Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 60331.98 km (w terenie 289.50 km; 0.48%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 212 |
Średnio na aktywność: | 284.58 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Bydzia
d a n e w y j a z d u
500.48 km
0.00 km teren
28:26 h
Pr.śr.:17.60 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2700 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/wvFHWq38VDcqCfjn9
Po dwóch górzystych trasach 400+ pod rząd dwa następne
weekendy odpoczywałem, korzystając z chwilowej niedyspozycyjności aury. Ale
nadchodzi trzeci weekend i trzeba brać dupę w troki i się gdzieś ruszyć, żeby
nie ważyć 100kg. By zaś ruszyć się nieco dalej, wziąłem sobie na poniedziałek
wolne. 3-dniowa trasa to rzecz jasna po płaskości. Po górach nie, jeszcze nie
ten poziom ;) Wahałem się i początkowo nie chciałem się chwalić gdzie
planowałem dotrzeć. (Gdy w galerii nie ma zdjęcia rozpiski to znaczy że nie
osiągnąłem celu, dojechałem gdzieś bliżej, i nie daję rozpiski bo wstyd). A tym
razem rozpiski właśnie nie wrzuciłem. Rozumie się samo przez się, że wymiękłem.
Ale teraz zrobię wyjątek i się pochwalę: chciałem do Gdańska/na Morze :) Tak
jak zeszłym roku, jesienią. Tego pięknego lipcowego weekendu się co prawda nie
uda, za to uda się pewnego pięknego sierpniowego weekendu ;)
Start w sobotni poranek (bo nie świt, wpół do siódmej)
przebiegł sprawnie i bez zakłóceń. Zdjęcie na Rynku robię, bo zawsze robię
zdjęcie na Rynku, gdy planuję dojechać nad Morze. Żeby potem zrobić dla
kontrastu drugie zdjęcie na tle Morza. To kolejny wyznacznik po którym można
poznać gdzie planuję dojechać. Sprawnie wciągam 200m podjazd na drodze
wojewódzkiej (de facto jedyny podjazd w trasie) i jestem na pełnym gwaru
sobotniego targu, rynku w Skale. Wciągam jakieś ciastka, jakie to już nie
pamiętam, ale któreś z tych trzech. Równie gładko idą mi pomniejsze zmarszczki na
drodze do Wolbromia. Za miastem wpadam na pomysł, aby robić rzetelnie zdjęcia wszystkich
tablic na wjeździe do kolejnych województw. Oczywiście wiem że później rzetelności
braknie i wszystkich zdjęć tablic nie będzie. Ale będę się starał. Na rynku w
Pilicy bez zmian, wielka lipa jak rosła, tak dalej rośnie. Parę km za tym
miastem definitywnie żegnam się z urozmaiconą rzeźbą Jury K-CZ i wjeżdżam w
plackowatą rzeźbę terenu, która pokrywa 90% powierzchni naszego kraju. Taką
umowną granicą gdzie kończą się pagórki a zaczyna stolnica jest dla mnie zardzewiały wiadukt nad CMK. Aura jest pogodna, gorąca i stabilna, wydawać by się mogło że optymalna
na trasę na drugi koniec Polski. Ale jest jeden czynnik, który się wyłamuje
spośród pozostałych i optymalny nie jest – wiatr. Przez większą część
pierwszego i drugiego dnia wiatr będzie mnie mniej lub bardziej hamował. Całą
winę będę potem zwalał na niego, że nie dojechałem. Ale to nie tak, nie
dojechałem bo po prostu nie kleiła się ta jazda, szło zbyt powoli, po prostu to
nie był czas na jakieś rekordy. W Lelowie odpoczywam w cieniu drzew na skwerku
a w Przyrowie oglądam ślady po jakiejś potężnej bitwie. Zapewne ta partia była
bardzo długa, a zawodnicy zaciekle walczyli o tytuł Przyrowskiego szachmistrza.
W Świętej Annie uwieczniam na zdjęciu to co zwykle, czyli maleńką stacyjkę
benzynową, niezrzeszoną chyba w żadnym wielkim koncernie paliwowym. Droga na
Radomsko jest jedna, jechałem nią nie raz i wydawać by się mogło że nie da się
tu źle skręcić. A jednak mi się udało – w Gidlach nieplanowany skok w bok zrobiłem,
nadkładając z 7km. Wskutek czego w Radomsku mam więcej niż zwykle, bo 150km. Tu
zasłużona dłuższa pauza. Zdjęcia charakterystycznego kościoła
rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Często gdy przejeżdżam przez to miasto zastanawiałem
się jak to jest, że Radom i Radomsko odmieniają się tak samo. I skąd są właściwie
te „Radomskie” fajki które Stopczyk proponował majorowi? Z Radomia czy
Radomska?! Wreszcie zrobiłem risercz w Internetach i już wiem! Prawidłowa
odmiana Radomska to „Radomszczańskie” a Stopczyk oferował majorowi szlugi z
Radomia :) Obieram stąd zasadniczy, globalny kierunek na Sieradz. A taki
lokalny, cząstkowy można by rzec kierunek to Szczerców, oczywiście o Kopalnię
też zahaczę :) Byłem już raz w tym sezonie i raz w poprzednim, ale to dziursko
robi takie wrażenie że zawsze warto tam zajrzeć. No i zajrzałem, uwieczniając
swą niewyjściową gębę na tle Elektrowni :) Kawałek asfaltem w słabym stanie, i
zaliczam jeszcze drugi taras widokowy. Podobno jak skończy się tu wungiel mają
to wszystko zalać i stworzyć wielki, rekreacyjny zalew. Będzie to najgłębszy
zbiornik wodny w Polsce – 205m! Trochę szkoda bo najgłębsza dziura w Polsce
wydaje mi się rzeczą fajniejszą niż najgłębsze jezioro w Polsce. Bo w jeziorze nie
będzie widać tej głębokości, tylko zwykłą taflę wody. A głębokość dziury widać
doskonale. Ale z drugiej strony chciałbym zobaczyć to miejsce w odmienionej
postaci. Termin zakończenia prac – 2058 :D Może dożyję :D Gdy przejeżdżam pod
huczącymi, stalowymi przęsłami taśmociągów przed Szczercowem Słońce powoli
zaczyna kryć się już za horyzontem. Gorący letni dzień dobiega końca i zaczyna
się ciepła, letnia noc. Rynek w Szczercowie jednak ominę, byłem tu już podczas
kwietniowej trasy do Bełchatowa/Sieradza. W ogóle niemal cały odcinek
Krk-Sieradz jadę dziś śladem tamtej wiosennej trasy. W Widawie już całkiem
ciemno, ale ja nie o tym chciałem. Na rynku śmieszna sytuacja z dwoma
młodzieńcami na rowerach. Coś tam trochę zagadał do mnie ten bardziej trzeźwy mniej nietrzeźwy.
Ogólnie że rower fajna sprawa, i że też coś tam jeżdżą po okolicy. Ten w
gorszym (lepszym? zależy jak na to patrzeć) stanie tak tylko przytakiwał. A
odjeżdżając wyrżnął, ale tak solidnie, BĘC głową w beton zrobił :D Gołą głową,
rzecz jasna. Znieczulony alkoholem chyba nawet nie poczuł, wsiadł na rower i
pojechał dalej :D W Burzeninie przekraczam Wartę i wychodzę na ostatnią prostą
do Polskiej stolicy fryzjerstwa. W Sieradzu chwilę po północy. Zwiedzam coś
niecoś centrum, tj. rynek + bonusowo mały park nad Wartą. Następne w tej nocnej
tułaczce miasto to… Warta. Nazwa taka sama jak rzeka. Przez chwilę troszkę tu
popadało, ale to dosłownie taki tylko incydent pogodowy w tej trasie.
Schroniłem się na przystanku i trochę przy okazji zdrzemnąłem. Samo miasto Warta
to miejscowość typu: parę domków, sklepów i 4-piętrowych bloków. Niczym, poza
nazwą się niewyróżniająca, i co za tym idzie na żadne inne zdjęcie poza fotką tablicy wjazdowej nie zasługująca. Następnych kilkanaście km dalej DK83 idzie
brzegiem największego (póki co) jeziora woj. Łódzkiego: Jeziorska. Przed
czwartą jeszcze a już zaczyna jaśnieć, masakra jak ta noc szybko minęła :) Zjeżdżam
nawet na plażę aby zobaczyć wschód nad Jeziorskiem, ale ten jakiś niemrawy, nic
z tego nie będzie, jadę dalej. Jeszcze przed końcem jeziora wjeżdżam do woj.
Wielkopolskiego. Nie pamiętam już gdzie kupuję eksperymentalnego energetyka
marki „Las Vegas” i przebudzam się z jego pomocą na pauzie na leśnym parkingu. Na
Orlenie w Dobrej wciągam, dobre, a jakże dwa hot-dogi :) Kolejne, dziewicze
miasto na mej trasie to Turek. Właściwie wszystkie miasta od Sieradza do końca
będą dla mnie dziewiczymi, nigdy wcześniej w nich nie byłem. Czyli niemal
dokładnie cała druga połowa drogi. Zbliżając się do Turka widzę kolejne po
Bełchatowie, elektrownie. Właściwie całe te okolice to takie energetyczne
zagłębie, tych elektrowni jest tu 4, z czego ta pierwsza którą właśnie widzę,
już nieczynna. Z tego też powodu jej nie odwiedzam. A centrum Turka, choć na
pewno warte odwiedzenia, nie odwiedzam bo nie mam siły i boli mnie kostka (nie
wiadomo z jakiego powodu, nawet lekko spuchła). Dalszy odcinek krajówką też
raczej ciężki, wiatr się włączył, kostka i jeszcze spać się chce. W Tuliszkowie
taka tylko fotka śmiesznej fontanny. Przekraczam górą A2-kę, i jakoś dociągam
do tego Konina, ale kryzys trwa w najlepsze. Przejeżdżając przez zabytkową,
mniejszą część miasta robię kilka zdjęć, w tym to najważniejsze – z konio-człowiekiem :) Sił starcza mi jeszcze tylko na przejazd przez dupny most
nad Wartą. W nowszej, pełnej blokowisk, części miasta doczłapuję do Żabki. Kupuję
2 hot-dogi, wszystkie drożdżówki i pączki jaki mieli w sklepie, 1,5l picia oraz
„herbatę”. Która wskutek błędu (mojego) w obsłudze samoobsługowego ekspresu
składa się prawie wyłącznie z wrzątku, a nie herbaty ;) Okazuje się że takie
samoobsługowe ekspresy do herbaty nie są przystosowane do obsługiwania przez
skrajnie zmęczonych, ledwo kontaktujących rowerzystów ;) Zalegam z całym tym
prowiantem na ławeczce przed klatką jednego ze stu chyba, 4-piętrowego bloku. Dwie
godziny tam na zmianę, jem, piję, drzemię, siedzę, śpię. Oraz takie połączenie
tych trzech ostatnich: niby siedzę, niby wszystko widzę i słyszę ale jako tego
nie rejestruję. Bodźce wzrokowo-słuchowe nie docierają do mózgu, gdzieś giną,
taki letarg jakby. W końcu otrząsam się z tego dziwnego stanu, i słyszę rozmowę
tubylców, z tej klatki zapewne. Że co tam robi ten rowerzysta, od dwóch godzin
ławeczkę im okupuje, co on sobie wyobraża, niech spieprza z naszej ławeczki. :D
Hehe, musiałem ich nieźle wkurwić. To takie miejscowe może nie pijaczki, ale
typowi osiedlowi emeryto-renciści, których hobby jest siedzenie na ławeczce z
kolegami przy puszce Kustosza z Biedry, i petem w drugiej dłoni (niestety nie
wiem jak nazywają się fajki z Biedry). Wiecie na pewno ocb. Dobra już sobie
idę, nie przedłużam ich mąk i cierpień. Tymczasem idę sobie z tej ławeczki w 94,68%
procentach zregenerowany! Tylko kostka coś niecoś dokucza, po zmęczeniu czy senności
natomiast ani śladu :) Minus taki, że dochodzi południe, południe drugiego dnia
jazdy. To to, o czym wspominałem, o „nie klejącej się jeździe”. Po 30 godzinach
w trasie mam bowiem na liczniku jakieś 340km. Łatwo policzyć jak żenujący wynik
wychodzi gdy drugą liczbę podzielimy przez pierwszą… Już wiem że ten Gdańsk to
tak średnio. Ale ok, ile się ujedzie, tyle się ujedzie. W Pątnowie na rondzie
kolejny widok, na inną elektrownię. Nie chce mi się za bardzo podjeżdżać
bliżej. 10-km odcinek od Pątnowa do Ślesina jest bardzo ciekawy. Za sprawą
idącej równolegle armii słupów linii WN. Tych linii jest ich tu aż 5,
równolegle idących. Naprawdę fajnie to wygląda. Jak sobotnie popołudnie było
gorące, tak niedzielne jest upalne. Z ciekawszych obiektów które mijam w pocie
czoła kręcąc kilometry po Wielkopolskiej patelni: w Ślesinie wielki Orlen
(zdjęcia zapomniałem) a w tuż przed granicą województwa pomnik. Pomnik ludzkiej
głupoty. Bo jak inaczej nazwać takie dzieło budownictwa drogowego? Że inaczej
się kurrrrwa nie dało? Nóż się w kieszeni otwiera, brak słów. Na tyle
cenzuralnych słów, żebym mógł ich użyć w relacji...
&^%$%&$
Ok, przejdźmy do czegoś przyjemniejszego. Np. do kolejnych
hot-dogów czy tam zapiekanek które wciągam na Orlenie. Orlenie zaraz za
granicą. Granicą Kuj-Pomu! Znaczy się że daleko już zajechałem :) Szczególnie
ten drugi człon nazwy tego województwa dodaje tej „dalekości”: -poMorskie.
Czyli coś z Morzem, coś tego, no nie? No i tak, i nie. Bo z wielce
zaawansowanych obliczeń wychodzi mi że stąd do takiego, dajmy na to Gdańska
jest 260+ km. Na liczniku mam 380. Lekko licząc daje to 640. A na pewno wyszło
by więcej, bo zawsze wychodzi więcej. Tak pod 700 trzeba liczyć. Słabo to
widzę. Ale jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Przekładam ją na później a
na razie skupiam się na nawijaniu płaskich i gorących kilometrów Kuj-Pomu. Młyn
widziałem dziś chyba tylko jeden, i to niekompletny. Pierwsze natomiast miasteczko
na Kujawskiej Ziemi to Strzelno. Niewiela z niego samego zapamiętałem.
Zapamiętałem za to rondo zaraz za miastem. Krzyżówka 3 krajówek. Tu chwila
zadumy i przemyśleń, podjęte tu decyzje będą brzemienne w skutkach. Lewo/prosto/prawo,
odpowiednio: Poznań i Konin / Toruń i Bydgoszcz / Włocławek. Takie oto kierunki
proponuje wielka niczym billboard, zielona tablica. No więc tak, za koleją: W
Poznaniu już byłem, w zeszłym roku. W Koninie byłem, kilka godzin temu ;) W
Toruniu byłem, w zeszłym roku. W Bydgoszczy nie byłem. We Włocławku byłem, w
zeszłym roku. Więc decyzja w zasadzie podjęła się sama, nie musiałem wybierać
:) Dodatkowo ten kierunek to jedyny kierunek jeśli by ewentualnie, opcjonalnie,
w razie czego, jakby co, rozpatrywać ten Gdańsk/Morze. Przed Inowrocławiem
spory kawałek szeroką dwupasmówką, czymś na pograniczu DK a ekspresówki. Niejasna
to sytuacja, na mapach jest pokolorowana jak drogi ekspresowe ale oznaczenie nr-owe
ma jak droga krajowa. W każdym ja tam na żywo żadnej literki „S” nie widziałem,
zakazu dla dwukółkowych pojazdów z dwoma pedałami takoż. Co oczywiście nie
przeszkodziło kierowcom ze trzy razy na mnie zatrąbić. Na węźle skręcam do
miasta już boczną drogą. Tu faktycznie jakby dalej prosto jechać jest już zakaz
dla rowerów, ludzi i innych traktorów. Na wjeździe mijam wielkie zakłady
produkcji sody. Na przedmieściach kolejny postój na Orlenie, na kolejne wiadomo
co. Inowrocławski rynek – OK, zadbany i odrestaurowany. Z rzeczy
niestandardowych – zabytkowy tramwaj, pewnie kiedyś tu jeździły, i pierwszy tej
trasy budynek z muru pruskiego, też pewnie zabytkowy. Dłuższą chwilę
odpoczywam, przyglądając się jakiejś imprezie i ogólnemu, letnio-niedzielno-popołudniowemu
wypoczynkowi Inowrocławian. Właściwie to wieczornemu wypoczynkowi, bo dochodzi
już 20ta. Zachód Słońca za miastem dość efektowny, z „promieniami Boga”
spływającymi z przerwy w chmurach. Ta łódka to na jakimś tylko przeciętnym
stawie przy drodze, żaden tam rekordowy akwen pokroju Jeziorska. Dystans dzielący
mnie od Bydgoszczy maleje i maleje, w końcu z przodu ukazuje się jedynka. A ja
już definitywnie odpuszczam. W Bydzi będzie 450, więc te 700 co przeliczałam
jakiś czas temu bardzo realne. Nawet jakbym jakimś cudem nad to Morze dojechał,
to zwyczajnie zabrakło by mi poniedziałku żeby wrócić na wtorek rano do pracy
:D Przed samym miastem długi leśny odcinek, a w końcu, po 22giej, upragniona
tablica. Więc tak: nad Morze zabrakło by poniedziałku, ale gdy kończę tutaj to
na pewno nie zabraknie mi czasu na gruntowne zwiedzanie Bydzi :) 450km mam,
więc dokręcę do połowy tysiąca ;) A tak sobie napisałem, bo fajnie brzmi, gdy w
grę wchodzą jednostki typu tysiące to już nie przelewki ;) Do miasta wjeżdżam
taką dwupasmówką. Te latarnie, całe to zdjęcie żywo przypomina mi scenki z
NFS-ów (takie gierki samochodowe, co kiedyś grałem). Zwiedzanie zabytkowego
centrum będzie miało bardzo obszerny harmonogram. Najpierw jakieś zabytkowe gmachy, podejrzewam że muzea, teatry i te sprawy. Potem zobaczę dość efektowny
dworzec PKP. Przy okazji wybierając sobie pociąg, którym wrócę. Drugi od góry.
Odjazd 2 w nocy. Niecałe 4 godziny to optymalny jak myślę czas, żeby zobaczyć
dużo ciekawych rzeczy zarazem zdążyć przed atakiem senności. Ok, zwiedzamy
dalej. Niezliczonych budynków z muru pruskiego wymieniać chyba nie trzeba, to
Bydgoszcz, tu takie rzeczy to standard standardów. Na uwagę zasługuje natomiast
kanał, który wespół z właściwym biegiem rzeki Brdy, okala zabytkową Wyspę
Młyńską. Na której, jak sama nazwa wskazuje są zabytkowe młyny, oraz spichlerze
i inne tego typu obiekty. Największe wrażenie robi jednak nie sama wyspa, a ów
kanał. Zwany jest on nawet „Bydgoską Wenecją”. Rząd kamienic, każda inna, niższe
i wyższe, których „tylne fronty” wychodzą na brukowany bulwar. Jedne z białego
muru pruskiego i czarnych belek, inne z czerwonego muru pruskiego i brązowych
belek, jeszcze inne z ze „zwykłego” muru. Jedne pięknie odnowione z kawiarniami
na parterze, inne odwrócone „dupą” i odrapane, podniszczone, jeszcze inne z
tarasami czy balkonikami. Wszystko to w rozświetlonym na żółto mroku nocy
wygląda bardzo magicznie czy też klimatycznie, jak kto woli. Obejrzałem jeszcze
niczego sobie kościół i jakieś tam parki, fontanny itp. itd. I z urobkiem 480km
zajechałem na dworzec. Ostatnie 20 nakręci się już po Krakowie. Taki mały cheat
;)
Sam powrót pociągiem to odrębna, mała historia, odrębny mini
rozdział. Komfortowy TLK, ze starych wagonów (11 pudeł), czyli najlepszy
możliwy skład :) No, prawie najlepszy. Lepsze od tego są tylko stare, zmodernizowane
wagony z WiFi ;) Wystartował punktualnie czyli 1.59. Na początku szedł zgodnie
z planem. Natomiast potem coraz bardziej powoli mu szło ;) Na kolejnych
stacjach łapał coraz to większe opóźnienie. Coś jak z jazdą na rowerze. Na
początku szybko i sprawnie, potem coraz wolniej i coraz więcej przygód :) Ta
największa zdarzyła się w przed południem, w lesie, między Trzebinią a
Krzeszowicami. Skraj Puszczy Dulowskiej dokładnie. Stanął. I stał. Coś się
zepsuło. I to tak zepsuło zepsuło. Chodzący w te i we wte konduktorzy,
maszynista, konsultacje, uspokajanie pasażerów. Nawet wodę i muffinkę gratis
rozdawali :D Zestaw pewnie za mniej niż złotówkę, ale liczy się gest ;) Wydaje
się niemałe przecież pieniądze na bilet a pociąg stoi zamiast jechać. Ale czy
to ma jakieś znaczenie? Dla mnie nie ma żadnego. Bo teraz ciągle trwa przygoda,
a przygoda powinna trwać jak najdłużej. W końcu, po dwóch godzinach ruszył. Ale
do tyłu :) Musiał wycofać ze dwa km i pojechał po innym torze. Do Krakowa
dotoczył się przed 13tą. Czyli 9h. Szło mu tak sprawnie jak mnie jazda do
Bydgoszczy :D Dokręcam po Krakowie trochę na siłę te kilometry do 500ki. Ale
niedokręcenie było by głupotą. Choć trochę to oszukane to 480+20, to jednak nie
zmienia to faktu że na zdjęciu jest licznik z liczbą 500. W domu po 14tej.
Udana trasa, pierwsze 500+ w tym sezonie. A Morze? Musi jeszcze poczekać. Ale
tylko troszeczkę ;)
6.25 (7.07) - 14.20 (9.07)
13,056l (w tym 2l energetyka)
nowe gminy: 18
Łódzkie: 1
Warta
Wielkopolskie: 9
Dobra
Kawęczyn
Turek - obszar miejski
Turek - teren wiejski
Tuliszków
Stare Miasto
Konin
Ślesin
Skulsk
Kujawsko - Pomorskie: 8
Jeziora Wielkie
Strzelno
Inowrocław - obszar miejski
Inowrocław - teren wiejski
Złotniki Kujawskie
Nowa Wieś Wielka
Białe Błota
Bydgoszcz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Ołomuniec
d a n e w y j a z d u
417.91 km
0.00 km teren
23:21 h
Pr.śr.:17.90 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/zvmGrPKktbcrPK2TA
Ołomuniec. Drugi, po Koszycach/Węgrach, z najważniejszych
zagranicznych celów na ten sezon padł moim łupem właśnie teraz. Podobnie jak w
tamtym przypadku, nie udało mi się za pierwszym, a za drugim razem. Pierwsza
próba skończyła się odwrotem na granicy, w Cieszynie, i zgłębianiem wiedzy nt. budowy
bębenka tylnej piasty. Tym razem naprawiony i sprawdzony sprzęt nie ma prawa
zawieść. Pogoda też ma być stabilna, a o formę też się nie boję. Musi się udać.
Plan jest taki, jak na kartce. Po drodze chcę koniecznie zaliczyć Koprzywnicę
(miasto Tatry), a wrócić planuję PKP z Opola. Dystans podobny jak przy Koszycach,
przewyższenie też. Z tym że tam najwięcej podjazdów było na początku, a tu
najwięcej będzie na końcu trasy. Faktem którym warto też wspomnieć, jest że tamta
trasa była w zeszły weekend, więc miałem tylko kilka dni na regenerację.
Start 6.10, czyli wyruszam dobrze wyspany. Przez peryferia
miasta szybko dojeżdżam do Skawiny, gdzie tym razem, dla odmiany skręcam w
wojewódzką na Kalwarię. Wariant bardziej pagórkowaty niż krajówką na Zator ale
przecież nie będę znowu jechał tak samo. Wstający dzień zapowiada się pogodnie.
Sprawnie wciągam kolejne hopki zachodniego krańca Pogórza Wielickiego, z
których rozpościera się rozległy widok na dolinę Wisły. Przejeżdżam pod lasem
słupów linii WN, koło słynnego klubu i docieram do Kalwarii. Kwiatowe
baldachimy na rynku podobne jak w New Sączu. Po małej pauzie wskakuję na równie
pagórkowatą DK52, która zaprowadzi mnie do B.B. Kilka takich zmarszczek dzieli
mnie od „Miasta, w którym wszystko się zaczęło”. A kolejnych kilka garbów od
niewielkiego miasteczka, znanego z historii polskiej motoryzacji, a dokładniej
z produkcji silników Diesla. Potem jeszcze Kęty (znane nie wiem z czego), w
których opuszczam główną drogę. Do B.B. dojadę skrótem przez Kozy (największa
wieś w Polsce, prawie 13 tyś. mieszk.). Z ostatniego wzgórza rozpościera się
już piękna panorama „stolicy Podbeskidzia”, znanej chyba z każdy wie z czego. W
mieście jestem koło południa. Pierwsze 90km w 6h jest dla mnie dobrym wynikiem.
Szybkim zjazdem i dwupasmowymi przelotówkami staczam się do starówki miasta. Szybka
tylko fotka jakiegoś placu i bodajże Ratusza. Pogodny do tej pory dzień zaczyna
jednak pochmurnieć. Tzn. z tyłu, na wschodzie dalej pogodnie, chmurzy się tam
gdzie jadę, nad Czechami. Na szczęście nie wygląda to jakoś groźnie, a prognozy
nie zapowiadały żadnych opadów. Plus taki, że mniej picia i kremu z filtrem
zejdzie. Z Bielska na Skoczów starą drogą krajową, która po wybudowaniu
ekspresówki została zdegradowana do drogi lokalnej. W drodze do Cieszyna
towarzyszą mi coraz to ładniejsze widoki, na Beskid Śląski a potem i
Śląsko-Morawski. Znaczy się Czechy na wyciągnięcie ręki :) Na granicznym moście
na rzece Olzie melduję się chwilę po 15tej i jestem gotów podbój nieznanych
krain :) Ahoj przygodo! Pauzuję na jakimś obskurnym chodniku na blokowisku
(chyba płytki asfaltem przykryli :D) i bez większych problemów lokalizuję drogę
number 648. Kierunek: Frydek-Mistek. Po drodze taka oto ciekawostka – ładnie
pomalowany dom, z rowerowym akcentem ;) Druga ciekawostka – takie jakby dzikie cmentarzysko aut. Takie dobre szamochody wyrzucajom?! W Polsce to by wszystko
jeździło! We Frydku jestem późnym popołudniem. Zwiedzanie ograniczam do
pochyłego rynku i małej rundki głównymi drogami. Pierwsze drogowskazy na
Ołomuniec bardzo bowiem rozbudzają wyobraźnię, nie pozwalając tkwić w miejscu. W
dalszym ciągu jadę czymś w rodzaju polskiej wojewódzkiej, na tym odcinku idącej
równolegle z autostradą. Ale taką autostradą autostradą. Inną niż w Polsce. Nawierzchnia
jest betonowa, a nitki rozdzielone są szpalerem małych krzewów. Idąca
równolegle boczna droga – też betonowa, idealnie równa. Inne standardy, inny
świat… A przecież Czechy to sąsiedzi, zaraz za miedzą… Na takich właśnie
rozkminkach dlaczego tutaj robią to lepiej mija mi odcinek do Priboru. Przed
miastem remont, sporo nowiutkich Tatr. W Polsce nowiutkich Jelczy coś nie
widać… W Priborze przeciętny raczej rynek, nie wyróżniający się ni to na plus,
ni to na minus. Oraz taka oto klimatyczna, brukowana grubo ciosanymi
kamieniami, stroma uliczka. Wyjeżdżam z miasta drogą na południe. To nie jest
najkrótsza droga do Ołomuńca. Ale przecież jednego z symboli Czech (może
przesadzam) odpuścić nie mogę. Koprzywnica. Pierwszy samochód wyprodukowano tu
w roku 1897. Rzecz jasna do żadnego muzeum się wybieram, ale liczę że uda mi
się zobaczyć jakieś eksponaty na wolnym powietrzu. Tu jednak trochę słabo z
tym. Najpierw skręcam w strefę przemysłową. Teraz jak patrzę na mapę to cała ta
strefa to jeden wielki teren Tatry. Zajmuje powierzchnię większa chyba od całej
pozostałej części Koprzywnicy, centrum, blokowisk itp. razem wziętych. Przy
wyremontowanych drogach mnóstwo tak rzadko przecież spotykanych w Czechach
ścieżek rowerowych. Ale sobota wieczór, więc pustki, i jeżdżę sobie jak chcę. Jedyne
jednak dwie Tatry jakie udaje mi się zobaczyć zza ogrodzeń to takie oto
wojskowe okazy. Z czego jedna to „Tatra” (ma kabinę od Renault) a druga, już
prawdziwa Tatra. Dobre i co. Zawracam do centrum. Przejeżdżając przez
blokowiska na przedmieściach ukazuje mi się ciekawy widok. Pociąg. Ale nie taki
zwykły pociąg. Na peron wtaczają się dwa stareńkie, malutkie, pyrkoczące wagony
motorowe. Kilku ludzi wsiada, kilku wysiada i skład odjeżdża. Śmiesznie to
trochę wygląda ale śmieszne nie jest. To jest widok typowy dla Czech jak i
Słowacji. Tu kolej ciągle istnieje, i wygląda na to że ma się dobrze. W Polsce
dawno by puścili busy, wożące ludzi jak worki z ziemniakami a tory zaorali. I
ścieżkę rowerową zbudowali. Obowiązkowo z kostki Dauna. Samo centrum
Koprzywnicy może nie tyle zaniedbane, co nadgryzione zębem czasu. Co nie
oznacza że jest brzydkie, mnie tam się podoba. Natomiast nie podoba mi się to,
że przed wreszcie zlokalizowanym Muzeum Tatry, nie ma żadnej zabytkowej
ciężarówki. Tylko taki oto zabytek kolejnictwa. W dodatku w stanie mocno
jakotakim… Mało reprezentacyjnie się to prezentuje. Całe szczęście że zrobiłem
zdjęcia tamtym dwóm nowiutkim wojskowym sprzętom, bo wyjechałbym z miasta Tatry
bez zdjęcia Tatry! Przez opuszczeniem tej ciekawej mieściny przyglądam się
jeszcze chwilę wypadku na rondzie. Pan chyba ściął tą naczepką barierkę i
latarnię. Po tym chwilowym „skoku w bok” znów obieram główny kierunek trasy,
tj. Ołomuniec. Słońce chyli się ku zachodowi, wyłaniając się nawet na chwilę
zza przerzedzonych już chmur. Zachód w Czechach – fajna sprawa :) 10km i już
główną szosą wjeżdżam do Novego Jicina. Na przedmieściach mą uwagę zwraca taki zabytek techniki. Nie omieszkałem sobie zrobić w nim zdjęcia :) Nic nie pisze
żeby nie wolno było wchodzić. Zresztą to kawał żelastwa, nie zepsuł się przez
100lat, to i ja go nie zepsuję. A poza tym przecież i tak nikt nie widział. Na
rynku w Jicinie zasiadam jeszcze w miarę za jasności. Ale w czasie odpoczynku
zaraz zapalają się latarnie oraz zegar na wieży i powoli zapada mrok. Póki co noc
jest ciepła i pogoda. Nocna wędrówka po nieznanej, Czeskiej Ziemi będzie więc
niczym nie zakłócona i nie utrudniona. Pierwsze zaliczone tej nocnej tułaczki
miasto to Lipnik nad Becvou. Nic szczególnie wyróżniającego się – rynek z
kościołem, na obrzeżach blokowiska, taki tam małomiasteczkowy standard. Potem
tonąca w mrokach czeskich odludzi droga kilka razy przechodzi z jednej strony
autostrady na drugą. To jedne z niewielu miejsc ze śladami sztucznego
oświetlenia - od świateł mknących w obie strony samochodów. Poza tym drogę
oświetla mi tu tylko lampka, delikatnie wspomagana dość jasną, księżycową nocą.
Z ciekawostek wyłaniający się z mroku ładnie iluminowany wiadukt. Ostatnie
kilka km przed głównym celem główną szosą nr 35. Na maleńkiej, ale całodobowej
stacyjce (trzeba obudzić obsługę dzwonkiem) kupuję coś do picia, ostatni
otwarty sklep był sporo km temu. Wreszcie za którymś wzniesieniem widzę
pomarańczową łunę sporego jak na Czechy miasta (porównałbym je do Tarnowa) i
długo wyczekiwaną tablicę! Już prawie jestem :) Zaraz za zakrętem dojeżdżam do
sporej, ale chyba śpiącej jeszcze o 3 w nocy, stacji kolejowej. Na skwerku pod
biurowcem Allianzu zdrzemnąłem się, ale tylko chwilę, bo zaraz obudził mnie
chłód nocy. Już nie jest tak ciepło jak wieczorem. Nocne zwiedzanie rozpoczynam
od niezwłocznego udania do centrum tego zabytkowego, bogatego w historię
miasta. Przez kilka wieków średniowiecza było ono bowiem stolicą Moraw i
zarazem drugim największym miastem Czech, rzecz jasna po Pradze. Dopiero
później Ołomuniec utracił pozycję i wyprzedziło go Brno. Poza jakimiś tam
kamieniczkami, jakich wiele wszędzie, pierwszą poważną atrakcją jest Katedra
Św. Wacława (Vaclava). Kawał kościoła. Następnie bulwarami, alejkami wzdłuż
jakiegoś kanału oglądam od dołu dobrze zachowane mury obronne i inne
umocnienia. Z położoną powyżej starówką połączone są takimi, nieco gorzej
zachowanymi „klatkami schodowymi”. W międzyczasie niebo powoli z czarnego robi
się granatowe i wstaje nowy dzień. Wschodu Słońca jednak nie zobaczę – poranek
znów będzie pochmurny. Zwiedzam jeszcze nieco mniej zabytkowe obiekty, jak kładkę prowadzącą do galerii handlowej czy taki oto śmietniko-zaułek. Zrobiłem
zdjęcie bo ta miejscówka żywcem przypomina mi scenerię z gier komputerowych w
które za małolata nałogowo grałem. A dokładnie z Liberty City w GTA III. Gwóźdź
programu zwiedzania Ołomuńca jednak ciągle przede mną. Obejrzałem to w
Internetach i od razu uznałem za taki must see tutaj. Do rzeczy: Kolumna Trójcy
Przenajświętszej. Wysoka niczym 10-piętrowy blok, sczerniała pod upływem czasu,
pełna rzeźb i Łacińskich napisów robi wrażenie. Poważnie, groźnie, nawet może
trochę strasznie wygląda, pewnie przez tą barwę. Jest zwana też „Kolumną
morową”. Zbudowana jako prośba do Boga, aby chronił ludzi przed
dziesiątkującymi średniowieczną Europę epidemiami. Niezwykła rzecz. Oglądam
dokładnie ze wszystkich stron. Ratusz, choć też niczego sobie, niknie jednak w
obliczu wspominanego, sąsiedniego zabytku. Spośród mnóstwa innych ratuszy
wyróżnia go natomiast TO: cała bateria zegarów, pokazujących wszystkie chyba
możliwe wskazania dotyczące czasu, daty czy zjawisk astronomicznych :O Minuty,
godziny, dni, miesiące, fazy księżyca, aktualny widok sfery niebieskiej i
gwiazdozbiorów, no wszystko jest. Bardzo tu ciekawie, ale dochodzi 5ta rano,
pora wracać. Jeszcze chwilę drzemki na przystanku na przedmieściach, małe na
zakupy na OMV (stacja taka) i niestety muszę żegnać się z Ołomuńcem. Przede mną
jeszcze 100-150km asfaltu, zależy dokąd dociągnę. Do tego jadę na południe a
więc sporo z tego szybuje się po górach, których na granicy CZ/PL nie brakuje.
Droga do Sternbernku to ostatnie kilometry płaskości, pośród pól uprawnych i
stawów. Na horyzoncie widać już zieloną ścianę gór. Po drodze zdrzemnąłem się
chwilę na takiej ławeczce, która już chyba zaczęła żyć ;) W Sternberku niestety
przejeżdżam tylko przez przedmieścia. Blokowiska przemieszane z halami
fabrycznymi i wielkopowierzchniowymi sklepami, niewiele więc mogę o tym mieście
powiedzieć. Nie za bardzo mam chęci jechać na rynek. Wciągam tu jeszcze tylko 2
hot-dogi i herbatę. Spożywam to typowe dla długich tras śniadanie na pustym o
tej porze dworcu autobusowym. Ok, pora zabrać się za tą wspinaczkę. Na wykresie
obok śladu wygląda to ciekawie. I tak jest też w rzeczywistości. Główna szosa wije
się serpentynami pośród urwisk i odsłonięć skalnych, bystro nabierając
wysokości. Na dystansie kilku km wznosi się z 200 na 600m n.p.m. Z podjazdu, z
przerw pomiędzy drzewami rozciągają się szerokie widoki na równinę, z której tu
wjechałem. Tu na szczycie też taka trochę równina, oczywiście mniejsza, lokalna
można by rzec. Usiana jest ona masztami szybko wirujących elektrowni
wiatrowych. Na rozstaju obieram drogę na Bruntal, inną „krajówkę”. Kolejne
bardzo fajne, dzikie odcinki pośród pól i lasów. Podjazdy też obecne, ale w już
w skromniejszej postaci. Pomimo to taki kryzys trochę. Co chwila odpoczywam.
Każdy przystanek autobusowy staje się pretekstem do odpoczynku. Odpuszczam
tylko tym bez ławeczki, na ziemi nie siedzę ;) Po drodze scenka niczym z
Koprzywnicy, tylko że w wersji hard. Po plączącej się tu nieopodal drogi linii
kolejowej (pojedynczy tor, bez trakcji elektr.) toczy się nieśpiesznie samotny
jeden wagonik motorowy. Dwie osie, wielkości autobusu miejskiego. Ot całe
Czechy :) O, dokładnie taki wagonik. W drodze do Bruntala mijam ciekawie
wyglądające wzgórze z kościołem na szczycie. Kawałeczek od drogi, kusi żeby tam
wjechać. Ale nie, jednak nie, nie mam siły. Gdzieś tam horyzoncie się kotłuje,
ale to chyba daleko. Wreszcie zjazd do Bruntala. Dochodzi południe i jest już
niezły skwar. Rynek – o, taki. Do Krnova a więc i do granicy rzut beretem,
20km. Dodatkowo praktycznie całość to zjazd, więc moje ślimacze tempo przemieszczania
się mocno wzrasta. Momentami osiągając wartości bliskie 70km/h ;) Chwila moment
i jest Krnov. Mocno kolejowe miasto. Już mi znane, byłem ze dwa razy. Gąszcz
torowisk można pokonać główną drogą po estakadzie lub ciekawą kładeczką. Rzecz
jasna wybieram drugą opcję :) Z ów kładeczki uwieczniam obraz Czeskiego
kolejnictwa. Na zdjęciu wyróżniają się dwie śmiesznie wyglądające lokomotywy
potocznie zwane „nurkami”. Granicę przekraczam po 14tej. Ochłonąwszy po
niesamowitej dawce wrażeń zagranicznej podróży, zaczynam zastanawiać się nad
bardziej przyziemnymi kwestiami. Jak np. dokąd jechać na pociąg. Planowane na
początku Opole odpada – za daleko, nie mam siły, mam dość. Jedyną sensowną
alternatywą jest Kędzierzyn-Koźle. Sensowną tj. wiem że jeździ stamtąd sporo
pociągów na Śląsk, a nie 2 na dzień na przykład. Upalnym popołudniem toczę się
więc powoli w tamtą stronę. Utoczyłem się jednak raptem kilometr po Polskiej
Ziemii a tu remont. Że niby za kilometr nie ma przejazdu. Postawiam sprawdzić,
może jednak jest? Nie. Jednak nie. Mieli rację. Remont mostu, w poprzek drogi
głęboki na kilka metrów wykop. Nie ma szans przeprawić się przez to z rowerem. Zawracam
i nadkładam kawałek objazdem wąziutką, wiejską drogą. Jedynym miasteczkiem po
drodze są Głubczyce – przejeżdżam tranzytem. Ileś tam gorących i męczących
kilometrów, z których przywiozłem taką oto fotkę. Prawie jak w Windowsie ;)
Burze gdzieś tam poszły na zachód, mnie nie dosięgną. W Kędzierzynie o 17tej.
Pociąg o 19tej. Spędzam ten czas na dworcu wciągając zapiekanki, herbatę i
schładzając się wewnątrz budynku. Ok a ten „pociąg” to tak naprawdę 3 pociągi
;) 3x Regio, z przesiadkami w Gliwicach i Katowicach. Był jakiś ICek, ale ja
wolałem tak, po taniości :) W domu po 23ciej.
Ołomuniec zaliczony. Po Czechach już trochę jeździłem ale to
był pierwszy cel położony w głębi tego kraju. Tej trasy po Czechach nakręciłem
~220km. Marzy się oczywiście Brno, no a Praga to się rozumie samo przez się :)
6.10 - 23.15
11,15l (w tym 2,4l energatyka)
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Koszyce + liznąć Węgier
d a n e w y j a z d u
423.51 km
0.00 km teren
22:53 h
Pr.śr.:18.51 km/h
Pr.max:73.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/f6bvfXQGUK9xpuS46
Dziś nadszedł ten dzień. Dzień w którym po raz drugi
zaatakuję Słowackie Koszyce i Węgierską granicę. Koszmarna awaria z zeszłego
tygodnia już naprawiona. Jest nowy bębenek i oś. Wszystko dobrze skręcone. Koło
skończyłem robić w czwartek wieczorem. Czyli że pojechałem na takim świeżo
zrobionym kole na Węgry? Niezupełnie. W piątek po południu je przetestowałem. 2km
po osiedlu nakręciłem ;) Ale oprócz tego odpowiednio się przygotowałem –
wziąłem kilogram narzędzi. Standardowy zestaw uzupełniłem o wszystko co
potrzebne do obsługi tylnej piasty: klucze do konusów, bat, imbusa 10kę, klucz
do kasety i do prawej bieżni, nawet jakieś tam zapasowe kulki. Nauczony
ostatnią awarią będę woził cały ten kilogramowy setup do końca sezonu ;) Plan
przedstawia się tak jak na rozpisce. 370km. Yhym ;) Zawsze wychodzi więcej.
Zawsze.
Startuję dobrze wyspany, o godz. 6.30. W Wieliczce wciągam
śniadanko. Po czym pagórkowatą DW966 przecinam na wskroś Pogórze Wielickie. Czerwiec,
więc żółte łany rzepaku ustąpiły miejsca królującym na polach całym stadom czerwonych maków. Przed Gdowem załapuję się na jakiś pokaz lotów balonowych. W Gdowie koło
8mej. I tu ujawnia się pewna wada startów o poranku zamiast o północy. Ledwo co
wyjechałem, i już zaczyna robić się gorąco. Startując o północy ładnych kilka h
jedzie się w przyjemnym chłodzie. Oczywiście wada ta objawia się tylko podczas
letnich upałów. Wiosną/jesienią może to być zaleta, zamiast dwóch zimnych
nocy/poranków zalicza się tylko jedną zimną noc/poranek. Z Gdowa standardowo, na
Nowy Sącz zawsze tak jeżdżę: boczną górzystą drogą przez Stare und Nowe Rybie. Sporo
potu zostawiam na tych pierwszych, konkretnych dziś podjazdach. Przed Limanową
jestem już nieźle odwodniony. W Koszarach kupuję największą, 2,5l Colę
(Pepsi?). Ciepłą… Mały wiejski sklepik, w takich to tylko piwsko mają z
lodówki… Połową litra zwilżam ubrania i myję rower ;), litr wypijam duszkiem,
litr zostawiam na drogę. W Limanowej dłuższa pauza w cieniu kasztanowca. Odwlekam
tą wspinaczkę krajówką i odwlekam, ale w końcu trzeba się za zabrać. Litacz
(~650m) podjeżdżam już w lejącym się z nieba żarze. Ale nie jest całkiem pogodnie.
Na północy, nad Pasmem Łososińskim niebo prezentuje się niepokojąco. To akurat
nie aż tak ważne, gorzej że na południu, nad Sądeckim też się kotłuje. Na
zjeździe do New Sącza, na jednej z serpentym, słyszę
dobiegające właśnie stamtąd pierwsze grzmoty. Co to będzie? W mieście z powodu
remontu mostu muszę nadłożyć kilka km. Dunajec przekraczam mostem na obwodnicy.
Most fest solidny – nawet chodnik zabezpieczony jest dwoma barierkami! :DDD
Jakby np. w zderzeniu z rowerem poległa pierwsza bariera, to zawsze jest druga,
która uratuje rowerzystę przed niechybną śmiercią w wodach rzeki! Na rynku
przycupnąłem w cieniu takiego jakby baldachimu z kwiatów. Z pół godzinki
zbieram siły przed kolejnym podjazdem, na Krzyżówkę, jednocześnie czekając na
rozwój sytuacji meteorologicznej. Chyba OK, w tą stronę nie idzie. Tam gdzie
jadę, na Krzyżówkę, na wschód, też nie. Poszło gdzieś hen na południe. Ciągnący
się przez bite 20km podjazd na przełęcz znów w lejącym się z góry piekle. Co tu
dużo mówić, powoli idzie. A na liczniku ledwie 100km… Na Krzyżówkę wczołguję
się 16.30. Czyli ten 120km odcinek zajął mi okrągłe 10 godzin!!! Jest to wynik
poniżej wszelkiej krytyki, po prostu wstyd. Jak mała dziewczynka. Dobry szoszon
w 4h by to machnął. Na granicy godzinę później, fotki zapomniałem zrobić. Z
kołem OK, doglądałem go co jakiś czas, sprawdzając czy jakiś luz się nie
pojawia. Czyli sprzęt jest gotowy na podbój Węgier. Ale czy zawodnik jest
gotowy? No, tak średnio. Raptem 1/3 trasy a trochę sponiewierany już jestem.
Nachodziły mnie nawet debilne myśli, żeby odpuścić, jakoś to skrócić i na
Przemyśl jechać. O nie. Na pewno nie. Jadę na tą Słowację, jakby było bardzo
źle, to najwyżej znów na tym Preszowie zakończę. Czym prędzej zjeżdżam do
Bardejowa, żeby w ostatniej chwili mi się nie odwidziało i żebym nie zawrócił
na Krzyżówkę. Jak już zjadę, to nie ma odwrotu ;) Z powrotem pod górę ciągnął
nie będę. Przez takie oto dziury toczę się do Bardejowa. Rynku zaliczać nie
planuję. Byłem nie raz. Bardziej chodzi mi po głowie rynek w Koszycach ;) Niestety
jakoś przymuliłem i na Świdnik skręciłem, nadkładając kolejne kilka km. I
niewielkim plusem jest to że mury obronne zobaczyłem, bardziej bym wolał mury
obronne w Koszycach zobaczyć. Gdy w końcu wracam na właściwą drogę, jest już
wieczór. Ale to dobrze. Gdy tylko ochłodziło się, od razu moc wróciła do
normalnego, tj. wysokiego poziomu :) Po kryzysie z Krzyżówki ani śladu! Hopki
między Bardejowem a Preszowem wciągam więc bez większego wysiłku. Takie oto jajeczko
znalazłem na stoliku na przydrożnym parkingu. Po prostu sobie leżało. Nie
brałem oczywiście, po co mi. Na innym parkingu, tym z „obywatelami mokradeł”, o
którym wspominałem przy opisie trasy do Preszowa też chwilę odpoczywam. Bo to
bardzo fajne miejsce. Wraz ze zbliżaniem się do Preszowa, zbliża się też noc.
Miasto osiągam o 21.30, ale jako że to czerwiec to jeszcze granatowo, nie
całkiem czarno. Na liczniku wybija 200km. Forma ciągle wysoka, morale jeszcze
wyższe, ani w głowie mi tu kapitulować :) Atakuję Koszyce! Preszów zwiedzam więc
tylko przejazdem, robiąc zdjęcia co ciekawszych rzeczy, jak np. klubu nocnego
(?), czy charakterystycznych nazw ulic. Wg znaku do Koszyc 20km. W
rzeczywistości więcej, tak pod 30. Jadę bowiem starą „krajówką” idącą równolegle
do autostrady. Krajówka nie ciągnie się jednak do samych Koszyc, kawałek przed nimi
łączy się z autostradą i razem z nią przeistacza w ekspresówkę. Wolę nie
ryzykować, nie wiem ile Słowacka Policia sobie liczy za jazdę rowerem po takiej
drodze. Końcówkę trzeba zatem objechać pokrętnymi bocznymi drogami. Tak też
robię, w Budzimirze odnajduję właściwą przecznicę. Tu mała ciekawostka – przystanek z nimi biblioteczką :) Próbowałem coś poczytać ale niewiela idzie
rozszyfrować. Zresztą sami zobaczcie. Z ciekawostek to jeszcze chyba takie
Słowackie disco-polo ;) Z następnego odcinka tymi bokami zdjęć brak, ale to nie
znaczy że nic tam ciekawego nie było widać. Bo było, tylko aparat w tel.
oczywiście nie widział. A była na początek stroma ścianka do wciągnięcia, z
nieco ponad 200 na prawie 300m n.p.m. Na szczycie zaś widok niezwykły. Poza
rozgwieżdżonym niebem, widać dwie żółto-pomarańczowe łuny światła. Jedna na
północy, druga na południu. Nietrudno się domyślić od czego one pochodzą –
północna to Preszów, południowa – Koszyce. Jak ktoś mnie czasem pyta po co
jeżdżę nocą na rowerze – to na przykład po to :) Kto nie jeździ, nie zrozumie. Na
równie stromym zjeździe przed kołem przelatuje mi sarna, prawie zawału
dostałem. Jakaś jedna wioska, most na rzece Hornad, druga wioska, kawałek
doliną rzeki. I oto są! Kosice! Stolica Kraju Koszyckiego! Coś jak miasto
wojewódzkie w Polsce. Jest trochę po północy. No to zwiedzamy. Przelatuję,
dosłownie, przelotowymi drogami. Bo całe Koszyce błyskają na żółto. Tj.
wszystkie sygnalizacje na skrzyżowaniach są wyłączone. Ale tak dosłownie
wszystkie, co do jednej. Noc z soboty na niedzielę. To rozumiem :) Zaliczam
rzecz jasna Stare Miasto. Nocne życie ma się tu dobrze. Mnóstwo mniej lub bardziej
podpitych imprezowiczów, kursujących od pubu do klubu, od klubu do pubu. Gwar,
krzyki i inne dziwne zachowania ;) Dzieje się. Nie ma tu co prawda rynku, ale
jest taki jakby bardzo wydłużony plac, otoczony dwiema odnogami drogi. A na
placu moc atrakcji, w rolach głównych: jakiś pomniko-kolumno-obelisk, opera/teatr, no i DUPNY kościół. A może bazylika było by tu odpowiedniejszym
słowem. DUPNA bazylika :) Na zdjęciu niewiele co widać, wracając, w dzień
zrobię lepsze ujęcie. Ok, ale to są jednak takie zabytkowe tylko atrakcje. A
chciałem tu zobaczyć również innego rodzaju atrakcję – wielką hutę, największą
na Słowacji. Patrząc w Internetach na produkcję i zatrudnienie to tak 3-4 razy
większą od marnych resztek Krakowskiej huty. Nazywa się niby US Steel Kosice,
ale w rzeczywistości jest kawałek za miastem, jakieś 10km na południe. Z Koszyc
wyjeżdżam drogą nr 17. W mieście jest bardzo ciepło: 22’C w środku nocy. Zaraz
za wyjazdem daje o sobie znać częste, ale tu występujące w ekstremalnej formie
zjawisko. Opuszczam „miejską wyspę ciepła” i dokładnie wraz z końcem zabudowań
wpadam w ścianę chłodnego powietrza. Taką ścianę w sensie ścianę, jak od
linijki. Ciepło – metr dalej chłodno. Ciekawe. Ciemnymi odludziami docieram do
bocznej drogi przez wioskę Haniska, która powinna mnie zaprowadzić do głównej
bramy huty. Tak mi się wydawało, że powinna. Bo po przejechaniu nią 6-7km w
zupełnych ciemnościach brzegiem muru ogromnego zakładu droga kończy się.
Docieram do czegoś, co główną bramą raczej nie jest. Są jakieś parkingi, ale
małe, brama też jest ale nieduża, jakiś tam przystanek kolejki, ciężarówek
prawie nic. Pusto, ciemno, głucho. Nie, to na pewno nie jest to. Cóż, robię
zdjęcia tego co jest, logo huty widoczne, więc dowód zaliczenia jakiś tam mam. Przyjechałem
tu nieprzygotowany. Teraz patrzę w domu na mapę i tam gdzie zajechałem to brama
walcowni. Brama główna i całe centrum administracyjne jest gdzie indziej.
Dojechać tam można albo od drogi ekspresowej, albo bokami, ale baaardzo na
około, kawał drogi. A wspominana „kolejka” to w rzeczywistości linia
tramwajowa, docierająca tu aż z Koszyc. No nic, nie mogę dłużej krążyć wokół
huty, bo przede mną główny tak naprawdę cel wycieczki – Węgierska granica! Wracam
po śladzie te 6-7km do krajówki. A stąd już tylko 10km dzieli mnie od wielkiej
chwili. Od maleńkiego kroku dla ludzkości, ale wielkiego dla mojej rowerowej
kariery :D Od Węgier! Ostania miejscowość na Słowacji to Sena. Noc powoli
dobiega końca. Gdy przy drodze wyrasta tablica „Maygar blablacośtam” emocje sięgają
zenitu :D
10 czerwca 2018 roku,
godz. 3.46.
To już się stało. Już o tym nie myślę, nie planuję, nie skrobię
na karteczce rozpiski z planem trasy, nie liczę km i przewyższeń na gpsies. To
się dzieje w rzeczywistości, a nie w głowie, czy na kartce papieru. To dzieje
się tu i teraz, w tej chwili, to dzieje
się NAPRAWDĘ. UDAŁO SIĘ! Radości
nie ma końca, bezsprzecznie jest to jedno z moich najmocniejszych rowerowych
przeżyć.
No ok, ale jak właściwie ta granica SK/HU wygląda? A wygląda
następująco: Nad drogą i po jej bokach wznosi się wielki pawilon dawnego
przejścia granicznego. Po rozmiarach wnioskuję że pewnie bardzo ważnego
przejścia. Na parkingach mnóstwo ciężarówek, całe sznury „TIRów”. Pewnie czasik
jazdy się skończył w tacho i pauzują. Rzecz kolejna – tablice i znaki w bardzo
specyficznym języku. Mnóstwo samogłosek, z mnóstwem ogonków, pod jak i nad
nimi. Geografia - okolica raczej równinna, gdzieś tam w oddali niewielkie wzgórza. Zza nich powoli wynurza się Słońce. Niewątpliwie wschód Słońca na
Węgrzech był jednym z najbardziej magicznych wschodów Słońca w moich trasach :)
Nie dlatego, że wyglądał jakoś niesamowicie. Tylko dlatego że był na Węgrzech
:) Ok, porobiłem mnóstwo zdjęć tablic ze śmiesznymi nazwami miejscowości ale
coś by wypadało pozwiedzać. Z tym że Budapeszt czy Balaton raczej nie wchodzą w
grę ;) Na liczniku 280km. Do Muszyny 140, w upale i sporo po górach. Postanawiam
zwiedzić wiec pierwszą napotkaną miejscowość. A jest nią: Tornyosblablacośtam.
Niesamowita dziura, niemalże wierna kopia słowackich niesamowitych dziur. W
pozytywnym tego słowa znaczeniu - fajnie, klimatycznie, ciekawie. A
najciekawszą rzeczą są tu ławeczki. Stare, betonowo – drewniane, spłowiałe. Ale
to nie o ich budowę mi chodzi a o ilość – jest ich tu tyle, że pewnie mogliby
na nich jednocześnie usiąść wszyscy mieszkańcy wioski. Po jednemu na każdej :) W
Polsce mogliby się uczyć, na krakowskim rynku nie ma ani jednej :D (kilku
betonowo-kamiennych klocków nie liczę, one służą jako dekoracja wylotów
wentylacji podziemnego muzeum). Nakręciłem z 5km po Węgierskiej ziemi. Na razie
musi mi tyle wystarczyć. I tak powrót nawet stąd lekki nie będzie. Oj nie
będzie ;) Przejeżdżam jeszcze raz pod wielkim pawilonem, ostatni rzut oka na
Węgierską krainę, i zbieram się w drogę powrotną. Do Koszyc po śladzie,
krajówką. Tak jak przez całą noc praktycznie zero sennych zamułek, tak teraz o
poranku łapie mnie senność. Zwalczam ją 20-30min. drzemką na przystanku, gdzieś
w połowie drogi. W Koszycach z powrotem o 6 rano. 300km. Jadę jeszcze raz na wydłużony,
pełen wspomnianych atrakcji plac. Tym razem kościół widać w całej okazałości :)
Oglądam jeszcze inne, pomniejsze ciekawostki jak taki oto sklejony kropelką dzwon zvon im. pewnego polskiego dziennikarza. Jest też bardzo ważny, tym razem z
praktycznego punktu widzenia obiekt – pompa z wodą. Skwapliwie z niej korzystam,
zmywając z siebie część brudu, z tych części ciała z których się da, nie
gorsząc postronnych widzów. Pół litra też zatankowałem, podobno „pitna voda”,
czyli że niby można pić. Szukam jakiejś stacji, tej trasy nie jadłem jeszcze
nic ciepłego. Na północy miasta jedną lokalizuję. Sieci OMV. Wciągam jakąś
bagietę(?) z pieczarkami i pięknie, nie tylko jak na stację benzynową, podaną herbatę. Szukając wyjazdu źle skręciłem, w wylotówkę która prowadzi do
ekspresówki. Znowu nadkładam kilka km. Ale to nic, wykorzystuję to jako
pretekst do wciągnięcia na mijanym Shellu buły (tym razem na zimno) i kolejnej
herbaty (rzecz jasna gorącej). Euforia ze zdobycia Węgier zaczyna mijać, a ja
zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Do tego niedziela zapowiada się nie
mniej upalnie co sobota. Co tu dużo mówić, kryzys po prostu. Apogeum osiąga on
podjeździe za miastem, na bocznej drodze na Budzimir. Rozpaczliwie szukam
skrawka cienia. Majaczące na szczycie podjazdu nieduże drzewo obok kapliczki,
jest dla mnie oazą, do której się doczołguję. Siadam na przyjemnym, zimnym
betonowym krawężniku, i przez dłuższą chwilę dochodzę do siebie. Z kolei po
zjeździe do głównej drogi, BARDZO przyjemny odcinek, droga skąpana jest w
cieniu okalających ją szpalerów topól. Ale oczywiście to tylko fragment, bo
generalnie to patelnia, opony lepią się do asfaltu. Spory kawałek jechałem
nieźle odwodniony. W napotkanym wreszcie sklepie kupuję izo, pilnie potrzebna
„szybka hydracja”. Kolejny kryzys zwalczam chwilą leżenia w cieniu na ławeczce.
Te 30km dzielące Koszyce z Preszowem wydają się być o wiele dłuższe, niż nocą
gdy nocą jechałem w tamtą stronę. Wreszcie jest. Miasto obleśnych, żółto-niebieskich latarni. Tak tylko przelatuję, zatrzymując się tylko na
tankszteli za wyjeździe, po kolejną bułę i herbatę. Ile ich wciągnąłem w drodze
powrotnej to nie pamiętam. A ile wydałem na to pieniędzy to nie wiem, i nie
chcę wiedzieć. Za Preszowem odmiana – nie na Bardejów, a na Lubowlę. Droga
staje się górzysta. A właściwie to chodzi o jedną, 600m przełęcz, którą trzeba
wciągnąć z poziomu 200m n.p.m. To też były ciężkie kilometry. Kupiłem kolejną
bułę (na drogę) ale nie mogłem znaleźć kawałka ławeczki, by ją zjeść. Tzn.
ławeczki były, ale na Słońcu. Wolałem usiąść w cieniu na poboczu drogi niż się smażyć. W Sabinowie dalej pełna lampa, ale na horyzoncie zaczyna się chmurzyć, a
potem i grzmieć. W Lipianach mały deszcz mnie dopada, ale kompletnie mi to nie
przeszkadza, w taki upał taki deszczyk to czysta przyjemność. Żeby tylko pogoda
wytrzymała do tej Muszyny. Wreszcie zjazd do Lubotina, wreszcie kilometrów zaczyna
ubywać szybciej. W Lubotinie na rozstaju w prawo, i jeszcze kawałek w dół.
Przez przejściem w Lelowie szybkie zakupy, buła + Złoty Bażant do pociągu. No a
potem to już niecałe 10km pełną hopek, boczną drogą do Muszyny. Kryzys minął,
na szczycie przełęczy zresztą już. Tak że power mi się niesamowity włącza i w
kroplach znów zaczynającego atakować deszczu docieram do Muszyny. Przed
odjazdem zdążam jeszcze przyglądnąć się chwilę jakiejś wiejskiej imprezie. Do
bezpośredniego Regio do Krakowa wskakuję o 17.30. W ostatniej chwili, bo zaraz
po odjeździe zaczyna się ulewa :) W pociągu regeneruję się Złotym Bażantem i
cieszę z udanej trasy. Lać przestaje za Sączem. Do Krakowa wracam bez przygód
koło 22giej.
I tak minęła trasa z gatunku tych, które na zawsze pozostają
w pamięci :) Tak zdobyłem Węgry! A nad Balaton i do Budapesztu też mi się marzy
kiedyś dojechać :)
6.30 - ??.??
Gdzieś zaginął mi czas jazdy... wpisuję więc średnią 18,5.
15l (w tym 3l energetyka)
Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Długa droga do Trzebini
d a n e w y j a z d u
266.49 km
0.00 km teren
14:48 h
Pr.śr.:18.01 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(ślad poprzerywany, byłem tak wkurwiony że nie miałem głowy sprawdzać czy GPS się nie wyłączył na jakiejś dziurze)
https://photos.app.goo.gl/i8XkTzWuAWTt3YhU2
A więc tak. Awaria w tej trasie była najpoważniejszą awarią
w całej mojej rowerowej karierze. Co prawda kieeedyś tam, w wieku kilkunastu
lat zatarła mi się zupełnie przednia piasta (tak że przestała się obracać) ale
to się nie liczy, bo wtedy jeszcze moja kariera w tym sporcie się nie zaczęła
;) Ale do rzeczy: tej trasy zmieliłem bębenek. Genezy tej usterki należy szukać
w majówkowy weekend na Słowacji, kiedy to niczym pirat rowerowy leciałem na
zderzaku ciężarówki i wpadłem w krater, kiereszując koła. W tym tylne tak
poważnie, że konieczne było składanie nowego. Niedawno wreszcie się za to
zabrałem. Nabyłem drogą kupna obręcz (taka sama, Accent Airplane 29, tyle że
czarna) plus szprychy (Sapimy Leader, ale nie zwykłe fi 2, tylko grubsze 2,3 mm,
do e-bików wraz z nyplami redukcyjnymi). Do tego za półdarmo, a dokładnie to 8zł
kupiłem identyczny, nowiutki korpus piasty Hone M600. Dzięki temu nie musiałem
rozplatać starego koła, no i nowe miski w piaście mam. Resztę bebechów piasty i
zespół bębenka przełożyłem stare. Tu ważna uwaga – bębenek jest jedyną bodajże
częścią roweru, której nigdy w życiu nie rozbierałem i nie serwisowałem. Nie
było takiej potrzeby, a przeczytane w Internetach opowieści o klejących się
pieskach i rozsypujących się po podłodze 50 mikroskopijnych kuleczkach
skutecznie mnie od zaglądania tam odstraszały. Jak działa to działa, na chuj
drążyć temat. Więc bębenek odkręciłem tylko ze starego korpusu, i do nowego
FEST dokręciłem. Ok, zapisałem pół strony A4 wstępem a dalej nie wiadomo gdzie
chciałem dojechać. Chciałem do Czeskiego Ołomuńca, ale w obliczu takiego
nieszczęścia rzecz jasna się to nie udało.
Z domu wyturlałem się przed 5. Przez blokowiska peryferii opuszczam
miasto i kieruję się na Skawinę. Po czym bardzo przyjemną krajową 44-eczką jadę
się na Zator. Słoneczko świeci, pogoda piękna, nic zwiastuje nadchodzącej
katastrofy. Sprawnie łykam kolejne km płasko-pagórkowatej drogi, ani się
obejrzeć a już odpoczywam na Zatorskim ryneczku. Stąd uderzam na Andrychów,
miasto pewnego Bikestatsowego wymiatacza (MTB-wymiatacza). Bardzo lubiłem
czytać jego wpisy, niestety poszedł za modą i przesiadł się na Stravę. BLE. Z
ciekawostek – okolica pełna jest ciekawie pomalowanych przystanków, na
zdjęciach uwieczniłem dwa najciekawsze. Z tego malunku dowiaduję się jaki fail
popełniałem jeżdżąc po Czechach. Zawsze mówiłem ludziom „dobry dień”, zamiast
„dobre rano”… Cóż, człowiek uczy się całe życie. A zdobytą dziś wiedzę
zamierzam wykorzystać :) (tylko zamierzam, nie wykorzystam, bo w Czechach za
wiele nie nawojuję). W Andrychowie fotki chyba nawet nie zrobiłem, za to w Kętach już tak. W B.B. na liczniku wybija 100km. W oblężonym przez Bożocielne procesje mieście dłuższą chwilę odpoczywam, opędzając się od gołębi i
bezdomnych. Jak się nie ma pieniędzy to się idzie do pracy. Nawet ulotki
roznosić na czarno, jak się dobrze zakręci to 10zł/h można wyciągnąć. Po co
takiemu bezdomnemu więcej? Czynszu nie płaci, ZUSu też nie, na jedzenie
starczy. Tu właśnie, przejeżdżając przez blokowiska na obrzeżach zaczynam
odczuwać pierwsze niepokojące objawy ze strony tylnego koła. Delikatne
przeskoki, odczuwalne na napędzie (na pedałach). Niepokojące są tym bardziej,
że występują zarówno w czasie pedałowania, jak i podczas jazdy na luzie. Czyli
to nie jakaś tam przerzutka, to ten gorszy scenariusz – to piasta… Staram się
tym nie przejmować, udawać że problemu nie ma, może przestanie? W końcu jednak
zatrzymuję się i w cieniu drzew na osiedlowym chodniku dokonuję pobieżnych
oględzin. Jest luz. Koło lata na boki. Tak ze 2-3 mm na stronę, mierzone na obręczy.
Niedobrze. Próba mocniejszego zaciśnięcia szybkozamykaczem oczywiście nic nie
daje, ma to taki sam sens jak przeciąć sobie palec i łyknąć witaminę C, żeby
zatamować krwawienie.Szybkie
wygrzebanie z zakamarków mózgu całej swojej całej wiedzy nt. budowy piast
rowerowych i wychodzi mi że są dwie opcje:
1. Luz na konusach (ale jak? Przeca kontrowałem piasty
dziesiątki razy i nigdy nic mi się nic nie poluzowało).
2. Luz na połączeniu bębenka z korpusem piasty (ale przecież
dokręciłem go tym 10mm imbuchem ile pary w łapkach).
(Potem okaże się że jest też opcja nr 3. Jednak moja wiedza
nt. piast nie jest tak obszerna jak mi wydawało i było to jeszcze co innego).
Mogę się tylko domyślać, nie zweryfikuję tego. Narzędzi do
piast nie mam bowiem żadnych. Ani kluczy do konusów, ani bacika, ani klucza do
kasety, ani imbusa 10ki. Do tego święto. Sklepy/serwisy rowerowe zamknięte.
Zresztą i tak bym chyba nie skorzystał, jedną z moich rowerowych zasad jest że
z rowerem wszystko robię sam. W serwisie ostatni raz byłem w 2007 roku. Jedyną
opcją jest kupno narzędzi (zapewne za stówkę albo dwie, narzędzi które mam już w
domu) i samodzielna naprawa. Nie wiem co robić. Setki myśli, setki pytań.
Jechać dalej? Ale tak po Czeskich zadupiach, z takim kołem? Zawrócić do domu? Usiąść
i płakać? Wsiąść tu w pociąg? Ale w jaki pociąg? To BB, tu pociągi prawie że
nie jeżdżą, polikwidowane. Czy luz będzie się powiększał? Czy jadąc z tym luzem
nie zniszczę świeżo zaplecionego, nowego w 2/3 koła? Nic nie wymyśliłem. Póki
da się jechać – jadę. Jak się nie będzie dało, to będę znowu myślał. Do Skoczowa
dojeżdżam jeszcze w miarę normalnie. Coś tam przeskakuje, luz odrobinę większy.
Ale między Skoczowem a Cieszynem jest już bardzo źle. Dochodzą kolejne objawy –
tylny hamulec zaczyna ocierać, tarcza gorąca. Próba regulacji nic nie daje.
Odkręcam tylny zacisk (BB5) i chowam do sakwy. Koło „oklapło” na tylnej osi,
nie jest centryczne wobec niej. Pogodziłem się już ze zniszczeniem piasty, kupi
się nową i zaplecie jeszcze raz. Z jednym hamulcem jadę dalej. Cieszyn. Tu
trzeba się poważnie zastanowić nad dalszymi krokami. W pewnej chwili eureka –
co prawda jest święto, ale to jest Polskie święto :) Sprawdzam Internety – w
Czechach Boże Ciało to normalny dzień roboczy, zwykły czwartek! Jest po 15tej. Może
kupię jakieś narzędzia w Czeskim Cieszynie i to naprawię? Nachodzą mnie nawet
myśli z gatunku sci-fi, że może się przełamię i do serwisu to oddam (tylko czy
naprawią na poczekaniu?). OK, no to przejeżdżamy tą granicę. Ale tak zacząłem
szukać, krążyć po mieście, szukać w necie adresów. Znalazłem jakiś otwarty
sklep rowerowy, ale to duży, firmowy salon, tam mnie pewnie drogo skasują. Drugi
- jakiś mały sklepik miał być, dobre oceny w Googlach. W rzeczywistości nie ma
go, wyburzone kamienice i plac budowy w tym miejscu. Inny okazał się być
sklepem ogólno-sportowym, a nie rowerowym. Jeszcze inny już zamknięty. Yyyyyy….
Nic z tego nie będzie. Nawet jeśli bym coś wyczarował to mnóstwo czasu już
straciłem, a straciłbym jeszcze więcej. Poddaję się. Pozwiedzam sobie Cesky
Tesin, a potem potoczę się w stronę Górnego Śląska/Krakowa. Gdzie dojadę, to
dojadę i wrócę pociągiem. Tak też robię, wprowadzam ten zastępczy plan w życie,
rozpoczynając leniwe i niezobowiązujące zwiedzanie miasta. To rynek, to tereny
kolejowe, to jakieś blokowiska, to alejka wzdłuż rzeczki. Ponad godzinę tak
sobie jeżdżę, po czym biorę odwrót. Z coraz bardziej telepiącym się kołem toczę
się wojewódzką na Pawłowice. Luz osiąga wartość po kilka mm na boki, gdy szarpnąć
za obręcz. Do Pawłowic nawet nie wjeżdżam, od razu na Pszczynę. Dzień powoli
dobiega końca, podobnie jak i żywot tylnego koła. Kawałek za Pszczyną zaczyna
się jazda na ostrym kole. Tzn. gdy spróbuję przestać pedałować przerzutka
momentalnie zaciąga łańcuch, który wywiera napór na pedały. Nie wiem co by było
gdy próbował ten opór nogami przełamać. Zahamowałbym? Połamałbym nogi? A może
piasta by wybuchła? I zamiast ostrego koła miałbym hulajnogę? Albo i monocykl.
Wolę nie ryzykować. Spokojnie turlam się prawie non stop pedałując. Prawie
non-stop, bo na dłuższych zjazdach zakładam nogi na ramę i pedały merdają w
powietrzu. Ależ to jest wkurwiające. I niebezpieczne. Na dziurach, koleinach
można pedałem przyszorować. Na zakrętach tym bardziej. Na rondzie nie można
złożyć się na boczek, muszę „pionowo” jechać 15km/h. Ostrokołowcy to jednak
masochiści. Wolałbym jeździć na wrotkach niż na ostrym kole. Albo na
deskorolce. Ileś tam wkuwających km dalej jest Libiąż, a kolejnych n-dziesiąt
kurw dalej Chrzanów. Dociągam jeszcze do Trzebini. Koło by jeszcze dało radę,
ale moje nerwy nie. 2.30 w nocy. Pociąg po 4 nad ranem. Zdrzemnąłem się chwilę
na ławeczce, zmarznięty obudziłem, przypomniałem sobie niesamowity smak
gorącego hot-doga z Orlenu, w pitniku trochę się umyłem, zrobiłem małą rundkę
po mieście. Dochodzi 4ta, jadę na peron, i pierwszym piątkowym Regio wracam do Krakowa.
W domu o 6.
Rankiem następnego dnia rozpoczynam oględziny pacjenta. Nawet
nie jestem już wkurwiony, bardziej ciekawy, nowego serwisowego doświadczenia.
Sekcja zwłok wykazała:
- po rozkontrowaniu lewej strony kaseta sama odpadła, wraz z
połową bębenka i osią
- druga połowa bębenka siedzi fest przykręcona do korpusu
piasty
- zupełnie urwany upierdolony jest gwint na 2/3 obwodu
wewnętrznej części korpusu bębna
- kuleczki łożyskujące bębenek (50 kuleczek) rozsypane po
całym korpusie
- jedna z nich zaklinowała się między korpusem a osią piłując
ją głębokość prawie milimetra
- druga mała kulka wpadła między ¼” kulki prawego łożyska
piasty, odciskając ślad w kapie bębenka
- wszystko ujebane szarą mazią ze smaru, i metalowych
opiłków i wiórów
- nawet na prawym haku ramy jest małe wyżłobienie – o ramę
tarła nakrętka kasety
- o dziwo same łożyska piasty, tj. obie miski, konusy, a
nawet kulki ocalały. Brak wżerów czy rys innych niż mikroskopijne! I to nawet z
prawej strony!!!
Przyczyna usterki:
Moja hipoteza jest taka: Prawdopodobnie, przekładając
bębenek ze starego koła do nowego odkręcając/dokręcając go poluzowała się prawa
miska, wkręcona w korpus bębenka. Ma ona przeciwstawny, lewy gwint. Nigdy go
nie dokręcałem (dlaczego, o tym we wstępie). Na tej misce opiera się przelotowy
„łeb” fest dokręcanej śruby mocującej bęben do piasty. Która to śruba ma
normalny, prawy gwint. Fest dokręcając tą śrubę, w prawo, mogłem jednocześnie
poluzować nigdy nie sprawdzane, lewogwintowe połączenie miski z korpusem,
luzując je. W czasie jazdy luzowało się ono coraz bardziej i bardziej aż w
końcu trzymało się mniejszej ilości zwojów gwintu, który nie wytrzymał i w
końcu się urwał. A dalej to już reakcja łańcuchowa, żelastwo tarło o żelastwo,
kulki latały gdzie chciały, coś tam się gdzieś zaklinowało i nie pozwalało na
swobodny obrót jednej części korpusu bębna względem drugiej, powodując „stan
ostrego koła”.
Sposób naprawy:
Nie trzeba robić nowego koła. Naprawa będzie polegała na
kupnie nowego, kompletnego Shimanowskiego bębenka (60zł), osi (10zł), dla
przyzwoitości kulek ¼” (10zł) i śruby do bębenka (3zł, niepotrzebna ale kupię,
bo tania). Części wraz z wysyłką zamkną się więc w stówie. Mogło być gorzej. Z
narzędzi dokupię jeszcze klucz do prawej miski, tej w bębenku (20zł).
Oczywiście od Bitula. I sprawdzę połączenie prawej miski z korpusem.
4.40 - 6.10
7l (w tym 1,5l energetyka)
Nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Hażlach
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Coś lżejszego
d a n e w y j a z d u
234.59 km
7.00 km teren
12:32 h
Pr.śr.:18.72 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1300 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/VDl6NjituY0geYDN2
Minął tydzień od długiego weekendu, czas wracać do
normalności, tj. startów z Krakowa. Koło ciągle nie zrobione, części w drodze.
Minimalne bicie z tyłu nie uniemożliwia jednak przecież jazdy. Jeśli objechałem
na tym kole Tatry to i do Opona uda się dojechać ;) Bo taki właśnie jest plan
na dziś - Opole. Niezbyt ambitny, by nie rzec że chillout-owy. Ale myślę że mi
się należy po dwóch górzystych trasach w odstępie 3 dni.
Trasy w ogóle nie planuję, bo co tu planować, to tylko
Opole. Którędy by się nie pojechało to się dojedzie. Startuję 20 minut po
północy (to już ostatni taki start, potem zmienię godzinę wyjazdów na poranne).
Już po wyjeździe podejmuję decyzję że na Śląsk pojadę wojewódzką, przez
Alwernię. Krajówką przez Krzeszowice już za dużo razy jechałem w tym roku, a
tędy jeszcze ani razu. Ciepła i pogodna noc sprzyja sprawnemu nawijaniu
asfaltu. Jako że w centrum Alwerni byłem tylko raz w życiu (w 2015r.) i
korzystając z niezbyt napiętego na dziś harmonogramu myślę żeby jeszcze raz tam
uderzyć. Tak też robię i odbijam boczną drogą w prawo, pod górę. Alwernia śpi.
Tylko jakiś jeden obłąkany rowerzysta siedzi na ławeczce. Widać że przyjezdny,
bo czyta tablice informacyjne. Przeczytał przeczytałem wszystko, i
zbieram się dalej. Niestety nie chciało mi się zerknąć na GPSa w telefonie,
wskutek czego źle skręciłem. Zamiast wrócić do wojewódzkiej wylądowałem na
bocznej drodze na Piłę Kościelecką. Kawałek nią ujechałem, zanim zorientowałem
się w błędzie. Nie chce mi się zawracać, w sumie to może i dobrze? Nigdy tą
drogą nie jechałem, więc sobie zwiedzę, a parę km więcej nie ma znaczenia gdy
celem jest Opole. No to jadę, wciągam dość stromy podjazd, a za chwilę już
zjeżdżam do Chrzanowa. Może być i Chrzanów, nie mam nic przeciwko. Tutaj
jeszcze noc. Pauzuję na rynku, na tym w odróżnieniu od Alwerni jakieś oznaki
życia są – kilku podpitych młodzieńców. No i ten rowerzysta jeszcze. Z
Chrzanowa na Libiąż, inną wojewódzką. W połowie drogi można już dostrzec oznaki brzasku, a w Libiążu już niemal świt. Uwieczniam na zdjęciu oldchoolowy dom
handlowy, lubię takie klimaty. W Chełmku już widno. Dzień zapowiada się
pogodnie, na niebie szczątkowe tylko ślady chmur. A taka maleńka „strefa mgieł”
tylko na przejeździe mostem nad korytem Przemszy. Mijam potężną basztę wieży
szybu KWK PIAST, po czym by ominąć kretyński i długo się ciągnący zakaz jazdy
rowerem, korzystam z idącej równolegle śmieszki rowerowej. Jakości takiej jak widać na zdjęciach, ale dziś aż tak bardzo mi to nie przeszkadza (lekka trasa)
a ciągnące się bokami szpalery soczyście zielonych drzew uspokajają nerwy ;) Koło
Bierunia ścieżkowy terror się kończy i można jechać jezdnią, jak Bóg przykazał
:) Mijam wielką fabrykę Fiata, a to oznacza że docieram do Tych. Słońca coraz
śmielej operuje na idealnie niebieskim nieboskłonie, i szybko pozwala zrzucić zbędną
już warstwę ubrań. Tychy omijam jednak tranzytem, dopiero w Gliwicach
odpoczywam na skwerku. A że Gliwice to już niemal granica Górnego Śląska, to tablica
powitalna województwa Opolskiego pojawia się szybko. Bardzo przyjemną,
prowadzącą głównie lasami wojewódzką dojeżdżam do Kędzierzyna-Koźla. Poza
wielkimi zakładami azotowymi miasto kojarzy mi się z historią z ubiegłego roku.
Wracając z Czech (z Pradziada), chciałem szukać pociągu w Koźlu. Miły Pan uświadomił
że Koźle to zabita dechami wiocha, i tu pociągów niet. Tzn. nie jeżdżą do
Koźla. Za pociągiem to trzeba jechać do miasta - do Kędzierzyna-Koźla! Bo to są
dwie odrębne miejscowości: Koźle i Kędzierzyn-Koźle, leżące na przeciwnych brzegach
Odry :) Przejeżdżam przez n-torowy przejazd kolejowy, i wewnętrzną jakby drogą
miedzy węzłem kolejowym a Zakładami kieruję się do centrum miasta. ZAKK
ogrodzone wysokim płotem, dużo drzew a instalacje daleko, więc jakichś
spektakularnych zdjęć zrobić niestety się nie da. Za małym laskiem jest już
właściwa część miasta. Bardzo zadbanego miasta, pewnie bogatego. Do tego
stopnia że nawet ścieżki rowerowe są asfaltowe i zdatne do jazdy! Podejrzewam
że to Azoty trują i w zamian dużo hajsiku łożą Kędzierzynowi. Z K.K. wojewódzką
na Gogolin. Lasy kończą się a zaczynają rozległe pola uprawne. Pośród których
majaczy potężna sylwetka (chyba) huty w Zdzieszowicach. Jest wczesne
popołudnie, a temperatura niewiele poniżej progu upału. Gdzieś tu orientuję się
że zaczyna uchodzić powietrze na tyle, i wkurwiać. Chciałem bowiem
przyoszczędzić i jednak załatałem i założyłem te rozcięte wskutek snejków na
Słowacji dętki. Będę dopompowywał co jakiś czas, zmieniać się nie chce. Centrum
Krapkowic i Gogolina omijam, przejeżdżam środkiem pomiędzy obydwoma. Do Opola
raptem 20km. A godzina młoda, ledwie 13ta. Zaliczam zatem dłuugą drzemkę na ławeczce nad brzegiem stawu. A potem aby urozmaicić sobie jazdę zjeżdżam z
wojewódzkiej w leśną drogę, odrobina MTB (a raczej „MTB”) nie zaszkodzi. Raptem
3km tego lasu a jaka odmiana. Do Opola natomiast wjeżdżam ekstremalnie szeroką
szutrówką. 15ta. Pociąg za kilka godzin, czyli trochu się pozwiedza :) Na
początek wjeżdżam w jakieś tereny kolejowe. Przeciskam się pod jakimiś wiaduktami, przez torowiska przenoszę, pewnie nie wolno tak. Kilka
spontanicznych skrętów na skrzyżowaniach później ląduję na skąpanej w cieniu
drzew ławeczce, na nadodrzańskich bulwarach. Trochę drzemiąc, trochę
przyglądając się niedzielnemu wypoczynkowi Opolan, utykam w tym miejscu na ładną
godzinę :) Jak chillout, to chillout :) W końcu zaczyna mi się tu nudzić, a
czasu ciągle mnóstwo. Jadę więc obadać gdzie tym bulwarem można zajechać.
Asfaltową alejką przejeżdżam obok urządzeń technicznych śluzy, następnie wzdłuż
terenów przemysłowych, i tym sposobem wyjeżdżam za miasto. Bulwar kończy się. A
właściwie to alejka zawraca i zakosami wspina się w górę, ponad dolinę rzeki. Zza
drzew zagajnika wyziera urwisko, a na jego dole - całkiem spory zalew. Okrążam
go, jest nawet plaża. Bardzo fajny teren rekreacyjny, w oddali na drugim brzegu
widać wystające ponad las co wyższe budowle miasta. Czas powoli, bo powoli, ale
jednak płynie, do odjazdu pociągu coraz bliżej. Główną drogą kieruję się wiec
ku dworcu. Robię jeszcze pętelkę po śródmieściu, zaliczam Rynek, i w końcu na
dworzec. Wsiadam w komfortowego (skład wagonowy, nie EZT) IC-ka, by dwie 2,5
godz. przyjemnej podróży później być już na Głównym w Krakowie. W domu po
22giej.
I tak minął ten leniwy, rowerowy dzień :) Czasem tak trzeba,
a nie tyle same Słowacje, Tatry, Węgry. Czasem trzeba lżej.
0.20 - 22.10
4,25l (w tym 1l energetyka)
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo
Preszów
d a n e w y j a z d u
266.30 km
5.00 km teren
17:04 h
Pr.śr.:15.60 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/KDmFS4waxsZ63yIT2
Od pewnego czasu moją rowerową część głowy zaprzątały
Koszyce. Drugie największe (choć tylko 200-tys.) miasto Słowacji, leżące już
bardzo blisko węgierskiej granicy. Co to oznacza – wiadomo ;) Tak naprawdę większą
chrapkę niż na jakieś tam Koszyce miałem na postawienie stopy na węgierskiej
ziemi :) Za pierwszym razem mi się to jednak nie uda… :
Start ok. pół godziny po północy. W Wieliczce śniadanie,
sprawnie pokonuję kolejne hopki Pogórza Wielickiego. Za Gdowem odbijam w nie
mniej, a raczej bardziej, górzystą, boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie.
Sprawną jazdę zakłóca pewien incydent. W pewnym momencie coś wpada mi w
przednie koło. Jakiś kawał żelastwa a dokładniej bębna hamulcowego. Jakiemuś
tępemu wieśniakowi odpadł pewnie od traktóra albo przyczepy z gnojem i tak zostawił. Zesrał się na
środku drogi, i zostawił. Na szczęście jechałem powoli, a to gówno tylko
poharatało mi tylko górne lagi. Jakby mi to wpadło na szybkim zjeździe i
zaklinowało się między szprychami to przecież OTB można by zaliczyć, w skrajnej
sytuacji się zabić… Tak czasem nachodzą mnie takie przemyślenia że niektórzy to
używają mózgu tylko do podtrzymywania funkcji życiowych. Wkurwiony jadę dalej,
wciągam podjazd, zaliczam zjazd, i jest Limanowa. Jeszcze ciemno, ale zaraz
zacznie świtać. Zaraz, a dokładniej na podjeździe na krajówce, to tam Słońce wyłania się zza ciemnozielonego grzbietu Pasma Łososińskiego. Tatry – również
obecne :) Szalony, jak zwykle (69km/h) zjazd do New Sącza. Tam nadkładam nieco
drogi, omijając remont i urządzam dłuższą sjestę pod zamkiem, nad brzegiem
Dunajca. W jej trakcie oceniam szkody w sprzęcie i podziwiam nieco
przyjemniejsze widoki, jak np. takie oto ogromne topole, rosnące w korycie
rzeki. W samym mieście tym razem rynek omijam (byłem nie raz), za to zwiedzam
sobie dalej bulwary i okolice dworca kolejowego (notabene, z którego nigdy nie
wracałem pociągiem!). Z miasta wyjeżdżam krajową 75-teczką, i nią powoli wdrapuję się na
Krzyżówkę. Droga wznosi się do góry od samego Sącza, najpierw niezauważalnie, a
potem coraz to bardziej, i bardziej, by pod koniec podjazdu zostawić to na
asfalcie pierwsze dziś krople potu. Jeszcze tylko taka ciekawostka – tym razem
pękniętą tarczę hamulcową znalazłem… Nie wjechałem w to, tak tylko pokazuję
jacy niektórzy to są debile. Wypieprzyłem to do rowu, aby jakiś jadący nocą z
góry kolarz nie stracił zębów, a może i życia. W końcu jest przełęcz. To
ciekawe miejsce, z którego wszystkie cztery krzyżujące się opadają w dół. Ja
wybieram tę opadającą w kierunku Słowacji :) Mijam Tylicz, wraz z pierwszymi
pojawiającymi się tu cerkwiami, wciągam jeszcze jeden, pomniejszy podjazd na
przełęcz Tylicką i jestem na granicy. Przy obecnej tu wiacie i stolikach
dłuższą chwilę odpoczywam, i kontempluję piękno budzącej się do życia przyrody.
Spotykam tu też dwóch innych rowerzysto-turystów, i słyszę kawałek ich rozmowy:
- To co, lecimy?
- Lecimy, jak to mawiał klasyk: „po cipie ogiera jak się
zapiera”
:D Nie wiem co to za klasyk tak mawiał, i nie jestem pewien
na 100% jaki jest sens ów sentencji. Ale podoba mi się ona, a podejrzewam że
może znaczyć że w ten sposób należy traktować swój organizm, gdy ten odmawia
współpracy w czasie długiej trasy/ciężkiego treningu. Zastosuję się. Nie raz ;)
Jest koło wpół do
dwunastej. Idealna godzina aby wyruszyć na podbój słowackiej (i wtedy jeszcze
miałem nadzieję, że węgierskiej) ziemi :) Na szybkim zjeździe zaraz za granicą
wiosna atakuje mnie z całą swoją mocą, nie pozwalając w spokoju kontynuować
jazdy. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcia całego tego piękna, tej świeżości, które mnie otacza. Gdy wreszcie udało się zaspokoić zmysły tymi
wiosennymi doznaniami, dokończyłem zjazd, i na skrzyżowaniu z główną szosą
skręciłem w lewo, na Bardejów. A do niego niecałe 10km. Po raz pierwszy zaczyna
mnie dziś niepokoić wiatr, który przybiera nie taki jak potrzeba kierunek. W
Bardejowie zwiedzam rynek, wraz z kościołem, oraz robię zdjęcie obecnej niegdyś
w Polsce (dziś już nie) sieci hipermarketów. Po czym obieram drogę na Preszów.
Skręcam na południe więc liczę że wiatr przestanie spowalniać. Tymczasem
odnoszę wrażenie że on też zmienił kierunek i nie chce abym dotarł do Koszyc
(Węgier). Kilometry dłużą się strasznie, a do mnie powoli zaczyna docierać że
nic z tego nie będzie. Nie tym razem. Postanawiam skończyć na Preszowie.
Nigdzie mi się już więc nie spieszy. Wobec czego pozwalam sobie na dłuuugi
piknik na przydrożnym parkingu, razem z „obywatelami mokradeł”. Nie jest bowiem
zwykły „punkt odpoczynkowy”, jakich wiele w lasach, przy głównych szosach. Jest
tu ładnie urządzony, umocniony żwirem i kamieniami stawek + zasilający go
strumyczek. Do tego mostki, ławeczki, wiaty a nawet drewniany wychodek :) A
wszystko to nie tylko dla turystów, ale też dla tych właśnie „obywateli” tj.
żabek, rybek i innych płazów/gadów, które w tym jeziorku urzędują. Długo tam
siedzę i zbieram siły przed dalszą orką pod wiatr. W końcu zmuszam się do
ruszenia, i powoli bo powoli, ale jednak kilometr po kilometrze zbliżam się
Preszowa. Mijam charakterystyczny zamek na stromym wzgórzu w Kapusanach,
docieram głównej, 4-pasmowej, 18-ki, i wychodzę na ostatnią prostą przed
Preszowem. A wiatr skręca razem ze mną… Przynajmniej takie miałem wrażenie, ze
gdzie bym nie skręcił zawsze jest pod wiatr. Z charakterystycznych obiektów
hangar i wieża niedużego, podmiejskiego lotniska. Do miasta obleśnych,
żółto-niebieskich latarni, dowlekam się ok. 17.30. Poważnie, byłem w zeszłym
sezonie w Preszowie, i to właśnie ochydne żółto-niebieskie latarnie, i takie
same słupy, podtrzymujące pajęczynę trolejbusowej sieci, najbardziej utkwiły mi
w pamięci. Jedynie ścisłe, zabytkowe centrum miasta jest od nich wolne. Robię
po tym podłużnym, centralnym skwerze rundkę, trochę odpoczywam i nieco
zawiedziony zbieram się w drogę powrotną. Koszyce Węgry będą musiały
poczekać. Na tankszteli (© Gustav) na wylocie z miasta robię jeszcze zakupy, kupując
wafelki i napoje we wszystkich chyba możliwych smakach i kolorach ;) Wracam
68ką, na Lubotin i Leluchów (SK|PL). Jak na złość wiatr teraz przestaje. Jedzie
się dość sprawnie. Podziwiam zachodzące centralnie przede mną Słońce, pauzuję w Sabinowie i Lipianach. Zapada zmrok, a ja na podjeździe na 600m górkę opadam
jakby z sił. Szybki zjazd do Lubotina nieco ratuję sytuację ale z kolei zaczyna
się chcieć spać. Przejście w Leluchowie zaliczam jeszcze na jawie, ale do
Muszyny nie dotrę bez chwili drzemki. Ratuję się nią na przystanku, przy okazji
nieco marznąć. Dociągam ostatnich kilka km, i jest upragniona Muszyna. 1sza w nocy. Pociąg
po 5 rano :D Co tu robić w takiej dziurze przez 4 zimne, nocne godziny? Dworca
nie ma, żeby się ogrzać. Zanim jednak się zacznę nad tym zastanawiać obieram
kurs na pierwszą w polu widzenia ławeczkę w centrum. Kimię tam chyba z pół
godziny, zanim budzi mnie przeszywające zimno. No tak, czyli już wiem że
siedzenie na ławeczce jest złym pomysłem, trzeba coś się poruszać. Powoli,
spacerkiem, prowadząc rower, przywracam właściwą temperaturę ciała. Moją uwagę
przykuwa jakby wieża, baszta na stromym wzgórzu po drugiej stronie rzeki.
Lokalizuję wiodącą na szczyt, jak mi się wtedy wydawało, brukowaną ścieżkę. O
jeździe oczywiście nie ma mowy, prowadzę rower po wspinającym się przez ciemny
las zakosami, brukowanym chodniczku. "Agrafki" tak ciasne że muszę rower podnosić i obracać w drugim kierunku ;) Chodniczek wznosi się coraz wyżej i wyżej, w końcu
kończy, a wieży nie widać. Skręcam w lewo, ale tam tylko ciemny las, skręcam w
prawo – ciemny las + stroma ścieżynka, dalej pnąca się ostro do góry. Wspinam się
coraz to wyżej i wyżej, ale nie poza kamiennymi słupkami, wyznaczającymi pewnie
jakieś wierzchołki i kapliczkami na drzewach, nie ma tu nic ciekawego. W końcu
odpuszczam, chyba wszedłem na jakiś górski szlak, i brnąc dalej w tą ciemność
dotrę gdzieś wysoko, w jakieś górskie pasmo. Zawracam. Ostrożnie sprowadzam tam skąd
przyszedłem. Znów jestem na poziomie rzeki. Już wróciłem do centrum. Ale jako
że czasu mam jeszcze mnóstwo, sił jakby też, nie chcę się w ogóle spać, po
zimnie też ani śladu, postanawiam jeszcze raz obadać temat tej „wieży”. Odnajduję
z drugiej strony wzgórza inną, szerszą i mniej stromą (da się jechać) alejkę. Docieram
nią wreszcie tam gdzie chciałem tj. do „wieży”. A właściwie to do ruin malutkiego zamku. Ładnie iluminowanego, i to on tak świecił na szczycie. Obchodzę go
dookoła, robię zdjęcie, i zjeżdżam/sprowadzam na dół. Zbliża się 5, zaczyna się
przejaśniać a ja udaję się na peron. Udało się nie tyle przetrwać, co bardzo
fajnie spędzić w tej zapadłej dziurze noc :) Powrót pociągiem lekko przydługi, jak to na tej okrrrrrężnej kolejowej trasie bywa (4h, przez New Sącz, Grybów, Tarnów) ale bez przygód. Wciągam ostatnie zapasy, uzupełniam niedobory snu, w Krakowie późnym rankiem, przed 10.
Czuć trochę niedosyt, jeszcze przed Preszowem temat Koszyc i
Węgier odpuściłem. Przeszkodził wiatr i ogólnie nie rekordowa jeszcze, forma. Zaliczony
został Preszów, ale już tam byłem, w zeszłym roku. Trasa zakończona mocno niestandardowym
akcentem - nocnym spacerem po górach i lasach. Jak tak teraz popatrzę na mapę
to niewiele brakło (ok. 35m w pionie) a faktycznie zaliczył bym górski szczyt –
Koziejówkę (636m n.p.m.). A wspinając się dalej tą ścieżką, kolejny ponad 700m!
6,25l (w tym 2,25l energetyka)
4 bułki z czymśtam, 1 banan, pierniki, jakieś ciastka, podwójne delicje, kilka wafelków
Zdobyte szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Kopalnia w Bełchatowie i Sieradz
d a n e w y j a z d u
284.39 km
0.00 km teren
15:28 h
Pr.śr.:18.39 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2200 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/cS7WXF3Ynvyy7kF88
Plan na ten weekend był jak zwykle ambitny. Tak ambitny, że
aż wstyd przyznać gdzie planowałem dojechać a gdzie mi się udało. Może tylko
dodam, że miało być trochę więcej niż o połowę dalej… A wyszło tak:
Wystartowałem z lekką obsuwą, 35 minut po północy, i obrałem
tradycyjną już drogę przez Skałę, Wolbrom, Pilicę, Koniecpol. Standard
standardów, najczęściej chyba wybierany wariant gdy uderzam na północ.Cóż więc mogę o tych standardowych pierwszych
~100km napisać? Coś tam pewnie się da. Na przykład że w Wolbromiu na budynku
Urzędu jest zegar. Pierwszy raz go zauważyłem, choć pewnie zawsze tam był. Albo
że rynku w Pilicy zawisły transparenty, upamiętniające setną rocznicę
odzyskania przez Polskę niepodległości. Albo że widziałem niezbite dowody
nadchodzącej wiosny. Wschód Słońca zastaje mnie między Pilicą a Pradłami. Fotki
charakterystycznego wiaduktu nad CMK zabraknąć nie mogło, podobnież jak i
charakterystycznego drogowskazu. Coś w rodzaju tapety z Windowsa XP też się
znajdzie ;) Lekko oszronione pola świadczą o tym, że koło zera pewnie było, ale
bez tragedii – ostatnim razem, w drodze do Starachowic było o wiele gorzej. W
Lelowie jakieś tam zakupy, drugie (trzecie?) śniadanie, itp. itd., jak zawsze w
miasteczkach po drodze. Jak widać na załączonych obrazkach, bociany już urzędują. Z Koniecpola na Świętą Annę, ze Świętej na Gidle, Pławno, no i
Radomsko. Dużo leśnych odcinków, w których przy każdej przerwie na siku
przyglądam się budzącej się do życia przyrodzie. Tak, to już wiosna, koniec
zimowego syfu! Do Radomska, pierwszego większego (drugim będzie Sieradz) miasta
docieram punktualnie w południe. Standardowe fotki ratusza i kościoła (są obok
siebie, więc za jednym zamachem można zrobić dwa zdjęcia). Jakaś tam pauza i
opuszczam miasto przez przemysłowe rejony. Bocznymi drogami obieram bardziej
zachodni kierunek. Zaczyna solidnie wiać ze wschodu, czyli w plecy. Dobrze
widać to po kominach widocznej już w oddali elektrowni. No dobrze ale gdzie to
tak właściwie zamierzałem dojechać? Już mówiłem że się tym nie pochwalę, bo
wstyd. Miało być o połowę dalej, po drodze miał być ten Sieradz, a celem
dodatkowym miała być kopalnia w Bełchatowie. Niestety właśnie w tych okolicach
zaczęło się pieprzyć. Za bardzo podniecając się wiatrem i rowerem który sam
jechał 30km/h (z pedałowaniem 40) – źle skręciłem. Za bardzo na zachód, za mało
na północ. Zanim się zorientowałem było już za późno aby to jakoś sensownie
skorygować. Były dwie opcje: albo jechać dalej, na Szczerców, i odpuścić
Kopalnię. Albo zawrócić, i orać dodatkowe 10km pod wiatr. Wybrałem drugą opcję.
Ponieważ, pomimo tego sprzyjającego wiatru zaczynałem przeliczać czas i
kilometry. I po prostu zaczynałem wątpić w sukces całej operacji, dotarcia do…
nieważne gdzie, już mówiłem. Z kolei uznanie tego Sieradza za cel, dotarcie tam
i powrót pociągiem to też tak trochę słabo. Sam Sieradz mi nie wystarcza,
trzeba coś dorzucić. No i dorzuciłem – taras widokowy na największą dziurę w
Polsce. Docieram tam trochę po asfalcie, trochę chujowymi ścieżkami rowerowymi
z różowej kostki Dauna. Tak to jest jak się dostaje za dużo pieniędzy z Unii, i
wydaje na pierdoły (Kleszczów – najbogatsza gmina w Polsce). Cała okolica jest
piaszczysta i porośnięta młodym lasem, widać że są to tereny dopiero niedawno
oddane we władanie przyrodzie. Co i rusz jakieś ślady przemysłowych instalacji,
rur, ogrodzeń, dziwnych oznaczeń. Na tarasie kilka fotek. Kopalnię już co
prawda widziałem, w zeszłym roku. Widzę więc ją drugi raz, ale i tak rrrobi wrażenie. Wg Internetów 8km x 3km x 200m. Długo szukałem jakiegoś porównania i
chyba mam: można by „włożyć” do środka kawałek Krakowa: całe Pasmo Sowińca: z
Sikornikiem, Lasem Wolskim, Kopcem Kościuszki, Piłsudskiego i resztą wzgórz.
Jeszcze Błonia, kawałek Wisły i DW 780 by się zmieściły. I nic nie wystawało by
na wysokość, wszystko znikło by pod powierzchnią otaczającego kopalnię terenu! Jak
zaś chodzi o widoczną na przeciwległym brzegu elektrownię, dostarczającą ponad
20% energii w kraju to jedna taka wystarczyła by aby zasilić w energię kraj
wielkości Szwajcarii. Dłuższą chwilę kontempluję tę potęgę myśli technicznej
człowieka, i ruszam dalej, na Szczerców. Przejeżdżam jeszcze pod stalowym ogromem przenośników taśmowych, dostarczających elektrowni węgiel z nowo
otwartego wyrobiska, i ostatecznie żegnam się z tymi przemysłowymi klimatami. W Szczercowie po 18tej. Odpoczywam sobie na ławeczce, a tu jakaś Pani do mnie: „-Fajnie,
Słonko, można odpocząć. Dzień dobry panu.” No fajnie, dzień dobry :) Wskakuję z
powrotem na wojewódzką. Do Sieradza jeszcze 40km. Nie spieszę się już nigdzie,
bo Sieradz to już koniec moich ambicji na dziś. Pociąg nie wiem o której, nie
bardzo mnie to interesuje, do pracy w pon., więc mam całą niedzielę na powrót.
Więc tym bardziej się nie spieszę. Sporo leśnych odcinków, gdzie ciekawego pokroju
sosna załapuję się na fotkę. Z godnych odnotowania miejscowości jeszcze Widawa
i Burzenin. Zachód Słońca przed Sieradzem. Zwiedzam przejazdem centrum, udaję
się na dworzec. Pociąg za niecałe pół godziny. Zdążam tylko jakieś chipsy i
picie kupić na Shellu nieopodal. W Ostrowie Wlkp. przesiadka. Jest trochę
czasu, dokręcam więc 10km robiąc nocką pętelkę nad zalew i park. Potem drugi
pociąg, w Krakowie o 6 rano. Czyli całą noc wracałem :)
Trasa, choć zrealizowana tylko w 2/3, udana. Nie zawsze musi
być daleko, czasem wystarczy tak średnio.
0.35 - 6.20
4l (w tym 1l energetyka)
6 bułek z serem & kiełbasą, 3 banany, duże delicje, pierniki, baton energetyczny, 2 x chipsy, trochę krakersów jak i wafelków
nowe gminy: 7
Łódzkie: 7
Ładzice
Sulmierzyce
Szczerców
Widawa
Burzenin
Sieradz - obszar miejski
Sieradz - teren wiejski
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Przepalony wiatrem i przemrożony Słońcem
d a n e w y j a z d u
221.22 km
3.00 km teren
12:51 h
Pr.śr.:17.22 km/h
Pr.max:63.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1900 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/R1xSJaIR3N5Uwre83
Drugi w marcu weekend z w miarę rowerową pogodą postanowiłem
spożytkować na nieco krótszą, bo 200+ km trasę. Plan wyglądał tak jak na
załączonym obrazku, tj. obejmował Busko-Zdrój, Ostrowiec Św., Starachowice i
Skarżysko-Kamienną (+ew. atak na Święty Krzyż). Ale jak to z planami często
bywa nie powiódł się on w całości, bo zaliczonych zostało tylko 60% wymienionych
celów. Ostrowiec Św. musiałem odpuścić a o Łysicy nawet nie mogło być mowy…
Wymęczył mnie nie tyle dystans, co zimno i wiatr. Stąd taki tytuł – choć
słonecznie i pogodnie, to jednak kurrrewsko zimno.
Wyjechałem 20 minut po północy, i początek poleciałem
standardową jak na ten, północno-wschodni kierunek trasy drogą. Czyli New Huta
-> DW 776 na Proszowice. Tablica na wjeździe do Proszowic wyświetlała co
prawda jakieś ekstremalne -12’C ale ona była zepsuta, naprawdę było kilka
stopni na plusie czyli, póki co, znośnie. Na rynku pauza na coś w rodzaju
śniadania, a pierwsze modyfikacje w trasie na rondzie za Klimontowem. Zamiast
jak zwykle na wprost, bokami na Skalbmierz und Pińczów – tym razem w prawo, dalej
za główną drogą, na Kazimierzę Wlk. Tam standardowa fotka dziwnej wieżo-baszty.
Kawałek dalej, miedzy Kazimierzą a Wiślicą pierwsze oznaki brzasku, a potem i
świtu. Jest bardzo zimno. Jak bardzo to nie wiem, bo nie mam już licznika z
termometrem, ale na pewno trochę poniżej zera. Myślę że na zdjęciach dobrze to zimno widać. Wiślicy rzecz jasna odpuścić nie mogłem, i zamiast obwodnicą
zaliczyłem centrum tego najmniejszego w Polsce miasteczka (~500 mieszkańców. Z
grubsza tyle co w jednym 10-piętrowym bloku :D). Za miastem dość malowniczy
wschód Słońca, ocieplający jednak tylko wizualnie krajobraz, bo dalej jest
cholernie zimno. Kolejnych kilkanaście kilometrów przez zmrożone pola i jest
Busko Zdrój. Szybka fotka ciekawostki technicznej (wiertnica) i zasłużony
odpoczynek w Parku Zdrojowym. W którym wszystkie ławeczki pomalowane są biało. Biały
jest dość dziwnym kolorem, jak chodzi o malowanie ławeczek. Hmm, a może to po
to, żeby gówien ptaków nie było widać, i na Karcherze przyoszczędzić? W
Broninie upamiętniający bitwę z II wojny światowej pomnik. Kilkanaście nieco
cieplejszych kilometrów drogami niższej kategorii, gdzie urozmaiceniem są lasy,
stawy i sady owocowe (pierwszych 100km było przez pola uprawne). Najciekawsze
jednak dopiero za chwilę – Szydłów. Maleńkie miasteczko otoczone niemal
kompletnym murem obronnym! Zdecydowanie nie jest to jedna z setek mijanych po
drodze mieścin. Małe zwiedzanie – rynek, mury z innej strony, oryginalne szyldy
sklepów itp. Dalszą drogę urozmaicają coraz to większe hopki, szybkie zjazdy,
pierwsze widoki na Góry Świętokrzyskie czy takie oto śnieżne „mini-lodowce”. Po
drodze, na jednym ze wzgórz osiągam też najwyższy punkt dzisiejszej trasy – ok.
360-370 m n.p.m. Miasteczko imieniem Raków omijam obwodnicą – nie pamiętam już
dlaczego, czy jakoś minąłem zjazd, czy też nie spodobała mi się jego
niezaciekawa nazwa. Łagów z jego położonym tuż przy głównej drodze centrum
natomiast zaliczam. Z drogi widać maszt na Łysej Górze. Nie dane mi będzie jej
dzisiaj zaliczyć, już dawno ten temat odpuściłem. Zbyt bardzo wymęczyło mnie to
zimno, i nie widzi mi żadne zdobywanie szczytów dzisiaj. Dziś skupię się na
mniej wymagających celach – miastach. Ostrowiec i Starachowice. W ostatnim jednak
miejscu gdzie można podjąć decyzję, Nowej Słupi, odpuszczam i Ostrowiec. Idzie
tak wolno, że w takim tempie nie zdążę na jakiś sensowny pociąg ze Skarżyska
(jutro pon., do pracy). Na dodatek, po porannym chłodzie, i chwili ciepła,
włącza się zimny wiatr. Jeszcze jeden leśny podjazd, jeszcze jeden zjazd i
wjeżdżam do Starachowic. Do tej pory miejscowość ta kojarzyła mi się (poza
rzecz jasna wiadomymi ciężarówkami) z pewnym, obecnym również na bikestatsie
rowerowym przekozakiem. Dziś jestem tu pierwszy raz, i okazuje się że też nie
jest do zwykłe, jedno z wielu, miasto. Nietypowe jest tu ukształtowanie terenu
– całe miasto położone jest na wzgórzach, nie brakuje tu stromych, ciekawych
uliczek. Wielkopłytowe blokowiska górują nad położonym na południu zalewem i
doliną rzeki, a od północy otaczają je lasy, resztki Puszczy Świętokrzyskiej. Po
prostu – fajnie tu :) Zwiedzanie zaczynam od kolejowo – handlowych terenów, by
potem źle skręcić i zamiast do centrum wjechać w las. Nic to, przez zaśnieżone
i rozmiękłe drogi i ścieżki brnę do przodu (i do góry), by potem przez błotnisty plac budowy dotrzeć do cywilizacji. Przez wspomniane blokowiska docieram do
fabryki Stara, a raczej jej resztek. Za wiele nie widać, przynajmniej z ulicy,
którą jadę. Jakieś zrujnowane hale, puste tereny po wyburzonych halach, w tych
co się ostały salon/serwis Mana, jednym słowem nic ciekawego. Ratująca całą
sytuację ciężarówka w roli pomnika na szczęście jest, i rzecz jasna robię jej
zdjęcia. Bo co by to była za wycieczka do Starachowic bez zdjęcia choćby
jednego Stara? Jeszcze tylko fotka tego o czym wspomniałem na początku – bloków
z widokiem na rzekę i na zalew. Powoli kończę to zwiedzanie, nic w rodzaju
rynku czy czegoś podobnego nie znajduję – pewnie nie ma, bo to młoda
miejscowość. Zanim kończy się miasto nie znajduję też w zasięgu wzroku żadnego
otwartego sklepu, a picia brak. Z mapy z telefonie wynika też że zajechałem za
daleko na zachód, i muszę się cofnąć, bo ostatni most w mieście już minąłem.
Kolejny kawał dalej, a droga którą jadę niknie gdzieś w zieleni lasu. Nie chce
mi się jednak zawracać, no i postanawiam sprawdzić – a może te mapy kłamią?! Nie,
jednak nie kłamały… Stromymi, wąskimi uliczkami zjeżdżam nad rzekę i linię
kolejową. Przekraczam tory gruntową drogą, która coraz to bardziej tonie w
trawskach, by wreszcie zniknąć zupełnie w gąszczy nadrzecznych szuwarów. Ciężko
się przez to jedzie prowadzi niesie rower. W końcu przedzieranie
się przez zarośla i szukanie przejścia między starorzeczami wkurwia mnie tak że
wbijam na tory i prowadzę rower po torowisku ;) Linia chyba czynna ale przecież
pociągi nie jeżdżą co chwilę. W każdym razie żaden mnie rozjechał, czego
dowodem jest ta relacja. Prowadzę tak kawałek, potem odnajduję ścieżkę po
której wpycham rower z powrotem na jakąś boczną dróżkę. Po chwili kończy się
ona, a zaczyna błotnista co prawda, ale jednak: droga! Leśna droga, którą da
się jechać. Wreszcie docieram do asfaltu, i przez przejazd kolejowy i most
przedostaję się na drugą stronę rzeki, do krajówki. W końcu. Sporo czasu i
trochę sił straciłem na ten offroad-owy fragment. Ale najwięcej chyba straciłem
wody – pić! Nic jednak nie ma po drodze. Docieram co prawda do miasteczka
imieniem Wąchock, ale nie podejrzewałbym takiej dziury o istnienie otwartego
niedzielnym popołudniem sklepu, i niestety się nie myliłem. Po podjeździe, na
którym z odwodnienia musiałem aż sobie na chwilę odpocząć, wreszcie znajduję
otwarty sklep. Wciągam litr czegoś kolorowego, słodkiego, i co najważniejsze –
mokrego. Coś tam jem, odpoczywam, i znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy. Ale
jest już coraz ciemniej, zimniej, i w ogóle coraz nieprzyjemniej. Marzę tylko o
tym żeby dociągnąć do tego Skarżyska, wejść do śmierdzącego, ale nagrzanego
dworca. A potem do pociągu, też nagrzanego. Jeszcze z 10km zimnicy, no i jest.
Skarżysko-Kamienna. Szybkie zwiedzanie przejazdem - jakiś tam kościół, pomnik, i
na dworzec. Kupuję bilety, z kładki jeszcze tylko fotka zabytkowego parowozu, i
na peron. Do Krakowa wracam TLK. W środku ciekawostka w postaci „Przedziału
zarezerwowanego do przewozu rowerów”. Tzn. to był taki zwykły przedział ;) To
fajnie że troszczą się o rowerzystów, i gdy brak dedykowanego przedziału/wagonu
robią takie coś. Ale kiedyś, raz próbowałem wcisnąć tam rower, dużego 29era.
Dać się da, ale wymaga to niezłej ekwilibrystyki. Tym razem poprzestałem więc
na standardowym postawieniu go w ostatnim przedsionku, tym bardziej że
frekwencja była nieduża. Na Głównym po 23ciej, w domu przed północą.
Choć nie zrealizowałem wszystkich zamierzonych celów, a z
nowości to tylko Starachowice zaliczyłem, trasy nie można uznać za nieudaną.
Uważam że 200km w takich wczesnowiosennych, marcowych warunkach nie jest
powodem do wstydu. Nadchodzi kwiecień, więc może być tylko lepiej :)
0.20 - 23.45
2,58l (w tym tylko 1l energetyka, jest coraz lepiej!)
4 bułki z szynka, 3 banany, 3 mini pizze, 7days, duże delicje, takież chipsy i trochę wafelków kakaowych
nowe gminy: 7
Świętokrzyskie: 7
Szydłów
Raków
Łagów
Pawłów
Starachowice
Wąchock
Skarżysko Kościelne
Kategoria Zimowo, Powrót pociągiem, > km 200-249, ^ UP 1500-1999m
Warszawa dłuższą drogą
d a n e w y j a z d u
379.04 km
0.00 km teren
19:38 h
Pr.śr.:19.31 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2050 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(ślad z małymi przerwami - GPS się wyłączył ze 3 razy)
Na drugi weekend marca wszelkie prognozy były jednoznaczne:
jest pogoda na długą trasę. Tym razem sporo mi zeszło na planowanie. Warunki
atmosferyczne (najwyższe temperatury i południowo wschodni wiatr) podpowiadały
aby uderzyć na Górny/Dolny Śląsk (w domyśle Wrocław). Ale tam niedawno byłem, i
to dwa razy. Po głowie chodził też Przemyśl albo Chełm. Do Przemyśla jechałbym
jednak prosto pod wiatr. Z Chełma brak sensownych połączeń kolejowych. To może na
północ? Coś krótszego po Świętokrzyskim? Opatów, Ostrowiec, Starachowice? Z Kielc/Radomia
sensownych pociągów jednak brak, ostatnie odjeżdżają wieczorem. Wreszcie jakieś
olśnienie i udało mi się zaplanować nieco dłuższą, bo (teoretycznie) 350-360km
trasę do Warszawy. Z której raptem 80 pierwszych km jechałbym znanymi mi
drogami a pozostałych 270-280 – przez zupełnie nowe, nieznane mi okolice.
Miałem pewne obawy co do formy (i tyłka) – ostatnia długa trasa ponad 2
miesiące temu ale, przecież „jakoś to będzie” ;)
Przespawszy się (i to nieźle, jak na mnie, bo ze 3 godziny)
wystartowałem 20 minut po północy. Pierwsze kilkaset metrów i już wiem że za
cienko się ubrałem. Na przystanku koło Rybitw dorzucam więc pod kurtkę bluzę i
już jest ok. Jakaś tam fotka efektownie rozświetlonego mostu na wschodniej
obwodnicy Krakowa, druga pod nową spalarnią i wskakuję na Sandomierkę (DK79).
Niezbyt przyjemną za dnia drogą w nocą leci się pięknie, trzeba tylko uważać na
różnej maści podłużne i poprzeczne nierówności (remont + ciemności, brak
latarni). Raz nie uważałem i wyleciałem na pobocze ale obyło się bez gleby ;) Kawałek
jasności koło wyremontowanego skrzyżowania z DK75, standardowa fotka z tablicą kilometrową,
i znów zanurzam się w mrok marcowej, chłodnej nocy. Ma to jednak zalety – np.
nie trzeba się wgapiać w licznik bo i tak nic nie widać. Widoków też żadnych do
podziwiania. Można skupić się zatem na odczuwaniu, doznawaniu, niczym nieskrępowanej
przyjemności jazdy rowerem. Oraz na wypatrywaniu białej linii pobocza w bladym,
rachitycznym świetle lampki. Zawsze bowiem oszczędzam aku (nie wiem po co, mam
przecież zapasowy) i na długich płaskich prostych jadę np. na trybie 2gim z
8miu, z rzadka przełączając na 4kę. Podejrzewam że „2” jest to max 50lm (8ka ma
520lm). Jakoś fajnie mi się tak jeździ po prostu. W New Brzesku fotka na rynku
a w Koszycach koło zegara. W Opatowcu na tym co zawsze skwerku, przy tej co
zawsze tablicy. W New Korczynie fotki brak bo rynek jest z boku i znów
zapomniałem odbić. Powoli wstaje nowy dzień. Jest bardzo chłodno. W połowie
drogi między Korczynem a Słupią już świta a ja zjeżdżam z krajówki w boczne,
nieznane mi drogi. Idealnie wycelowałem, całe znane okolice przeleciałem nocą
:) Dwa kilometry i jest pierwsza nowa mieścina na mej trasie, a mianowicie
Solec-Zdrój. Jakiegoś niesamowitego wrażenia ona na mnie nie robi, kwadratowy
kościół, uzdrowisko z jakimś ujęciem wody zapewne i brzydki niemiecki tramwaj.
Nie wiem co oni mają z tymi tramwajami. Ostatnio widziałem podobny (tyle że
doczepę) w Kłaju. Zabytkowe parowozy, wagony kolejowe to rozumiem. Ale paskudny
niebieski tramwaj, przy paskudnej, niebieskiej, wiacie przystankowej i peronie
z obleśnej kostki Dauna? Przecież to jest brzydkie i po prostu szpeci. 10km pagórkowatą drogą i jest Stopnica. Też nie byłem. Fajnie. Zabytkowy zegar,
zabytkowy rower, skwerek, drzewka, ławeczki. O wiele lepiej to wygląda niż ten
cały S(t)olec-Zdrój ;) Po odpoczynku wskakuję na wojewódzką 757 którą przejadę
na całej jej 60km długości. Na liczniku wybija 100km. Godzina jest 7.20 a AVS
to 19,1 km/h. Przyjemne leśne odcinki, gdzie podziwiam piękno budzącej się do
życia przyrody (zapomniałem zrobić zdjęć kwiatuszków) przeplatają się z
wiejskimi ciekawostkami. Jak np. to. Czy to. Drugie zdjęcie to już Staszów
właściwie. Tu dłuższa odpoczynkowo/jedzeniowo/fotograficzna przerwa. Ruszam
dalej. Z Bogorii mam fotkę pomniczka parowozu a z Iwanisk selfie z kościółkiem
:) (Nie było na czym postawić mini statywu.) Przed 11 robi się na tyle ciepło,
że na leśnym parkingu przebieram się w krótkie ciuchy. Pierwsza oficjalna jazda
na krótko AD2018 :) Pagórkowaty odcinek do Opatowa pozwala nieco poszaleć – to
właśnie tu wykręciłem dzisiejszego maxa, niemal 70km/h! Stąd też jest tytułowa
fotka, bardzo okazałego drzewa. Na moje oko wiąz, ale mogę się mylić. W
Opatowie uwagę przykuwa nietypowy, bardzo długi rynek/plac. Oraz brzuch pewnego rowerzysty ;) Ale się spasłem przez zimę… Ale to stan
przejściowy. Jeszcze ze 3 miesiące i brzucha nie będzie. Po dłuższej przerwie i
poszukiwaniu sklepu (bezowocnego, niedziela niehandlowa, ale se wymyślili…)
ruszam dalej. Tym razem krajową 74. Przednio-boczny wiatr nieco przeszkadza i
utwierdza mnie w przekonaniu że obrałem dobry kierunek trasy. Bo tylko
kilkanaście km takiej jazdy. Na rondzie skręcam w DK79, i znów wieje z
właściwej strony, tj. z tyłu :) Tą całkiem przyjemną krajóweczką (mały ruch i,
co najważniejsze, praktycznie zero ścieżek rowerowych!) dotrę aż do Góry Kalwarii,
czyli nie rozstanę się z nią przez, bez mała, 150km. Ożarów przykuwa uwagę
nietypowym herbem: księżniczki/królewny ujeżdżającej niedźwiedzia (?!). Za
miastem przyglądam się cementowni. Jedno zdjęcie cykam z lasku a drugie z
polnej drogi. Zaczyna kropić ale szybko przestaje. Kawałek dalej tanksztela,
czyli jest sklep (drogi sklep). Fajnie że nie Orlen a co coś innego (Moya).
Przetestuję nowego energetyczka :) Przy próbie ruszenia zaczynam odczuwać
miękkość w przednim kole. A niech to, kapeć. Drugi w ciągu tygodnia, po co
najmniej dwuletniej przerwie (!). Sprawcą okazuje się kolec, z pewnością wbity
w czasie przedzierania się przez krzaczory koło cementowni. Zabieram się za łatanie. Na stacji mają wszystko za wyjątkiem kompresora. Z dużym wysiłkiem
nabijam więc ręcznie te 3,5 bara. Więcej, nie będąc Pudzianem tą pompeczką nie da
rady. (Zwykle jeżdżę na 6 barach, na szczęście to przód a nie tył). Stuka
200km. Godz. 15 minut 20, średnia 19,8. Kawałek dalej wita mnie Mazowsze, wraz
ze swym specyficznym poczuciem humoru ;) Niebezpieczny, stromy, i w ogóle
hardkorowy zjazd o zabójczym, 4% nachyleniu (!). Natomiast powietrze to mają
czyste, bez dwóch zdań, jeśli takie cuda rosną na drzewach. Pierwsze mijane na
Mazowszu miasteczko to Lipsko. Oprócz ryneczku wyróżniające się niewielkim
stawem na przedmieściach (zdjęcia brak). Odpocząwszy nieco ruszam dalej, zaliczać
kolejne tego typu niewielkie, mające swój urok, mieściny. Ciepielów, tak zowie
się następna. W czasie odpoczynku w mini parku zaczepia mnie (może brzydkie
słowo, bo nie ma złych zamiarów) zagaduje mnie miejscowy. W moim wieku mniej
więcej, tak koło 30ki. Pomimo że (delikatnie, acz wyczuwalnie) wali od Niego
wódą to nie tylko nie chce pieniędzy ale po prostu chce pogadać. Pyta skąd,
dokąd itp. Opowiada o swojej miejscowości, nieco o historii, inwestycjach w
niej, oraz o ciekawych miejscach które będę mijał na trasie. Tym razem bowiem
mówię prawdę, że z Krakowa do Warszawy. Uwierzył, pewnie dlatego że jak mówi, ma
znajomego który też coś tam jeździ, w ~200km traski. Pooglądaliśmy na telefonie
zdjęcia z trasy, pokazał mi jeszcze miejscowy kościół po czym pożegnaliśmy się
miło. Nawet na odchodne ani słowem nie wspomniał o pieniądzach na alkohol (!). Znowu
coś tam kropło z nieba ale też przestało. Słońce powoli chyli się zachodowi.
Niezbyt efektownemu po poza godzinami przedpołudniowymi zachmurzenie cały czas spore.
Na zdjęciu rze(cz)ka Iłżanka. Do Zwolenia docieram już w ciemnościach. Tu z
kolei spotykam innego tubylca. Z przydługiej rozmowy dowiedziałem się m.in. że
ma 69 lat i że jego największym marzeniem jest kupić łódkę i popłynąć nią do Gdańska
i z powrotem. Poza tym w stanowczych słowach wypowiada się On o kościele,
klerze itp. Stanowczych ale nie wulgarnych – dosłownie raz użył „kurwy”, po
czym od razu za nią przeprosił. Ciągnął tą rozmowę i ciągnął, a mnie się trochę
jednak spieszyło. Warszawa sama się nie zdobędzie ;) W końcu pożegnałem się
więc miło, życząc powodzenia z tą łódką i Gdańskiem. Sądząc po trzymanej za
pazuchą butelką piwa a w dłoni zapalniczką sukcesu jednak nie wrócę. Przed
wyjazdem z miasta zamotałem się nieco i dopiero po kilometrze zauważyłem ze
jadę 12ką a nie 79ką. Dalszy, nieco przydługi, bo 30km odcinek między
miasteczkami upłynął pod znakiem pustej po horyzont drogi, ciemnych lasów i
niesamowicie rozgwieżdżonego nieba nad głową. Ciągle jadę w krótkich spodenkach
ale w końcu nie wytrzymuję i ubieram się po ludzku. W końcu są. Kozienice. Małe
zakupy na Orlenie (to co zwykle), odpoczynek na skwerku. Z ciekawostek hotel o wdzięcznej nazwie –
chyba coś dla mnie :D Główna jednak atrakcja, a mianowicie elektrownia (druga największa
w Polsce) jest spory kawałek za miastem (z 10km). Majaczące w oddali czerwone
światła kominów zbliżają się i zbliżają. W końcu jest. Skręcam w drogę
dojazdową licząc na jakiś lepszy widoczek, bo elektrownia jest schowana za
laskiem. Dojeżdżam jednak do jakiegoś parkingu, dalej chyba nie wolno, a widok taki sobie. Zawracam. Przeciskając się przez wąski pas drzew robię trzy o wiele lepsze ujęcia (nijak jednak nie oddające tego co widać było na żywo). Kończę
jednak tą przydługą sesję foto. Coraz bardziej jestem zmęczony. Do tego stopnia
że cały odcinek Kozienice – Warszawa można uznać za raz większy, raz mniejszy,
ale jednak kryzys. 80km kryzys. Senność, zmęczenie, znużenie, ból dłoni, zimno.
Jazda nie była większą przyjemnością, myślami byłem już na dworcu i żarłem
gorącą zapiekankę. Albo hot-doga. Albo hamburgera. Albo konia z kopytami. Albo
psa razem z budą. Itp. itd. Wiadomo o co chodzi. Ponad 40km odcinek do G.
Kalwarii dłużył się strasznie. W połowie pomniejsza atrakcja, tj. armata w Magnuszewicach. A może by tak wsiąść do niej i by do Warszawy mnie wystrzeliła?
300km. 22.50. AVS 19,8.
Na tym przystanku to już prawie usnąłem, chyba tylko zimno
na to nie pozwoliło. W Górze Kalwarii robię pętelkę zanim uwalniam się z placu
budowy (obwodnica). Jakieś tam zdjęcia, takie tylko, żeby nie było że mnie
było. No i ostatnia prosta, DW724, przez Konstancin na Warszawę. Taka prosta to
ona jednak nie była, najpierw zimny odcinek przez las, potem małe halucynacje –
stado baranów na drodze i słupki/kosze na śmieci zmieniające się w ludzi ;)
Kilka razy w życiu mi się przytrafiły. W Konstancinie-Jeziornej, kto by
pomyślał, jeziorko. W końcu Warszawa… Tj. tablica z nazwą miasta bo do centrum
ze 20km jeszcze. Z czego połowa pustymi po horyzont dwupasmówkami, tonącymi w
żółtej poświacie latarni. Nieco surrealistyczne wrażenie, jakbym przez wymarłe
miasto jechał. Zdjęć już nie miałem siły robić. Do tego wszechobecna zimnica,
która odpuściła dopiero gdy wjechałem między zabudowania. Wreszcie w oddali
widać czerwone światła wieżowców. Czyli jeszcze tylko jakieś 5km i już jestem na
Centralnym ;) Jaka ta Warszawa ogromna. Jakoś się dowlokłem. Kilka zdjęć i
kierunek -> pociąg. Choć zostało 1,5 godziny to o jakimkolwiek zwiedzaniu
nie ma mowy. Kupiłem i wchłonąłem te dwa hot-dogi które siedziały mi w głowie od
80km i jakieś chipsy, które ledwo co tknąłem. Odjazd 5.55. W pociągu
zdrzemnąłem się, odpocząłem i ogólnie wróciłem do świata żywych. IC, więc
szybko leciał (2:42h). Wpół do 9 w Krakowie, a po 9 w domu.
Udana trasa. Niemal 300km nieznanymi okolicami, kilkanaście
pierwszy raz widzianych miasteczek. Końcówka mocno mnie wymęczyła ale przecież
wtedy satysfakcja ze zdobycia celu jest jeszcze większa :) Myślę że jak na
połowę marca i drugą długą trasę w sezonie to z formą jest lepiej niż dobrze.
Poza dłońmi brak większych dolegliwości bólowych - tyłek nie zapomniał do czego
służy ;)
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/re5nyLAeFb6L7nUp2
0.20 - 9.10
4,16l (w tym 1,58l energetyka)
4 banany, 4 bułki z szynką, 4 duże 7daysy, 2 hot-dogi, podwójne delicje, 1 standardowy 7days, niecałe 0,5kg wafelków, trochę chipsów
Nowe gminy: 22
Świętokrzyskie: 9
Stopnica
Oleśnica
Tuczępy
Staszów
Bogoria
Iwaniska
Opatów
Wojciechowice
Tarłów
Mazowieckie: 13
Lipsko
Ciepielów
Zwoleń
Policzna
Garbatka - Letnisko
Pionki - obszar miejski
Pionki - teren wiejski
Kozienice
Głowaczów
Magnuszew
Warka
Góra Kalwaria
Konstancin - Jeziorna
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Katowice
d a n e w y j a z d u
106.24 km
0.00 km teren
05:17 h
Pr.śr.:20.11 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:720 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
W Katowicach załapałem się na darmowego energetyka :) I jak tu wyjść z tego nałogu gdy za darmo takie dobra rozdają?
https://photos.app.goo.gl/k4EIZg1q2QO5kSHz2
12.25 - 23.50
0,8l
duże wafelki, małe 7daysy und chipsy
Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem