Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

> km 350-399

Dystans całkowity:7417.79 km (w terenie 2.50 km; 0.03%)
Czas w ruchu:155:42
Średnia prędkość:18.93 km/h
Maksymalna prędkość:73.00 km/h
Suma podjazdów:36507 m
Liczba aktywności:20
Średnio na aktywność:370.89 km i 19h 27m
Więcej statystyk

Budapeszcik :)

d a n e w y j a z d u 383.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 8 sierpnia 2025 | dodano: 11.08.2025



https://photos.app.goo.gl/QuY41AL3LbDEw9WL8

https://connect.garmin.com/modern/activity/20011298720
https://connect.garmin.com/modern/activity/20011343407

Tak więc wielkimi krokami nadchodził ten dzień. Dzień w którym miało wrócić lato po lipcowych zimnicach i słotach. Wg prognoz piątek 8 sierpnia (zgodziło się). Na ten dzień zaplanowaną miałem wycieczkę rowerową na Węgry. Budapeszt i/lub Balaton. Niestety w środę 6 sierpnia obudziłem się z zatkaną prawą dziurką nosa/uchem oraz bólem gardła. O_o. No nieźle się zdziwiłem. Nie wiedziałem że da się złapać jakąś infekcję w środku lata ale jednak tak. Da się. Przy czym nie była to raczej mimo wszystko wina chłodu a musiałem złapać jakiegoś syfa, w trakcie pracy kuriera. Gdzie każdego dnia naciskam dziesiątki klamek + dziesiątki guzików na domofonach taka sytuacja jest możliwa. Może covid? Najnowszy, najmodniejszy wariant do Nimbus. Wycieczka zaplanowana na piątek i nie chcę ruszać tego terminu, gdyż chcę zobaczyć rozświetlony w nocy Parlament, a ten już wiem że nie świeci w nocy poprzedzające dni powszednie. A za tydzień to lato może się skończyć i znowu być 15 stopni. Do czwartku nie polepszyło się a raczej pogorszyło, katar przeszedł do lewej dziurki. Jechać? Nie jechać? W czw. wieczór kupuję bilet PKP do Piwnicznej. Miało być do Nw. Targu ale „brak miejsc na rowery”… Może to i lepiej. Nowy cel to Budapeszt krótszą drogą, ok. 320km. Balaton skreślam z listy, z taką formą nie da rady. Jechać czy nie? Oto jest pytanie. Zadaję je sobie jeszcze w piątek rano. Może zwrócić bilet, i pojechać jednodniową przejażdżkę po Wale Wiślanym?

Jednak ryzykuję. Jadę na ten pociąg. Będę zdrowiał po drodze :D Biorę zapas Paracetamolu, Cholinexu i spray do nosa. W najgorszym razie albo zrobię jakąś zastępczą pętelkę po SK lub podwiozę się kawałek pociągiem do tego Budapesztu. Przyśpieszonym Regio dojeżdżam do Muszyny o 11tej. Stąd boczną, pozarywaną przez rzekę drogą przekraczam  Słowacką granicę. I tu obieram główną szosę no 68. Dawno tą drogą nie jechałem ale jedno przypominam sobie dobrze. Będzie zaraz podjeździk, oj będzie ;) Na przełęczy  Vabec melduję się zmęczony, czyli już wiem że lekko nie będzie. Infekcja ma niestety pewien wpływ na formę. Póki co staram się tym jednak nie przejmować. Z miejsca tego rozpościera się ciekawy widok na Tatry (Wysokie). Widać tu mianowicie wschodnią końcówkę tego pasma. Szary potężny masyw zjeżdża tu stromo w dół, i kończy się w polach i lasach. Zdjęcie wyszło  słabe. Z przełęczy zlatuję do Lubowli, i rozstaju dróg 68/77. I obieram tą drugą, na Poprad. Gorąc narasta, ale na razie nie ma żadnych większych podjazdów więc jako tako się kulam. Widok na potężny masyw Tatr, od wschodniego profilu, towarzyszył mi będzie długo. Tu fotki wyszły  lepiej :) Przez Kieżmark docieram do największego miasta w tej okolicy – Popradu. Jest 16ta, i tym razem nie zapominam zrobić zakupów w Lidlu - zapasów na noc na słowackie bezludzia. Jakieś tam małe zwiedzanko, festyn w  centrum i wylatuję główną szosą na południe. Zaraz będę w znanej mi, niesamowitej miejscówce. Podjazd za miastem z którego rozpościera się fenomenalna  panorama Tatr z zachodu na wschód. Przesłonięta częściowo przez blokowiska Popradu, które są na pierwszym planie. Przypomina się też że niestety zaczyna się mocno górski odcinek przez Niżne Tatry. (To „niestety” dotyczy tylko dzisiejszych okoliczności, gdyż jestem osłabiony. Ogólnie bardzo lubię podjazdy). Póki co droga tonie w chłodzie leśnej  doliny, no a potem zaczyna się mozolna wspinaczką na ponad 1000m n.p.m. Co kawałek spadam z roweru żeby dychnąć. Masakra. Pewnym pocieszeniem jest nowy gładziutki asfalt na szosie. Prace budowlane jeszcze tak właściwie trwają – Panowie malują najciaśniejsze zakręty na zjeździe na  czerwono. No i jest jakaś tam przełęcz, nawet nie chce mi się sprawdzać jaka. Wyłania się też ogromna góra z nadajnikiem na szczycie. Jej sprawdzać nie muszę, znam ją dobrze ;) To  Kralova Hola (1934m n.p.m.) Byłem na niej na rowerze w 2017 roku, i jest to mój nie pobity rekord wysokości :) Bo wyżej się prostu nie da w tej części Europy. Wyżej to w Alpy trzeba. Na zjeździe cieszy mnie głównie gładki asfalt, bo chłód już nie. Żeby się bardziej nie załatwić. Krzyżówka, jeszcze jeden mały podjazd… i zjazd do Telgartu. Jest tu bardzo ciekawy wiadukt kolejowy. Na  fotce mało co widać bo już nadchodzi noc. Jeszcze tylko rzut oka na Kralovą –  maszt na szczycie już świeci czerwonym światłem. Trochę poniżej widać światło białe – jakiś śmiałek zapewne zdobywa tą górę nocą! Pieszo lub na rowerze. Zjazd jest ciekawy. Na zmianę atakuję mnie raz zimne, a raz rozgrzane powietrze. Tak działają inwersje w górach. Gdy wyrasta kolejny znak „ podjazd 12%” mam już dość. Nie żeby tam te 12% gdzieś było, bo pewnie jest 8, max 10%. Ale jestem prostu chory i słaby!!! Zjeżdżam do Tisovca, i to już koniec podjazów w tej trasie. Jeszcze tylko pagórki przed Budapesztem mnie czekają. Wreszcie jadę z przyjemnością. Księżyc nawala tak że można by bez lampki ciąć te ciemne Słowackie bezludzia :) Jest magicznie. Z większych miejscowości mijam Hnustę, a z ciekawostek wszędzie te cholerne pomniki i tablice pamiątkowe z czerwoną gwiazdą. Przy jednym nawet  radziecki towarzysz sobie stoi... No wypadałoby by coś z tym wreszcie zrobić. Ale chyba na Słowacji nikt nie ma do tego jaj. Docieram do Rymawskiej Soboty. O bliskości do Węgierskiej granicy informują mnie dwie wersje nazw miejscowości na tablicach, po słowacku i węgiersku. Robię mały skok w bok aby zwiedzić Sobotę. Jakiś tam rynek, kościół, wszyscy śpią, cisza, nic ciekawego, standard. Na przedmieściach drzemię na przystanku aby oszukać organizm i zwalczyć senność. A w międzyczasie zaczyna się  przejaśniać, noc w sierpniu ciągle krótka. Noc zaczynała się w wysokich górach, i iglastych lasach, pomiędzy 2000m szczytami Niżnych Tatr. A kończy się w ciepłych równinach południowej Słowacji, wśród akacjowych lasów i słonecznikowych pól po horyzont. Taka jest właśnie ciekawa zmiana stref klimatycznych w tym niewielkim kraju, na bardzo niewielkim dystansie. Dociągam do  Łuczeńca. To ostatnie większe miasto przed Węgrami. Wypada być kupić wreszcie coś ciepłego do jedzenia, lub minimum suchy prowiant kupić. Ale jakoś przeleciało mi się miasto, i nic nie kupiłem. Został mi raptem litr wody z zapasów. Trzycyfrową szosą docieram do miejscowości Raros, w której przekroczę węgierską granicę. Pierwszy raz w tym miejscu. Ładny zabytkowy  mostek graniczny, nad rzeką Ipel/Ipola (SK/HU). Węgry witam po godzinie 9tej. Kilka km ciągnę wzdłuż tej granicznej rzeki. No i zaczyna się ta cholerna, rozpalona węgierska patelnia :D Żar z nieba, akacjowe gaje, spalona na wiór trawa, pola cholernych słoneczników. Węgierskie miasteczka, choć widać że również nie za bogate, to bardziej zadbane od Słowackich dziur. Bardzo spodobała mi się obsadzona potężnymi,  ciemnoczerwonymi kwiatami droga w jednym z nich. W większej miejscowości, Szecseny, dopadam wreszcie Szuper Diskont (supermarket) gdzie robię zakupy. Głównie słodki prowiant, ale dobre i to. Przy okazji łapię kapcia na tyle (szkiełko). Szukam kawałka cienia, rozbebeszam rower z sakw żeby dętkę zmienić. Przy okazji  rozdupca się też pompka – pęka plastikowy pierścień wokół otworu do pompowania… Jakoś zaciskam to paluchem i dobijam ile da radę. A da radę nie za wiela, na oko ze 3 bary… Wypadało by mieć z 5 atm. Na razie jadę na takim niskim ciśnieniu, i uważam na dziury, żeby snejka nie zaliczyć, bo tą pompką to sobie już nie popompuję. Wypatruję stacji z kompresorem. Do Budapesztu realnie jakaś stówa z hakiem. Myślę życzeniowo, i wmawiam sobie że do granic miasta to będzie raptem 90. A może tylllllko 85????!! Trzeba jakoś podnosić sobie morale. Zalegam w cieniu akacji. Wbijam sobie wielki akacjowy kolec w dłoń. Rower z lasu WYNOSZE a nie wyprowadzam bo JAK SE WBIJE TAKI KOLEC W OPONE TO SE DENTKI JUŻ NIE NAPOMPUJE!!! W mieście o długiej i dziwnej nazwie dopadam wreszcie OMVkę (stację benz.) Coś tam kupuję do picia, żeby nie było że za darmo wszystko chcę. Dwoma kliknięciami  pistoletu dobijam ciśnienie w tylnym kole do pożądanych 5 atmosfer :) Co za ulga, przynajmniej sprzęt jest ok :) Męczę dalej te kilometry po rozpalonej węgierskiej patelni. Od cienia do cienia. Dojeżdżam do znanego mi ronda, gdzie droga nr 22 łączy się z drogą nr 2 na Budapeszt. Dobrze znane mi miejsce, z tym że zawsze docieram tu od innej strony. Oznacza to że do Budapesztu ostatnia już prosta. Tablica przy drodze pokazuje że  65km… A ja dalej oszukuję sam siebie, i myślę sobie że 40, może 45 ;) Znam tą drogę dobrze, to nią najczęściej wjeżdżałem do Budapesztu. Trzeba się przebić przez kilka wzgórz. Choć niewysokie to jednak dają w kość, gdyż nie dysponuję swoją pełną mocą. W końcu jest wymarzony, upragniony zjazd w dolinę Dunaju, do Vac. Widoki z niego są przednie, zwłaszcza wielka fabryka na tle panoramy miasta, ale szkoda stawać na fotki. Nakręciłem za to bardzo trzęsący się  filmik (kamera na kierownicy + chropowaty asfalt). W końcu jest  Vac. A to oznacza koniec męczarni (przynajmniej w teorii). W miasteczku tym zaczyna się trasa rowerowa do Budapesztu. „Trasa” to dobre określenie, nie żadna tam „ścieżka”. Jest perfekcyjnie oznaczona. I albo wiedzie gładką asfaltową alejką, albo kluczy bocznymi uliczkami miasteczek (gdzie zaznaczone jest na asfalcie lub tabliczkami gdzie trzeba skręcić). I pomyśleć że pierwszy raz, zanim ją odkryłem, ciągnąłem do Budapesztu równolegle idącą szosą nr 2, razem ze stadami tirów, w pełnym Słońcu ;) A tu asfaltowa alejka wiedzie w chłodku, brzegiem Dunaju, pośród zarośli i ogromnych platanowo/topolowych  lasów. Co do drzew to chyba niedawno przeszedł brzegiem Dunaju jakiś huragan. Wielka ilość ogromnych topoli połamana jak zapałki, i właśnie trwa wycinka i wywózka drewna. Platany i np. dęby okazały się odporniejsze, przeżyły kataklizm w lepszym stanie niż  pogruchotane topole. Alejka zalicza też wały rzeki czy dociera do dzikich plaży, porcików, przystani rzecznych. No jest tu bardzo  pięknie :) Ale ja jestem bardzo zmęczony, i ledwo jadę. O 20tej jestem powiedzmy że prawie w Budapeszcie (tak naprawdę to w Dunakeszi, ale ja myślę życzeniowo). Dopadam Burger Kinga, wciągam duży zestaw który stawia mnie trochę na nogi, i podładowuję tel. W końcu ta ostatnia-ostatnia prosta, czyli ścieżka rowerową wzdłuż drogi nr 2, którą już naprawdę wjeżdża się do stolicy. Tablicę „ BUDAPEST” osiągam o godz. 20.25. Stąd do centrum jakieś 15km, żeby nie powiedzieć że 20 :) W centrum-centrum Budapesztu jestem tak naprawdę koło 21.30. Dopadam MANNA 24 (całodobowa sieć sklepów) i wciągam 3 Helle o  ciekawych smakach. Wciągam te 3 energole na raz żeby nie zasłabnąć zanim dojadę do centrum-centrum-centrum, czyli pod Parlament ;) Nie wiem czy to zasługa tych energoli, czy ciągłego dmuchania nosa, czy tego że o 21szej jest temperatura 30 stopni, ale leje mi się krew z nosa. Pewnie wszystko po trochu :D Tamuje krwawienie, a gdy nieco ustępuje toczę się dalej. Nie ma miękkiej gry :D Powietrze jest gorące, ciężkie i gęste. Nieprzyjemne. Plan zwiedzania ustalam na bieżąco. Dojechałem w ciekawe miejsce, możliwe że pierwszy raz.  Szent Isvan Basilika, czyli Bazylika Świętego Stefana. Najbardziej Świętego ze Świętych Węgrów. Jest naprawdę potężna i imponując, i dlatego zasłużyła aby stać się tytułowym zdjęciem. Nie musi być zawsze tylko Parlament i Parlament. Kulam się dalej wśród innych imponujących gmachów i budowli, i wreszcie jest. Rozświetlony  Parlament, Most Małgorzaty, Most Łańcuchowy. Czyli samo serce Budapesztu. Jest też oczywiście potężny zamek na wzgórzu po drugiej stronie Dunaju, ale nie, tam dziś nie dotrę. Nie mam siły, ochoty ani chęci na ŻADNE PODJAZDY, NAWET NAJMNIEJSZE!!! Zaliczam inne rzeczy które zaliczyć można jadąc po płaskim. Na wyspę Małgorzaty wjeżdżam innym wielkim mostem, na północnym jej końcu. Jak tu przyjemnie – wyspa otoczona jest wodami Dunaju, i zamiast 30 jest tylko 25 stopni :) Zaliczam wielki park pełny ogromnych  platanów, wyjeżdżam mostem Małgorzaty. Zaliczę jeszcze obowiązkowo Most Łańcuchowy, i następny na południe od niego. Ogólnie 4 mosty zaliczone – wynik dobry. Kupuję przez internet bilety. Stanęło na pociągu o 8.12. Bezpośredni (teoretycznie – o tym później) do Krk, przyjeżdża o 17tej (!). Objeżdżam jeszcze rozimprezowane centrum. Weekendowa noc w Budapeszcie taka jaką ją zapamiętałem sprzed roku. Czyli Need for Speed na ulicach. Normalne regularne wyścigi samochodowe/motocyklowe na ulicach miasta. Stawanie na tylnym kole, strzelanie z wydechu w tunelu pod zamkiem, palenie kapcia na światłach... Ścigają się drogie bryki, jak i zupełne gruzy. I policja która udaje że nic nie widzi. To chyba taki węgierski, budapesztański sport narodowy i jest po prostu na to przyzwolenie. Wciągam kebsa, trochę kimam na ławeczkach, trochę się kręcę po mieście, trochę dmucham nos…I tak wita mnie  nowy dzień. Chwilowo jest jak na Węgry rześko, raptem 20 stopni ;) Dokańczam zwiedzanie, robię dodatkowe fotki, w tym obowiązkowa –  Ja na tle Parlamentu. Z ciekawostek dostrzegam wodowskaz który pokazuje aktualny poziom wody w Dunaju.  245cm. Kulam się raz jeszcze na Wyspę Małgorzaty aby w krzakach na brzegu dokonać ablucji. Tj. zmyć z siebie część potu/brudu/moczu/much/(…) aby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Za pomocą mokrych chustek. Jest to standardowa procedura w długich letnich trasach, gdy nie ma możliwości wykąpania się w zbiorniku wodnym typu rzeka/zalew. Wciągam jeszcze burgera, kupuję zapasy na 9h (!) podróż pociągiem. I na Budapest Nyugati, dworzec. Kilka fotek ciekawych loków oraz imponującej  zabytkowej hali, autorstwa samego Gustava Eiffla. Ładuję się do pociągu. Wpieprzam rowerowy złom na stojak a swoje zwłoki na fotel. Zamykam oczy i idę spać. Coś się tam zdrzemnąłem. Ale podróż nie będzie luksusowa. Obłożenie duże, nie można wybrać miejsca, tylko przy stoliku, gdzie po 2 fotele są zwrócone do siebie przodem. I nie ma miejsca na nogi. Najwidoczniej KTOŚ ZAPROJEKOWAŁ WAGON DLA LUDZI BEZ NÓG. Po prostu nie wiem co mam zrobić z tymi nogami żeby nie bolały. Zmęczony jestem nie tylko ja, zmęczyła się też klimatyzacja. Termometr w liczniku pokazuje 29stopni (a on trochę zaniża)… Okna nie otwierane. Męczę się, pocę, dmucham nos, doszedł kaszel, bolą mnie podkurczone nogi, podróż nie jest przyjemna. W dodatku pociąg wlecze się miejscami 30-40km/h, przez rozpaloną Słowacką, a potem Czeską patelnię. Bratysława, Brzecław, Bogumin… Tu po 14tej wysiadko-przesiadka. W Boguminie, zaraz przez Polską granicą, spotykają się bowiem dwa pociągi: jeden z Pragi, i drugi z Budapesztu. I wymieniają się wagonami. Potem jeden jedzie na Warszawę, a drugi sformowany skład – przez Krk na Przemyśl. W założeniu jest to po to, aby można było bez przesiadki dojechać z Budapesztu do Warszawy ORAZ Przemyśla i z Pragi tak samo – do Wawy i do Przemyśla. Czyli 4 pociągi zamiast 2. Przesiadać się mają w założeniu tylko lokomotywy i wagony ;) Założenie założeniami ale wielu ludzi, w tym ja i tak musi się przesiąść z wagonu do wagonu, bo wybrało złe miejsce lub nie było odpowiednich i system ich przydzielił byle gdzie. Na szczęście jest na to dużo czasu, bo jakieś pół godziny czasu, a konduktor mówi które wagony gdzie jadą. I na szczęście trafił mi się wygodny pustawy wagon, z działającą klimą :) I wreszcie sobie odpocząłem, na tych ostatnich dwóch godzinach podróży PKP przez Polskę. W Krk koło 17.30, czyli podróż trwała 9,5h :)

Mimo trudności wycieczka udana. Pierwszy raz dojechałem przeziębiony do Budapesztu, jest to swego rodzaju rekord :)

7.05 (pt) - 19.00 (ndz)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Przesilenie

d a n e w y j a z d u 369.32 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 26 sierpnia 2023 | dodano: 23.09.2023



Rabka - Pieszczany - [ZSSK] - Bratysława - [ZSSK] - Trzciana - Rabka

https://photos.app.goo.gl/NQRNzDVjN8bcNqj46

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/przesilenie-851ddf5?u=m&sh=qek9hh

Do Rabki przyjechałem w piątek wieczór. Trzeba startować zaraz w sobotę, żeby zdążyć przed załamaniem pogody, które zapowiadane jest na początek przyszłego tygodnia. Nie miałem za bardzo pomysłu na wycieczkę. Stanęło zatem znowu na Bratysławie.

Przygotowuję kanapki z nadprogramowymi parówkami które mi się ugotowały oraz dżemikiem i ruszam. Żar z nieba leje się coraz większy. Pytanie o burzę brzmi nie „czy” a „kiedy i gdzie” mnie złapie. Wspinaczka na przeł. Spytkowicką, Jabłkonka. Próbuję uspokajać się że najbardziej nieciekawe chmury są za moimi plecami oraz nad Babią Górą, ale to jest myślenie życzeniowe. Chmury są wszędzie wokół mnie. W końcu w Trzcianie robi się ciemno jakby był wieczór. Radar burzowy nie pozostawia złudzeń – z zachodu idzie front rozciągający się od Krakowa po B. Bystrzycę. Więc nawet nie próbuję jechać dalej, tylko pozostały do kataklizmu czas przeznaczam na poszukiwanie najoptymalniejszego schronienia. Zabunkrowałem się w Lidlu i czekam. I czekam. I? I z dużej chmury mały deszcz. Popadało tylko trochę. Wg radaru akurat w Trzcianie była mała luka we froncie. Tak że można ruszać dalej. Z plusów to ochłodziło się znaczenie, z 33 do 23 stopni i jedzie się fajnie. Dobijam do rzeki Oravy i za jej biegiem docieram do mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku. W Dolnym Kubinie przejazd moją ulubioną, zadaszoną kładeczką. Z tyłu znowu kłębią się wysokie chmurowe grzyby… Malowniczą drogą wijącą się doliną Wagu docieram do Martina. Skręcam w lewo do centrum, które niedawno odkryłem. Centrum miasta oraz centrum handlowego. Zakupy w Billi. Hamburger w Macu. Przypomniałem sobie dlaczego nie chodzę do Maca. Co z tego że są fajne dotykowe ekrany, klimatyzacja w lokalu i zabawki dla dzieci. To jedzenie nic sobą nie reprezentuje. Mam na myśli cena/ilość jedzenia. Dno, w przysłowiowej budce „u Pani Zosi” można kupić dosłownie 3x większego burgera za takie same pieniądze. Ja wiem że są większe burgery w Macu, ale to już cena idzie w dziesiątki zł… Słońce powoli zachodzi a ja powoli zajeżdżam do Żyliny. Jakieś tam zwiedzanko przejazdem. I dalej, Cestą 61 na Bratysławę, jeszcze 200km. W trakcie drzemki na przystanku budzi mnie ruszające się „coś” w krzakach. Okazuje się że to owieczki tam siedzą. Wygląda na to że znowu jestem na linii frontu burzowego. Ten wg radaru sięga od Krakowa po Bratysławę :) Jechać, nie jechać? Jeśli jechać to jak długo? Oto jest pytanie. Marsova-Rasov. Tutaj kończę bieg i szukam schronu. Jest. Miejscówka pod mostem. Miejsce stojące, z widokiem na cmentarz. Nooo od biedy mogło by być, ale szukam czegoś lepszego. I znajduję :) Wielka altana restauracji. Pełno stołów, ławek, z dwóch stron osłonięta murem, z jednej grubą folią. Światło i gniazdko 230V. Super, nawet tel. podładuję :) Czekam bezpiecznie na nadejście żywiołu. Tym razem z dużej chmury był duży deszcz. Prawie 2 godz. straciłem zanim się całkiem uspokoiło. Totalnie rozwalają mi trasę takie przerwy. Do tego senność, drzemki po przystankach. Idzie to bardzo niesprawnie. Przynajmniej wita mnie efektowny wschód Słońca nad cementownią, którą zawsze mijam w nocy. O skali opóźnienia świadczy, że w Trenczynie zamiast być w nocy, jestem 9ta rano… Plus taki, że można hamburgera wciągnąć, bo gastro otwarte. Temperatura szybko wzrasta, znowu zaczyna się upał. Oraz wiatr w twarz. A ja mam ździebełko dość tego wszystkiego. Fajną DDR-ką wzdłuż Wagu docieram do Piestanów. Jest 14ta. Bez komentarza. Do Bratysławy 80km. A moim marzeniem na tą chwilę jest zanurzyć się w ciepłej wodzie zalewu (Złote Piaski i/lub Vajnory). Jak będę dalej jechał tym tempem to zanurzę się, ale w zimniej wodzie, w nocy. Tak więc wstyd straszny, ale podejmuję decyzję o zakończeniu tutaj jazdy. Resztę podjadę ZSSK. Wciągam pizzę. Przy okazji dostrzegam że Pieszczany to bardzo ładne, turystyczne miasteczko. Miałem inny jego obraz. Zawsze bowiem przejeżdżałem przez nie tranzytem, krajową cestą. Wokół mnie były tylko zardzewiałe blaszane ogrodzenia oraz magazyny. Jadę na Stanicę, wsiadam w pociąg (pośpieszny) i teleportuję się do stolicy Słowacji. Dokładnie to na stację Bratislava-Vinohrady. Zwiedzę sobie stację, oraz dzielnicę o takiej nazwie. Poza tym z tej stacji najbliżej na Vajnory. Ale syf :) Polepione z asfaltowych łat chodniki, z dziurami i chwastami. Zardzewiałe latarnie, czy słowacki hit, 20cm krawężniki przy przejściach dla pieszych (!!!). Opuszczone ruiny zakładów chemicznych. Dlatego tak mi się tu podoba, w Polsce nie ma takich klimatów. (no chyba że w Łodzi ;) ). Zanim zatopię się w ciepłej wodzie zalewu, wciągam kebaba. I jestem gotowy na wodowanie :) Siedzę w wodzie po szyję przez godzinę. To był główny mój cel, gwóźdź programu tej wycieczki. Wyłażę gdy zbliża się wieczór. Pociąg mam wybrany o północy. Czyli kilka ładnych godzin na zwiedzanie. Kusi mnie ta wieża TV na wzgórzu. Nigdy tam nie byłem. Trzeba jechać. Pod górę, jak do Hlavnej Stanicy. Stamtąd do dzielnicy Koliba. Droga wspina się na wzgórze, po bokach domy, wille, pomiędzy którymi prześwituje w dole co jakiś czas rozświetlone centrum miasta. Szosą wspinają się również trolejbusy. Noc jest bardzo ciepła, i jak zwykle w nocy w Bratysławie towarzyszy mi koncert świerszczy. Mijam pętlę trolejbusów „Koliba” a węższa droga wjeżdża w las. Parking, serpentyna, i jest! Televizna veza na Kamziku. Wzgórze 439m n.p.m., a wieża dodatkowe 200m. Robi wrażenie. Jej kształt to jakby dwa połączone ze sobą podstawami ścięte ostrosłupy. Jakieś tam fotki, i trzeba wracać. Skręcam w jakąś ścieżkę do wieży widokowej, ale niestety zgubiłem drogę i na wieżę nie trafiłem. Zjechałem za bardzo w dół i nie chce mi się wracać. Ledwo mi starcza hamulców na ten zjazd, na dole już siły hamującej mało. Zwykłe szosowe hamulczyki mam, na jednym pivocie, a ważę prawie stówę. Jakaś tam rundka przez centrum, pałac prezydencki, zakupy, i na dworzec. W pociągu zajmuję się głównie spaniem. Mam dość. Przesiadka w nocy w Kralovanach. Jak zwykle 1,5h czasu na nocne zwiedzanie wioski, w której nie ma za bardzo co zwiedzać. Najciekawsze są chyba automaty z napojami/jedzeniem na stacji. Nadjeżdża rozklekotany spalinowy wagon motorowy. Będzie rok 2050 a na Słowacji/w Czechach dalej będą jeździły te pojazdy z socjalistycznego ustroju ;) Za to wieszaki na rowery mają porządne, marki PRO!! Ryk diesla w żaden sposób nie przeszkadza mi spaniu. Budzę się gdy zaczyna świtać, w zupełnie innej rzeczywistości. Zamiast upałów dżdży deszcz. W Trstenie, pod polską granicą, po 6tej rano. Na szczęście mżaweczka taka, że nawet nie ma potrzeby zakładać p/deszczowego nieprzepuszczalnego ubrania p/deszcz. na siebie. W Polsce deszcz ustaje, tak że toczę się do Rabki w zupełnie przyjemnej pogodzie. Ale mi się nie chce. Wynagradzam sobie tą męczarnię cheeseburgerem w Rabce. 18zł, kładzie na łopatki syf z McDonalda. Na kwaterze koło południa.

Przesilenie. Tak można nazwać tą trasę. Przedobrzone, na siłę, nie chciało mi się, miałem dość. Spowalniały mnie burze, wiatr w twarz i upał. Ale z drugiej strony coś tam pojeżdżone, 370km wpadło. Coś tam nowego zobaczyłem: wieżę na Kamziku, centrum Pieszczan, dzielnice Koliba i Vinohrady w Bratysławie. Wykąpałem się porządnie w Złotych Piaskach! Kilka hamburgerów zjadłem ;) Tak że ogólnie było fajnie. A nie czuję specjalnie potrzeby żeby cokolwiek komukolwiek, czy sobie, udowadniać. Przejechałem mnóstwo ciężkich tras, i mnóstwo ciężkich tras jeszcze przejadę.

Zaliczone szczyty:
przeł. Spytkowicka 709 (x2)
Kamzik 439 (Małe Karpaty)

9.00 (sb) - 11.45 (pn)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023

Bratysława

d a n e w y j a z d u 387.77 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 12 sierpnia 2023 | dodano: 15.08.2023



https://www.alltrails.com/explore/map/12-14-08-2023-bratislava-45645a2?u=m&sh=qek9hh

https://photos.app.goo.gl/FqycCMrCfzhwsCHKA

Nieuchronnie zbliżający się długi weekend oznaczał nieuchronnie zbliżający się długi trip. Problemy jednak były dwa: po pierwsze jakaś infekcja, zatkany kinol, osłabienie, ogólnie organizm chodził mi na 3 cylindry, brakowało mocy. Może to sprawka Eris? Najnowszy waria(n)t Kovida, gdyby ktoś nie był na bieżąco z wariantami wirusów. Drugi to to, że 15 sierpnia chciałem pojechać na defiladę do Warszawy. Ostatecznie wyszło tak, że słaby organizm nie stał się wymówką dla długiej trasy, a na defiladę niestety zabrakło miejsca w grafiku. A zaatakować postanowiłem Bratysławę, jako że ostatnio nie udało mi się tam dotrzeć. Mając na uwadze ww. infekcję postanowiłem skrócić nieco trasę - podjechać PKP i wystartować z New Targu. Tak naprawdę miałem jeszcze plan B, polegający na tym, że zaoszczędzone 60km na starcie pozwoli wydłużyć nieco trasę. I że z Bratysławy polecę na Wiedeń. Lub przed Bratysławą zaliczę jeszcze Gyor (HU) - jeszcze nie byłem. Yhy. Polecę. Zaliczę. Nom. Ledwo doczołgałem się do Bratysławy :D Tzn. nie czołgałem się przez 390km. Przez pierwszych 300 jakoś to szło, była przyjemność z jazdy. Potem odcięło mi moc, tak że tylko ostatnich 90km było wymęczone, siłą woli.

A wycieczkę zacząłem dość wcześnie jak na mnie, budzik obudził mnie o 6.00. Tak żeby wyruszyć o 6.20, pociąg o 6.50. Na szczęście zorientowałem się że pociągi Krk-Zakopane zatrzymują się na bliższej mi, niedawno wybudowanej stacji Kraków-Podgórze. Bo już chciałem wstawać 5.00 i dymać na Krk Główny na pociąg o 6.30 :D Gdy nadjechał pociąg, przypomniałem sobie że jazda pociągiem do Zakopanego w początek długiego weekendu nie jest mądrym pomysłem. Opóźniony i nabity na full. Udało się wepchać po sprawdzeniu 3 czy 4 drzwi. No nie da się ukryć że tłok generowali w dużej mierze rowerzyści, a dokładnie to ich rowery ;) W okolicach jednego tylko wejścia Pani Konduktor naliczyła ich 26 sztuk! W całym pociągu mogło być ze 3 razy tyle. Co jednak najważniejsze ludziom nie brakowało dobrego humoru, i z uśmiechem na twarzach podawali górą rower, ponad morzem rowerowego złomu, gdy ktoś potrzebował wysiąść :D Gdy jednak ktoś chciał iść to toalety to już tak różowo nie było. Trzeba by przenosić ludzi ponad tym rowerowym złomem :D A może to nazwa pociągu tak poprawiała humor całemu towarzystwu? „Luxtorpeda” tak zwie się ów połączenie. Ani to lux, ani torpeda :D Syryjscy imigranci w takich warunkach podróżują żeby się dostać do Francji. W New Targu pół godziny opóźnienia, tak że 100km z hakiem trasa zajęła Luxtorpedzie 3 godziny :) Ogólnie to założenie jest też dziś takie, żeby pojechać do tej Bratysławy trochę innymi drogami. Bo zawsze jeżdżę tam jedną i tą samą trasą, Chyżne – D. Kubin – Żylina – Trenczyn – Trnava. Tak więc na początku w New Targu muszę odnaleźć początek słynnej trasy rowerowej do Trzciany. Wstyd przyznać, ale jeszcze nią nie jechałem, i zawsze cisnę krajową 7ką na Chyżne. Początek trasy zlokalizowałem, widzę go za zamkniętą bramą. Jakiś wieśniak pewnie zagrodził, żeby ludzie mu nie jeździli prywatną drogą, w jego prywatnym mieście, w jego prywatnym świecie. Tak więc ze 3km musiałem nadłożyć naokoło. Sama ścieżka rowerowa to naprawdę extraklasa, jak w Austrii jakiejś. Idealnie gładka asfaltowa alejka, płynnie i zwinnie poprowdzona przez pola, lasy, wzgórza Nowotarsko – Orawskiej krainy. Jest pewien haczyk – dlatego jest tak pięknie, równo i gładko bo idzie ona śladem zlikwidowanej linii kolejowej… No to już nie jest fajne. Brakuje tego połączenia kolejowego N. Targu z Trzcianą. Po prostu idzie po dawnych nasypach i wiaduktach kolejowych. W jednej z dawnych stacyjek urządzone jest natomiast bistro dla rowerzystów. Dużo różnej klasy bikerów, w tym również tych niedzielnych oraz rodzin z dziećmi, których zapewne cieszy brak ostrych podjazdów. Widoki piękne, pogoda takoż, ale jakoś niemrawo mi ta jazda idzie. Po chwili uświadamiam sobie dlaczego. Dzięki temu łagodnemu wyprofilowaniu można nie dostrzec że do granicy PL/SK cały czas delikatnie wspinamy się do góry. Po przekroczeniu granicy, gdy leci się bez wysiłku 40ką, wszystko się wyjaśnia. W każdym razie polecam ten odcinek, muszę więcej pojeździć trasami VeloCośTam. Na pewno jest to ciekawa odmiana od moich „ścieżek rowerowych”, o dwu- lub trzycyfrowych numerach (drogi krajowe/wojewódzkie po prostu). Od Trzciany póki co jadę starym szlakiem, ścieżką rowerową nr 59 ;) Również bardzo fajna, meandruje ona pomiędzy górami doliną rzeki Oravicy, a potem rzeki Oravy. Fotka mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamczu, dwa niewielkie podjazdy i już Dolny Kubin. Pora zrobić tanie mniej drogie zakupy, bo skończyły mi się kanapki i picie. Oraz zaaplikować drugi raz krem z filtrem, bardzo ważne żeby o tym pamiętać. Mijam Kralovany - dobrze znane mi miejsce, za sprawą częstych tutaj przesiadek na stacji kolejowej. Tutaj też rzeka Orava wpada do Wagu. A ja zwykle jadę za biegiem Wagu, do Bratysławy. Tym razem jednak zrobię inaczej. Skręcę na Martin i polecę pojadę przez Prievidzę, Topolczany. Chyba jeszcze nie jechałem przez te miasta, a ilość km podobna jak przez Żylinę i Trenczyn. W międzyczasie się zobaczy czy prosto do Bratysławy czy jakiś skok w bok, np. na ten Gyor. W Martinie udaje mi się nie zapomnieć o zakupach przed nocą. Oraz wciągam wreszcie ciepły posiłek - zasłużonego kebaba. Na scenie na rynku jakaś impreza. Rozbawianiem ludzi zajmują się głównie trzej żule, tańczący w rytm muzyki :) Powoli zbliża się noc. Nie zapowiada się ona tak ciepło, jak w czasie lipcowych upałów. Jazda z gołą klatą raczej odpada. Zastanawia mnie co ubiorę na głowę bo zapomniałem czapki pod kask. Do wyboru mam: koszulki, majtki, materiałową siatkę, foliowe worki i kąpielówki. Stanęło na tych ostatnich. Czapka to to nie jest, ale zapewnia jakąś ochronę głowy i uszu przed pędem zimnego powietrza. Krajobraz płynnie, ale zmienia się. Docieram wszak na południe Słowacji. Tak że najwyższe szczyty górskie zostawiam za plecami. Mniejsze (pa)górki towarzyszyć mi będą prawie do końca, ale głównie tylko jako widoki na horyzoncie, droga będzie coraz to bardziej płaska. W okolicach Prievidzy jedna z ostatnich, niewysoka górka, przełęcz. Po drodze ciekawostka. Na zupełnym odludziu, w niczym niewyróżniającej się wiosce wyremontowany przystanek autobusowy (to jeszcze można zrozumieć), oraz zasilaną energią słoneczną „automat”. Z gniazdkami do ładowania wszy-stkie-go. Jest USB 5V 1/2A, jest zapalniczka 12V i gniazdo 230V niczym w domu. I to wszystko razy dwa, i akumulatory też chyba dwa. I elektryczna pompka, i jakieś turystyczne komunikaty głosowe (nieaktywne). Najciekawsze jest natomiast z tyłu automatu. Automatyczny defibrylator! Na pewno uratuje niejedno życie, gdy ktoś dostanie zawału akurat na tym przystanku, akurat w tej wiosce. Ja z defibrylatora jednak nie korzystam, jeszcze jako tako jadę. Korzystam natomiast z USB, i w czasie odpoczynku dobijam telefon o 10%, obniżając napięcie w aku automatu z 13,1 na 12,8V. Prievidza, Partizanskie, Novaky. Takie mijam miasta, ale mało co z nich zapamiętałem. Ogólnie dość przemysłowe okolice, sporo kominów i buchających parą wodną chłodni kominowych. Z jednego takiego obłoku kropił nawet mały deszczyk. Utkwiła mi tylko w pamięci, oraz również na zdjęciu jakaś płaskorzeźba/pomnik, zapewne z poprzedniego ustroju. Chyba w Prievidzy. Gwieździsta sierpniowa noc oznacza spadające gwiazdy. Jedną widziałem, i pomyślałem sobie pewne życzenie (tajemnica jakie). Przed świtem chłód taki, że zakładam na wierzch drugi kurtalon. Do Topolcanów dojeżdżam o poranku, tak że niewysokie tempo spada coraz bardziej. Coraz więcej odpoczynków i drzemek na przystankach. Temperatura szybko wzrasta, dzień zapowiada się upalny. Za to pogoda 100% stabilna, prognozy zgodnie mówią o 0% szans na burzę. Gyor jak i inne plany wydłużenia trasy dawno odchodzą w niepamięć. Celem jest dowlec się do Bratysławy i nie skonać po drodze. W Topolczanach szukam jakiegoś gastro, ale dziura straszna, w niedzielę wszystko pozamykane. Zbieram siły leżąc pół godziny nad rzeką w cieniu, a jakże, topoli, ale niewiela to daje. Ewidentnie trzeba zjeść coś ciepłego. Mija doba od wyjazdu, a na liczniku raptem 250km… Katastrofa, moja norma to 300+ w ciągu pierwszej doby. Ale j/w, jakaś infekcja mnie męczy, śpiki i ropa z zatok. Zamiast Węgier odbijam w prawo, na Hlohovec. Można było tam pojechać krótszą drogą, trzycyfrówką, ale nie byłem zdecydowany co do dalszej trasy, i teraz muszę trochę nadłożyć. Przed Hlohovcem trzeba wciągnąć mały podjazd, na tej cholernej, rozgrzanej patelni bez drzew. Hlohovec to również przemysłowe okolice. Wielkie zakłady chemiczne, a niedaleko widać chłodnie kominowe elektrowni, jeśli się nie mylę – atomowej. W końcu jest jakieś otwarte bistro. Wciągam dużego burgera i równie dużego Monstera. Pani przygotowuje mi posiłek, po czym zamyka lokal, i odjeżdża swoim starym BMW. A teoretycznie ciągle otwarte, do wieczora. Tak że szczęście mi dopisało. Hamburger stawia mnie na nogi na parę kilometrów, ale ogólnie to nie jest to TdF. Za Hlohovcem dobijam do znanej mi ścieżki rowerowej szosy nr 61, którą zwykle jeżdżę na Bratysławę. Zaraz jest też znana mi skądinąd Trnava ;) Odpoczynek w cieniu drzew. Wychodzę na ostatnią prostą, ~30km, ostatnie miasteczko Senec, i Bratysława. Trochu przyspieszam, ale już nie siłą mięśni a raczej siłą woli. Chcę po prostu jak najszybciej zanurzyć w ciepłej wodzie Złotych Piasków (zalewy na przedmieściach miasta). Jak będę się tak wlókł to mnie noc zastanie, i woda będzie zimna. Tylko ta woda mi w głowie. Zrzucić przemoczone od dwudniowego potu szmaty i wskoczyć do wody. Tylko to mnie teraz napędza. Ostatnia drzemka na poboczu drogi, Senec, wyblakła od Słońca tablica „Bratyslavski samospravny kraj”. Reanimacja na stacji OMV za pomocą energetyka i lodów, tylko to jestem w stanie teraz przełknąć. Bratys…. A nie. Ku*wa nie. Jak człowiek ma trochę sił jeszcze to drogowcy postanowili remont tera robić i jest parę km zradełkowanej nawierzchni. Bratys…. tak, Bratysława :) Dochodzi 18ta. 330km w 32h. Średnia ok. 11km/h brutto. Czem prędzej w prawo, na Vajnory. Tak się nazywa tak naprawdę zalew po prawej, ten bardziej dziki. Złote Piaski to ten po lewej, bardziej urządzony pod turystów. Znajduję wolne zejście, bez ludzi nad wodą. Zanurzam się ciepł… chłodnej już jednak wodzie. Chyba zdążyłem w ostatniej chwili z tą kąpielą. Trzeba wchodzić powoli, żeby nie dostać szoku jakiegoś. Co za ulga. Znowu podgląda mnie ciekawska, zboczona kaczka. Zawsze gdy się tu kąpie podglądają mnie kaczki. Nie wiem dlaczego. Tyle dobrze, że nie kaczory. Przebieram się w czyste ciuchy, czas ustalić plan zwiedzania/plan powrotu pociągiem. Ale nie, jednak nie. Nie mogę sobie odpuścić. Jeszcze druga kąpiel, w drugim zalewie, we właściwych Złotych Piaskach :) Tam jest też plaża nudystów. Czyli starych grubych 60-letnich dziadów i pomarszczonych 70-letnich bab, którym odbija i nie mają co ze sobą zrobić, i łażą na golasa. Umyłem też łeb robiąc fryzurę „na podróżnika rowerowego”. Gdy zażyłem po raz drugi ochłody, czas ruszać do centrum. W sumie na razie to kierunek dworzec, hlavna stanica. Bo przez neta nie da się kupić biletu na rower. Jest niedziela wieczór, powrót raczej jutro o świcie. Pewną opcją powrotu jest pociąg o północy do Kralovan, potem kolejny, i o świcie w Trzcianie. Z Trzciany do New Targu 40km znowu tą fajną ścieżką rowerową, i ostatni pociąg New Targ-Krk. Ale odpuszczam, nie mam siły na te 40km. Chcę też sobie na spokojnie pozwiedzać Bratysławę. Zwiedzam na razie przejazdem, blokowiska, osiedla domków, wielkie parkingi centrów handlowych. W zasadzie jadę na pamięć na ten dworzec, GPS nie potrzebny. W końcu jest charakterystyczny podjazd pod stanicę. Na górze równie charakterystyczny budynek dworca (z poprzedniego ustroju), a przed nim wielka pętla autobusowa/trolejbusowa/tramwajowa. Cała zastawiona czerwonym taborem komunikacji miejskiej. Zanim kupię bilety ewidentnie muszę kupić coś do jedzenia. Niedziela wieczór nie daje wielkiego wyboru. Ulubiona buda z burgerami na dole, przed podjazdem pod dworzec zamknięta. Zadowalam się taką sobie bagetą z szynką, tak sobie podgrzaną w mikrofalówce. Kupuję bilety, o 6.20 pociąg do Żyliny, i potem drugi do Bogumina (Czechy, zaraz koło polskiej granicy). Ostatni bilet, z Bogumina (lub Chałupek, po drugiej stronie CZ/PL granicy) zostawiam sobie na potem. I to był dobry wybór. Byłbym ponad 100zł w plecy, a tak będę „tylko” kilkadziesiąt zł w plecy. Dlaczego – o tym potem. Na razie zajmijmy się zwiedzaniem. Na pierwszy ogień, póki jeszcze trzymam się na nogach – wzgórze zamkowe. Trochę jest do podjechania. Jakieś tam fotki zamku i wielkiej flagi Słowacji, ale nie mało co z nich wyszło… Jak się oszczędza i kupuje telefon za 650zł to potem zdjęcia są jakie są. Ze wzgórza, pełnego bogatych willi i posiadłości pięknie widać też panoramę miasta, pełną coraz większej ilości wieżowców. Na zdjęciu widać mało co. Strooomy zjazd w dół. Fotka na tle słynnego mostu SNP, drugiego obok zamku symbolu Bratysławy. Przejeżdżam tymże na drugą stronę Dunaju. Poza centrum gdzie jest niewielki zgiełk (noc ndz/pon) to Bratysława jest cicha i spokojna, rozbrzmiewa tylko koncert chrząszczy. To z czym kojarzy mi się nocna Bratysława i Wiedeń to właśnie te grające chrząszcze. Widocznie taki klimat że tyle ich tu jest. Zawsze też ciekawią mnie też rosnące tu drzewa z liśćmi na długich pędach. Jest to gatunek niespotykany w Polsce, lub spotykany bardzo rzadko. Park, drzemka. Powrót z powrotem na północny brzeg starym mostem, tym chyba jadę pierwszy raz. Znowu na drugą stronę Pristavnym Mostem. Ten właśnie most, a nie SNP, robi na mnie największe wrażenie. Bo jest po prostu ogromny. Na górnym poziomie jezdnia 2x3 pasy, na dolnym 2 tory kolejowe i z boku kładka dla pieszych/rowerzystów. Pomiędzy dwoma poziomami ogromna kratownica, wysoka na chyba z 8 metrów. Cały most chyba z 25 metrów ponad rzeką/zaroślami na brzegach. Tak że konstrukcja sięga koron drzew. A z obu stron prowadzą na niego plątaniny gigantycznych, betonowych estakad wspartych na wielkich filarach. Do tego wyrastające z zarośli 30m słupy z bill-boardami, tak żeby było je widać z jezdni mostu. A pomiędzy belkami kratwonicy widok na żurawie portu na Dunaju, i wieżowce centrum miasta. Lubię jeździć tym mostem. Pozwiedzałem jeszcze centrum z wspomnianymi nowiutkimi wieżowcami, podrzemałem na ławeczkach. Km za wiela nie zrobiłem, może ze 40 w ramach zwiedzania miasta. Bo już autentycznie opadałem z sił. Tak że ostatnich kilka km po prostu zrobiłem spacerkiem. Wsparty o kierownicę roweru, niczym 100-letni dziad o swój balkonik :D Doczłapuję na dworzec, ciepła noc dobiega końca, wstaje nowy dzień. Robię ostatnie fotki, resztką sił wnoszę rower po schodach. Wrzucam rower do pociągu, konduktorka zamyka go w „komórce” na rowery i bagaże, zwalam się na fotel i idę spać. W Żylinie wytaczam się na dworzec. Pół godziny do odjazdu. I numer ten co kilka lat temu, gdy wracałem z ataku na Wiedeń. Spier&)#$^ mi pociąg. Jak? Nie wiem. Był na tablicy że odjeżdża z nastupiste (peronu) pierwszego o 8.34. Minęła 8.34, pociąg nie nadjechał. Zniknął za to z wszystkich tablic, tych wewnątrz dworca też. Jakby był opóźniony to by wisiał dalej na tablicach z godz. 8.34 i podanymi minutami opóźnienia. Być może była zmiana peronu, o czym powiadomili przez głośniki po słowacku, a ja nie słuchałem uważnie… Zresztą cały dworzec jest w remoncie i jakieś komunikaty o zmianach w peronach i odjazdach. W ten sposób przepadło mi kilkanaście Euro. Następny jest Leo-Express. Odjazd 9.02, +55minut opóźnienia, czyli o 10tej. Kupuję bilet przez neta. Tym razem pociąg mi nie uciekł, słuchałem uważnie komunikatów. Przynajmniej pierwszy raz przejechałem się Leo-Expressem. Prywatny czeski przewoźnik który obsługuje trasy charakterystycznymi, czarnymi składami. No to jest to poziom wyżej, niż polska LuxTorpeda :) Szerokie fotele, mnóstwo miejsca, konduktor jest też „kelnerem” i roznosi gorące napoje i różne przekąski. Jest też „security”, czyli ochroniarz który zajmuje się głównie sprzątaniem i noszeniem wielkich worów ze śmieciami. Jakby nie patrzeć - ochrania pociąg przed brudem. Do Bogumina docieram o 11.25. Mam na celowniku pociąg do Krakowa o 11.34. Zdążam z zapasem, bo ten też opóźniony, o 25 minut. Kupuję bilet w pociągu – to właśnie tutaj NIE STRACIŁEM drugi raz 50zł. Nie kupując biletu na wcześniejszy, inny pociąg, na który bym nie zdążył. Jadę zaś expresem Porta Morawica z Grazu (A) do Przemyśla. Załapuję się na miejsce siedzące w wagonie I klasy. Tj. miejsce siedzące na podłodze, w przedsionku wagonu I klasy ;) W sumie nawet komfortowe – austriacki luksusowy wagon z panoramicznymi oknami zachodzącymi na dach, więc nawet w przedsionku jest miękka wykładzina na podłodze. Większy komfort niż w klasie II na fotelu. Bo tam nie działa klima. A tu wystarczy leniwie ruszyć nogą i fotokomórka automatycznie otwiera drzwi od luksusowego przedziału I klasy, i wpada trochę chłodnego powietrza :D Komunikat o pożarze na stacji w Rybniku czy gdzieś tam, nie wiadomo kiedy pojedziemy dalej… Na szczęście tylko +15minut opóźnienia. Do Krk EKSPRES dowlókł się koło 15tej…

Udana wycieczka. Pomimo słabości udało się osiągnąć cel minimum, tj. Bratysławę. Zaliczyć nowe drogi, nowe miasta, coś tam pozwiedzać, wykąpać się, nie zasłabnąć, nie usnąć na rowerze, przejechać się LeoExpressem. Jak na ironię objawy ustąpiły dzień po trasie, we wtorek. Bratysława zawsze spoko.

6.20 (sb) - 15.35 (pon)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Trnava

d a n e w y j a z d u 377.29 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 21 lipca 2023 | dodano: 23.07.2023



https://photos.app.goo.gl/P8TUjRMmaaPmfdsf6

https://www.alltrails.com/explore/map/trnava-21-22-07-2023-b93f118?u=m&sh=qek9hh
(Na rowerze: Rabka - Bahoń
Pociąg: Bahoń - Trnava
Rower: zwiedzanie Trnavy
Pociąg: Trnava-Kralovany-Trstena
Rower: Trstena-Rabka (45km)
Dlatego ślad ma 320km, a we wpisie jest prawie 380.)

Budapeszt zajął mi niedzielę-poniedziałek-wtorek, tak więc plan jest taki że środę i czwartek przeznaczę na regenerację, i zostaje mi piątek-sobota na jeszcze jeden dłuższy trip. Założenie jest takie, że ma to być trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem. W niedzielę muszę wracać do Krakowa. Stanęło na Bratysławie, powinienem zdążyć (yhy). Upały się (gwałtownie) skończyły, a prognozy pogody zapowiadają spore zachmurzenie i możliwe burze oraz przelotne opady deszczu. Natomiast im dalej na południe tym prezentuje się to lepiej. Czyli muszę po prostu jak najszybciej napierać na południe :)

Ambitny plan startu o 6 kończy się jak zwykle, tj. startem o wpół do ósmej. Trochę czasu zajęło mi przygotowanie eksperymentalnych bułek z twarogiem, kalarepą i ogórkiem surowym/kiszonym (po prostu z tym co mi zostało w lodówce). Poranek zgodnie z prognozami jest pochmurny, z małymi przejaśnieniami, ale ciepły. Zlatuję do Rabki, wciągam śniadanie w postaci ww. bułek, po czym wspinam się do ronda na starej Zakopianki, i obieram kurs DK7 na Chyżne. Zachmurzenie ciągle duże. Wygląda na to że obejdzie się bez klajstrowania się kremem z filtrem :) Przynajmniej w piątek. Wspinam się na przeł. Spytkowicką, gdzie jak to zwykle bywa Krokodylki w swym ciemnozielonym busiku prowadzą polowanie na ciężarówki. Rzut oka na Babią Górę, potem na Tatry. Nad Tatrami nieciekawie, ciężkie i ciemne chmury, nie chciałbym być teraz na Tatrzańskim szlaku. Na Słowackiej granicy melduję się po 10tej. W Twardoszynie przerwa na burgera/frytki, w cieniu ogrooomnych topoli. Przed Oravskim Podzamokiem staje się to co stać się musi, czyli dopada mnie spory, ale przelotny deszcz. Przeczekuję na przystanku. Obowiązkowa fotka mojego ulubionego zamku. Potem pada raz jeszcze, oczywiście przestaje w momencie przyodziania się w ubranie p/deszcz ;) W Dolnym Kubinie, żeby nie przejechać tylko tranzytem, w ramach zwiedzania przejeżdżam przez charakterystyczną, drewnianą kładeczkę nad rzeką Oravą. We Vrutkach oględziny pomnika-armaty, pamiątki po tutejszym powstaniu. Podobnie jak ostatnio rezygnuję z górzystego objazdu trzycyfrówką przez Terchovą, i ryzykuję jazdę nieciekawym kiedyś odcinkiem krajówki Strecno-Terchova. I to był dobry wybór. Okazuje się że remont już zakończony, nowy gładki asfalt, i ktoś poszedł wreszcie po rozum do głowy. Zamiast drogi 1+2, z kierunkami ruchu rozdzielonymi separatorami i bez poboczy, zrobili szosę 1+1 z szerokimi, asfaltowymi poboczami :) Wreszcie rower przestaje tu być zawalidrogą na dystansie kilku km i można go wyprzedzić. A rowerzysta, w tym przypadku ja, może jechać bezstresowo. Wreszcie można spokojnie podziwiać piękno „kanionu” rzeki Wag. Rzeka meandruje tu w głębokiej kotlinie, po obu stronach strome zbocza gór, porośnięte soczyście zielonym lasem. Droga i linia kolejowa przyklejone są do z trudem wyszarpanego przyrodzie skrawka zbocza, po lewej stronie rzeki. Przyroda upomina się o swoje i jest miejsce, w którym nowo wyremontowana droga osunęła się do rzeki. Wreszcie też dostrzegam, że na wzgórzach obok jest nie jeden, a dwa (może nawet 3? nie pamiętam) zamki/ruiny zamków. Na fotce zdjęcie tego najciekawszego, stojącego na skale, która wsparta jest betonowym wzmocnieniem. Na wjeździe do Żyliny dostrzegam ciekawy pojazd – wiertnicę na 6-osiowym podwoziu Tatry, niestety nie ma jak podjechać żeby obadać z bliska. W ramach zwiedzania przejażdżka przez centrum Żyliny. Zjeść coś ciepłego niestety zapomniałem. Za miastem wskakuję na „ostatnią prostą”, tj. 61 na Bratysławę. „Ostatnia prosta”, bo choć to równe 200 kilosów, to jednak do samej stolicy prowadzić mnie będzie jedna droga, number 61. Bez patrzenia na drogowskazy, tylko na tablice kilometrowe. Pod wieczór rozpogadza się wreszcie, a Słońce na dobre wychodzi zza chmur. Za chwilę oczywiście schowa się za górami. Cisnę ile wlezie i zdążam 10 minut przed zamknięciem Kauflanda w Povazskiej Bystrzycy. Udaje mi się zrobić niedrogie mniej drogie zakupy na noc. W tym przypadku ledwo zdążyć a prawie zdążyć robi wielką różnicę. To prawie jak być albo nie być. Przetrwać noc na Słowackich zadupiach albo skonać z głodu. Ew. zbankrutować na zakupach na nielicznych całodobowych stacjach benzynowych. W miasteczku załapuję się też na jakiś koncert, festyn. Bardziej jednak niż grane utwory interesują mnie obiekty gastronomiczne ;) Wciągam kubełek frytek. Obładowany zakupami i najedzony mogę ruszać w kolejne km nocnej podróży. Ta odbywa się bez przygód. W Trenczynie tylko dopada mnie mocny, ale przelotny deszcz, ostatni już w tej trasie. Poza tym noc jest nadspodziewanie ciepła, można jechać z gołą klatą. Oraz krótka, zaraz wita mnie nowy dzień. Wraz z porankiem zaczyna się senność i lekkie zamulenie, spowolnienie. Na szczęście przystanków od groma. Aż że nie zawsze kompletne? Dach mi teraz nie potrzebny, wystarczy ławeczka. Krajobraz się zmienia, góry zostawiam daleko za plecami. Zaczyna się płaska naddunajska nizina, a po horyzont pola uprawne. W tym całe łany słoneczników, prawie jak na Węgrzech. W ogóle zawsze gdy jadę daleko na południe, na Węgry, czy do Bratysławy, widać że wjeżdża się tutaj w trochę inny już, cieplejszy klimat. Widać to po roślinności: kończą się lasy iglaste a coraz więcej jest akacji, pojawiają się też inne, rzadko spotykane w Polsce gatunki. Nawet rosnące przy szosie chwasty są trochę inne niż w Polsce. Nie zrobiłem fotki, ale droga z obu stron obrośnięta jest chaszczami pełnymi ogromnych, wysokich na ponad 2m ostami. Coraz większa ilość linii WN świadczy o bliskości wielkiej elektrowni. Widzę ją zawsze na horyzoncie po prawej, gdy jadę do Bratysławy. Jedna z dwóch słowackich atomnych elektrostancji. Trzeba by ją kiedyś obadać z bliska, ale ewidentnie NIE DZISIAJ. Dziś założeniem jest:
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
Nie ma szlajania się na rowerze dwie noce pod rząd, nie tym razem. A idzie coraz wolniej, i wolniej. Drzemki, głód i narastający upał. Trzeba włączyć wreszcie krem z filtrem. Co kawałek przeliczam czas do odjazdu pociągu i wygląda to coraz gorzej. Tym bardziej że chciałbym wykąpać się w Złotych Piaskach (zalew na przedmieściach Bratysławy). Pierwotnym planem był pociąg o 13.27, wtedy w Rabce koło 22giej. Jestem w stanie zaakceptować ten o 15.27, wtedy w Rabce o północy. Kolejny, 17.27, to już za późno. Dowlekam się do Trnavy. Czas czasem, ale zjeść coś muszę. Wciągam niedużego i takiego sobie kebaba. Więcej surówek niż mięsa. Zwiedzanie rzecz jasna tylko przejazdem. Za miastem przez jakieś 2km jadę dosłownie po setkach rozciapkanych na asfalcie na płasko trupach myszy, czy innych małych gryzoni! Pocieszam się że ja to w sumie nie mam tak źle w porównaniu do nich, ja jestem tylko zmęczony. Docieram do kraju (w sensie województwa) Bratyslavskiego. Samospravnego. Jeszcze 20km. Pora wreszcie zainteresować się kwestią biletu. Już wiem że celuję w pociąg o 15.27. Wchodzę na stronę ZSSK, i… brak wolnych miejsc na rowery. Nie ma ani w pociągu o 15.27, ani o 17.27. Są tylko w tym o 13.27, na który na pewno nie zdążę. I co ja mam teraz zrobić? Mam dość. Kupuję bilet na ten najwcześniejszy, i zawracam do Trnavy. Ale nie chce mi się jechać wstecz te kilkanaście km. Akurat zaraz jest stacja BAHOŃ. Pośpieszne tu nie stają, tylko regionalne. Wrócę do Trnavy regio, zaraz ma być. Opoźniony, ciągle nie nadjeżdża. Z hukiem za to dosłownie prze-la-tu-ją dwa ekspresy, pewnie ze 140 na godzinę :O Aż wiatą zatelepało, a uszy przytkało, taka zmiana ciśnienia. W końcu jest regio. Ciekawy, piętrowy skład. Przeciskam się przez połowę pociągu żeby kupić bilet za 0,80 Euro. Rower za free. Chyba bez potrzeby, bo to raptem jeden przystanek, 10 minut jazdy, nikt tego biletu nie sprawdzi. Trnava Hlavna Stanica, prezentuje się dość okazale. Są 4 perony i nawet „wieża kontroli lotów" niczym na lotnisku :) W Trnavie mam ponad godzinę czasu do odjazdu. Zwiedzam jakiś park, myję się mokrymi chustkami w krzakach, żeby śmierdzieć trochę mniej. Wolał bym kąpiel w Złotych Piaskach. Wciągam hot-doga z pieczoną kiełbasą, i daję jakieś drobne nachalnej cygance, żeby się odpierdoliła. Wchodzę na peron, nadjeżdża mój ekspress Bratislava-Kosice. A ja uświadamiam sobie że jestem głupi. Na każdym wagonie rysuneczek rowerka, i symbol 3+, 4+, itp. No tak. Tyle lat jeżdżę pociągami i zapomniałem. Zapomniałem, że na Słowacji są dwa rodzaje miejsc na rower. Są bilety z miejscem na rower w zamykanej „komórce”, pod opieką konduktora. I te faktycznie były wszystkie wyprzedane. Oprócz nich są też zwykłe miejsca na rower, stojaki, pod opieką pasażera. I ilość tych jest chyba nie ograniczona, jeśli tylko rower fizycznie się zmieści. 3+, 4+, czyli co najmniej 3, co najmniej 4 miejsca na rowery na wagon. Podobnie z rezerwacją miejscówki. Nie jest ona obowiązkowa, tylko trzeba ustąpić siedzenia gdy zgłosi się ktoś z rezerwacją. Czyli byłem 20km od Bratysławy i nie dojechałem tam przez własną głupotę. Ale w sumie to mam to w dupie. Bo to ma być:
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
I będzie. W Bratysławie byłem nie raz, i jeszcze nie raz będę. To czy bym tam dojechał wiele nie zmienia, i tak popędziłbym prosto na dworzec. Pociąg coraz bardziej napchany ale udało się znaleźć miejsce siedzące, i trochę przespać. SPAĆ PRZEZ POŁOWĘ DROGI. W Kralovanach przesiadka na bardzo klimatyczny regio do Trsteny. Skład ze starych, czechosłowackich zapewne, spalinowych wagonów motorowych. 100km huku diesla pod podłogą, przerywanego tylko na sekundę, przy zmianie przełożenia. 100km szarpania na zakrętach po nierównym torze. Po prostu 100km klimatycznej podróży :) (bez klimatyzacji). W Trzcianie po 18tej. Trzeba jeszcze wymęczyć 45km do Rabki. Tu nie chodzi nawet o zmęczenie, tylko że po prostu nigdy nie chce mi się jechać tego odcinka. Przygoda się już zakończyła, i marzę tylko o tym żeby wskoczyć pod prysznic, i do łóżka. Albo do łóżka, bez prysznica. A nie męczyć 45km krajówką. W Chyżnem kupuję w foodtrucku "zboczka" (hamburger tak się nazywa). Męczę podjazd na przeł. Spytkowicką. Na zjeździe z przełęczy dokręcam do 60-70km/h. W Rabce wczołguję się zakosami na podjazd pod kwaterę. W łóżku o 23ciej :)

Pomimo że nie dotarłem do Bratysławy, to wycieczkę oceniam jako udaną. Najważniejsze założenie -
trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
- zostało spełnione. Poza tym udało mi się też wziąć prysznic przez walnięciem się w wyro, z czego również jestem dumny :)

7.25 (pt) - 22.20 (sb)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023

Praha 2

d a n e w y j a z d u 354.19 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 16 października 2022 | dodano: 23.10.2022



https://www.alltrails.com/explore/map/16-18-10-2022-praha-80b0c85?u=m

https://photos.app.goo.gl/pjZBerQG8zh1zv8k7

5.40 (ndz) - 14.10 (wt)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Deutschland

d a n e w y j a z d u 370.36 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 7 października 2022 | dodano: 22.10.2022

W piątek po robocie do Berlina, odwiedzić Olafa oraz Juzusa w Świebodzinie.


Brama nie świeci, zabrakło prądu. To zdjęcie jest niczym pewien symbol, pewien znak... Początek końca Niemieckiej potęgi.

https://www.alltrails.com/explore/map/8-9-10-2022-berlin-0c836be?u=m

https://photos.app.goo.gl/vJtkWT3EobE8RYfh8

Od po pracy w piątek
do godz. 00.50 w pon.
A do pracy też w pon., na 9.00 :)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Gwóźdź programu - Budapeszt

d a n e w y j a z d u 386.02 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 21 sierpnia 2021 | dodano: 13.09.2021



https://photos.app.goo.gl/GkaARr7sTy2QXrHM8

https://www.alltrails.com/explore/map/21-23-08-2021-budapest-d1588e6?u=m

9.00 (sb) - 4.15 (pon)

Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2021

Brno

d a n e w y j a z d u 350.81 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 3 lipca 2021 | dodano: 07.07.2021



https://www.alltrails.com/explore/map/3-4-07-2021-brno-a279094?u=m

https://photos.app.goo.gl/Wta9vhWRnSWYX8FL7

8.05 (sb) - 00.30 (pon)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Turystyka w Opolu i Wrocławiu

d a n e w y j a z d u 371.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 4 lipca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://photos.app.goo.gl/TLgwRQ9LRJQ5JMS26

Wpis uzupełniany po łebkach w grudniu, chyba nie ma sensu rysować nowej mapki, ino zapodam tą z grudniowej trasy na Wrocław. W przybliżeniu to samo. Z tym że w lipcu było mnóstwo zwiedzania Opola i Wrocławia po drodze. I była rozerwana opona i kapeć na powrocie w dworca w Krakowie do komu, i kilka km z buta ;) No i było rzecz jasna cieplej :)

https://www.alltrails.com/explore/map/thu-10-dec-2020-18-16-414a749?u=m

8.25 (pt) - 1.40 (pon)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Pielgrzymka

d a n e w y j a z d u 355.30 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2500 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 26 października 2019 | dodano: 30.10.2019



Dlaczego "pielgrzymka"? To wiedzą tylko wtajemniczeni.
Coś mapki z gpsies się nie wklejają... W każdym razie: Krk - Sandomierz - Annopol - Kraśnik - Krasnystaw - Chełm. DK79 - DW777 - DK74 - DK19 - DW842 - DW812.

Powrót 4 pociągami z dwoma przygodami (pozytywnymi). Wg planu:
Regio Chełm-Rejowiec odj. 17.13
Regio Rejowiec-Lublin
TLK Lublin-Przeworsk
TLK Przeworsk-Kraków przyj. 00.23

Najpierw może druga: druga przygoda to przytrzymanie TLK36102 w Przeworsku, aby kilku pasażerów (w tym i ja) z opóźnionego 70min TLK13106 nie utraciło skomunikowania. Super, ale takie rzeczy się zdarzają jak się ma szczęście.

Natomiast pierwsza przygoda to historia nie do uwierzenia, takie coś nie miało prawa się wydarzyć ale się wydarzyło. W Rejowcu było 5min na przesiadkę z jednego Regio do drugiego. Nie zdążyłem znaleźć przejścia pod peronami, pociąg uciekł.
Już zacząłem opracowywać plan B, czyli 60km na gumowych kołach do Lublina, nocka w Lublinie, powrót do Krk pierwszym porannym pociągiem, a w pon. urlop na żądanie.
Był z 200-300m za peronem. Zauważył to Pan, nazwijmy Go pracownik techniczny, taki co spina wagony, sprawdza młotkiem koła itp. itd. Zadzwonił do konduktora w odjeżdżającym w siną dal pociągu. Maszynista zatrzymał pociąg, przeszedł na tył, do drugiej kabiny i wycofał na koniec peronu. Dobiegłem z rowerem i nie zostałem w nocy w Rejowcu, dziurze na wschodzie, 30km od ZSRR. Uwierzy ktoś?! Świat jest pełen nie tylko złych, ale również i dobrych ludzi.

Dzień dziecka normalnie :) Dotarcie na pon. rano do pracy dwa razy wisiało na włosku ;)



https://photos.app.goo.gl/yJgX9rCnahr2yc619

8.20 (sb) - 1.40 (pon)

Nowe gminy: 10

Lubelskie: 10
Bychawa
Zakrzew
Wysokie
Żółkiewka
Gorzków
Krasnystaw - obszar miejski
Krasnystaw - teren wiejski
Rejowiec
Chełm - obszar miejski
Chełm - teren wiejski


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem