa © Pidzej
Tatry © Pidzej
Rowerzysta co zgrywa twardziela ;) © Pidzej
I jego maszyna © Pidzej
Niższe Tatrzańskie szczyty, zachodnia końcówka pasma © Pidzej
Czarny Dunajec © Pidzej
Czarny Dunajec © Pidzej
Chochołów © Pidzej
Ku Babiej Górze © Pidzej
Królowej Beskidów © Pidzej
Przedostatni rzut oka na Tatry - z podjazdu na przełęcz będzie je jeszcze widać © Pidzej
Przedostatni rzut oka na Tatry - z podjazdu na przełęcz będzie je jeszcze widać © Pidzej
Odpoczynek w Zubrzycy © Pidzej
Na przełęczy © Pidzej
Wysoko © Pidzej
Obelisk ku pamięci budowniczego drogi © Pidzej
Maków Podhalański © Pidzej
Na przeł. Sanguszki © Pidzej
Ostatni szalony zja... © Pidzej
Zaraz, zaraz ale jak to ostatni?! :( © Pidzej
No i jeszcze Skawinka © Pidzej
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 13%
WYSOK MAX: 999
00.00 - 23.30
5l
5 bananów, 3 kanapki, 2 bułki, 2 paczki ciastek, czekolada, baton energetyczny
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299
Oravsky Hrad
d a n e w y j a z d u
310.42 km
0.00 km teren
15:46 h
Pr.śr.:19.69 km/h
Pr.max:59.50 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2859 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Planem na dziś
był brak planu. Tzn. uderzyć chciałem gdzieś na południe, jakieś
Krowiarki, Zakopane czy coś w tym stylu. Ale bez jakichś ekstremów po
pogoda niepewna (możliwe burze). Natomiast wskutek kilku spontanicznych
decyzji wyszła fajna górska trzysetka, w tym ponad 100km po Słowacji :)
Wyjazd
z małym poślizgiem, tj. 25 minut po północy. Na razie do Rabki a potem
się pomyśli. Jak Rabka, to droga (najkrótsza ale i najfajniejsza) jest
jedna: Wieliczka, Dobczyce, Wiśniowa, Kasina, Mszana. Przejechana
dziesiątki razy ale nigdy mi się znudzi. Hopki Pogórza Wielickiego,
zjazd w Dolinę Raby. Bardzo ciepła (jak na maj) noc: 12-15 stopni (o
świcie 10). Tak to można jechać :) Dobczyce obwodnicą, w Wiśniowej
pauza. Chyba do końca padł aparat :/ Ale miał prawo, kupiony (jako
używany) 11 lat temu, za 2 albo 3 stówki ;) Reszta zdjęć będzie z
komórki. Ale takiej współczesnej, więc zdjęcia podobnej jakości. Podjazd
na przeł. Wierzbanowską / Wielkie Drogi na którym można się rozgrzać, a
na zjeździe ochłodzić. Koło Mszany można dostrzec za plecami pierwsze
oznaki brzasku. Tzn. niebo robi się coraz mniej czarne. Jedzie się bardzo
sprawnie więc do Rabki dojeżdżam w dobrej formie, a jest po 4.
Nieśpiesznie jedząc suchy prowiant cieszę oczy wstającym powoli dniem i
zastanawiam się nad dalszym przebiegiem trasy. Stanęło na Słowacji, bo
ileż można to Zakopane/Krowiarki męczyć. A więc: Jez. Orawskie, Zamek Orawski a
może i Dolny Kubin. Się zobaczy. Krajową 7ką kieruję się na Chyżne.
Widoki ładne (Babia, Tatry), ruch zerowy. Trochę tylko niepokoi pogoda -
na wschodzie, za plecami czyste niebo a tam gdzie jadę spore
zachmurzenie. W Jabłonce jakieś tam zakupy. Słowackich pieniędzy rzecz
jasna nie mam, nawet nie wiem jaką oni tam mają walutę :D W Chyżnem na
liczniku wybija setka, czas: po siódmej. Dłuższy popas na opuszczonym
przejściu granicznym. W międzyczasie wypogadza się, to dodaje otuchy. W
ruch idą krótkie ciuchy jak i krem z filtrem. Tak przygotowany punkt 8
ruszam w nieznane, na podbój Słowacji :) Po kilku km bardzo przyjemnej
drogi na poboczu wyrasta znak który budzi pewien niepokój - że niby
droga ekspresowa za 1000m... Na szczęście okazuje się że to tylko
obwodnica Trzciany i można przejechać przez centrum (przez które i tak bym przejechał, coby zaliczyć ryneczek). Kilka zdjęć, chwila wytchnienia na ławeczce. Ryneczek zaliczony, można jechać dalej. Kończy się Trzciana, zaczyna Twardoszyn. Jedno miasto praktycznie przechodzi w drugie. Tutaj rynek ładniejszy, bo więcej zieleni. Uwagę zwraca coś będące skrzyżowaniem Wielkanocnej Palmy / wiechy budowlanej (zdjęcie). Tzn wysoki (z 20m) drewniany maszt z choinką na szczycie O.o Kilka takich dziś zobaczę, pewnie jakieś święto państwowe/kościelne. Co kraj to obyczaj. Tu też postanawiam że jadę pod Zamek a nie tylko okrążyć jezioro. Słońce nieźle już przypieka, w porywach ze 27-28 było. Kilometry szybko mijają na podziwianiu górskich, nieznanych krajobrazów i czytaniu śmiesznych Słowackich nazw, napisów itp. :) Znowu ekspresówka z możliwością objazdu i koło wpół do 11tej mym oczom ukazuje się tytułowy zamek. A dokładniej najwyższa, najbardziej imponująca jego część, dosłownie przyklejona do skały :O 112m nad lustrem rzeki Oravy, według internetów. Wrzucam coś na ząb, jakaś sesja zdjęciowa (długo musiałem czekać aż trafi się ktoś kto zrobi mi zdjęcie - mały ruch). I podejmuję decyzję żeby zaatakować Dolny Kubin, 10km w jedną stronę. Miasto, choć nieduże to efektowne. Zjazd wysoką estakadą, otoczone górami, z blokowiskami przylepionymi do wzgórz a oś widokowa rynku skierowana centralnie na Wielki Chocz (ponad 1600m n.p.m., góra wyższa od takiego np. Pilska!). Chciało by się dłużej posiedzieć, nacieszyć tą chwilą "bycia w górach" ale zaczęło się chmurzyć. Tzn chmury zaczęły przybierać inne niż białą barwy. Koło południa zbieram się więc w drogę powrotną. 10km po śladzie. W Podzamoku momentalnie ochładza się o jakieś kilka stopni! To dobrze i źle zarazem. Dobrze, bo lżej będzie jechać. Źle bo może jaka burza idzie :/ Kierunek na razie Namiestów. Bardzo fajna, górska droga z serpentynami a wdrapać trzeba się na ponad 800m. Nie ma lekko. Widoki z przełęczy wynagradzają jednak wszelkie trudy - usiane mleczami łąki, miasteczka w dolinach, horyzont zamykają góry a to wszystko przykryte coraz groźniej wyglądającymi chmurami. Szybki zjazd, kilka pomniejszych wsi i jest Namiestów. Typowe Słowackie, senne miasteczko, z tą jednak różnicą że położone nad jeziorem. Tu ochłodziło się o dalsze kilka stopni (do 17) jak też wzmógł się silny wiatr. Który będzie mnie hamował aż do granicy, przez ładnych kilkanaście km. Wespół z siłą grawitacji, bo droga powoli lecz konsekwentnie pnie się do góry. Wlokły się te kilometry strasznie a pogoda coraz bardziej niepewna. Tak coraz bardziej biało się robiło, ni to chmury ni mgła. A ja zastanawiałem tylko się kiedy lunie. Cały czas wypatrywałem potencjalnych schronień typu wiaty autobusowe, sklepy, od biedy ganki domów. Na szczęście póki co o takie obiekty nietrudno bo teren raczej zabudowany. Doszukiwałem się też kropel deszczu na nadjeżdżających z naprzeciwka samochodach ale te są suchutkie. Zabudowania kończą się, zaczyna kilkukilometrowy odcinek przez las a ja chcę jak najszybciej dotrzeć do granicy, tam na pewno znajdzie się kawałek dachu w razie czego. 16.35. Wreszcie jest. Przełęcz Glinne (znów ponad 800m), wielki budynek - wiata dawnego przejścia granicznego, jakiś maszt i inna infrastruktura. Ale ja nie o tym chciałem. O pogodzie raczej. Bo warun był bardzo ciekawy :) Jeszcze bardziej biało a jeszcze silniejszy wiatr gnał te białe kłęby, obłoki czegoś tuż ponad ziemią O.o Magicznie to wyglądało, chwilę tam zabawiłem, nawet filmik nagrałem. 11 stopni było. Ubrałem się nieco i puściłem w dół, prawie 60 wycisnąłem. Korbielów, Jeleśnia. Już trochę znane okolice, byłem w 2013, w czasie wycieczki na Pilsko. Odpocząłem pod słynną, zabytkową karczmą i ruszyłem dalej, bokami na Suchą. Po drodze podjazd na 600m ale ogólnie leciało się fajnie, bo wiatr który hamował teraz pomaga. W Suchej jeszcze sucho ;) Może kilka kropli spadło i się rozmyślił ktoś tam na górze. Wciągnąłem energy-bara, jakieś picie kupiłem i na Sułkowice. Niedługo będzie zmierzchać. Ciągle nie pada O.o Ostatni cięższy podjazd, na przeł. Sanguszki (ok. 450m). Nie powiem, trochę już dość miałem. Na szczycie zachód Słońca (umowny, bo Słońce zaszło za chmurami tak koło 15tej ;) ). Centralnie na przełęczy zaczęło też wreszcie padać :) Teraz to se może, do domu rzut beretem :P Szybki, acz nie szalony (mokro) zjazd. Sułkowice. Coś tam kapie, na szczęście nie za mocno. Pod pomnikiem wciągam ostatnie zapasy i do domu. Pada ale da radę wytrzymać. Kawałek krajówką, potem bokami przez Wolę Radziszowską. Tu trochę mocniej padało, kurtka zaczęła przesiąkać. Wreszcie Skawina, teraz to mi już bez znaczenia, niech se pada, za godzinkę będę w domku popijał piwko przy obiedzie :) I tak też się stało. Dowlokłem się o 23.20. Nieźle się zmordowałem.
Udana wycieczka, tak spontanicznie ta Słowacja wyszła. Pogoda nawet wytrzymała. Wpadło trochę nowych, nieodwiedzonych jeszcze miast i gór (przełęczy). Słowacja piękna kraina, taka bardziej "dziewicza", tzn. mniej zurbanizowana od Polski. Na pewno jeszcze nie raz tam uderzę. Minus jest taki że przy niepewnej pogodzie tak jak dzisiaj trochę strach jechać. Bo np. zdarzają się 10km odcinki bez kawałka wiaty autobusowej, nie ma gdzie się schronić przed deszczem/burzą. Ale z drugiej strony jest ta odrobinka adrenaliny, to też dobrze ;)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Łysa Góra 549
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709
Sedlo Príslop 808
Pol'any 734
Sedlo Hliny 804
Przeł. Glinne 809
Przeł. Sanguszki 480
Standardowa pauza w Wieliczce
Wiśniowa
Na przeł. Wierzbanowskiej
Zaczyna się przejaśniać
Podziękowania dla nadjeżdżającej ciężarówki za doświetlenie twarzy ;)
Odpoczynek w Rabce
Niestety zamknięty
DK7. Jak widać ruchu nie widać ;)
Rzut oka za plecy. Najwyższy szczyt to chyba Luboń Wielki
Jest i Babia
Jak i Tatry
Zakupy w Jabłonce
Jeden z piękniejszych dziś widoków
Babia raz jeszcze
Słowacja wita
Na szczęście jest alternatywa
W Trzcianie
Rynek tamże
Blokowiska wyrastające spośród pól, typowy widok na Słowacji
Twardoszyn
Wspomniana ozdoba
Słowackie klimaty
Słowacka rieka
Słowackie drogowskazy
Słowackie to i tamto
Ciekawa górka :)
Boczniejsza droga do Oravskiego Podzamoka
Oto i jest! Robi wrażenie, w Polsce takich nie ma.
Zamek Orawski
I jeszcze jedno, bo czemu by nie?
Zjazd do Dolnego Kubina
A na wprost Wielki Chocz!
Przejazd przez miasto
Rynek z imponującym widokiem na Wielki Chocz
A tymczasem zaczyna się chmurzyć. Komu w drogę temu czas.
Z powrotem pod Oravskim Hradem
Centrum miejscowości
Znaki zawsze na wyrost, tyle to tam nie było
Co nie znaczy że było lekko
Bo nie było ;)
Fajne serpentyny, widoki i perspektywa zbliżającego się zjazdu rekompensowały jednak wszelkie trudy
:D
Dla takiej panoramy warto było się tak męczyć :)
Tylko kłębiące się chmury nieco zakłócały tę sielankę
Całe łąki, całe łany mleczy. A ja byłem cały oblepiony tym żółtym pyłkiem :D
Mniej zadbana miejscowość
Tam
W Namestovie
Żółty pyłek z mleczy oblepiał wszystko
Ale urwał :O
Jeszcze selfie z jakimś groźnym Panem
Tam mogło lać
Jezioro Orawskie. Tylko tyle go dziś widziałem.
Tam sytuacja również nie przedstawiała się najlepiej
A tera tu
Ciągle jakby pod górkę
Ciekawe co za święto
Pogoda coraz gorsza
I gorsza
A tu tymczasem koniec cywilizacji!
Wpadło dziś trochę nowych przełęczy
Na granicy. Na zdjęciu tego za bardzo nie widać ale warunki były naprawdę ciekawe O.o
Tuta filmik.
Z powrotem na Ojczystej Ziemi. Gdzieś w Korbielowie.
A to w Jeleśni
13% było. Ale jakoś udało się wciągnąć na średniej tarczy, i to bez jechania zakosami :)
W Suchej Beskidzkiej
Małe wspomaganie
Charakterystyczny most na Skawie, na obwodnicy Zembrzyc.
Przeł. Sanguszki z równie charakterystycznym obeliskiem. Zaczyna padać.
Sułkowice, trochu pada.
Ileś tam ciemnych, zimnych i mokrych kilometrów dalej. Skawina.
Tego typu fotka to chyba będzie mój nowy standard przy każdej długiej trasie :)
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 13%
WYSOK MAX: 777
00.25 - 23.20
3,5l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 4 czekolady, baton energetyczny
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 300-349
Luboń Wielki & Stare Wierchy
d a n e w y j a z d u
175.50 km
27.00 km teren
10:34 h
Pr.śr.:16.61 km/h
Pr.max:55.50 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2670 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Po chwilowym ochłodzeniu przyszło coś w rodzaju babiego lata. Postanowiłem wykorzystać te na 99% ostatnie tak ciepłe dni w tym roku na kolejną górską wycieczkę. Stanęło na Luboniu Wielkim (który miał być celem poprzedniej wycieczki) + coś jeszcze na dokładkę (po głowie chodziły mi Stare Wierchy lub chociaż Maciejowa).
Wyjazd tuż po świcie, za piętnaście 7. Fajnie gdy można wyspać się a nie trzeba wyjeżdżać w środku nocy (choć oczywiście wyjazdy nocą też mają swój urok). Trochę obawiałem czy jechać w krótkich spodenkach ale poranek jak na ostatni dzień Września jest po prostu ciepły, kilkanaście stopni (min. spadło do 14). Na razie jadę standardowo - Wieliczka, Dobczyce (omijam obwodnicą), Wiśniowa. Choć oznaki jesieni są widoczne już od jakiegoś czasu to dopiero dziś urzekło piękno zieleni powoli mieszającej się z żółcią. No prawie tak pięknie jak delikatna jasna zieleń drzew na wiosnę :) Nie zatrzymuję się na jakieś dłuższe odpoczynki tylko jadę jednym ciągiem. Odkrywam też przyczynę wysokiej temperatury - wieje z południa, coś w rodzaju halnego. Aby trochę urozmaicić sobie drogę za Wiśniową skręcam na przeł. Jaworzyce. Już od dawna jest koło 20 stopni na podjeździe zdejmuję więc wreszcie kurtkę. Na przełęczy mała przerwa na ławeczkach i zjeżdżam w dół. Skręcam na Kasinkę Małą - tą drogą chyba jeszcze nie jechałem. Kawałek wojewódzką i w Mszanie wjeżdżam na krajówkę. Wyłania się cel mojej wycieczki - Luboń. Znowu wieje tak jakby w twarz. Nie chce mi się wyciągać mapy więc ciągle wypatruję zielonego szlaku. W końcu jest. Skręcam. Mała przerwa (ogarnięcie roweru, śniadanie, krem z filtrem, analiza mapy) i koło 10.30 startuję. Całkiem gorąco się zrobiło. Wychodzi mi że do szczytu jakieś 4,5km i 550m w pionie. Z picia mam litr wody, powinno wystarczyć. Początek zielonego szlaku to polna droga. Centralnie z przodu masyw Lubonia Wielkiego. Tylko coś mi tu nie pasuje. Jakaś niska ta góra mi się wydaje - można policzyć ile drzew w pionie dzieli mnie od szczytu. No i nie widać wieży telewizyjnej na wierzchołku. Ale zielony szlak to zielony szlak, jadę więc dalej. Po chwili droga wjeżdża w las, nachylenie wzrasta i jest trochę błota ale prawie wszystko do podjechania. Na jakiejś polanie nie wiem gdzie skręcić. Skręcam więc tam gdzie droga idzie bardziej do góry, wydaje mi się to logiczne. Ileś metrów dalej/wyżej okazuje się że jednak zgubiłem szlak. Nie chce mi się jednak zawracać. Wychodzę z założenia że jeśli droga pnie się do góry to prędzej czy później dobiję do niebieskiego szlaku idącego grzbietem. Kawałek dalej robi się tak stromo że zaczyna się pchanie. A jeszcze kawałek dalej droga kończy się :D I zaczyna się wspinaczka zboczem przez las. Na zdjęciu nie wygląda to jakoś extremalnie ale było naprawdę ciężko, miejscami nachylenie spokojnie mogło mieć 45'. Jakbym chciał nieść rower to pewnie nie raz bym się przewrócił. Stosowałem więc sprawdzoną technikę: wypchnięcie roweru w przód za pomocą rąk a potem krok do przodu. I tak na zmianę. Do tego przenoszenie roweru przez zwalone drzewa, to chyba kosztowało najwięcej sił. Cały czas obserwuję też wskazania altimetru jak wysoko jestem. Po jakimś czasie docieram do czegoś co przypomina drogę. Skręcam nią w prawo ale jest tak zatarasowana gałęziami zwalonego drzewa (widać na zdjęciu) że nie ma szans przebić się przez to. Więc dalej zboczem do góry, przez jeżyny i zwalone drzewa. Trochę martwi mnie coraz mniejsza ilość wody ale najwyżej w schronisku się coś kupi. W górze widać jakby koniec lasu, to dodaje otuchy, bo wydaje się że to już może być grzbiet i niebieski szlak. Albo Surówki (taka polana). Albo cokolwiek innego co pozwoli mi zorientować się gdzie jestem. No i docieram do jakiejś drogi. Jadę nią kawałek (tak chyba dało się wreszcie coś podjechać) i docieram do miejsca dziwnego. Bo wydaje się jakbym był na grzbiecie Lubonia ale nie ma tu nic: żadnego szlaku ani żadnej drogi która by szła wyżej. Wszystkie drogi (chyba 3) idą w dół! No nieźle się zdziwiłem O.o Odpocząłem chwilę, zrobiłem zdjęcia, bo widoczki fajne i w końcu ruszyłem jedną z nich. Trochę się martwiłem że nici z tego Lubonia ale zjechałem kawałek i zauważyłem ścieżkę która idzie do góry. Chyba nawet trochę dało się nią podjechać ale potem była zawalona 3 sporymi drzewami (na zdjęciu). Jakoś się przez nie przeprawiłem. Kawałek dalej między drzewami, prześwituje wieża na Luboniu O.o Ciekawe. Jeszcze kawałek dalej docieram do czerwonego szlaku. Jeszcze bardziej ciekawe. Czerwony łączy się z żółtym i jestem na szczycie. Jest koło wpół do pierwszej, więc 2 godziny zajęła mi ta wspinaczka. Na szczycie sporo turystów. Myślałem czy by nie dokupić picia w schronisku ale jeszcze trochę mi zostało. Odpocząłem z pół godzinki, porobiłem zdjęcia i ruszam w dół. Do Zakopianki zjadę niebieskim szlakiem. A ten jest na rower bardzo fajny, nie za trudny. Zresztą to też szlak narciarski więc nie może być za trudny. Większość to ubita leśna droga ale są też bardziej kamieniste odcinki, "wieczne kałuże" a nawet odrobina piachu. Sprowadzić musiałem 2 krótkie kawałki: jedną stromiznę pod szczytem a potem niżej - wielkie pochyłe na bok kamienie (próbowałem zjechać ale rower po prostu ześlizgiwał się i prawie wyrżnąłem). Zjeżdżam do Zakopianki i już wiem że po tej przeprawie mam ochotę na coś lżejszego. Stare Wierchy niebieskim z Obidowej wydają się OK. Ale żeby było jeszcze lżej to zamiast stromym asfaltem przez Ponice pojadę jak leci Zakopianką. Niby nie jest to zbyt przyjemna droga na rower ale dziś nie było źle. Bo do Chabówki raczej w dół (po drodze kupuję wreszcie zapas picia) no a potem podjazd dwupasmówką z asfaltowym poboczem. Jest jednak dość gorąco więc na Piątkowej dłuższa przerwa na przystanku. Potem dwupasmówka kończy się i na dalszej części podjazdu zaczyna się mega korek, ale na rowerze zbytnio on nie przeszkadza, bez problemu można jechać krawędzią asfaltu lub poboczem (w końcu rower górski mam). Na Obidowej wjeżdżam na niebieski szlak. A tym pod górę jedzie się tak samo fajnie i lekko, jak w dół. 200m przewyższenia na 5,4km to niewiele jak na górski szlak. Praktycznie całość do podjechania. Z wyjątkiem kilku "wiecznych kałuż" które lepiej obejść i jednego progu z kamieni. Na Starych Wierchach jestem po 16. Dłuższa przerwa, nigdzie mi się spieszy bo zjazd do Rabki to tylko formalność. Tak oglądam sobie mapy i dopiero teraz zauważam co tak właściwie odwaliłem z tym Luboniem. Zamiast jechać zielonym z Rabki Zaryte skręciłem wcześniej w inny zielony, z Raby Niżnej na przeł. Glisne :D A gdy go zgubiłem wspinałem się po wschodnim zboczu góry, chyba najstromszym, sądząc po układzie poziomic :D Niezłe jaja. Posiedziałem trochę, nacieszyłem się tą chwilą "bycia w górach" i ruszyłem w dół. Trochę chłodno się zrobiło. Czerwony szlak też super. Trochę trudniejszy - miejscami kamienie, korzenie i błoto - ale rozsądnego kalibru i w rozsądnych ilościach. Na Maciejowej przerwa pod schroniskiem. Chyba jakaś impreza trwa sądząc po wrzaskach i przekleństwach. Ludzie to wszędzie zrobią burdel, w górach też :/ Nie bardzo mi to pasowało więc po chwili zbieram się do zjazdu. Kawałek za Maciejową szlak przeradza się w łatwą polną drogę więc można lecieć naprawdę SZYBKO. Tak szybko że ledwo udało mi się wyhamować przed małym rowkiem w poprzek ;) W Rabce przejechałem się jeszcze po parku i nad rzeką, kupiłem picie na drogę powrotną. Posiedziałem pod zabytkowym kościołem (dopompowałem koła, założyłem lampki i ubrałem się) i jak zbierałem się do drogi to było już po 18, tuż przed zachodem Słońca. Droga powrotna bez przygód, Mszana, Kasina, Wiśniowa, Dobczyce. Za plecami ładny zachód Słońca (na zdjęciu), w Kasinie przerwa na ostatnią czekoladę. W Dziekanowicach załapuję na "hejnał" grany co godzinę z kościoła (przejeżdżam o 21). A i wieczorem było chłodniej niż o świcie: 13' vs 14'. Nieczęsto się tak zdarza. W domu po 22.
Udana wycieczka, nie żałuję nawet tego wypychu na Luboń. Taka mała nauczka że nawet na takiej pojedynczej, samotnej górze można się zgubić. No i fajnie się tak czasem przejść po górach a nie tylko jeździć ;) Jak tak patrzę na mapkę to ta wspinaczka to było jakieś 300m przewyższenia na 1,5km! Nieźle ;) No i jeszcze jedną rzecz zauważyłem: choć mapy Compassu bardzo dokładne (chyba najlepsze mapy Polskich gór) to na mapie B. Wyspowego nie ma ANI JEDNEJ drogi/ścieżki którą mijałem wspinając się do góry tym wschodnim stokiem! Tylko zieleń lasu i gęsto upakowane poziomice.
Zaliczone szczyty:
Przeł. Jaworzyce 576
Luboń Wielki 1022
Luboń Mały 869
Piątkowa 715
Obidowa 865
Kulakowy Wierch 840
Obiadowa ?
Jaworzyna 943
Przeł. Pośrednie 918
Jaworzyna Ponicka 995
Bardo 948
Wierchowa 940
Maciejowa 815
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502
Widoczek z Raciborska. No fatalnie że ten dom tu wybudowali :/ © Pidzej
Nad Krzyworzeką. Już tak trochę jesiennie © Pidzej
Jesiennie © Pidzej
Na przeł. Jaworzyce © Pidzej
Drogą w prawo chyba jeszcze nie jechałem © Pidzej
Wydawało mi się że to Luboń Wielki ale to raczej Szczebel © Pidzej
Zielony szlak - jak się potem okazało - nie ten zielony! © Pidzej
Odpoczynek przed uphillem na Luboń Wielki © Pidzej
Zielony szlak. Na wprost główny cel na dziś © Pidzej
Jesienny lasek © Pidzej
A tu już zgubiłem szlak ale jeszcze da się jechać © Pidzej
Tutaj już wypych © Pidzej
Widoczki po drodze: Mogielica © Pidzej
Ostatnie metry drogi © Pidzej
Wspinaczka zboczem. Nie wygląda stromo ale rower zsuwał się w dół ;) © Pidzej
Jest jakaś niby droga ale przeszkoda była za duża © Pidzej
Ileś metrów zboczem wyżej trafiłem na taką drogę © Pidzej
I to "dziwne miejsce" o którym wspominałem © Pidzej
Widoczki z "dziwnego miejsca": to chyba Gorce © Pidzej
Ze 3 drzewa do pokonania © Pidzej
Czerwony szlak O.o Coś tu nie gra O.o © Pidzej
Widok prześwitującej przez drzewa wieży BARDZO mnie ucieszył :) © Pidzej
Schronisko na Luboniu Wielkim © Pidzej
Schronisko na Luboniu Wielkim © Pidzej
Luboń Wielki zdobyty! © Pidzej
Luboń Wielki zdobyty! © Pidzej
Widoczki na północ: Szczebel & Lubogoszcz © Pidzej
Schronisko na Luboniu. Jedyne w swoim rodzaju © Pidzej
RTON Luboń Wielki © Pidzej
Schronisko na Luboniu. Jedyne w swoim rodzaju © Pidzej
Bardzo fajny niebieski szlak © Pidzej
"Wieczne kałuże" © Pidzej
Krzyż w miejscu katastrofy śmigłowca 1985r © Pidzej
Polana Surówki © Pidzej
Niebieski szlak. Odcinek łatwiejszy © Pidzej
Niebieski szlak. Odcinek trudniejszy ale dało się jechać © Pidzej
Tu też dało się jechać, ale kawałek dalej prawie wyglebiłem ;) © Pidzej
Było nawet trochę piachu © Pidzej
Skansen lokomotyw w Chabówce © Pidzej
Babia © Pidzej
I widoczek na Luboń, przed chwilą na nim byłem a wspinałem się po jego prawym zboczu :) © Pidzej
Zabytkowy kościółek na Piątkowej © Pidzej
Odpoczynek na przystanku © Pidzej
Tatry © Pidzej
Obidowa. Babia, Zakopianka i Statoil © Pidzej
Na niebieskim szlaku © Pidzej
Bardzo przyjemny szlak © Pidzej
Widoczki z niebieskiego szlaku. Tamtym grzbietem biegnie czarny szlak, wciąż nieprzejechany © Pidzej
Pauza tuż przed Starymi Wierchami. Nie śpieszy mi się nigdzie © Pidzej
Stare Wierchy © Pidzej
Czerwony szlak. Łatwy fragment © Pidzej
Kapliczka po drodze © Pidzej
Odrobina błota to fajne urozmaicenie © Pidzej
Pod schroniskiem na Maciejowej © Pidzej
Luboń Wielki raz jeszcze. Tutaj to jego prawe zbocze wygląda jeszcze stromiej ;) © Pidzej
Zjazd do Rabki. Leciało się tak pięknie że zrobiłem tylko 1 fotkę :) © Pidzej
Ciekawe drzewko © Pidzej
Oldshoolowa mapka © Pidzej
Odpoczynek pod kościołem © Pidzej
Powroty krajówkami też mają swój urok © Pidzej
Przerwa na czekoladę w Kasinie © Pidzej
No i Dobczyce © Pidzej
NACHY SREDN: 4%
NACHY MAX: 25%
WYSOK MAX: 986
6.45 - 22.10
3,83l
5 bananów, 3 kanapki z pasztetem, 2 czekolady
Serwis: pompowanie opon
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 150-199, Serwis, Terenowo
Trochę niższe górki
d a n e w y j a z d u
164.00 km
34.00 km teren
10:51 h
Pr.śr.:15.12 km/h
Pr.max:57.50 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2820 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
No to już niemal na pewno ostatni powiew lata w tym sezonie, od weekendu znaczne pogorszenie pogody. Postanowiłem go więc wykorzystać na kolejną górską wycieczkę, choć raczej jakąś lżejszą. W zasadzie to miałem jechać na Luboń Wielki (już byłem, ale dawno, w 2012). Ale im dłużej przeglądałem mapy, tym bardziej kusiły mnie nowe, niezdobyte szczyty. Ostatecznie zaplanowałem trasę jakimiś niepozornymi (na mapie) grzbietami z Kasiny do Mszany, z Mszany do Rabki + kilka gór w okolicy Rabki. Była to też taka wycieczka sentymentalna, bo wśród nich była Szumiąca i Maciejowa. Jako dziecko wiele razy chodziłem po tych górach na wakacjach. Aparat zepsuty ale wygrzebałem z szuflady 12 letniego Olympusa CAMEDIA C-310 ZOOM (3,2 Mpix :D). No i jak na taki stary aparat to robi całkiem fajne zdjęcia. Żeby nie powiedzieć że lepsze (podoba mi się zwłaszcza zielony kolor - jest bardzo zielony). Tylko coś szwankuje kontrolka baterii i nie za wiele zdjęć można wykonać na jednym komplecie aku.
Wyjazd koło świtu, czyli dopiero po 6. Jest już tak jasno że nawet nie muszę włączać lampek. W Wieliczce mała przerwa i jadę na Dobczyce. Z Raciborska widok piękny ale i trochę niepokojący. Bo wygląda na to że dolina Raby tonie we mgłach, a za chwilę trzeba będzie do niej zjechać. Nie było jednak tak źle, mgły były tylko przez kawałek. Ale zimno oczywiście było - 9'C. Mam niby cienką kurtkę, czapkę pod kask i rękawiczki, ale spodenki krótkie - no to nie był dobry pomysł ;) Dobczyce omijam mostem na obwodnicy. Śniadanie w Wiśniowej, tu ociepla się nieco. Jest tu tablica z przebiegiem Głównego Szlaku Beskidzkiego. Tabliczki z nazwą tego szlaku widziałem wiele razy na różnych szczytach ale mapę pierwszy raz. Nic dziwnego bo wyznaczony został niedawno, w 2014. Przeł. Wierzbanowska, przeł. Wielkie Drogi (obowiązkowe fotki), w Kasinie kawałek krajówką w lewo. Tu odbijam w boczną drogę i robię przerwę przed wjazdem na szlak (nie ma gdzie usiąść). Już ciepło, można się rozebrać. Do żółtego szlaku planuję podjechać jakimś szlakiem rowerowym. Co ciekawe na mapie z 2013 ten szlak jest a na nowszej z 2016 już nie ma. No i chyba wiem dlaczego. Bo pomimo że jakoś da się jechać to jest on taki jakby mocno trawiasty. Od rosy buty przemoczone kompletnie, smaru z łańcucha też chyba trochę zmyło. Dobijam do żółtego szlaku. Z początku jazda jest mało płynna bo co chwilę trzeba omijać wielkie bajora, ale czym dalej tym fajniej :) Pierwszy nowy szczyt zdobyty - Czarny Dział. Jedzie się fajnie, odbijam kawałek ze szlaku i zaliczam kolejną, nieco niższą górkę - Wsołową (malutki wypych). Zabieram się za zjazd do Mszany (też po trawie) i tak się rozpędziłem że coś ominąłem. Cofam się kawałek, trochę na przełaj polami i zdobywam Grunwald. Ciekawy z niego widok, krzyż na tle Mszany. Zjeżdżam do Mszany, przejeżdżam na drugą stronę rzeki i odpoczywam w niby parku (niby bo drzew w nim nie za wiele). Dalej ruszam czarnym. Asfalt kończy się i tu można powiedzieć że pierwszy dziś raz jest ciężko. Bo temperatura zbliża się do 30'C a polna droga taka trochę nieciągła się robi i stroma. Trochę trzeba było podepchać. Jest kolejny szczyt - Adamczykowa. Po zjeździe z niej kawałek asfaltu - jakieś przysiółki Podobina. Widać już stąd stalowy krzyż na Potaczkowej - wydaje się być na wyciągnięcie ręki! Jednak to tylko złudzienie - podjazd (a raczej podejście) solidnie mnie zmęczył. Na szczycie dłuższa przerwa. Pełno tu takiej górskiej "infrastruktury": wspomniany krzyż, zadaszony ołtarz, tablica z mapą, tabliczka z nazwą szczytu, wieża triangulacyjna, stoliki, ławeczki (niestety w Słońcu, ale udało mi się jedną przestawić pod wiatę - ale ciężka była strasznie :D ). Widoki też super, na północ Wyspowy, na południe Gorce. Dłuższy, zasłużony odpoczynek. Potem odbijam kawałek aby zaliczyć Chabówkę (szczyt nieoznaczony w żaden sposób) i zielonym/czarnym zjeżdżam do Olszówki. We wsi szukam jakiegoś sklepu bo nie wiem czy picia starczy ale nic nie ma, trudno. Skręcam w (asfaltowy) szlak rowerowy w kierunku Rabki. Do miasta jednak na razie nie zjadę bo mam tu 4 górki do zaliczenia: Groń, Polczakówka, Bania, Grzebień. No i nie wiem za bardzo co napisać o tych szczytach. Drogi różne: asfalt, betonowe płyty, drogi polne, leśne, kamieniste i gładkie, ścieżki albo na przełaj przez pola. Generalnie więcej na Słońcu niż w lesie i więcej poza szlakami niż po szlakach. Groń wypada gdzie na końcu asfaltowej drogi do jakiegoś gospodarstwa. Na Polczakówce wieża widokowa (ale jakoś nie chce mi się wchodzić, zresztą zaczyna tu migać aku w aparacie więc będę musiał się ograniczać ze zdjęciami). Szczyt Bani wypada na jakiejś małej polance w lesie a wierzchołek Grzebienia gdzieś na polu. Trochę mi zeszło to wszystko objechać i zaczyna kończyć się woda. Wjeżdżam na czerwony rowerowy/zielony narciarski. Trochę błotnista, leśna droga. Wyjeżdżam nim na znajome z dzieciństwa pola. Tu kończy mi się picie, nie za dobrze :/ A kawałek dalej jakiś pasący się byk zaczyna iść w moją stronę, pewnie zainteresowała go moja czerwona koszulka ;) Nie powiem, trochę się bałem. Odbijam ze szlaku za wyrysowaną na GPSie linią, która ma mnie zaprowadzić na Szumiącą. No właśnie - zaprowadzić :D Bo zaczyna się taszczenie roweru jakąś stromą kamienistą rynną, chyba jednak inaczej na tą górę się chodziło. W końcu docieram do znajomo wyglądającej drogi i da się jechać. Na Szumiącej jestem o 16.05. Picia nie ma, zjadam za to 2 banany - coś wody w nich pewnie jest. I zjeżdżam na taką niby przełęcz, znajome miejsce. Wracają wspomnienia z dzieciństwa. Wciągam ostatniego banana i ruszam zielonym pieszym/niebieskim rowerowym na Maciejową. Po chwili ciężki wypych - ale jakoś znacznie krótszy mi się on dziś wydaje. Potem dosłownie kilometr (trochę błotnistą) drogą, w tym przejazd przez strumyk i już zjeżdżam czerwonym na Maciejową - jestem tu o 16.45. Choć widoczność niespecjalna (Tatr dziś nie widać) to i tak jest pięknie. Chciałoby się posiedzieć, jak dawniej, pod wielkim modrzewiem ale pić się chce. Zjeżdżam więc do Rabki. Czerwonym, potem czarnym (stromy, nie wszystko zjechałem) do asfaltu. Asfaltu jednak brak, bo nowy kładą. Ale jadę po tych kamieniach, przynajmniej trochę więcej terenu będzie można wpisać ;) Jakaś (tańsza od mineralnej!) orenżada w znajomym drewnianym sklepiku i zjeżdżam do centrum, odpocząć pod kawiarnią zdrojową. W zasadzie to planowałem zaliczyć dziś jeszcze jedną górę (Krzywoń) ale odpuszczam, czasem trzeba powiedzieć dość i posiedzieć sobie na ławeczce. O 18 zbieram się w drogę powrotną. Zachód Słońca łapie mnie koło Mszany. W Kasinie planowałem zobaczyć po drodze jedną rzecz - wg. mapy jest tu "pomnik z wieży czołgu Vickers 1939r.". Błądzę trochę po polach aby go odnaleźć, ale odpuszczam, bo już prawie całkiem ciemno. Powrót do domu bez przygód. Trochę chłodno (ale nie aż tak jak rano), kurtka i czapka ponownie wchodzą do użycia. W Dobczycach przerwa na czekoladę, do zjeździe do Wieliczki jak zawsze dokręcam ile się da. W domu po 22.
Udana wycieczka, kolejne szczyty do kolekcji, choć niewysokie to jednak trochę wysiłku kosztowały. No i przypomniały mi się piękne chwile z dzieciństwa - wycieczki na Szumiącą i Maciejową z rodzicami.
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502 x2
Przeł. Wielkie Drogi 562 x2
Czarny Dział 673
Wsołowa 624
Grunwald 513
Adamczykowa 611
Potaczkowa 746
Chabówka 705
Groń 619
Polczakówka 588
Bania 609
Grzebień 679
Szumiąca 841
Maciejowa 815
W Wieliczce. Już jasno © Pidzej
Mgły w dolinie Raby. Powoli zabudowują mi widoczek z Raciborska :/ © Pidzej
Mgły w dolinie Raby. Trzeba będzie w nie zjechać © Pidzej
Dziekanowice. Zjazd w mgły © Pidzej
W Wiśniowej © Pidzej
Szlak ma dość pokrętny przebieg © Pidzej
Wiele z nich mam już zaliczone, w tym wszystkie >1000. Mogli by się trochę postarać, Modyń powtarza się 2x :/ © Pidzej
Widoczek z przeł. Wielkie Drogi. Pola już zaorane © Pidzej
Widoczek z przeł. Wielkie Drogi. No ładną zieleń robi ten aparat :) © Pidzej
Widoczek z przeł. Wielkie Drogi © Pidzej
Odpoczynek przed wjazdem na szlak. Nie ma gdzie usiaść © Pidzej
Początek mocno trawiasty i mokry © Pidzej
A na żółtym nie lepiej © Pidzej
Nowy szczyt zdobyty! Nie mam statywu © Pidzej
Czarny Dział © Pidzej
Wieża triangulacyjna © Pidzej
Żółty szlak. Potem było już tylko lepiej :) © Pidzej
Żółty szlak © Pidzej
Żółty szlak. No naprawdę fajny © Pidzej
Kolejna górka © Pidzej
A to chyba głóg © Pidzej
Wsołowa © Pidzej
Widoczek na Mszanę. Po lewej Szczebel, po prawej Lubogoszcz © Pidzej
Odbijam na Grunwald. W tle chyba Luboń © Pidzej
Gdzieś tu wypada szczyt Grunwaldu © Pidzej
Na 1. planie krzyż na Grunwaldzie, na 2. Mszana a na 3. Szczebel © Pidzej
Odpoczynek w Mszanie © Pidzej
Kolejne pasmo, kolejny, czarny szlak © Pidzej
Kolejne łupy do kolekcji :) © Pidzej
Wyłania się krzyż na Potaczkowej. Niby blisko a jednak daleko © Pidzej
Wreszcie jest © Pidzej
Potaczkowa © Pidzej
Na szczycie sporo "infrastruktury" © Pidzej
Widoczki ze szczytu. Gorce © Pidzej
Krzyż raz jeszcze © Pidzej
Gdzieś tu wypada szczyt Chabówki. Oznaczeń brak © Pidzej
Szlak rowerowy. Niby asfalt ale 20% tu jest © Pidzej
Groń. Gorpodarstwo na szczycie © Pidzej
Polna droga © Pidzej
Polczakówka. Na wieżę nie wchodzę, nie chce mi się i oszczędzam aku © Pidzej
Na tej polance wypada szczyt Bani © Pidzej
Jakaś tam fajna droga © Pidzej
A tu jest wierzchołek Grzebienia © Pidzej
Widoczek na Gorce. Jedna z tych gór to na pewno Szumiąca ale nie wiem która © Pidzej
Inna droga © Pidzej
Czerwony rowerowy/zielony narciarski © Pidzej
Polanka. Często tu odpoczywaliśmy © Pidzej
Nie wygląda stromo ale to mozolny wypych na Szumiącą © Pidzej
Szumiąca zdobyta! © Pidzej
Kolejne miejsce, kolejne wspomnienia. Niby przełęcz pod Szumiącą © Pidzej
Strumyk na szlaku. To źródła Słonki © Pidzej
Zjazd na Maciejową © Pidzej
Widoczność była słaba a na zdjęciu to już w ogóle nic nie wyszło © Pidzej
Pod tym modrzewiem często siedzieliśmy © Pidzej
Remont drogi w Rabce. Jechało się ciężko ale wpadnie trochę więcej terenu ;) © Pidzej
Odpoczynek pod kawiarnią zdrojową © Pidzej
Barwy w parku zdrojowym już takie jakby jesienne © Pidzej
Księżyc nad Ćwilinem © Pidzej
Takie tam w Dobczycach. Zdjęcia w trybie nocnym wychodzą temu Olympusowi nienajgorzej © Pidzej
NACHY SREDN: 5%
NACHY MAX: 29%
WYSOK MAX: 863
6.05 - 22.05
4l
6 bananów, 4 bułki z pasztetem, 2 czekolady
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 150-199, Terenowo
Beskid Mały, Beskid Śląski
d a n e w y j a z d u
280.26 km
0.00 km teren
13:53 h
Pr.śr.:20.19 km/h
Pr.max:63.00 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2998 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Dziś miałem w planach jakąś traskę po górach typu Zakopane/Krowiarki ale prognozy pogody dla tego rejonu nie były zbyt zachęcające. Postanowiłem więc pojechać też w góry ale bardziej na zachód, tam burze miały dotrzeć dopiero wieczorem. Ostatecznie wyszła mi trasa śladem pewnej wycieczki z 2013r., tyle że przedłużona o powrót na kołach do domu. W planie 4 przełęcze, jedna górka i kilka miast po drodze. Pogoda ma być upalna więc pojechałem na krótko a z dodatkowych ubrań zabrałem tylko cienką kurteczkę i czapkę pod kask (które i tak nie były potrzebne). Wyjazd punkt 2. Śniadanie w Skawinie. Wschód Słońca między Skawiną a Wadowicami. Dość ciepło, min. to dziś 14'C. Przed Andrychowem ciekawe zjawisko, wjeżdżam w taką jakby strefę ciepłego powietrza i temperatura szybko się podnosi. Czas na pierwszą dziś przełęcz - Kocierską. Nachylenia rozsądne więc podjazd idzie gładko. Na zjeździe trochę zmarzłem. Po drodze piękne widoki na Beskid Śląski i jez. Żywieckie. Słońce coraz bardziej przypieka, w Żywcu chodzi więc do użycia krem z filtrem. Z Żywca wyjazd boczną drogą (po drodze browar) dalej kawałek krajówką i podjazd na kolejną przełęcz - Koniakowską. Ciężko bo nachylenie dochodzi do 19% a w dodatku zaczyna się upał. Mijam pełno zjeżdżających w dół kolarzy, pewnie jakiś wyścig. Niektórym hamulce wydają straszne dźwięki ;) Po drodze nie mogłem rzecz jasna odpuścić Ochodzitej. Podjazd na stojąco (pewnie ponad 20% tam jest) w asyście dopingujących ludzi ;) Krótka przerwa z podziwianiem widoków i ostrożny zjazd. Kupuję zapas picia i jestem gotowy na podjazd na Kubalonkę. Znów mijają mnie kolarze, tym razem jadący pod górę. W sumie to jadą niewiele szybciej ode mnie, dziwne. Na przełęczy atmosfera trochę nerwowa bo kierowcy kłócą się z policją o zamkniętą na czas wyścigu drogę. Pora na zjazd. Do Wisły wjeżdżam ok. południa. Szukam ławki w cieniu i urządzam ok. godzinną przerwę. Przede mną ostatnia przełęcz - Salmopol. Kupuję przedrożoną zimną wodę i jestem gotowy na podjazd. Trochę przeszkadza otarcie na lewej pachwinie. Upał osiąga apogeum jadę więc do cienia do cienia co chwila zerkając na wskazania altimetru czy to już blisko. Potem piękny zjazd, B-B jakieś 600m niżej. Tutaj przerwa w cieniu na jakimś skwerze. Ze zmęczenia wyrzucam pustą butelkę do kosza na psie odchody (chociaż kosz na śmieci miałem przy samej ławce) :D Wyjazd z B-B jakąś dwupasmówką a potem boczniejszymi drogami na Kęty (po drodze fajny leśny odcinek). W Kętach długo szukam jakiegoś bezpiecznego sklepu (rower na widoku) żeby kupić picie, w końcu się udaje. Odpoczynek gdzieś pod płotem i kierunek: Zator. Chyba dobrze że już wyjechałem z gór na południu zaczyna się chmurzyć. W Zatorze jakaś impreza na rynku odpoczywam więc na przystanku za miastem. Jestem już nieźle zmęczony ale czekolada jakoś stawia mnie na nogi, no i temperatura spada wreszcie poniżej 30'C. Miałem wracać bocznymi drogami przez Łączany ale już nie chciało mi się kombinować i pojechałem krajówką. Wygląda na to że idealnie trafiłem z pogodą bo dopiero teraz z tyłu (zachodu/południa) nadciąga front deszczowy/burzowy. Otarcie na nodze przeszkadza coraz bardziej. Wpadam na genialny pomysł - upycham do spodenek duży, złożony na kilka razy worek foliowy :D I to działa - jedna warstwa worka przykleja się do rany a pozostałe ślizgają się po sobie. Nic nie boli więc od razu jedzie się lepiej. W Skawinie (tu łapie mnie zmrok) nawet się nie zatrzymuję. Na osiedlu poszukiwania otwartego sklepu aby kupić zimne piwko i do domu. Udana wycieczka.
Zaliczone szczyty:
Przeł. Kocierska 718
Przeł. Koniakowska 766
Ochodzita 894
Przeł. Kubalonka 761
Przeł. Salmopolska 934
Skawina
Wschód Słońca
Wadowice
Andrychów
Kocierz
Widoczek na jez. Żywieckie i Beskid Śląski
Żywiec
Węgierska Górka
Wiadukt w Milówce
Podjazd na przeł. Koniakowską
Podjazd na przeł. Koniakowską
Widoczek z przeł. Koniakowskiej
Widoczek z Ochodzitej
Ochodzita
Ochodzita
Podjazd na Ochodzitą
Widoczek z trasy
Prawie Kubalonka
Przeł. Kubalonka
Zjazd do Wisły
Wisła
Takie coś unosi się w Śląskim powietrzu
Ściąga ;)
Wisła w Wiśle
Skocznia w Wiśle
Salmopol
Szczyrk
Bielsko-Biała
Nad S69
Leśny odcinek przed Kętami
Soła
Kęty
Nad górami zaczyna się chmurzyć
Jakaś impreza w Zatorze
Odpoczynek na przystanku
Z tyłu nadciąga front
Słynna 15ka zamieniona na 11kę. A w rzeczywistości jest 9%.
Skawina
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 19%
WYSOK MAX: 922
2.00 - 22.30
7,25l
6 bułek z szynką/serem, 5 bananów, czekolada
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299