> km 200-249
Dystans całkowity: | 18438.86 km (w terenie 175.20 km; 0.95%) |
Czas w ruchu: | 612:14 |
Średnia prędkość: | 18.21 km/h |
Maksymalna prędkość: | 74.00 km/h |
Suma podjazdów: | 101622 m |
Liczba aktywności: | 84 |
Średnio na aktywność: | 219.51 km i 12h 00m |
Więcej statystyk |
Chillout 2
d a n e w y j a z d u
229.11 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/oXYt2HTRDY2A6b3N7
6.40 (6.07) - 10.40 (7.07)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Chillout
d a n e w y j a z d u
215.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1400 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/DKvUkhLUdGSEUdmB6
7.10 (15.06) - 4.10(?) (16.06)
AVS 19,9
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Dziewiczy rejs
d a n e w y j a z d u
230.15 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:70.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2300 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/6LSqKYzSR5urvdCj7
A więc tak. Niecałe
40km na szosce nakręcone. Wiem już jak trzymać barana i jak
zmieniać biegi/hamować. Czasem się jeszcze pomylę i szukam klamki
tam gdzie była w rowerze MTB. Pora na pierwszy daleki (powiedzmy)
rejs. Sprawdzić jak moje plecy, dłonie i przedramiona zniosą
pochyloną pozycję. Czy przy wąskim chwycie, ściskającym klatkę
piersiową, nie braknie powietrza. Oraz sprawdzić czy, a jeśli tak
(no raczej tak) to o ile wzrośnie średnia. Jakieś +-200km powinno
być OK. Tym bardziej że do dyspozycji mam tylko niedzielę. Jako że wiatr gna z
tego samego kierunku (choć słabiej) co tydzień temu, więc i kurs
jest podobny: Kielce/Radom, ze wskazaniem na to drugie.
Wyjazd chwilę po
4tej. W lekkim chłodzie i ciemnościach dobiegającej końca
marcowej nocy przelatuję najkrótszą drogą przez miasto. Na
którejś tam z kolei hopce, których nie brak na północ od
Krakowa, wita mnie nowy dzień. No właśnie, odnoście
tych hopek. Mają one sobie tak max 7-8% nachylenia. Nie więcej. A mnie brakuje
przełożeń :) Znaczy się przesadziłem kupując dwutarcz i kasetę
11-28. „Jedynka” to u mnie 36-28. Przełożenie 1,3 inaczej rzecz
ujmując. Dla porównania w MTB miałem najlżej 22-36, czyli 0,6 :D
Ale mam co chciałem, należało mi się. A chciałem klasyczny,
piękny dwutarcz i malutką kasetkę, tak jak prosi ;) Cóż,
najwyżej zmieni się kasetę na bardziej ludzką. Korby na pewno nie, jest za ładna ;) Albo nic się nie zmieni, tylko zamiast dookoła
Tatr będę jeździł na Morze :) Na razie staram się tym nie
przejmować, bo to nie tak że nie da się jechać. Jakoś tam
jadę, tylko że siłowo przepycham korby, z kadencją 80-letniej
babci. Martwię się bardziej że jeśli tu jest tak, to co będzie
się działo w górach, np. na Słowacji… Sprawnie Mniej
sprawnie niż zwykle łykam kolejne hopki Wyżyny Miechowskiej, czy
jak jej tam. W Słomnikach robię fotkę ciekawego Nissanika. Im
dalej na północ tym więcej przyjemnych, leśnych odcinków. A w
tych coraz to więcej zielonych pączków, pierwszych kwiatów i
innych oznak nadchodzącej wiosny. W okolicach Wodzisławia/Jędrzejowa
zaczynają się pierwsze utrudnienia związane z coraz dalej
sięgającą na południe ekspresówką. Tzn. dla kierowców
ekspresówka to ułatwienie, dla rowerzystów niestety nie. W miarę
możliwości staram się trzymać idących równolegle serwisówek.
Ale z nimi jest taki problem, że nie zawsze zachowują ciągłość.
A tam gdzie nie ma ciągłości (lub jest, ale trzeba kombinować,
jeździć z jednej strony szosy na drugą, lub tłuc się
gruntówkami) no to cóż ;) Testuję dolny chwyt i 52-zębny blat na
gładkiej tafli szerokiego pobocza głównej drogi :) Bo nic o tym
jeszcze nie pisałem ale to jest naprawdę potęga. Sztywność
roweru szosowego, jego przyspieszenie, responsywność, aerodynamika,
zapas ciężkich przełożeń itp. itd. Coś pięknego. W połączeniu
z wiatrem w plecy trzeba pomnożyć razy dwa te wszystkie doznania.
Tydzień temu, z kosmicznym wiatrem w plecy na niewielkim zjeździe
miałem tu ponad 70. Z tym że tydzień temu byłem tu na MTB. Gdybym
miał wtedy szoskę… Podczas jednego takiego poszukiwania
alternatywnej dla Ski drogi nadkładam ze 2-3km, tłukąc się
błotnistą drogą przez plac budowy i zajeżdżając ostatecznie nad
brzeg Nidy… Nad głową most drogi ekspresowej i żadnej
alternatywy, można tylko na nielegalu, tym mostem przejechać...
Przynajmniej fajny dźwig zobaczyłem. Po tym incydencie przestałem
już specjalnie szukać. Leciałem jak leci główną szosą, chyba
że zjazd na lokalną drogę sam mi się napatoczył. Ostatnie km
przed Kielcami to na szczęście wojewódzka i (chwilowy) koniec
nerwów związanych z potencjalnym mandatem. Same Kielce tylko
przelatuję, jakiś blokowiska i główne drogi. Żadnego zwiedzania,
bardziej interesuje mnie dziś Radom a poza tym wypadałoby
zdążyć na pociąg. Temperatura taka że popołudniu jadę zupełnie na krótko. Odcinek Kielce-Suchedniów-Skarżysko (w
miarę ;) ) legalnie. Drogą ruchu lokalnego/starą siódemką.
Niestety za Skarżyskiem powtórka z rozrywki. Nowowybudowany odcinek
S-ki. Bez żadnego ostrzeżenia wyrastają znaki „Droga tylko dla
pojazdów samochodowych”. Nie ma jak to zwykle bywa oznaczeń że
zacznie się np. za 1000m, nie ma możliwości zjazdu lub zawrócenia (siatki, barierki). Tylko tak po prostu: mogę jechać legalnie na rowerze. Metr dalej, za znakami już nie mogę. Po obu stronach siatki a za nimi jakieś rozmiękłe błotniste drogi. No to nic, myślałem że jakoś przemknę tak jak wcześniej wiele razy i nikt nie zauważy. Niestety zauważył ;) Patrol Policji, 300m przed zjazdem :D 300m przed nimi był MOP, i szansa na ewakuację, zaczynała się tam bowiem boczna asfaltówka, ale nie zdecydowałem się. Rozmowa z Panami Policjantami była bardzo długa, chyba pół godzinna. Byli bardzo mili i zatroskani o moje bezpieczeństwo. Jeden był wręcz spanikowany że w każdej chwili może mnie tu zabić samochód. No może. Może mnie zabić również na krajówce, wojewódzkiej i osiedlowej uliczce. Jego też może zabić - przy prędkościach 100+ nie ma znaczenia rower, samochód, ciężarówka czy hulajnoga, to i tak jest zgon na miejscu. Oczywiście takie miałem tylko przemyślenia. Bo w rzeczywistości skomlałem o litość ;) Jak powiedziałem że znaki wyrosły ni stąd, ni zowąd a zawrócić się nie dało – to mi poradzili że powinienem zsiąść z roweru i prowadzić poboczem z powrotem. Tłumaczyłem się jak mogłem, choć wiedziałem że jestem na straconej pozycji, bo nie miałem prawa się tu znaleźć. Mandat zgodziłem się przyjąć. Panowie powiedzieli że nie będą się przesadnie starać z jego wysokością. Po sprawdzeniu okazało się że za taką przyjemność stawka jest stała, zryczałtowana. 250zł, żadnych widełek, możliwości pouczenia brak. Wsiedli jeszcze raz do radiowozu i dłuższą chwilę radzili. Uradzili że: „mandatu nie będziemy pisać”. :O Zostałem tylko odeskortowany do tego zjazdu za 300m i tu się rozstaliśmy. O_o. Może dlatego że byłem miły, i się nie kłóciłem, tylko próbowałem usprawiedliwić? Może dlatego że pochwaliłem się skąd dokąd jadę? A może po prostu policjant też człowiek? W każdym razie ten brak mandatu odniósł lepszy „efekt wychowawczy” niż jego wypisanie. Jak bym dostał mandat to bym nie jeździł po ekspresówkach i był wkurwiony na policję. A tak nie jeżdżę po ekspresówkach i bardzo wzrosła moja ocena tej służby mundurowej. Końcówka trasy już bez przygód. „Starym szlakiem” nie błądząc już docieram do Radomia. Zachód Słońca kawałek za Szydłowcem. W Radomiu mam jeszcze trochę czasu, zwiedzam więc przygnębiająco wyglądający (pusty, zaniedbany, nie ma nic) rynek i centrum miasta (to już OK). Dla porównania rynek w Kielcach, podobnym wielkością mieście jest dużo bardziej reprezentacyjny i całą noc tętni gwarem, życiem. Powrót jakimś tam TLK czy innym ICekiem, w domu przed północą.
Dziewiczy rejs z przygodą ale udany :) Co do roweru, to pisałem jakie mam odczucia. Zapierdala się. Po średniej tego nie widać ale średnia w moich trasach nic nie mówi i nie będę jej podawał we wpisach. Nic nie mówi bo to nie jest trening ani maraton po wyznaczonej asfaltowej prostej trasie. Czasem omijając korki przeturlam się przez pół miasta jakimś chodnikiem. Czasem toczę się skrótem gruntową lub piaszczystą/błotnistą drogą. Innym razem prowadzę rower po dworcu albo jakimś rynku i średnia spada na łeb na szyję. A licznika zdejmować mi się chce, poza tym jak zdejmę to ubędzie kilometrów. Plecy zniosły nową pozycję nadspodziewanie dobrze, bolą natomiast okolice łokci (?!). Jedyne co mnie jednak naprawdę martwi to ciężkość przełożeń, a raczej kolejne wydatki jakie trzeba będzie ponieść żeby je zmiękczyć.
AVS 21,8
4.10 - 23.55
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Ocenić szkody
d a n e w y j a z d u
225.19 km
0.00 km teren
12:22 h
Pr.śr.:18.21 km/h
Pr.max:74.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2900 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/LxkTZ2d5dctY3wjE9
Na dziś zaplanowałem sobie lżejszą (taki się wydawało),
200km traskę dookoła Gorców. Poza objechaniem dookoła mojego ulubionego pasma
górskiego cel był jeszcze jeden – obadać jakie szkody poczyniły w górach
ostatnie ulewy i powodzie. Te same które zafundowały mi w ostatniej trasie, do
Siedlec dodatkową atrakcję w postaci wezbranej Wisły. A najbardziej podobno
ucierpiała DW968, idąca doliną rzeki Kamienicy.
Harmonogram na dziś nie jest zbyt napięty (tzn. nie wydaję
się taki), więc pozwalam sobie na późny start o godz. 7.00. Lecę standardowo,
wojewódzką, na Kasinę. Pogodynki dzień zapowiadają upalny i jak najbardziej
jestem im w stanie uwierzyć, bo już w Dobczycach jest gorąco. Z lekkim więc
mozołem wciągam coraz to bardziej ciężkie kilometry DW 964, która wspina się na
przełęcz Wierzbanowską. W zasadzie to podjazd zaczyna się już w Dobczycach, ale
z początkowo jest niezauważalny, dopiero za Wiśniową zaczyna nabierać stromizny.
Na przełęczy Wierzbanowskiej melduję się o godz. 10. Jak zwykle uwieczniam na
zdjęciu panoramę Beskidu Wyspowego, jest ona tu wyjątkowa. Za niewielkim
obniżeniem terenu zaliczam w biegu kolejną, sąsiednią przełęcz – Wielkie Drogi.
Kilka km krajówką i już w chłodzę w cieniu, nad rzeką Mszanką, w Mszanie. Tu
skręcam we wspomnianą, uszkodzoną DW968. Zaraz za miastem pojawia się pierwszy
znak, że za 14km brak przejazdu. Ale w praktyce to pewnie samochodów dotyczy,
rowerem zawsze się jakoś prześlizgnie. Te 14km wypada na przełęczy Przysłop,
tam gdzie do drogi dołącza Kamienica, czyli wszystko się zgadza. Ileś tam chwil
później, i ileś kropki potu więcej jest przełęcz. 750m n.p.m., czyli już nie
tak mało. Jest też zagrodzona w poprzek droga. Jedne auta zawracają (pewnie
przyjezdni), inne omijają blokadę – zapewne miejscowi, który wiedzą że da się
przecisnąć. Zaczynam szybki zjazd do Szczawy. Na razie z drogą wszystko OK. Po
drodze jest fajny parking, z atrakcją w postaci stawku pełnego roślin i różnych
wodnych żyjątek. Pierwsze uszkodzenie, na razie niewielkie, dostrzegam zaraz
jak droga zaczyna skręcać w prawo. Zapadła się tylko bariera, ale pewnie korpus
drogi też ucierpiał, czego nie widać. Na poważniejszy obryw nie trzeba długo
czekać. Pół jezdni leży w rzece :O Urwane niemal równo z podwójną ciągłą. Poza
wygrodzeniami uszkodzone odcinki zabezpieczone są startami piachu. Pewnie żeby
jakiś geniusz nie próbował przestawiać tych znaków, i „udrożniać” drogi. W
Szczawie pierwszy zerwany most (mostek) – ale już chyba zaczęli odbudowę. Mijam
jeszcze dwa, pomniejsze osuwiska. Zerwanych mostów (takich małych, duże
przetrwały) i kładek nie zliczę. Drugie potężne urwisko, do połowy drogi, między
Szczawą a Kamienicą. W Kamienicy pauza na skwerku w centrum. Dostrzegam tu
pierwsze trochę niepokojące swym kształtem chmury. Kontynuując zjazd do
Zabrzeży dostrzegam chmury niepokojące już nie tylko kształtem ale i barwą ;) Nad
Sądeckim się kotłuje. Ja skręcam zaraz w prawo, może mnie ominie? Jadę wzdłuż
Dunajca, do Krościenka. Niepokojące chmury zostają gdzieś z tyłu/z boku, tym
samym przestając mnie niepokoić. Dunajec też musiał nieźle wylać, w Krościenku
ławeczki i inna infrastruktura nad rzeką delikatnie uszkodzona/zawalona
gałęziami, mułem, i innym dziadostwem. W studni na rynku tankuję 1,5l wody ze źródła, żeby się nieco odsłodzić od Coli czy innego Pepsi. Tyle razy jak tu
byłem kupowałem wodę w sklepie zamiast za darmo mieć ;) Tzn. o tym źródełku
wiedziałem, ono tu jest od zawsze. Ale mam jakieś dziwne opory przed piciem
wody która leci z kranów czy innych ujęć. Pewnie dlatego że nie jest w ładnej
butelce z etykietą ;) Dzisiaj się przemogę i wreszcie się jej napiję. Przeżyłem
:) Czego dowodem jest ta relacja. Za Krościenkiem rozpoczynam wspinaczkę na
koleją dziś przełęcz - Snozka (która to? na koniec podliczę). Po dłuższej
chwili jestem na szczycie, na parkingu. Jako że trasa dziś lekka (?) wdrapuję
się ścieżką pod słynny pomnik. Organy Hasiora. Intencja tego pomnika, jego
historia, plany wyburzenia czy inne perypetie, to skomplikowana sprawa.
Generalnie chodzi o coś związanego z poprzednim ustrojem, pomnik miał sławić
jakichś komunistycznych bandytów. Nie znam się, więc może skupię się na
aspektach techniczno-artystycznych: pomnik miał grać, gwizdać, gdy zawieje
wiatr. Ale nigdy nie grał, tj. nigdy nie działał ;) Z tego powodu zawsze był
obiektem różnych żartów i drwin. W czasie tej leniwej jazdy i zwiedzania aura
zmienia się coraz bardziej. Na południu, nad jeziorem Czorsztyńskim już się
błyska. A na północy, nad Gorcami chyba zaraz zacznie. Przyspieszam więc tempa,
jakby co to w Nowym Targu będę bezpieczniejszy. Tak przyspieszyłem, że na
jednym zjeździe niemal wyrównałem swój rekord prędkości :) 74 km/h było. (Rekord
z 2012r: 75 km/h). W mieście jestem koło 19.30. Odpoczywam na rynku, i jestem
bezpieczny no ale co dalej? Burza nad Tatrami mnie w tym momencie nie martwi,
martwi mnie to co dzieje się na południu, nad Gorcami i Żywieckim. Burza co
prawda to nie jest ale pogodnym niebem też bym tego nie nazwał. Wysoko kłębiące
się, ciemne chmury. Mam pewne obawy, że do domu dziś suchy nie wrócę. Ale z
drugiej jaką mam alternatywę? Wracać pociągiem?! Z New Targu?!!?! Wstyd trochę.
Na liczniku ledwie 140km. Trzeba powoli toczyć się w stronę Krakowa,
jednocześnie bacznie obserwując sytuację i szukać potencjalnych schronień. Z
lekkim więc niepokojem wciągam podjazd Zakopianką na Piątkową. Na szczycie
okazuje się że obawy były przesadzone – pogoda klaruje się, jakoś na zachód to
wszystko poszło. Do Rabki zjeżdżam skrótem – boczną, strrromą drogą przez
Rdzawkę (ładnych kilkanaście % jest w najstromszych miejscach). W Rabce już
ciemno. Robię małą pętelkę po mieście, w tym fotkę DH Gazda - jednego z bardziej
rozpoznawalnych sklepów. Droga powrotna bez przygód. Księżyc ładnie świecił na
rozpogodzonym niebie. Mszana, Kasina, dwie przełęcze, Wiśniowa, Dobczyce,
Wieliczka. To co na początku tyle że w odwrotnej kolejności, i w przyjemnym
chłodzie nocy. W Dobczycach kupuję eksperymentalnego energetyka, firmowanego
nazwą słynnego klubu. Jak zacząłem czytać skład to się przestraszyłem :D Smak też
taki dziwny. Działa natomiast tak samo jak droższe marki, tj. dobrze. W domu o
3 w nocy, aż tak lekko jak mi się wydawało nie było. Mało ostatnio jeżdżę po
górach.
Udana traska, pogoda wytrzymała, inspekcja DW968 dokonana,
zaliczone 6 przełęczy + 1 górka.
7.00 - 3.00
8,25l (w tym 1,75l energetyka)
Zdobyte szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502 x2
Przeł. Wielkie Drogi 562 x2
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Przeł. Snozka 653
Obidowa 865
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 200-249
Bez planu
d a n e w y j a z d u
203.89 km
0.00 km teren
10:37 h
Pr.śr.:19.20 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1300 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/yNZwTgmVuebwxiydA
Planem na dziś jest brak planu. Ot leniwa niedzielna
przejażdżka. Coś jak tamto Opole. I gdy wyjeżdżałem też obrałem mniej więcej
tamten kierunek, bo nawet jak nie planu to jakiś kierunek obrać trzeba. Tzn. na
razie GOP, a Opole to się jeszcze zobaczy.
Wyjeżdżam wczesnym rankiem, o wpół do szóstej. Na Śląsk
polecę standardowo, krajową 79. Z niestandardowych akcentów: odwiedzę rynek w Krzeszowicach, obejrzę nie pamiętam już gdzie jakąś starą stację trafo, a w
Trzebinii uwiecznię na zdjęciu bardzo mądre hasło, takie, jak powyżej :D Tyle razy obok tego
przejeżdżałem i nie zauważyłem. Pewnie dlatego że zawsze wyjeżdżałem wcześnie w
nocy, i przez te okolice ciągle po ciemku jechałem. To kolejna zaleta wyjazdów
o poranku: bardzo blisko Krakowa można odkrywać kolejne ciekawostki. W
Chrzanowie przez rynek tylko przejazdem, bo to najkrótsza droga. Dwa razy
przekraczam A4kę i jest Jaworzno, wraz ze swymi górującymi nad okolicą
chłodniami elektrowni. Je też rzadko widywałem, tu też zawsze miałem noc.Postanawiam obejrzeć je z bliska, dziś jest
czas na takie rzeczy, bo jak mówiłem, dziś nie ma planu. Dziś nie trzeba
dojechać do Bydgoszczy, Warszawy czy innego Poznania. Dziś trzeba się po prostu
przejechać na rowerze. Skręcam w boczną leśną drogę i po chwili jestem przy
elektrowni. Tych chłodni jest tu 4, z czego 3 karłowate i jedna wielka :O Podaję
z Internetów jej wymiary: wys. 181,5m, średnica u podstawy 144,5m. Druga
największa w Polsce, po Kozienickiej, 185-metrowej. Czyli jest wysokości
zbliżonej do najwyższych Warszawskich wieżowców, które mają +-200m. No i
dobrze, jest to jakiś tam rekord, coś czym Jaworzno może się pochwalić. Dojeżdżam
z powrotem do DK79, już miałem nią lecieć na Mysłowice, ale w ostatniej chwili
się rozmyśliłem. Postanawiam obadać asfaltową ścieżkę rowerową, która odbija w
las wraz z boczną drogą. Docieram nią do miejscowości Brzezinka, i jakichś hal
magazynowych. Ale to ślepa uliczka, trzeba zawrócić. Nie patrząc na GPSa gdzie
skręcam i jadąc na czuja zawracam w stronę Krakowa ;) Znowu A4ka. Trzeba to
jakoś skorygować. Uj z Opolem, dziś po prostu pokręcę się po Górnym Śląsku.
Koryguję odbijając na południe, do Imielina. I tu wpadam na idealny w swej
prostocie plan: Jez. Goczałkowickie! Nie raz chciałem obejrzeć tamę, ale zawsze
jakoś mi się nie udawało. Po prostu jadąc gdzieś dalej, nie było czasu na takie
rzeczy. Dziś czas jest :) Więc jadę najpierw wojewódzką, a potem bokami, w
stronę zalewu. Rzeczą o której zapomniałem wspomnieć jest, że wziąłem kremu z
filtrem :/ Do tej pory to nie było źle, bo poranne Słońce raz chowało się a raz
wychodziło zza chmur. Ale to kwestia czasu jak zacznie być źle: jest już
wczesne popołudnie, temperatura zbliża się do 30 stopni i za chwilę moja skóra zacznie
się palić. Filtr pilnie potrzebny. Tylko że jest niedziela niehandlowa, i w
takich wioskach znalezienie sklepu z tym towarem nie jest łatwe. Koło Woli
odkrywam kolejną ciekawostkę – kopiec. Nie za duży, do Krakowskich Kopców nie
ma startu, ale to żadna ujma przegrać z nimi. Wchodzić na szczyt za bardzo mi
się nie chce, bardziej o tym Jeziorze myślę. Tuż obok kolejne odkrycie –
kopalnia „Piast II”. Wieża szybowa bliźniaczo podobna do „Piasta I”, pod
Bieruniem, którego widziałem wiele razy. Jeziora jeszcze nie widać, za to na
południowym horyzoncie widać masyw Beskidu Śląskiego. Z górniczych atrakcji
jeszcze szyb wydechowy (czynny, huczący, z zakazem fotografowania ;) ). Krem
p/słoneczny kupuję wreszcie w Goczałkowicach. W ostatniej chyba chwili, godzina
14, jestem już lekko przysmażony. Niezwłocznie aplikuję, w dużej ilości. I spokojny
o zdrowie mojej skóry mogę jechać nad Jezioro. Ostatnia prosta to oblężony
przez tłumy ludzi i samochodów ulico-deptak. Prawie jestem na tamie. Ale
najpierw muszę chwilę odpocząć w cieniu. A do cienia prowadzi boczna dróżka w
lewo. Płytowa, leśną droga idzie taką jakby groblą, po jednej jak i drugiej
stronie woda. W końcu przysiadam na betonowym umocnieniu brzegu, w cieniu,
ciszy i spokoju, z dala od zgiełku. Dłuższą chwilę tu odpoczywam, z nogami
zwieszonymi nad wodami Wisły, a przy okazji gubię słuchawki. (O tym dowiem się
dopiero w pociągu, ale to najtańsze Philipsy za 9,99, więc strata niewielka). Nieco
schłodzony zawracam na tamę. Całkiem spora, tzn. długa, ze 2km.
Wysokość nie jest może jakaś imponująca, ale to oczywiste, bo to nie góry. Sporo
spacerujących turystów. Przejeżdżam na drugi brzeg. Na wschodzie się kotłuje.
Zwiedzam jeszcze trochę las po drugiej stronie, znalazłem fajne zejście nad wodę. Po 16tej zbieram się. Knuję co prawda jakieś ambitne plany aby objechać jezioro
dookoła. Ale przypominam sobie jednak że dziś nie ma być ambitnie. Ostatecznie
wracam po tamie na północną stronę, i obieram kurs na Katowice (PKP). Pszczynę
objeżdżam bokiem (byłem nie raz), zwiedzam za Czarków. Miejscowość ma jeden
najbardziej zakręconych herbów jakie widziałem – Pana siedzącego w wannie O.o Za
Czarkowem asfalt kończy się, ale to dobrze. Odrobina lekkiego MTB („MTB”) nie
zaszkodzi. Kilku-km szutrowo-żwirową, przyjemną, leśną drogą docieram do
Kobióru. Atrakcją na skraju tego lasu jest kładeczka nad rzeczką, i
jednocześnie pod zabytkowym mostkiem kolejowym. Kolejnych kilka km pośród
lasów, teraz już asfaltem. Okolice takie że można zapomnieć że to Śląsk. Wyjeżdżając
z lasu wszystko wraca jednak do normy – tak, to Śląsk :) A dokładniej to w Tychach
jestem. Nie żeby mi się tu nie podobało, czy coś. Bo bardzo kręcą mnie te
klimaty, ten cały przemysł, kopalnie, zabytkowe familoki. Nic już dziś nie
zwiedzam, spieszę się ostatni tani regio z Katowic. Potem to już tylko drogie
dalekobieżne. Takie tylko, na szybko: Tyskie przedmieścia. Ostatnie 20km główną
szosą, DK 86. Moc niesamowita mi się włącza, średnia z tego odcinka mogła być
zbliżona do 30km/h. Tak że w Kato mam jeszcze trochę czasu aby kupić coś do
jedzenia i przebrać w czyste ubrania, żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej.
Odjazd po 20, w Krk przed 23. Jeszcze tylko taka śmieszna fotka z pociągu: dredo-walizko-pies.
Chodzi mi o tą uprząż. Normalnie właściciel chwycił go za tą rączkę na
grzbiecie i wyniósł z pociągu niczym
walizkę :D
Udana, niezobowiązująca traska. Pomimo że na początku nie
miałem żadnego celu, to szybko ten cel znalazłem. I zwiedziłem miejsce, bliskie
przecież od Krakowa, którego nigdy jeszcze nie widziałem.
5.30-23.20
4l (w tym 1l energetyka)
nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Kobiór
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Coś lżejszego
d a n e w y j a z d u
234.59 km
7.00 km teren
12:32 h
Pr.śr.:18.72 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1300 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/VDl6NjituY0geYDN2
Minął tydzień od długiego weekendu, czas wracać do
normalności, tj. startów z Krakowa. Koło ciągle nie zrobione, części w drodze.
Minimalne bicie z tyłu nie uniemożliwia jednak przecież jazdy. Jeśli objechałem
na tym kole Tatry to i do Opona uda się dojechać ;) Bo taki właśnie jest plan
na dziś - Opole. Niezbyt ambitny, by nie rzec że chillout-owy. Ale myślę że mi
się należy po dwóch górzystych trasach w odstępie 3 dni.
Trasy w ogóle nie planuję, bo co tu planować, to tylko
Opole. Którędy by się nie pojechało to się dojedzie. Startuję 20 minut po
północy (to już ostatni taki start, potem zmienię godzinę wyjazdów na poranne).
Już po wyjeździe podejmuję decyzję że na Śląsk pojadę wojewódzką, przez
Alwernię. Krajówką przez Krzeszowice już za dużo razy jechałem w tym roku, a
tędy jeszcze ani razu. Ciepła i pogodna noc sprzyja sprawnemu nawijaniu
asfaltu. Jako że w centrum Alwerni byłem tylko raz w życiu (w 2015r.) i
korzystając z niezbyt napiętego na dziś harmonogramu myślę żeby jeszcze raz tam
uderzyć. Tak też robię i odbijam boczną drogą w prawo, pod górę. Alwernia śpi.
Tylko jakiś jeden obłąkany rowerzysta siedzi na ławeczce. Widać że przyjezdny,
bo czyta tablice informacyjne. Przeczytał przeczytałem wszystko, i
zbieram się dalej. Niestety nie chciało mi się zerknąć na GPSa w telefonie,
wskutek czego źle skręciłem. Zamiast wrócić do wojewódzkiej wylądowałem na
bocznej drodze na Piłę Kościelecką. Kawałek nią ujechałem, zanim zorientowałem
się w błędzie. Nie chce mi się zawracać, w sumie to może i dobrze? Nigdy tą
drogą nie jechałem, więc sobie zwiedzę, a parę km więcej nie ma znaczenia gdy
celem jest Opole. No to jadę, wciągam dość stromy podjazd, a za chwilę już
zjeżdżam do Chrzanowa. Może być i Chrzanów, nie mam nic przeciwko. Tutaj
jeszcze noc. Pauzuję na rynku, na tym w odróżnieniu od Alwerni jakieś oznaki
życia są – kilku podpitych młodzieńców. No i ten rowerzysta jeszcze. Z
Chrzanowa na Libiąż, inną wojewódzką. W połowie drogi można już dostrzec oznaki brzasku, a w Libiążu już niemal świt. Uwieczniam na zdjęciu oldchoolowy dom
handlowy, lubię takie klimaty. W Chełmku już widno. Dzień zapowiada się
pogodnie, na niebie szczątkowe tylko ślady chmur. A taka maleńka „strefa mgieł”
tylko na przejeździe mostem nad korytem Przemszy. Mijam potężną basztę wieży
szybu KWK PIAST, po czym by ominąć kretyński i długo się ciągnący zakaz jazdy
rowerem, korzystam z idącej równolegle śmieszki rowerowej. Jakości takiej jak widać na zdjęciach, ale dziś aż tak bardzo mi to nie przeszkadza (lekka trasa)
a ciągnące się bokami szpalery soczyście zielonych drzew uspokajają nerwy ;) Koło
Bierunia ścieżkowy terror się kończy i można jechać jezdnią, jak Bóg przykazał
:) Mijam wielką fabrykę Fiata, a to oznacza że docieram do Tych. Słońca coraz
śmielej operuje na idealnie niebieskim nieboskłonie, i szybko pozwala zrzucić zbędną
już warstwę ubrań. Tychy omijam jednak tranzytem, dopiero w Gliwicach
odpoczywam na skwerku. A że Gliwice to już niemal granica Górnego Śląska, to tablica
powitalna województwa Opolskiego pojawia się szybko. Bardzo przyjemną,
prowadzącą głównie lasami wojewódzką dojeżdżam do Kędzierzyna-Koźla. Poza
wielkimi zakładami azotowymi miasto kojarzy mi się z historią z ubiegłego roku.
Wracając z Czech (z Pradziada), chciałem szukać pociągu w Koźlu. Miły Pan uświadomił
że Koźle to zabita dechami wiocha, i tu pociągów niet. Tzn. nie jeżdżą do
Koźla. Za pociągiem to trzeba jechać do miasta - do Kędzierzyna-Koźla! Bo to są
dwie odrębne miejscowości: Koźle i Kędzierzyn-Koźle, leżące na przeciwnych brzegach
Odry :) Przejeżdżam przez n-torowy przejazd kolejowy, i wewnętrzną jakby drogą
miedzy węzłem kolejowym a Zakładami kieruję się do centrum miasta. ZAKK
ogrodzone wysokim płotem, dużo drzew a instalacje daleko, więc jakichś
spektakularnych zdjęć zrobić niestety się nie da. Za małym laskiem jest już
właściwa część miasta. Bardzo zadbanego miasta, pewnie bogatego. Do tego
stopnia że nawet ścieżki rowerowe są asfaltowe i zdatne do jazdy! Podejrzewam
że to Azoty trują i w zamian dużo hajsiku łożą Kędzierzynowi. Z K.K. wojewódzką
na Gogolin. Lasy kończą się a zaczynają rozległe pola uprawne. Pośród których
majaczy potężna sylwetka (chyba) huty w Zdzieszowicach. Jest wczesne
popołudnie, a temperatura niewiele poniżej progu upału. Gdzieś tu orientuję się
że zaczyna uchodzić powietrze na tyle, i wkurwiać. Chciałem bowiem
przyoszczędzić i jednak załatałem i założyłem te rozcięte wskutek snejków na
Słowacji dętki. Będę dopompowywał co jakiś czas, zmieniać się nie chce. Centrum
Krapkowic i Gogolina omijam, przejeżdżam środkiem pomiędzy obydwoma. Do Opola
raptem 20km. A godzina młoda, ledwie 13ta. Zaliczam zatem dłuugą drzemkę na ławeczce nad brzegiem stawu. A potem aby urozmaicić sobie jazdę zjeżdżam z
wojewódzkiej w leśną drogę, odrobina MTB (a raczej „MTB”) nie zaszkodzi. Raptem
3km tego lasu a jaka odmiana. Do Opola natomiast wjeżdżam ekstremalnie szeroką
szutrówką. 15ta. Pociąg za kilka godzin, czyli trochu się pozwiedza :) Na
początek wjeżdżam w jakieś tereny kolejowe. Przeciskam się pod jakimiś wiaduktami, przez torowiska przenoszę, pewnie nie wolno tak. Kilka
spontanicznych skrętów na skrzyżowaniach później ląduję na skąpanej w cieniu
drzew ławeczce, na nadodrzańskich bulwarach. Trochę drzemiąc, trochę
przyglądając się niedzielnemu wypoczynkowi Opolan, utykam w tym miejscu na ładną
godzinę :) Jak chillout, to chillout :) W końcu zaczyna mi się tu nudzić, a
czasu ciągle mnóstwo. Jadę więc obadać gdzie tym bulwarem można zajechać.
Asfaltową alejką przejeżdżam obok urządzeń technicznych śluzy, następnie wzdłuż
terenów przemysłowych, i tym sposobem wyjeżdżam za miasto. Bulwar kończy się. A
właściwie to alejka zawraca i zakosami wspina się w górę, ponad dolinę rzeki. Zza
drzew zagajnika wyziera urwisko, a na jego dole - całkiem spory zalew. Okrążam
go, jest nawet plaża. Bardzo fajny teren rekreacyjny, w oddali na drugim brzegu
widać wystające ponad las co wyższe budowle miasta. Czas powoli, bo powoli, ale
jednak płynie, do odjazdu pociągu coraz bliżej. Główną drogą kieruję się wiec
ku dworcu. Robię jeszcze pętelkę po śródmieściu, zaliczam Rynek, i w końcu na
dworzec. Wsiadam w komfortowego (skład wagonowy, nie EZT) IC-ka, by dwie 2,5
godz. przyjemnej podróży później być już na Głównym w Krakowie. W domu po
22giej.
I tak minął ten leniwy, rowerowy dzień :) Czasem tak trzeba,
a nie tyle same Słowacje, Tatry, Węgry. Czasem trzeba lżej.
0.20 - 22.10
4,25l (w tym 1l energetyka)
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo
Przepalony wiatrem i przemrożony Słońcem
d a n e w y j a z d u
221.22 km
3.00 km teren
12:51 h
Pr.śr.:17.22 km/h
Pr.max:63.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1900 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/R1xSJaIR3N5Uwre83
Drugi w marcu weekend z w miarę rowerową pogodą postanowiłem
spożytkować na nieco krótszą, bo 200+ km trasę. Plan wyglądał tak jak na
załączonym obrazku, tj. obejmował Busko-Zdrój, Ostrowiec Św., Starachowice i
Skarżysko-Kamienną (+ew. atak na Święty Krzyż). Ale jak to z planami często
bywa nie powiódł się on w całości, bo zaliczonych zostało tylko 60% wymienionych
celów. Ostrowiec Św. musiałem odpuścić a o Łysicy nawet nie mogło być mowy…
Wymęczył mnie nie tyle dystans, co zimno i wiatr. Stąd taki tytuł – choć
słonecznie i pogodnie, to jednak kurrrewsko zimno.
Wyjechałem 20 minut po północy, i początek poleciałem
standardową jak na ten, północno-wschodni kierunek trasy drogą. Czyli New Huta
-> DW 776 na Proszowice. Tablica na wjeździe do Proszowic wyświetlała co
prawda jakieś ekstremalne -12’C ale ona była zepsuta, naprawdę było kilka
stopni na plusie czyli, póki co, znośnie. Na rynku pauza na coś w rodzaju
śniadania, a pierwsze modyfikacje w trasie na rondzie za Klimontowem. Zamiast
jak zwykle na wprost, bokami na Skalbmierz und Pińczów – tym razem w prawo, dalej
za główną drogą, na Kazimierzę Wlk. Tam standardowa fotka dziwnej wieżo-baszty.
Kawałek dalej, miedzy Kazimierzą a Wiślicą pierwsze oznaki brzasku, a potem i
świtu. Jest bardzo zimno. Jak bardzo to nie wiem, bo nie mam już licznika z
termometrem, ale na pewno trochę poniżej zera. Myślę że na zdjęciach dobrze to zimno widać. Wiślicy rzecz jasna odpuścić nie mogłem, i zamiast obwodnicą
zaliczyłem centrum tego najmniejszego w Polsce miasteczka (~500 mieszkańców. Z
grubsza tyle co w jednym 10-piętrowym bloku :D). Za miastem dość malowniczy
wschód Słońca, ocieplający jednak tylko wizualnie krajobraz, bo dalej jest
cholernie zimno. Kolejnych kilkanaście kilometrów przez zmrożone pola i jest
Busko Zdrój. Szybka fotka ciekawostki technicznej (wiertnica) i zasłużony
odpoczynek w Parku Zdrojowym. W którym wszystkie ławeczki pomalowane są biało. Biały
jest dość dziwnym kolorem, jak chodzi o malowanie ławeczek. Hmm, a może to po
to, żeby gówien ptaków nie było widać, i na Karcherze przyoszczędzić? W
Broninie upamiętniający bitwę z II wojny światowej pomnik. Kilkanaście nieco
cieplejszych kilometrów drogami niższej kategorii, gdzie urozmaiceniem są lasy,
stawy i sady owocowe (pierwszych 100km było przez pola uprawne). Najciekawsze
jednak dopiero za chwilę – Szydłów. Maleńkie miasteczko otoczone niemal
kompletnym murem obronnym! Zdecydowanie nie jest to jedna z setek mijanych po
drodze mieścin. Małe zwiedzanie – rynek, mury z innej strony, oryginalne szyldy
sklepów itp. Dalszą drogę urozmaicają coraz to większe hopki, szybkie zjazdy,
pierwsze widoki na Góry Świętokrzyskie czy takie oto śnieżne „mini-lodowce”. Po
drodze, na jednym ze wzgórz osiągam też najwyższy punkt dzisiejszej trasy – ok.
360-370 m n.p.m. Miasteczko imieniem Raków omijam obwodnicą – nie pamiętam już
dlaczego, czy jakoś minąłem zjazd, czy też nie spodobała mi się jego
niezaciekawa nazwa. Łagów z jego położonym tuż przy głównej drodze centrum
natomiast zaliczam. Z drogi widać maszt na Łysej Górze. Nie dane mi będzie jej
dzisiaj zaliczyć, już dawno ten temat odpuściłem. Zbyt bardzo wymęczyło mnie to
zimno, i nie widzi mi żadne zdobywanie szczytów dzisiaj. Dziś skupię się na
mniej wymagających celach – miastach. Ostrowiec i Starachowice. W ostatnim jednak
miejscu gdzie można podjąć decyzję, Nowej Słupi, odpuszczam i Ostrowiec. Idzie
tak wolno, że w takim tempie nie zdążę na jakiś sensowny pociąg ze Skarżyska
(jutro pon., do pracy). Na dodatek, po porannym chłodzie, i chwili ciepła,
włącza się zimny wiatr. Jeszcze jeden leśny podjazd, jeszcze jeden zjazd i
wjeżdżam do Starachowic. Do tej pory miejscowość ta kojarzyła mi się (poza
rzecz jasna wiadomymi ciężarówkami) z pewnym, obecnym również na bikestatsie
rowerowym przekozakiem. Dziś jestem tu pierwszy raz, i okazuje się że też nie
jest do zwykłe, jedno z wielu, miasto. Nietypowe jest tu ukształtowanie terenu
– całe miasto położone jest na wzgórzach, nie brakuje tu stromych, ciekawych
uliczek. Wielkopłytowe blokowiska górują nad położonym na południu zalewem i
doliną rzeki, a od północy otaczają je lasy, resztki Puszczy Świętokrzyskiej. Po
prostu – fajnie tu :) Zwiedzanie zaczynam od kolejowo – handlowych terenów, by
potem źle skręcić i zamiast do centrum wjechać w las. Nic to, przez zaśnieżone
i rozmiękłe drogi i ścieżki brnę do przodu (i do góry), by potem przez błotnisty plac budowy dotrzeć do cywilizacji. Przez wspomniane blokowiska docieram do
fabryki Stara, a raczej jej resztek. Za wiele nie widać, przynajmniej z ulicy,
którą jadę. Jakieś zrujnowane hale, puste tereny po wyburzonych halach, w tych
co się ostały salon/serwis Mana, jednym słowem nic ciekawego. Ratująca całą
sytuację ciężarówka w roli pomnika na szczęście jest, i rzecz jasna robię jej
zdjęcia. Bo co by to była za wycieczka do Starachowic bez zdjęcia choćby
jednego Stara? Jeszcze tylko fotka tego o czym wspomniałem na początku – bloków
z widokiem na rzekę i na zalew. Powoli kończę to zwiedzanie, nic w rodzaju
rynku czy czegoś podobnego nie znajduję – pewnie nie ma, bo to młoda
miejscowość. Zanim kończy się miasto nie znajduję też w zasięgu wzroku żadnego
otwartego sklepu, a picia brak. Z mapy z telefonie wynika też że zajechałem za
daleko na zachód, i muszę się cofnąć, bo ostatni most w mieście już minąłem.
Kolejny kawał dalej, a droga którą jadę niknie gdzieś w zieleni lasu. Nie chce
mi się jednak zawracać, no i postanawiam sprawdzić – a może te mapy kłamią?! Nie,
jednak nie kłamały… Stromymi, wąskimi uliczkami zjeżdżam nad rzekę i linię
kolejową. Przekraczam tory gruntową drogą, która coraz to bardziej tonie w
trawskach, by wreszcie zniknąć zupełnie w gąszczy nadrzecznych szuwarów. Ciężko
się przez to jedzie prowadzi niesie rower. W końcu przedzieranie
się przez zarośla i szukanie przejścia między starorzeczami wkurwia mnie tak że
wbijam na tory i prowadzę rower po torowisku ;) Linia chyba czynna ale przecież
pociągi nie jeżdżą co chwilę. W każdym razie żaden mnie rozjechał, czego
dowodem jest ta relacja. Prowadzę tak kawałek, potem odnajduję ścieżkę po
której wpycham rower z powrotem na jakąś boczną dróżkę. Po chwili kończy się
ona, a zaczyna błotnista co prawda, ale jednak: droga! Leśna droga, którą da
się jechać. Wreszcie docieram do asfaltu, i przez przejazd kolejowy i most
przedostaję się na drugą stronę rzeki, do krajówki. W końcu. Sporo czasu i
trochę sił straciłem na ten offroad-owy fragment. Ale najwięcej chyba straciłem
wody – pić! Nic jednak nie ma po drodze. Docieram co prawda do miasteczka
imieniem Wąchock, ale nie podejrzewałbym takiej dziury o istnienie otwartego
niedzielnym popołudniem sklepu, i niestety się nie myliłem. Po podjeździe, na
którym z odwodnienia musiałem aż sobie na chwilę odpocząć, wreszcie znajduję
otwarty sklep. Wciągam litr czegoś kolorowego, słodkiego, i co najważniejsze –
mokrego. Coś tam jem, odpoczywam, i znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy. Ale
jest już coraz ciemniej, zimniej, i w ogóle coraz nieprzyjemniej. Marzę tylko o
tym żeby dociągnąć do tego Skarżyska, wejść do śmierdzącego, ale nagrzanego
dworca. A potem do pociągu, też nagrzanego. Jeszcze z 10km zimnicy, no i jest.
Skarżysko-Kamienna. Szybkie zwiedzanie przejazdem - jakiś tam kościół, pomnik, i
na dworzec. Kupuję bilety, z kładki jeszcze tylko fotka zabytkowego parowozu, i
na peron. Do Krakowa wracam TLK. W środku ciekawostka w postaci „Przedziału
zarezerwowanego do przewozu rowerów”. Tzn. to był taki zwykły przedział ;) To
fajnie że troszczą się o rowerzystów, i gdy brak dedykowanego przedziału/wagonu
robią takie coś. Ale kiedyś, raz próbowałem wcisnąć tam rower, dużego 29era.
Dać się da, ale wymaga to niezłej ekwilibrystyki. Tym razem poprzestałem więc
na standardowym postawieniu go w ostatnim przedsionku, tym bardziej że
frekwencja była nieduża. Na Głównym po 23ciej, w domu przed północą.
Choć nie zrealizowałem wszystkich zamierzonych celów, a z
nowości to tylko Starachowice zaliczyłem, trasy nie można uznać za nieudaną.
Uważam że 200km w takich wczesnowiosennych, marcowych warunkach nie jest
powodem do wstydu. Nadchodzi kwiecień, więc może być tylko lepiej :)
0.20 - 23.45
2,58l (w tym tylko 1l energetyka, jest coraz lepiej!)
4 bułki z szynka, 3 banany, 3 mini pizze, 7days, duże delicje, takież chipsy i trochę wafelków kakaowych
nowe gminy: 7
Świętokrzyskie: 7
Szydłów
Raków
Łagów
Pawłów
Starachowice
Wąchock
Skarżysko Kościelne
Kategoria Zimowo, Powrót pociągiem, > km 200-249, ^ UP 1500-1999m
Rzeszów
d a n e w y j a z d u
207.37 km
2.00 km teren
12:25 h
Pr.śr.:16.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Na sobotę zapowiadali ładną pogodę, zwłaszcza na południowym
wschodzie (+14 nawet miało tam być). Kierunek trasy nasunął się więc sam:
Tarnów, Rzeszów a może i Przemyśl.
Wyjazd standardowo o północy. Jest dość ciepło, w Wieliczce
musiałem się przebrać (wziąłem 3 kurtki: cienką, grubą i przeciwdeszczową, z
których wykorzystałem tylko tą pierwszą). Przy okazji uwieczniłem wreszcie za
zdjęciu ciekawostkę, która stoi tam od lat: znak z oznaczeniami starej
„czwórki”. Ów droga (dziś 94ka) zaprowadzi mnie do Rzeszowa. Kilka stopni na
plusie, jazda lekko pagórkowatą, pustą o tej porze dnia nocy krajówką mija więc
bardzo przyjemnie. Lada moment jestem w Bochni a chwilę potem w Brzesku. Na
rynku ciekawostka przyrodnicza: drzewka z żywo zielonymi liści pod koniec
listopada?! Na pewno nie jest to rodzimy gatunek. W Wojniczu ciemno, cicho, pusto i
głucho. W Tarnowie podobnie, na sennym rynku poza mną nie ma chyba nikogo, nie
to co w Krakowie, ten żyje non stop. Chwilę odpocząłem, coś tam zjadłem i na
wylocie z miasta wita mnie wschód Słońca. Po drodze robię zdjęcia co
ciekawszych obiektów typu: malutka huta szkła, skład opon czy całkiem spory silniczek. Listopadowy ranek jest słoneczny i pogodny. Bardzo przyjemne jak na
późną jesień warunki nieco psuje silny i zimny południowy wiatr, który włącza
się kawałek za Tarnowem. W połączeniu z brakiem sensownych połączeń kolejowych
(pociąg o 4.30…) stawia on pod znakiem zapytania plany dotarcia do Przemyśla.
Pewnie skończy się na Rzeszowie, myślę sobie (nie myliłem się). Póki co jadę
jednak dalej i zwiedzam przejazdem centra (ryneczki, placyki itp.) wszystkich
mijanych miasteczek. Pilzno, Dębica, Ropczyce, Sędziszów Małopolski. Cztery
dokładnie są między Tarnowem a Rzeszowem. W dwóch z nich (nie pamiętam już w
których) małe zakupy a między trzecim a czwartym rzecz nieco ciekawsza:
(czynny) odwiert ropy naftowej. Dłuższą chwilę wgapiam się w tą hipnotyzującą
pracę pompy ;) Po czym robię jeszcze małą sesję zdjęciową z wielką radziecką maszyną nieznanego mi przeznaczenia (wyciągarką czegoś tam pewnie). Ruszam
dalej, im bardziej na wschód tym mocniej wieje. Co silniejsze podmuchy wiatru
zaburzają mój tor jazdy znosząc mnie nieco ku osi jezdni, trzeba uważać. Im
dalej tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że dziś skończymy na Rzeszowie.
Na przydrożnych przystankach przyglądam się różnym ciekawostkom (pisałem już
kiedyś, że bardzo ciekawe rzeczy można tam znaleźć). Tym razem zainteresował
mnie ten napis. Do Rzeszowa docieram chwilę przed 14tą. Za wcześnie by od razu
wracać (o Przemyślu już dawno nie myślę). Odszukuję interesujący mnie pociąg: 17.50,
ostatni Regio do Krakowa, potem już tylko IC. Mam więc niemal 4 godziny na
zwiedzanie miasta. Zwiedzam więc.
Pomijając rzecz tak oczywistą jak Wielka Cipa (być w Rzeszowie i zobaczyć Wielkiej Cipy to nie być w Rzeszowie) zaliczam też rynek. Potem ładnymi bulwarami Wisłoku (po drodze gejowska kładka)
docieram na północny skraj centrum Rzeszowa. Gdy się kończą przejeżdżam na
drugą stronę rzeki i skręcam w uliczkę która okazuje się być ślepa. Jest za to
ścieżka. Początkowo prowadzi ona przez jakiś sad (?). W każdym razie drzewa
rosną w równiutkich rzędach. Potem jakieś chaszcze, klimatyczna kładka nad
Wisłokiem, między rurami magistrali CO. Torowiska kolejowe, działki,
rozmoknięte drogi (a rower świeżo wymyty :D) itp. itd. Wreszcie wydostaję się z
tego bagna i wyglądającym na nowo wybudowanym, okazałym mostem na powstającej
północnej obwodnicy miasta przedostaję się na zachodnią jego stronę. Potem
znowu po bulwarach (robi się ciemno), w te i we wte. Na północ leciało się
pięknie, na południe wiatr mocno hamował. Potem tu i tam, tam i tu, i na dworzec. Zapiekanka, bilety i do domu. Podróż pociągiem minęła bardzo przyjemnie. Nie mogła inaczej bo jechałem jednym z najwygodniejszych pojazdów
szynowych – starym dobrym „kiblem”. Te nowoczesne Pesy, Sresy i inne Impulsy do
pięt mu nie dorastają. Jedyna wada to brak wifi/gniazdek ale chyba nie po to
jeździ się pociągami żeby na fejsie siedzieć (którego i tak nie używam). W
Krakowie mała dokrętka i akurat gdy zaczyna padać dojeżdżam do domu, koło
22giej.
Udana wycieczka, jak na koniec listopada pogoda jak i
dystans zupełnie ok. Lajtowe zwiedzanie Rzeszowa było zdecydowanie lepszym
pomysłem niż orka pod wiatr do Przemyśla i czekanie w nocy kilka godzin na
pociąg. Czasem trzeba wiedzieć kiedy odpuścić (miewam z tym problemy ;) ). Rzeszów wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie, nie taki skansen jak Kraków. Pomimo że miasto zupełnie innej wielkości to jakoś tak z rozmachem bardziej.
Opis krótki bo i trasa nie za długa. Bliźniaczo podobna do
tej sprzed roku, też z końca listopada
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/eDaDSCRLBBwVqSyy2
00.30 - 21.55
2,7l
4 bułki z pasztetem, 4 banany, 1 zapiekanka, 0,5kg wafelków, duże delicje, 1 x 7days, paczka słonych ciasteczek
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo
Prędkość była zbyt szybka
d a n e w y j a z d u
230.00 km
20.00 km teren
14:00 h
Pr.śr.:16.43 km/h
Pr.max:60.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Jakkolwiek aktualny sezon jest rekordowy pod względem długich szosowych tras tak jeśli chodzi o jakieś terenowe wyrypy jest bardzo marnie. Początek sierpnia a ja w Górach byłem raptem raz – liznąłem tylko nieco Sądeckiego. Postanowiłem to zmienić i wybrałem się w Gorce. Dokładniej to coś takiego jak rok temu chciałem przejechać.
Wyjazd standardowo, chwilę po północy. Pierwsze metry przejechane na nowych oponach (Schwalbe Tough Tom 2,25) ujawniają brutalną prawdę – opory na asfalcie są kosmiczne ;) No ale nie może być inaczej, to już prawdziwie terenowe gumy, bieżnik ze starego Nobby Nica mówi wszystko. Poza niecodziennie dużym oporem na korbie niezwykła jest też temperatura: 25’C w środku nocy :O No po prostu gorąco jest. Toczę się więc powoli, standardowo wylotówką na Wieliczkę. Tam przerwa na łyk energetyka i dalej , wojewódzką na Gdów. Hmm wspominałem już jest bardzo gorąco? Gdów to kolejny standardowy przystanek na trasie. Do Krościenka jadę najkrótszą drogą a ta jest jedna – pora na odcinek zadupiastymi zadupiami przez Stare & Nowe Rybie. Serpentyny, kilku-nasto nawet czasem % podjazdy, ciemne lasy czyli same fajne rzeczy :) Na dokładkę nie mniej fajny zjazd do Limanowej. W mieście ciągle jeszcze ciemno. Skręcam w drogę na Kamienicę i przede mną długi podjazd na przeł. Ostrą-Cichoń. Taki gorąc, że zdejmuję kask, nieczęsto mi się to zdarza. Zaczyna się przejaśniać. Ileś tam serpentyn i litrów potu dalej jest wreszcie szczyt. Pora na zasłużony zjazd do Kamienicy. Wreszcie nieco chłodniej, może nawet delikatnie zimno przez chwilę było (zjeżdża się w dolinę rzeki, Kamienica to nie tylko wieś ale i rzeka o takiej samej nazwie). Z Kamienicy na Zabrzeż, z Zabrzeża na Krościenko. Ciągle delikatnie w dół. Przyjemny odcinek wzdłuż Dunajca i w Krościenku melduję się ok. godz. 7mej. Na liczniku natomiast koło setki. Śniadanie (zjadam najcięższe rzeczy tj. banany), przygotowanie roweru do górskiej wędrówki (plecak na plecy, upuszczanie powietrza z opon, demontaż lampek itp.), jakieś zakupy (2l wody), odpoczynek i godzinka zeszła. Tak że na szlak wjeżdżam ok. godz. 8mej. Szlak, jak to w Gorcach, bardzo przyjemny. Niemal wszystko do podjechania a na tych gumach to już w ogóle. Jeśli tylko wystarczy płuc to wszystko można na nich wciągnąć. Okoliczności przyrody również bardzo ładne, mnóstwo różowych (nie wiem jak się nazywających) kwiatków. Mijam bazę namiotową i na szczycie, pod wieżą melduję się chwilę przed 11tą. Sporo turystów, ktoś tam robi mi tytułową fotkę, jem mocno poobijanego (prawie jak ja za chwilę, ale nie uprzedzajmy faktów ;) ) banana. I ruszam w dół a właściwie to sprowadzam bo z tej strony szczytu jest najstromszy fragment szlaku. Spotykam tam starszego Pana (również z Krakowa) który zbiera jagody i wszędzie chodzi z małym drewnianym stołeczkiem (żeby było na czym usiąść). Dalszy odcinek szlaku to płynna i szybka jazda. Co te opony potrafią! Jakbym na zupełnie inny rower wsiadł. I tak sobie lecę, raz szybciej, raz wolniej, po kamieniach, korzeniach a także zupełnie gładkich odcinkach szlaku. Na tych ostatnich to już w ogóle popuszczam wodze fantazji. I tak sobie lecę, może ze 30, może i 40 po gładkim (jak na górski szlak) odcinku. W którymś momencie zaczynam lecieć dosłownie, ponad kierownicą, jakieś 3m w przód. O kurwa jakie to było uderzenie. Chyba najpotężniejsze w mojej rowerowej karierze. Pierwsze co zawsze robię po glebie to wstaję i czym prędzej wsiadam na rower. Żeby nikt nie widział i wstydu nie było ;) Wyglądało to mniej więcej tak. I tak przejechałem w tym szoku ładny kawałek, ze 3km. W międzyczasie kilka razy oceniam straty, W rowerze niby tylko obrócony róg ale wiem że kiera i tak do wymiany, tyle gleb co ona przeszła to już trzeba. Ze mną z kolei tak: twarz cała, dosłownie na czubku nosa odrobinka ziemi, musnąłem nim glebę. Boli brzuch a dokładnie nadbrzusze, które jest nieco zaczerwienione. Żebra po prawej a raczej miejsca ich łączenia też bolą. Do tego obtarte wszystkie kończyny, najbardziej boli lewa ręka. W połowie przedramienia jakaś gula wyskoczyła, bałem się czy nie złamana ale raczej nie bo działa normalnie. Na niej też najwięcej otarć. Dłonie całe, uratowały je rękawiczki. Koszulka cała ujebana ziemią, przebieram na drugą stronę żeby jako tako wyglądać. Nie muszę chyba dodawać że odechciało mi się dalszej jazdy MTB. Dojechałem w tym szoku pod Kotelnicę gdzie stwierdziłem że nie mam GPSa... Tzn. został na szlaku, ciekawe w jakim stanie. Chcąc nie chcąc zawracam (na tej podstawie wiem ile przejechałem w poglebowym szoku) i nadkładam ~6km. W końcu go mam. Leży na środku szlaku, ekranikiem do dołu... Oczywiście rezjebany (ekranik), ledwie widać 1/6 obrazu. Zakładam, z nadzieją że przynajmniej śladu z trasy nie stracę. Wracam z powrotem pod Kotelnicę, gdzie spotykam piechura. Wygląda na mocno odwodnionego. Pyta czy jest jakieś źródełko przed Lubaniem (przed bazą). Raczej nie ma. Ale ja mam 1,5l mineralnej która nie będzie mi już potrzebna. Odlewam mu połowę do bidonu, chwilę gadamy i każdy rusza w swoją stronę. W moim przypadku w stronę cywilizacji, do Huby zjeżdżam (taka wioska). Szybko zaczyna się asfalt a ja szybko jestem na wojewódzkiej. Myślę że można by coś do dezynfekcji kupić. Ale wszystko pozamykane, jeden sklep otwarty, ale tam nie mają takich rzeczy. Dowlokłem się te kilkanaście km do New Targu, tam kupiłem spirytus i jakieś plastry (żeby Słońce nie świeciło na otarcia, bo upał był). Ale teraz, 2 godziny po glebie to już pewnie potrzebna ta dezynfekcja jak umarłemu kadzidło ;) (Nie pomyślałem a równie dobrze mogłem kupić setkę wódki, na pewno mieli tego typu towar we wcześniejszym sklepie ;) ). W sumie to już coraz mniej wszystko bolało (poza lewą ręką, ta bolała na każdej dziurze, nierówności asfaltu). Pomyślałem więc że jakoś dotoczę się do domu, oczywiście najkrótszą drogą. I tak też zrobiłem, w N. Targu i Rabce lody sobie zjadłem i w ogóle sporo odpoczywałem po drodze. Zachód Słońca między Mszaną a Kasiną. Pamiętam że przed Dobczycami zimno było, a ja żadnych dodatkowych ubrań nie miałem. W domu chwilę po północy.
No i to tyle. Trzecie OTB w karierze, w ogóle zdecydowanie jedna z najgroźniejszych gleb. Szczęście w nieszczęściu takie że szlak na tym odcinku był twardą, ubitą ale jednak niemal idealnie gładką ziemią. To raz. A dwa że siła uderzenia rozłożyła się równomiernie między klatkę piersiową, brzuch i wszystkie kończyny, natomiast nie uderzyłem twarzą. Bo jeśli były by tam kamienie/korzenie i/lub przywaliłbym nosem to z tego Lubania zjechałbym Land Roverem GOPRowców a nie na rowerze... Natomiast sama przyczyna tej gleby ciągle jest dla mnie zagadką. Wiadomo że jechałem szybko ale rowery, tak same z siebie się nie obracają wokół osi przedniego koła. Był tam jakiś kamyk ale wg. mnie za mały aby zatrzymać rozpędzonego 29era. Hmmm...
Kierownica wymieniona (faktycznie miała małe "nadpęknięcie"), GPS służy dalej, choć teraz tylko jako rejestrator śladu (logger) - ekranik mu do tego niepotrzebny ;)
Reszta zdjęć: https://goo.gl/photos/UMSypZRzogLbQ92f8
Zaliczone szczyty:
Przeł. Ostra-Cichoń 812
Marszałek 828
Jaworzyna 1050
Średni Groń 1225
Lubań 1211
Runek 1005
Runek Hubieński 997
Kotelnica 946
Obidowa 865
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502
WYSOK MAX: 1211
0.15 - 0.20
7,75l
5 bananów, 2 bułki z czymśtam, 2 paczki delicji, 2 x lody, pierniczki, czekolada
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 200-249, Nieudane wypady, Terenowo
Radziejowa & Jaworzyna
d a n e w y j a z d u
202.00 km
33.00 km teren
11:43 h
Pr.śr.:17.24 km/h
Pr.max:57.50 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3350 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Pierwszy terenowy (powiedzmy, bo tego "terenu" to tam mało co było) trip w sezonie AD 2017. W planach była Przehyba, Radziejowa, Eliaszówka i pasmo Jaworzyny Krynickiej. Pokrzyżowała je jednak niepewna pogoda... Wskutek czego wyszedł taki zapoznawczy tylko, malutki rekonesans żeby zobaczyć czy w ogóle są chęci do jazdy MTB w tym sezonie.
Wystartowałem z niewielkim poślizgiem, 15 minut po północy. Na pierwszy ogień ma iść Przehyba (asfaltem) więc droga (najkrótsza) jest tylko jedna: Gdów, Stare und Nowe Rybie, Limanowa i dalej bokami na Gołkowice. W Wieliczce standardowa pauza i lecimy wojewódzką. "Lecimy" to właściwe określenie bo tym sezonie latam a nie jeżdżę, taka jest forma ;) A jak przy lataniu bywa jest trochę chłodno, poniżej 10 stopni w nocy dziś spadnie. Tak że kurtka / czapka niezbędne, długie spodnie / rękawiczki niekoniecznie. Ani się obejrzałem i jest Gdów. Tu też coś w rodzaju przerwy. Most na Rabie, podjazd / zjazd, w Zagórzanach skręcam w boczną drogę. Bardzo fajny ciemny odcinek przez las, dziś wyjątkowo ciemny bo zachmurzenie duże - księżyc od czasu do czasu tylko nieśmiało wyłania się zza chmur. Grabie City, Tarnawa Town i rozpoczynam uphill na Monte Stare Rybie. Pod kościołem, w ciemnościach rozświetlanych figurą Maryi jak zwykle chwila zadumy nad sensem istnienia, kolejna (nieudana) próba rozwiązania zagadki czy błyskające na horyzoncie czerwone światełka to Chorągwica czy Łęg, i pora na zjazd. Chwila moment i jest Limanowa, zaraz zacznie świtać. Trochę pokropiło ale przestało. Pogoda taka trochę niepewna się dziś szykuje. Zimny start, rozgrzewający podjazd krajówką i w prawo na Gołkowice. Przyszowa, Owieczka, Naszacowice, znajome okolice. Jeszcze tylko 4 ronda i już jestem na drodze na Przehybę. Po krótkim odpoczynku na przystanku rozpoczynam uphill. Jakieś 850m w pionie. Kilka lat temu ten podjazd wydawał mi się ścianą płaczu, dziś to po prostu długi podjazd :) Z przyjemnością mijam więc kolejne serpentyny, kolejne tablice z informacjami o Beskidzkiej przyrodzie i nigdzie się nie spiesząc wtaczam się na szczyt. Prześwitujący przez drzewa wielki maszt nadajnika ukazuje się mym oczom chwilę po godzinie 8mej. Na podjeździe minąłem jeden samochód (właśnie z TV) i... chyba tyle. Na szczycie to co innego, tu już turystów kilku spotkałem, w tym 1 rowerzystę. Trochę zeszło na zdjęcia, jedzenie, przygotowanie roweru do górskiej wędrówki i koło 9 startuję na Radziejową. Bardzo przyjemny odcinek czerwonego szlaku dziś jest nieco mniej przyjemny - za sprawą ogromnych czasami błotnistych rozlewisk (na zdjęciu), których nie sposób przejechać. Jest dość chłodno, ledwie kilkanaście stopni, i to tak bliżej 10 niż 15. Nieśpiesznym tempem wdrapuję się na Radziejową a jest po 10tej. Tu też spotykam kilku turystów. Na wieżę wychodzić mi się nie chce (no dobra tak naprawdę boję się że mi ktoś rower buchnie :D), coś tam tylko odpocząłem i pora na zjazd. Czyli w tył zwrot, bo z drugiej strony z Radziejowej zjazd chyba tylko na DH-owców. Zjeżdżam do rozstaju szlaków, odbijam w czerwony narciarski, który omija szczyt trawersując go. Daleko nie ujechałem a tu zaczyna kropić, po chwili padać a w końcu lać. Na szczęście wziąłem ubranie przeciwdeszczowe (a zastanawiałem się czy brać). Gdy spadło odrobinę gradu (malutkiego co prawda, z 5mm średnicy) nieźle się przestraszyłem. Najbliższy kawałek dachu (wieża) na Radziejowej. Z tym że trochę pod górkę. Postanowiłem zlecieć więc na przełęcz Żłobki a potem szutrówką (niebieski rowerowy) do Rytra. I tak też zrobiłem. Trochę się natomiast wkurzyłem bo w połowie zjazdu przestało padać i wyszło Słońce... A w planach była Eliaszówka. Nic to jednak, pora na Pasmo Jaworzyny. Może trochę krótszą jednak drogą tj. zamiast z Rytra wjadę na nie z Piwnicznej. W mieście dłuższa pauza, w trakcie której ociepliło się i te 20 stopni wreszcie jest. Szukam bocznej drogi Łomnicę-Zdrój. Jakimś cudem jednak ją przeleciałem i ani się obejrzałem i jestem w Wierchomli... Nieważne, i tak z bardzo ambitnych dzisiejszych planów nici. Dziś będzie lajtowo: bacówka nad Wierchomlą, Jaworzyna i powrót pewnie pociągiem skądśtam. Coś tam zaczęło nieśmiało kropić ale przestało. Docieram asfaltem do rozstaju dróg i skręcam w zielony rowerowy. Okazuje się on gładką, trawersującą zbocze szutrówką przez równie zielony las, pozwalającą sprawnie nabierać wysokości. Całkiem ciepło się już zrobiło. W końcu jest "schronisko". W cudzysłowie bo schronisko górskie z obstawionym samochodami parkingiem to tak trochę słabo IMO... Mniejsza jednak o to, nikt nie każe mi tu przecież siedzieć. Co niniejszym czynię i ruszam dalej niebieskim/zielonym szlakiem. To już nie szutrówka a szlak, z tym że jak na Beskidzkie standardy to bardzo łatwy, niemal 100% w siodle (pomijając kilka mega bagienek na drodze). A jak lajtowo to lajtowo, nigdzie mi się nie spieszy, toczę się powolutku co chwila bawiąc się samowyzwalaczem w aparacie i robiąc coraz to fajniejsze fotki. Na Jaworzynę wtaczam się przed 17tą. Na górę można dostać się kolejką, więc to taka "Gubałówka", tyle że w mniejszej skali. Rozwrzeszczane kolonie, turyści w klapkach itp itd. Za długo więc tam nie zabawiłem tylko zbieram się w dół. Jakąś szeroką, leśną, drogą ale bez oznaczeń szlaku. Niezbyt trudna co pozwala osiągać na niej naprawdę duże prędkości ;) Raz dwa i jest Krynica. Chwila relaksu na reprezentacyjnym deptaku. Koniec "terenu", dorzucam więc też trochę powietrza do opon. Uphill na przeł. Krzyżówka, szzyyybki zjazd do Grybowa. Przed miastem umyłem jeszcze rower w rzece, coby mnie z pociągu nie wyprosili ;) Jakieś tam zakupy no i na dworzec. Tyle by było na dziś. W domu o 23.30.
Udana wycieczka, choć czuć pewien niedosyt. Trzeba będzie sobie odbić następnym razem ;)
Aha no i okazało się ze chęci do jazdy MTB jak najbardziej SĄ. Tyle że jestem w rozterce: pojeździł by co po Górach ale z drugiej strony obecna forma pozwala realnie myśleć o różnych rekordowych szosowych dystansach...
Zdobyte szczyty:
Przehyba 1175
Mała Przehyba 1155
Wielka Przehyba 1191
Złomisty Wierch 1224
Bukowiniki 1209
Przeł. Długa 1161
Mała Radziejowa 1207 x2
Radziejowa 1266
Przeł. Żłobki 1104
Runek 1080
Czubakowska 1082
Jaworzyna Krynicka 1114
Przeł. Krzyżówka 745
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/kQ1ac4l6dicU5h2k1
NACHY SREDN: 5%
NACHY MAX: 16%
WYSOK MAX: 1226
0.15 - 23.30
4l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 paczki delicji, 2 czekolady, paczka biszkoptów
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 200-249, Korona Gór Polski, Powrót pociągiem, Terenowo