Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Powrót pociągiem

Dystans całkowity:62261.58 km (w terenie 289.50 km; 0.46%)
Czas w ruchu:1232:54
Średnia prędkość:18.48 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:240690 m
Liczba aktywności:217
Średnio na aktywność:286.92 km i 14h 00m
Więcej statystyk

Rower uczy pokory

d a n e w y j a z d u 440.50 km 0.00 km teren 25:02 h Pr.śr.:17.60 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2650 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 1 września 2018 | dodano: 04.09.2018





https://photos.app.goo.gl/9fFs5BzCaPmCzHDy7

No i nadszedł wrzesień. Dla niektórych początek końca sezonu, dla innych początek sezonu na krioterapię, tj. zimne noce i lodowate poranki w trasie ;) Zachęcony sukcesem sprzed dwóch tygodni postanowiłem pyknąć lekkie, przyjemne no i w ogóle lajtowe 400+. Tzn. tak mi się przed wyjazdem wydawało, że jest to dla mnie dystans po prostu śmieszny, ale nie uprzedzajmy faktów ;) Za główny cel tym razem obrałem Zamość. Roztocze/Wyżyna Lubelska czyli tereny mi nieznane/znane tylko trochę. Cel poboczny to Jarosław – stąd planuję wracać pociągiem. Miasto raptem 220-230km odległe od Krakowa, w którym jakimś jednak cudem przez te 8 lat rowerowej tułaczki nigdy jeszcze nie byłem (!).

Start jak zawsze, sobotnim późnym porankiem. Tak, 7 rano to jest dla mnie późny poranek. Cały poprzedni sezon startowałem bowiem o północy, z piątku na sobotę. W końcu doszedłem jednak do wniosku że fajnie byłoby jeszcze trochę pożyć a nie zejść na zawał w wieku 35 lat. W te kilkuset km trasy wyruszałem po 1-2 godzinach snu, a w moich żyłach płynął energetyk, a nie krew ;) Teraz przed trasą śpię po 6-8h a spożycie napojów energetycznych ograniczyłem tak o połowę, i w ogóle coraz lepiej znoszę takie dystanse. Sobotni późny poranek jak przystało na wrzesień jest chłodny i mglisty. Taki stan rzeczy utrzymuje się jednak tylko do Niepołomic, potem znowu Słońce zaczyna dawać radę. O nadciągającej jesieni przypominają już tylko gdzieniegdzie żółtawe drzewa Puszczy Niepołomickiej. Zaczyna też delikatnie wiać, niestety nie w tę stronę co trzeba, i tak będzie przez większą cześć odcinka do Zamościa. Na przystanku przed Szczurową znajduję 50 groszy :) Potem, na innym znajdę jeszcze kolejne 2 grosze. Muszę częściej przyglądać się podłożu gdy robię popas na przystankach. W Szczurowej (cóż za romantyczna nazwa) Słońce przygrzewa już naprawdę mocno. Dłuższa pauza, plus zakupy. Z ciekawszych rzeczy na tym 100km plaskatym odcinku przez rolnicze okolice to chyba tylko Raba i Dunajec. Dwie górskie rzeki uchodzące w tych okolicach do Wisły. Aha, zapomniał bym – jest też przecież przecudnej urody galeria w Żabnie ;) Wstydzili by się coś takiego nazywać „galerią”. Bardziej pasował by tu napis „pawilon handlowy”. Samo centrum tej mieściny, ryneczek, plac, skwer, jak zwał tak zwał, bardzo ładne. Pod rozłożystym dębem urządzam kolejne posiedzenie, połączone z pierwszą aplikacją kremu z filtrem. Za miastem rzucający się w oczy napis „Ave Maryja”, zawsze robię mu zdjęcie gdy tędy jadę. Odcinek od Dąbrowy Tarnowskiej do Radomyśla pokonuję drogą niższej kategorii, powiatową. Pierwsze dłuższe leśne odcinki i pierwszy pomnik-samolocik (Mielec i jego peryferia to takie bardzo „lotnicze okolice”). W Mielcu, pierwszej większej mieścinie na trasie jestem koło 16tej. Jest to bez wątpienia miasto pełne kontrastów. Mają tu inżynierów potrafiących projektować samoloty ale z kolei tłuki od drogownictwa zwykłej DDR zbudować nie potrafią. A te 1500% normy? Pff, nie ma się czym chwalić, co to jest 1500%. To jest nic - w Rybniku mają ponad 3000%, i nie wieszają z tego powodu banerów. Podziwiając przemysłowe instalacje Kronospanu i innych trucicieli opuszczam ten kurwidołek który zużyciem kostki Dauna i znaków z zakazem dla rowerów przegrywa chyba tylko z Tarnowem (ale to żadna hańba przegrać z Tarnowem, Tarnów to inna liga po prostu). W Mielcu nic nie kupiłem, zakupy robię więc w wiejskim sklepie kawałek dalej. A wiejskie sklepy, i to nie tylko te malutkie, czasem nawet markety typu ABC często mają ten sam mankament: z lodówki można kupić wyłącznie piwsko, napoje/wodę mają tylko ciepłe… Bocznymi dróżkami przez leśne ostępy docieram do Nowej Dęby. Ta miejscowość kojarzy mi się z kolei bardzo pozytywnie a to za sprawą przebiegającej tędy tradycyjnie trasy BBTouru i punktu kontrolnego. Słońce chyli się ku zachodowi, niestety nie da się nie zauważyć że coraz wcześniej, bo chwilę po 19tej. Rzeczą której nie mógłbym nie zrobić zdjęcia są rosnące tu przy drodze całe kępy, całe łany małych jasnofioletowych kwiatuszków. W następnej miejscowości, Bojanowie już prawie całkiem ciemno. W kolejnej wiosce której nazwy nie pomnę pauza przy akompaniamencie hitów disco polo, z dyskoteki/wesela po drugiej stronie drogi. Ubrawszy się nieco wyruszam w 10km „odcinek specjalny” tj. nocny przejazd przez Puszczę Sandomierską. Lubię takie odcinki, jest ta odrobinka adrenaliny, że mnie jakiś zwierz staranuje albo i pożre, razem z rowerem. W Nisku zwiedzam przejazdem jakiś parczek/ryneczek/pomniczki, standardowe raczej sprawy, ot nie wyróżniająca się niczym na + ani - mała mieścinka. Po czym wskakuję na krajową 19teczkę. San przekraczam niestety nocą i nic nie widać, jedyna fotka dokumentująca ten fakt to ta oto tabliczka. Pierwszą senność zapijam dużym RedBullem na ulokowanej w ciemnym lesie zadupiastej tankszteli (©Gustav) sieci(?) „Huzar”. Na uwagę zasługuje tu cena – 7,99zł za 473ml. Co daje 16,91zł za litr. Dla porównania BePowerki z Biedry są po 1,69 za litr / 1,25 w promocji. Czyli odpowiednio: 10 i 13,5 razy taniej (i na pewno nie są 10/13,5 razy gorsze). Nie żebym narzekam, że drogo, przecież nikt mi nie kazał tego kupować. Ot taka ciekawostka , zawodowo zajmuję się rozliczeniami i lubię sobie tak czasem trochę policzyć. Od razu więcej mocy po tym strzale. Do Janowa Lubelskiego dojeżdżam o północy. Poza takimi standardami jak te wymienione w Nisku: jest pierwszy drogowskaz na Zamość! Znaczy się niedaleko już! Albo i daleko. 75km. Jeszcze kilka cięższych chwil, kryzysów i narzekań na ciężki żywot rowerzysty przede mną. Póki co jednak nie jest źle. Księżycowa, bezchmurna, niezbyt chłodna noc, nieskalany ścieżkami rowerowymi gładki asfalt krajówki i płynący wciąż w żyłach RedBull szybko dopychają mnie do Frampolu. Centrum miasteczka ominąć nie mogłem, nie żebym przejmował się zakazem dla rowerów na obwodnicy – po prostu zaintrygowała mnie zarówno jego nazwa jak i rzut, plan, układ, jak zwał tak zwał, tej miejscowości. Patrząc na mapę – jest ona po prostu kwadratowa a układ ulic prawie że symetryczny. Tu wreszcie senność zaczyna mnie morzyć do tego stopnia że kilka 3/5 minutowych drzemek sobie uciąłem. Z powrotem wskakuję na krajówkę. Następne większe miasteczko to dopiero Szczebrzeszyn. Spać się już nie chce ale powoli zaczyna się kolejny kryzys. Choć nie jest ciepło to od jakiegoś czasu chce mi się jednak pić, a kupić nie ma gdzie. Do tego ni stąd ni z owąd wyrasta mi tu jakiś podjazd. 6% / 100m UP, tak wynika ze śladu. Niemożliwe, przecież w Polsce podjazdy są tylko na południu?! Choć w porównaniu z tym co się jeździło np. po Słowacji jest on śmiechu warty to jednak dał mi trochę w kość, bo byłem coraz bardziej spragniony i głodny. Tzn. jeść miałem co ale pić nie. Z kolei zjem i zacznie mi się chcieć pić jeszcze bardziej. Trzeba jechać, żeby jak najszybciej znaleźć jakaś stację i zatankować. Na odcięciu po prostu spory kawałek jechałem. W końcu jest szczyt. Widać już pierwsze oznaki wstającego dnia. Albo raczej kończącej się nocy, aż tak jasno jak na tym zdjęciu to tam nie było. Długi, chłodny i lekko mglisty zjazd i wreszcie jest Szczebrzeszyn, i świt. Zdjęcia ze słynnym Chrząszczem rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Fotka taka sobie, bo zginął mi statywik i robiłem je opierając telefon o puszkę Sudocremu ;) Poza tym jakiś tam rynek, centrum handlowe, dumny napis ale ciągle nie ma tego co dla mnie w tej chwili najważniejsze – otwartego sklepu/stacji. Pić! Na wylocie wiele obiecujący znak że stacja, ale to jakiś malutki auto gaz tylko… Odkrycie ciekawostki typu „ostatni wiatrak na Roztoczu” jest dla mnie marnym w tej chwili pocieszaniem. W telefonie znajduję BP. 6km za miastem. 6 bardzo długich i bardzo suchych km. Wreszcie jeeeest. Duża herbata, dwie zapiekanki i pół Blacka tam wchodzą. Nie piłem od jakichś 80km, ostatni był RedBull na wspomnianym Huzarze. 50%->90% mocy. Powoli wstaje nowy dzień a ja zbliżam się do Zamościa. Po drodze jakieś tam dożynkowe instalacje oraz tablica upamiętniająca nadanie praw miejskich (1580r, czyli bez szału raczej). No i jest. Zamość. Dochodzi 8 rano, na liczniku prawie że okrągłe 3 stówy. Zanim zabiorę się za zwiedzanie trochę jednak pokimię sobie na przystanku (drugi i ostatni raz w tej trasie, potem to już tylko w pociągu). Peryferia miasta raczej takie zaniedbane, rozlatujące się chodniki i dziurawy asfalt. Na plus małe natężenie ścieżek rowerowych. Park – średnia półka. Są ładne stawki i kładeczki ale alejki biedne, jakimś piochem wysypane. Starówka to jednak co innego. Mury miejskie, fosa, bramy – mnóstwo tego przetrwało! Ratusz natomiast to już majstersztyk. Zdecydowanie jeden z najładniejszych jakie widziałem. Odpocząłem trochę na rynku, zmyłem z siebie skorupę z kremu/potu/pyłu/muszek po całodobowej jeździe i trochę się przebrałem. W międzyczasie Słonko znowu zaczęło przygrzewać, czyli warstwa syfu zaraz zacznie odrastać :) Pozwiedzałbym coś więcej, ale coraz to częściej przeliczam kilometry i czas. Pociąg z Jarosławia 19.13. 10 godzin i 140km. A ja jeżdżę bardzo, bardzo wolno. Po prostu trzeba się zbierać. Bo ja nie lubię się spieszyć. Tzn. wolę jechać sobie powoli i mało odpoczywać niż zasuwać i często odpoczywać. Jednak jakoś skręciło mi się w bok zamiast w krajówkę a że nie chciało mi się zawracać to nadłożyłem trochę km. Myślałem też że te zbiorniki wodne na mapie to jakieś jeziorka, zalewy a to tymczasem stawy rybne tylko. Cóż, przynajmniej ciekawy znak drogowy zobaczyłem. Takiego jeszcze nie widziałem, pewnie jakaś nowość w kodeksie drogowym, unijna może? Wreszcie dobijam do krajowej 17teczki. Na plus: jestem na dobrej drodze wreszcie, i zaczyna też wiać w plecy. Na minus – pagórkowato. Tzn. ten minus byłby plusem, gdyby nie to że zaczyna mnie boleć noga. Prawa, w okolicy gdzie czworogłowy (ta wewnętrzna, przednia głowa) dochodzi do kolana. Nie jest dobrze, podjazdy robię głównie lewą nogą, prawą tylko delikatnie coś tam muskam pedał. Jeżdżę na platformach a nie zatrzaskach, więc idzie to nieporadnie. Szkoda że dopiero teraz, w domu wpadł mi taki pomysł: jak mi się tak kiedyś przytrafi podobna kontuzją to po prostu przywiążę sobie buta u zdrowej nogi jakimś trokiem albo przykleję taśmą do pedału :) I będę miał SPDa :) Okolice odludne, pogoda piękna i droga też fajna. Tylko ta noga przeszkadza :/ Natomiast takie coś to już mnie w ogóle zaskoczyło – serpentyny że można poczuć się jak w górach! Tu też było te ~100m UP. Tym razem tankuję na Moye’j (jak to odmienić?). Wciągam jakieś tam izo, energybara ale mimo to i tak ciężko idzie, wloką się te km strasznie. Docieram do Tomaszowa Lubelskiego. Nie mam już siły na jakieś tam pozowane fotki, tylko trzy szybkie strzały robię. I dalej, na Bełżec, potem w wojewódzką. Bo tą krajówką na Ukrainę bym zajechał. Zresztą widziałem jednączerwoną tabliczkę: „Obszar nadgraniczny”. Nigdy nie zajechałem tak daleko na wschód Polski, jak w tej trasie. W Bełżcu odbijam na Jarosław, w DW865. Nawierzchnia gorsza za to wiatr bardziej pomaga. No i co najważniejsze, noga prawie całkiem przestaje boleć O.o Zupełnie nie wiem na czym to polega ale zdarzyło mi się kilka razy że jakiś mięsień, kolano czy kostka bolą przez 50, 150 czy nawet 300km a potem tak prostu bez powodu przestają. Przez kawałek jeszcze pagórkowato, wrażenie przebywania w górach potęgują lasy o dużym udziale drzew iglastych, i to nie jakichś tam sosen tylko świerków/jodeł. Im dalej jednak na południowy zachód tym bardziej płasko. Narol, Cieszanów, Oleszyce, to z takich większych miejscowości. Kilka odpoczynków na jakichś tam przystankach/leśnych wiatach, tankowanie na jakimś tam BP czy innej Żabce. Ciągłe przeliczanie czasu/km psuje radość z jazdy. Nie lubię tak. Na pociąg pewnie zdążę ale Jarosławia to ja sobie nie pozwiedzam… Niby jest następny pociąg po 22giej, ale nie wozi rowerów. Można by rozebrać i w folię go, tak z Gdańska ostatnio wracałem. Wziąłem nawet z domu w tym celu rolkę taśmy i kilka worków na śmieci. Ale jak sobie przypomnę ile roboty jest z tym pakowaniem to mi się odechciewa. Po prostu cisnę na ten o 19tej. No i nie myliłem się, zdążyć zdążyłem, na dworcu 25 minut przed odjazdem. Bilety w kasie zdążyć kupiłem, dwie paczki chipsów z automatu na drogę też. O zwiedzaniu rzecz jasna nie ma mowy, nawet na rynku nie byłem :/ Pomniczek, dworzec i peron, tyle mam z tego miasta. Podróż minęła szybko (2,5h) i bez zakłóceń. Wi-fi nie było, więc radia posłuchałem, trochę się zdrzemnąłem. Z ciekawostek – taką sobie ktoś znalazł miejscówkę na nocleg :D Koleś wspiął się jak pająk po stelażu na bagaże i położył dokładnie nad moim fotelem. Pomimo że był raczej drobnej postury to trochę się bałem, nie wiem do jakich ciężarów te półki są przystosowane. Na Głównym przed 22, dyszkę dokręciłem, w domu przed 23.

Nie licząc tego spieszenia się na pociąg to udana trasa, Roztocze to bardzo przyjemne, sielankowe bym powiedział odludzia. Trochę jednak nauczyła mnie pokory, podjazdy są jednak nie tylko na południu Polski a po 400km też można być zmęczonym, gdy podejdzie się zupełnie bez respektu do takiego dystansu. A tak właśnie podszedłem, po co kupować picie, przecież jak się kawałek pojedzie bez to się nic nie stanie. A i rower będzie ciutkę lżejszy. Lżejszy no to przecież szybszy. No pewnie będzie o 0,1% procenta szybszy ale ja na odcięciu będę o 50% słabszy. Po co ubierać chłodnym porankiem długie spodnie, zmarznę to będę zmarznięty, od tego się przecież nie umiera. No nie umiera się, ale można coś sobie przechłodzić w nodze i ta noga może potem boleć. Itp. itd. Wiadomo o co chodzi – rower uczy pokory.

11,373l (w tym 2l energetyka)
7.05 - 22.45

nowe gminy: 22

Podkarpackie: 10
Cmolas
Majdan Królewski
Nowa Dęba
Bojanów
Narol
Cieszanów
Oleszyce
Wiązownica
Jarosław - obszar miejski
Jarosław - teren wiejski

Lubelskie: 12
Dzwola
Frampol
Radecznica
Szczebrzeszyn
Zamość - obszar miejski
Zamość - teren wiejski
Łabunie
Krynice
Tarnowatka
Tomaszów Lubelski - obszar miejski
Tomaszów Lubelski - teren wiejski
Bełżec


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Nad Morze!

d a n e w y j a z d u 710.81 km 0.00 km teren 38:13 h Pr.śr.:18.60 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4300 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 18 sierpnia 2018 | dodano: 21.08.2018





https://photos.app.goo.gl/BdnYkD9xRyg1zBda9

„Nad Morze”. Tak zatytułowana trasa miała pojawić się na tym blogu już rok temu, kiedy to w ostatnim chyba rozsądnym momencie (przełom września i października) postanowiłem ten ambitny cel zaatakować. No i prawie się udało. Prawie – bo do końca stałego lądu miałem tak ze 3km w linii prostej. Po prostu tak cieszyłem się z dotarcia do Gdańska że zapomniałem że tak właściwie to ja chciałem zobaczyć otwarte morze a nie zabytkowe miasto. Bądź co bądź bardzo ładne ale bardzo ładnych miast to ja już dużo widziałem a morza jeszcze nigdy (naprawdę). Długo sobie potem plułem w brodę. Inna sprawa że włóczenie się po plaży zimną i wietrzną październikową nocą (wtedy dojechałem) to nie to samo co włóczenie się po plaży letnim gorącym popołudniem. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Zachęcony utrzymującą się w tym sezonie równie wysoką co w zeszłym, formą już od jakiegoś czasu planowałem powtórkę. Mając w tym roku na koncie 3x400+ i 1x500+ uznałem że jestem gotowy. Od ostatniej długiej (400+) trasy minął miesiąc, więc zregenerowany byłem w 100%, i nie przeszkodziła w tym nawet gleba sprzed 2 tygodni. Co prawda kilka dni kulałem na jedną nogę ale już w zeszłą niedzielę było ok. Kolano nie bolało po 40km przejażdżce po mieście, więc i po 700km nie powinno ;) Środę (15 sierpnia, święto) prawie całą przeznaczyłem na przygotowania, tj. wyrównywanie deficytu snu ;) Z kilkanaście godzin spałem. Przed trasą, w nocy z czw./pt. spałem normalnie (7 godzin). Z innych przygotowań, poza standardowym ogarnianiem roweru, zakupiłem najdroższe gripy w życiu – Ergony GP5 za 2,5 stówki. Największe (bo praktycznie jedyne) kolarskie dolegliwości (ból, drętwienie) dotyczą u mnie bowiem dłoni. Ostatnią rzeczą z przygotowań o której warto wspomnieć to dobór trasy – zaplanowałem ją tak, żeby jak najwięcej jechać nieznanymi mi jeszcze okolicami. Tzn. wiadomo, cudów nie ma, pierwsze 200km, do Opoczna zjeżdżone mam. Ale cała reszta to już dziewicze dla mnie tereny. To raz. A dwa – niemal żadnych dużych miast po drodze (chyba tylko Elbląg się tu załapuje pod „duże miasto”, ponad. 100 tys.). Ogólnie lubię sobie pozwiedzać duże miasta ale jednak te światła, ścieżki, zwiedzanie, zdjęcia, zajmuje to za dużo czasu. Do tego spory wybór połączeń kolejowych i można wpaść na głupi pomysł skrócenia trasy, uznając takie miasto za alternatywny cel podróży.

Piątek (urlop), godz. 6.00. Dzwoni budzik. Zbieram swoje zaspane nieco zwłoki, łazienka, herbatka, 10-krotne sprawdzenie czy wszystko wziąłem (telefon i pieniądze – sprawdzenie 100-krotne) i o 6.55 stoję przed blokiem gotowy do drogi. Albo i nie. Chłód lekko mglistego poranka przypomina mi że nie wziąłem kurtki (mam tylko p/deszczową). Wracam się po wiatrówkę, i startuję. Godz. 6, minut 55. Ahoj przygodo! Kraków opuszczam przez Bieżanów, Rybitwy, Nową Hutę (blokowiska/przemysłowe okolice). Na wyjeździe z miasta mgły ustępują i zaczyna się piękny, sierpniowy dzień. Słomiane, nieraz bardzo pomysłowe dekoracje w mijanych wsiach informują o końcach żniw. Przyjemną, idealną na rozgrzewkę lekko pagórkowatą DW776 docieram do Proszowic. Tu wciągam śniadanko, oprócz bułki z czymśtam złożone również z pomidorków i rzodkiewek. Na razie sama zdrowa żywność, ale potem będzie jak zawsze – hot dogi z Orlenów + zapiekanki z Lotosa zapijane hurtowymi ilościami Coli/Pepsi ;) Kończę tę przydługą sjestę, i obieram kurs na Skalbmierz. Bezkres pół uprawnych, jak okiem sięgnąć dywan z żółtych, brązowych, zielonych prostokątów, przykrywający falistą powierzchnię ziemi, z rzadka usiany niewielkimi skupiskami drzew i domków. Hmm. W sumie to tak wygląda chyba większość Polski, z tym że słowo „falistą” trzeba by zamienić na „płaską” ;) Ale to nieważne - dziś jest taki dzień że podoba mi się wszystko i wszystko jest dla mnie niesamowicie ciekawe. Nawet rolnicze, północno-wschodnie rubieże Krakowa. Na takich właśnie rozważaniach nad pięknem otaczającego mnie świata mijają mi pierwsze kilometry trasy. Docieram do Skalbmierza. Krótką pauzą na tamtejszym skwerku przeznaczam na pierwszą (najwyższa pora) aplikację kremu z filtrem. Szukam też sklepu (startuję zawsze z 1l picia, więc szybko schodzi), ale nie znajduję. Nie szkodzi, do Działoszyc niedaleko. Po drodze cały czas kombinuję z nowymi chwytami, próbując znaleźć optymalną pozycję, bo ciągle coś tam pobolewa. A to obniżam kierownicę (na podkładkach) a to obracam rogi w dół, to w górę. Imbusa 5kę ciągle mam w kieszeni. To chyba nie był dobry pomysł taka trasa z nowym sprzętem (uprzedzając fakty – to był doskonały pomysł, Ergony spisały się na medal, są warte każdej wydanej na nie złotówki, a odpowiednią pozycję znajdę po ok. 100km trasy). W Działoszycach krótka rozmowa z tubylcem (jak ognia staram się unikać w takich przypadkach tematu podróży, nie lubię kłamać ani jak ktoś myśli że ja kłamię). Do koszyka wskakuje natomiast 2,25l Pepsi (ledwo mieści się w ramie). Z tym Pepsi to taka historia – wchodzę do sklepiku, rozglądam się co kupić, ekspedientka (młoda dziewczyna, 18ki mogła nie mieć) pyta czego szukam. Czy czegoś konkretnego, czy jakiejś, słyszałem dokładnie, cytuję: „zachciewajki” - jak Pani przed chwilą, która weszła kupić coś tak z nudów. Pierwszy raz spotkałem się z tym słowem, myślałem że to po prostu to samo co „zachcianka”. Tymczasem już po przyjeździe, z ciekawości sprawdzam internety i się okazuje że to słowo znaczy jednak zupełnie co innego :D Więc albo dziewczyna nie zna znaczenia tego słowa, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego. Ale raczej to pierwsze. Niewielkie zagajniczki i (niewycięte jeszcze) szpalery drzew urozmaicają nieco odcinek do Jędrzejowa. Jest wczesne popołudnie i Słońce zaczyna już naprawdę mocno przygrzewać. W Jędrzejowie jakiejś większej pauzy nie robię, nie licząc tej przymusowej - na przejeździe kolejowym (te cysterny naprawdę były tak powyginane, i to nie jedna a wszystkie). Pierwszy dłuższy, bo kilkukilometrowy leśny odcinek przed Małogoszczem (Małogoszczą?). Droga (wojewódzka) od jakiegoś czasu tonie w ciężarówkach, a to za sprawą wielkiej cementowni w tym mieście (+dzień roboczy). Małogoski ryneczek ominę (byłem) a zaliczę właśnie cementownię. Też widziałem, ale wydaje mi się ona większą atrakcją od rynku, i to nie tylko za sprawą rozmiarów. Po prostu rynek jest niemal w każdym mieście a cementownie tylko w niektórych. Krótka pauza w lesie a potem jeszcze jedna – w Łopusznie, pod charakterystycznym, górującym nad okolicą kościołem. Całe zresztą miasteczko położone jest na wzgórzu. Radoszyce omijam - trzeba nadłożyć km, a poza tym byłem, byłem, wszędzie byłem. Kawałek dalej niezwykły odcinek trasy a to za sprawą ścieżki rowerowej, uwaga - nadającej się do jazdy rowerem (fragment GreenVelo). Równie niezwykłym widokiem jestem ja, jadący po tej ścieżce – w długich trasach nieczęsto mi się to zdarza ;) Swoją drogą to nie wiem po co komu to całe GreenVelo, to chyba tylko dla niedzielnych rowerzystów którzy jeszcze nie mają jeszcze pomysłu na swoją przygodę z rowerem. Każdy co ambitniej jeżdżący woli śmigać własnymi ścieżkami i lepiej wie od jakiegoś urzędnika gdzie chce jechać. Zalew w Sielpi – taki przedsmak, namiastka, miniaturka Morza – patrzę na tą piaszczystą plażę i już wiem że dam radę :) To się nie może nie udać. Aby nie było za pięknie odcinek Sielpia – Końskie to typowy polski koszmarek. Pełne hopek (wyjazdy z posesji) chodnikościeżki z kostki Dauna, zielone ekrany i całe rzędy luster dla wyjeżdżących zza tych ekranów samochodów – po jednym dla każdej posesji. Zdjęcia nie zrobiłem, bo chyba by klisza pękła (takie stare powiedzenie). Całości tego polskiego klimatu dopełnia debil drący ryja żebym spadał na ścieżkę. Wychylający mordę z - a jakże - srebrnego Passata B5 kombi (czy TDI to już nie wiem, za szybko przemknął, nie zauważyłem znaczka na klapie). Końskie omijam obwodnicą, to miasto też już mam zwiedzone, chyba nawet żadnego zdjęcia tu nie zrobiłem. 20km odcinek do Opoczna to boczne drogi, wolne od ścieżek, debili w srebrnych Passatach B5 kombi i innych tego typu nieprzyjemności. W Opocznie na liczniku niecałe 200km i zbliża się wieczór - pierwszy z trzech w trasie ;) Szukam rynku ale go nie znajduję, w zeszłym roku też nie znalazłem. Teraz patrzę na mapę i okazuje się że byłem 50m od niego. W zastępstwie zadowalam się więc pomnikiem jakiegoś konika, i przygotowawszy się do nocnej jazdy (lampki, czyste ubrania) ruszam w nieznane mi tereny. Jak już wspominałem Opoczno to punkt graniczny znane <-|-> nieznane. Noc (pierwsza z trzech) jest gwieździsta i ciepła, z wyjątkiem świtu, ale to normalne. Na zadupiasto-leśnym odcinku do Rawy Mazowieckiej jedyna godna odnotowania mieścina to Inowłódz ale większą wg mnie atrakcją jest tu DOL (Drogowy Odcinek Lotniskowy) w Chociwiu. Szeroki na kilkanaście metrów a długi na ~2km fragment drogi wojewódzkiej mogący też służyć za lądowisko. Pierwszy raz widzę coś takiego. Zdjęć brak bo ciemności zupełne. Pierwszą senność zapijam tu kupionym na „tankszteli” (©Gustav) Tigerkiem, a na przystanku obok dowiaduję się jak nazywa się koszyczek na truskawki. Dotąd byłem święcie przekonany że koszyczek na truskawki to prostu koszyczek a tu się okazuje że jednak nie! Człowiek całe życie się uczy. W Rawie Maz. jestem koło północy (pierwszej w trasie). Na liczniku 244km. Robię zdjęcie pod pięknie iluminowanym patriotycznymi barwami ratuszem. Konsumpcję przywiezionych jeszcze z Krakowa ciasteczek przerywa mi pewien młodzieniec. Powiedzieć pijany to zbyt łagodne określenie, On jest po prostu napierdolony. Odmiennie niż zazwyczaj nie żebra o pieniądze – te pewnie ma, bo jak mówi wraca z roboty. Swój obecny stan tłumaczy kilkoma wypitymi po drodze Harnasiami. Te Harnasie to chyba tylko na przepitkę były między czymś mocniejszym. Generalnie rozmowa toczy się wokół latających po Rawie nożowników (mówię że w Krakowie to się z maczetami lata a nie jakimiś tam nożykami), pałkarzy (Policji) i podpierdalającymi na nią za wszystko sąsiadami. Nie jest jakiś namolny czy upierdliwy więc przed rozstaniem dłuższą chwilę pogadaliśmy. Z Rawy do Skierniewic rzut beretem, bo jakieś kilkanaście km. Tu oprócz odpoczynku na dość ruchliwym jak na nieduże miasto rynku zmywam w studni/kraniku/pitniku z siebie wreszcie część skorupy. Skorupy tj. potu, kurzu, kremu z filtrem (z wklejonymi małymi muszkami ;) ), Sudokremu i zapewne wielu innych substancji odkładających się na rowerzyście po całodniowej jeździe w upale ;) Od razu przyjemniej, jakoś lżej tak :) Za miastem magiczny 10km odcinek przez las, gdzie mija mnie dosłownie jeden samochód, natomiast gwiazd nad głową zliczyć się nie da. Kończy się on co prawda wiaduktem nad A2ką, ale i cała droga do Sochaczewa jest bardzo ciemna, mało ruchliwa, zadupiasta i w ogóle fajna. Na przedmieściach Sochaczewa łapie mnie kolejna senność, którą zwalczam siedzeniem dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami, zdrzemnąć się nie udało. Czas czuwania zresetowany, można ruszać :) W Sochaczewie typowe dla takich zapyziałych miasteczek ścieżki, do których wiadomo jakie mam podejście, tym razem na żyletkę wyprzedza mnie jakieś BMW (przypadek?). Rynek mocno jako taki (z kostki Dauna…). Ale śmieszne nazwy własne, oraz przede wszystkim widok wschodzącego nad Bzurą Słońca rekompensują wszystkie niedostatki tego miasta :) Potem ok. 10km na nielegalu krajówką, z czego część po chyba jakimś eksperymentalnym (bo nieudanym, nierówne są te tafle) betonowym odcinku. Do Wyszogrodu wjeżdżam nowym mostem (1200m, najdłuższy w Polsce). Ale to stary, drewniany most, którego jakieś resztki podobno zostały jest dla mnie w tym momencie bardziej interesujący. Ze swoimi 1300m był najdłuższym drewnianym mostem w Europie. Odnajduję taki jakby niewielki terenik rekreacyjny w miasteczku. Poza ogromnym, godnym Holywood napisem (Wyszogród miasteczko 2740 mieszk. ;) ), placem zabaw, ławeczkami, tablicami informacyjnymi i inną turystyczną infrastrukturą jest wspomniany most. A właściwie to nie ma. Został tylko betonowy przyczółek z fragmentem drewnianej poręczy. No zawiedziony nieco jestem, liczyłem na coś więcej :/ Teraz doczytałem że ostatni fragment, robiący za platformę widokową też zburzyli (zły stan techniczny). Niepocieszony wciągam kilka piwek ;) i po krótkiej pogawędce z tubylcem wyprowadzającym na spacer duet pies/kot, ruszam dalej. 7 rano, czyli doba od wyjazdu, a na liczniku 330km. Od pewnego czasu myślami jestem już na Orlenie i wciągam ich bezkonkurencyjne (spośród stacji benzynowych) hot-dogi i gorącą herbatkę. Chwilę później jestem na Orlenie już nie tylko myślami ale i ciałem bo tuż po zjeździe z krajówki dostrzegam w oddali upragnioną główkę białego orzełka na czerwonym tle :) Wracam czym prędzej na główną drógę. Na ruszt wchodzą dwa duże hot-dogi (niestety w ciemnym pieczywie) oraz równie duża herbatka. Najedzony ruszam dalej, w kolejny ~25km odcinek drogami niższej kategorii. Niedostatki w jakości nawierzchni nadrabiają tu piękne okoliczności przyrody. Na przystanku w metropolii Nadułki City podziwiam różne mądre przekazy i komunikaty miejscowej ludności ;) Dobijam do krajowej 10teczki i obieram kurs na Drobin. Zdjęcia z tej miejscowości nie mam, nie pamiętam już z jakiego powodu. Być może była to po prostu taka straszna dziura że nie odróżniłem jej od otaczających ją wsi? Następny atak senności wymaga już kilku 3-minutowych drzemek na przystanku. Zawsze ustawiam sobie budzik w komórce na 3/5min i powtarzam takie mini drzemki tyle razy ile trzeba, bo tak po prostu zamknąć oczu i usnąć na dobre bym się bał. Podczas uzupełniania na kolejnym Orlenie zapasu płynów po raz pierwszy zaczyna mnie niepokoić stan nieba. Bardzo słusznie, jak się za chwilę okaże. Póki co jednak myślę sobie: na pewno przejdzie bokiem. Tjaaa ;) Odbijam w DW561, kierunek: Bieżuń/Żuromin. Staram się nie przejmować tym co dzieję się nad moją głową ale przybierające coraz bardziej nieciekawe barwy niebo i wzmagający się wiatr stawiają sprawę jasno: nie „czy”, a „kiedy”. Rozpędzony do 40km/h wpadam pod wiatę przystankową wraz z pierwszymi kroplami zbliżającej się apokalipsy. Nie przesadzam, tak jak dzisiaj to dawno się nie bałem. Zaczyna padać. Zanim armageddon rozpęta się na dobre podbiega do mnie umorusany kurzymi kupami bodyguard (koszulka „Ochrona”). Stróż/cieć/strażnik/ochroniarz, jak zwał tak zwał. Tyle że nie pilnuje on sklepu czy ludzi a… kurniki :) Cała bowiem okolica jest pełna takich właśnie obiektów a po drodze co i rusz przejeżdża ciężarówa z naczepą pełną klatek gdaczącego ptactwa (zapachy też takie „charakterystyczne” tutaj ;) ). Kurze zagłębie po prostu. A podbiega do mnie z pytaniem dlaczego robię zdjęcia. Pfff robiłem zdjęcia nadciągającej burzy a jakiegoś tam jego zasranego kurnika. Ale widać przynajmniej że chłop przykłada się do pracy. Rozmowa nabiera jednak coraz bardziej przyjemną atmosferę, gadamy a to o kurach, a to o rowerze, a to o babach. Podobno „czwórkę” zarabia. Tzn. 4 tyś./mies., nie 4zł/godz. Nie wiem co tym myśleć, nie wiem czy mu wierzyć, ale może nie na studia trzeba było iść a do kurnika, perliczek pilnować? Rozmowa trwa ale w międzyczasie czasie żywioł coraz bardziej przybiera na sile. W końcu ochroniarza zgarnia nadjeżdżające z piskiem opon czerwone Cinquecento a ja zostaję sam. Ściana wody coraz większa, wiatr coraz bardziej gnie łopoczące na wietrze blachy częściowo zdewastowanego przystanku. A ja autentycznie coraz bardziej się boję. Kierunek padania wody zmienia się z pionowego na coraz to bardziej poziomy. Póki co nie jest źle, bo prawie wszystko opiera się na tylnej ścianie przystanku. Za chwilę jednak jest źle. Niewielką niby szparą między ścianą a dachem wpada coraz więcej wody. Zaczyna też podtapiać, wchodzę na ławeczkę bo pode mną utworzył się 10cm głębokości stawek. Ale najgorsze dopiero nadchodzi – kierunek padania wody zmienia się, i zaczyna napierać od boku – tego boku gdzie nie ma blachy… Wyszarpuję z sakwy i błyskawicznie przywdziewam przeciwdeszczowy kurtalon (spodni nie ma szans, za mało czasu), włażę w kałużę, przemaczając kompletnie buty i wychodzę schronić się na zewnątrz przystanku. I używam jedynej w miarę kompletnej bocznej ścianki jako tarczy. Gacie pełne, a co jeśli zamiast lecącej z boku wody zacznie lecieć poziomo grad? Drzewa też takie jakby poziome się robią, samochody stają na awaryjnych a ja przygotowuję się do przeskoczenia na inną stronę „tarczy” gdy zajdzie taka potrzeba. Na szczęście znowu zaczyna lać z właściwego kierunku tj. z góry. Spacerując po ławeczce obserwuję słabnący powoli huragan, obeszło się bez gradu. W końcu uspokaja się, samochody ruszają, a ja zastanawiam się jak zejść z tej ławeczki nie wchodząc jeszcze raz w kałużę. Wdrapuję się z ławeczki na boczne okienko i zeskakuję na bok, tam wody nie ma. Miałem sporo pecha (słabe to schronienie znalazłem) ale i sporo farta (co było gdybym nie znalazł żadnego?!). Zabieram się za szacowanie strat, tzn. ilości przemoczonych ubrań. Nie jest źle, ale i dobrze też nie. Mokre: buty, skarpetki, spodenki z pampersem, spodenki zewnętrze, wiatrówka. Suche: reszta. Skarpetek mam zapas, z butami nic się zrobi, powoli będą sobie schnąć, spodenki tak samo. Poza wiatrówką spisaną na straty najbardziej niepokoją mnie mokre kolarskie gatki. Jazda w mokrych – 100% szans na otarcia. Zakładam więc zwykłą, cywilną bieliznę, i w takiej przejadę pozostałe 300km (na liczniku mam tu 400). Trochę obawiam się o tyłek ale niepotrzebnie, ten zniesie trasę tak jak zawsze, czyli bez najmniejszego uszczerbku. Toczę się powoli mokrymi drogami podziwiając zdemolowany krajobraz i groźnie wyglądające, oddalające się (tak mi się przynajmniej wydaje) chmury. Ujechałem nie więcej niż kilka km a tu znów zaczyna kapać… Na szczęście teraz to już taka tylko przygrywka na zakończenie, spory deszcz, ale nie oberwanie chmury. Przeczekuję go na o wiele solidniejszym, murowanym przystanku (nie mógł taki wcześniej się trafić?). Marnujący się czas przeznaczam na odpoczynek, jedzenie, przebierkę, segregację ciuchów na suche/lekko mokre/totalnie przemoczone, potrzeby fizjologiczne (to za przystankiem, nie wewnątrz). Po prostu będąc uziemiony robię wszystko to co trzeba by i tak potem zrobić. W końcu deszcz daje za wygraną. Dwie godziny zmarnowane. Wkurwiony ruszam dalej, zaliczam ten cholerny Bieżuń (dziura, mają kościół i domki) oraz Żuromin (dziura, ale trochę większa, mają kościół, domki i bloki). Z godnych odnotowania dziur to jeszcze Lubowidz (kościół i domki). No, byłby już ten Lidzbark - to już jakieś konkretniejsze, wydaje mi się, miasto. Zanim jednak będzie - znowu się zaczyna, tym razem już jednak tylko kropi. Chowam się pod jakąś wiatą i tu też nie marnuję czasu, tylko kimię sobie nieco z głową opartą na stoliku. Grrr wreszcie przestało. W blasku wyłaniającego się (i suszącego powoli, co mokre, Słońca) docieram do Lidzbarku. Trochę większe miasteczko. Mają kościół, domki, bloki, sklepy, rynek ale mnie najbardziej interesuje w tej chwili Lotosik na obrzeżach. A to z tego powodu że zapiekanki tam mają bezkonkurencyjne. Rzecz jasna spośród tych „stacyjnych”, odmrażanych, te „z pieca”, w budach koło dworców itp. to zupełnie inna liga. Załapuję się na dwie ostatnie, jakie zostały. Czego tam nie ma! Pomidorki, cebulka, kurczaczek, długo by wymieniać (herbatka też wskakuje). Mocno zregenerowany startuję i obieram kurs na Lubawę. Znowu gdzieś tam chmurzy się/grzmi w oddali ale, uprzedzając fakty, mokry w tej trasie będę już tylko od: potu, wody z kranu, no i słonej wody Bałtyku :) Spokój na pagórkowatym (północ Polski potrafi zaskoczyć), leśnym odcinku DW541 zakłóca tylko złożony z dziesiątek aut, roztrąbiony orszak weselny. Powoli zapada zmrok (drugi w trasie). Do Lubawy docieram już po ciemku. Jakiś tam rynek, pomniczek, standardowe rzeczy, no i 2 hot-dogi z Lotosa na obrzeżach (zapiekanek nie mieli). Tyle zapamiętałem z tego miasta. Wkurza wilgotna i zimna kurtka przeciwdeszczowa (tylko taka mi została) ale bez niej jest jeszcze bardziej zimno - druga noc jest dużo chłodniejsza od pierwszej. Podjazd na krajówce za miastem wciągam jeszcze sprawnie ale po skręcie w wojewódzką znów zaczyna morzyć mnie sen, i tuż przed Iławą też trochę pokimałem na przystanku. Iława. Północ (druga w trasie), na liczniku 501km. Iława to z pewnością godne krótkiego choćby zwiedzania miasto ale ja nie mam kompletnie na to ochoty, myślami jestem już na plaży. Szybko więc przez miasto przeleciałem, wzbudzając tam niemałe poruszenie/zainteresowanie („a Pan to co tak po nocy jeździ?!”). A tak sobie lubię, to jeżdżę :) W leśnym odcinku za Iławą miałem małe halucynacje. Zdarza się, nic groźnego. Widziałem flagi Polski rozwieszone na drzewach (:D), i dużą niebieską tablicę, taką co się mija gdy do innego województwa się wjeżdża. Doczołgałem się do Suszu i tam znowu ni to spałem, ni to drzemałem na ławeczce przez chwilę. Jedne z najbardziej odludnych okolic w trasie, więc tego typu znak nie dziwi. Na szczęście przejechałem przez ten las szczęśliwie. Nie tylko nie staranował mnie żaden jeleń, ale też nie wpadłem do rowu, bo już przysypiałem, i na tą sekundę, dwie, oczy same mi się zamykały. Ostatnia drzemka w tej trasie (nie licząc dworca/pociągu) właśnie tutaj, na przystanku na skraju lasu, tuż przed (drugim) świtem. A ten wita mnie w okolicach Dzierzgonia. W tym mieście znów na ~30km żegnam się z głównymi drogami, a tłukę się po dziurach lub niesamowicie wręcz wkurwiających (poniemieckich pewnie) pomorskich brukach. Taki to jest jeszcze nic, najgorszy sort bruku to takie coś. No kurwa otoczaki zatopione w piachu, 10km/h to max jaki tam jadę, szybciej się nie da. Od dawna chce mi się pić ale napiję się dopiero w Elblągu - 1) świt, 2) Pomorze, 3) Niedziela, 3a) Niedziela niehandlowa. Na plus natomiast ciekawe okolice – Żuławy to już są. Stolnica, pocięta gęstą siecią kanałów nawadniających, co chwilę co ciekawsze to mostki, ogromne topole, przepompownie jakieś itp. itd. Po prostu fajnie tu :) Odwiedzam nawet -1,8m depresję. Ja sam jednak jestem w stanie od depresji wysoce odmiennym, bo już wiem że się uda :) Czyli najniżej na rowerze byłem na 1,8 m ppm (Raczki Elbląskie) a najwyżej 1946m npm (Kralova) :) Mijają dwie doby od wyjazdu, na liczniku ok. 560km (+-10km, nie jestem pewien). W końcu jest krajowa 22ka, jest i Elbląg. Stolica Bikestatsa ;) A ja jestem nieźle odwodniony, ostatni raz piłem –dziesiąt km temu. Przelatuję więc tylko przez centrum, niekoniecznie przejmując się koślawymi ścieżkami namalowanymi na chodnikach, szybkie foto na rynku (fajna wieża) i kierunek -> sklep. Tym razem na słodko – pierniki, 7daysy i 2,25l Coli. Piknik rozkładam nad rzeką, o takiej samej nazwie jak miasto nazwie – Elbląg. Chyba z połowę tej Coli wciągam na raz. Po nocnym kryzysie nie zostało ani śladu, świeży i wypoczęty (nie przesadzam) wyruszam na ostatnią, ok. 35km prostą. Kawałek krajową siódemeczką a reszta bokami, przez miejscowości o znanych mi z wpisów Roberta nazwach – Marzęcino, Rybina itp. Stegnę – miejscowość do której zmierzam – też zresztą wybrałem w ten sposób. Często powtarza się ona we wpisach wszystkich elbląskich bikerów, więc musi być tam fajnie. Czuć ten cały nadmorski klimat – budynki z muru pruskiego, mniej lub bardziej stylizowane przystanki, starorzecza, mosty zwodzone przeróżnych konstrukcji, no i to co wcześniej – ogromne topole i kanały nawadniające. Taka prosta ta ostatnia prosta jednak nie była – nadłożyłem z 10km robiąc dwie pętelki (nie chciało mi się sprawdzać GPSa), w tym jedną po wkurwiających, zarośniętych betonowych płytach. W końcu jednak jest ostatnia (i to dosłownie), 3km prosta do Stegny. Stegna. Typowa wypoczynkowa miejscowość, tj. obrośnięta całym tym turystycznym kiczem – wesołe miasteczka, zdjęcia z misiem, gokarty na pedały. Od Zakopanego różniąca się tylko tym, że zamiast oscypków są smażalnie ryb. Ale wiem że takie miejsca też muszą być, bo są ludzie którzy to lubią i są ludzie którzy na tym zarabiają. Lokalizuję pierwszą lepszą drogę idącą na północ. Zaczyna się sosnowy lasek a to oznacza że od celu dzieli mnie 1, max 2km. Wyłożona płytami alejka wspina się a potem opada. Byłem tak podekscytowany osiągnięciem celu że nie wiem co było pierwsze: czy najpierw usłyszałem szum fal czy zobaczyłem tą kończącą się dopiero na horyzoncie powierzchnię wody. W każdym razie było to dla mnie jedno z najmocniejszych, rowerowych (i nie tylko) przeżyć. Nie tylko bo pierwszy raz w życiu jestem nad morzem, pierwszy raz jestem nad akwenem tak dużym, że nie widać drugiego brzegu. Zanim jednak zdjąłem buty i zanurzyłem stopy w piasku: w krzakach w lesie (robiącym niestety za toaletę, cały usiany jest on różnymi, białymi, zużytymi środkami higienicznymi) zmieniłem wygląd na nieco bardziej plażowy. Plażowy, tj. założyłem kąpielówki, żeby nie zamoczyć spodenek. Koszulki nie ściągałem – a wszystko to w trosce o odczucia wizualne współplażowiczów (a w szczególności współplażowiczek), bo moja zapadnięta, blada klata i piwny brzuch stanowią widok doprawdy przykry i przygnębiający. Tak na wpół przebrany zdjąłem buty i zatopiłem stopy w chłodnym, na razie, piasku. Kilka kroków i piasek staje się gorący. Bardzo ciężko pcha się po plaży rower. Próbuję nieść ale rower ponad 20kg, więc dalej pcham. Stopy zanurzam w Bałtyku o godzinie 13.30, 54,5h od wyjazdu, na liczniku ok. 640km.

To żyje!

Takie właśnie odniosłem wrażenie - że morze żyje. Ta przypływająca co pół minuty, biorącą się znikąd fala, polerująca na gładko powierzchnię piasku, którą zakrywa. A im dłużej się w tym piasku stoi, tym bardziej zasysa. Wiem że mogę zabrzmieć jak idiota tymi opisami ale pierwszy razy w życiu byłem nad morzem i było to dla mnie było to naprawdę ciekawe doświadczenie. Przez dobrą godzinę cieszyłem się jak głupi do sera, to siedząc na piasku, to wchodząc do wody, to robiąc zdjęcia. Tego najważniejszego, ze mną i z rowerem w wodach Bałtyku rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Jako że nie umiem pływać, więcej niż 2-3 metry od brzegu się nie oddalałem ;) Głupio było by utonąć - nie było relacji na bikestatsie, i nikt nie dowiedział by się jaką trasę zrobiłem! Mógłbym tam siedzieć do wieczora ale jest wczesne niedzielne popołudnie a w poniedziałek rano trzeba dotrzeć do pracy. To raz, a dwa to sprawiające wrażenie burzowych, chmury na horyzoncie. Zbieram więc się koło 15tej, czyli półtorej godziny tu spędziłem. Powrót PKP planowałem z Gdańska, Elbląga lub Malborka, ostatecznie stanęło na tym pierwszym. Po zmęczeniu nie ma śladu, jestem świeży jakbym z domu dopiero co wyjechał. Do Jantaru docieram przyjemną leśną alejką, do Mikoszewa niewiele mniej przyjemną drogą wojewódzką. Dużym biorącym kilkanaście aut, prowadzonym przez holownik, promem przeprawiam się na drugi brzeg Wisły. Cena za rower+rowerzystę 5zł, ale jest cennik i dostaje się paragon. Na małych promikach często bywa tak że kręcący korbą (taki napęd) „kapitan” też krzyczy 5zł. Ale na wódę oczywiście zbiera, bo prom teoretycznie powinien być darmowy. Jestem już w Gdańsku, przynajmniej tak informuje mnie znak na drugim brzegu rzeki. Do centrum jednak jeszcze ponad 20km. Z wyspy Sobieszewskiej na stały ląd zjeżdżam ciekawym mostem pontonowym. Który to już ciekawy most dziś? Pontonowe, obrotowe, podnoszone itp. itd. Trochę tego było po drodze. Podziwiam ciągnące się kilometrami, wielkie instalacje przemysłowe Rafinerii Gdańskiej i jeszcze raz wjeżdżam do Gdańska, tym razem już naprawdę. Szybki przelot obwodnicami, estakadami i jestem nad Motławą. A wraz ze mną jest chyba pół Polski, jakiś targ, jarmark, czy coś takiego. Nieprzebrana ludzka masa uniemożliwia jazdę i przez ścisłe centrum więcej robię z buta niż na kołach. Gdańsk to stolica nowoczesności, nie taki skansen jak Kraków. Diabelski młyn 100m od Rynku? W Krakowie coś takiego by nie przeszło, konserwator zabytków dostałby zawału ;) Zwiedzając przejazdem miasto docieram na dworzec. Na liczniku 680km. Dochodzi 18, czyli za 14 godzin trzeba być w pracy. Po wizycie w kasie dociera do mnie jednak że do pracy owszem, zdążę, ale na wtorek ;) Pociągi tak nabite że w jednych nie ma gwarancji miejsc (nawet bez roweru) a w innych brak miejsc na rower. Po godzinnej rozkmince (i zużyciu połowy baterii w tel. na wi-fi) kupuję bilet na poranny ekspres (159zł) a zamiast biletu na rower - bilet na większy bagaż (5zł). Załatwiam urlop w pon. i jadę szukać taśmy i folii, aby z roweru zrobić bagaż podręczny. Niedzielny, niehandlowy wieczór więc sytuacja jest trudna ale nie beznadziejna bo Gdańsk to duże miasto. W jedynym otwartym 24/7 urzędzie pocztowym kupuję 2 rolki taśmy i 4 paczki folii bąbelkowej (worków na śmieci nie mieli). Przytraczam to wszystko do sakwy i mam ponad 8h na zwiedzanie miasta i dokrętkę do 700km :) (odjazd 4.45). Przed kolejnym atakiem senności (łóżka nie widziałem od dwóch nocy) oddaje się wiec leniwej, spontanicznej (gdzie się skręci tam jadę) eksploracji. Spontanicznej ale z pewnymi wyjątkami. W każdym dużym mieście są bowiem pewne miejsca, punkty obowiązkowe, których nie zobaczenie byłoby ogromnym faus pax. Wg mnie w Gdańsku oprócz Długiego Targu, Żurawia, słynnych Bram (to już widziałem) zalicza się do nich również Westerplatte (nie widziałem). Docieram tam już nocą, po dłuższym błądzeniu po przemysłowo/portowo/kolejowych terenach. Nocą co drugie auto tutaj to ciężarówka z kontenerem na naczepie. Zwiedzam wysadzone przez niemców/ruskich ruiny koszar i docieram do ogromnego pomnika na wzgórzu. Alejkami i schodkami wchodzę na szczyt i chwilę tu siedzę, podziwiając nocną panoramę miasta. OK, zabytki zaliczone to może teraz jakiś port, statki itp.? Mimo usilnych prób zlokalizowania takich obiektów (do których można by normalnie, legalnie, blisko podjechać i coś tam zobaczyć) jedyne co udaje mi się upolować to terminal kontenerowy. Statek z pewnością tam jest, widzę kawałek burty wyłaniający się z przerwy między górami kontenerów, ale to wszystko. W całej okazałości go nie zobaczę. Jako że jestem już zmęczony, a na liczniku zaraz wskoczy siódemka zbieram się powoli na dworzec. Trudno, statki będą musiały poczekać do następnej wizyty w Gdańsku. Zadowalam się zabytkowym Sołdkiem (87m długości), już go widziałem w zeszłym roku. Lepszy rydz niż nic. Na dworcu koło północy, na liczniku ok. 707km. Siedzę/spaceruję/kimię a po 2 w nocy zabieram się na demontaż roweru. Sama rozbiórka to nic – zdjąć sakwę, odkręcić 3 śruby przy mostu i rozpiąć 3 szybkozamykacze (2 koła + sztyca). Na zrobienie z tych luźnych elementów zwartej paczki schodzi jednak więcej, tak że pakunek mam gotowy po 3ciej. Godzina roboty. Pociąg nadjeżdża punktualnie, gramolę się do środka, wstawiam wielki pakunek a kask wieszam na haku na rowery }:> Kurwa kurwa kurwa. Dałem się nabrać, miejsca na rowery oczywiście były, nie było ich tylko w systemie (słynni PKPowscy informatycy po gimnazjum). Niby wiedziałem że tak się zdarza. Ale z kolei ryzykować? Mogło się okazać że miejsca naprawdę są zajęte a ja trafię na konduktora służbistę, nie wejdę z rowerem i będę czekał na następny pociąg, o 6 czy którejś tam. Z bagażem zamiast roweru miałem natomiast gwarancję, że do tego pociągu wsiądę. Plus jest też taki że przetestowałem przewóz roweru jako bagażu podręcznego, i kiedyś to wykorzystam. Nie będę się przejmował brakiem przedziałów rowerowych i wsiądę do każdego pociągu. Sama podróż minęła przyjemnie i już bez przygód. To że trafił mi się starawy wagon, bez przedziałów i wi-fi mam w dupie. Kolejna niesamowita rowerowa przygoda zrealizowana, życie jest piękne, i drobny zgrzyt z PKP niczego tu nie zmieni :) I tak lubię jeździć pociągami. Trochę pogapiłem się przez okno, trochę pospałem, zjadłem kanapkę w Warsie. 18zł ale to nie była zwykła kanapka. To była naprawdę wypasiona kanapka – duża, na gorąco, oprócz sera/różnych warzyw było jakieś mięso (wołowina?), więc najadłem się nią jak niedużym obiadem. W Płaszowie planowo 10.45 a realnie z ~10 minut wcześniej. Niecałe 6h jazdy. Czas chyba bezkonkurencyjny jak na polskie warunki (samolotu/prywatnego śmigłowca nie liczę). Rozpakowanie/montaż roweru – pół godziny. W domu o 11.25, 76,5h od wyjazdu :)

Kolejny rowerowy cel/marzenie zrealizowane, w właściwie to dwa cele/marzenia: jest Morze, jest i siódemka z przodu. Trasę zniosłem nadspodziewanie dobrze, nie było tu żadnych naprawdę dużych kryzysów. Mniejsze kryzysy były trzy:
- Bóle dłoni – zaczęły się zaraz po wyjeździe. Ale jak tylko dobrze ustawiłem nowe chwyty/rogi bolało coraz mniej a w końcu w ogóle. Po trasie mam zdrętwiały tylko delikatnie czubek lewego wskazującego a nie wszystkie palce, jak kiedyś. Firma Ergon zasługuje na rowerowego Nobla, jeśli taki istnieje.
- Burza - przemoczone ubrania stawiały pod znakiem zapytania komfort dalszej jazdy, ale część ubrań zdążyła wyschnąć a część zastąpiłem zapasowymi, których wziąłem dużo.
- Druga, chłodna noc, i największe problemy z sennością, które jednak zniknęły a w niedzielę o poranku przypływ sił miałem kosmiczny.
Po prostu to już mi w chyba ogóle nie szkodzi, rower mnie już tylko i wyłącznie wzmacnia :)

Pytanie – jakie są dalsze cele? No, tego, dalsze cele, są po prostu… dalsze :)

6.55 (17.08) - 11.25 (20.08)
17,25l (w tym raptem 1,9l energetyka)

nowe gminy: 37

Łódzkie: 11
Mazowieckie: 13
Warmińsko-Mazurskie: 11
Pomorskie: 2
(skończył się limit znaków na wpis, więc listy brak)


Kategoria ^ UP 4000-4999m, Powrót pociągiem, > km 700-799, ! Wycieczka Sezonu 2018

Bęc

d a n e w y j a z d u 180.51 km 0.00 km teren 08:59 h Pr.śr.:20.09 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1600 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 5 sierpnia 2018 | dodano: 12.08.2018



(Śladu niet, po prostu Krk - Tar - Rze starą czwóreczką)

https://photos.app.goo.gl/pXSCb6yzMskE4e7B6

Lajtowy, niezobowiązujący trip do Rzeszowa. Tzn. taki miał być. A był trochę inny ;)

Jako że miało być lajtowo i niezobowiązująco pora wyjazdu również była adekwatna i leniwa – 7.30. Jak Rzeszów to standardowo, Wieliczka i krajówką na Bochnię. Minął maj, czerwiec, lipiec, mamy sierpień. Przeminęły żółte łany rzepaku, przeminęły usiane czerwonymi makami łąki. Zaczęło kwitnąć inne, żółte, sierpniowe dziadostwo (nazwy nie znam). Szybko robi się gorąco, dzień będzie upalny. W Bochni dwie fotki, rynku i szybu Sutoris. Między Bochnią a Brzeskiem jak zwykle przyglądam się „parku maszynowemu” – tam zawsze stoi coś ciekawego. Dziś najbardziej spodobał mi się zielony dźwig. W Brzesku pierwszy raz w życiu wjechałem na kładkę nad szosą i wreszcie zobaczyłem rondo wjazdowe z nieco innej perspektywy. Sielanka leniwej trasy trwa w najlepsze. Przyglądam się żniwom i urzędującym jeszcze w kraju bocianom. Burzowe chmury zbytnio nie niepokoją – są daleko na północy, a ja tam nie jadę. Testuję dziś nowe rękawiczki. Shimano Airway. Bardzo fajne, jakość wykonania taka że powinny dłużej wytrzymać niż te Decathlonowe (puduszeczki antyuciskowe stały się w nich totalnie płaskie). Naliczyłem w nich 10 różnych materiałów (!): 3 siateczkowane, jedno śliskie coś, cienki gumowany, antypoślizgowy spód, frotka do potu, tasiemka wykończeniowa, rozciągliwa gumka, guma w sensie guma (z logo Shimano), i taki niby zamsz, z którego zrobione są poduszeczki. A wewnątrz poduszeczek pewnie jest jedenasty materiał! Naprawdę nie mogę się nadziwić kunsztowi projektu tych ochronników dłoni. Oglądam, podziwiam, poprawiam, jestem zachwycony…

J E B

Przytuliłem się do krawężnika. Na zjeździe do Wojnicza. Największe straty na prawym kolanie. Poza tym drobne uszkodzenia powłoki na prawym udzie, lewym kolanie, prawym łokciu i lewym nadgarstku. Rękawiczki uratowały dłonie i o dziwo same mało co ucierpiały. Drobne przetarcie na tasiemce lewej rękawiczki. Szczęście w nieszczęściu. Poza tym cały jestem uwalony piochem. Rower chyba OK. Kończę szacowanie strat, ból nieco mija, sprzydała by się jakaś woda, żeby zmyć piach. Spirytus do odkażania mam, ostatnio zawsze wożę – to mój ulubiony kosmetyk, obok Sudocremu. Jednak w Wojniczu ogólnodostępnego kranu/studni/pitnika brak. Jest za to 100 ławeczek, wszystkie obowiązkowo w Słońcu, bo po co w cieniu. Brudny i wkurwiony tylko odkażam otarcia, póki ma to jeszcze sens i nie zaschną. W Tarnowie coś na pewno będzie! Taa. Jest. 200 ławeczek, wszystkie w Słońcu a pitnika brak. Sprawdziłem Rynek i kilka placów/skwerków w centrum. &*^%$$*^. W końcu kupuję najtańszą wodę źródlaną i chusteczki. Na jakimś osiedlu znajduję kawałek ławeczki w cieniu i trochę bardziej się ogarniam. Może być, już chyba tak nie straszę swoim wyglądem. I myślę co dalej. Rzeszów chyba ciągle aktualny, coś tam trochę boli ale to przecież to tylko Rzeszów, a nie Gdańsk. Wciągam więc nieśpiesznym tempem kolejne upalne i pagórkowate kilometry krajowej 94. W Pilźnie odbijam do centrum. Nie zawsze mi się chce, bo rynek jest trochę na uboczu i trzeba kawałek drogi nadłożyć. Dziś jednak się zdecydowałem i to był bardzo dobry wybór. Z dwóch, a nawet trzech powodów:

1A) Jest kran!
1B) W kranie jest woda!!!
2 ) Poza tym jest jakaś impreza motoryzacyjna i trochę ciekawych fur. (Potem się okaże że to jakaś prezentacja maszyn przed Rajdem Rzeszowskim). Kranu używam w wiadomym celu, natomiast spośród aut najbardziej wpadły mi w oko:

- „B grupowe” Audi (replika, ale wygląda fajnie)
- 125p
- jakaś tam Skoda. Tzn. podoba mi się malowanie z zielonymi akcentami, nie samo auto.

Trochę się poprzyglądałem, trochę się umyłem, odpocząłem, i poleciałem dalej. Chmurzyć zaczęło się już nie tylko na północy, ale także na południu i zachodzie. Czyli wszędzie z wyjątkiem tam gdzie jadę. Miejscami wygląda to naprawdę groźnie. Trzeba przyspieszyć tempa. Żeby się nie okazało że niepotrzebnie tego kranu szukałem, bo zaraz wody będę miał pod dostatkiem :D Ropczyce i Sędziszów więc ominę. Cały czas jak leci za główną szosą. Na ostatniej prostej kosmiczny wiatr się w plecy włącza. Do tego jakiś chłopaczek siadł mi na ambicję i musiałem pokazać kto tu rządzi. Na MTB co prawda jechał ale po pro ubiorze, sylwetce i parze w nogach widać było że to jakiś młody adept kolarstwa. Ogień szedł konkretny. Pod górę 30-40 (wiatr), po płaskim 40-50, w dół 50-60. O kolanie kompletnie zapomniałem, nie bolało w ogóle. Raz ja go wyprzedzam, raz on mnie. Do granic Rzeszowa docieram na prowadzeniu. Ale trzeba przecież zrobić zdjęcie tablicy i trochę ochłonąć żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Robię zdjęcia a on leci w dal, już go nie dogonię. Pojedynek uważam za wyrównany, nierozstrzygnięty. Nie wiadomo gdzie był start, gdzie meta, zawodnicy z różnych kategorii wiekowych, sprzęt inny itp. itd. Remis, no contest, ex aequo itp. itd. Mam dość, jadę na pociąg. W kroplach deszczu przejazdem zwiedzam miasto, kupuję wypasioną zapiekankę na jednym z niezliczonych pod dworcem zapiekanko-pointów a w markecie Społem nieco mniej wypasione biszkopty. Kupuję bilety i kończę tę pechową trasę.

Pechową bo z tym kolanem rzecz jasna nie do końca OK. Ten wyścig w końcówce to był debilizm. Kolano zacznie boleć następnego dnia rano. Przez kilka dni będę kulawy a kolano spuchnie, raz zaczęło nawet boleć samo z siebie, bez zginania go. To postawi pod znakiem zapytania główny cel w tym sezonie – Morze…

7.30 - 23.20
6,1l (w tym 1l energetyka)


Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem

O rowerzyście, który jeździł koleją

d a n e w y j a z d u 427.23 km 0.00 km teren 22:51 h Pr.śr.:18.70 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2500 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 21 lipca 2018 | dodano: 12.08.2018





https://photos.app.goo.gl/eknoGdAgyxGzrULD7

Tytuł taki a nie inny bo powrót pociągiem z okolic Warszawy zajął mi ponad 12 godzin ;) Ale nie uprzedzajmy faktów, po kolei: plan był taki jak na rozpisce, czyli nieco inny. Miała to być po prostu Warszawa dłuższą drogą, z odbiciem na wschód, ~400km. Jak widać plan powrotny zakładał że w niedzielę o północy będę w domu i zdążę się wyspać przed pracą. Oj jak bardzo się myliłem ;)

Wyjazd sobota, godz. 6.40. Kraków opuszczam bocznymi drogami przez Bieżanów & New Hutę, przy okazji robiąc fotkę nowego mostu na wschodniej obwodnicy miasta. Dzień zapowiada się pięknie i pogodnie. Zaś widok ciężarówki w barwach mojego ulubionego paliwa bojowo nastawia do jazdy :) Choć akurat w tym momencie budżetowy BiPałerek chlupocze w butelce. Sandomierz to mój częściowy cel na razie. 142km, jak rzecze przydrożna tablica. Pierwszy etap trasy to coraz cieplejsze, pagórkowate kilometry pośród bezkresu pól uprawnych północno-wschodnich rubieży Krakowa. New Brzesko, Koszyce, Opatowiec. Wydaje mi się że wszystkie te miejscowości wzdłuż Sandomierki (DK79) znam na pamięć. Ale tylko tak mi się wydaje, bo zawsze coś ciekawego można znaleźć. Np. zabytkową pompę przy OSP w Opatowcu. Opatowiec to już Świętokrzyskie. W New Korczynie natomiast odkrywam rynek, na którym nigdy chyba nie byłem. Poza tym przyglądam się żniwom (jak ten czas leci), odpoczywam na leśnych parkingach, focę pociągi na przejazdach, i ogólnie cieszę się z rozpoczynającej się kolejnej przygody. Uwieczniam nawet ciężki skład jadący po LHS. Dość charakterystycznym obiektem w mijanych miejscowościach jest pomnik w Osieku, on zawsze załapuje się na zdjęcie. W Koprzywnicy zaglądam nad zalew. Plaża, woda, miniaturka Morza, nad które tak bardzo chcę dotrzeć. Jeszcze nie dziś, ale dotrę. Na pewno :) Droga przed Sandomierzem tonie w sadach owocowych, królują rzecz jasna jabłka. Do samego Sandomierza zaś docieram późnym popołudniem. I załapuję się kolejną atrakcję – falę wezbraniową na Wiśle. Utworzyła się po ostatnich ulewnych deszczach na południu kraju i właśnie teraz równo ze mną sobie idzie na północ. Zajeżdżam nad wodę aby zobaczyć z bliska, i na stary most – aby zobaczyć w całej okazałości. Wisła w Sandomierzu nawet przy normalnym stanie wody jest wielka, a co dopiero teraz. Ładnych kilkaset metrów szerokości. Powodzią na szczęście nie zagraża, tak tylko sobie podtapia łąki i lasy w terenie zalewowym pomiędzy wałami, urozmaicając krajobraz. Zajeżdżam rzecz jasna na starówkę i rynek. Ten, choć bardzo urodziwy, tonie już nieco w kiczu meleksów stylizowanych na stare automobile. Masakra. Czy ludzie nie widzą że to jest brzydkie, i że nikt się na to nie nabierze, że to nie jest zabytkowy pojazd? Choć lepsze to od męczenia koni jak w Krakowie. Z Sandomierza uderzam na Annopol. Tym razem bez promu w Zawichoście, szkoda mi piątala, dla promowego który zbiera na flachę ;) Most w Annopolu 0zł. A piątala mogę dorzucić do flachy dla mnie :) Sobotni dzień powoli dobiega końca. Zanim jednak się skończy czekają mnie jeszcze takie atrakcje jak zachód Słońca czy drugi przejazd nad szeroko rozlaną Wisłą. Właśnie na wspomnianym moście w Annopolu. Robię zdjęcia na obie strony, bo naprawdę fajnie to wygląda. W samym mieście zaś mą uwagę zwraca jakby złomowisko, pełne niecodziennych sprzętów. Najciekawszy wydaje mi się taki 3-kołowy samochodzik. Czerwony, z kogutem na dachu. Może strażacki? Niedużych gabarytów strażak z niewielką gaśnicą by się do środka chyba wcisnął. Chyba znalazłem co to za model w Internetach. Poza tym w Annopolu robię zdjęcia dwóch pomników, kupuję picie, i przygotowuję się do nocnej jazdy. Lampki, kamizelka, ubrania na wierzch w sakwie itp. itd. A nocną jazdę zaczynam od nawijania kilometrów mało ruchliwej DW nr 824. Idzie ona centralnie na północ, za korytem Wisły, i ze swymi ~100km długości kończy się za Puławami. Przejechanie jej całej zajmie mi niemal dokładnie całą noc. Pierwsza większa miejscowość po 20km: Józefów nad Wisłą. Zacząłem szukać słynnego bulwaru. Bo mi się coś popierdoliło, pomyliłem ten Józefów z Kazimierzem Dolnym, który nie leży na mojej dzisiejszej trasie. Pewnie ten drugi człon nazwy „nad Wisłą” tak mi się skojarzył… Niby się zgadza, ta miejscowość faktycznie leży niedaleko rzeki, ale żadnej plaży, bulwaru czy nawet zejścia nad wodę tu nie ma! Takie tylko zdjęcie jakiegoś urzędu stąd mam. O tym ocb zorientuję się później, na razie zdezorientowany i wkurzony jadę dalej. Kilkanaście ciemnych i odludnych kilometrów dalej jest Opole Lubelskie, sporo większe miasteczko. Niczym niesamowitym jednak się niewyróżniające, więc taka tylko szybka fotka kościoła na zakręcie. Z Opola do Puław ładnych 35km. Z których to zdjęcie mam tylko jedno, i tylko takie se, tablicy jakiejś. Tak tylko żeby była jako taka ciągłość fotorelacji. Jakieś tam ciekawe rzeczy pewnie były, tylko że nie było ich widać w mrokach nieoświetlonej drogi przez pola i lasy. 2ga w nocy. Puławy! To już całkiem spore miasto, na pewno nie przelecę przez nie tranzytem tylko coś tam obejrzę. Już sam wjazd robi wrażenie – dwie tablice zamiast jednej, na bogatości :) Ślad na mapce jest tam przerwany, ale zwiedziłem tak: na pierwszy ogień idzie park, z fontanną i pitnikiem, w którym zmywam z siebie część brudu (po upalnym dniu nie udało mi się do tej pory umyć). Podjeżdżam pod Pałac Czartoryskich, ale brama jest zamknięta. Znajduję w zamian coś ciekawszego: stary, kratownicowy most na Wiśle. Przejeżdżam nim drugą stronę rzeki. Myślałem żeby wrócić do centrum innym mostem, kawałek na północ. Ale on jest na ekspresówce i nie wiem jak wygląda tam sprawa chodników (czy są). Wolę nie ryzykować i nie nadkładać km, wracam po śladzie skąd przyjechałem. Na koniec jeszcze jakiś kościół/kaplica. Puławy opuszczam dalszym ciągiem DW 824. Długi odcinek przez las, na którym widać coraz to dobitniejsze oznaki wstającego dnia. Ze wzgórza za węzłem z S12-ką rozpościera się fajny widok na wielkie zakłady azotowe na północy miasta. Na kolejnym węźle DW 824, która towarzyszy mi od wieczora, kończy się. A mnie kończy się czas czuwania. Noc była bez sennych problemów, ale teraz muszę się chwile zdrzemnąć na przystanku. Gdy jako tako wracam do stanu używalności zastanawiam się nad dalszą trasą. Bo wg planu miałem tu skręcić w DK17 i przez Ryki, Garwolin dotrzeć do Warszawy. Ale ta DK taka jakby w remoncie trochę, na ekspresówkę przerabiają. Nie wiadomo na jakim odcinku ta przebudowa. Ale wiadomo że jazda po tym rowerem nie będzie przyjemna. Zmiana planów. Radzyń/Miedzyrzec Podl., Siedlce. Takie cele mi chodzą po głowie. Może się jeszcze dojedzie do tej Warszawy, a może nie, zobaczy się. Bocznymi, wiejskimi drogami docieram do bocznej wioski, do Baranowa. Jednak tamta drzemka okazała się niestarczająca. Poprawiam więc tutaj, na ławeczce w centrum. Jednocześnie ogrzewając się po chłodnym poranku w ostrych promieniach coraz wyżej wznoszącego się Słońca. Odcinek za Baranowem bardzo malowniczy. Boczna droga przekracza tu dolinę Pradolinę Wieprza (tak, taki mądry jestem bo w Internetach teraz przeczytałem ;) ). Mokradła, rozlewiska, starorzecza, wszystko otoczone łęgowymi lasami i pokryte rzęsą. Po chwili docieram do krajówki i już tak urokliwie nie jest, co nie znaczy że jest brzydko. To północna Lubelszczyzna, więc tereny trochę dzikie, przyjemne, mało zniszczone przez człowieka. Dłuższą chwilę dalej docieram do Kocka. Miasta chyba każdemu znanego z lekcji historii, za sprawą ważnej bitwy z II Wojny Światowej. Rzecz jasna nie mogło tu zabraknąć okazałego pomnika, upamiętniającego Polskiego dowódcę tej batalii. Poza tym w Kocku jest też okazały rynek, z typową jednak wadą – większość ławeczek w Słońcu, a te w cieniu wiecznie okupowane. Z Kocka inną, przyjemną, Lubelską krajówką, na Radzyń Podlaski. Dużo leśnych odcinków ułatwia walkę z narastającym upałem. Zbliża się bowiem południe. Zanim wjadę do centrum Radzynia, na Orlenie wciągam to co zwykle czyli 2 hot-dogi + herbatę. W samym mieście czegoś w kształcie stricte rynku nie ma. Jest za to wydłużony „zabytkowy”, można zaryzykować stwierdzenie, reprezentacyjny kwartał. Na początku jak i na końcu zakończony placem, i pomnikiem na każdym z nich. Na tym drugim placu jest rzecz najbardziej mnie w tej chwili interesująca – kurtyna woda :) Namaczam się w niej kompletnie, a po chwili i tak jestem suchy. Tu też chyba najbardziej zapadająca w pamięć historia z trasy. Mianowicie. Siadam sobie chwilę na ławeczce. I siedzę. Po chwili przysiada się Pan. Pan koło 50ki, miejscowy, dość porządnie ubrany. Rolnik, widać po dłoniach. Ale doskonale się trzymający, średniego wzrostu i mocnej budowy ciała. Też na rowerze, jakimś tam starym trekkingu czy MTB. Tak siada, i pyta czy nie przeszkadza, i czy może pogadać. Pewnie, czemu nie. No i zaczyna się. Z początku niewinnie, o rowerach, że też jeździ, ale tak po okolicy, że mają jakąś grupę rowerową i że tak sobie zwiedzają, zgłębiając przy okazji historię tych ziem. Potem pyta gdzie jadę ja, pokazuję mu zdjęcia, to co zwykle - zdziwienie, podziw itp. itd. Do tej pory jest OK. Ale za chwilę zaczyna być NIE OK. Przechodzi na temat Unii, dotacji, remontów dróg, innych inwestycji, marnowania pieniędzy itp. Po czym sprytnie przemyka do swojego chytrego planu - chce mnie zagadać na śmierć, smutną historią swojego życia. Że miał żonę, ale Go zostawiła, coś tam o studiach swoich (jakieś studia dla „mundurowych”), o tym i o tamtym. Mówi że kiedyś na jakąś tam „wycieczkę” pojechał refundowaną, do Finlandii jeśli dobrze pamiętam. Wycieczkę w sensie prezentację jakichś tam traktorów, maszyn rolniczych zagranicznego producenta. No a oprócz tej prezentacji było jakieś tam zwiedzanie, jedzenie w restauracji itp. I że generalnie jego koledzy rolnicy wiochę odpierdalali i on próbował ich jakoś ogarnąć. A to jeden zajebał butelkę wina do plecaka, a to drugi kelnerkę od smoków, potworów, wyzywał (po polsku). I że przypał był, bo okazało się kelnerka znała Polski… „-naprawdę jestem taka brzydka?”. I że on musiał nadrabiać swą postawą żeby resztki honoru jakoś ratować. „no thx, no smoke, no drink”. I inne tego typu akcje, że taki a nie inny obraz Polski tam jego kompani zostawili. I że Finlandia to kraj w którym nikt złamanego kija nie ukradnie, ludzie uczciwi, porządni. Mówił że wstydzi się być Polakiem.
No i ok. Tzn. nie ok. Bo gość trochę racji ma. Ale z drugiej strony trochę pierdoli od rzeczy, nie każdy Polak to taki tępy wsiur jak jego „kumple”. A jak się wstydzi to nikt go tu nie trzyma, droga wolna, granice (zachodnie) otwarte.
Ja na przykład nie wstydzę się być Polakiem.
Po prawie godzinie udało mi się wyrwać. Tzn. mogłem niby wcześniej sobie pójść. Ale mój brak asertywności i zarazem nachalność rozmówcy mi nie pozwolił, musiałem mu przytakiwać w tym jego monologu. Z drugiej strony chciałem też trochę posłuchać co ma do powiedzenia, żeby wyrobić sobie jakąś opinię na Jego temat, nie chciałem wyjść w połowie zdania. A wyrwałem mu się bo dochodzi 14ta. Czyli według planów za 10 godzin mam iść spać w domu, przed pracą. Jak ten plan zrealizować? Do Warszawy 140km. Pociąg po 20. 140km w 6h? Nie-re-al-ne. Na szybko obmyślam plan B. Siedlce. Ale dalszą drogą, przez Miedzyrzec, czy bliższą, przez Łuków? Bliższą. Bo powrót pociągiem z Siedlec to jedna wielka niewiadoma. Może być różnie ;) Do Siedlec 50km. Łuków w połowie drogi. Staram się żeby ostatnia prosta była prosta, tj. żeby najszybciej do tych Siedlec dotrzeć, np. nie wdawać się w rozmowy z dziwnymi ludźmi ;) No i jechałem na tyle sprawnie, na ile mogłem. Bo na termometrze ponad 30’C, w nogach ponad 300km, a w głowie ponad 30h jazdy. Łuków tylko przejazdem, szybkie fotki z rynku. Za Łukowem, a przed Siedlcami granica woj. Mazowieckiego. Do Siedlec dociągam o 18. Taka ciekawostka z centrum, może poprzestanę na zdjęciu i nie będę komentował żeby nie używać w relacji już więcej brzydkich słów. Pociąg o 19.42, więc znajduje się czas na zakupy i małe zwiedzanie (ratusz?). Sam pociąg to niedrogi podmiejski Kolei Mazowieckich, do Wawy Śródmieście. Dwa dłuuugie EZT a frekwencja ogromna. Fajnie że ludzie jednak jeżdżą pociągami. Rower jest jeden, mój. Po chwili jest już ich cały przedział :D Tzn. tyle jest moim polu widzenia, bo w całym, długim pociągu na pewno więcej. To jeszcze fajniej, że ludzie jeżdżą na wycieczki rowerowo-kolejowe. Ale najfajniej że przewóz roweru jest darmowy (!). Początkowo łudzę się że w Warszawie zdążę się przesiąść na ten pociąg o 20.25 do Krakowa. Kminię jakieś przesiadki na Warszawie Wschodniej nawet żeby zdążyć. Ale pociąg łapie opóźnienie, nie, to się nie uda. Nie wiem kiedy wrócę do domu, ale na pewno nie o północy. Na Warszawie Śródmieściu koło 21szej. Gorączkowo obmyślam dalszy plan powrotu. Kolejny bezpośredni pociąg do Krakowa o 22.35. Ale on nie wozi rowerów… Następny który wozi rowery to ekspres o świcie… No to grubo :) Dłuższy risercz Internetów i już wiem że opcje są dwie:

1. Poranny ekspres. W domu o 9, w pracy o 10.

2. Rozwiązanie karkołomne:
a) IC Wawa Centralna -> Łódź Widzew
- prawie 2h czekania
b) IC Łódź Widzew -> Katowice
- 9min na przesiadkę
c) Regio Katowice -> Krk Główny
W domu o 8, w pracy o 9.

(dużo myślenia)

Pierwsza wydaję się lepsza - pozwiedzał bym sobie Warszawę nocą a potem wsiadł do pociągu i wysiadł w Krakowie. Wybieram jednak opcję drugą. Bo zawsze lepiej spóźnić się do pracy godzinę niż spóźnić się do pracy dwie godziny. Czas jaki mi pozostał spędzam kręcąc się wokoło PKiNu, dziś podświetlonemu gejowskimi barwami. Pierwszy IC to komfortowy, wagonowy skład. Odjazd 23.29. Zawozi mnie on do Łodzi Widzew przed 1 w nocy. Niecałe 2h pożytkuję na zwiedzanie Łódzkich osiedli, parków, przejść podziemnych i innych fajnych ciemnych zaułków. Zdjęcie stadionu Widzewa za bardzo nie wyszło. Zgodnie z planem po 2giej zaokrętowany już jestem na kolejnym IC, do Katowic. Ten już mniej komfortowy, nowy EZT. W Katowicach niemal planowo, o 5.20, bez problemu zdążam na pierwszy Regio do Krakowa. Na głównym o w wpół do ósmej, w domu 8.05. Myję się, przebieram, wsiadam na drugi rower, 4,5km, i 9 jestem w pracy :D Po dwóch nieprzespanych nocach, nie licząc drzemania na przystankach i w pociągach. Ale kupiłem energetyka, wyszedłem wcześniej i jakoś dało radę. Ale nad każdą rzeczą w pracy 3 razy się zastanowiłem, zanim zrobiłem coś źle.

Trochę na wariata, ale udana trasa. Z przygodami :) A powrót 4 pociągami z 3 przesiadkami to jak na razie mój rekord :)

6.40 - 8.05
14,17l (w tym 1,9l energetyka)

nowe gminy: 17

Lubelskie: 14
Puławy - obszar miejski
Puławy - teren wiejski
Końskowola
Żyrzyn
Baranów
Ułęż
Jeziorzany
Kock
Borki
Radzyń Podlaski - obszar miejski
Radzyń Podlaski - teren wiejski
Ulan-Majorat
Łuków - obszar miejski
Łuków - teren wiejski

Mazowieckie: 3
Wiśniew
Siedlce - obszar miejski
Siedlce - teren wiejski


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Bez planu

d a n e w y j a z d u 203.89 km 0.00 km teren 10:37 h Pr.śr.:19.20 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1300 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 15 lipca 2018 | dodano: 12.08.2018





https://photos.app.goo.gl/yNZwTgmVuebwxiydA

Planem na dziś jest brak planu. Ot leniwa niedzielna przejażdżka. Coś jak tamto Opole. I gdy wyjeżdżałem też obrałem mniej więcej tamten kierunek, bo nawet jak nie planu to jakiś kierunek obrać trzeba. Tzn. na razie GOP, a Opole to się jeszcze zobaczy.

Wyjeżdżam wczesnym rankiem, o wpół do szóstej. Na Śląsk polecę standardowo, krajową 79. Z niestandardowych akcentów: odwiedzę rynek w Krzeszowicach, obejrzę nie pamiętam już gdzie jakąś starą stację trafo, a w Trzebinii uwiecznię na zdjęciu bardzo mądre hasło, takie, jak powyżej :D Tyle razy obok tego przejeżdżałem i nie zauważyłem. Pewnie dlatego że zawsze wyjeżdżałem wcześnie w nocy, i przez te okolice ciągle po ciemku jechałem. To kolejna zaleta wyjazdów o poranku: bardzo blisko Krakowa można odkrywać kolejne ciekawostki. W Chrzanowie przez rynek tylko przejazdem, bo to najkrótsza droga. Dwa razy przekraczam A4kę i jest Jaworzno, wraz ze swymi górującymi nad okolicą chłodniami elektrowni. Je też rzadko widywałem, tu też zawsze miałem noc.Postanawiam obejrzeć je z bliska, dziś jest czas na takie rzeczy, bo jak mówiłem, dziś nie ma planu. Dziś nie trzeba dojechać do Bydgoszczy, Warszawy czy innego Poznania. Dziś trzeba się po prostu przejechać na rowerze. Skręcam w boczną leśną drogę i po chwili jestem przy elektrowni. Tych chłodni jest tu 4, z czego 3 karłowate i jedna wielka :O Podaję z Internetów jej wymiary: wys. 181,5m, średnica u podstawy 144,5m. Druga największa w Polsce, po Kozienickiej, 185-metrowej. Czyli jest wysokości zbliżonej do najwyższych Warszawskich wieżowców, które mają +-200m. No i dobrze, jest to jakiś tam rekord, coś czym Jaworzno może się pochwalić. Dojeżdżam z powrotem do DK79, już miałem nią lecieć na Mysłowice, ale w ostatniej chwili się rozmyśliłem. Postanawiam obadać asfaltową ścieżkę rowerową, która odbija w las wraz z boczną drogą. Docieram nią do miejscowości Brzezinka, i jakichś hal magazynowych. Ale to ślepa uliczka, trzeba zawrócić. Nie patrząc na GPSa gdzie skręcam i jadąc na czuja zawracam w stronę Krakowa ;) Znowu A4ka. Trzeba to jakoś skorygować. Uj z Opolem, dziś po prostu pokręcę się po Górnym Śląsku. Koryguję odbijając na południe, do Imielina. I tu wpadam na idealny w swej prostocie plan: Jez. Goczałkowickie! Nie raz chciałem obejrzeć tamę, ale zawsze jakoś mi się nie udawało. Po prostu jadąc gdzieś dalej, nie było czasu na takie rzeczy. Dziś czas jest :) Więc jadę najpierw wojewódzką, a potem bokami, w stronę zalewu. Rzeczą o której zapomniałem wspomnieć jest, że wziąłem kremu z filtrem :/ Do tej pory to nie było źle, bo poranne Słońce raz chowało się a raz wychodziło zza chmur. Ale to kwestia czasu jak zacznie być źle: jest już wczesne popołudnie, temperatura zbliża się do 30 stopni i za chwilę moja skóra zacznie się palić. Filtr pilnie potrzebny. Tylko że jest niedziela niehandlowa, i w takich wioskach znalezienie sklepu z tym towarem nie jest łatwe. Koło Woli odkrywam kolejną ciekawostkę – kopiec. Nie za duży, do Krakowskich Kopców nie ma startu, ale to żadna ujma przegrać z nimi. Wchodzić na szczyt za bardzo mi się nie chce, bardziej o tym Jeziorze myślę. Tuż obok kolejne odkrycie – kopalnia „Piast II”. Wieża szybowa bliźniaczo podobna do „Piasta I”, pod Bieruniem, którego widziałem wiele razy. Jeziora jeszcze nie widać, za to na południowym horyzoncie widać masyw Beskidu Śląskiego. Z górniczych atrakcji jeszcze szyb wydechowy (czynny, huczący, z zakazem fotografowania ;) ). Krem p/słoneczny kupuję wreszcie w Goczałkowicach. W ostatniej chyba chwili, godzina 14, jestem już lekko przysmażony. Niezwłocznie aplikuję, w dużej ilości. I spokojny o zdrowie mojej skóry mogę jechać nad Jezioro. Ostatnia prosta to oblężony przez tłumy ludzi i samochodów ulico-deptak. Prawie jestem na tamie. Ale najpierw muszę chwilę odpocząć w cieniu. A do cienia prowadzi boczna dróżka w lewo. Płytowa, leśną droga idzie taką jakby groblą, po jednej jak i drugiej stronie woda. W końcu przysiadam na betonowym umocnieniu brzegu, w cieniu, ciszy i spokoju, z dala od zgiełku. Dłuższą chwilę tu odpoczywam, z nogami zwieszonymi nad wodami Wisły, a przy okazji gubię słuchawki. (O tym dowiem się dopiero w pociągu, ale to najtańsze Philipsy za 9,99, więc strata niewielka). Nieco schłodzony zawracam na tamę. Całkiem spora, tzn. długa, ze 2km. Wysokość nie jest może jakaś imponująca, ale to oczywiste, bo to nie góry. Sporo spacerujących turystów. Przejeżdżam na drugi brzeg. Na wschodzie się kotłuje. Zwiedzam jeszcze trochę las po drugiej stronie, znalazłem fajne zejście nad wodę. Po 16tej zbieram się. Knuję co prawda jakieś ambitne plany aby objechać jezioro dookoła. Ale przypominam sobie jednak że dziś nie ma być ambitnie. Ostatecznie wracam po tamie na północną stronę, i obieram kurs na Katowice (PKP). Pszczynę objeżdżam bokiem (byłem nie raz), zwiedzam za Czarków. Miejscowość ma jeden najbardziej zakręconych herbów jakie widziałem – Pana siedzącego w wannie O.o Za Czarkowem asfalt kończy się, ale to dobrze. Odrobina lekkiego MTB („MTB”) nie zaszkodzi. Kilku-km szutrowo-żwirową, przyjemną, leśną drogą docieram do Kobióru. Atrakcją na skraju tego lasu jest kładeczka nad rzeczką, i jednocześnie pod zabytkowym mostkiem kolejowym. Kolejnych kilka km pośród lasów, teraz już asfaltem. Okolice takie że można zapomnieć że to Śląsk. Wyjeżdżając z lasu wszystko wraca jednak do normy – tak, to Śląsk :) A dokładniej to w Tychach jestem. Nie żeby mi się tu nie podobało, czy coś. Bo bardzo kręcą mnie te klimaty, ten cały przemysł, kopalnie, zabytkowe familoki. Nic już dziś nie zwiedzam, spieszę się ostatni tani regio z Katowic. Potem to już tylko drogie dalekobieżne. Takie tylko, na szybko: Tyskie przedmieścia. Ostatnie 20km główną szosą, DK 86. Moc niesamowita mi się włącza, średnia z tego odcinka mogła być zbliżona do 30km/h. Tak że w Kato mam jeszcze trochę czasu aby kupić coś do jedzenia i przebrać w czyste ubrania, żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Odjazd po 20, w Krk przed 23. Jeszcze tylko taka śmieszna fotka z pociągu: dredo-walizko-pies. Chodzi mi o tą uprząż. Normalnie właściciel chwycił go za tą rączkę na grzbiecie i wyniósł z pociągu niczym walizkę :D

Udana, niezobowiązująca traska. Pomimo że na początku nie miałem żadnego celu, to szybko ten cel znalazłem. I zwiedziłem miejsce, bliskie przecież od Krakowa, którego nigdy jeszcze nie widziałem.

5.30-23.20
4l (w tym 1l energetyka)

nowe gminy: 1

Śląskie: 1
Kobiór


Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem

Bydzia

d a n e w y j a z d u 500.48 km 0.00 km teren 28:26 h Pr.śr.:17.60 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2700 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 8 lipca 2018 | dodano: 10.07.2018





https://photos.app.goo.gl/wvFHWq38VDcqCfjn9

Po dwóch górzystych trasach 400+ pod rząd dwa następne weekendy odpoczywałem, korzystając z chwilowej niedyspozycyjności aury. Ale nadchodzi trzeci weekend i trzeba brać dupę w troki i się gdzieś ruszyć, żeby nie ważyć 100kg. By zaś ruszyć się nieco dalej, wziąłem sobie na poniedziałek wolne. 3-dniowa trasa to rzecz jasna po płaskości. Po górach nie, jeszcze nie ten poziom ;) Wahałem się i początkowo nie chciałem się chwalić gdzie planowałem dotrzeć. (Gdy w galerii nie ma zdjęcia rozpiski to znaczy że nie osiągnąłem celu, dojechałem gdzieś bliżej, i nie daję rozpiski bo wstyd). A tym razem rozpiski właśnie nie wrzuciłem. Rozumie się samo przez się, że wymiękłem. Ale teraz zrobię wyjątek i się pochwalę: chciałem do Gdańska/na Morze :) Tak jak zeszłym roku, jesienią. Tego pięknego lipcowego weekendu się co prawda nie uda, za to uda się pewnego pięknego sierpniowego weekendu ;)

Start w sobotni poranek (bo nie świt, wpół do siódmej) przebiegł sprawnie i bez zakłóceń. Zdjęcie na Rynku robię, bo zawsze robię zdjęcie na Rynku, gdy planuję dojechać nad Morze. Żeby potem zrobić dla kontrastu drugie zdjęcie na tle Morza. To kolejny wyznacznik po którym można poznać gdzie planuję dojechać. Sprawnie wciągam 200m podjazd na drodze wojewódzkiej (de facto jedyny podjazd w trasie) i jestem na pełnym gwaru sobotniego targu, rynku w Skale. Wciągam jakieś ciastka, jakie to już nie pamiętam, ale któreś z tych trzech. Równie gładko idą mi pomniejsze zmarszczki na drodze do Wolbromia. Za miastem wpadam na pomysł, aby robić rzetelnie zdjęcia wszystkich tablic na wjeździe do kolejnych województw. Oczywiście wiem że później rzetelności braknie i wszystkich zdjęć tablic nie będzie. Ale będę się starał. Na rynku w Pilicy bez zmian, wielka lipa jak rosła, tak dalej rośnie. Parę km za tym miastem definitywnie żegnam się z urozmaiconą rzeźbą Jury K-CZ i wjeżdżam w plackowatą rzeźbę terenu, która pokrywa 90% powierzchni naszego kraju. Taką umowną granicą gdzie kończą się pagórki a zaczyna stolnica jest dla mnie zardzewiały wiadukt nad CMK. Aura jest pogodna, gorąca i stabilna, wydawać by się mogło że optymalna na trasę na drugi koniec Polski. Ale jest jeden czynnik, który się wyłamuje spośród pozostałych i optymalny nie jest – wiatr. Przez większą część pierwszego i drugiego dnia wiatr będzie mnie mniej lub bardziej hamował. Całą winę będę potem zwalał na niego, że nie dojechałem. Ale to nie tak, nie dojechałem bo po prostu nie kleiła się ta jazda, szło zbyt powoli, po prostu to nie był czas na jakieś rekordy. W Lelowie odpoczywam w cieniu drzew na skwerku a w Przyrowie oglądam ślady po jakiejś potężnej bitwie. Zapewne ta partia była bardzo długa, a zawodnicy zaciekle walczyli o tytuł Przyrowskiego szachmistrza. W Świętej Annie uwieczniam na zdjęciu to co zwykle, czyli maleńką stacyjkę benzynową, niezrzeszoną chyba w żadnym wielkim koncernie paliwowym. Droga na Radomsko jest jedna, jechałem nią nie raz i wydawać by się mogło że nie da się tu źle skręcić. A jednak mi się udało – w Gidlach nieplanowany skok w bok zrobiłem, nadkładając z 7km. Wskutek czego w Radomsku mam więcej niż zwykle, bo 150km. Tu zasłużona dłuższa pauza. Zdjęcia charakterystycznego kościoła rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Często gdy przejeżdżam przez to miasto zastanawiałem się jak to jest, że Radom i Radomsko odmieniają się tak samo. I skąd są właściwie te „Radomskie” fajki które Stopczyk proponował majorowi? Z Radomia czy Radomska?! Wreszcie zrobiłem risercz w Internetach i już wiem! Prawidłowa odmiana Radomska to „Radomszczańskie” a Stopczyk oferował majorowi szlugi z Radomia :) Obieram stąd zasadniczy, globalny kierunek na Sieradz. A taki lokalny, cząstkowy można by rzec kierunek to Szczerców, oczywiście o Kopalnię też zahaczę :) Byłem już raz w tym sezonie i raz w poprzednim, ale to dziursko robi takie wrażenie że zawsze warto tam zajrzeć. No i zajrzałem, uwieczniając swą niewyjściową gębę na tle Elektrowni :) Kawałek asfaltem w słabym stanie, i zaliczam jeszcze drugi taras widokowy. Podobno jak skończy się tu wungiel mają to wszystko zalać i stworzyć wielki, rekreacyjny zalew. Będzie to najgłębszy zbiornik wodny w Polsce – 205m! Trochę szkoda bo najgłębsza dziura w Polsce wydaje mi się rzeczą fajniejszą niż najgłębsze jezioro w Polsce. Bo w jeziorze nie będzie widać tej głębokości, tylko zwykłą taflę wody. A głębokość dziury widać doskonale. Ale z drugiej strony chciałbym zobaczyć to miejsce w odmienionej postaci. Termin zakończenia prac – 2058 :D Może dożyję :D Gdy przejeżdżam pod huczącymi, stalowymi przęsłami taśmociągów przed Szczercowem Słońce powoli zaczyna kryć się już za horyzontem. Gorący letni dzień dobiega końca i zaczyna się ciepła, letnia noc. Rynek w Szczercowie jednak ominę, byłem tu już podczas kwietniowej trasy do Bełchatowa/Sieradza. W ogóle niemal cały odcinek Krk-Sieradz jadę dziś śladem tamtej wiosennej trasy. W Widawie już całkiem ciemno, ale ja nie o tym chciałem. Na rynku śmieszna sytuacja z dwoma młodzieńcami na rowerach. Coś tam trochę zagadał do mnie ten bardziej trzeźwy mniej nietrzeźwy. Ogólnie że rower fajna sprawa, i że też coś tam jeżdżą po okolicy. Ten w gorszym (lepszym? zależy jak na to patrzeć) stanie tak tylko przytakiwał. A odjeżdżając wyrżnął, ale tak solidnie, BĘC głową w beton zrobił :D Gołą głową, rzecz jasna. Znieczulony alkoholem chyba nawet nie poczuł, wsiadł na rower i pojechał dalej :D W Burzeninie przekraczam Wartę i wychodzę na ostatnią prostą do Polskiej stolicy fryzjerstwa. W Sieradzu chwilę po północy. Zwiedzam coś niecoś centrum, tj. rynek + bonusowo mały park nad Wartą. Następne w tej nocnej tułaczce miasto to… Warta. Nazwa taka sama jak rzeka. Przez chwilę troszkę tu popadało, ale to dosłownie taki tylko incydent pogodowy w tej trasie. Schroniłem się na przystanku i trochę przy okazji zdrzemnąłem. Samo miasto Warta to miejscowość typu: parę domków, sklepów i 4-piętrowych bloków. Niczym, poza nazwą się niewyróżniająca, i co za tym idzie na żadne inne zdjęcie poza fotką tablicy wjazdowej nie zasługująca. Następnych kilkanaście km dalej DK83 idzie brzegiem największego (póki co) jeziora woj. Łódzkiego: Jeziorska. Przed czwartą jeszcze a już zaczyna jaśnieć, masakra jak ta noc szybko minęła :) Zjeżdżam nawet na plażę aby zobaczyć wschód nad Jeziorskiem, ale ten jakiś niemrawy, nic z tego nie będzie, jadę dalej. Jeszcze przed końcem jeziora wjeżdżam do woj. Wielkopolskiego. Nie pamiętam już gdzie kupuję eksperymentalnego energetyka marki „Las Vegas” i przebudzam się z jego pomocą na pauzie na leśnym parkingu. Na Orlenie w Dobrej wciągam, dobre, a jakże dwa hot-dogi :­­) Kolejne, dziewicze miasto na mej trasie to Turek. Właściwie wszystkie miasta od Sieradza do końca będą dla mnie dziewiczymi, nigdy wcześniej w nich nie byłem. Czyli niemal dokładnie cała druga połowa drogi. Zbliżając się do Turka widzę kolejne po Bełchatowie, elektrownie. Właściwie całe te okolice to takie energetyczne zagłębie, tych elektrowni jest tu 4, z czego ta pierwsza którą właśnie widzę, już nieczynna. Z tego też powodu jej nie odwiedzam. A centrum Turka, choć na pewno warte odwiedzenia, nie odwiedzam bo nie mam siły i boli mnie kostka (nie wiadomo z jakiego powodu, nawet lekko spuchła). Dalszy odcinek krajówką też raczej ciężki, wiatr się włączył, kostka i jeszcze spać się chce. W Tuliszkowie taka tylko fotka śmiesznej fontanny. Przekraczam górą A2-kę, i jakoś dociągam do tego Konina, ale kryzys trwa w najlepsze. Przejeżdżając przez zabytkową, mniejszą część miasta robię kilka zdjęć, w tym to najważniejsze – z konio-człowiekiem :) Sił starcza mi jeszcze tylko na przejazd przez dupny most nad Wartą. W nowszej, pełnej blokowisk, części miasta doczłapuję do Żabki. Kupuję 2 hot-dogi, wszystkie drożdżówki i pączki jaki mieli w sklepie, 1,5l picia oraz „herbatę”. Która wskutek błędu (mojego) w obsłudze samoobsługowego ekspresu składa się prawie wyłącznie z wrzątku, a nie herbaty ;) Okazuje się że takie samoobsługowe ekspresy do herbaty nie są przystosowane do obsługiwania przez skrajnie zmęczonych, ledwo kontaktujących rowerzystów ;) Zalegam z całym tym prowiantem na ławeczce przed klatką jednego ze stu chyba, 4-piętrowego bloku. Dwie godziny tam na zmianę, jem, piję, drzemię, siedzę, śpię. Oraz takie połączenie tych trzech ostatnich: niby siedzę, niby wszystko widzę i słyszę ale jako tego nie rejestruję. Bodźce wzrokowo-słuchowe nie docierają do mózgu, gdzieś giną, taki letarg jakby. W końcu otrząsam się z tego dziwnego stanu, i słyszę rozmowę tubylców, z tej klatki zapewne. Że co tam robi ten rowerzysta, od dwóch godzin ławeczkę im okupuje, co on sobie wyobraża, niech spieprza z naszej ławeczki. :D Hehe, musiałem ich nieźle wkurwić. To takie miejscowe może nie pijaczki, ale typowi osiedlowi emeryto-renciści, których hobby jest siedzenie na ławeczce z kolegami przy puszce Kustosza z Biedry, i petem w drugiej dłoni (niestety nie wiem jak nazywają się fajki z Biedry). Wiecie na pewno ocb. Dobra już sobie idę, nie przedłużam ich mąk i cierpień. Tymczasem idę sobie z tej ławeczki w 94,68% procentach zregenerowany! Tylko kostka coś niecoś dokucza, po zmęczeniu czy senności natomiast ani śladu :) Minus taki, że dochodzi południe, południe drugiego dnia jazdy. To to, o czym wspominałem, o „nie klejącej się jeździe”. Po 30 godzinach w trasie mam bowiem na liczniku jakieś 340km. Łatwo policzyć jak żenujący wynik wychodzi gdy drugą liczbę podzielimy przez pierwszą… Już wiem że ten Gdańsk to tak średnio. Ale ok, ile się ujedzie, tyle się ujedzie. W Pątnowie na rondzie kolejny widok, na inną elektrownię. Nie chce mi się za bardzo podjeżdżać bliżej. 10-km odcinek od Pątnowa do Ślesina jest bardzo ciekawy. Za sprawą idącej równolegle armii słupów linii WN. Tych linii jest ich tu aż 5, równolegle idących. Naprawdę fajnie to wygląda. Jak sobotnie popołudnie było gorące, tak niedzielne jest upalne. Z ciekawszych obiektów które mijam w pocie czoła kręcąc kilometry po Wielkopolskiej patelni: w Ślesinie wielki Orlen (zdjęcia zapomniałem) a w tuż przed granicą województwa pomnik. Pomnik ludzkiej głupoty. Bo jak inaczej nazwać takie dzieło budownictwa drogowego? Że inaczej się kurrrrwa nie dało? Nóż się w kieszeni otwiera, brak słów. Na tyle cenzuralnych słów, żebym mógł ich użyć w relacji...

&^%$%&$

Ok, przejdźmy do czegoś przyjemniejszego. Np. do kolejnych hot-dogów czy tam zapiekanek które wciągam na Orlenie. Orlenie zaraz za granicą. Granicą Kuj-Pomu! Znaczy się że daleko już zajechałem :) Szczególnie ten drugi człon nazwy tego województwa dodaje tej „dalekości”: -poMorskie. Czyli coś z Morzem, coś tego, no nie? No i tak, i nie. Bo z wielce zaawansowanych obliczeń wychodzi mi że stąd do takiego, dajmy na to Gdańska jest 260+ km. Na liczniku mam 380. Lekko licząc daje to 640. A na pewno wyszło by więcej, bo zawsze wychodzi więcej. Tak pod 700 trzeba liczyć. Słabo to widzę. Ale jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Przekładam ją na później a na razie skupiam się na nawijaniu płaskich i gorących kilometrów Kuj-Pomu. Młyn widziałem dziś chyba tylko jeden, i to niekompletny. Pierwsze natomiast miasteczko na Kujawskiej Ziemi to Strzelno. Niewiela z niego samego zapamiętałem. Zapamiętałem za to rondo zaraz za miastem. Krzyżówka 3 krajówek. Tu chwila zadumy i przemyśleń, podjęte tu decyzje będą brzemienne w skutkach. Lewo/prosto/prawo, odpowiednio: Poznań i Konin / Toruń i Bydgoszcz / Włocławek. Takie oto kierunki proponuje wielka niczym billboard, zielona tablica. No więc tak, za koleją: W Poznaniu już byłem, w zeszłym roku. W Koninie byłem, kilka godzin temu ;) W Toruniu byłem, w zeszłym roku. W Bydgoszczy nie byłem. We Włocławku byłem, w zeszłym roku. Więc decyzja w zasadzie podjęła się sama, nie musiałem wybierać :) Dodatkowo ten kierunek to jedyny kierunek jeśli by ewentualnie, opcjonalnie, w razie czego, jakby co, rozpatrywać ten Gdańsk/Morze. Przed Inowrocławiem spory kawałek szeroką dwupasmówką, czymś na pograniczu DK a ekspresówki. Niejasna to sytuacja, na mapach jest pokolorowana jak drogi ekspresowe ale oznaczenie nr-owe ma jak droga krajowa. W każdym ja tam na żywo żadnej literki „S” nie widziałem, zakazu dla dwukółkowych pojazdów z dwoma pedałami takoż. Co oczywiście nie przeszkodziło kierowcom ze trzy razy na mnie zatrąbić. Na węźle skręcam do miasta już boczną drogą. Tu faktycznie jakby dalej prosto jechać jest już zakaz dla rowerów, ludzi i innych traktorów. Na wjeździe mijam wielkie zakłady produkcji sody. Na przedmieściach kolejny postój na Orlenie, na kolejne wiadomo co. Inowrocławski rynek – OK, zadbany i odrestaurowany. Z rzeczy niestandardowych – zabytkowy tramwaj, pewnie kiedyś tu jeździły, i pierwszy tej trasy budynek z muru pruskiego, też pewnie zabytkowy. Dłuższą chwilę odpoczywam, przyglądając się jakiejś imprezie i ogólnemu, letnio-niedzielno-popołudniowemu wypoczynkowi Inowrocławian. Właściwie to wieczornemu wypoczynkowi, bo dochodzi już 20ta. Zachód Słońca za miastem dość efektowny, z „promieniami Boga” spływającymi z przerwy w chmurach. Ta łódka to na jakimś tylko przeciętnym stawie przy drodze, żaden tam rekordowy akwen pokroju Jeziorska. Dystans dzielący mnie od Bydgoszczy maleje i maleje, w końcu z przodu ukazuje się jedynka. A ja już definitywnie odpuszczam. W Bydzi będzie 450, więc te 700 co przeliczałam jakiś czas temu bardzo realne. Nawet jakbym jakimś cudem nad to Morze dojechał, to zwyczajnie zabrakło by mi poniedziałku żeby wrócić na wtorek rano do pracy :D Przed samym miastem długi leśny odcinek, a w końcu, po 22giej, upragniona tablica. Więc tak: nad Morze zabrakło by poniedziałku, ale gdy kończę tutaj to na pewno nie zabraknie mi czasu na gruntowne zwiedzanie Bydzi :) 450km mam, więc dokręcę do połowy tysiąca ;) A tak sobie napisałem, bo fajnie brzmi, gdy w grę wchodzą jednostki typu tysiące to już nie przelewki ;) Do miasta wjeżdżam taką dwupasmówką. Te latarnie, całe to zdjęcie żywo przypomina mi scenki z NFS-ów (takie gierki samochodowe, co kiedyś grałem). Zwiedzanie zabytkowego centrum będzie miało bardzo obszerny harmonogram. Najpierw jakieś zabytkowe gmachy, podejrzewam że muzea, teatry i te sprawy. Potem zobaczę dość efektowny dworzec PKP. Przy okazji wybierając sobie pociąg, którym wrócę. Drugi od góry. Odjazd 2 w nocy. Niecałe 4 godziny to optymalny jak myślę czas, żeby zobaczyć dużo ciekawych rzeczy zarazem zdążyć przed atakiem senności. Ok, zwiedzamy dalej. Niezliczonych budynków z muru pruskiego wymieniać chyba nie trzeba, to Bydgoszcz, tu takie rzeczy to standard standardów. Na uwagę zasługuje natomiast kanał, który wespół z właściwym biegiem rzeki Brdy, okala zabytkową Wyspę Młyńską. Na której, jak sama nazwa wskazuje są zabytkowe młyny, oraz spichlerze i inne tego typu obiekty. Największe wrażenie robi jednak nie sama wyspa, a ów kanał. Zwany jest on nawet „Bydgoską Wenecją”. Rząd kamienic, każda inna, niższe i wyższe, których „tylne fronty” wychodzą na brukowany bulwar. Jedne z białego muru pruskiego i czarnych belek, inne z czerwonego muru pruskiego i brązowych belek, jeszcze inne z ze „zwykłego” muru. Jedne pięknie odnowione z kawiarniami na parterze, inne odwrócone „dupą” i odrapane, podniszczone, jeszcze inne z tarasami czy balkonikami. Wszystko to w rozświetlonym na żółto mroku nocy wygląda bardzo magicznie czy też klimatycznie, jak kto woli. Obejrzałem jeszcze niczego sobie kościół i jakieś tam parki, fontanny itp. itd. I z urobkiem 480km zajechałem na dworzec. Ostatnie 20 nakręci się już po Krakowie. Taki mały cheat ;)

Sam powrót pociągiem to odrębna, mała historia, odrębny mini rozdział. Komfortowy TLK, ze starych wagonów (11 pudeł), czyli najlepszy możliwy skład :) No, prawie najlepszy. Lepsze od tego są tylko stare, zmodernizowane wagony z WiFi ;) Wystartował punktualnie czyli 1.59. Na początku szedł zgodnie z planem. Natomiast potem coraz bardziej powoli mu szło ;) Na kolejnych stacjach łapał coraz to większe opóźnienie. Coś jak z jazdą na rowerze. Na początku szybko i sprawnie, potem coraz wolniej i coraz więcej przygód :) Ta największa zdarzyła się w przed południem, w lesie, między Trzebinią a Krzeszowicami. Skraj Puszczy Dulowskiej dokładnie. Stanął. I stał. Coś się zepsuło. I to tak zepsuło zepsuło. Chodzący w te i we wte konduktorzy, maszynista, konsultacje, uspokajanie pasażerów. Nawet wodę i muffinkę gratis rozdawali :D Zestaw pewnie za mniej niż złotówkę, ale liczy się gest ;) Wydaje się niemałe przecież pieniądze na bilet a pociąg stoi zamiast jechać. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie nie ma żadnego. Bo teraz ciągle trwa przygoda, a przygoda powinna trwać jak najdłużej. W końcu, po dwóch godzinach ruszył. Ale do tyłu :) Musiał wycofać ze dwa km i pojechał po innym torze. Do Krakowa dotoczył się przed 13tą. Czyli 9h. Szło mu tak sprawnie jak mnie jazda do Bydgoszczy :D Dokręcam po Krakowie trochę na siłę te kilometry do 500ki. Ale niedokręcenie było by głupotą. Choć trochę to oszukane to 480+20, to jednak nie zmienia to faktu że na zdjęciu jest licznik z liczbą 500. W domu po 14tej. Udana trasa, pierwsze 500+ w tym sezonie. A Morze? Musi jeszcze poczekać. Ale tylko troszeczkę ;)

6.25 (7.07) - 14.20 (9.07)
13,056l (w tym 2l energetyka)

nowe gminy: 18

Łódzkie: 1
Warta

Wielkopolskie: 9
Dobra
Kawęczyn
Turek - obszar miejski
Turek - teren wiejski
Tuliszków
Stare Miasto
Konin
Ślesin
Skulsk

Kujawsko - Pomorskie: 8
Jeziora Wielkie
Strzelno
Inowrocław - obszar miejski
Inowrocław - teren wiejski
Złotniki Kujawskie
Nowa Wieś Wielka
Białe Błota
Bydgoszcz


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 500-599, Powrót pociągiem

Ołomuniec

d a n e w y j a z d u 417.91 km 0.00 km teren 23:21 h Pr.śr.:17.90 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 16 czerwca 2018 | dodano: 23.06.2018





https://photos.app.goo.gl/zvmGrPKktbcrPK2TA

Ołomuniec. Drugi, po Koszycach/Węgrach, z najważniejszych zagranicznych celów na ten sezon padł moim łupem właśnie teraz. Podobnie jak w tamtym przypadku, nie udało mi się za pierwszym, a za drugim razem. Pierwsza próba skończyła się odwrotem na granicy, w Cieszynie, i zgłębianiem wiedzy nt. budowy bębenka tylnej piasty. Tym razem naprawiony i sprawdzony sprzęt nie ma prawa zawieść. Pogoda też ma być stabilna, a o formę też się nie boję. Musi się udać. Plan jest taki, jak na kartce. Po drodze chcę koniecznie zaliczyć Koprzywnicę (miasto Tatry), a wrócić planuję PKP z Opola. Dystans podobny jak przy Koszycach, przewyższenie też. Z tym że tam najwięcej podjazdów było na początku, a tu najwięcej będzie na końcu trasy. Faktem którym warto też wspomnieć, jest że tamta trasa była w zeszły weekend, więc miałem tylko kilka dni na regenerację.

Start 6.10, czyli wyruszam dobrze wyspany. Przez peryferia miasta szybko dojeżdżam do Skawiny, gdzie tym razem, dla odmiany skręcam w wojewódzką na Kalwarię. Wariant bardziej pagórkowaty niż krajówką na Zator ale przecież nie będę znowu jechał tak samo. Wstający dzień zapowiada się pogodnie. Sprawnie wciągam kolejne hopki zachodniego krańca Pogórza Wielickiego, z których rozpościera się rozległy widok na dolinę Wisły. Przejeżdżam pod lasem słupów linii WN, koło słynnego klubu i docieram do Kalwarii. Kwiatowe baldachimy na rynku podobne jak w New Sączu. Po małej pauzie wskakuję na równie pagórkowatą DK52, która zaprowadzi mnie do B.B. Kilka takich zmarszczek dzieli mnie od „Miasta, w którym wszystko się zaczęło”. A kolejnych kilka garbów od niewielkiego miasteczka, znanego z historii polskiej motoryzacji, a dokładniej z produkcji silników Diesla. Potem jeszcze Kęty (znane nie wiem z czego), w których opuszczam główną drogę. Do B.B. dojadę skrótem przez Kozy (największa wieś w Polsce, prawie 13 tyś. mieszk.). Z ostatniego wzgórza rozpościera się już piękna panorama „stolicy Podbeskidzia”, znanej chyba z każdy wie z czego. W mieście jestem koło południa. Pierwsze 90km w 6h jest dla mnie dobrym wynikiem. Szybkim zjazdem i dwupasmowymi przelotówkami staczam się do starówki miasta. Szybka tylko fotka jakiegoś placu i bodajże Ratusza. Pogodny do tej pory dzień zaczyna jednak pochmurnieć. Tzn. z tyłu, na wschodzie dalej pogodnie, chmurzy się tam gdzie jadę, nad Czechami. Na szczęście nie wygląda to jakoś groźnie, a prognozy nie zapowiadały żadnych opadów. Plus taki, że mniej picia i kremu z filtrem zejdzie. Z Bielska na Skoczów starą drogą krajową, która po wybudowaniu ekspresówki została zdegradowana do drogi lokalnej. W drodze do Cieszyna towarzyszą mi coraz to ładniejsze widoki, na Beskid Śląski a potem i Śląsko-Morawski. Znaczy się Czechy na wyciągnięcie ręki :) Na granicznym moście na rzece Olzie melduję się chwilę po 15tej i jestem gotów podbój nieznanych krain :) Ahoj przygodo! Pauzuję na jakimś obskurnym chodniku na blokowisku (chyba płytki asfaltem przykryli :D) i bez większych problemów lokalizuję drogę number 648. Kierunek: Frydek-Mistek. Po drodze taka oto ciekawostka – ładnie pomalowany dom, z rowerowym akcentem ;) Druga ciekawostka – takie jakby dzikie cmentarzysko aut. Takie dobre szamochody wyrzucajom?! W Polsce to by wszystko jeździło! We Frydku jestem późnym popołudniem. Zwiedzanie ograniczam do pochyłego rynku i małej rundki głównymi drogami. Pierwsze drogowskazy na Ołomuniec bardzo bowiem rozbudzają wyobraźnię, nie pozwalając tkwić w miejscu. W dalszym ciągu jadę czymś w rodzaju polskiej wojewódzkiej, na tym odcinku idącej równolegle z autostradą. Ale taką autostradą autostradą. Inną niż w Polsce. Nawierzchnia jest betonowa, a nitki rozdzielone są szpalerem małych krzewów. Idąca równolegle boczna droga – też betonowa, idealnie równa. Inne standardy, inny świat… A przecież Czechy to sąsiedzi, zaraz za miedzą… Na takich właśnie rozkminkach dlaczego tutaj robią to lepiej mija mi odcinek do Priboru. Przed miastem remont, sporo nowiutkich Tatr. W Polsce nowiutkich Jelczy coś nie widać… W Priborze przeciętny raczej rynek, nie wyróżniający się ni to na plus, ni to na minus. Oraz taka oto klimatyczna, brukowana grubo ciosanymi kamieniami, stroma uliczka. Wyjeżdżam z miasta drogą na południe. To nie jest najkrótsza droga do Ołomuńca. Ale przecież jednego z symboli Czech (może przesadzam) odpuścić nie mogę. Koprzywnica. Pierwszy samochód wyprodukowano tu w roku 1897. Rzecz jasna do żadnego muzeum się wybieram, ale liczę że uda mi się zobaczyć jakieś eksponaty na wolnym powietrzu. Tu jednak trochę słabo z tym. Najpierw skręcam w strefę przemysłową. Teraz jak patrzę na mapę to cała ta strefa to jeden wielki teren Tatry. Zajmuje powierzchnię większa chyba od całej pozostałej części Koprzywnicy, centrum, blokowisk itp. razem wziętych. Przy wyremontowanych drogach mnóstwo tak rzadko przecież spotykanych w Czechach ścieżek rowerowych. Ale sobota wieczór, więc pustki, i jeżdżę sobie jak chcę. Jedyne jednak dwie Tatry jakie udaje mi się zobaczyć zza ogrodzeń to takie oto wojskowe okazy. Z czego jedna to „Tatra” (ma kabinę od Renault) a druga, już prawdziwa Tatra. Dobre i co. Zawracam do centrum. Przejeżdżając przez blokowiska na przedmieściach ukazuje mi się ciekawy widok. Pociąg. Ale nie taki zwykły pociąg. Na peron wtaczają się dwa stareńkie, malutkie, pyrkoczące wagony motorowe. Kilku ludzi wsiada, kilku wysiada i skład odjeżdża. Śmiesznie to trochę wygląda ale śmieszne nie jest. To jest widok typowy dla Czech jak i Słowacji. Tu kolej ciągle istnieje, i wygląda na to że ma się dobrze. W Polsce dawno by puścili busy, wożące ludzi jak worki z ziemniakami a tory zaorali. I ścieżkę rowerową zbudowali. Obowiązkowo z kostki Dauna. Samo centrum Koprzywnicy może nie tyle zaniedbane, co nadgryzione zębem czasu. Co nie oznacza że jest brzydkie, mnie tam się podoba. Natomiast nie podoba mi się to, że przed wreszcie zlokalizowanym Muzeum Tatry, nie ma żadnej zabytkowej ciężarówki. Tylko taki oto zabytek kolejnictwa. W dodatku w stanie mocno jakotakim… Mało reprezentacyjnie się to prezentuje. Całe szczęście że zrobiłem zdjęcia tamtym dwóm nowiutkim wojskowym sprzętom, bo wyjechałbym z miasta Tatry bez zdjęcia Tatry! Przez opuszczeniem tej ciekawej mieściny przyglądam się jeszcze chwilę wypadku na rondzie. Pan chyba ściął tą naczepką barierkę i latarnię. Po tym chwilowym „skoku w bok” znów obieram główny kierunek trasy, tj. Ołomuniec. Słońce chyli się ku zachodowi, wyłaniając się nawet na chwilę zza przerzedzonych już chmur. Zachód w Czechach – fajna sprawa :) 10km i już główną szosą wjeżdżam do Novego Jicina. Na przedmieściach mą uwagę zwraca taki zabytek techniki. Nie omieszkałem sobie zrobić w nim zdjęcia :) Nic nie pisze żeby nie wolno było wchodzić. Zresztą to kawał żelastwa, nie zepsuł się przez 100lat, to i ja go nie zepsuję. A poza tym przecież i tak nikt nie widział. Na rynku w Jicinie zasiadam jeszcze w miarę za jasności. Ale w czasie odpoczynku zaraz zapalają się latarnie oraz zegar na wieży i powoli zapada mrok. Póki co noc jest ciepła i pogoda. Nocna wędrówka po nieznanej, Czeskiej Ziemi będzie więc niczym nie zakłócona i nie utrudniona. Pierwsze zaliczone tej nocnej tułaczki miasto to Lipnik nad Becvou. Nic szczególnie wyróżniającego się – rynek z kościołem, na obrzeżach blokowiska, taki tam małomiasteczkowy standard. Potem tonąca w mrokach czeskich odludzi droga kilka razy przechodzi z jednej strony autostrady na drugą. To jedne z niewielu miejsc ze śladami sztucznego oświetlenia - od świateł mknących w obie strony samochodów. Poza tym drogę oświetla mi tu tylko lampka, delikatnie wspomagana dość jasną, księżycową nocą. Z ciekawostek wyłaniający się z mroku ładnie iluminowany wiadukt. Ostatnie kilka km przed głównym celem główną szosą nr 35. Na maleńkiej, ale całodobowej stacyjce (trzeba obudzić obsługę dzwonkiem) kupuję coś do picia, ostatni otwarty sklep był sporo km temu. Wreszcie za którymś wzniesieniem widzę pomarańczową łunę sporego jak na Czechy miasta (porównałbym je do Tarnowa) i długo wyczekiwaną tablicę! Już prawie jestem :) Zaraz za zakrętem dojeżdżam do sporej, ale chyba śpiącej jeszcze o 3 w nocy, stacji kolejowej. Na skwerku pod biurowcem Allianzu zdrzemnąłem się, ale tylko chwilę, bo zaraz obudził mnie chłód nocy. Już nie jest tak ciepło jak wieczorem. Nocne zwiedzanie rozpoczynam od niezwłocznego udania do centrum tego zabytkowego, bogatego w historię miasta. Przez kilka wieków średniowiecza było ono bowiem stolicą Moraw i zarazem drugim największym miastem Czech, rzecz jasna po Pradze. Dopiero później Ołomuniec utracił pozycję i wyprzedziło go Brno. Poza jakimiś tam kamieniczkami, jakich wiele wszędzie, pierwszą poważną atrakcją jest Katedra Św. Wacława (Vaclava). Kawał kościoła. Następnie bulwarami, alejkami wzdłuż jakiegoś kanału oglądam od dołu dobrze zachowane mury obronne i inne umocnienia. Z położoną powyżej starówką połączone są takimi, nieco gorzej zachowanymi „klatkami schodowymi”. W międzyczasie niebo powoli z czarnego robi się granatowe i wstaje nowy dzień. Wschodu Słońca jednak nie zobaczę – poranek znów będzie pochmurny. Zwiedzam jeszcze nieco mniej zabytkowe obiekty, jak kładkę prowadzącą do galerii handlowej czy taki oto śmietniko-zaułek. Zrobiłem zdjęcie bo ta miejscówka żywcem przypomina mi scenerię z gier komputerowych w które za małolata nałogowo grałem. A dokładnie z Liberty City w GTA III. Gwóźdź programu zwiedzania Ołomuńca jednak ciągle przede mną. Obejrzałem to w Internetach i od razu uznałem za taki must see tutaj. Do rzeczy: Kolumna Trójcy Przenajświętszej. Wysoka niczym 10-piętrowy blok, sczerniała pod upływem czasu, pełna rzeźb i Łacińskich napisów robi wrażenie. Poważnie, groźnie, nawet może trochę strasznie wygląda, pewnie przez tą barwę. Jest zwana też „Kolumną morową”. Zbudowana jako prośba do Boga, aby chronił ludzi przed dziesiątkującymi średniowieczną Europę epidemiami. Niezwykła rzecz. Oglądam dokładnie ze wszystkich stron. Ratusz, choć też niczego sobie, niknie jednak w obliczu wspominanego, sąsiedniego zabytku. Spośród mnóstwa innych ratuszy wyróżnia go natomiast TO: cała bateria zegarów, pokazujących wszystkie chyba możliwe wskazania dotyczące czasu, daty czy zjawisk astronomicznych :O Minuty, godziny, dni, miesiące, fazy księżyca, aktualny widok sfery niebieskiej i gwiazdozbiorów, no wszystko jest. Bardzo tu ciekawie, ale dochodzi 5ta rano, pora wracać. Jeszcze chwilę drzemki na przystanku na przedmieściach, małe na zakupy na OMV (stacja taka) i niestety muszę żegnać się z Ołomuńcem. Przede mną jeszcze 100-150km asfaltu, zależy dokąd dociągnę. Do tego jadę na południe a więc sporo z tego szybuje się po górach, których na granicy CZ/PL nie brakuje. Droga do Sternbernku to ostatnie kilometry płaskości, pośród pól uprawnych i stawów. Na horyzoncie widać już zieloną ścianę gór. Po drodze zdrzemnąłem się chwilę na takiej ławeczce, która już chyba zaczęła żyć ;) W Sternberku niestety przejeżdżam tylko przez przedmieścia. Blokowiska przemieszane z halami fabrycznymi i wielkopowierzchniowymi sklepami, niewiele więc mogę o tym mieście powiedzieć. Nie za bardzo mam chęci jechać na rynek. Wciągam tu jeszcze tylko 2 hot-dogi i herbatę. Spożywam to typowe dla długich tras śniadanie na pustym o tej porze dworcu autobusowym. Ok, pora zabrać się za tą wspinaczkę. Na wykresie obok śladu wygląda to ciekawie. I tak jest też w rzeczywistości. Główna szosa wije się serpentynami pośród urwisk i odsłonięć skalnych, bystro nabierając wysokości. Na dystansie kilku km wznosi się z 200 na 600m n.p.m. Z podjazdu, z przerw pomiędzy drzewami rozciągają się szerokie widoki na równinę, z której tu wjechałem. Tu na szczycie też taka trochę równina, oczywiście mniejsza, lokalna można by rzec. Usiana jest ona masztami szybko wirujących elektrowni wiatrowych. Na rozstaju obieram drogę na Bruntal, inną „krajówkę”. Kolejne bardzo fajne, dzikie odcinki pośród pól i lasów. Podjazdy też obecne, ale w już w skromniejszej postaci. Pomimo to taki kryzys trochę. Co chwila odpoczywam. Każdy przystanek autobusowy staje się pretekstem do odpoczynku. Odpuszczam tylko tym bez ławeczki, na ziemi nie siedzę ;) Po drodze scenka niczym z Koprzywnicy, tylko że w wersji hard. Po plączącej się tu nieopodal drogi linii kolejowej (pojedynczy tor, bez trakcji elektr.) toczy się nieśpiesznie samotny jeden wagonik motorowy. Dwie osie, wielkości autobusu miejskiego. Ot całe Czechy :) O, dokładnie taki wagonik. W drodze do Bruntala mijam ciekawie wyglądające wzgórze z kościołem na szczycie. Kawałeczek od drogi, kusi żeby tam wjechać. Ale nie, jednak nie, nie mam siły. Gdzieś tam horyzoncie się kotłuje, ale to chyba daleko. Wreszcie zjazd do Bruntala. Dochodzi południe i jest już niezły skwar. Rynek – o, taki. Do Krnova a więc i do granicy rzut beretem, 20km. Dodatkowo praktycznie całość to zjazd, więc moje ślimacze tempo przemieszczania się mocno wzrasta. Momentami osiągając wartości bliskie 70km/h ;) Chwila moment i jest Krnov. Mocno kolejowe miasto. Już mi znane, byłem ze dwa razy. Gąszcz torowisk można pokonać główną drogą po estakadzie lub ciekawą kładeczką. Rzecz jasna wybieram drugą opcję :) Z ów kładeczki uwieczniam obraz Czeskiego kolejnictwa. Na zdjęciu wyróżniają się dwie śmiesznie wyglądające lokomotywy potocznie zwane „nurkami”. Granicę przekraczam po 14tej. Ochłonąwszy po niesamowitej dawce wrażeń zagranicznej podróży, zaczynam zastanawiać się nad bardziej przyziemnymi kwestiami. Jak np. dokąd jechać na pociąg. Planowane na początku Opole odpada – za daleko, nie mam siły, mam dość. Jedyną sensowną alternatywą jest Kędzierzyn-Koźle. Sensowną tj. wiem że jeździ stamtąd sporo pociągów na Śląsk, a nie 2 na dzień na przykład. Upalnym popołudniem toczę się więc powoli w tamtą stronę. Utoczyłem się jednak raptem kilometr po Polskiej Ziemii a tu remont. Że niby za kilometr nie ma przejazdu. Postawiam sprawdzić, może jednak jest? Nie. Jednak nie. Mieli rację. Remont mostu, w poprzek drogi głęboki na kilka metrów wykop. Nie ma szans przeprawić się przez to z rowerem. Zawracam i nadkładam kawałek objazdem wąziutką, wiejską drogą. Jedynym miasteczkiem po drodze są Głubczyce – przejeżdżam tranzytem. Ileś tam gorących i męczących kilometrów, z których przywiozłem taką oto fotkę. Prawie jak w Windowsie ;) Burze gdzieś tam poszły na zachód, mnie nie dosięgną. W Kędzierzynie o 17tej. Pociąg o 19tej. Spędzam ten czas na dworcu wciągając zapiekanki, herbatę i schładzając się wewnątrz budynku. Ok a ten „pociąg” to tak naprawdę 3 pociągi ;) 3x Regio, z przesiadkami w Gliwicach i Katowicach. Był jakiś ICek, ale ja wolałem tak, po taniości :) W domu po 23ciej.

Ołomuniec zaliczony. Po Czechach już trochę jeździłem ale to był pierwszy cel położony w głębi tego kraju. Tej trasy po Czechach nakręciłem ~220km. Marzy się oczywiście Brno, no a Praga to się rozumie samo przez się :)

6.10 - 23.15
11,15l (w tym 2,4l energatyka)


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Koszyce + liznąć Węgier

d a n e w y j a z d u 423.51 km 0.00 km teren 22:53 h Pr.śr.:18.51 km/h Pr.max:73.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 9 czerwca 2018 | dodano: 23.06.2018





https://photos.app.goo.gl/f6bvfXQGUK9xpuS46

Dziś nadszedł ten dzień. Dzień w którym po raz drugi zaatakuję Słowackie Koszyce i Węgierską granicę. Koszmarna awaria z zeszłego tygodnia już naprawiona. Jest nowy bębenek i oś. Wszystko dobrze skręcone. Koło skończyłem robić w czwartek wieczorem. Czyli że pojechałem na takim świeżo zrobionym kole na Węgry? Niezupełnie. W piątek po południu je przetestowałem. 2km po osiedlu nakręciłem ;) Ale oprócz tego odpowiednio się przygotowałem – wziąłem kilogram narzędzi. Standardowy zestaw uzupełniłem o wszystko co potrzebne do obsługi tylnej piasty: klucze do konusów, bat, imbusa 10kę, klucz do kasety i do prawej bieżni, nawet jakieś tam zapasowe kulki. Nauczony ostatnią awarią będę woził cały ten kilogramowy setup do końca sezonu ;) Plan przedstawia się tak jak na rozpisce. 370km. Yhym ;) Zawsze wychodzi więcej. Zawsze.

Startuję dobrze wyspany, o godz. 6.30. W Wieliczce wciągam śniadanko. Po czym pagórkowatą DW966 przecinam na wskroś Pogórze Wielickie. Czerwiec, więc żółte łany rzepaku ustąpiły miejsca królującym na polach całym stadom czerwonych maków. Przed Gdowem załapuję się na jakiś pokaz lotów balonowych. W Gdowie koło 8mej. I tu ujawnia się pewna wada startów o poranku zamiast o północy. Ledwo co wyjechałem, i już zaczyna robić się gorąco. Startując o północy ładnych kilka h jedzie się w przyjemnym chłodzie. Oczywiście wada ta objawia się tylko podczas letnich upałów. Wiosną/jesienią może to być zaleta, zamiast dwóch zimnych nocy/poranków zalicza się tylko jedną zimną noc/poranek. Z Gdowa standardowo, na Nowy Sącz zawsze tak jeżdżę: boczną górzystą drogą przez Stare und Nowe Rybie. Sporo potu zostawiam na tych pierwszych, konkretnych dziś podjazdach. Przed Limanową jestem już nieźle odwodniony. W Koszarach kupuję największą, 2,5l Colę (Pepsi?). Ciepłą… Mały wiejski sklepik, w takich to tylko piwsko mają z lodówki… Połową litra zwilżam ubrania i myję rower ;), litr wypijam duszkiem, litr zostawiam na drogę. W Limanowej dłuższa pauza w cieniu kasztanowca. Odwlekam tą wspinaczkę krajówką i odwlekam, ale w końcu trzeba się za zabrać. Litacz (~650m) podjeżdżam już w lejącym się z nieba żarze. Ale nie jest całkiem pogodnie. Na północy, nad Pasmem Łososińskim niebo prezentuje się niepokojąco. To akurat nie aż tak ważne, gorzej że na południu, nad Sądeckim też się kotłuje. Na zjeździe do New Sącza, na jednej z serpentym, słyszę dobiegające właśnie stamtąd pierwsze grzmoty. Co to będzie? W mieście z powodu remontu mostu muszę nadłożyć kilka km. Dunajec przekraczam mostem na obwodnicy. Most fest solidny – nawet chodnik zabezpieczony jest dwoma barierkami! :DDD Jakby np. w zderzeniu z rowerem poległa pierwsza bariera, to zawsze jest druga, która uratuje rowerzystę przed niechybną śmiercią w wodach rzeki! Na rynku przycupnąłem w cieniu takiego jakby baldachimu z kwiatów. Z pół godzinki zbieram siły przed kolejnym podjazdem, na Krzyżówkę, jednocześnie czekając na rozwój sytuacji meteorologicznej. Chyba OK, w tą stronę nie idzie. Tam gdzie jadę, na Krzyżówkę, na wschód, też nie. Poszło gdzieś hen na południe. Ciągnący się przez bite 20km podjazd na przełęcz znów w lejącym się z góry piekle. Co tu dużo mówić, powoli idzie. A na liczniku ledwie 100km… Na Krzyżówkę wczołguję się 16.30. Czyli ten 120km odcinek zajął mi okrągłe 10 godzin!!! Jest to wynik poniżej wszelkiej krytyki, po prostu wstyd. Jak mała dziewczynka. Dobry szoszon w 4h by to machnął. Na granicy godzinę później, fotki zapomniałem zrobić. Z kołem OK, doglądałem go co jakiś czas, sprawdzając czy jakiś luz się nie pojawia. Czyli sprzęt jest gotowy na podbój Węgier. Ale czy zawodnik jest gotowy? No, tak średnio. Raptem 1/3 trasy a trochę sponiewierany już jestem. Nachodziły mnie nawet debilne myśli, żeby odpuścić, jakoś to skrócić i na Przemyśl jechać. O nie. Na pewno nie. Jadę na tą Słowację, jakby było bardzo źle, to najwyżej znów na tym Preszowie zakończę. Czym prędzej zjeżdżam do Bardejowa, żeby w ostatniej chwili mi się nie odwidziało i żebym nie zawrócił na Krzyżówkę. Jak już zjadę, to nie ma odwrotu ;) Z powrotem pod górę ciągnął nie będę. Przez takie oto dziury toczę się do Bardejowa. Rynku zaliczać nie planuję. Byłem nie raz. Bardziej chodzi mi po głowie rynek w Koszycach ;) Niestety jakoś przymuliłem i na Świdnik skręciłem, nadkładając kolejne kilka km. I niewielkim plusem jest to że mury obronne zobaczyłem, bardziej bym wolał mury obronne w Koszycach zobaczyć. Gdy w końcu wracam na właściwą drogę, jest już wieczór. Ale to dobrze. Gdy tylko ochłodziło się, od razu moc wróciła do normalnego, tj. wysokiego poziomu :) Po kryzysie z Krzyżówki ani śladu! Hopki między Bardejowem a Preszowem wciągam więc bez większego wysiłku. Takie oto jajeczko znalazłem na stoliku na przydrożnym parkingu. Po prostu sobie leżało. Nie brałem oczywiście, po co mi. Na innym parkingu, tym z „obywatelami mokradeł”, o którym wspominałem przy opisie trasy do Preszowa też chwilę odpoczywam. Bo to bardzo fajne miejsce. Wraz ze zbliżaniem się do Preszowa, zbliża się też noc. Miasto osiągam o 21.30, ale jako że to czerwiec to jeszcze granatowo, nie całkiem czarno. Na liczniku wybija 200km. Forma ciągle wysoka, morale jeszcze wyższe, ani w głowie mi tu kapitulować :) Atakuję Koszyce! Preszów zwiedzam więc tylko przejazdem, robiąc zdjęcia co ciekawszych rzeczy, jak np. klubu nocnego (?), czy charakterystycznych nazw ulic. Wg znaku do Koszyc 20km. W rzeczywistości więcej, tak pod 30. Jadę bowiem starą „krajówką” idącą równolegle do autostrady. Krajówka nie ciągnie się jednak do samych Koszyc, kawałek przed nimi łączy się z autostradą i razem z nią przeistacza w ekspresówkę. Wolę nie ryzykować, nie wiem ile Słowacka Policia sobie liczy za jazdę rowerem po takiej drodze. Końcówkę trzeba zatem objechać pokrętnymi bocznymi drogami. Tak też robię, w Budzimirze odnajduję właściwą przecznicę. Tu mała ciekawostka – przystanek z nimi biblioteczką :) Próbowałem coś poczytać ale niewiela idzie rozszyfrować. Zresztą sami zobaczcie. Z ciekawostek to jeszcze chyba takie Słowackie disco-polo ;) Z następnego odcinka tymi bokami zdjęć brak, ale to nie znaczy że nic tam ciekawego nie było widać. Bo było, tylko aparat w tel. oczywiście nie widział. A była na początek stroma ścianka do wciągnięcia, z nieco ponad 200 na prawie 300m n.p.m. Na szczycie zaś widok niezwykły. Poza rozgwieżdżonym niebem, widać dwie żółto-pomarańczowe łuny światła. Jedna na północy, druga na południu. Nietrudno się domyślić od czego one pochodzą – północna to Preszów, południowa – Koszyce. Jak ktoś mnie czasem pyta po co jeżdżę nocą na rowerze – to na przykład po to :) Kto nie jeździ, nie zrozumie. Na równie stromym zjeździe przed kołem przelatuje mi sarna, prawie zawału dostałem. Jakaś jedna wioska, most na rzece Hornad, druga wioska, kawałek doliną rzeki. I oto są! Kosice! Stolica Kraju Koszyckiego! Coś jak miasto wojewódzkie w Polsce. Jest trochę po północy. No to zwiedzamy. Przelatuję, dosłownie, przelotowymi drogami. Bo całe Koszyce błyskają na żółto. Tj. wszystkie sygnalizacje na skrzyżowaniach są wyłączone. Ale tak dosłownie wszystkie, co do jednej. Noc z soboty na niedzielę. To rozumiem :) Zaliczam rzecz jasna Stare Miasto. Nocne życie ma się tu dobrze. Mnóstwo mniej lub bardziej podpitych imprezowiczów, kursujących od pubu do klubu, od klubu do pubu. Gwar, krzyki i inne dziwne zachowania ;) Dzieje się. Nie ma tu co prawda rynku, ale jest taki jakby bardzo wydłużony plac, otoczony dwiema odnogami drogi. A na placu moc atrakcji, w rolach głównych: jakiś pomniko-kolumno-obelisk, opera/teatr, no i DUPNY kościół. A może bazylika było by tu odpowiedniejszym słowem. DUPNA bazylika :) Na zdjęciu niewiele co widać, wracając, w dzień zrobię lepsze ujęcie. Ok, ale to są jednak takie zabytkowe tylko atrakcje. A chciałem tu zobaczyć również innego rodzaju atrakcję – wielką hutę, największą na Słowacji. Patrząc w Internetach na produkcję i zatrudnienie to tak 3-4 razy większą od marnych resztek Krakowskiej huty. Nazywa się niby US Steel Kosice, ale w rzeczywistości jest kawałek za miastem, jakieś 10km na południe. Z Koszyc wyjeżdżam drogą nr 17. W mieście jest bardzo ciepło: 22’C w środku nocy. Zaraz za wyjazdem daje o sobie znać częste, ale tu występujące w ekstremalnej formie zjawisko. Opuszczam „miejską wyspę ciepła” i dokładnie wraz z końcem zabudowań wpadam w ścianę chłodnego powietrza. Taką ścianę w sensie ścianę, jak od linijki. Ciepło – metr dalej chłodno. Ciekawe. Ciemnymi odludziami docieram do bocznej drogi przez wioskę Haniska, która powinna mnie zaprowadzić do głównej bramy huty. Tak mi się wydawało, że powinna. Bo po przejechaniu nią 6-7km w zupełnych ciemnościach brzegiem muru ogromnego zakładu droga kończy się. Docieram do czegoś, co główną bramą raczej nie jest. Są jakieś parkingi, ale małe, brama też jest ale nieduża, jakiś tam przystanek kolejki, ciężarówek prawie nic. Pusto, ciemno, głucho. Nie, to na pewno nie jest to. Cóż, robię zdjęcia tego co jest, logo huty widoczne, więc dowód zaliczenia jakiś tam mam. Przyjechałem tu nieprzygotowany. Teraz patrzę w domu na mapę i tam gdzie zajechałem to brama walcowni. Brama główna i całe centrum administracyjne jest gdzie indziej. Dojechać tam można albo od drogi ekspresowej, albo bokami, ale baaardzo na około, kawał drogi. A wspominana „kolejka” to w rzeczywistości linia tramwajowa, docierająca tu aż z Koszyc. No nic, nie mogę dłużej krążyć wokół huty, bo przede mną główny tak naprawdę cel wycieczki – Węgierska granica! Wracam po śladzie te 6-7km do krajówki. A stąd już tylko 10km dzieli mnie od wielkiej chwili. Od maleńkiego kroku dla ludzkości, ale wielkiego dla mojej rowerowej kariery :D Od Węgier! Ostania miejscowość na Słowacji to Sena. Noc powoli dobiega końca. Gdy przy drodze wyrasta tablica „Maygar blablacośtam” emocje sięgają zenitu :D

10 czerwca 2018 roku, godz. 3.46.

To już się stało. Już o tym nie myślę, nie planuję, nie skrobię na karteczce rozpiski z planem trasy, nie liczę km i przewyższeń na gpsies. To się dzieje w rzeczywistości, a nie w głowie, czy na kartce papieru. To dzieje się tu i teraz, w tej chwili, to dzieje się NAPRAWDĘ. UDAŁO SIĘ! Radości nie ma końca, bezsprzecznie jest to jedno z moich najmocniejszych rowerowych przeżyć.
No ok, ale jak właściwie ta granica SK/HU wygląda? A wygląda następująco: Nad drogą i po jej bokach wznosi się wielki pawilon dawnego przejścia granicznego. Po rozmiarach wnioskuję że pewnie bardzo ważnego przejścia. Na parkingach mnóstwo ciężarówek, całe sznury „TIRów”. Pewnie czasik jazdy się skończył w tacho i pauzują. Rzecz kolejna – tablice i znaki w bardzo specyficznym języku. Mnóstwo samogłosek, z mnóstwem ogonków, pod jak i nad nimi. Geografia - okolica raczej równinna, gdzieś tam w oddali niewielkie wzgórza. Zza nich powoli wynurza się Słońce. Niewątpliwie wschód Słońca na Węgrzech był jednym z najbardziej magicznych wschodów Słońca w moich trasach :) Nie dlatego, że wyglądał jakoś niesamowicie. Tylko dlatego że był na Węgrzech :) Ok, porobiłem mnóstwo zdjęć tablic ze śmiesznymi nazwami miejscowości ale coś by wypadało pozwiedzać. Z tym że Budapeszt czy Balaton raczej nie wchodzą w grę ;) Na liczniku 280km. Do Muszyny 140, w upale i sporo po górach. Postanawiam zwiedzić wiec pierwszą napotkaną miejscowość. A jest nią: Tornyosblablacośtam. Niesamowita dziura, niemalże wierna kopia słowackich niesamowitych dziur. W pozytywnym tego słowa znaczeniu - fajnie, klimatycznie, ciekawie. A najciekawszą rzeczą są tu ławeczki. Stare, betonowo – drewniane, spłowiałe. Ale to nie o ich budowę mi chodzi a o ilość – jest ich tu tyle, że pewnie mogliby na nich jednocześnie usiąść wszyscy mieszkańcy wioski. Po jednemu na każdej :) W Polsce mogliby się uczyć, na krakowskim rynku nie ma ani jednej :D (kilku betonowo-kamiennych klocków nie liczę, one służą jako dekoracja wylotów wentylacji podziemnego muzeum). Nakręciłem z 5km po Węgierskiej ziemi. Na razie musi mi tyle wystarczyć. I tak powrót nawet stąd lekki nie będzie. Oj nie będzie ;) Przejeżdżam jeszcze raz pod wielkim pawilonem, ostatni rzut oka na Węgierską krainę, i zbieram się w drogę powrotną. Do Koszyc po śladzie, krajówką. Tak jak przez całą noc praktycznie zero sennych zamułek, tak teraz o poranku łapie mnie senność. Zwalczam ją 20-30min. drzemką na przystanku, gdzieś w połowie drogi. W Koszycach z powrotem o 6 rano. 300km. Jadę jeszcze raz na wydłużony, pełen wspomnianych atrakcji plac. Tym razem kościół widać w całej okazałości :) Oglądam jeszcze inne, pomniejsze ciekawostki jak taki oto sklejony kropelką dzwon zvon im. pewnego polskiego dziennikarza. Jest też bardzo ważny, tym razem z praktycznego punktu widzenia obiekt – pompa z wodą. Skwapliwie z niej korzystam, zmywając z siebie część brudu, z tych części ciała z których się da, nie gorsząc postronnych widzów. Pół litra też zatankowałem, podobno „pitna voda”, czyli że niby można pić. Szukam jakiejś stacji, tej trasy nie jadłem jeszcze nic ciepłego. Na północy miasta jedną lokalizuję. Sieci OMV. Wciągam jakąś bagietę(?) z pieczarkami i pięknie, nie tylko jak na stację benzynową, podaną herbatę. Szukając wyjazdu źle skręciłem, w wylotówkę która prowadzi do ekspresówki. Znowu nadkładam kilka km. Ale to nic, wykorzystuję to jako pretekst do wciągnięcia na mijanym Shellu buły (tym razem na zimno) i kolejnej herbaty (rzecz jasna gorącej). Euforia ze zdobycia Węgier zaczyna mijać, a ja zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Do tego niedziela zapowiada się nie mniej upalnie co sobota. Co tu dużo mówić, kryzys po prostu. Apogeum osiąga on podjeździe za miastem, na bocznej drodze na Budzimir. Rozpaczliwie szukam skrawka cienia. Majaczące na szczycie podjazdu nieduże drzewo obok kapliczki, jest dla mnie oazą, do której się doczołguję. Siadam na przyjemnym, zimnym betonowym krawężniku, i przez dłuższą chwilę dochodzę do siebie. Z kolei po zjeździe do głównej drogi, BARDZO przyjemny odcinek, droga skąpana jest w cieniu okalających ją szpalerów topól. Ale oczywiście to tylko fragment, bo generalnie to patelnia, opony lepią się do asfaltu. Spory kawałek jechałem nieźle odwodniony. W napotkanym wreszcie sklepie kupuję izo, pilnie potrzebna „szybka hydracja”. Kolejny kryzys zwalczam chwilą leżenia w cieniu na ławeczce. Te 30km dzielące Koszyce z Preszowem wydają się być o wiele dłuższe, niż nocą gdy nocą jechałem w tamtą stronę. Wreszcie jest. Miasto obleśnych, żółto-niebieskich latarni. Tak tylko przelatuję, zatrzymując się tylko na tankszteli za wyjeździe, po kolejną bułę i herbatę. Ile ich wciągnąłem w drodze powrotnej to nie pamiętam. A ile wydałem na to pieniędzy to nie wiem, i nie chcę wiedzieć. Za Preszowem odmiana – nie na Bardejów, a na Lubowlę. Droga staje się górzysta. A właściwie to chodzi o jedną, 600m przełęcz, którą trzeba wciągnąć z poziomu 200m n.p.m. To też były ciężkie kilometry. Kupiłem kolejną bułę (na drogę) ale nie mogłem znaleźć kawałka ławeczki, by ją zjeść. Tzn. ławeczki były, ale na Słońcu. Wolałem usiąść w cieniu na poboczu drogi niż się smażyć. W Sabinowie dalej pełna lampa, ale na horyzoncie zaczyna się chmurzyć, a potem i grzmieć. W Lipianach mały deszcz mnie dopada, ale kompletnie mi to nie przeszkadza, w taki upał taki deszczyk to czysta przyjemność. Żeby tylko pogoda wytrzymała do tej Muszyny. Wreszcie zjazd do Lubotina, wreszcie kilometrów zaczyna ubywać szybciej. W Lubotinie na rozstaju w prawo, i jeszcze kawałek w dół. Przez przejściem w Lelowie szybkie zakupy, buła + Złoty Bażant do pociągu. No a potem to już niecałe 10km pełną hopek, boczną drogą do Muszyny. Kryzys minął, na szczycie przełęczy zresztą już. Tak że power mi się niesamowity włącza i w kroplach znów zaczynającego atakować deszczu docieram do Muszyny. Przed odjazdem zdążam jeszcze przyglądnąć się chwilę jakiejś wiejskiej imprezie. Do bezpośredniego Regio do Krakowa wskakuję o 17.30. W ostatniej chwili, bo zaraz po odjeździe zaczyna się ulewa :) W pociągu regeneruję się Złotym Bażantem i cieszę z udanej trasy. Lać przestaje za Sączem. Do Krakowa wracam bez przygód koło 22giej.

I tak minęła trasa z gatunku tych, które na zawsze pozostają w pamięci :) Tak zdobyłem Węgry! A nad Balaton i do Budapesztu też mi się marzy kiedyś dojechać :)

6.30 - ??.??
Gdzieś zaginął mi czas jazdy... wpisuję więc średnią 18,5.
15l (w tym 3l energetyka)

Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Długa droga do Trzebini

d a n e w y j a z d u 266.49 km 0.00 km teren 14:48 h Pr.śr.:18.01 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Czwartek, 31 maja 2018 | dodano: 03.06.2018

(ślad poprzerywany, byłem tak wkurwiony że nie miałem głowy sprawdzać czy GPS się nie wyłączył na jakiejś dziurze)




https://photos.app.goo.gl/i8XkTzWuAWTt3YhU2

A więc tak. Awaria w tej trasie była najpoważniejszą awarią w całej mojej rowerowej karierze. Co prawda kieeedyś tam, w wieku kilkunastu lat zatarła mi się zupełnie przednia piasta (tak że przestała się obracać) ale to się nie liczy, bo wtedy jeszcze moja kariera w tym sporcie się nie zaczęła ;) Ale do rzeczy: tej trasy zmieliłem bębenek. Genezy tej usterki należy szukać w majówkowy weekend na Słowacji, kiedy to niczym pirat rowerowy leciałem na zderzaku ciężarówki i wpadłem w krater, kiereszując koła. W tym tylne tak poważnie, że konieczne było składanie nowego. Niedawno wreszcie się za to zabrałem. Nabyłem drogą kupna obręcz (taka sama, Accent Airplane 29, tyle że czarna) plus szprychy (Sapimy Leader, ale nie zwykłe fi 2, tylko grubsze 2,3 mm, do e-bików wraz z nyplami redukcyjnymi). Do tego za półdarmo, a dokładnie to 8zł kupiłem identyczny, nowiutki korpus piasty Hone M600. Dzięki temu nie musiałem rozplatać starego koła, no i nowe miski w piaście mam. Resztę bebechów piasty i zespół bębenka przełożyłem stare. Tu ważna uwaga – bębenek jest jedyną bodajże częścią roweru, której nigdy w życiu nie rozbierałem i nie serwisowałem. Nie było takiej potrzeby, a przeczytane w Internetach opowieści o klejących się pieskach i rozsypujących się po podłodze 50 mikroskopijnych kuleczkach skutecznie mnie od zaglądania tam odstraszały. Jak działa to działa, na chuj drążyć temat. Więc bębenek odkręciłem tylko ze starego korpusu, i do nowego FEST dokręciłem. Ok, zapisałem pół strony A4 wstępem a dalej nie wiadomo gdzie chciałem dojechać. Chciałem do Czeskiego Ołomuńca, ale w obliczu takiego nieszczęścia rzecz jasna się to nie udało.

Z domu wyturlałem się przed 5. Przez blokowiska peryferii opuszczam miasto i kieruję się na Skawinę. Po czym bardzo przyjemną krajową 44-eczką jadę się na Zator. Słoneczko świeci, pogoda piękna, nic zwiastuje nadchodzącej katastrofy. Sprawnie łykam kolejne km płasko-pagórkowatej drogi, ani się obejrzeć a już odpoczywam na Zatorskim ryneczku. Stąd uderzam na Andrychów, miasto pewnego Bikestatsowego wymiatacza (MTB-wymiatacza). Bardzo lubiłem czytać jego wpisy, niestety poszedł za modą i przesiadł się na Stravę. BLE. Z ciekawostek – okolica pełna jest ciekawie pomalowanych przystanków, na zdjęciach uwieczniłem dwa najciekawsze. Z tego malunku dowiaduję się jaki fail popełniałem jeżdżąc po Czechach. Zawsze mówiłem ludziom „dobry dień”, zamiast „dobre rano”… Cóż, człowiek uczy się całe życie. A zdobytą dziś wiedzę zamierzam wykorzystać :) (tylko zamierzam, nie wykorzystam, bo w Czechach za wiele nie nawojuję). W Andrychowie fotki chyba nawet nie zrobiłem, za to w Kętach już tak. W B.B. na liczniku wybija 100km. W oblężonym przez Bożocielne procesje mieście dłuższą chwilę odpoczywam, opędzając się od gołębi i bezdomnych. Jak się nie ma pieniędzy to się idzie do pracy. Nawet ulotki roznosić na czarno, jak się dobrze zakręci to 10zł/h można wyciągnąć. Po co takiemu bezdomnemu więcej? Czynszu nie płaci, ZUSu też nie, na jedzenie starczy. Tu właśnie, przejeżdżając przez blokowiska na obrzeżach zaczynam odczuwać pierwsze niepokojące objawy ze strony tylnego koła. Delikatne przeskoki, odczuwalne na napędzie (na pedałach). Niepokojące są tym bardziej, że występują zarówno w czasie pedałowania, jak i podczas jazdy na luzie. Czyli to nie jakaś tam przerzutka, to ten gorszy scenariusz – to piasta… Staram się tym nie przejmować, udawać że problemu nie ma, może przestanie? W końcu jednak zatrzymuję się i w cieniu drzew na osiedlowym chodniku dokonuję pobieżnych oględzin. Jest luz. Koło lata na boki. Tak ze 2-3 mm na stronę, mierzone na obręczy. Niedobrze. Próba mocniejszego zaciśnięcia szybkozamykaczem oczywiście nic nie daje, ma to taki sam sens jak przeciąć sobie palec i łyknąć witaminę C, żeby zatamować krwawienie.Szybkie wygrzebanie z zakamarków mózgu całej swojej całej wiedzy nt. budowy piast rowerowych i wychodzi mi że są dwie opcje:
1. Luz na konusach (ale jak? Przeca kontrowałem piasty dziesiątki razy i nigdy nic mi się nic nie poluzowało).
2. Luz na połączeniu bębenka z korpusem piasty (ale przecież dokręciłem go tym 10mm imbuchem ile pary w łapkach).
(Potem okaże się że jest też opcja nr 3. Jednak moja wiedza nt. piast nie jest tak obszerna jak mi wydawało i było to jeszcze co innego).
Mogę się tylko domyślać, nie zweryfikuję tego. Narzędzi do piast nie mam bowiem żadnych. Ani kluczy do konusów, ani bacika, ani klucza do kasety, ani imbusa 10ki. Do tego święto. Sklepy/serwisy rowerowe zamknięte. Zresztą i tak bym chyba nie skorzystał, jedną z moich rowerowych zasad jest że z rowerem wszystko robię sam. W serwisie ostatni raz byłem w 2007 roku. Jedyną opcją jest kupno narzędzi (zapewne za stówkę albo dwie, narzędzi które mam już w domu) i samodzielna naprawa. Nie wiem co robić. Setki myśli, setki pytań. Jechać dalej? Ale tak po Czeskich zadupiach, z takim kołem? Zawrócić do domu? Usiąść i płakać? Wsiąść tu w pociąg? Ale w jaki pociąg? To BB, tu pociągi prawie że nie jeżdżą, polikwidowane. Czy luz będzie się powiększał? Czy jadąc z tym luzem nie zniszczę świeżo zaplecionego, nowego w 2/3 koła? Nic nie wymyśliłem. Póki da się jechać – jadę. Jak się nie będzie dało, to będę znowu myślał. Do Skoczowa dojeżdżam jeszcze w miarę normalnie. Coś tam przeskakuje, luz odrobinę większy. Ale między Skoczowem a Cieszynem jest już bardzo źle. Dochodzą kolejne objawy – tylny hamulec zaczyna ocierać, tarcza gorąca. Próba regulacji nic nie daje. Odkręcam tylny zacisk (BB5) i chowam do sakwy. Koło „oklapło” na tylnej osi, nie jest centryczne wobec niej. Pogodziłem się już ze zniszczeniem piasty, kupi się nową i zaplecie jeszcze raz. Z jednym hamulcem jadę dalej. Cieszyn. Tu trzeba się poważnie zastanowić nad dalszymi krokami. W pewnej chwili eureka – co prawda jest święto, ale to jest Polskie święto :) Sprawdzam Internety – w Czechach Boże Ciało to normalny dzień roboczy, zwykły czwartek! Jest po 15tej. Może kupię jakieś narzędzia w Czeskim Cieszynie i to naprawię? Nachodzą mnie nawet myśli z gatunku sci-fi, że może się przełamię i do serwisu to oddam (tylko czy naprawią na poczekaniu?). OK, no to przejeżdżamy tą granicę. Ale tak zacząłem szukać, krążyć po mieście, szukać w necie adresów. Znalazłem jakiś otwarty sklep rowerowy, ale to duży, firmowy salon, tam mnie pewnie drogo skasują. Drugi - jakiś mały sklepik miał być, dobre oceny w Googlach. W rzeczywistości nie ma go, wyburzone kamienice i plac budowy w tym miejscu. Inny okazał się być sklepem ogólno-sportowym, a nie rowerowym. Jeszcze inny już zamknięty. Yyyyyy…. Nic z tego nie będzie. Nawet jeśli bym coś wyczarował to mnóstwo czasu już straciłem, a straciłbym jeszcze więcej. Poddaję się. Pozwiedzam sobie Cesky Tesin, a potem potoczę się w stronę Górnego Śląska/Krakowa. Gdzie dojadę, to dojadę i wrócę pociągiem. Tak też robię, wprowadzam ten zastępczy plan w życie, rozpoczynając leniwe i niezobowiązujące zwiedzanie miasta. To rynek, to tereny kolejowe, to jakieś blokowiska, to alejka wzdłuż rzeczki. Ponad godzinę tak sobie jeżdżę, po czym biorę odwrót. Z coraz bardziej telepiącym się kołem toczę się wojewódzką na Pawłowice. Luz osiąga wartość po kilka mm na boki, gdy szarpnąć za obręcz. Do Pawłowic nawet nie wjeżdżam, od razu na Pszczynę. Dzień powoli dobiega końca, podobnie jak i żywot tylnego koła. Kawałek za Pszczyną zaczyna się jazda na ostrym kole. Tzn. gdy spróbuję przestać pedałować przerzutka momentalnie zaciąga łańcuch, który wywiera napór na pedały. Nie wiem co by było gdy próbował ten opór nogami przełamać. Zahamowałbym? Połamałbym nogi? A może piasta by wybuchła? I zamiast ostrego koła miałbym hulajnogę? Albo i monocykl. Wolę nie ryzykować. Spokojnie turlam się prawie non stop pedałując. Prawie non-stop, bo na dłuższych zjazdach zakładam nogi na ramę i pedały merdają w powietrzu. Ależ to jest wkurwiające. I niebezpieczne. Na dziurach, koleinach można pedałem przyszorować. Na zakrętach tym bardziej. Na rondzie nie można złożyć się na boczek, muszę „pionowo” jechać 15km/h. Ostrokołowcy to jednak masochiści. Wolałbym jeździć na wrotkach niż na ostrym kole. Albo na deskorolce. Ileś tam wkuwających km dalej jest Libiąż, a kolejnych n-dziesiąt kurw dalej Chrzanów. Dociągam jeszcze do Trzebini. Koło by jeszcze dało radę, ale moje nerwy nie. 2.30 w nocy. Pociąg po 4 nad ranem. Zdrzemnąłem się chwilę na ławeczce, zmarznięty obudziłem, przypomniałem sobie niesamowity smak gorącego hot-doga z Orlenu, w pitniku trochę się umyłem, zrobiłem małą rundkę po mieście. Dochodzi 4ta, jadę na peron, i pierwszym piątkowym Regio wracam do Krakowa. W domu o 6.

Rankiem następnego dnia rozpoczynam oględziny pacjenta. Nawet nie jestem już wkurwiony, bardziej ciekawy, nowego serwisowego doświadczenia.

Sekcja zwłok wykazała:
- po rozkontrowaniu lewej strony kaseta sama odpadła, wraz z połową bębenka i osią
- druga połowa bębenka siedzi fest przykręcona do korpusu piasty
- zupełnie urwany upierdolony jest gwint na 2/3 obwodu wewnętrznej części korpusu bębna
- kuleczki łożyskujące bębenek (50 kuleczek) rozsypane po całym korpusie
- jedna z nich zaklinowała się między korpusem a osią piłując ją głębokość prawie milimetra
- druga mała kulka wpadła między ¼” kulki prawego łożyska piasty, odciskając ślad w kapie bębenka
- wszystko ujebane szarą mazią ze smaru, i metalowych opiłków i wiórów
- nawet na prawym haku ramy jest małe wyżłobienie – o ramę tarła nakrętka kasety
- o dziwo same łożyska piasty, tj. obie miski, konusy, a nawet kulki ocalały. Brak wżerów czy rys innych niż mikroskopijne! I to nawet z prawej strony!!!

Przyczyna usterki:
Moja hipoteza jest taka: Prawdopodobnie, przekładając bębenek ze starego koła do nowego odkręcając/dokręcając go poluzowała się prawa miska, wkręcona w korpus bębenka. Ma ona przeciwstawny, lewy gwint. Nigdy go nie dokręcałem (dlaczego, o tym we wstępie). Na tej misce opiera się przelotowy „łeb” fest dokręcanej śruby mocującej bęben do piasty. Która to śruba ma normalny, prawy gwint. Fest dokręcając tą śrubę, w prawo, mogłem jednocześnie poluzować nigdy nie sprawdzane, lewogwintowe połączenie miski z korpusem, luzując je. W czasie jazdy luzowało się ono coraz bardziej i bardziej aż w końcu trzymało się mniejszej ilości zwojów gwintu, który nie wytrzymał i w końcu się urwał. A dalej to już reakcja łańcuchowa, żelastwo tarło o żelastwo, kulki latały gdzie chciały, coś tam się gdzieś zaklinowało i nie pozwalało na swobodny obrót jednej części korpusu bębna względem drugiej, powodując „stan ostrego koła”.

Sposób naprawy:
Nie trzeba robić nowego koła. Naprawa będzie polegała na kupnie nowego, kompletnego Shimanowskiego bębenka (60zł), osi (10zł), dla przyzwoitości kulek ¼” (10zł) i śruby do bębenka (3zł, niepotrzebna ale kupię, bo tania). Części wraz z wysyłką zamkną się więc w stówie. Mogło być gorzej. Z narzędzi dokupię jeszcze klucz do prawej miski, tej w bębenku (20zł). Oczywiście od Bitula. I sprawdzę połączenie prawej miski z korpusem.

4.40 - 6.10
7l (w tym 1,5l energetyka)

Nowe gminy: 1

Śląskie: 1
Hażlach


Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem

Coś lżejszego

d a n e w y j a z d u 234.59 km 7.00 km teren 12:32 h Pr.śr.:18.72 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1300 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 13 maja 2018 | dodano: 03.06.2018





https://photos.app.goo.gl/VDl6NjituY0geYDN2

Minął tydzień od długiego weekendu, czas wracać do normalności, tj. startów z Krakowa. Koło ciągle nie zrobione, części w drodze. Minimalne bicie z tyłu nie uniemożliwia jednak przecież jazdy. Jeśli objechałem na tym kole Tatry to i do Opona uda się dojechać ;) Bo taki właśnie jest plan na dziś - Opole. Niezbyt ambitny, by nie rzec że chillout-owy. Ale myślę że mi się należy po dwóch górzystych trasach w odstępie 3 dni.

Trasy w ogóle nie planuję, bo co tu planować, to tylko Opole. Którędy by się nie pojechało to się dojedzie. Startuję 20 minut po północy (to już ostatni taki start, potem zmienię godzinę wyjazdów na poranne). Już po wyjeździe podejmuję decyzję że na Śląsk pojadę wojewódzką, przez Alwernię. Krajówką przez Krzeszowice już za dużo razy jechałem w tym roku, a tędy jeszcze ani razu. Ciepła i pogodna noc sprzyja sprawnemu nawijaniu asfaltu. Jako że w centrum Alwerni byłem tylko raz w życiu (w 2015r.) i korzystając z niezbyt napiętego na dziś harmonogramu myślę żeby jeszcze raz tam uderzyć. Tak też robię i odbijam boczną drogą w prawo, pod górę. Alwernia śpi. Tylko jakiś jeden obłąkany rowerzysta siedzi na ławeczce. Widać że przyjezdny, bo czyta tablice informacyjne. Przeczytał przeczytałem wszystko, i zbieram się dalej. Niestety nie chciało mi się zerknąć na GPSa w telefonie, wskutek czego źle skręciłem. Zamiast wrócić do wojewódzkiej wylądowałem na bocznej drodze na Piłę Kościelecką. Kawałek nią ujechałem, zanim zorientowałem się w błędzie. Nie chce mi się zawracać, w sumie to może i dobrze? Nigdy tą drogą nie jechałem, więc sobie zwiedzę, a parę km więcej nie ma znaczenia gdy celem jest Opole. No to jadę, wciągam dość stromy podjazd, a za chwilę już zjeżdżam do Chrzanowa. Może być i Chrzanów, nie mam nic przeciwko. Tutaj jeszcze noc. Pauzuję na rynku, na tym w odróżnieniu od Alwerni jakieś oznaki życia są – kilku podpitych młodzieńców. No i ten rowerzysta jeszcze. Z Chrzanowa na Libiąż, inną wojewódzką. W połowie drogi można już dostrzec oznaki brzasku, a w Libiążu już niemal świt. Uwieczniam na zdjęciu oldchoolowy dom handlowy, lubię takie klimaty. W Chełmku już widno. Dzień zapowiada się pogodnie, na niebie szczątkowe tylko ślady chmur. A taka maleńka „strefa mgieł” tylko na przejeździe mostem nad korytem Przemszy. Mijam potężną basztę wieży szybu KWK PIAST, po czym by ominąć kretyński i długo się ciągnący zakaz jazdy rowerem, korzystam z idącej równolegle śmieszki rowerowej. Jakości takiej jak widać na zdjęciach, ale dziś aż tak bardzo mi to nie przeszkadza (lekka trasa) a ciągnące się bokami szpalery soczyście zielonych drzew uspokajają nerwy ;) Koło Bierunia ścieżkowy terror się kończy i można jechać jezdnią, jak Bóg przykazał :) Mijam wielką fabrykę Fiata, a to oznacza że docieram do Tych. Słońca coraz śmielej operuje na idealnie niebieskim nieboskłonie, i szybko pozwala zrzucić zbędną już warstwę ubrań. Tychy omijam jednak tranzytem, dopiero w Gliwicach odpoczywam na skwerku. A że Gliwice to już niemal granica Górnego Śląska, to tablica powitalna województwa Opolskiego pojawia się szybko. Bardzo przyjemną, prowadzącą głównie lasami wojewódzką dojeżdżam do Kędzierzyna-Koźla. Poza wielkimi zakładami azotowymi miasto kojarzy mi się z historią z ubiegłego roku. Wracając z Czech (z Pradziada), chciałem szukać pociągu w Koźlu. Miły Pan uświadomił że Koźle to zabita dechami wiocha, i tu pociągów niet. Tzn. nie jeżdżą do Koźla. Za pociągiem to trzeba jechać do miasta - do Kędzierzyna-Koźla! Bo to są dwie odrębne miejscowości: Koźle i Kędzierzyn-Koźle, leżące na przeciwnych brzegach Odry :) Przejeżdżam przez n-torowy przejazd kolejowy, i wewnętrzną jakby drogą miedzy węzłem kolejowym a Zakładami kieruję się do centrum miasta. ZAKK ogrodzone wysokim płotem, dużo drzew a instalacje daleko, więc jakichś spektakularnych zdjęć zrobić niestety się nie da. Za małym laskiem jest już właściwa część miasta. Bardzo zadbanego miasta, pewnie bogatego. Do tego stopnia że nawet ścieżki rowerowe są asfaltowe i zdatne do jazdy! Podejrzewam że to Azoty trują i w zamian dużo hajsiku łożą Kędzierzynowi. Z K.K. wojewódzką na Gogolin. Lasy kończą się a zaczynają rozległe pola uprawne. Pośród których majaczy potężna sylwetka (chyba) huty w Zdzieszowicach. Jest wczesne popołudnie, a temperatura niewiele poniżej progu upału. Gdzieś tu orientuję się że zaczyna uchodzić powietrze na tyle, i wkurwiać. Chciałem bowiem przyoszczędzić i jednak załatałem i założyłem te rozcięte wskutek snejków na Słowacji dętki. Będę dopompowywał co jakiś czas, zmieniać się nie chce. Centrum Krapkowic i Gogolina omijam, przejeżdżam środkiem pomiędzy obydwoma. Do Opola raptem 20km. A godzina młoda, ledwie 13ta. Zaliczam zatem dłuugą drzemkę na ławeczce nad brzegiem stawu. A potem aby urozmaicić sobie jazdę zjeżdżam z wojewódzkiej w leśną drogę, odrobina MTB (a raczej „MTB”) nie zaszkodzi. Raptem 3km tego lasu a jaka odmiana. Do Opola natomiast wjeżdżam ekstremalnie szeroką szutrówką. 15ta. Pociąg za kilka godzin, czyli trochu się pozwiedza :) Na początek wjeżdżam w jakieś tereny kolejowe. Przeciskam się pod jakimiś wiaduktami, przez torowiska przenoszę, pewnie nie wolno tak. Kilka spontanicznych skrętów na skrzyżowaniach później ląduję na skąpanej w cieniu drzew ławeczce, na nadodrzańskich bulwarach. Trochę drzemiąc, trochę przyglądając się niedzielnemu wypoczynkowi Opolan, utykam w tym miejscu na ładną godzinę :) Jak chillout, to chillout :) W końcu zaczyna mi się tu nudzić, a czasu ciągle mnóstwo. Jadę więc obadać gdzie tym bulwarem można zajechać. Asfaltową alejką przejeżdżam obok urządzeń technicznych śluzy, następnie wzdłuż terenów przemysłowych, i tym sposobem wyjeżdżam za miasto. Bulwar kończy się. A właściwie to alejka zawraca i zakosami wspina się w górę, ponad dolinę rzeki. Zza drzew zagajnika wyziera urwisko, a na jego dole - całkiem spory zalew. Okrążam go, jest nawet plaża. Bardzo fajny teren rekreacyjny, w oddali na drugim brzegu widać wystające ponad las co wyższe budowle miasta. Czas powoli, bo powoli, ale jednak płynie, do odjazdu pociągu coraz bliżej. Główną drogą kieruję się wiec ku dworcu. Robię jeszcze pętelkę po śródmieściu, zaliczam Rynek, i w końcu na dworzec. Wsiadam w komfortowego (skład wagonowy, nie EZT) IC-ka, by dwie 2,5 godz. przyjemnej podróży później być już na Głównym w Krakowie. W domu po 22giej.

I tak minął ten leniwy, rowerowy dzień :) Czasem tak trzeba, a nie tyle same Słowacje, Tatry, Węgry. Czasem trzeba lżej.

0.20 - 22.10
4,25l (w tym 1l energetyka)


Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo