Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

^ UP 4000-4999m

Dystans całkowity:5189.70 km (w terenie 67.00 km; 1.29%)
Czas w ruchu:195:19
Średnia prędkość:18.22 km/h
Maksymalna prędkość:73.00 km/h
Suma podjazdów:51485 m
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:432.47 km i 21h 42m
Więcej statystyk

Berlin :)

d a n e w y j a z d u 663.91 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4250 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Poniedziałek, 23 września 2019 | dodano: 26.09.2019

(Ślad z pamięci bo urządzenie rejestrujące zaginęło. Brak zwiedzania Opola na przesiadce w powrocie oraz dojazdu z dworca do domu.)




https://photos.app.goo.gl/azpwBYkkAa2p8GeY9

V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
X Praga
X Budapeszt

To już się stało :) Trzeci z pięciu wielkich zagranicznych celów zaliczony :) Koniec września, więc pewnie ostatni w tym sezonie. Chociaż, kto wie ;) A dlaczego właśnie Berlin, a nie Praga lub Budapeszt?
Bo droga prosta jak drut: GOP-OPO-WRO-ZG-PL/DE-BER. Bo najłatwiejszy powrót pociągiem: są nawet połączenia z jedną tylko przesiadką. Bo do Berlina jest 600, a do Pragi 500, Budapesztu 400. Bo w Niemczech jeszcze nie byłem, a w Czechach i na Węgrzech tak. Bo Berlin to miasto 3,7mln mieszk., dwa razy większe od Wawy czy Wiednia. Bo tak mi siadły Austriackie klimaty że chciałem więcej. A więcej to wiadomo gdzie :)

Tak więc wyjeżdżam niedzielnym rankiem, chwilę po ósmej, po 5 godzinach snu. Nic na to nie poradzę – nigdy nie mogę usnąć przed wyjazdem. W pon. i wtorek wolne. A wyjazd w niedzielę bo w sobotę leczyłem zatrucie (alkoholowe ;) ). Trasa - cała w głowie, żadne rozpiski i mapy niepotrzebne. W centrach miast zerknę tylko na GPSa w telefonie, żeby obrać odpowiedni wylot. DK79 do Kato, potem 94ka przez Opole, Wro do Prochowic. DK36 do Lubina, potem serwisówkami wzdłuż S3 do Zielonej Góry. DK32/29, przejście w Słubicach i drogą o nr 5 (B5?) na Berlin. Niedzielny ranek, ruch nieduży, więc przelatuję szybko przez miasto Alejami i 1439 raz jadę krajóweczką na Trzebinię, Chrzanów, GOP. Chłód wrześniowego poranka szybko ustępuje i przed południem można już jechać na krótko. Kremu z filtrem też profilaktycznie raz-dwa razy na dzień użyję. Jako że cel jest ambitny, zwiedzanie miast po drodze (lubię) ograniczę do minimum. Przez centra będę przejeżdżam tylko po to żeby skrócić trasę, a zwiedzał przejazdem będę tylko te ciekawsze, odleglejsze, słabiej poznane miejsca. Trzebinia i Chrzanów się do takich rzecz jasna nie zaliczają, stąd też z nich po jednej tylko, dokumentacyjnej fotce. Taki sam plan, szybkiego przelecenia, miałem też przez Jaworzno. Ale na tym samym rondzie co zwykle jak zawsze źle skręciłem i zamiast krajówką pojechałem boczną drogą koło elektrowni. Obok nowo wybudowanej, drugiej najwyższej w Polsce chłodni kominowej (prawie 200m wys.). Kawałek dalej remont. Ale to dobrze – jadąc objazdem pierwszy raz zobaczyłem z bliska starą część Elektrowni Jaworzno III. Podziwiając potęgę przemysłowych instalacji objeżdżam ją prawie całą dokoła, i wskakuję z powrotem na główną szosę. Z Mysłowic zdjęcia chyba brak. A w Katowicach też jak zwykle mam jakiś dziwny problem ze skrętem do centrum, i zawsze zaliczam tu odrobinę offroadu, przez laski, stawki, parki i inne tereny zielone/rekreacyjne. Szybka fotka monumentalnego Pomnika Żołnierza Polskiego (niedawno go odkryłem) i na Rynku znów mam farta – kolejny już raz trafiam na zlot foodtrucków. Zwany też zlotem „żarciowozów” :) Nie przepuszczam tej okazji na może i niezdrowy, ale ciepły i niesłodki posiłek. I na pewno też pewno lepszy od hod-dogów ze stacji benzynowych. Wciągam zapiekankę, frytki i lemoniadę. Tak posilony ruszam dalej, przez górnośląską, ciągnącą się i ciągnącą, górnośląską aglomerację. Chorzów tylko przejazdem, w Bytomiu pauza na rynku. Zabrze, Miechowice, Rokitnica, GOP się kończy, myślami jestem już na trasie do Opola ale coś tu jest nie tak. Na liczniku raptem 100km z hakiem a ja odczuwam wyraźne zmęczenie. To nie jest normalny stan rzeczy. 100km to dla mnie jest rozgrzewka, to nie jest coś po czym powinienem być zmęczony. Z 45minut odpoczywam w lesie zastanawiając się nad możliwymi przyczynami tej słabości. I dalszym scenariuszem, bo przede mną jeszcze ponad 500km. Walczę ze strasznymi myślami skrócenia trasy do Zielonej Góry, a może i Wrocławia (!). Może to ten wczorajszy kac? Głowa co prawda dawno nie boli ale może ten stan de facto zatrucia organizmu jeszcze się utrzymuje, i stąd to osłabienie? To chyba to, bo co innego. W każdym razie – po tym odpoczynku siły wróciły, i nie zabraknie ich już do końca :) Organizm pewnie zmetabolizował ostatnie krążące w nim krople alkoholu ;) Pełen dobrych myśli żegnam się z górnośląskim megalopolis i krajową 94ką wkraczam na otwarte, rolnicze przestrzenie, prerie zachodniego Śląska/wschodniego Opolskiego. Pyskowice i Toszek - omijam, nawet się nie zatrzymuję, szkoda czasu. Dzień chyli się ku końcowi, tak że tablicę woj. Opolskiego widzę już na tle zachodzącego Słońca. Jest coraz chłodniej, powoli zakładam więc kolejne, i kolejne elementy ubioru. Zaczynając od kurtki, czapki a na długich spodniach kończąc. W Strzelcach już wieczór - ratusz ładnie iluminowany. W Opolu po zmroku, koło 21szej. Przejazdem zaliczam sklep – i miłą rozmowę z imprezującymi tubylcami. Długo musiałem wyjaśniać tajniki mojego dziwnego hobby, a i tak nie wiem czy uwierzyli ;) Potem standard – czyli Ratusz, Rynek, i kebab. Jeden, drugi, trzeci most przez Odrę czy jakiś tam jej kanał, i już jestem na wylocie na Wrocław. 30-50-80, takie liczby powtarzam sobie w myślach. 30-50-80km. Brzeg-Oława-Wrocław.Takie moje małe cele na najbliższe godziny. „Technika małych celów”. W Brzegu kolejne, po Trzebini, Ludowe Mądrości ;) Oraz jakaś instalacja do warzenia piwa na miejscu (?). Nie mam pojęcia co to jest, zdjęcie rozmyte więc nie odczytam. No i imponująca, jak na takie miasteczko, Świątynia. Na etapie Opole-Wrocław, nie pamiętam dokładnie kiedy, miała miejsce śmieszna sytuacja. Zdarzająca się czasem kolarzom na ultramaratonach czy innych długich trasach. Mianowicie: zachciało mi się spać, więc postanowiłem przysiąść na najbliższym przystanku. Najbliższy przystanek zaś był po lewej stronie drogi. Pokimawszy kwadrans ruszam dalej. W kierunku Opola :D Na szczęście po kilkuset metrach był drogowskaz, więc nadłożyłem może z kilometr – półtora. Trzeba uważać z tymi przystankami po lewej stronie, bywają zdradliwe ;) Gdzieś w tej ciemnej, zimnej pustyni pomiędzy Brzegiem a Oławą kolejna tablica, kolejny checkpoint, punkt orientacyjny: Tablica: woj. Dolnośląskie. W Oławie szybkie foto pod ratuszem a ja wypatruję już na horyzoncie migających czerwonych świateł. Czerwonych świateł kominów elektrociepłowni w Siechnicach – to znak że Wrocław już blisko. Taka latarnia morska – że do celu, że do portu już niedaleko ;) Są światła. Przybliżają się coraz bardziej, i bardziej. Siechnice. A 10 minut później – Wrocław. Wpół do piątej nad ranem, ale jeszcze ciemno, koniec września. Zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska ograniczę do potelepania się po kocich łbach starówki. Albo może raczej kocich łbach centrum. Bo tych poniemieckich bruków jest tu ogrom – prawdziwa zemsta Hitlera ;) Dawno nie widziałem Wrocławskiego Ratusza, bardzo ładny. Dla porównania Kraków nie ma ratusza – jakiś geniusz zburzył :D Ino wieża się ostała, i to taka se. Na wylocie z miasta zaliczam Orlen - dwa hot-dogi + herbatka. Przy okazji wymiana zdrapek na różne dobra. Zaliczam też małą glebę – przy wsiadaniu na rower :D Nie potrafię wytłumaczyć jak do tego doszło. Jakby ktoś to zobaczył to mógłby pomyśleć że jestem pijany. Coś strzykło w plecach, i dziwnie wykręciło mi obie kostki – na szczęście ból był tylko chwilowy, i nie utrudniał dalszej jazdy. Stadion na zachodnich rubieżach Wrocławia mijam już o świcie. Mały problem z prowadzącą donikąd ścieżką rowerową rozwiązuję przejazdem jezdnią przez wielki węzeł drogowy, i z powrotem jestem na krajowej 94ce. Zaczyna się nowy dzień, zaczynają się nieznane, niezbadane lądy :) Bo do dziś to właśnie na Wrocławiu kończyła się moja eksploracja kraju w kierunku zachodnim. W lubuskim (w tym Zielonej Górze) na rowerze jeszcze nie byłem. Może być tylko dobrze :) Na przystankach kilka razy odsypiam (oddrzemuję) jeszcze noc. Na południu całkiem niedaleko widać wielki masyw góry – ale to nie Sudety. Sudety są dalej. To Ślęża, odległa od Wrocławia może o 30km. Jeszcze nie byłem. Pierwsze dziewicze tej trasy miasto (miasteczko) to Środa Śląska. Ulica z rzędem bliźniaczo podobnych kwadratowych domków – podobną widziałem we Wrześni (k. Poznania). Kościół – podobny do tego co widziałem w Nysie. No i sieć biedaścieżek rowerowych – to widziałem, widzę, i widzieć niestety będę w każdym tej klasy miasteczku-kurwidołku :/ Druga, podobnej rangi mieścina to Prochowice. Jakieś tam kamieniczki, o typowej dla zachodniej części kraju budowie – z mniejszym lub większym udziałem muru pruskiego. Za wiele stąd nie zapamiętałem. Jeszcze coś do picia kupiłem i bułkę czosnkową. No i zmieniłem drogę: z DK94 na DK36, na Lubin. Zmienia się zresztą nie tylko jej numer ale również charakter – taka jakby bardziej pagórkowata się staje. Zachodnie Dolnośląskie, i potem Lubuskie już płaskie nie są. W okolicy pełno pomysłowych, murowanych przystanków autobusowych. Lubin wita mnie imponującym napisem na wjeździe do miasta. To już nieco większe, wyższe rangą miasto. Na rynku zabytkowe budynki ciekawie kontrastują ze ścianą blokowisk. Od rana szukam jakiegoś przybytku z ciepłym i niesłodkim żarciem, a jest już południe. W końcu zadowalam się BP. Hot-dogi standardowe, herbata ładnie jak na stację benzynową podana ale to jest nic. Bo obsługa jest iście królewska, jak w restauracji. Dawno nie spotkałem tak miłej i sympatycznej osoby jak Pani ze z tej stacji. Naprawdę polecam, warto wstąpić :) Chociażby po to żeby spotkać tak pozytywnego i sympatycznego człowieka. Lubin, skrzyżowanie Jana Pawła II i Hutniczej. Pani - brunetka koło 35ki ;) Za Lubinem zaczyna się największy zgrzyt tej trasy. Zaczyna się droga, której… nie ma. Przy trwającym całe 5 minut planowaniu trasy wytyczyłem drogę z Lubina do Zielonej Góry serwisówkami, drogami technicznymi, drogami ruchu lokalnego itp. wzdłuż S3. Planowałem trasę na gpsies, na mapie która jest zrobiona chyba „naprzód” i przedstawia stan jaki będzie za pół roku czy tam kiedy. Na wylocie z Lubina jest wiadukt nad drogą ekspresową, próżno szukać jednak asfaltowych bocznych dróg po jednej czy po drugiej stronie. Jest tylko nierówna polna drogo-ścieżka. Ani grama asfaltu. Ależ się wtedy wkurwiłem. Gonitwa myśli – co tu robić, szukać alternatywy, wypatrywać na horyzoncie śladu asfaltu obok Eski czy co innego. Ostatecznie postanowiłem jechać po tym co jest. Po tym piaszczysto-trawiastym czymś. Na szczęście w szosce mam teraz opony 32mm, więc ostrożna jazda po czymś takim jest w ogóle możliwa. Ku mojej uldze kilka kurw dalej zaczyna się asfalt. Potem znowu kończy, znowu zaczyna ale ogólnie nie jest źle. Może nie za szybko ale jednak jadę, jednak powoli przybliżam się Berlina ;) W końcu zaś droga kończy się. Tak po prostu. W okolicach estakady nad torami zakończona jest piaszczystymi muldami i krzaczorami. Przenoszę rower pod estakadą zastanawiając się co jeszcze mnie czeka. A czeka mnie asfaltowa droga, przejazd z powrotem na prawą stronę, tumany kurzu z wyjeżdżających z budowy wywrotek (jest już pon.), tymczasowe rondo i… i… i droga krajowa number 3. Tymczasowo, na czas budowy ekspresówki poprowadzona i oznaczona żółtymi liniami po takiej właśnie gotowej już, gładkiej i nowiutkiej ale bardzo wąsssskiej… drodze serwisowej :D No tu to się działo :) Jazda w sznurze aut, w tym sznurze tirów. Osobówki mnie wyprzedzają bez problemu ale gdy trafia się tabun ciężarówek… to ten tabun ciężarówek jedzie sobie za mną bo nie ma jak wyprzedzić. Za wąsko, za duży ruch (poniedziałek!), za dużo nawalonych biało/czerwonych słupków/tablic na środku jezdni. Miałem wrażenie że zaraz ktoś z takiej ciężarówki wysiądzie i mnie zamorduje ;) Oczywiście robiłem co mogłem, cisnąłem ile wlezie, po płaskim 40+ km/h, jak tych ciężarówek uzbierało się dużo to zjeżdżałem na bok i je przepuszczałem. Bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny był to odcinek, bardzo byłem zdenerwowany. Ale o dziwo przeżyłem i jeśli dobrze pamiętam nikt na mnie tu nawet nie zatrąbił (?!). To było jakieś 7km. Bardzo nieprzyjemne, niebezpieczne i nerwowe 7km. Wreszcie zaczyna się szeroka dwupasmówka z asfaltowym poboczem – stara „trójka”. Zaraz są Polkowice, i pojawiają się coraz to kolejne wieże szybowe licznych tu zespołów kopalń. Wg Internetów wydobywające sól kamienną, miedź i srebro. Nawet nie zjeżdżam tu z tej dwupasmówki, nie ma czasu - Berlin czeka. Za Polkowicami zaczyna się zaś wreszcie to na co czekałem czyli przyjemna, mało ruchliwa droga ruchu lokalnego. Idzie sobie pagórkami wzdłuż ekspresówki raz jedną, raz drugą jej stroną aż do samej Zielonej Góry, czyli przez następne 70km. 70 przyjemnych km :) Po tym ciśnięciu ruchliwą drogą, jak i dłuższej jeździe bez odpoczynku zaczynam odczuwać jednak zmęczenie. Pierwsza lepsza droga w las i już zalegam na pół godziny w trawie, wracając powoli do sił. Ileś km przyjemnej drogi dalej, punkt 16.00 docieram do Lubuskiego. Pierwszy raz w swojej rowerowej karierze :) Od stolicy tego województwa dzielą mnie już tylko dwa miasteczka: Nowe Miasteczko (dosłownie, taka nazwa) i Nowa Sól. Nie ma w nich nic szczególnie wyróżniającego, nic nie zapadło mi z nich bardziej w pamięci. Lada chwila zapadnie zmrok. Jeszcze jeden odpoczynek, tym razem pod dębem, i w ostatnich promieniach zachodzącego Słońca dociągam do Zielonej. Też pierwszy raz w swoim rowerowym CV. Nazwa Zielonej Góry nie wzięła się z znikąd. Faktycznie jest tu bardzo dużo zieleni, lasów. I rzeczywiście są tu może nie góry, ale wzgórza. Dokładnie to siedem wzgórz - tak wyczytałem w Internetach. Niczego sobie podjazd jest na wjeździe do miasta. A potem leci się delikatnie, w dół, i w dół. No i tak – miasto wojewódzkie, całkiem spore, bo 140 tys. Czyli gdybym je miał sobie porównać, uplasować, do tych mi znanych to trochę większe od Opola. Do tego jestem pierwszy raz. Czyli wypada je choć trochę pozwiedzać. Ale ambitność celu, ograniczony czas w połączeniu z ryzykiem przypomnienia sobie że jestem zmęczony i uznania Zielonej za alternowany cel podróży nie pozwalają na to. Więc lecę tak sobie w dół i w dół, 40, 50, 60 i więcej km/h głównymi przelotówkami i tak wygląda to zwiedzanie. Przetestowałem przy okazji hamowanie awaryjne w szosówce, też pierwszy raz w karierze ;) Z 60km/h do 0, zostało pół metra od zderzaka starej Astry z NIE DZIAŁAJĄCYMI ŚWIATŁAMI STOPU !!! Czułem gumę nie obracającą się a tracą o asfalt. Szczęście w nieszczęściu że teraz mi się przytrafiło, jak mam nakręcone na szosce 10kkm a nie zaraz po zakupie bo nie wiem czy bym opanował maszynę. Tak więc z miasta poza zdjęciem tablicy tylko trzy fotki: jakiegoś kościółka na przedmieściach, fragmentu latarni stadionu żużlowego i skrzyżowania/centrum handlowego. Zielona do poprawki, a tymczasem jestem na wylocie krajową 32/29. I pierwszym drogowskazie na przejście PL/D. Początek drugiej nocy przyjemny, ciągle 15’C, brak zmęczenia, senności, zamułek czy innych kryzysów. Od granicy dzieli mnie 70-80 pustej (póki co), przyjemnej krajówki przez Lubuskie lasy. Niekończące się ciemności nie pozwalają na zrobienie żadnego sensownego zdjęcia, zresztą i tak nie ma czego. Las w nocy jest czarny, a nie zielony. Pierwsze zdjęcie na którym coś widać to Krosno Odrzańskie. Wielgachny plac niemieckiego bruku i zapewne też poniemiecki, żelazny most na Odrze. Na wyjeździe z miasta solidny podjazd, z doliny, koryta Odry. I jak do tej pory było OK, tak teraz zaczyna się kryzys. Trzeci do tej pory, ale poważniejszy. Nakładające się senność, zmęczenie i zimno. Senności nie udaje się zwalczyć energetykami (bo ich nie mam ;) - nie ma gdzie kupić) ani drzemkami. Albo nie ma przystanku, albo jest ale bez ławeczki, a jak już jest z ławeczką to jest zimno. A nawet jak spróbuję się zdrzemnąć to mi się to nie udaje, i dalej chce mi się spać. Chce mi się spać ale nie mogę usnąć. Zamknięte koło. Nie klei się ta jazda. „Jadę” pewnie ze średnią 10km/h brutto. Gdzieś w tych ciemnościach na liczniku wybija 500km ale nawet to nie podnosi mojego morale. Podnosi je dopiero oaza w Świecku – całe hektary magazynów, parkingów, agencji celnych, moteli itp. i co dla mnie najistotniejsze STACJI BENZYNOWYCH. A na tych stacjach jest dużo gorących, tłustych zapiekanek, dużo gorącej herbaty i dużo energetyków :) Dwie takie zapiekanki, gorąca herbata i pełen cukru i kofeiny energetyk stawiają mnie jako tako na nogi. Pierwsze drogowskazy na Berlin poprawiają mój stan jeszcze bardziej ale to co się dzieje na moście granicznym w Słubicach to już jest nie do wiary. Nie do wiary jest jak bardzo psychika człowieka potrafi oddziaływać na jego stan fizyczny. Moc i energia wracają ze zwojoną siłą :)

Bundes-republik Deutschland!

To może i mały krok dla ludzkości ale wielki krok dla mnie. Pierwszy raz na Niemieckiej ziemi! Z bananem na twarzy rozpoczynam eksplorację tego nieznanego mi świata. Pierwsze co rzuca się w oczy – wbrew pozorom tutaj nie wszystko jest nowe, lśniące i błyszczące. Są też rzeczy stare. Są stare bloki, stary asfalt na ulicy i stare przystanki autobusowe. Ale nawet jak coś jest stare to jakieś takie solidniejsze, trwalsze, mniej zniszczone i zdewastowane wydaje się niż w kraju. Po prostu lepsze. Inna ciekawostka: drogowskazy. Nie zielone jak w Polsce, ani nie niebieskie, jak na Słowacji - tylko żółte. We Frankfurcie n/ Odrą, bo tak nazywa się ów miasto graniczne, widzę też pierwsze ślady niemieckiej infrastruktury rowerowej. No to i już jest zupełnie inna jakość, inny świat, inny stan umysłu. Asfaltowe/betonowe alejki. Tzn. kostka też się z rzadka trafi ale nawet jak jest to też jakaś taka równiejsza niż w naszej pięknej ojczyźnie polbruku. Jakby na jakiejś zaprawie to było kładzione, a nie na piochu (?). Krawężniki nie wyrównane na zero, tylko ich po prostu nie ma, płynne przejście ścieżki w przejazd rowerowy. Oznakowanie – perfekcyjne. Inny znak kiedy się zaczyna, inny kiedy kończy, strzałeczki kiedy jedno- a kiedy dwukierunkowa, jeszcze inny znak gdy jest to chodnik z dopuszczonym ruchem rowerowym. I tak sobie jadę i oglądam, i nawet nie muszę patrzeć na GPSa – drogowskazy same prowadzą mnie na Berlin. A do Berlina od granicy jakieś 60/90km. Zależy jak na to patrzeć ;) 60 do przedmieść a 90 do Bramy Brandenburskiej, tak wielkie jest to miasto :) Kolejna rzecz która mnie zdziwiła to tereny zabudowane, pełne domków przedmieścia Frankfurtu, bez jednej latarni – zupełne ciemności. Z tych ciemności i mgieł wygramalam się podjazdem na jakąś, nazwijmy to, wyżynę. Powoli zaczyna świtać. Poranek w Niemczech jest pochmurny, i taki będzie cały trzeci dzień. Chłodny i ponury, jakże odmienny od dwóch poprzednich. Gdy dzień wstaje już na całego widzę kolejną różnicę. W Polsce wiochy wyglądają tak: jeden niekończący się ciąg domów z centralnym punktem w postaci kościoła płynnie przechodzący w drugi niekończący się ciąg budynków z centrum w formie świątyni. I tak bez końca. Tu jest natomiast trochę jak na Słowacji – miejscowości są zbite, skupione, a pomiędzy nimi całe kilometry przyrody – połacia pól uprawnych i lasów. Nieraz w którym kierunku by nie spojrzeć – nie dojrzy się ani jednego budynku w polu widzenia. Oczywiście to porównanie dotyczy tylko układu, rozplanowania tych miejscowości a nie wyglądu ich samych – bo Słowackiej biedy tu nie ma ;) Znów zaczyna morzyć mnie senność. Zwalczam ją na ławeczce w Heinersdorfie. Którymś już tam z kolei –dorfie. Rozprawiwszy się z sennością nawijam kolejne kilometry drogi number sechs. Kolejna sprawa. Dęby. Całe szpalery dębów, rosnące na poboczach dróg. Widocznie jakiś inny gatunek niż w Polsce – te nie wpadają przed maski i nie mordują niewinnych kierowców, nie trzeba wycinać. Zamiast tego wystarczają bariery, jasne plansze na pniach i znaki z obrazkiem rozbitego o drzewko autka i ograniczenie do 80. Naprawdę pięknie wyglądają takie aleje. W Munchebergu pewien zgrzyt - na obwodnicy znak podobny do polskiego „droga tylko dla poj. samochodowych". Ale przeczucia mnie nie mylą – on jest tylko na obwodnicy. Wystarczy przejechać przez centrum i można dalej jechać 6-ką na legalu. W miasteczku kolejne znaki niemieckiej solidności – koszą wykoszoną trawę i myją polewaczką czystą przecież ulicę… Potem bardzo miły leśny odcinek – gładka asfaltowa ścieżka rowerowa idzie tu przez środek lasu, z dala od jezdni. Choć trochę przedobrzyli, prowadząc ją bardzo fantazyjnie, po hopkach i zakrętach. Do granic Berlina mam nie dalej jak 30km. Ale łapie mnie kolejny kryzys. Chyba z godzinę spędziłem w tym lesie odpoczywając i drzemiąc na przystankach. Jakoś wreszcie udało mi się odmulić i z nowymi siłami wychodzę na ostatnią prostą. Dzikie odcinki kończą się a zaczynają przemysłowe tereny Berlińskich peryferii. Z wielką cementownią w Rudersdorfie na czele. Jest 11. Planowy pociąg o 16. Czasu coraz mniej, cisnę więc główną szosą, chciałbym kawałek tego Berlina jednak zobaczyć. Tymczasem im dalej w głąb Berlińskiej aglomeracji, tym tej szosie przybywa pasów ruchu, tym więcej aut, coraz szybciej jadących aut. W końcu, kawałek przed Berliner Ringiem (obwodnicą autostradową) wyrasta zakaz jazdy rowerem. Pierwszy od granicy ewidentny i jednoznaczny zakaz jazdy rowerem. Jak najbardziej zresztą uzasadniony na tego typu drodze. I tu największy, niemiecki zgrzyt. Nie ma alternatywy. Żadnej idącej równolegle drogi, ścieżki rowerowej czy nawet chodnika. Nic. Albo jest tylko ja nie umiem jej znaleźć. Pewnie to drugie. W każdym razie – wie wiem ile wynosi tu mandat za jadę rowerem na zakazie, i chyba nie chcę tego sprawdzać. Raz po raz kurwując prowadzę rower po trawiastej skarpie wzdłuż ruchliwej wielopasmowej arterii. Spotykam jakiegoś dziadka, coś mi tam radzi ale ni słowa nie rozumiem co mówi. Nieco więc wkurwiony tłukę się jakąś leśną drogą. Nadłożę nią parę km, bo idzie w bok, a nie jak 6tka prosto do centrum. Tyle dobrze że 32mm oponki pozwalają się po niej tłuc, nie muszę prowadzić. A czas ucieka. Wreszcie asfalt. Jeszcze trochę, i jeszcze troczeczkę…

24.09.2019, 11.45

Berlin
Bezirk
Treptow-Kopenick


Cóż to była za szczęśliwa chwila :) Radości co nie miara. Fotka przy tablicy obowiązkowa - bez niej trasa by się nie liczyła. Wciągam resztki kupionego jeszcze w ojczyźnie prowiantu, robię siku, i ruszam na podbój tej wielkiej metropolii. 3,7mln mieszkańców daje jej drugie miejsce w UE, po Londynie. A na ten podbój czasu mam nie za wiele, bo raptem 4 godziny… Tak więc cel typu must see wyznaczam sobie tylko jeden: Brama Brandenburska. Przyspieszony plan zwiedzania jest następujący:

1. Zwiedzam przejazdem, fotki robię tylko na postojach na czerwonych światłach.
2. Docieram do dworca Lichtenberg, badam temat pociągu, kupuję bilety.
3. Gnam czem prędzej pod Bramę, robię fotkę.
4. Z powrotem na dworzec, jak starczy czasu to kupuję piwo i ogarniam się, tj. przebieram w czyste ciuchy, żeby śmierdzieć trochę mniej.

Pierwsze km to długa prosta przez wielki park/las, wzdłuż linii tramwajowej. Potem toczę się przez coraz to kolejne, i kolejne dzielnice. Za znakami na Lichtenberg. Od tablicy z napisem Berlin pod Bramę wyjdzie mi wg. śladu jakieś 34km ;) Podziwiam solidność, doskonałość, kunszt niemieckiej infrastruktury, architektury, myśli technicznej. Ale uwaga ta sama co we Frankfurcie – Berlin to też nie jest błyszczący, złoto – marmurowy pałac. Tu też są zardzewiałe latarnie i zarośnięte trawą chodniki. Oczywiście nie wszędzie wokół, tylko gdzieniegdzie. I nie dlatego są zardzewiałe i zarośnięte że są dziadowskie, tylko dlatego że są po prostu stare – nadgryzione zębem czasu. Pewne znaczenie może też mieć to że jadę przez dawny Berlin Wschodni, i tu może być tego więcej. Jeszcze dwa słowa nt. infrastruktury rowerowej i ogólnie, o podejściu do tematu rowerów w Niemczech. Mianowice: Berlin rowerami stoi :) Np. taki widok: dwupasmówka, 2x po 4 pasy dla samochodów by tu weszły. Ale tu jest tak: każda nitka to dwa wewnętrzne pasy dla samochodów, pas zewnętrzy to parking, a pozostały, czwarty, pomiędzy nimi to pas dla rowerów :) Z namalowanym „buforem” od strony parkingu aby nie znokautować rowerzysty drzwiami samochodu. Z kolei na tych rowerowych pasach symbole rowerków namalowane są w dwóch pozycjach: równolegle do kierunku jazdy oraz w poprzek. Zapyta ktoś: a te w poprzek to po co? Ano są tak namalowane przy wjazdach na posesje, aby kierowca nie zapomniał że przecina DDR :) A o tym co będzie się działo koło dworca, to za chwilę. Z ciekawostek innych niż rowerowe: sporo polskich Solarisów :) Fajnie. Ileś skrzyżowań/dzielnic/zachwytów dalej docieram wreszcie do wielkiej estakady nad plątaniną torowisk. A pod nią dworzec. Berlin Lichtenberg. Jeden z wielu pobocznych dworców Berlina. 5 peronów. Tyle co Kraków Główny. Wolę w takim razie nie myśleć ile peronów ma Hauptbahnhof. Wszystkie okoliczne latarnie, słupy, drzewa oblepione rowerami. Całe połacia rowerów. Szukam kasy aby kupić bilet, na „regio” do Kostrzyna. Nie mogę znaleźć, ale za to słyszę polski język. Starsza Pani. Jej zapytam. Tymczasem Pani zamiast wskazać mi drogę do kas zdradza mi sposób na darmowy przejazd tym pociągiem. Że niby konduktorzy nie kasują tych biletów, nie sprawdzają, na jednym można jechać wiele razy itp. itd. Usilnie namawia mnie abym zabrał się z Nią, to pojadę za free. Jakiś wałeczek taki. Długo się wykręcam, stać mnie na bilet za kilka euro. Ostatecznym argumentem jest to że je nie chcę teraz jechać pociągiem, tylko tym po 16tej. Udaje się – mówi mi gdzie są kasy. Niespecjalnej urody kasjerka z pierścieniami/sygnetami na wszystkich 10ciu palcach (10ciu u rąk, nie wiem jak u stóp) nie zna ang. O.o Ale jakoś my się dogadali. Tak więc mam już bilety. I mam 2,5h na zdobycie Bramy. 10km. W jedną stronę ;) Cisnę ile wlezie gładkimi ścieżkoautostradami wzdłuż monstrualnie szerokich alei. Niektóre takie że chyba ze 100m pomiędzy budynkami na przeciwko. Pomimo ponad 600km w nogach nie znalazłem sobie godnego przeciwnika wśród miejscowych rowerzystów ;) Gmach. Przepraszam: GMACH. Taki jakich wiele w Krakowie. Tyle że dwa razy większy – na wysokość, i ze trzy – na szerokość. „O kurwa jakie to wielkie”. Mimowolnie mruczę do siebie pod nosem na widok dwóch bliźniaczych gmachów z wieżami po obu stronach alei. Wspaniała fontanna. I fajne malunki. I słynna wieża TV. 368m wys. I kurrrewsko wielki rrrrratusz. I ciekawe, bo nie prostokątne a trójkątne (w rzucie z góry) wieżowce. I to, i tamto, i sramto. I jeszcze tamto. I, i, i… I nie spamięta człowiek tych wszystkich dziwów które widział tego pięknego dnia. Natomiast jak już pisałem pogoda piękna nie była – pochmurno i max 15 stopni. A zgrzałem się nieźle podczas tych sprintów. Chyba wystarczy, szkoda by było się przeziębić. Trzeba zwolnić. W poszukiwaniu Bramy zajeżdżam o jeden plac za daleko. Zawracam, potem tu, i tam, i wreszcie jestem.

Brama Brandenburska.

Może zamiast kolejnych zdań pełnych zachwytów nad monumentalnością tego miasta teraz inna myśl. (Myśl pełna zachwytu na monumentalnością rozwoju mojej kariery :D ). Jeszcze kilka lat temu mogłem tylko czytać o ludziach którzy jadą sobie na rowerze na strzała z Krakowa do Berlina. Dziś sam mogę coś takiego robić :) Miła Niemka robi mi fotkę i pozdrawia mnie gestem Victorii. Jeszcze tylko szybkie foto jakiejś zabytkowej bryki i trzeba zmykać. Zostało 1,5h. Teraz już 0 zdjęć, tylko sobie oglądam. Jeszcze jedno zdanie odnośnie rowerów w Berlinie, po prostu muszę: to się w głowie nie mieści co tu rowerzyści odstawiają na jezdni. Na światłach przeciskają się na przód, jadą we 3 obok siebie, blokują auta i robią inne dziwne rzeczy. NIKT NIE ZATRĄBI. Nikt. W Polsce tego typu akcje to realne ryzyko pobicia by było ;) Po 15tej jestem koło dworca. Kupuję dwa Radebergery (najważniejsze), kilka precli, jakąś wodę. Nie za wiele, bo pracuję w Polsce, a nie w Niemczech ;) Czas powoli kończyć tę niesamowitą przygodę. Przed 16tą nadjeżdża pociąg. Spalinowa Pesa :) Kolejny Polski wóz w służbie na niemieckiej ziemi. Z początku tłok konkretny, stoję z rowerem wśród tłumu. Ale gdy tylko pociąg wyjeżdża za ostatni punkt przesiadkowy z metrem rozluźnia się, i dalsza podróż już w komfortowych warunkach. Z tym wałeczkiem z jazdą za free to coś jest na rzeczy – konduktorka tylko spojrzała na bilety, w żaden sposób ich nie kasując O.o Mniejsza o to, nawet jakbym wiedział co i jak zrobić, i tak bym kupił bilet, bo bardzo mi się Niemcy spodobały :) W Kostrzynie koło 17, niecała godzina na przesiadkę. Zdążę kupić coś w normalniejszej cenie. Ciekawy dworzec – dwupoziomowy. Tj. dwie linie kolejowe się tu krzyżują, i są dwa osobne zestawy peronów. TLK do Opola. W Opolu koło 22giej, next TLK koło północy. To coś pokręcę po Opolu, jasna sprawa :) Kilkanaście bonusowych km wpadło na pewno.A może i koło 20? W domu o 4.25. Do pracy na 8mą ;) Tzn. mogę się spóźnić, przyjdę na 9tą. Ale i tak nie za wiela tego snu będzie po dwóch nieprzespanych nocach. Ale od czego są energetyki ;)
Kolejny, trzeci już wielki zagraniczny cel osiągnięty :) Szkopuł ten co zwykle – w 3,5h to se można New Sącz pozwiedzać, a nie Berlin. Ale ja patrzę na to tak: to był mój PIERWSZY raz w Berlinie ;) Taki tam rekonesans. Będą przecież jeszcze kolejne razy!!! I next razem lepiej to zaplanuję, będę miał 4 dni wolnego a nie 3 i se pozwiedzam ile będę chciał. No a poza tym chodzi o to aby gonić króliczka, a nie go złapać ;)

8.20 (ndz) - 4.25 (sr)

Nowe gminy: 22

Dolnośląskie: 10
Miękinia
Środa Śląska
Malczyce
Prochowice
Lubin - obszar miejski
Lubin - teren wiejski
Polkowice
Jerzmanowa
Radwanice
Gaworzyce

Lubuskie: 12
Niegosławice
Nowe Miasteczko
Nowa Sól - obszar miejski
Nowa Sól - teren wiejski
Zielona Góra
Świdnica
Czerwińsk
Dąbie
Krosno Odrzańskie
Maszewo
Cybinka
Słubice


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem

Otwarta furtka

d a n e w y j a z d u 333.37 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:70.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4250 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 29 czerwca 2019 | dodano: 14.07.2019





https://photos.app.goo.gl/1tGSvzULvyKfHDTSA

6.40 (29.06) - 21.55 (30.06)


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 300-349, Powrót pociągiem

Mój trzeci raz :)

d a n e w y j a z d u 633.47 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4000 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 2 czerwca 2019 | dodano: 11.06.2019





https://photos.app.goo.gl/gpdQmG1wB4RSTaLC6

Po syfiasto-deszczowym, acz uczciwie przerowerowanym (1,5 tys.) maju nadszedł pierwszy weekend z pewną, słoneczną pogodą. Co bardzo ważne pewną i słoneczną w całym kraju :) Mając już sporo w tym sezonie nakręcone postanowiłem zaatakować Morze. Dość szybko, przełom maja/czerwca ;) Dla porównania w ub. roku byłem nad Morzem w 2 poł. sierpnia (a w 2017 – przełom wrz./paź. ;) ). Tak więc jeśli się uda to będzie mój trzeci raz :) Trasę zaplanowałem bardzo asekuracyjnie, 600 z małym hakiem ma wyjść. Tak właściwie jest to kopia niedokończonej trasy z października ub. roku, kiedy to drugi raz w sezonie chciałem nad Morze, ale wyszedł tylko Toruń. W pon. rzecz jasna wolne, 2 dni to za mało na taką trasę, przynajmniej dla mnie.

Wyjeżdżam wczesnym i ciepłym sobotnim porankiem i po raz 1468 obieram wojewódzką na Skałę. Znam tą drogę na pamięć ale co zrobić, to jest najfajniej układający się szlak wiodący na północ kraju. Poza tym jest bardzo przyjemna – łagodnymi podjazdami przekracza pagórkowate tereny Jury K-CZ i szybko teleportuje do woj. Łódzkiego. Skała, Wolbrom, Pilica, Pradła, Lelów, wydawać by się mogło że jak zwykle minie to wszystko szybko, przyjemnie i bez żadnych przygód. A jednak – mała przygoda była ;) Za Pilicą, na ok. 70km trasy: rozcięta opona i wystrzał dętki, na tyle. No to grubo :) Przez chwilę nawet się martwiłem ale przypomniałem sobie że odkąd kupiłem szoskę nie rozstaję się z zapasową oponą. W każdej długiej trasie w sakwie zawsze mam zwijkę. Jakiś najtańszy Michelin, 23mm szerokości. Albo raczej wąskości ;) Wymiana trywialna nie była, pierwszy raz w życiu zakładam zwijkę. Trochę trzeba się naszarpać żeby gumowej de facto taśmie nadać kształt gumowego torusa. Z 45 min zeszło. Wraz z szosówką kupiłem też wreszcie porządną pompkę – ładnych kilka barów można nią nabić i to nie mając łap jak Pudzian (ja nie mam). Pierwszy raz jadę na tak wąskiej gumie, zobaczymy co to będzie. Martwi też brak 100% pewnej rezerwy dętki – mam tylko łatane lub o rozmiarze deczko za dużym (28-35mm). Przyspieszając bieg wydarzeń – nic nie będzie, zero problemów z ogumieniem, zero gleb, tyłek też cały. A asfalty nie zawsze były idealne. A czasami w ogóle nie było asfaltu ;) Nie wiem tylko skąd tyle problemów z ogumieniem z tyłu – już kilka kapci złapałem odkąd mam szoskę, i to w niejasnych okolicznościach. Może jestem po prostu za gruby? Ważę 90+kg. Tym razem zapomniałem sprawdzić co było powodem, bo powód został na asfalcie, a nie w oponie. Między Lelowem a Koniecpolem odbijam z wojewódzkiej w drogi niższej kategorii. I przez Przyrów, Świętą Annę, Gidle i Pławno docieram do Radomska, pierwszego większego miasta na trasie. Zdjęcia z charakterystycznym kościołem i ratuszem naprzeciw zabraknąć rzecz jasna nie mogło. Jest popołudnie i jest bardzo gorąco. Z Radomska do Kamieńska kawałek krajówką. Na horyzoncie widać potężne chmury, które gdy tylko zbliżam się okazują się być obłokami dymu lub pary wodnej z elektrowni w Bełchatowie. Samą elektrownię widział będę dziś tylko z daleka. Przejeżdżam za to bliżej wielkiego masywu sztucznie usypanej Góry Kamieńsk, z górującymi na szczycie śmigłami elektrowni wiatrowych. (Byłem na szczycie w 2017 roku, bardzo ciekawe miejsce, polecam). Kurwidołek zwany również Bełchatowem szybko tylko przelatuję, bo tu na każdej uliczce zakaz dla rowerów i ścieżynka rowerowa z różowej kostki Dauna. Powoli zbliża się wieczór (pierwszy wieczór). Za jasności zdobędę już tylko Zelów. Zaraz potem różowo-czerwona tarcza Słońca skryje się za horyzontem. Przejeżdżam nad otuloną uroczymi ekranami ekspresówką i docieram do Łaska (Łasku?). Miasta pełnego patriotycznych akcentów. Na rynku jakiś festyn, impreza, jak zwał tak zwał. Mnie najbardziej interesują w tym wszystkim przybytki typu fastfood: wciągam zapiekankę i frytki. Odpoczęty i najedzony lekko błądząc (mijam Panią wypluwającą/wychrząkującą spermę) opuszczam miasteczko i kieruję się na Szadek. Z Szadka takie tylko szybkie foto krzyżówki wojewódzkich bo nie było nic ciekawego. Miasteczko dużo bardziej charakterystyczne to Uniejów. Na uliczce w centrum pełno jakichś Europejskich malunków, ale nie to jest najciekawsze. Najciekawsze to źródło geotermalne. Wiedziałem że tu jest, odkryłem jesienią zeszłego roku, wtedy pozwoliło mi się ogrzać zimną październikową nocą. Woda ma temp. jakichś 80’C (ile pisało dokładnie na tablicy nie pamiętam). Noc (pierwsza noc) minęła bardzo szybko i przyjemnie. Ani się obejrzałem a na wjeździe do Wlkp. niebo zaczynało już jaśnieć. Przecinam A2kę, mgliste mokradła rzeki Ner i rozpoczynam podbój Wielkopolskiej patelni. Nie żeby w Łódzkim było jakoś górzysto czy cuś. Po prostu jest już widno i przez XYZ km horyzont wyglądał będzie tak samo. Nieboskłon połączony z powierzchnią Ziemi za pomocą idealnie prostej, jak od linijki, linii. Może to właśnie ten widok, a może po prostu nieprzespana noc, powodują że łapie mnie wielki, senny kryzys. Drzemka potrzebna od zaraz. Drzemka czyli ławeczka. Mijam jeden, drugi, piąty, dziesiąty przystanek. *&$&%$##$. Wszystkie wyglądają tak samo. Wszystkie bez ławek. Tzn. zostały same podpory, desek brak. Jakiś wieśniak zajumał na budowę łobory pewnie. A ja już zaczynam jechać zygzakiem. Raz wyłapałem pobocze (na szczęście pobocze, a nie krawężnik). Oczy same się zamykają na sekundę - dwie – trzy. Nie wiem ile km tak przejechałem ale w końcu jest ławeczka. Jeszcze nie zdążyli ukraść lub więcej drewna na budowę nie potrzebowali. Przez pół godziny resetuję czas czuwania. Ok, organizm oszukany, można jechać dalej ;) Typowo wiejskim krajobrazom ( ;) ) towarzyszy widok mniej codzienny – wielka kopalnia na horyzoncie. No tak, to Kłodawa. Jedyna w PL czynna kopalnia soli kamiennej. Tej zdrowszej, lepszej od soli warzonej. W oddali szyby i hałdy, zapewne zbędnych, pozbawionych surowca skał. Kusi żeby podjechać bliżej i zrobić lepsze zdjęcie ale przypominam sobie że cel jest dość ambitny, nie mogę marnować czasu na takie duperele. Samo miasteczko raczej biedne, zapuszczone, post-kom, uliczki z trylinki i te klimaty. Ale pomnik ładny. Mija doba od wyjazdu, jest pierwszy poranek, na liczniku wybija 300km, czyli połowa drogi. Czyli OK, ja tak powoli po prostu jeżdżę, jak jest 300 w pierwszą dobę to jest OK. Mijam jeszcze jeden, mniejszy szyb i opuszczam Kłodawę. Jest początek czerwca a więc żółty rzepaczek się już skończył, teraz królują czerwone maki. Krajobraz znów urozmaicony jest wiatrakami elektrowni. W Małopolsce nie ma tego wiele, ale jak tak jeżdżę po całym kraju to na równinach: Łódzkie, Wlkp., Mazowsze itp. całe mnóstwo tego mamy, nie ma powodów do wstydu. Kontynuuję jazdę podrzędnymi asfaltami wojewódzkich szos. Jakieś tam śniadanie na Orlenie, chyba hot-dogi. Ostatnia większa miejscowość przed zmianą województwa to Brdów. Robię zdjęcie kościoła. W zasadzie to chciałem zjechać tu nad jezioro które wypatrzyłem na mapie ale jakoś słabo dostępne jest, szkoda czasu. Przed godz. 9 wjeżdżam do Kuj-Pomu. Izbica Kujawska to pierwsze miasteczko w next województwie, ze zdjęcia znowu tylko jakiś kościół. Jak nie ma czego zrobić zdjęcia to robię fotkę losowego kościoła, tych w Polsce jest pod dostatkiem ;) Jest jeszcze niewyróżniający się w żaden szczególny sposób Lubraniec, są pola niebieskich kwiatków, i jest miasto wyróżniające się o wiele, wiele bardziej. Miasto barrrdzo historrryczne – Brześć Kujawski. Już byłem, ale i tym razem wstąpię. Starówka położona jest na wzniesieniu. Przecinam A1kę i wskakuję na starą 1kę, oznaczoną teraz jako DK91. Jest pierwszy drogowskaz na Gdańsk :) Pojadę nią przez Toruń, aż do Świecia. Czyli przez najbliższych 100km nawigacja będzie prosta ;) Na Orlenie po drodze wciągam kolejny NIE-SŁODKI (nie licząc płynów) posiłek. Na ostatnich przed Toruniem kilometrach krajówka przybiera dość charakterystyczny kształt – biegnie równolegle, jest przyklejona do autostrady a potem i linii kolejowej. Po obu stronach otoczona lasem wspina się na całkiem spore wzniesienie. Za ścianą drzew po prawej płynie Wisła, to już wiem. Kusi żeby wdrapać się jakąś dróżką, ścieżka na ten wał, za którym powinna być piękna panorama na koryto rzeki. Ale zmęczenie + ambitny cel niweczą ten plan, innym razem. Ileś tam upalnych km, ileś metrów podjazdu i litrów potu dalej jest upragniona tablica z napisem TORUŃ. Zanim wjadę jednak do centrum zdrzemnę się jeszcze chwilę w wiacie na przedmieściach. Senny kryzys ustępuje, można jechać dalej. Przelatuję szybko przez lewobrzeżną (chyba?), mniejszą cześć miasta i starym, długachnym (900m !!!) mostem wjeżdżam do większej, w tym i zabytkowej części miasta. Toruń to zdecydowanie miasto na zwiedzanie którego można by poświęcić ładnych kilka h, ale wiadomo że nie dziś. Zresztą już mam zwiedzony, byłem dwa razy. Do starówki nawet nie próbuję wjeżdżać, oglądam tylko z mostu. Szybko, szybko, jedna, druga, trzecia przelotówka, dwupasmówka i koniec miasta. Z powrotem obieram krajową 91kę, do Gdańska już mniej niż 200. Przy drodze egzotyczny już nieco widok – prehistoryczne, drewniane słupy z dziesiątkami białych izolatorów i takąż samą ilością kabli telefonicznych (?). Coraz rzadziej można spotkać w Polsce tego typu zabytkowe instalacje. Zbliża się wieczór (drugi wieczór) więc upał powoli ustaje. Jak na złość wraz ze zbliżającą się nocą zbliżam się do końca jazdy krajówką i trudnych nawigacyjnie, bocznych dróżek o nawierzchni zapewne nie I jakości. Przydrożne śmieszne reklamy poprawiają humor, jedna z nich zachęca do odwiedzenia Chełmna ale w nieco nieudolny sposób. Niby dlaczego miasto zakochanych? Jakieś wyjaśnienie, co jak gdzie, dlaczego i z jakiego powodu? Zresztą i tak: a) nie mam czasu, b) nie jestem zakochany (ew. jestem, ale w nowym rowerze), omijam je więc tranzytem. Mijam jednostkę wojskową pełną transporterów gąsienicowych (zdjęć robić nie wolno), a w dolinę Wisły obniżam się niczego sobie zjazdem, prawie 70 było ;) Zachód Słońca nad rzeką dość malowniczy, na zdjęciach jednak jak zwykle niewiela z tego piękna widać. Widać za to pozostałości po niedawnej powodzi, sporo zalanych pól w korycie rzeki. Za mostem żegnam się z krajową szosą, którą tak sprawnie mi się przez ostatnie ~100km jechało. W Świeciu po zmroku (drugim zmroku). Małe miasteczko pełne stromych uliczek (skarpa Wiślana), i świecąca na kolorowo fontanna na rynku. Odpoczywam chwilę na ławeczce i przygotowuję się do nocnej jazdy. Oj, druga noc będzie sporo cięższa od pierwszej ;) Zdjęć z tej nocy jest co prawda tylko kilka ale mnie dłużyła się ona w nieskończoność. Może być ciężko w to uwierzyć ale przejechałem w jej czasie całe 50, max 60km :) Zaczęła się ona efektownym wyjazdem ze Świecia – wysokim wiaduktem nad krajową 91ką, nad nią, w oddali widać było prawdopodobnie światła Grudziądza (zdjęcia brak). Sił póki co mnóstwo. Obsadzonymi starymi drzewami alejami wjeżdżam do dużego kompleksu leśnego – Wdeckiego Parku Krajobrazowego. I tu się zaczęło. Drugi, po Kłodawie, dużo większy kryzys. 40km ciemnego lasu, 40km dziurawego zapiaszczonego asfaltu, 40km senności, 40km braku sił, 40km kryzysu. Nie pomogły nawet groźne odgłosy zwierząt dochodzące z głębi puszczy, i tak chciało mi się spać. Jechałem od prawej do lewej, na szczęście ruch samochodowy – zerowy. Jedna zagubiona w tej leśnej dziczy osada o wdzięcznej nazwie „Przewodnik”. Wreszcie dopadłem leśną wiatę z ławkami, a potem i drugą, i wykorzystałem je w wiadomy sposób. Średnia (brutto) z tego lasu była zapewne poniżej 10km/h. A gdzieś tam po drodze wybiło 500km. Rozpoczynam Pomorskie, i rozpoczyna się trzeci dzień. Dosypiał co prawda jeszcze będę na przystankach ale największy kryzys już zażegnany. Można bezpiecznie jechać po coraz bardziej ruchliwych drogach. W Skórczu śniadanie na Orlenie a pierwsze, całkiem spore miasto na Pomorskiej ziemi to Starogard (Gdański). Za wiela z niego nie zapamiętałem, ale i zbyt długo tam nie zabawiłem, bo czułem bliskość Morza :) To już ostatnia prosta, 60, max 70km drogą o równie prostym do zapamiętania numerze: DW 222. Przyjmijmy że 66km drogą nr 222 :) Niby tylko formalność ale trochę potu i sił tam jednak zostawiłem. Pierwsza rzecz to ukształtowanie terenu - Pomorze nie jest bynajmniej płaskie, ale o tym już wiem od 2 lat, od pierwszego tripa nad Morze. Druga sprawa natomiast – remont. Akurat teraz remontują jak ja jadę. Wiele km wkurwiających wahadeł, dziur, żwiru, zradełkowanej nawierzchni czy wręcz objazdów gruntowymi drogami (!). To ostatnie z duszą na ramieniu (brak w 100% pewnej rezerwy + opona 23mm na tyle :D ). Ale udało się nie rozwalić roweru, jak i nie zabić. Na tym ostatnim odcinku dwie pauzy – długi piknik na betonowych, przyjemnie chłodnych rurach w cieniu lasu i krótszy, na ławeczce w Arciszewie. Tablicę GDAŃSK osiągam ok. godz 10, 52h od wyjazdu. Na liczniku 586km. Masakra :) Jeżdżę coraz dalej ale i coraz wolniej, czas przecieka mi przez palce na ławeczkach i leśnych wiatach. Czy się tym przejmuję? Ani odrobinę :) Wolę daleko i wolno niż blisko i szybko. Zwiedzanie rozpoczynam od obadania tematu powrotu. Jest pon. (urlop), dochodzi 11. Zakładając że chcę być jutro rano w pracy (bo chcę) wychodzi mi, że:
- ostatni niedrogi pociąg jest po 16 – 5h na zwiedzanie
- ostatni pociąg jest po 18 – 7h na zwiedzanie
Ten drugi to niestety Pendolino za 2 stówy. Nie uśmiecha mi się tyle płacić, ale z drugiej strony 5h na zwiedzanie to trochę mało, bo rzecz jasna chcę też na plażę a nie tylko po mieście pojeździć. Jeszcze nie podjąłem decyzji, kupię bilet przez telefon, ale podejrzewam że skończy się na drugiej opcji, nie po to 2 doby tu dymałem żeby nie zobaczyć wszystkiego tego co chcę zobaczyć. Więc zwiedzając przejazdem miasto (obowiązkowe foto pod Fontanną Neptuna) obieram kurs na plażę. Plaża Stogi – taką wypatrzyłem na mapie, jest zaraz koło Gdańska. Jednak droga wiodąca prosto na pętlę tramwajową przy plaży jest cała rozkopana. Szukając objazdu zapomniałem że mam rower szosowy a nie górski. Nie wiem kiedy skończył mi się asfalt a wpieprzyłem się w pola, łąki, chaszcze i nieużytki. Nie chciało mi się już zawracać, za dużo sił już straciłem żeby iść nazad przez ten syf. Z rzadka coś tam podjechałem, do pierwszego poślizgu na piachu. Głównie szedłem, na azymut, w stronę Morza. Momentami przez trawsko po pas, zastanawiając ile kleszczów będę sobie wyciągał z dupy. Po lewej widzę wielkie żurawie i inne portowe instalacje, więc kieruję się bardziej w prawo, port musi się skończyć, żeby mogła zacząć się plaża. W końcu na horyzoncie widzę las. Ale nie taki zwykły las, tylko las ciągnący się równym pasem, na lekkim podwyższeniu, wale. Czyli taki las na jaki czekam :) Taki las po drugiej którego stronie jest plaża :) Tak też było. Jeszcze kilka kurw, jeszcze parę metrów przez łąkę i już stąpam po piasku, na razie po leśnym piasku. Ładnych kilka km zrobiłem z buta przez te zarośla. Widzę już Morze. Na razie jednak lekko przysłonięte przez żurawie i stosy kontenerów – ciągnący się jednak dalej terminal portowy. Idę wzdłuż ogrodzenia, w prawo. Jeszcze tylko ogrodzony rezerwat i wreszcie jest zejście na plażę. Niesamowita chwila, choć oczywiście nie tak mocna jak ta w zeszłym roku, gdy pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem Morze po 2,5 doby jazdy. Tamta chwila to była niemal ekstaza :) Dziś jest „tylko” bardzo fajnie :) Pogoda nie jest idealna na plażowanie – nie ma upału, jest tylko gorąco. Pora dnia też – poniedziałkowe wczesne popołudnie. W tym sensie że nie ma tylu ładnych widoków, co w upalne sobotnie popołudnie ;) Ale mogło być gorzej. Zawsze mogła być jesienna zimna noc, i na plaży był bym sam :D Woda nie za ciepła, ale i tak nie umiem pływać. Nie umiem pływać, nie umiem nurkować, jeździć na nartach, na łyżwach, na rolkach, nie umiem tańczyć, nie podciągnę się ani razu na drążku, jestem rozwinięty fizycznie bardzo jednokierunkowo ;) Więc tylko się umyłem żeby śmierdzieć trochę mniej w pociągu. Takie spostrzeżenie: im cieńsze opony tym więcej siły potrzeba aby pchać rower przez piach. Bez wielkiej przesady można powiedzieć że pchanie zapadniętej na 15cm w piach obładowanej szosówki to wysiłek jakby pchać samochód po asfalcie. 2h plażowania, i po 14 zacząłem się zbierać. Już wiedziałem że wracam późniejszym pociągiem. Trzeba pozwiedzać Gdańsk, dotrzeć na dworzec, zjeść coś itp. itd. No i może jakiś duży statek zobaczę? Trzeci raz jestem w Gdańsku i nigdy nie widziałem z bliska żadnej 200+m metrowej jednostki. Tym razem też mi się to nie uda. Kompletnie nie wiem gdzie jest jakaś miejscówka zapewniająca takie widoki. Bo duże statki to ja widzę, dużo dużych statków. Tylko że stoją w terminalach za drutem kolczastym i górami kontenerów, albo gdzieś w stoczniach za halami i żurawiami, albo na morzu, 2km ode mnie. Muszę się lepiej przygotować następnym razem. Tym razem ze statków:
- cała rzeka różnej wielkości jednostek, ale niestety z mostu, z daleka.
- z bliska, przez bramę: coś w budowie, ale nie za duże.
- no i zabytki na Motławie, z Sołdkiem na czele (fotki brak, z Sołdkiem mam już dużo zdjęć).
Przejeżdżam jeszcze Starówkę, zdjęć już nie robię. Coś tam jem, kupuję i pora kończyć tę przygodę i pakować się do Pendolino. Pierwszy raz będę jechał tym cudem. No i niby OK: bardzo szybko, bardzo cicho, bardzo komfortowo, nawet rower się udało zmieścić, ludzie narzekają że mało stojaków. Tylko że to kosztuje 2 stówki i jedzie 5,5h. Zwykły, wagonowy ekspres też jest szybki, cichy i komfortowy. Kosztuje 1,5 stówki, jedzie 6h. Zwykły IC nie wiem ile h, cena pewnie 100 z hakiem. Tak że jedyny zgrzyt tej trasy to przepłacony pociąg. W Krk przed północą, zdążyłem się wyspać przed pracą.

Udana trasa, forma dopisuje. 600 na przełomie maja/cze?! Dla porównania: w zeszłym sezonie mój max na ten czas wynosił 380 :) Z tym że dzisiejszy trip to taki tylko rekonenans był, rozpoznanie formy, nad Morze, ale najkrótszą drogą. Bo chciałbym jeszcze raz w tym sezonie, ale z większym rozmachem ;)

6.10 (1.06) - 00.15 (4.06)
AVS 17,6

Nowe gminy: 20

Wielkopolskie: 2
Olszówka
Kłodawa

Kujawsko - Pomorskie: 10
Łysomice
Chełmża - obszar miejski
Chełmża - teren wiejski
Papowo Biskupie
Stolno
Chełmno - obszar miejski
Chełmno - teren wiejski
Świecie
Jeżewo
Warlubie

Pomorskie: 8
Osiek
Skórcz - obszar miejski
Skórcz - teren wiejski
Bobowo
Starogard Gdański - obszar miejski
Starogard Gdański - teren wiejski
Skarszewy
Trąbki Wielkie


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem

Nad Morze!

d a n e w y j a z d u 710.81 km 0.00 km teren 38:13 h Pr.śr.:18.60 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4300 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 18 sierpnia 2018 | dodano: 21.08.2018





https://photos.app.goo.gl/BdnYkD9xRyg1zBda9

„Nad Morze”. Tak zatytułowana trasa miała pojawić się na tym blogu już rok temu, kiedy to w ostatnim chyba rozsądnym momencie (przełom września i października) postanowiłem ten ambitny cel zaatakować. No i prawie się udało. Prawie – bo do końca stałego lądu miałem tak ze 3km w linii prostej. Po prostu tak cieszyłem się z dotarcia do Gdańska że zapomniałem że tak właściwie to ja chciałem zobaczyć otwarte morze a nie zabytkowe miasto. Bądź co bądź bardzo ładne ale bardzo ładnych miast to ja już dużo widziałem a morza jeszcze nigdy (naprawdę). Długo sobie potem plułem w brodę. Inna sprawa że włóczenie się po plaży zimną i wietrzną październikową nocą (wtedy dojechałem) to nie to samo co włóczenie się po plaży letnim gorącym popołudniem. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Zachęcony utrzymującą się w tym sezonie równie wysoką co w zeszłym, formą już od jakiegoś czasu planowałem powtórkę. Mając w tym roku na koncie 3x400+ i 1x500+ uznałem że jestem gotowy. Od ostatniej długiej (400+) trasy minął miesiąc, więc zregenerowany byłem w 100%, i nie przeszkodziła w tym nawet gleba sprzed 2 tygodni. Co prawda kilka dni kulałem na jedną nogę ale już w zeszłą niedzielę było ok. Kolano nie bolało po 40km przejażdżce po mieście, więc i po 700km nie powinno ;) Środę (15 sierpnia, święto) prawie całą przeznaczyłem na przygotowania, tj. wyrównywanie deficytu snu ;) Z kilkanaście godzin spałem. Przed trasą, w nocy z czw./pt. spałem normalnie (7 godzin). Z innych przygotowań, poza standardowym ogarnianiem roweru, zakupiłem najdroższe gripy w życiu – Ergony GP5 za 2,5 stówki. Największe (bo praktycznie jedyne) kolarskie dolegliwości (ból, drętwienie) dotyczą u mnie bowiem dłoni. Ostatnią rzeczą z przygotowań o której warto wspomnieć to dobór trasy – zaplanowałem ją tak, żeby jak najwięcej jechać nieznanymi mi jeszcze okolicami. Tzn. wiadomo, cudów nie ma, pierwsze 200km, do Opoczna zjeżdżone mam. Ale cała reszta to już dziewicze dla mnie tereny. To raz. A dwa – niemal żadnych dużych miast po drodze (chyba tylko Elbląg się tu załapuje pod „duże miasto”, ponad. 100 tys.). Ogólnie lubię sobie pozwiedzać duże miasta ale jednak te światła, ścieżki, zwiedzanie, zdjęcia, zajmuje to za dużo czasu. Do tego spory wybór połączeń kolejowych i można wpaść na głupi pomysł skrócenia trasy, uznając takie miasto za alternatywny cel podróży.

Piątek (urlop), godz. 6.00. Dzwoni budzik. Zbieram swoje zaspane nieco zwłoki, łazienka, herbatka, 10-krotne sprawdzenie czy wszystko wziąłem (telefon i pieniądze – sprawdzenie 100-krotne) i o 6.55 stoję przed blokiem gotowy do drogi. Albo i nie. Chłód lekko mglistego poranka przypomina mi że nie wziąłem kurtki (mam tylko p/deszczową). Wracam się po wiatrówkę, i startuję. Godz. 6, minut 55. Ahoj przygodo! Kraków opuszczam przez Bieżanów, Rybitwy, Nową Hutę (blokowiska/przemysłowe okolice). Na wyjeździe z miasta mgły ustępują i zaczyna się piękny, sierpniowy dzień. Słomiane, nieraz bardzo pomysłowe dekoracje w mijanych wsiach informują o końcach żniw. Przyjemną, idealną na rozgrzewkę lekko pagórkowatą DW776 docieram do Proszowic. Tu wciągam śniadanko, oprócz bułki z czymśtam złożone również z pomidorków i rzodkiewek. Na razie sama zdrowa żywność, ale potem będzie jak zawsze – hot dogi z Orlenów + zapiekanki z Lotosa zapijane hurtowymi ilościami Coli/Pepsi ;) Kończę tę przydługą sjestę, i obieram kurs na Skalbmierz. Bezkres pół uprawnych, jak okiem sięgnąć dywan z żółtych, brązowych, zielonych prostokątów, przykrywający falistą powierzchnię ziemi, z rzadka usiany niewielkimi skupiskami drzew i domków. Hmm. W sumie to tak wygląda chyba większość Polski, z tym że słowo „falistą” trzeba by zamienić na „płaską” ;) Ale to nieważne - dziś jest taki dzień że podoba mi się wszystko i wszystko jest dla mnie niesamowicie ciekawe. Nawet rolnicze, północno-wschodnie rubieże Krakowa. Na takich właśnie rozważaniach nad pięknem otaczającego mnie świata mijają mi pierwsze kilometry trasy. Docieram do Skalbmierza. Krótką pauzą na tamtejszym skwerku przeznaczam na pierwszą (najwyższa pora) aplikację kremu z filtrem. Szukam też sklepu (startuję zawsze z 1l picia, więc szybko schodzi), ale nie znajduję. Nie szkodzi, do Działoszyc niedaleko. Po drodze cały czas kombinuję z nowymi chwytami, próbując znaleźć optymalną pozycję, bo ciągle coś tam pobolewa. A to obniżam kierownicę (na podkładkach) a to obracam rogi w dół, to w górę. Imbusa 5kę ciągle mam w kieszeni. To chyba nie był dobry pomysł taka trasa z nowym sprzętem (uprzedzając fakty – to był doskonały pomysł, Ergony spisały się na medal, są warte każdej wydanej na nie złotówki, a odpowiednią pozycję znajdę po ok. 100km trasy). W Działoszycach krótka rozmowa z tubylcem (jak ognia staram się unikać w takich przypadkach tematu podróży, nie lubię kłamać ani jak ktoś myśli że ja kłamię). Do koszyka wskakuje natomiast 2,25l Pepsi (ledwo mieści się w ramie). Z tym Pepsi to taka historia – wchodzę do sklepiku, rozglądam się co kupić, ekspedientka (młoda dziewczyna, 18ki mogła nie mieć) pyta czego szukam. Czy czegoś konkretnego, czy jakiejś, słyszałem dokładnie, cytuję: „zachciewajki” - jak Pani przed chwilą, która weszła kupić coś tak z nudów. Pierwszy raz spotkałem się z tym słowem, myślałem że to po prostu to samo co „zachcianka”. Tymczasem już po przyjeździe, z ciekawości sprawdzam internety i się okazuje że to słowo znaczy jednak zupełnie co innego :D Więc albo dziewczyna nie zna znaczenia tego słowa, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego. Ale raczej to pierwsze. Niewielkie zagajniczki i (niewycięte jeszcze) szpalery drzew urozmaicają nieco odcinek do Jędrzejowa. Jest wczesne popołudnie i Słońce zaczyna już naprawdę mocno przygrzewać. W Jędrzejowie jakiejś większej pauzy nie robię, nie licząc tej przymusowej - na przejeździe kolejowym (te cysterny naprawdę były tak powyginane, i to nie jedna a wszystkie). Pierwszy dłuższy, bo kilkukilometrowy leśny odcinek przed Małogoszczem (Małogoszczą?). Droga (wojewódzka) od jakiegoś czasu tonie w ciężarówkach, a to za sprawą wielkiej cementowni w tym mieście (+dzień roboczy). Małogoski ryneczek ominę (byłem) a zaliczę właśnie cementownię. Też widziałem, ale wydaje mi się ona większą atrakcją od rynku, i to nie tylko za sprawą rozmiarów. Po prostu rynek jest niemal w każdym mieście a cementownie tylko w niektórych. Krótka pauza w lesie a potem jeszcze jedna – w Łopusznie, pod charakterystycznym, górującym nad okolicą kościołem. Całe zresztą miasteczko położone jest na wzgórzu. Radoszyce omijam - trzeba nadłożyć km, a poza tym byłem, byłem, wszędzie byłem. Kawałek dalej niezwykły odcinek trasy a to za sprawą ścieżki rowerowej, uwaga - nadającej się do jazdy rowerem (fragment GreenVelo). Równie niezwykłym widokiem jestem ja, jadący po tej ścieżce – w długich trasach nieczęsto mi się to zdarza ;) Swoją drogą to nie wiem po co komu to całe GreenVelo, to chyba tylko dla niedzielnych rowerzystów którzy jeszcze nie mają jeszcze pomysłu na swoją przygodę z rowerem. Każdy co ambitniej jeżdżący woli śmigać własnymi ścieżkami i lepiej wie od jakiegoś urzędnika gdzie chce jechać. Zalew w Sielpi – taki przedsmak, namiastka, miniaturka Morza – patrzę na tą piaszczystą plażę i już wiem że dam radę :) To się nie może nie udać. Aby nie było za pięknie odcinek Sielpia – Końskie to typowy polski koszmarek. Pełne hopek (wyjazdy z posesji) chodnikościeżki z kostki Dauna, zielone ekrany i całe rzędy luster dla wyjeżdżących zza tych ekranów samochodów – po jednym dla każdej posesji. Zdjęcia nie zrobiłem, bo chyba by klisza pękła (takie stare powiedzenie). Całości tego polskiego klimatu dopełnia debil drący ryja żebym spadał na ścieżkę. Wychylający mordę z - a jakże - srebrnego Passata B5 kombi (czy TDI to już nie wiem, za szybko przemknął, nie zauważyłem znaczka na klapie). Końskie omijam obwodnicą, to miasto też już mam zwiedzone, chyba nawet żadnego zdjęcia tu nie zrobiłem. 20km odcinek do Opoczna to boczne drogi, wolne od ścieżek, debili w srebrnych Passatach B5 kombi i innych tego typu nieprzyjemności. W Opocznie na liczniku niecałe 200km i zbliża się wieczór - pierwszy z trzech w trasie ;) Szukam rynku ale go nie znajduję, w zeszłym roku też nie znalazłem. Teraz patrzę na mapę i okazuje się że byłem 50m od niego. W zastępstwie zadowalam się więc pomnikiem jakiegoś konika, i przygotowawszy się do nocnej jazdy (lampki, czyste ubrania) ruszam w nieznane mi tereny. Jak już wspominałem Opoczno to punkt graniczny znane <-|-> nieznane. Noc (pierwsza z trzech) jest gwieździsta i ciepła, z wyjątkiem świtu, ale to normalne. Na zadupiasto-leśnym odcinku do Rawy Mazowieckiej jedyna godna odnotowania mieścina to Inowłódz ale większą wg mnie atrakcją jest tu DOL (Drogowy Odcinek Lotniskowy) w Chociwiu. Szeroki na kilkanaście metrów a długi na ~2km fragment drogi wojewódzkiej mogący też służyć za lądowisko. Pierwszy raz widzę coś takiego. Zdjęć brak bo ciemności zupełne. Pierwszą senność zapijam tu kupionym na „tankszteli” (©Gustav) Tigerkiem, a na przystanku obok dowiaduję się jak nazywa się koszyczek na truskawki. Dotąd byłem święcie przekonany że koszyczek na truskawki to prostu koszyczek a tu się okazuje że jednak nie! Człowiek całe życie się uczy. W Rawie Maz. jestem koło północy (pierwszej w trasie). Na liczniku 244km. Robię zdjęcie pod pięknie iluminowanym patriotycznymi barwami ratuszem. Konsumpcję przywiezionych jeszcze z Krakowa ciasteczek przerywa mi pewien młodzieniec. Powiedzieć pijany to zbyt łagodne określenie, On jest po prostu napierdolony. Odmiennie niż zazwyczaj nie żebra o pieniądze – te pewnie ma, bo jak mówi wraca z roboty. Swój obecny stan tłumaczy kilkoma wypitymi po drodze Harnasiami. Te Harnasie to chyba tylko na przepitkę były między czymś mocniejszym. Generalnie rozmowa toczy się wokół latających po Rawie nożowników (mówię że w Krakowie to się z maczetami lata a nie jakimiś tam nożykami), pałkarzy (Policji) i podpierdalającymi na nią za wszystko sąsiadami. Nie jest jakiś namolny czy upierdliwy więc przed rozstaniem dłuższą chwilę pogadaliśmy. Z Rawy do Skierniewic rzut beretem, bo jakieś kilkanaście km. Tu oprócz odpoczynku na dość ruchliwym jak na nieduże miasto rynku zmywam w studni/kraniku/pitniku z siebie wreszcie część skorupy. Skorupy tj. potu, kurzu, kremu z filtrem (z wklejonymi małymi muszkami ;) ), Sudokremu i zapewne wielu innych substancji odkładających się na rowerzyście po całodniowej jeździe w upale ;) Od razu przyjemniej, jakoś lżej tak :) Za miastem magiczny 10km odcinek przez las, gdzie mija mnie dosłownie jeden samochód, natomiast gwiazd nad głową zliczyć się nie da. Kończy się on co prawda wiaduktem nad A2ką, ale i cała droga do Sochaczewa jest bardzo ciemna, mało ruchliwa, zadupiasta i w ogóle fajna. Na przedmieściach Sochaczewa łapie mnie kolejna senność, którą zwalczam siedzeniem dłuższą chwilę z zamkniętymi oczami, zdrzemnąć się nie udało. Czas czuwania zresetowany, można ruszać :) W Sochaczewie typowe dla takich zapyziałych miasteczek ścieżki, do których wiadomo jakie mam podejście, tym razem na żyletkę wyprzedza mnie jakieś BMW (przypadek?). Rynek mocno jako taki (z kostki Dauna…). Ale śmieszne nazwy własne, oraz przede wszystkim widok wschodzącego nad Bzurą Słońca rekompensują wszystkie niedostatki tego miasta :) Potem ok. 10km na nielegalu krajówką, z czego część po chyba jakimś eksperymentalnym (bo nieudanym, nierówne są te tafle) betonowym odcinku. Do Wyszogrodu wjeżdżam nowym mostem (1200m, najdłuższy w Polsce). Ale to stary, drewniany most, którego jakieś resztki podobno zostały jest dla mnie w tym momencie bardziej interesujący. Ze swoimi 1300m był najdłuższym drewnianym mostem w Europie. Odnajduję taki jakby niewielki terenik rekreacyjny w miasteczku. Poza ogromnym, godnym Holywood napisem (Wyszogród miasteczko 2740 mieszk. ;) ), placem zabaw, ławeczkami, tablicami informacyjnymi i inną turystyczną infrastrukturą jest wspomniany most. A właściwie to nie ma. Został tylko betonowy przyczółek z fragmentem drewnianej poręczy. No zawiedziony nieco jestem, liczyłem na coś więcej :/ Teraz doczytałem że ostatni fragment, robiący za platformę widokową też zburzyli (zły stan techniczny). Niepocieszony wciągam kilka piwek ;) i po krótkiej pogawędce z tubylcem wyprowadzającym na spacer duet pies/kot, ruszam dalej. 7 rano, czyli doba od wyjazdu, a na liczniku 330km. Od pewnego czasu myślami jestem już na Orlenie i wciągam ich bezkonkurencyjne (spośród stacji benzynowych) hot-dogi i gorącą herbatkę. Chwilę później jestem na Orlenie już nie tylko myślami ale i ciałem bo tuż po zjeździe z krajówki dostrzegam w oddali upragnioną główkę białego orzełka na czerwonym tle :) Wracam czym prędzej na główną drógę. Na ruszt wchodzą dwa duże hot-dogi (niestety w ciemnym pieczywie) oraz równie duża herbatka. Najedzony ruszam dalej, w kolejny ~25km odcinek drogami niższej kategorii. Niedostatki w jakości nawierzchni nadrabiają tu piękne okoliczności przyrody. Na przystanku w metropolii Nadułki City podziwiam różne mądre przekazy i komunikaty miejscowej ludności ;) Dobijam do krajowej 10teczki i obieram kurs na Drobin. Zdjęcia z tej miejscowości nie mam, nie pamiętam już z jakiego powodu. Być może była to po prostu taka straszna dziura że nie odróżniłem jej od otaczających ją wsi? Następny atak senności wymaga już kilku 3-minutowych drzemek na przystanku. Zawsze ustawiam sobie budzik w komórce na 3/5min i powtarzam takie mini drzemki tyle razy ile trzeba, bo tak po prostu zamknąć oczu i usnąć na dobre bym się bał. Podczas uzupełniania na kolejnym Orlenie zapasu płynów po raz pierwszy zaczyna mnie niepokoić stan nieba. Bardzo słusznie, jak się za chwilę okaże. Póki co jednak myślę sobie: na pewno przejdzie bokiem. Tjaaa ;) Odbijam w DW561, kierunek: Bieżuń/Żuromin. Staram się nie przejmować tym co dzieję się nad moją głową ale przybierające coraz bardziej nieciekawe barwy niebo i wzmagający się wiatr stawiają sprawę jasno: nie „czy”, a „kiedy”. Rozpędzony do 40km/h wpadam pod wiatę przystankową wraz z pierwszymi kroplami zbliżającej się apokalipsy. Nie przesadzam, tak jak dzisiaj to dawno się nie bałem. Zaczyna padać. Zanim armageddon rozpęta się na dobre podbiega do mnie umorusany kurzymi kupami bodyguard (koszulka „Ochrona”). Stróż/cieć/strażnik/ochroniarz, jak zwał tak zwał. Tyle że nie pilnuje on sklepu czy ludzi a… kurniki :) Cała bowiem okolica jest pełna takich właśnie obiektów a po drodze co i rusz przejeżdża ciężarówa z naczepą pełną klatek gdaczącego ptactwa (zapachy też takie „charakterystyczne” tutaj ;) ). Kurze zagłębie po prostu. A podbiega do mnie z pytaniem dlaczego robię zdjęcia. Pfff robiłem zdjęcia nadciągającej burzy a jakiegoś tam jego zasranego kurnika. Ale widać przynajmniej że chłop przykłada się do pracy. Rozmowa nabiera jednak coraz bardziej przyjemną atmosferę, gadamy a to o kurach, a to o rowerze, a to o babach. Podobno „czwórkę” zarabia. Tzn. 4 tyś./mies., nie 4zł/godz. Nie wiem co tym myśleć, nie wiem czy mu wierzyć, ale może nie na studia trzeba było iść a do kurnika, perliczek pilnować? Rozmowa trwa ale w międzyczasie czasie żywioł coraz bardziej przybiera na sile. W końcu ochroniarza zgarnia nadjeżdżające z piskiem opon czerwone Cinquecento a ja zostaję sam. Ściana wody coraz większa, wiatr coraz bardziej gnie łopoczące na wietrze blachy częściowo zdewastowanego przystanku. A ja autentycznie coraz bardziej się boję. Kierunek padania wody zmienia się z pionowego na coraz to bardziej poziomy. Póki co nie jest źle, bo prawie wszystko opiera się na tylnej ścianie przystanku. Za chwilę jednak jest źle. Niewielką niby szparą między ścianą a dachem wpada coraz więcej wody. Zaczyna też podtapiać, wchodzę na ławeczkę bo pode mną utworzył się 10cm głębokości stawek. Ale najgorsze dopiero nadchodzi – kierunek padania wody zmienia się, i zaczyna napierać od boku – tego boku gdzie nie ma blachy… Wyszarpuję z sakwy i błyskawicznie przywdziewam przeciwdeszczowy kurtalon (spodni nie ma szans, za mało czasu), włażę w kałużę, przemaczając kompletnie buty i wychodzę schronić się na zewnątrz przystanku. I używam jedynej w miarę kompletnej bocznej ścianki jako tarczy. Gacie pełne, a co jeśli zamiast lecącej z boku wody zacznie lecieć poziomo grad? Drzewa też takie jakby poziome się robią, samochody stają na awaryjnych a ja przygotowuję się do przeskoczenia na inną stronę „tarczy” gdy zajdzie taka potrzeba. Na szczęście znowu zaczyna lać z właściwego kierunku tj. z góry. Spacerując po ławeczce obserwuję słabnący powoli huragan, obeszło się bez gradu. W końcu uspokaja się, samochody ruszają, a ja zastanawiam się jak zejść z tej ławeczki nie wchodząc jeszcze raz w kałużę. Wdrapuję się z ławeczki na boczne okienko i zeskakuję na bok, tam wody nie ma. Miałem sporo pecha (słabe to schronienie znalazłem) ale i sporo farta (co było gdybym nie znalazł żadnego?!). Zabieram się za szacowanie strat, tzn. ilości przemoczonych ubrań. Nie jest źle, ale i dobrze też nie. Mokre: buty, skarpetki, spodenki z pampersem, spodenki zewnętrze, wiatrówka. Suche: reszta. Skarpetek mam zapas, z butami nic się zrobi, powoli będą sobie schnąć, spodenki tak samo. Poza wiatrówką spisaną na straty najbardziej niepokoją mnie mokre kolarskie gatki. Jazda w mokrych – 100% szans na otarcia. Zakładam więc zwykłą, cywilną bieliznę, i w takiej przejadę pozostałe 300km (na liczniku mam tu 400). Trochę obawiam się o tyłek ale niepotrzebnie, ten zniesie trasę tak jak zawsze, czyli bez najmniejszego uszczerbku. Toczę się powoli mokrymi drogami podziwiając zdemolowany krajobraz i groźnie wyglądające, oddalające się (tak mi się przynajmniej wydaje) chmury. Ujechałem nie więcej niż kilka km a tu znów zaczyna kapać… Na szczęście teraz to już taka tylko przygrywka na zakończenie, spory deszcz, ale nie oberwanie chmury. Przeczekuję go na o wiele solidniejszym, murowanym przystanku (nie mógł taki wcześniej się trafić?). Marnujący się czas przeznaczam na odpoczynek, jedzenie, przebierkę, segregację ciuchów na suche/lekko mokre/totalnie przemoczone, potrzeby fizjologiczne (to za przystankiem, nie wewnątrz). Po prostu będąc uziemiony robię wszystko to co trzeba by i tak potem zrobić. W końcu deszcz daje za wygraną. Dwie godziny zmarnowane. Wkurwiony ruszam dalej, zaliczam ten cholerny Bieżuń (dziura, mają kościół i domki) oraz Żuromin (dziura, ale trochę większa, mają kościół, domki i bloki). Z godnych odnotowania dziur to jeszcze Lubowidz (kościół i domki). No, byłby już ten Lidzbark - to już jakieś konkretniejsze, wydaje mi się, miasto. Zanim jednak będzie - znowu się zaczyna, tym razem już jednak tylko kropi. Chowam się pod jakąś wiatą i tu też nie marnuję czasu, tylko kimię sobie nieco z głową opartą na stoliku. Grrr wreszcie przestało. W blasku wyłaniającego się (i suszącego powoli, co mokre, Słońca) docieram do Lidzbarku. Trochę większe miasteczko. Mają kościół, domki, bloki, sklepy, rynek ale mnie najbardziej interesuje w tej chwili Lotosik na obrzeżach. A to z tego powodu że zapiekanki tam mają bezkonkurencyjne. Rzecz jasna spośród tych „stacyjnych”, odmrażanych, te „z pieca”, w budach koło dworców itp. to zupełnie inna liga. Załapuję się na dwie ostatnie, jakie zostały. Czego tam nie ma! Pomidorki, cebulka, kurczaczek, długo by wymieniać (herbatka też wskakuje). Mocno zregenerowany startuję i obieram kurs na Lubawę. Znowu gdzieś tam chmurzy się/grzmi w oddali ale, uprzedzając fakty, mokry w tej trasie będę już tylko od: potu, wody z kranu, no i słonej wody Bałtyku :) Spokój na pagórkowatym (północ Polski potrafi zaskoczyć), leśnym odcinku DW541 zakłóca tylko złożony z dziesiątek aut, roztrąbiony orszak weselny. Powoli zapada zmrok (drugi w trasie). Do Lubawy docieram już po ciemku. Jakiś tam rynek, pomniczek, standardowe rzeczy, no i 2 hot-dogi z Lotosa na obrzeżach (zapiekanek nie mieli). Tyle zapamiętałem z tego miasta. Wkurza wilgotna i zimna kurtka przeciwdeszczowa (tylko taka mi została) ale bez niej jest jeszcze bardziej zimno - druga noc jest dużo chłodniejsza od pierwszej. Podjazd na krajówce za miastem wciągam jeszcze sprawnie ale po skręcie w wojewódzką znów zaczyna morzyć mnie sen, i tuż przed Iławą też trochę pokimałem na przystanku. Iława. Północ (druga w trasie), na liczniku 501km. Iława to z pewnością godne krótkiego choćby zwiedzania miasto ale ja nie mam kompletnie na to ochoty, myślami jestem już na plaży. Szybko więc przez miasto przeleciałem, wzbudzając tam niemałe poruszenie/zainteresowanie („a Pan to co tak po nocy jeździ?!”). A tak sobie lubię, to jeżdżę :) W leśnym odcinku za Iławą miałem małe halucynacje. Zdarza się, nic groźnego. Widziałem flagi Polski rozwieszone na drzewach (:D), i dużą niebieską tablicę, taką co się mija gdy do innego województwa się wjeżdża. Doczołgałem się do Suszu i tam znowu ni to spałem, ni to drzemałem na ławeczce przez chwilę. Jedne z najbardziej odludnych okolic w trasie, więc tego typu znak nie dziwi. Na szczęście przejechałem przez ten las szczęśliwie. Nie tylko nie staranował mnie żaden jeleń, ale też nie wpadłem do rowu, bo już przysypiałem, i na tą sekundę, dwie, oczy same mi się zamykały. Ostatnia drzemka w tej trasie (nie licząc dworca/pociągu) właśnie tutaj, na przystanku na skraju lasu, tuż przed (drugim) świtem. A ten wita mnie w okolicach Dzierzgonia. W tym mieście znów na ~30km żegnam się z głównymi drogami, a tłukę się po dziurach lub niesamowicie wręcz wkurwiających (poniemieckich pewnie) pomorskich brukach. Taki to jest jeszcze nic, najgorszy sort bruku to takie coś. No kurwa otoczaki zatopione w piachu, 10km/h to max jaki tam jadę, szybciej się nie da. Od dawna chce mi się pić ale napiję się dopiero w Elblągu - 1) świt, 2) Pomorze, 3) Niedziela, 3a) Niedziela niehandlowa. Na plus natomiast ciekawe okolice – Żuławy to już są. Stolnica, pocięta gęstą siecią kanałów nawadniających, co chwilę co ciekawsze to mostki, ogromne topole, przepompownie jakieś itp. itd. Po prostu fajnie tu :) Odwiedzam nawet -1,8m depresję. Ja sam jednak jestem w stanie od depresji wysoce odmiennym, bo już wiem że się uda :) Czyli najniżej na rowerze byłem na 1,8 m ppm (Raczki Elbląskie) a najwyżej 1946m npm (Kralova) :) Mijają dwie doby od wyjazdu, na liczniku ok. 560km (+-10km, nie jestem pewien). W końcu jest krajowa 22ka, jest i Elbląg. Stolica Bikestatsa ;) A ja jestem nieźle odwodniony, ostatni raz piłem –dziesiąt km temu. Przelatuję więc tylko przez centrum, niekoniecznie przejmując się koślawymi ścieżkami namalowanymi na chodnikach, szybkie foto na rynku (fajna wieża) i kierunek -> sklep. Tym razem na słodko – pierniki, 7daysy i 2,25l Coli. Piknik rozkładam nad rzeką, o takiej samej nazwie jak miasto nazwie – Elbląg. Chyba z połowę tej Coli wciągam na raz. Po nocnym kryzysie nie zostało ani śladu, świeży i wypoczęty (nie przesadzam) wyruszam na ostatnią, ok. 35km prostą. Kawałek krajową siódemeczką a reszta bokami, przez miejscowości o znanych mi z wpisów Roberta nazwach – Marzęcino, Rybina itp. Stegnę – miejscowość do której zmierzam – też zresztą wybrałem w ten sposób. Często powtarza się ona we wpisach wszystkich elbląskich bikerów, więc musi być tam fajnie. Czuć ten cały nadmorski klimat – budynki z muru pruskiego, mniej lub bardziej stylizowane przystanki, starorzecza, mosty zwodzone przeróżnych konstrukcji, no i to co wcześniej – ogromne topole i kanały nawadniające. Taka prosta ta ostatnia prosta jednak nie była – nadłożyłem z 10km robiąc dwie pętelki (nie chciało mi się sprawdzać GPSa), w tym jedną po wkurwiających, zarośniętych betonowych płytach. W końcu jednak jest ostatnia (i to dosłownie), 3km prosta do Stegny. Stegna. Typowa wypoczynkowa miejscowość, tj. obrośnięta całym tym turystycznym kiczem – wesołe miasteczka, zdjęcia z misiem, gokarty na pedały. Od Zakopanego różniąca się tylko tym, że zamiast oscypków są smażalnie ryb. Ale wiem że takie miejsca też muszą być, bo są ludzie którzy to lubią i są ludzie którzy na tym zarabiają. Lokalizuję pierwszą lepszą drogę idącą na północ. Zaczyna się sosnowy lasek a to oznacza że od celu dzieli mnie 1, max 2km. Wyłożona płytami alejka wspina się a potem opada. Byłem tak podekscytowany osiągnięciem celu że nie wiem co było pierwsze: czy najpierw usłyszałem szum fal czy zobaczyłem tą kończącą się dopiero na horyzoncie powierzchnię wody. W każdym razie było to dla mnie jedno z najmocniejszych, rowerowych (i nie tylko) przeżyć. Nie tylko bo pierwszy raz w życiu jestem nad morzem, pierwszy raz jestem nad akwenem tak dużym, że nie widać drugiego brzegu. Zanim jednak zdjąłem buty i zanurzyłem stopy w piasku: w krzakach w lesie (robiącym niestety za toaletę, cały usiany jest on różnymi, białymi, zużytymi środkami higienicznymi) zmieniłem wygląd na nieco bardziej plażowy. Plażowy, tj. założyłem kąpielówki, żeby nie zamoczyć spodenek. Koszulki nie ściągałem – a wszystko to w trosce o odczucia wizualne współplażowiczów (a w szczególności współplażowiczek), bo moja zapadnięta, blada klata i piwny brzuch stanowią widok doprawdy przykry i przygnębiający. Tak na wpół przebrany zdjąłem buty i zatopiłem stopy w chłodnym, na razie, piasku. Kilka kroków i piasek staje się gorący. Bardzo ciężko pcha się po plaży rower. Próbuję nieść ale rower ponad 20kg, więc dalej pcham. Stopy zanurzam w Bałtyku o godzinie 13.30, 54,5h od wyjazdu, na liczniku ok. 640km.

To żyje!

Takie właśnie odniosłem wrażenie - że morze żyje. Ta przypływająca co pół minuty, biorącą się znikąd fala, polerująca na gładko powierzchnię piasku, którą zakrywa. A im dłużej się w tym piasku stoi, tym bardziej zasysa. Wiem że mogę zabrzmieć jak idiota tymi opisami ale pierwszy razy w życiu byłem nad morzem i było to dla mnie było to naprawdę ciekawe doświadczenie. Przez dobrą godzinę cieszyłem się jak głupi do sera, to siedząc na piasku, to wchodząc do wody, to robiąc zdjęcia. Tego najważniejszego, ze mną i z rowerem w wodach Bałtyku rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Jako że nie umiem pływać, więcej niż 2-3 metry od brzegu się nie oddalałem ;) Głupio było by utonąć - nie było relacji na bikestatsie, i nikt nie dowiedział by się jaką trasę zrobiłem! Mógłbym tam siedzieć do wieczora ale jest wczesne niedzielne popołudnie a w poniedziałek rano trzeba dotrzeć do pracy. To raz, a dwa to sprawiające wrażenie burzowych, chmury na horyzoncie. Zbieram więc się koło 15tej, czyli półtorej godziny tu spędziłem. Powrót PKP planowałem z Gdańska, Elbląga lub Malborka, ostatecznie stanęło na tym pierwszym. Po zmęczeniu nie ma śladu, jestem świeży jakbym z domu dopiero co wyjechał. Do Jantaru docieram przyjemną leśną alejką, do Mikoszewa niewiele mniej przyjemną drogą wojewódzką. Dużym biorącym kilkanaście aut, prowadzonym przez holownik, promem przeprawiam się na drugi brzeg Wisły. Cena za rower+rowerzystę 5zł, ale jest cennik i dostaje się paragon. Na małych promikach często bywa tak że kręcący korbą (taki napęd) „kapitan” też krzyczy 5zł. Ale na wódę oczywiście zbiera, bo prom teoretycznie powinien być darmowy. Jestem już w Gdańsku, przynajmniej tak informuje mnie znak na drugim brzegu rzeki. Do centrum jednak jeszcze ponad 20km. Z wyspy Sobieszewskiej na stały ląd zjeżdżam ciekawym mostem pontonowym. Który to już ciekawy most dziś? Pontonowe, obrotowe, podnoszone itp. itd. Trochę tego było po drodze. Podziwiam ciągnące się kilometrami, wielkie instalacje przemysłowe Rafinerii Gdańskiej i jeszcze raz wjeżdżam do Gdańska, tym razem już naprawdę. Szybki przelot obwodnicami, estakadami i jestem nad Motławą. A wraz ze mną jest chyba pół Polski, jakiś targ, jarmark, czy coś takiego. Nieprzebrana ludzka masa uniemożliwia jazdę i przez ścisłe centrum więcej robię z buta niż na kołach. Gdańsk to stolica nowoczesności, nie taki skansen jak Kraków. Diabelski młyn 100m od Rynku? W Krakowie coś takiego by nie przeszło, konserwator zabytków dostałby zawału ;) Zwiedzając przejazdem miasto docieram na dworzec. Na liczniku 680km. Dochodzi 18, czyli za 14 godzin trzeba być w pracy. Po wizycie w kasie dociera do mnie jednak że do pracy owszem, zdążę, ale na wtorek ;) Pociągi tak nabite że w jednych nie ma gwarancji miejsc (nawet bez roweru) a w innych brak miejsc na rower. Po godzinnej rozkmince (i zużyciu połowy baterii w tel. na wi-fi) kupuję bilet na poranny ekspres (159zł) a zamiast biletu na rower - bilet na większy bagaż (5zł). Załatwiam urlop w pon. i jadę szukać taśmy i folii, aby z roweru zrobić bagaż podręczny. Niedzielny, niehandlowy wieczór więc sytuacja jest trudna ale nie beznadziejna bo Gdańsk to duże miasto. W jedynym otwartym 24/7 urzędzie pocztowym kupuję 2 rolki taśmy i 4 paczki folii bąbelkowej (worków na śmieci nie mieli). Przytraczam to wszystko do sakwy i mam ponad 8h na zwiedzanie miasta i dokrętkę do 700km :) (odjazd 4.45). Przed kolejnym atakiem senności (łóżka nie widziałem od dwóch nocy) oddaje się wiec leniwej, spontanicznej (gdzie się skręci tam jadę) eksploracji. Spontanicznej ale z pewnymi wyjątkami. W każdym dużym mieście są bowiem pewne miejsca, punkty obowiązkowe, których nie zobaczenie byłoby ogromnym faus pax. Wg mnie w Gdańsku oprócz Długiego Targu, Żurawia, słynnych Bram (to już widziałem) zalicza się do nich również Westerplatte (nie widziałem). Docieram tam już nocą, po dłuższym błądzeniu po przemysłowo/portowo/kolejowych terenach. Nocą co drugie auto tutaj to ciężarówka z kontenerem na naczepie. Zwiedzam wysadzone przez niemców/ruskich ruiny koszar i docieram do ogromnego pomnika na wzgórzu. Alejkami i schodkami wchodzę na szczyt i chwilę tu siedzę, podziwiając nocną panoramę miasta. OK, zabytki zaliczone to może teraz jakiś port, statki itp.? Mimo usilnych prób zlokalizowania takich obiektów (do których można by normalnie, legalnie, blisko podjechać i coś tam zobaczyć) jedyne co udaje mi się upolować to terminal kontenerowy. Statek z pewnością tam jest, widzę kawałek burty wyłaniający się z przerwy między górami kontenerów, ale to wszystko. W całej okazałości go nie zobaczę. Jako że jestem już zmęczony, a na liczniku zaraz wskoczy siódemka zbieram się powoli na dworzec. Trudno, statki będą musiały poczekać do następnej wizyty w Gdańsku. Zadowalam się zabytkowym Sołdkiem (87m długości), już go widziałem w zeszłym roku. Lepszy rydz niż nic. Na dworcu koło północy, na liczniku ok. 707km. Siedzę/spaceruję/kimię a po 2 w nocy zabieram się na demontaż roweru. Sama rozbiórka to nic – zdjąć sakwę, odkręcić 3 śruby przy mostu i rozpiąć 3 szybkozamykacze (2 koła + sztyca). Na zrobienie z tych luźnych elementów zwartej paczki schodzi jednak więcej, tak że pakunek mam gotowy po 3ciej. Godzina roboty. Pociąg nadjeżdża punktualnie, gramolę się do środka, wstawiam wielki pakunek a kask wieszam na haku na rowery }:> Kurwa kurwa kurwa. Dałem się nabrać, miejsca na rowery oczywiście były, nie było ich tylko w systemie (słynni PKPowscy informatycy po gimnazjum). Niby wiedziałem że tak się zdarza. Ale z kolei ryzykować? Mogło się okazać że miejsca naprawdę są zajęte a ja trafię na konduktora służbistę, nie wejdę z rowerem i będę czekał na następny pociąg, o 6 czy którejś tam. Z bagażem zamiast roweru miałem natomiast gwarancję, że do tego pociągu wsiądę. Plus jest też taki że przetestowałem przewóz roweru jako bagażu podręcznego, i kiedyś to wykorzystam. Nie będę się przejmował brakiem przedziałów rowerowych i wsiądę do każdego pociągu. Sama podróż minęła przyjemnie i już bez przygód. To że trafił mi się starawy wagon, bez przedziałów i wi-fi mam w dupie. Kolejna niesamowita rowerowa przygoda zrealizowana, życie jest piękne, i drobny zgrzyt z PKP niczego tu nie zmieni :) I tak lubię jeździć pociągami. Trochę pogapiłem się przez okno, trochę pospałem, zjadłem kanapkę w Warsie. 18zł ale to nie była zwykła kanapka. To była naprawdę wypasiona kanapka – duża, na gorąco, oprócz sera/różnych warzyw było jakieś mięso (wołowina?), więc najadłem się nią jak niedużym obiadem. W Płaszowie planowo 10.45 a realnie z ~10 minut wcześniej. Niecałe 6h jazdy. Czas chyba bezkonkurencyjny jak na polskie warunki (samolotu/prywatnego śmigłowca nie liczę). Rozpakowanie/montaż roweru – pół godziny. W domu o 11.25, 76,5h od wyjazdu :)

Kolejny rowerowy cel/marzenie zrealizowane, w właściwie to dwa cele/marzenia: jest Morze, jest i siódemka z przodu. Trasę zniosłem nadspodziewanie dobrze, nie było tu żadnych naprawdę dużych kryzysów. Mniejsze kryzysy były trzy:
- Bóle dłoni – zaczęły się zaraz po wyjeździe. Ale jak tylko dobrze ustawiłem nowe chwyty/rogi bolało coraz mniej a w końcu w ogóle. Po trasie mam zdrętwiały tylko delikatnie czubek lewego wskazującego a nie wszystkie palce, jak kiedyś. Firma Ergon zasługuje na rowerowego Nobla, jeśli taki istnieje.
- Burza - przemoczone ubrania stawiały pod znakiem zapytania komfort dalszej jazdy, ale część ubrań zdążyła wyschnąć a część zastąpiłem zapasowymi, których wziąłem dużo.
- Druga, chłodna noc, i największe problemy z sennością, które jednak zniknęły a w niedzielę o poranku przypływ sił miałem kosmiczny.
Po prostu to już mi w chyba ogóle nie szkodzi, rower mnie już tylko i wyłącznie wzmacnia :)

Pytanie – jakie są dalsze cele? No, tego, dalsze cele, są po prostu… dalsze :)

6.55 (17.08) - 11.25 (20.08)
17,25l (w tym raptem 1,9l energetyka)

nowe gminy: 37

Łódzkie: 11
Mazowieckie: 13
Warmińsko-Mazurskie: 11
Pomorskie: 2
(skończył się limit znaków na wpis, więc listy brak)


Kategoria ^ UP 4000-4999m, Powrót pociągiem, > km 700-799, ! Wycieczka Sezonu 2018

Ołomuniec

d a n e w y j a z d u 417.91 km 0.00 km teren 23:21 h Pr.śr.:17.90 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 16 czerwca 2018 | dodano: 23.06.2018





https://photos.app.goo.gl/zvmGrPKktbcrPK2TA

Ołomuniec. Drugi, po Koszycach/Węgrach, z najważniejszych zagranicznych celów na ten sezon padł moim łupem właśnie teraz. Podobnie jak w tamtym przypadku, nie udało mi się za pierwszym, a za drugim razem. Pierwsza próba skończyła się odwrotem na granicy, w Cieszynie, i zgłębianiem wiedzy nt. budowy bębenka tylnej piasty. Tym razem naprawiony i sprawdzony sprzęt nie ma prawa zawieść. Pogoda też ma być stabilna, a o formę też się nie boję. Musi się udać. Plan jest taki, jak na kartce. Po drodze chcę koniecznie zaliczyć Koprzywnicę (miasto Tatry), a wrócić planuję PKP z Opola. Dystans podobny jak przy Koszycach, przewyższenie też. Z tym że tam najwięcej podjazdów było na początku, a tu najwięcej będzie na końcu trasy. Faktem którym warto też wspomnieć, jest że tamta trasa była w zeszły weekend, więc miałem tylko kilka dni na regenerację.

Start 6.10, czyli wyruszam dobrze wyspany. Przez peryferia miasta szybko dojeżdżam do Skawiny, gdzie tym razem, dla odmiany skręcam w wojewódzką na Kalwarię. Wariant bardziej pagórkowaty niż krajówką na Zator ale przecież nie będę znowu jechał tak samo. Wstający dzień zapowiada się pogodnie. Sprawnie wciągam kolejne hopki zachodniego krańca Pogórza Wielickiego, z których rozpościera się rozległy widok na dolinę Wisły. Przejeżdżam pod lasem słupów linii WN, koło słynnego klubu i docieram do Kalwarii. Kwiatowe baldachimy na rynku podobne jak w New Sączu. Po małej pauzie wskakuję na równie pagórkowatą DK52, która zaprowadzi mnie do B.B. Kilka takich zmarszczek dzieli mnie od „Miasta, w którym wszystko się zaczęło”. A kolejnych kilka garbów od niewielkiego miasteczka, znanego z historii polskiej motoryzacji, a dokładniej z produkcji silników Diesla. Potem jeszcze Kęty (znane nie wiem z czego), w których opuszczam główną drogę. Do B.B. dojadę skrótem przez Kozy (największa wieś w Polsce, prawie 13 tyś. mieszk.). Z ostatniego wzgórza rozpościera się już piękna panorama „stolicy Podbeskidzia”, znanej chyba z każdy wie z czego. W mieście jestem koło południa. Pierwsze 90km w 6h jest dla mnie dobrym wynikiem. Szybkim zjazdem i dwupasmowymi przelotówkami staczam się do starówki miasta. Szybka tylko fotka jakiegoś placu i bodajże Ratusza. Pogodny do tej pory dzień zaczyna jednak pochmurnieć. Tzn. z tyłu, na wschodzie dalej pogodnie, chmurzy się tam gdzie jadę, nad Czechami. Na szczęście nie wygląda to jakoś groźnie, a prognozy nie zapowiadały żadnych opadów. Plus taki, że mniej picia i kremu z filtrem zejdzie. Z Bielska na Skoczów starą drogą krajową, która po wybudowaniu ekspresówki została zdegradowana do drogi lokalnej. W drodze do Cieszyna towarzyszą mi coraz to ładniejsze widoki, na Beskid Śląski a potem i Śląsko-Morawski. Znaczy się Czechy na wyciągnięcie ręki :) Na granicznym moście na rzece Olzie melduję się chwilę po 15tej i jestem gotów podbój nieznanych krain :) Ahoj przygodo! Pauzuję na jakimś obskurnym chodniku na blokowisku (chyba płytki asfaltem przykryli :D) i bez większych problemów lokalizuję drogę number 648. Kierunek: Frydek-Mistek. Po drodze taka oto ciekawostka – ładnie pomalowany dom, z rowerowym akcentem ;) Druga ciekawostka – takie jakby dzikie cmentarzysko aut. Takie dobre szamochody wyrzucajom?! W Polsce to by wszystko jeździło! We Frydku jestem późnym popołudniem. Zwiedzanie ograniczam do pochyłego rynku i małej rundki głównymi drogami. Pierwsze drogowskazy na Ołomuniec bardzo bowiem rozbudzają wyobraźnię, nie pozwalając tkwić w miejscu. W dalszym ciągu jadę czymś w rodzaju polskiej wojewódzkiej, na tym odcinku idącej równolegle z autostradą. Ale taką autostradą autostradą. Inną niż w Polsce. Nawierzchnia jest betonowa, a nitki rozdzielone są szpalerem małych krzewów. Idąca równolegle boczna droga – też betonowa, idealnie równa. Inne standardy, inny świat… A przecież Czechy to sąsiedzi, zaraz za miedzą… Na takich właśnie rozkminkach dlaczego tutaj robią to lepiej mija mi odcinek do Priboru. Przed miastem remont, sporo nowiutkich Tatr. W Polsce nowiutkich Jelczy coś nie widać… W Priborze przeciętny raczej rynek, nie wyróżniający się ni to na plus, ni to na minus. Oraz taka oto klimatyczna, brukowana grubo ciosanymi kamieniami, stroma uliczka. Wyjeżdżam z miasta drogą na południe. To nie jest najkrótsza droga do Ołomuńca. Ale przecież jednego z symboli Czech (może przesadzam) odpuścić nie mogę. Koprzywnica. Pierwszy samochód wyprodukowano tu w roku 1897. Rzecz jasna do żadnego muzeum się wybieram, ale liczę że uda mi się zobaczyć jakieś eksponaty na wolnym powietrzu. Tu jednak trochę słabo z tym. Najpierw skręcam w strefę przemysłową. Teraz jak patrzę na mapę to cała ta strefa to jeden wielki teren Tatry. Zajmuje powierzchnię większa chyba od całej pozostałej części Koprzywnicy, centrum, blokowisk itp. razem wziętych. Przy wyremontowanych drogach mnóstwo tak rzadko przecież spotykanych w Czechach ścieżek rowerowych. Ale sobota wieczór, więc pustki, i jeżdżę sobie jak chcę. Jedyne jednak dwie Tatry jakie udaje mi się zobaczyć zza ogrodzeń to takie oto wojskowe okazy. Z czego jedna to „Tatra” (ma kabinę od Renault) a druga, już prawdziwa Tatra. Dobre i co. Zawracam do centrum. Przejeżdżając przez blokowiska na przedmieściach ukazuje mi się ciekawy widok. Pociąg. Ale nie taki zwykły pociąg. Na peron wtaczają się dwa stareńkie, malutkie, pyrkoczące wagony motorowe. Kilku ludzi wsiada, kilku wysiada i skład odjeżdża. Śmiesznie to trochę wygląda ale śmieszne nie jest. To jest widok typowy dla Czech jak i Słowacji. Tu kolej ciągle istnieje, i wygląda na to że ma się dobrze. W Polsce dawno by puścili busy, wożące ludzi jak worki z ziemniakami a tory zaorali. I ścieżkę rowerową zbudowali. Obowiązkowo z kostki Dauna. Samo centrum Koprzywnicy może nie tyle zaniedbane, co nadgryzione zębem czasu. Co nie oznacza że jest brzydkie, mnie tam się podoba. Natomiast nie podoba mi się to, że przed wreszcie zlokalizowanym Muzeum Tatry, nie ma żadnej zabytkowej ciężarówki. Tylko taki oto zabytek kolejnictwa. W dodatku w stanie mocno jakotakim… Mało reprezentacyjnie się to prezentuje. Całe szczęście że zrobiłem zdjęcia tamtym dwóm nowiutkim wojskowym sprzętom, bo wyjechałbym z miasta Tatry bez zdjęcia Tatry! Przez opuszczeniem tej ciekawej mieściny przyglądam się jeszcze chwilę wypadku na rondzie. Pan chyba ściął tą naczepką barierkę i latarnię. Po tym chwilowym „skoku w bok” znów obieram główny kierunek trasy, tj. Ołomuniec. Słońce chyli się ku zachodowi, wyłaniając się nawet na chwilę zza przerzedzonych już chmur. Zachód w Czechach – fajna sprawa :) 10km i już główną szosą wjeżdżam do Novego Jicina. Na przedmieściach mą uwagę zwraca taki zabytek techniki. Nie omieszkałem sobie zrobić w nim zdjęcia :) Nic nie pisze żeby nie wolno było wchodzić. Zresztą to kawał żelastwa, nie zepsuł się przez 100lat, to i ja go nie zepsuję. A poza tym przecież i tak nikt nie widział. Na rynku w Jicinie zasiadam jeszcze w miarę za jasności. Ale w czasie odpoczynku zaraz zapalają się latarnie oraz zegar na wieży i powoli zapada mrok. Póki co noc jest ciepła i pogoda. Nocna wędrówka po nieznanej, Czeskiej Ziemi będzie więc niczym nie zakłócona i nie utrudniona. Pierwsze zaliczone tej nocnej tułaczki miasto to Lipnik nad Becvou. Nic szczególnie wyróżniającego się – rynek z kościołem, na obrzeżach blokowiska, taki tam małomiasteczkowy standard. Potem tonąca w mrokach czeskich odludzi droga kilka razy przechodzi z jednej strony autostrady na drugą. To jedne z niewielu miejsc ze śladami sztucznego oświetlenia - od świateł mknących w obie strony samochodów. Poza tym drogę oświetla mi tu tylko lampka, delikatnie wspomagana dość jasną, księżycową nocą. Z ciekawostek wyłaniający się z mroku ładnie iluminowany wiadukt. Ostatnie kilka km przed głównym celem główną szosą nr 35. Na maleńkiej, ale całodobowej stacyjce (trzeba obudzić obsługę dzwonkiem) kupuję coś do picia, ostatni otwarty sklep był sporo km temu. Wreszcie za którymś wzniesieniem widzę pomarańczową łunę sporego jak na Czechy miasta (porównałbym je do Tarnowa) i długo wyczekiwaną tablicę! Już prawie jestem :) Zaraz za zakrętem dojeżdżam do sporej, ale chyba śpiącej jeszcze o 3 w nocy, stacji kolejowej. Na skwerku pod biurowcem Allianzu zdrzemnąłem się, ale tylko chwilę, bo zaraz obudził mnie chłód nocy. Już nie jest tak ciepło jak wieczorem. Nocne zwiedzanie rozpoczynam od niezwłocznego udania do centrum tego zabytkowego, bogatego w historię miasta. Przez kilka wieków średniowiecza było ono bowiem stolicą Moraw i zarazem drugim największym miastem Czech, rzecz jasna po Pradze. Dopiero później Ołomuniec utracił pozycję i wyprzedziło go Brno. Poza jakimiś tam kamieniczkami, jakich wiele wszędzie, pierwszą poważną atrakcją jest Katedra Św. Wacława (Vaclava). Kawał kościoła. Następnie bulwarami, alejkami wzdłuż jakiegoś kanału oglądam od dołu dobrze zachowane mury obronne i inne umocnienia. Z położoną powyżej starówką połączone są takimi, nieco gorzej zachowanymi „klatkami schodowymi”. W międzyczasie niebo powoli z czarnego robi się granatowe i wstaje nowy dzień. Wschodu Słońca jednak nie zobaczę – poranek znów będzie pochmurny. Zwiedzam jeszcze nieco mniej zabytkowe obiekty, jak kładkę prowadzącą do galerii handlowej czy taki oto śmietniko-zaułek. Zrobiłem zdjęcie bo ta miejscówka żywcem przypomina mi scenerię z gier komputerowych w które za małolata nałogowo grałem. A dokładnie z Liberty City w GTA III. Gwóźdź programu zwiedzania Ołomuńca jednak ciągle przede mną. Obejrzałem to w Internetach i od razu uznałem za taki must see tutaj. Do rzeczy: Kolumna Trójcy Przenajświętszej. Wysoka niczym 10-piętrowy blok, sczerniała pod upływem czasu, pełna rzeźb i Łacińskich napisów robi wrażenie. Poważnie, groźnie, nawet może trochę strasznie wygląda, pewnie przez tą barwę. Jest zwana też „Kolumną morową”. Zbudowana jako prośba do Boga, aby chronił ludzi przed dziesiątkującymi średniowieczną Europę epidemiami. Niezwykła rzecz. Oglądam dokładnie ze wszystkich stron. Ratusz, choć też niczego sobie, niknie jednak w obliczu wspominanego, sąsiedniego zabytku. Spośród mnóstwa innych ratuszy wyróżnia go natomiast TO: cała bateria zegarów, pokazujących wszystkie chyba możliwe wskazania dotyczące czasu, daty czy zjawisk astronomicznych :O Minuty, godziny, dni, miesiące, fazy księżyca, aktualny widok sfery niebieskiej i gwiazdozbiorów, no wszystko jest. Bardzo tu ciekawie, ale dochodzi 5ta rano, pora wracać. Jeszcze chwilę drzemki na przystanku na przedmieściach, małe na zakupy na OMV (stacja taka) i niestety muszę żegnać się z Ołomuńcem. Przede mną jeszcze 100-150km asfaltu, zależy dokąd dociągnę. Do tego jadę na południe a więc sporo z tego szybuje się po górach, których na granicy CZ/PL nie brakuje. Droga do Sternbernku to ostatnie kilometry płaskości, pośród pól uprawnych i stawów. Na horyzoncie widać już zieloną ścianę gór. Po drodze zdrzemnąłem się chwilę na takiej ławeczce, która już chyba zaczęła żyć ;) W Sternberku niestety przejeżdżam tylko przez przedmieścia. Blokowiska przemieszane z halami fabrycznymi i wielkopowierzchniowymi sklepami, niewiele więc mogę o tym mieście powiedzieć. Nie za bardzo mam chęci jechać na rynek. Wciągam tu jeszcze tylko 2 hot-dogi i herbatę. Spożywam to typowe dla długich tras śniadanie na pustym o tej porze dworcu autobusowym. Ok, pora zabrać się za tą wspinaczkę. Na wykresie obok śladu wygląda to ciekawie. I tak jest też w rzeczywistości. Główna szosa wije się serpentynami pośród urwisk i odsłonięć skalnych, bystro nabierając wysokości. Na dystansie kilku km wznosi się z 200 na 600m n.p.m. Z podjazdu, z przerw pomiędzy drzewami rozciągają się szerokie widoki na równinę, z której tu wjechałem. Tu na szczycie też taka trochę równina, oczywiście mniejsza, lokalna można by rzec. Usiana jest ona masztami szybko wirujących elektrowni wiatrowych. Na rozstaju obieram drogę na Bruntal, inną „krajówkę”. Kolejne bardzo fajne, dzikie odcinki pośród pól i lasów. Podjazdy też obecne, ale w już w skromniejszej postaci. Pomimo to taki kryzys trochę. Co chwila odpoczywam. Każdy przystanek autobusowy staje się pretekstem do odpoczynku. Odpuszczam tylko tym bez ławeczki, na ziemi nie siedzę ;) Po drodze scenka niczym z Koprzywnicy, tylko że w wersji hard. Po plączącej się tu nieopodal drogi linii kolejowej (pojedynczy tor, bez trakcji elektr.) toczy się nieśpiesznie samotny jeden wagonik motorowy. Dwie osie, wielkości autobusu miejskiego. Ot całe Czechy :) O, dokładnie taki wagonik. W drodze do Bruntala mijam ciekawie wyglądające wzgórze z kościołem na szczycie. Kawałeczek od drogi, kusi żeby tam wjechać. Ale nie, jednak nie, nie mam siły. Gdzieś tam horyzoncie się kotłuje, ale to chyba daleko. Wreszcie zjazd do Bruntala. Dochodzi południe i jest już niezły skwar. Rynek – o, taki. Do Krnova a więc i do granicy rzut beretem, 20km. Dodatkowo praktycznie całość to zjazd, więc moje ślimacze tempo przemieszczania się mocno wzrasta. Momentami osiągając wartości bliskie 70km/h ;) Chwila moment i jest Krnov. Mocno kolejowe miasto. Już mi znane, byłem ze dwa razy. Gąszcz torowisk można pokonać główną drogą po estakadzie lub ciekawą kładeczką. Rzecz jasna wybieram drugą opcję :) Z ów kładeczki uwieczniam obraz Czeskiego kolejnictwa. Na zdjęciu wyróżniają się dwie śmiesznie wyglądające lokomotywy potocznie zwane „nurkami”. Granicę przekraczam po 14tej. Ochłonąwszy po niesamowitej dawce wrażeń zagranicznej podróży, zaczynam zastanawiać się nad bardziej przyziemnymi kwestiami. Jak np. dokąd jechać na pociąg. Planowane na początku Opole odpada – za daleko, nie mam siły, mam dość. Jedyną sensowną alternatywą jest Kędzierzyn-Koźle. Sensowną tj. wiem że jeździ stamtąd sporo pociągów na Śląsk, a nie 2 na dzień na przykład. Upalnym popołudniem toczę się więc powoli w tamtą stronę. Utoczyłem się jednak raptem kilometr po Polskiej Ziemii a tu remont. Że niby za kilometr nie ma przejazdu. Postawiam sprawdzić, może jednak jest? Nie. Jednak nie. Mieli rację. Remont mostu, w poprzek drogi głęboki na kilka metrów wykop. Nie ma szans przeprawić się przez to z rowerem. Zawracam i nadkładam kawałek objazdem wąziutką, wiejską drogą. Jedynym miasteczkiem po drodze są Głubczyce – przejeżdżam tranzytem. Ileś tam gorących i męczących kilometrów, z których przywiozłem taką oto fotkę. Prawie jak w Windowsie ;) Burze gdzieś tam poszły na zachód, mnie nie dosięgną. W Kędzierzynie o 17tej. Pociąg o 19tej. Spędzam ten czas na dworcu wciągając zapiekanki, herbatę i schładzając się wewnątrz budynku. Ok a ten „pociąg” to tak naprawdę 3 pociągi ;) 3x Regio, z przesiadkami w Gliwicach i Katowicach. Był jakiś ICek, ale ja wolałem tak, po taniości :) W domu po 23ciej.

Ołomuniec zaliczony. Po Czechach już trochę jeździłem ale to był pierwszy cel położony w głębi tego kraju. Tej trasy po Czechach nakręciłem ~220km. Marzy się oczywiście Brno, no a Praga to się rozumie samo przez się :)

6.10 - 23.15
11,15l (w tym 2,4l energatyka)


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Koszyce + liznąć Węgier

d a n e w y j a z d u 423.51 km 0.00 km teren 22:53 h Pr.śr.:18.51 km/h Pr.max:73.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 9 czerwca 2018 | dodano: 23.06.2018





https://photos.app.goo.gl/f6bvfXQGUK9xpuS46

Dziś nadszedł ten dzień. Dzień w którym po raz drugi zaatakuję Słowackie Koszyce i Węgierską granicę. Koszmarna awaria z zeszłego tygodnia już naprawiona. Jest nowy bębenek i oś. Wszystko dobrze skręcone. Koło skończyłem robić w czwartek wieczorem. Czyli że pojechałem na takim świeżo zrobionym kole na Węgry? Niezupełnie. W piątek po południu je przetestowałem. 2km po osiedlu nakręciłem ;) Ale oprócz tego odpowiednio się przygotowałem – wziąłem kilogram narzędzi. Standardowy zestaw uzupełniłem o wszystko co potrzebne do obsługi tylnej piasty: klucze do konusów, bat, imbusa 10kę, klucz do kasety i do prawej bieżni, nawet jakieś tam zapasowe kulki. Nauczony ostatnią awarią będę woził cały ten kilogramowy setup do końca sezonu ;) Plan przedstawia się tak jak na rozpisce. 370km. Yhym ;) Zawsze wychodzi więcej. Zawsze.

Startuję dobrze wyspany, o godz. 6.30. W Wieliczce wciągam śniadanko. Po czym pagórkowatą DW966 przecinam na wskroś Pogórze Wielickie. Czerwiec, więc żółte łany rzepaku ustąpiły miejsca królującym na polach całym stadom czerwonych maków. Przed Gdowem załapuję się na jakiś pokaz lotów balonowych. W Gdowie koło 8mej. I tu ujawnia się pewna wada startów o poranku zamiast o północy. Ledwo co wyjechałem, i już zaczyna robić się gorąco. Startując o północy ładnych kilka h jedzie się w przyjemnym chłodzie. Oczywiście wada ta objawia się tylko podczas letnich upałów. Wiosną/jesienią może to być zaleta, zamiast dwóch zimnych nocy/poranków zalicza się tylko jedną zimną noc/poranek. Z Gdowa standardowo, na Nowy Sącz zawsze tak jeżdżę: boczną górzystą drogą przez Stare und Nowe Rybie. Sporo potu zostawiam na tych pierwszych, konkretnych dziś podjazdach. Przed Limanową jestem już nieźle odwodniony. W Koszarach kupuję największą, 2,5l Colę (Pepsi?). Ciepłą… Mały wiejski sklepik, w takich to tylko piwsko mają z lodówki… Połową litra zwilżam ubrania i myję rower ;), litr wypijam duszkiem, litr zostawiam na drogę. W Limanowej dłuższa pauza w cieniu kasztanowca. Odwlekam tą wspinaczkę krajówką i odwlekam, ale w końcu trzeba się za zabrać. Litacz (~650m) podjeżdżam już w lejącym się z nieba żarze. Ale nie jest całkiem pogodnie. Na północy, nad Pasmem Łososińskim niebo prezentuje się niepokojąco. To akurat nie aż tak ważne, gorzej że na południu, nad Sądeckim też się kotłuje. Na zjeździe do New Sącza, na jednej z serpentym, słyszę dobiegające właśnie stamtąd pierwsze grzmoty. Co to będzie? W mieście z powodu remontu mostu muszę nadłożyć kilka km. Dunajec przekraczam mostem na obwodnicy. Most fest solidny – nawet chodnik zabezpieczony jest dwoma barierkami! :DDD Jakby np. w zderzeniu z rowerem poległa pierwsza bariera, to zawsze jest druga, która uratuje rowerzystę przed niechybną śmiercią w wodach rzeki! Na rynku przycupnąłem w cieniu takiego jakby baldachimu z kwiatów. Z pół godzinki zbieram siły przed kolejnym podjazdem, na Krzyżówkę, jednocześnie czekając na rozwój sytuacji meteorologicznej. Chyba OK, w tą stronę nie idzie. Tam gdzie jadę, na Krzyżówkę, na wschód, też nie. Poszło gdzieś hen na południe. Ciągnący się przez bite 20km podjazd na przełęcz znów w lejącym się z góry piekle. Co tu dużo mówić, powoli idzie. A na liczniku ledwie 100km… Na Krzyżówkę wczołguję się 16.30. Czyli ten 120km odcinek zajął mi okrągłe 10 godzin!!! Jest to wynik poniżej wszelkiej krytyki, po prostu wstyd. Jak mała dziewczynka. Dobry szoszon w 4h by to machnął. Na granicy godzinę później, fotki zapomniałem zrobić. Z kołem OK, doglądałem go co jakiś czas, sprawdzając czy jakiś luz się nie pojawia. Czyli sprzęt jest gotowy na podbój Węgier. Ale czy zawodnik jest gotowy? No, tak średnio. Raptem 1/3 trasy a trochę sponiewierany już jestem. Nachodziły mnie nawet debilne myśli, żeby odpuścić, jakoś to skrócić i na Przemyśl jechać. O nie. Na pewno nie. Jadę na tą Słowację, jakby było bardzo źle, to najwyżej znów na tym Preszowie zakończę. Czym prędzej zjeżdżam do Bardejowa, żeby w ostatniej chwili mi się nie odwidziało i żebym nie zawrócił na Krzyżówkę. Jak już zjadę, to nie ma odwrotu ;) Z powrotem pod górę ciągnął nie będę. Przez takie oto dziury toczę się do Bardejowa. Rynku zaliczać nie planuję. Byłem nie raz. Bardziej chodzi mi po głowie rynek w Koszycach ;) Niestety jakoś przymuliłem i na Świdnik skręciłem, nadkładając kolejne kilka km. I niewielkim plusem jest to że mury obronne zobaczyłem, bardziej bym wolał mury obronne w Koszycach zobaczyć. Gdy w końcu wracam na właściwą drogę, jest już wieczór. Ale to dobrze. Gdy tylko ochłodziło się, od razu moc wróciła do normalnego, tj. wysokiego poziomu :) Po kryzysie z Krzyżówki ani śladu! Hopki między Bardejowem a Preszowem wciągam więc bez większego wysiłku. Takie oto jajeczko znalazłem na stoliku na przydrożnym parkingu. Po prostu sobie leżało. Nie brałem oczywiście, po co mi. Na innym parkingu, tym z „obywatelami mokradeł”, o którym wspominałem przy opisie trasy do Preszowa też chwilę odpoczywam. Bo to bardzo fajne miejsce. Wraz ze zbliżaniem się do Preszowa, zbliża się też noc. Miasto osiągam o 21.30, ale jako że to czerwiec to jeszcze granatowo, nie całkiem czarno. Na liczniku wybija 200km. Forma ciągle wysoka, morale jeszcze wyższe, ani w głowie mi tu kapitulować :) Atakuję Koszyce! Preszów zwiedzam więc tylko przejazdem, robiąc zdjęcia co ciekawszych rzeczy, jak np. klubu nocnego (?), czy charakterystycznych nazw ulic. Wg znaku do Koszyc 20km. W rzeczywistości więcej, tak pod 30. Jadę bowiem starą „krajówką” idącą równolegle do autostrady. Krajówka nie ciągnie się jednak do samych Koszyc, kawałek przed nimi łączy się z autostradą i razem z nią przeistacza w ekspresówkę. Wolę nie ryzykować, nie wiem ile Słowacka Policia sobie liczy za jazdę rowerem po takiej drodze. Końcówkę trzeba zatem objechać pokrętnymi bocznymi drogami. Tak też robię, w Budzimirze odnajduję właściwą przecznicę. Tu mała ciekawostka – przystanek z nimi biblioteczką :) Próbowałem coś poczytać ale niewiela idzie rozszyfrować. Zresztą sami zobaczcie. Z ciekawostek to jeszcze chyba takie Słowackie disco-polo ;) Z następnego odcinka tymi bokami zdjęć brak, ale to nie znaczy że nic tam ciekawego nie było widać. Bo było, tylko aparat w tel. oczywiście nie widział. A była na początek stroma ścianka do wciągnięcia, z nieco ponad 200 na prawie 300m n.p.m. Na szczycie zaś widok niezwykły. Poza rozgwieżdżonym niebem, widać dwie żółto-pomarańczowe łuny światła. Jedna na północy, druga na południu. Nietrudno się domyślić od czego one pochodzą – północna to Preszów, południowa – Koszyce. Jak ktoś mnie czasem pyta po co jeżdżę nocą na rowerze – to na przykład po to :) Kto nie jeździ, nie zrozumie. Na równie stromym zjeździe przed kołem przelatuje mi sarna, prawie zawału dostałem. Jakaś jedna wioska, most na rzece Hornad, druga wioska, kawałek doliną rzeki. I oto są! Kosice! Stolica Kraju Koszyckiego! Coś jak miasto wojewódzkie w Polsce. Jest trochę po północy. No to zwiedzamy. Przelatuję, dosłownie, przelotowymi drogami. Bo całe Koszyce błyskają na żółto. Tj. wszystkie sygnalizacje na skrzyżowaniach są wyłączone. Ale tak dosłownie wszystkie, co do jednej. Noc z soboty na niedzielę. To rozumiem :) Zaliczam rzecz jasna Stare Miasto. Nocne życie ma się tu dobrze. Mnóstwo mniej lub bardziej podpitych imprezowiczów, kursujących od pubu do klubu, od klubu do pubu. Gwar, krzyki i inne dziwne zachowania ;) Dzieje się. Nie ma tu co prawda rynku, ale jest taki jakby bardzo wydłużony plac, otoczony dwiema odnogami drogi. A na placu moc atrakcji, w rolach głównych: jakiś pomniko-kolumno-obelisk, opera/teatr, no i DUPNY kościół. A może bazylika było by tu odpowiedniejszym słowem. DUPNA bazylika :) Na zdjęciu niewiele co widać, wracając, w dzień zrobię lepsze ujęcie. Ok, ale to są jednak takie zabytkowe tylko atrakcje. A chciałem tu zobaczyć również innego rodzaju atrakcję – wielką hutę, największą na Słowacji. Patrząc w Internetach na produkcję i zatrudnienie to tak 3-4 razy większą od marnych resztek Krakowskiej huty. Nazywa się niby US Steel Kosice, ale w rzeczywistości jest kawałek za miastem, jakieś 10km na południe. Z Koszyc wyjeżdżam drogą nr 17. W mieście jest bardzo ciepło: 22’C w środku nocy. Zaraz za wyjazdem daje o sobie znać częste, ale tu występujące w ekstremalnej formie zjawisko. Opuszczam „miejską wyspę ciepła” i dokładnie wraz z końcem zabudowań wpadam w ścianę chłodnego powietrza. Taką ścianę w sensie ścianę, jak od linijki. Ciepło – metr dalej chłodno. Ciekawe. Ciemnymi odludziami docieram do bocznej drogi przez wioskę Haniska, która powinna mnie zaprowadzić do głównej bramy huty. Tak mi się wydawało, że powinna. Bo po przejechaniu nią 6-7km w zupełnych ciemnościach brzegiem muru ogromnego zakładu droga kończy się. Docieram do czegoś, co główną bramą raczej nie jest. Są jakieś parkingi, ale małe, brama też jest ale nieduża, jakiś tam przystanek kolejki, ciężarówek prawie nic. Pusto, ciemno, głucho. Nie, to na pewno nie jest to. Cóż, robię zdjęcia tego co jest, logo huty widoczne, więc dowód zaliczenia jakiś tam mam. Przyjechałem tu nieprzygotowany. Teraz patrzę w domu na mapę i tam gdzie zajechałem to brama walcowni. Brama główna i całe centrum administracyjne jest gdzie indziej. Dojechać tam można albo od drogi ekspresowej, albo bokami, ale baaardzo na około, kawał drogi. A wspominana „kolejka” to w rzeczywistości linia tramwajowa, docierająca tu aż z Koszyc. No nic, nie mogę dłużej krążyć wokół huty, bo przede mną główny tak naprawdę cel wycieczki – Węgierska granica! Wracam po śladzie te 6-7km do krajówki. A stąd już tylko 10km dzieli mnie od wielkiej chwili. Od maleńkiego kroku dla ludzkości, ale wielkiego dla mojej rowerowej kariery :D Od Węgier! Ostania miejscowość na Słowacji to Sena. Noc powoli dobiega końca. Gdy przy drodze wyrasta tablica „Maygar blablacośtam” emocje sięgają zenitu :D

10 czerwca 2018 roku, godz. 3.46.

To już się stało. Już o tym nie myślę, nie planuję, nie skrobię na karteczce rozpiski z planem trasy, nie liczę km i przewyższeń na gpsies. To się dzieje w rzeczywistości, a nie w głowie, czy na kartce papieru. To dzieje się tu i teraz, w tej chwili, to dzieje się NAPRAWDĘ. UDAŁO SIĘ! Radości nie ma końca, bezsprzecznie jest to jedno z moich najmocniejszych rowerowych przeżyć.
No ok, ale jak właściwie ta granica SK/HU wygląda? A wygląda następująco: Nad drogą i po jej bokach wznosi się wielki pawilon dawnego przejścia granicznego. Po rozmiarach wnioskuję że pewnie bardzo ważnego przejścia. Na parkingach mnóstwo ciężarówek, całe sznury „TIRów”. Pewnie czasik jazdy się skończył w tacho i pauzują. Rzecz kolejna – tablice i znaki w bardzo specyficznym języku. Mnóstwo samogłosek, z mnóstwem ogonków, pod jak i nad nimi. Geografia - okolica raczej równinna, gdzieś tam w oddali niewielkie wzgórza. Zza nich powoli wynurza się Słońce. Niewątpliwie wschód Słońca na Węgrzech był jednym z najbardziej magicznych wschodów Słońca w moich trasach :) Nie dlatego, że wyglądał jakoś niesamowicie. Tylko dlatego że był na Węgrzech :) Ok, porobiłem mnóstwo zdjęć tablic ze śmiesznymi nazwami miejscowości ale coś by wypadało pozwiedzać. Z tym że Budapeszt czy Balaton raczej nie wchodzą w grę ;) Na liczniku 280km. Do Muszyny 140, w upale i sporo po górach. Postanawiam zwiedzić wiec pierwszą napotkaną miejscowość. A jest nią: Tornyosblablacośtam. Niesamowita dziura, niemalże wierna kopia słowackich niesamowitych dziur. W pozytywnym tego słowa znaczeniu - fajnie, klimatycznie, ciekawie. A najciekawszą rzeczą są tu ławeczki. Stare, betonowo – drewniane, spłowiałe. Ale to nie o ich budowę mi chodzi a o ilość – jest ich tu tyle, że pewnie mogliby na nich jednocześnie usiąść wszyscy mieszkańcy wioski. Po jednemu na każdej :) W Polsce mogliby się uczyć, na krakowskim rynku nie ma ani jednej :D (kilku betonowo-kamiennych klocków nie liczę, one służą jako dekoracja wylotów wentylacji podziemnego muzeum). Nakręciłem z 5km po Węgierskiej ziemi. Na razie musi mi tyle wystarczyć. I tak powrót nawet stąd lekki nie będzie. Oj nie będzie ;) Przejeżdżam jeszcze raz pod wielkim pawilonem, ostatni rzut oka na Węgierską krainę, i zbieram się w drogę powrotną. Do Koszyc po śladzie, krajówką. Tak jak przez całą noc praktycznie zero sennych zamułek, tak teraz o poranku łapie mnie senność. Zwalczam ją 20-30min. drzemką na przystanku, gdzieś w połowie drogi. W Koszycach z powrotem o 6 rano. 300km. Jadę jeszcze raz na wydłużony, pełen wspomnianych atrakcji plac. Tym razem kościół widać w całej okazałości :) Oglądam jeszcze inne, pomniejsze ciekawostki jak taki oto sklejony kropelką dzwon zvon im. pewnego polskiego dziennikarza. Jest też bardzo ważny, tym razem z praktycznego punktu widzenia obiekt – pompa z wodą. Skwapliwie z niej korzystam, zmywając z siebie część brudu, z tych części ciała z których się da, nie gorsząc postronnych widzów. Pół litra też zatankowałem, podobno „pitna voda”, czyli że niby można pić. Szukam jakiejś stacji, tej trasy nie jadłem jeszcze nic ciepłego. Na północy miasta jedną lokalizuję. Sieci OMV. Wciągam jakąś bagietę(?) z pieczarkami i pięknie, nie tylko jak na stację benzynową, podaną herbatę. Szukając wyjazdu źle skręciłem, w wylotówkę która prowadzi do ekspresówki. Znowu nadkładam kilka km. Ale to nic, wykorzystuję to jako pretekst do wciągnięcia na mijanym Shellu buły (tym razem na zimno) i kolejnej herbaty (rzecz jasna gorącej). Euforia ze zdobycia Węgier zaczyna mijać, a ja zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Do tego niedziela zapowiada się nie mniej upalnie co sobota. Co tu dużo mówić, kryzys po prostu. Apogeum osiąga on podjeździe za miastem, na bocznej drodze na Budzimir. Rozpaczliwie szukam skrawka cienia. Majaczące na szczycie podjazdu nieduże drzewo obok kapliczki, jest dla mnie oazą, do której się doczołguję. Siadam na przyjemnym, zimnym betonowym krawężniku, i przez dłuższą chwilę dochodzę do siebie. Z kolei po zjeździe do głównej drogi, BARDZO przyjemny odcinek, droga skąpana jest w cieniu okalających ją szpalerów topól. Ale oczywiście to tylko fragment, bo generalnie to patelnia, opony lepią się do asfaltu. Spory kawałek jechałem nieźle odwodniony. W napotkanym wreszcie sklepie kupuję izo, pilnie potrzebna „szybka hydracja”. Kolejny kryzys zwalczam chwilą leżenia w cieniu na ławeczce. Te 30km dzielące Koszyce z Preszowem wydają się być o wiele dłuższe, niż nocą gdy nocą jechałem w tamtą stronę. Wreszcie jest. Miasto obleśnych, żółto-niebieskich latarni. Tak tylko przelatuję, zatrzymując się tylko na tankszteli za wyjeździe, po kolejną bułę i herbatę. Ile ich wciągnąłem w drodze powrotnej to nie pamiętam. A ile wydałem na to pieniędzy to nie wiem, i nie chcę wiedzieć. Za Preszowem odmiana – nie na Bardejów, a na Lubowlę. Droga staje się górzysta. A właściwie to chodzi o jedną, 600m przełęcz, którą trzeba wciągnąć z poziomu 200m n.p.m. To też były ciężkie kilometry. Kupiłem kolejną bułę (na drogę) ale nie mogłem znaleźć kawałka ławeczki, by ją zjeść. Tzn. ławeczki były, ale na Słońcu. Wolałem usiąść w cieniu na poboczu drogi niż się smażyć. W Sabinowie dalej pełna lampa, ale na horyzoncie zaczyna się chmurzyć, a potem i grzmieć. W Lipianach mały deszcz mnie dopada, ale kompletnie mi to nie przeszkadza, w taki upał taki deszczyk to czysta przyjemność. Żeby tylko pogoda wytrzymała do tej Muszyny. Wreszcie zjazd do Lubotina, wreszcie kilometrów zaczyna ubywać szybciej. W Lubotinie na rozstaju w prawo, i jeszcze kawałek w dół. Przez przejściem w Lelowie szybkie zakupy, buła + Złoty Bażant do pociągu. No a potem to już niecałe 10km pełną hopek, boczną drogą do Muszyny. Kryzys minął, na szczycie przełęczy zresztą już. Tak że power mi się niesamowity włącza i w kroplach znów zaczynającego atakować deszczu docieram do Muszyny. Przed odjazdem zdążam jeszcze przyglądnąć się chwilę jakiejś wiejskiej imprezie. Do bezpośredniego Regio do Krakowa wskakuję o 17.30. W ostatniej chwili, bo zaraz po odjeździe zaczyna się ulewa :) W pociągu regeneruję się Złotym Bażantem i cieszę z udanej trasy. Lać przestaje za Sączem. Do Krakowa wracam bez przygód koło 22giej.

I tak minęła trasa z gatunku tych, które na zawsze pozostają w pamięci :) Tak zdobyłem Węgry! A nad Balaton i do Budapesztu też mi się marzy kiedyś dojechać :)

6.30 - ??.??
Gdzieś zaginął mi czas jazdy... wpisuję więc średnią 18,5.
15l (w tym 3l energetyka)

Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Majówka z przygodami

d a n e w y j a z d u 359.48 km 0.00 km teren 19:45 h Pr.śr.:18.20 km/h Pr.max:67.50 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4350 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Poniedziałek, 30 kwietnia 2018 | dodano: 02.05.2018





Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uNMzPY6TzYHwsynQA

Po dwóch dniach aklimatyzacji pora na długoweekendowy gwóźdź programu :) Tj. daleki wyryp po Słowacji :) Jakkolwiek temat Koszyc i Węgier ciągle nie daje mi spać po nocach, tak z Rabki tam po prostu nie ma sensu jechać. Pomimo że jestem 70km na południe od Krakowa, to do Koszyc mam stąd raptem 20km bliżej. Za bardzo na wschód są te Koszyce. Wracać pociągiem natomiast planuję z Muszyny. A pociąg z Muszyny do Rabki jedzie przez… Nowy Sącz, Tarnów, Kraków, Suchą Beskidzką. 315km stalowym szlakiem, wobec 125km asfaltem. Taki tam mały kolejowy absurd :P Trzeba gdzie indziej, prosto na południe. Tak żeby jak najlepiej wykorzystać te zaoszczędzone 70km na odcinku Krk-Rabka. I do tego najlepiej tam gdzie jeszcze nie byłem. Bańska Bystrzyca idealnie spełnia te kryteria, stając się właśnie wspomnianym „gwoździem programu”. Internety trochę straszą niestabilną pogodą ale kto by się przejmował takimi drobnostkami ;)

Startuję nietypowo, w poniedziałek o 19tej. Po prostu w dzień spałem ładnych kilka godzin, i bez sensu próbować kłaść się jeszcze raz i marnować ten czas gdy jestem świeżo wyspany. Pierwsza, może jeszcze nie przygoda ale mały zgrzyt – urywam tylną lampkę, jeszcze przed wyjściem z kwatery, źle opierając rower. Na szczęście jedna podkładka pod śrubę załatwia sprawę. Jadę a raczej pozwalam rowerowi samemu się stoczyć do centrum Rabki. To jest bowiem ponad 100m niżej niż dom, w którym nocuję. Dokumentacyjna fotka przy zabytkowym kościele, druga przybudowywanej Zakopianki, i jeszcze jedna, zachodzącego za Pasmem Policy Słońca. Na podbój słowackiej ziemi wyruszam krajówką, na Chyżne. Tu po raz pierwszy dostrzegam pierwszą oznakę czekających mnie przygód ;) Chmury. Niby nie jakieś ciemne, ale dziwnie wysooooko piętrzące się. Dobra, dobra, doskonale wiem że to chmury burzowe ale oczywiście wmawiam sobie, że tak nie jest. A nawet jak jest, to przejdzie jakoś bokiem. No przecież one tak jakby na wchodzie bardziej, no nie? A ja tak bardziej na zachód jadę… Na pewno mnie ominie. Na pewno ;) Staram się patrzeć bardziej w prawo, na kończącą pogodny dzień żółto-pomarańczową łunę zachodu Słońca. Zanim zapadnie zmrok, z przełęczy Spytkowickiej (nieco ponad 700m n.p.m.) uwieczniam jeszcze na zdjęciu potężną sylwetkę Babiej Góry. Tak, Babiej nie ma pomylić z żadnym innym szczytem. Słońce zachodzi, chmur nie widać, o burzy już prawie zapomniałem i spokojnie nawijam dzielące mnie od Słowackiej granicy kilometry. Spytkowice, Podwilk, Jabłonka, no i Chyżne. Vita vas Słovenska Republika! Ciągle wysoka (+-20 stopni) temperatura, pozwala nie zaglądać do sakwy w celu innym niż poszukiwanie żarcia. Dodatkowe ubrania długo nie będą potrzebne. Ryneczek w Trzcianie, w Twarodoszynie natomiast oprócz rynku bonusowo wskakuje ładnie iluminowana kładeczka nad rzeką. Księżyc w pełni pięknie oświetla niebo oraz drogę, nie sposób jednak nie dojrzeć czających się gdzieś tam dalej, nisko chmurzysk. Nie wiem czy to wiatr w plecy czy moc jakaś potężna w nogach się włączyła, ale kolejne, płaskie przecież kilometry pokonuję z jakimiś dziwnymi prędkościami, zbliżonymi raczej do 30, niż 20km/h. Ani się obejrzałem a za którymś tam zakrętem wijącej się korytem rzeki drogi, dostrzegam strzelającą wysoko ku niebu charakterystyczną skałę. Charakterystyczną, bo zwieńczoną najwyższymi zabudowaniami Zamku Orawskiego. O tak, jest dużo imponujących zamków ale ten to jest inna liga po prostu. Przyklejone do niemal pionowych skał mury, wznoszą się 112m ponad lustrem rzeki Orawy. Jak kto nie był, a będzie w pobliżu, to po prostu trzeba zobaczyć. Jakaś tam pozowana sesja, i nawijam 10 brakujących mi do Dolnego Kubina kilometrów. Do centrum zjeżdżam imponującymi jak na niewielkie raczej miasto, estakadami. Małe nocne zwiedzanie różnych ciekawych zaułków, i ruszam dalej. O ile tereny były teraz w miarę zurbanizowane, tak teraz czeka mnie pierwszy, kilkunasto-km, „odcinek specjalny”. Tj. zadupiasty podjazd na 700-m przełęcz, i zjazd. A zaczynające się właśnie błyskać niebo pozbawia mnie złudzeń – idzie burza. Siedzę dłuższą chwile na przystanku, i myślę co dalej. Jechać? Czekać? Zawrócić do Kubina, i tam poczekać? Gdzie jest następna wiata? Za kilometr, czy za 10? W końcu jednak ryzykuję i jadę dalej. Nie słychać bowiem w ogóle grzmotów, tylko błyska na razie. Czyli że daleko jeszcze powinna być! Zaczyna się podjazd. Błyska się coraz bardziej, zaczyna też wiać. A ja zaczynam mieć pełne gacie. Zawracać? Ile do tego szczytu? Jest tam kawałek dachu? Plus tego taki że moc przeokrutna wstępuje w nogi, i pod górę ciągnę jak po płaskim ;) Nawet mijający mnie radiowóz się zatrzymał. Pan policjant coś tam mówi, ale nic nie rozumiem. Może chcą mi jakoś pomóc? Ale jak? Tu potrzebny jest raczej psychiatra. Odjeżdżają a ja ciągnę dalej, chcę jak najszybciej wjechać, i zjechać, do miasta. Wreszcie szczyt. Panowie policjanci zatrzymali się tu nawet, pewnie chcą sprawdzić czy nic mi nie jest. Ale jak zobaczyli mnie robiącego zdjęcie, zamiast uciekającego przed burzą, pomyśleli pewnie: „debil”, i pojechali dalej. No, teraz to już z górki, chwila moment, cywilizacja, i jestem bezpieczny, myślę sobie. Tak jednak nie jest, zaczyna padać, i wiać, prosto w twarz. Zjazd a ja muszę nieźle dokręcać żeby te 40km/h było. Pilnie potrzebny kawałek płaskiej powierzchni nad głową. Stacja benzynowa, przystanek, kawałek zadaszonej bramy, cokolwiek! W końcu jest – dupna estakada. A pod nią przystanek. Uff. Chowam się tam i przeczekuję deszcz, bo burza chyba chwilowo przystopowała. Jak trochę przestaje, dociągam brakujące 3km do Rożumberoka. Bezpieczny zaczynam zwiedzać centrum. Po chwili zaczyna się. Burza rozkręca się na całego, a ja przeczekuję ją chyba z godzinę pod zadaszonym wejściem do supermarketu. Gdy upewniam się że żywioł ucichł, zaczynam toczyć się dalej. Zanim wyjadę jeszcze tylko jakieś tam zabytki uwieczniam na fotografii. Teraz to dopiero zaczyna się Oes :) 50km przez słowacki interior ( ;) ), góry, lasy, serpentyny i ponad 1000m przełęcz. Jakby tej całej radości było mało, to ta nocna jazda staję się po prostu magiczna. Księżyc który znów zaczął rządzić na niebie rozświetla błyszcząca taflę mokrego asfaltu. Powietrze po burzy staje się niesamowicie lekkie, świeże, wręcz pachnące, ale na tyle ciepłe, że można jechać na krótko. Wszystkimi zmysłami chłonę tę rowerową ekstazę, chłonę, chłonę i mogę się nachłonąć. Po prostu – po to się jeździ :) Kto nie jeździ, ten nie zrozumie. Ileś tych niesamowitych chwil, niezwykłych kilometrów dalej, zaczyna świtać. Odpoczywam na kamieniu nad płynącym tu równoległe strumieniem, przy okazji zmywając z siebie część brudu. Jest rześko. Ale to nie problem, podjazd stromieje coraz bardziej, nie pozwalając zmarznąć. Wtaczam się powoli, metr po metrze zbliżając się do 1000. Niestety brak licznika z altimetrem nie pozwala kontrolować sytuacji. Zepsuł się i póki co jeżdżę z najtańszym, kilku funkcyjnym. A może jednak lepiej tak? Jak nie plątają mi się po głowie jakieś głupie cyferki. W końcu, za którymś z kolei zakrętem, widzę pierwsze zabudowania. Znaczy się – szczyt już blisko. No i jest! Sedlo Velky Sturec. 1010m n.p.m. Rozliczne hotele, karczmy, infrastruktura narciarsko – turystyczna. Ale najbardziej podoba mi się ta kładka. Taki jakby turystyczny kurort ta przełęcz. Coś tam zwiedzam, czytam tablice informacyjne, zaliczam kładkę która tak mi się spodobała. I zabieram się zjazd. Bańska 650m niżej ;) Próbuję ścigać się z ciężarówkami, ale tym razem nie bardzo mi to wychodzi – brak serpentyn, zakręty są w miarę łagodne. Niecałe 70 było. Po drodze mijam obiekt który po prostu zmusza mnie do zatrzymania się i uwiecznienia na zdjęciu. Rampa ratunkowa :O Taka dla aut którymś z jakiegoś powodu zawiodły hamulce. Do tej pory takie cuda widziałem tylko na filmikach z Hameryki! Słowacja to jednak kraj tak górzysty że takie cuda mogą i tu występować. Natomiast tego typu znak to tutaj normalka, widziałem nie raz. Kilkanaście kilometrów (i pewnie kilkanaście minut) trwała ta przyjemność. Mijam kilka różnej konstrukcji wiaduktów kolejowych, i wita mnie „mesto olimpijskich vitazov”. (Vitazov to zwycięscy – teraz sprawdziłem). Jest wczesny poranek, koło 7.30. Do centrum wjeżdżam podobnym jak w Kubinie, pełnym estakad węzłem drogowym. W Bystrzycy nie mam jakichś celów typu „must see” do zaliczenia, więc spontaniczne zwiedzanie zaczynam od wturlania się do reprezentacyjnej, handlowo-usługowej części miasta. Uwagę zwracają tam galeria „Europa” i wyrastający niejako z niej, całkiem okazały wieżowiec banku. 87m wys., wg Internetów. Następnie uderzam na peryferia, gdzie okrążam stadion piłkarski i docieram do lekko może zaniedbanego, ale urokliwego parku/terenu rekreacyjnego. Jest nawet altana ze źródełkiem. Tu, pośród kwitnących kasztanowców, i usłanej mleczami łąki przez dobrą godzinę oddaję się niczym niezmąconej sielance, przy okazji pracując nad opalenizną. Kolarską rzecz jasna, taką od linijki ;) A ta sielanka to wcale taka niezmącona nie jest, bo niebo na południowym-zachodzie zaczyna przybierać coraz to ciemniejsze barwy. W końcu nasilające się gwałtowne zjawiska akustyczno-wizualne jasno dają do zrozumienia co się święci. A ja zwlekam się wreszcie z ławeczki, w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. W kroplach padającego już deszczu znajduję je pod estakadą, koło wspomnianej „Europy”. Po chwili przemieszczam się pod wejście innego, dużego budynku (jakiegoś urzędu chyba). I tam przeczekuję ścianę wody która zatapia miasto. Po 30? 45? minutach żywioł cichnie, a ja w padającym jeszcze deszczu ruszam dalej. Zaliczam rynek, wraz z czarnym obeliskiem ku czci naszych wschodnich towarzyszy (gwiazda na szczycie). Czekam w jakieś bramie, i czekam ale deszcz nie daje za wygraną. Nie za mocno może, ale ciągle pada. Postanawiam powoli toczyć się dalej, ku domu, mam przecież p/deszcz-owe wdzianko. Dochodzi południe, 3 godziny tu zabawiłem. Kawałek po śladzie, 59-ką. Na Orlenie Słovnafcie (słowacki odpowiednik ;) ) uzupełniam zapas płynów. Przede mną bowiem kolejna przełęcz (~900m) i kolejne 30km słowackiego „interioru” ;). Na rozstaju wskakuję na drogę number 14. Ciągle pada. Może nie w struminach, ale w kroplach deszczu zaliczam Harmanec. Ta miejscowość to taka kwintesencja Słowackości :) Zagubiona gdzieś w górskiej kotlinie dymiąca fabryka, i bloki mieszkalne przyklejone do otaczających kotlinę lesistych zboczy. Nie muszę chyba dodawać że bardzo mnie kręcą takie klimaty :) Z mozołem wciągam kolejne metry przewyższenia, aż wreszcie na pewnej wysokości strefa opadów kończy się i zaczyna przypiekać Słońce. Sam podjazd jak zwykle – im wyżej, tym ciekawiej. Zbocza stromieją, zza zielonej gęstwiny lasu zaczyna wyłaniać się coraz więcej nagich skał a droga wymaga coraz to bardziej wymyślnych zabiegów aby nabierać wysokości. Serpentyny, betonowe i drewniane umocnienia, bariery na skraju urwiska itp. W końcu jest upragniony wierzchołek. Sedlo Maly Sturec. 890m n.p.m. Uwieczniam to miejsce na zdjęciach, bo przez następnych 10km będę zajęty zjeżdżaniem ;) Było szybko. Na jednym zakręcie cudem wyratowałem się przed szlifem :O Nie wiem jak to się stało ale przednie koło wpadło w poślizg, na suchej drodze. Odruchowo zrobiłem to co trzeba czyli puściłem klamki i pozwoliłem rowerowi się toczyć tam gdzie chce. Wyhamowałem 20cm przed barierą po przeciwnej stronie. Na szczęście nic nie jechało… Z pełnymi gaciami dojeżdżam to Turczańskich Cieplic. A właściwie to omijam je obwodnicą bo ominąłem skręt i nie chce mi się wracać. Dalsza część drogi to opadająca delikatnie ku Martin-owi krajówka. Dość widokowa, po prawej Wielka Fatra, po lewej jakieś pomniejsze pasmo górskie. Pośrodku ja ;) Trwa remont – wymieniają nierówne, betonowe tafle na gładki asfalt. Co się z tym wiąże – co chwila ruch wahadłowy. Wiadomo jak to jest z jazdą na rowerze po takich odcinkach. Nie za fajnie. A odcinki długie, w miejscu remontowanego pasa - głęboki na metr wykop. Wkurwia strasznie, na plecach czuję oddech kierowców. Nie żeby trąbili czy coś ale to po prostu denerwuje. W końcu, na jednym takim odcinku, gdzie jest delikatnie pod górkę wskakuję na zderzak wywrotki :) Tak, jestem debilem, wiem. Ale nie przejmuję się tym tylko bezwysiłkowo lecę sobie 50km/h. Daleko nie zaleciałem.

DUP.

Wpadam w krater. Który materializuje się 1,5m przede mną, bo mniej więcej tyle dzieliło mnie od zderzaka wywrotki.

Przerwa w relacji.


[Tu pada bużo bardzo brzydkich słów. Zły jestem oczywiście na siebie.]

Kontynuacja relacji:

Ja przeżyłem, z rowerem gorzej. Prowadzę rower pod wiatę przystankową. Ze strachem oglądam szkody (do granicy 100km, do Rabki 150). Rozwalone obie dętki. Scentrowane oba koła (na boki). Plus wygięta tylna obręcz. Jeden rant wywinięty do środka, do tego 10cm wypłaszczenie, patrząc na obręcz z boku. Szprycha w tym miejscu luźna. Czyli po powrocie do Krakowa trzeba ogarniać nowe kółko. W tym momencie kwestia jest inna: czy da się na tym jechać? Daję dwie nowe dętki (zawsze wożę dwie rezerwy), stare raczej śmietnik – po dwa duże przecięcia. Pompuję do tylu ile się da pompką za 20zł (a da się do 3,5bar). Pomimo tego wgniecenia opona jakoś siedzi – można kontynuować jazdę, czuć tylko małe, rytmiczne bicie. Ufff… Centrowaniem zajmę się w domu, na boki może ze 2-3mm bije. Dziękując Bogu że tylko tak to się skończyło, przez żółte łany rzepaku(?), już nie szarżując jadę dalej. W Martinie kilka losowych fotek rzeczy bardzo różnych: a to ruskiego czołgu, a to blokowisk, a to linii wysokiego napięcia. Popołudnie jest upalne. Szukam jakiejś stacji z czynnym kompresorem, niestety bez skutku. Stacje są ale albo bez, albo z zepsutym tego typu sprzętem. Po drodze dobijam ręczną jeszcze trochę, jakoś da się jechać. Droga na Dolny Kubin bardzo malownicza. Wraz z idącą równolegle linią kolejową przyklejona jest ona do jednego ze zboczy doliny rzeki Orawy. Podobne klimaty jak droga z Piwnicznej do Muszyny. Jest Kubin, a potem i Orawski Podzamok. Obowiązkowa fotka na tle wiadomo czego. Zaczyna się ściemniać, przed Trzciną już czarno. Niepokoją znów pojawiające się błyski na horyzoncie. Na szczęście gdy zbliżam się do nich, okazują się być tylko odpalanymi z jakiejś okazji fajerwerkami. Trzciana, Twardoszyn, droga zaczyna się dłużyć. Wreszcie Chyżne. Ostatnie 50km do Rabki na oparach. Drzemki na przystankach, energetyki, te sprawy. Po lewej, nad Babią, znów się błyska. Tym razem to jednak nie fajerwerki. Na szczęście burza mnie oszczędza, pewnie wie że mam już dość na dziś. Idzie sobie gdzieś indziej, zatopić kogo innego. Na kwaterę dowlekam się w nocy, o której to już nie pamiętam.

Bańska zdobyta. Wrażeń nie brakowało, szczęścia też nie :) Rzecz o której zapomniałem wspomnieć - zapomniałem czapki, i drugą noc jechałem z workiem na śmieci pod kaskiem ;)

6l (w tym 2,25l energetyka)
5 bułek z szynką/dżemem, 2,5 paczki delicji, 4 banany, 3 wafelki, 1 energy bar

Zdobyte szczyty:
Łysa Góra 549 x2
Przeł. Spytkowicka 709 x2
Sedlo Velky Sturec 1010 Korekta 25.12.2020: tak naprawdę zdobyłem Sedlo Donovaly 950 ;)
Sedlo Maly Sturec 890


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Rabka 2018

Tatra Tour Classic

d a n e w y j a z d u 385.62 km 0.00 km teren 20:05 h Pr.śr.:19.20 km/h Pr.max:68.50 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4530 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 26 sierpnia 2017 | dodano: 27.08.2017





(Opis 2 miesiące po trasie, więc taki mniej więcej tylko)

Ostatnio było tak, a tym razem pora na wspomniany w tamtym opisie klasyk klasyków, tj. pętlę tylko wokół Tatr Wysokich. Z tym że start/meta w Krakowie, żeby nie było za łatwo ;)

Dziś udało mi się przespać nieco wcześniej, tak że obudziłem się koło 21. Uznawszy dalsze próby uśnięcia za niecelowe wystartowałem o 21.40. Kawałek za miastem zaczynają się mokre drogi, zaczyna się też błyskać/grzmieć, w różnych miejscach dookoła. W Wieliczce coś tam jem, w zamian za to Dobczyce omijam obwodnicą. W czasie robienia tej fotki, na Przełęczy Wierzbanowskiej zatrzymuje się radiowóz i panowie pytają czy wszystko w porządku i co ja tu w ogóle robię. Rozumiem że widok oświetlonego, niepijanego rowerzysty w środku nocy na wsi to niemała egzotyka. Uspokajam że wszystko OK i że na wycieczkę jadę. Ci na to że w Wiśniowej 2 km stąd jakaś wielka burza... Niemożliwe ;) Kolejny mały postój w Mszanie. W Rabce drogi już suche a i grzmieć / błyskać przestało. Jako że nie chce mi się męczyć podejmuję decyzję o wciągnięciu Piątkowej serpentynami Zakopianki (można też wciągać 20% ścianką w Rdzawce). Tym razem zamiast kościółka pamiątkowe zdjęcie pod Statoilem. Noc ciepła i bardzo przyjemna, kilkanaście stopni, można jechać w krótkich spodenkach i cienkiej kurtce. Zjazd do New Targu również przyjemny. Szukam jakiegoś sklepu nocnego, nawet kogoś spytałem ale ostatecznie nic nie znalazłem. Na wylocie z miasta 49ką mgły, które tak jak nagle się zaczęły tak też się skończyły. Na Orlenie przed Jurgowem udaje się wreszcie kupić paliwo, tj. 2 duże Red Bulle. Zaczyna się przejaśniać, na granicy jestem chwilę przed wschodem Słońca. Dobrze znany podjazd na ponad 1000m przełęcz bez nazwy (tu po po raz ukazuje się Słońce), dobrze znany zjazd. Nieco chłodny i spać też się nieco chciało, ale jakoś przeszło. W Tatranskiej Kotlinie zmieniam drogę z 91ki na 537kę, coś w rodzaju "Tatrzańskiej obwodnicy" przyklejonej do ich masywu na wys. +-1000m. O widokach pisać chyba nie trzeba, robiłem to już nie raz w tym sezonie, zresztą zdjęcia więcej powiedzą niż moje opisy. W Tatrzańskiej Łomnicy i Vysokich Tatrach coś tam pozwiedziałem i zrobiłem bardzo fajną, tytułową fotkę :) Bardzo malownicza droga powoli acz zauważalnie pnie się góry, zbliżam się bowiem do najwyższego punktu trasy - Szczyrbskiego Plesa. Wraz z drogą wije się przyklejana do niej linia "Tatrzańskiej elektriczki" a wszystko to tonie w różu - zdjęcia nie za bardzo wyszły ale naprawdę wszystko było skąpane w różowych kwiatuszkach nieznanego mi gatunku. W tych pięknych okolicznościach przyrody jedzie się jednak raczej słabo - boli brzuch i mało co jem. Dociągam jakoś do Szczyrbskiego, gdzie urządzam chwilę przerwy na ławeczce przy jakimś parkingu. Właściwie to cała ta miejscowość przypomina jeden wielki parking... 13,5h a ja przejechałem raptem 160km. Szukając głównej atrakcji - jeziora dociągam jakąś drogą do najwyższego punktu trasy - ponad 1350m n.p.m., to wyżej niż Turbacz! W końcu mam i krystalicznie czyste, błękitne jezioro, a wraz z nim pamiątkową fotkę. Potem jeszcze jedno, mniejsze. Pora na zjazd, Liptowski Hradok jakieś 700m niżej :) W okolicach Podbańskiego, w małej przerwie między łańcuchem gór dostrzegam prolog tego co mnie dziś czeka - nieciekawie wyglądające, kłębiące się chmury. Kolejny postój, nad rzeką, w połączeniu z opadającym w dół profilem trasy i brzuchem który przestał boleć (i wreszcie mogłem coś jeść) postawiły mnie na nogi i do końca trasy nie będzie już źle. W Pryblinie żegnam się z widokami na najwyższe Tatrzańskie szczyty. Widoki dalej będą, ale na nieco niższe górki. W Hradoku na Slovnafcie kupuję zapas różnego rodzaju płynów, z których połowę wypijam w czasie postoju na rynku. To nie za dobrze, bo zostało mi raptem 79 Eurocentów. Tzn. mam niby kartę ale nigdy nie płaciłem nią za granicą i nie wiem czy zadziała. Nad górami coraz więcej coraz bardziej nieciekawie wyglądających chmur ale pocieszam się że to gdzieś tam z tyłu, za plecami. Krótki płaski jak stół odcinek i docieram do Mikułaszu. Wobec niezbyt pewnej pogody nie tracę tam zbyt wiele czasu, chcę jak najszybciej przebić się przez mocno zadupiasty, 30km górski odcinek. Nie chciałbym żeby ew. burza spotkała mnie właśnie tam. Póki co jednak spokojnie (cisza przed burzą?), ciepło, może nawet gorąco. Kawałek za miastem mija mnie taki tabun sakwiarzy/turystów/kolarzy że nie nadążam z wymienianiem pozdrowień :) Zbieram siły pod jakąś obskurną wiatą bez ławki i rozpoczynam wspinaczkę na przeł. Kwaczańską. Ścigam się podczas niej z przygodnie napotkanym bikerem, też na MTB. Jest wręcz upalnie, dyszę jak lokomotywa, kończy się picie ale idzie mi całkiem nieźle. Jadę spory kawałek przed nim i mam sporo czasu na krótkie odpoczynki, np. na robienie zdjęć różnym ładnym kwiatuszkom. (Byłem niemal pewien że to jest oset ale dopiero szybki reserach w Internecie mnie upewnił. Zwiodły mnie te ogromne, 6 cm średnicy kwiatostany). Sesję foto tego pięknego okazu zakłócił grom z jasnego nieba (tzn. chmury burzowe były, ale schowane za górami). I w tym momencie przestałem robić zdjęcia kwiatuszków i czym prędzej ruszyłem do góry ;) Tuż przed szczytem puszczam rywala przodem bo muszę zatrzymać się na foto. Tam w głębi Słowacji to dopiero się kotłuje! Cykam kilka zdjęć i to prawdopodobnie tym selfie z burzą przypłaciłem lekkim zmoknięciem ;) Bo zahaczyłem o chmurę burzową, krople były naprawdę wielkie. Nieźle się przestraszyłem a że było już w dół to dokręcałem ile wlezie żeby uciec, ponad 60 mogło być. A że droga mokra, a opony śliskie (winylowe) to wpadłem w poślizg na zakręcie. Udało się jakoś wyratować ale przestrzeliłem zakręt i wyhamowałem przed barierką po drugiej stronie drogi... Na szczęście nic nie jechało... Człowiek to czasem nie myśli. Udało mi się ewakuować spod tej chmury i do Zuberca zjechałem szybko, ale już bez poślizgów ;) Drogi mokruteńkie, musiała tu przed chwilą niezła ulewa przejść. W ustach natomiast sucho. Dopiero tu sobie uświadomiłem że te 79 Eurocentów to przecież nie 79 groszy a grubo ponad 3zł! Za 60 kupiłem najtańszą, największą, 2l mineralną i jeszcze 19 zostało :) Padać nie pada ale chmur przybywa, to z przodu, to z tyłu, w ogóle wszędzie. Jadę więc bardzo szybko a dopinguje mnie w tym grupka 3 szoszonów (jeden z nich to chyba dziecko? w każdym razie niewielkiej postury zawodnik) za którą urządzam pościg. Dokręcam ile wlezie, składam się jak mogę ale nic z tego, nie ma szans i po kilku km ostatecznie tracę ich z horyzontu. W Podbieli w prawo, na Chyżne ostatnia prosta przed granicą. Z niebem jednak dzieją się takie rzeczy, że w Twardoszynie chowam się pod wiatą koło Tesco, i czekam na rozwój wydarzeń. I... nic się nie wydarzyło, znowu przeszło bokiem. Odczekałem jeszcze chwilę i podziwiając coraz to wymyślniejsze kształty/kolory chmur potoczyłem się ku Trzcianie. U góry ciągle nie za wesoło, poczekałem więc chwilę na rynku. Ciągle nie chciało zacząć padać, uznałem więc sytuację za stabilną i pojechałem dalej. Do Krakowa stówa, jak rzecze przydrożny znak. Zachód Słońca podziwiam kawałek przed granicą a w Chyżnem jestem po kwadrans po 20. Do Rabki 35. I przez cały ten odcinek po prawej towarzyszyły mi będą piękne zjawiska. Po prostu jechałem sobie a burze jechały razem ze mną, oczywiście w bezpiecznej odległości. W Jabłonce tankowanie (energetyki i inne słodkie syfy + 7days'y, czyli to co niezbędne w tego typu trasach). Koło Rabki wreszcie się uspokaja. Jestem tam koło 23ciej. Chwilka przerwy i zanim najdzie mnie ochota na pociąg czym prędzej ruszam. Powrót standardowo: Mszana, Kasina, Wiśniowa, Dobczyce. Na podjeździe na przeł. Wielkie Drogi trochę mgieł, potem powrócą one jeszcze w Wieliczce. A ja byłem taki jakiś taki ni to zmęczony, ni śpiący, raczej znużony, zamulony i miałem już dość. W domu po 3 w nocy.

Udana trasa, taka klasyczna pętla dookoła Tatr chodziła po głowie od dawna. Ale nie przypuszczałem że uda mi się ją zrobić z Krakowa. Myślałem raczej o starcie/mecie w Zakopanem, i nie o 400 a o 200km. Kondycja dopisuje a i przed wszystkimi burzami udało się uciec, dosłownie kilka minut mnie popadało (ale to z mojej winy - jak idzie burza to się nie robi z nią selfie tylko ucieka ;) ). To był dobry, rowerowy dzień :)

Reszta zdjęć: https://goo.gl/photos/txcYUxNCrojgcw786

Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502 x2
Przeł. Wielkie Drogi 562 x2
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950
Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549

WYSOK MAX: 1368
21.40 - 4.15
7,276l
6 bananów, 6 bułek z pasztetem, 5 x 7days, 3 x delicje, 1,5 czekolady


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399

Tatra Tour

d a n e w y j a z d u 362.18 km 0.00 km teren 19:10 h Pr.śr.:18.90 km/h Pr.max:60.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Poniedziałek, 14 sierpnia 2017 | dodano: 15.08.2017




"Jedyne co prawdziwe to jest tu i teraz. Jest pięknie, nie narzekaj. Doceniaj to co masz, zapomnij czego nie ma. I nie martw się na zapas."

Trasa dookoła Tatr (Wysokich) to taki kolarski klasyk. Tzn. jeśli ktoś jeździ coś tam więcej na rowerze to na pewno chce coś takiego przejechać, przejechał lub jeszcze o tym nie wie ale kiedyś będzie chciał przejechać. Mnie też ona od dawna chodziła po głowie. Można by ją zacząć z Zakopanego, Rabki czy nawet Krakowa. W tym sezonie ta ostatnia opcja wydaje mi się całkiem realna. Natomiast korzystając z wypadu do Rabki na długi weekend postanowiłem ją nieco zmodyfikować i zapuścić się głębiej w Słowackie zadupia: objechać Tatry Wysokie od wschodu, przeciąć dwa razy Niżne Tatry: z północy na południe, z południa na północ i na koniec objechać Wysokie od Zachodu. A pomysł stąd, że bardzo duże wrażenie zrobiły na mnie Niżne w trakcie Bożocielnej trasy na Kralovą. Wg planów ~330km miało wyjść.

Ze względu na niepewną pogodę przełożyłem trasę z niedzieli na poniedziałek. Obudziwszy się jednak koło 20 stwierdziłem że szkoda tracić czas i czekać na północ, i tak bym już nie usnął. Poza tym perspektywa nocnej jazdy po ciemnych Słowackich odludziach była tak kusząca że nie potrafiłem się jej oprzeć :) Wystartowałem więc wraz z ostatnim zauważalnym tchnieniem Słońca, o godz. 20 minut 55. Będzie się działo :) Zjechawszy spod kwatery na drogę już po 100 metrach chłód bijący od płynącego równolegle strumienia dał jasno do zrozumienia że jazda całkiem na krótko tej nocy nie przejdzie. Przywdziewam więc cienką kurtkę i czapkę. Może kilometr ujechałem i do użycia włączam cały dostępny arsenał ubrań tj. dodatkowo drugą kurtkę - przeciwdeszczową, takież spodnie oraz cienkie rękawiczki. Będzie musiało wystarczyć (i wystarczy). Zleciałem raz dwa do centrum, zrobiłem dokumentacyjną fotkę przy pięknie iluminowanej fontannie i w Chabówce wskoczyłem na Zakopiankę. Nocą ta droga jest na rower całkiem OK. Podjazd serpentynami na Piątkową wszedł gładko jak nigdy. Na dokumentacyjną fotkę tym razem nie załapał się zabytkowy kościółek a Statoil w Rdzawce. Tak dla odmiany. Pora na dostarczający pierwszych dziś emocji zjazd do New Targu. Nie mogłem sobie odmówić przerwy na pierwsze śniadanie na rynku - co będę po jakichś przystankach się szlajał. Zakończywszy tę sjestę (jakieś ciastka + Tiger) na rondzie skręcam w 49kę na Jurgów. Niewielkie mgły tak szybko jak się pojawiły tak też zniknęły. Blask Księżyca (może nie w pełni ale w jakiejś pełniejszej fazie) oświetla drogę tak jasno że można by jechać bez lampek (czego oczywiście nie robię, świecą sobie obie ale przednia na słabym, pozycyjnym trybie). Ze zjawisk niecodziennych to spadające gwiazdy - pierwszej nocy widziałem ich kilka. Więcej niż 5 a mniej niż 10. Podobno trzeba jakieś życzenie pomyśleć, tylko skąd ja ich tyle wytrzasnę :D Z większych wioch to Białka (drugi Tiger + drugie pierniczki) i Jurgów. Od jakiegoś czasu już widoczne a teraz coraz większe i większe, czarne sylwetki Tatrzańskich szczytów ledwo odgraniczają się na niewiele mniej czarnym niebie. Szkoda, to ale to czego nie widać można nadrabiać wyobraźnią :) Na granicy melduję się ok. godz. 0.55. Pamiątkowa fotka przy tablicy i dalej, ku przygodzie! Od jakiegoś czasu jest pod górę ale po Słowackiej stronie robi się jeszcze bardziej pod górę. Wspinam się bowiem na znaną mi już przełęcz (ok. 1070m n.p.m.). Tzn. żadnej nazwy ona nie ma ale ukształtowanie terenu ewidentnie wskazuje że przełęczą jest. Słowacja to kraj tak górzysty, że być może tyle ich mają że nie chce im się wymyślać nazw ;) Szybki zjazd w ciemnościach, przelot przez zapadłą dziurę imieniem Zdżar (kilka latarni na krzyż) i zamiast skręcać jak ostatnio w 537kę lecę prosto 67ką. Lecę to bardzo adekwatne określenie bo cały czas jest delikatnie w dół. Pomimo że to niby taki zwykły nocny odcinek główną drogą to bardzo zapadł mi on pamięci. Ta prędkość, przestrzeń, morze gór dokoła, gdzieś w dole światła jakiegoś miasta, chłód pędu powietrza na twarzy... To właśnie po to jeździ się na rowerze :) Całą tą sielankę przerywa tylko jakiś zwierz (sarna?) który przebiega kilkanaście metrów przede mną. Mało zawału nie dostałem :D Odpoczynek w jakiejś wiacie, pierwsza większa miejscowość - Spiska Bela. Fotka na rynku, jednej a potem drugiej wieży. Ze Spiskiej na Kieżmarok, fotka przy wielkim napisie z nazwą miasta tylko. Z Kieżmaroka na Poprad, dalej za główną, jak mi się wydaje, drogą. Tyle że nie jestem pewien czy to na pewno ta - przeleciałem jakiś drogowskaz i nie chciało mi się zawracać. W końcu docieram do miejscowości Huncovce, która to odnaleziona na mapie upewnia mnie że dobrze jadę. Parę km dalej droga przeradza się w szeroką dwupasmówkę którą wjeżdżam do Popradu. Za plecami od jakiegoś czasu pierwsze oznaki brzasku, świt natomiast zastaje mnie na rynku w mieście. Szybko ta noc minęła, aż trochę szkoda. Natomiast idealnie wycelowałem z tym świtem żeby zrobić zdjęcie Tatr z podjazdu za miastem (mam na myśli to powyżej tej smutnej ściany tekstu ;) ). Sam podjazd prowadzi na przełęcz, a jakże, bez nazwy. Coś koło 750m ma. Szczyty w tym paśmie powyżej 900 natomiast. Zjazd, odrobina płaskości i wreszcie jakiś konkretny podjazd: ze 450 w pionie, na przełęcz (przełęcz o nazwie Przełęcz) w Niżnych Tatrach. Jest chłodno, żeby nie powiedzieć zimno. W Popradzie 8 stopni było, nie mam termometru w nowym liczniku ale ze 4 mogło być. Na szczęście ten poranny chłód wypadł mi podjeździe a nie na zjeździe. Chwila zjazdu, Puste Pole - rozstaj krajówek. W prawo w 66kę, pora na "Route Sixty Six" - jak rzeczą tablice krajoznawcze ;) Tu też wyłania się po raz pierwszy Kralova. Szczyt góry tonie w chmurach, niezwykły widok. Aż kusi żeby jeszcze raz tam wjechać ale plany na dziś są inne. Kolejna przełęcz - tym razem zlitowali się i dali nazwę (Sedlo Besnik), potem długi zjazd do Telgartu. Po drodze efektowny wiadukt kolejowy, ale ostatnio robiłem zdjęcia więc tym razem szkoda mi się zatrzymywać. Przez Telgart & Szumiacz też tylko przelatuję a większy popas / krem UV / zakupy dopiero w Valkovni (Wałkowni? :D). Jak to zwykle za granicą bywa testuję lokalne specjały, tym razem na tapetę idzie: 2 x Adrenalin XXL Power Drink 0,5l, produkcji Węgierskiej. Zawartość kofeiny: oszukana. 15mg / 100ml :O (standard to 32). Dobrze że dwie puszki wziąłem. Ciekawy smak, coś jak BePower (produkcja dla Biedronki) z delikatną nutą LevelUp (marka własna Lewiatana). Tylko dla koneserów. Dobra, wystarczy tych rozkoszy dla podniebienia, wracamy na trasę bo teraz coś dla oczu: objeżdżam bowiem od południa pasmo Niżnych Tatr. Ciekawe to góry: sylwetką bardziej przypominają moje ulubione Beskidy (tyle że w wersji XXL) niż Tatry, nawet te Zachodnie. Właściwie jedyne po czym można poznać że to coś wyższego to dodatkowe piętro: piętro łąk górskich, występujące na pojedynczych tutaj "dwutysięcznikach". Coraz cieplej, wieje w plecy i jest delikatnie w dół (teraz zauważyłem na wykresie trasy że opada on coraz niżej przez jakieś 60km :O). Droga mija mi więc bardzo szybko i przyjemnie na kontemplowaniu widoków i robieniu coraz to fajniejszych zdjęć całego tego piękna które mnie otacza. Po drodze rozgrzebany most ale objazd liczył raptem 100m. Ani się obejrzałem a już dojeżdżam do Brezna a właściwie to do jego ciągnących się przez kilka km przedmieść. W końcu jest i ścisłe centrum a w nim ładny rynek. Prawie godzinę tu zabawiłem. Myślałem żeby kupić coś ciepłego do jedzenia ale niewiele mówiące mi dziwne nazwy potraw na banerach barów trochę odstraszają. Chyba wolę jednak suchy prowiant: jak pokażę palcem w sklepie na ciastka to dostanę ciastka a jak rogalika to rogalika :) Z Brezna wyjeżdżam koło wpół do pierwszej. Jest bardzo ciepło, może nawet gorąco. W Podbrezovej skręcam w prawo, pora na gwóźdź programu: przeł. Czertowicę. Najwyższa szosowa przełęcz Słowacji, droga (krajówka!) nr 72 wspina się tu na 1238m n.p.m.! Takie cuda to tylko na Słowacji :) Upał ustępuje miejsca przyjemnemu chłodu bijącemu od równolegle płynącego strumienia. Podjazd nie jest jakiś ciężki (bo i nie może być - droga krajowa) lecz ciągnie się on w nieskończoność. Liczby mówią same za siebie: ten 25km odcinek zajął mi 2,5 godz :D Cóż, jakby nie patrzeć na liczniku już ponad 200km. Niewielkie to dla mnie usprawiedliwienie ale lepsze takie niż żadne. Co jakiś czas czuć było swąd przypalanych klocków od zjeżdżających samochodów ;) W każdym razie ileś tam metrów wyżej i nawrotów dalej jest wreszcie upragniony szczyt. Coś w rodzaju motelu, restauracji itp. Robię kilka pamiątkowych zdjęć, wciągam kilka rogalików, przeliczam na mapie niedoszacowane początkowo kilometry (np. w Popradzie wyszło mi 15 więcej: 105 zamiast 90, kawałek dalej 20 więcej a potem już się pogubiłem). I jestem gotów do zjazdu. Chyba nie muszę mówić co się na nim działo ;) Z miejscowości które utkwiły mi w głowie to Wysna / Nizna Boca (Bocza?) i Maluzina (to mi się kojarzy z Meluzyną, piosenką taką jakby ktoś nie wiedział). Trochę niepokoi pogoda: błękit nieba na wschodzie kontrastuje z przechodzącymi powoli z bieli w szarość chmurami na zachodzie. A ja jadę właśnie na zachód. Skręt na Liptowski Hradok & Mikułasz. Bardzo jestem już zmęczony ale półgodzinny odpoczynek nad rzeką (Wagiem) postawił mnie na nogi. Przez Hradok tylko przejeżdżam a do Mikułasza wręcz wlatuję ściągając się z jakąś kolumną sakwiarzy. Nie wiem na czym to polega ale zawsze gdy wjeżdżam do jakiego dużego miasta jakiś taki przypływ sił mam. Dochodzi 18ta, więc na zakupy w jakichś "potravinach" już raczej nie liczę. Picie + jakieś rogaliki na stacji benzynowej. Miła Pani ekspedientka z uśmiechem i wyrozumiałością czekała aż wygrzebię z portfela Euro wymieszane z Koronami. Jakaś tam mała pauza na rynku i pora się zbierać, bo chmury są już wszędzie a tu trzeba się przebić przez Góry Choczańskie, kolejny wybitnie zadupiasty odcinek. Po drodze ładny widoczek na jezioro zaporowe na Wagu. W końcu wioski kończą się i zaczyna kręta górska droga z barierami, betonowymi umocnieniami itp. Bardzo widokowy odcinek: Liptowska Mara (wspomniane jezioro), za nim ściana Niżnych Tatr a wszystko to przykryte kotarą coraz to efektowniej podświetlanych zachodzącym Słońcem gór. Za plecami z kolei niewiadomo w jaki sposób rozświetlony na czerwono las (na zdjęciu). Pomimo że zbliża się zmrok to nigdzie mi się spieszy - chcę jak najdłużej tam być, jak najdłużej to wszystko chłonąć. Na przełęczy Kwaczańskiej już ciemno. Szukam czapki bo zjazd może być chłodny. Przegrzebuję całą sakwę, potem drugi i trzeci raz... Nie ma. Ostatni raz widziałem ją rano. Czyli gdzieś tam sobie pewnie leży, np. w Telgarcie. A taka fajna czapka była, służyła mi na rowerze od lat :/ Szybki i emocjonujący zjazd. Zuberec. Jest i Podbiel a mnie jest coraz zimniej w głowę. Ale mam plan: w Twardoszynie zakładam pod kask worek na śmieci (zawsze wożę ze sobą worek na śmieci, dużo różnych zastosowań). Pozwala mi to w miarę komfortowo wrócić do domu. W miarę bo odcinek od Twardoszyna/Trzciany do końca dłużył mi się strasznie. Jakieś takie ogólne znużenie a nie zmęczenie czy senność. Na granicy koło północy. Coraz bardziej byłem zamulony. Chciało mi się pić ale nie chciało mi się zatrzymać. Byłem głodny ale nie chciało mi się sakwy otwierać. Byłem zmęczony ale nie chciało mi się zsiadać z roweru. Chciałem jak najszybciej być w domu. Do Jabłonki jakoś poszło ale potem to byłem w jakimś odmiennym stanie świadomości. Gdy były latarnie to zajmowałem się głównie przełączaniem licznika km <-> prędkość. Jak było ciemno to przełączałem lampkę pomiędzy 2, 4 a 8 trybem. 2-4-8. 2-4-8. I tak w kółko, powtarzałem sobie te cyfry w myśli a przełączanie tej lampki było jedynym celem mojego istnienia. Podwilk. Spytkowice. Raba Wyżna. W końcu jest! Rabka. Ale zanim podjechałem do Słonego to musiałem kilka odpocząć się na podjeździe o śmiesznym przecież nachyleniu. Typowe odcięcie, jadłem nie pamiętam kiedy tam już. Dowlokłem się 5 min. po 3 w nocy, czyli trasa zahaczyła o ndz., pon. i wt. :)

Udana wycieczka wyszła, na Słowacji nie ma miejsca na nudę :) Bo i nie może być, tam jest tyle gór że człowiek chyba za całe życie tego wszystkiego nie zjeździ. Końcówka trochę mnie wymęczyła ale przecież nie raz bywało gorzej ;) Nie mam tylko pojęcia jak to możliwe że 330km wyliczyłem a wyszło ponad 360.

To był dobry, rowerowy weekend :)

Zdjęcia: https://goo.gl/photos/NFzo3Z81aAzCJaCe6

Zaliczone szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarske Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Sedlo Besnik 994
Sedlo Certovica 1238
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950

Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549

WYSOK MAX: 1238
20.55 - 3.05
5,9l
8 rogalików różnych marek i smaków, 6 bananów, 2 kanapki, 2 paczki pierniczków, 2 paczki wafelków, 1 czekolada


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Rabka 2017

Przemyśl przez Słowację

d a n e w y j a z d u 363.00 km 0.00 km teren 18:49 h Pr.śr.:19.29 km/h Pr.max:70.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4042 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 24 czerwca 2017 | dodano: 01.07.2017





Drugi atak na Przemyśl w tym sezonie, tym razem udany :) Pierwszy wyglądał tak i nie powiódł się ze względu na ciężkie warunki i zbyt słabą jeszcze formę. Tym razem postanowiłem pojechać przez Słowację. Bo czemu by nie?

Zaspałem :o Wskutek czego wyruszyłem dopiero 10 po pierwszej... To bardzo późno. O tej porze mogłem być już w Gdowie. Początek standardowy: Wieliczka i fajna interwałowa DW966. Jest bardzo ciepło. Poniżej 15'C w nocy (pierwszej nocy ;) ) nie spadnie. W Gdowie pierwszy pit-stop: śniadanie i takie tam. Tym razem z trafieniem w boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie problemów nie miałem, wgrałem ślad do GPSa. Fajny pagórkowaty kawałek i w Limanowej już po świcie. Po drugim śniadaniu uphill krajówką na Monte Litacz, całe 650m n.p.m.! Pogoda: coraz cieplej ale na razie jakoś tak pochmurno. Szalony (70 na chwilę wskoczyło) zjazd do New Sącza. Dla odmiany odpoczynek nie na rynku a pod ruinami zamku. Zwiedzanie miasta z poziomu siodełka i dalej krajówką, ku granicy. Po drodze wspinaczka na Krzyżówkę, najwyższy punkt dzisiejszej trasy. Tu zaczyna już przygrzewać, krem z filtrem wchodzi więc do użycia. Zjazd, Tylicz, podjazd na przeł. Tylicką i na granicy melduję się godz. 10. Kolejny zjazd, kolejna 70ka (około) na liczniku i dobijam do czegoś w rodzaju krajówki, droga nr 77 w każdym bądź razie. Do Bardejova jakaś dyszka co w połączeniu ze sjestą na rynku sprawia że z mieściny tej w dalszą drogę startuję koło południa. Można powiedzieć że zaczyna się upał, na liczniku w okolicach 30 stopni. W ogóle on jednak nie przeszkadza w czerpaniu całymi garściami z przyjemności z jazdy rowerem w takich ładnych okolicznościach przyrody :) No jest tu po prostu pięknie, co widać na zdjęciach. Delikatnie pagórkowata, pusta i gładka droga, dokoła jak okiem siegnąć pola, lasy i różnego kalibru pasma górskie. To właśnie lubię na Słowacji, nie jedzie się non-stop pośród dwóch rzędów domów jakiejś wsi, która przechodzi w następną i następną, potem zaczyna się miasto, znowu wieś i tak na zmianę. Jest tak trochę dziko. Żółte łany rzepaku już przekwitły ale porozrzucane po polach, soczyście czerwone maki godnie je zastępują :) Całą tą sielankę zakłóca tylko zderzenie z jakimś DUŻYM (sądząc po sile uderzenia, bo patrzyłem w drugą stronę) owadem , który postanawia mnie też ugryźć w szyję... Może szerszeń? W każdym razie długo bolało. Ani się obejrzałem a docieram do Świdnika, o czym informuje mnie ciekawie wyglądający monumencik z kształtem klucza oraz herbem z bucikiem na obcasie / skocznią narciarską wewnątrz. Raczej o to pierwsze chodzi. Kawałeczek dalej, po lewej stronie mym oczom ukazuje się natomiast jedna z większych dziś, atrakcja turystyczna. Mianowicie "Pamatnik Sovietskej armady". Co tu dużo mówić :O Abstrahując zupełnie od kwestii tego komu i za co został on postawiony (nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie to): pomnik sam w sobie, jako pomnik jest imponujący, monumentalny i w ogóle. W zasadzie ów "pomnik" to mały park: z centralną reprezentacyjną aleją, 3 poziomami schodów, cokołem na którym stoi 37m obelisk z 3,5m gwiazdą na szczycie, przed nim 4m wysokości posąg salutującego żołnierza, dokoła mury i inne postumenty z nieco tylko mniejszymi rzeźbami / płaskorzeźbami, dwa XXX-mm działa na lawetach, do tego ławeczki i mnóstwo tablic z których próbuję coś swoją zapamiętaną z liceum znajomością rosyjskiego rosyjskiego rozczytać... No robi wrażenie, nie powiem. Trochę odpocząłem na tych ławeczkach, dopóki nie oblazły mnie wszechobecne tam mrówki. Wtedy wybrałem się na dalszą część zwiedzania, tj. zewnętrzną część ekspozycji Muzeum Wojskowego. Chyba z 10 obiektów typu: czołgi, inne pojazdy, działa i samolot, stojące jak gdyby nigdy nic na łące pod oknami bloku. Poczekałem aż ktoś się zjawi i w końcu trafiły się dwie miłe Ukrainki, które zrobiły mi zdjęcia na tle ów maszyn. W czasie odpoczynku na ławeczce spotkałem też parę motocyklistów z Polski, również przyjechali tu z Krakowa a zajęło im to 3 godziny (mnie 13 godzin :D). W dalszą drogę wyruszyłem za kwadrans trzecia. Na liczniku dopiero 180km, do Przemyśla drugie tyle... Jak to będzie? Ano tak jak zawsze, tzn. "jakoś". Jakoś to będzie ;) Kontynuuję zatem jazdę a na razie jedynym problemem spędzającym sen z powiek jest powoli kończące się picie. Wszystko pozamykane - w tygodniu sklepy spożywcze zamykają o 16 a co dopiero w sobotę... Ze Świdnika wyjeżdżam czymś w rodzaju obwodnicy - 2x2 pasy. To co charakterystyczne we wschodniej Słowacji to obecne w niemal każdej miejscowości różnej maści pomniki i tablice upamiętniające walki Armii Czerwonej. Następna większa miejscowość to Stropkov. Raczej typowa, zapadła Słowacka dziura. Jedynymi atrakcjami ratującymi sytuację są tu dwie ładne cerkwie - drugiej z nich zrobiłem zdjęcie. Teraz zauważyłem że jest tu też najniższy punkt trasy - zjeżdża się poniżej 200m n.p.m.! W mieście odbijam z krajówki w coś w rodzaju odpowiednika polskiej wojewódzkiej - drogę nr 575. Docieram do ciekawej, ale raczej tylko za sprawą nazwy wioski o nazwie Havaj O.o Z Hawajami to ona niewiele ma wspólnego, co nie znaczy że nie jest tu ładnie. Ławeczki może i z czasów komuny ale ciągle bardzo dobrze nadające się do siedzenia, w sam raz na mały popas :) W trakcie którego zupełnie kończy mi się picie. Jedyna nadzieja w stacjach benzynowych. Ruszam z nowymi siłami, które sprzydadzą się bo przede mną kolejna przełęcz. Niewysoka co prawda (~450m) ale poziom trudności podnosi ciągle utrzymująca się w okolicach 30 stopni temperatura. Szybki zjazd i są Medzilaborce. Tu już taki wschód że nazwy miejscowości są dodatkowo napisane cyrylicą. W mieście namierzam upragnioną stację benzynową, gdzie za chyba zdzierski pieniądz kupuję 1,5 l zimną Vineę i 0,473 l (?!) ciepłego RedBulla. Może się sprzydać (i sprzyda się ;) ). Niewielkie to miasteczko słynne jest z muzeum Andyego Warchola (zdjęcie). Że niby jakiś wielki artysta. No nie wiem. W każdym razie rozsiadanie gdzieś tu w centrum wydaje mi się mało bezpieczne (dużo Cyganów i Ukraińców). Konsumpcji zmrożonego (bezalkoholowego) gazowanego napoju winogronowego oddaję się więc na przystanku na obrzeżach miasta. Ciągle bardzo gorąco. Pora się zbierać, do granicy tylko kawałeczek, 10km boczną drogą. Kawałeczek nie kawałeczek, przede mną wyrasta kolejny podjazd, na przeł. Beskid nad Radoszycami. 684m n.p.m. Po drodze dla zabawy robię sesję zdjęciową rowerka na tle umocnień z kamieni i stalowej siatki. Na przełęcz wtaczam się o godz. 19tej minut 30ci. Znowu w Ojczyźnie :) Szzzzybki i chhhłodny zjazd i ląduję w Radoszycach a potem w Komańczy. Jeszcze jeden podjazd serpentynami na coś na wzór przełęczy. Zaczyna zmierzchać. Gdzieś tu rzuca się na mnie bardzo duży piesek... Który (wraz ze swoim mniejszym kolegą) okazuję się bardzo przyjacielski :) W coraz większym chłodzie i ciemnościach zjeżdżam do Zagórza. Raczej niczym nie wyróżniająca się mieścina, od razu kieruję się więc na Sanok. W Sanoku koło 22giej. Jeszcze jedne drogie zakupy na stacji, obowiązkowa fotka koło zakładów Autosana i zmierzam na rynek. Zjadam a właściwie próbuję zjeść coś w rodzaju energy bara ale ten okazuje się tak niedobry 3/4 wywalam do kosza i zadowalam się zwykłymi wafelkami. 23.00. Pora się zbierać, do Przemyśla droga daleka. Wg mapy 68km ale to nie będzie takie zwykłe 68km ;) To będzie prawdziwy odcinek specjalny: nocny przejazd przez Góry Słonne, z tych 68 pewnie z 50 w zupełnych ciemnościach, zadupiach i z rozgwieżdżonym niebem nad głową :) No i tak właśnie było, coś niesamowitego. Oprócz gwiazd świeciły też jakieś latające robaczki, zapewne świetliki. Ciągnący się w nieskończoność podjazd na przeł. Przysłup, a to przecież tylko 620m n.p.m. Na szczycie katastrofa, rower oparty o słupek przewraca się a lampka wypina i spada kawałek w dół, w pokrzywy :D Sporo czasu zajęło wydobycie jej, przy okazji wdepnąłem w kałużę. Potem jeszcze dwa podjazdy: na ponad 500 i niecałe 500m n.p.m. Odnośnie całego tego odcinka i drugiej nocy na rowerze: nie wdając się w szczegóły to trochę niebezpieczna była jazda w stanie w jakim się wtedy znajdowałem... Trzeba coś zmienić w tego typu trasach i już wiem co. Droga strasznie się dłuży, w końcu zaczyna świtać. Po lewej ukazuje się San i poranne mgły nad nim. Niestety nie ma czasu na kontemplowanie widoków: mogę nie zdążyć na pociąg o 4.25. Trzeba dać z siebie wszystko co najlepsze! I jakoś się udało, na dworcu 10 min. przed odjazdem a do pociągu wskakuję minutę zanim ten rusza... W Krakowie koło 8mej.

Udana wycieczka, trochę przeliczyłem się tylko z czasem i szkoda że na pociąg trzeba było tak cisnąć. Mimo wszystko to był dobry, rowerowy dzień 27 godzin ;)

Zdjęcia tutaj: https://goo.gl/photos/31Gyq4ZAxABwUoSm7 Jak zwykle znowu nieprzebrane i niepopodpisywane... może kiedyś (na ostatnim zdjęciu jest 359km bo zsunął się magnesik i licznik kilka zgubił).

Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Przeł. Beskid nad Radoszycami 684
Dział 603
Majkowa Góra 346

Przeł. Przysłup 620
Tyrawskie 481
Krępak 475
Spława 501
Mordownia 472
Bobowiska 428
Olszańska 381

Nowe gminy:

Podkarpackie:
Zagórz
Sanok - obszar wiejski
Sanok - teren miejski
Tyrawa Wołoska
Bircza

NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 12%
WYSOK MAX: 718
1.10 - 8.00
6,813l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 paczki delicji, 1,5 paczki wafelków, czekolada, kawałek energy bara


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Powrót pociągiem