Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Powrót pociągiem

Dystans całkowity:62261.58 km (w terenie 289.50 km; 0.46%)
Czas w ruchu:1232:54
Średnia prędkość:18.48 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:240690 m
Liczba aktywności:217
Średnio na aktywność:286.92 km i 14h 00m
Więcej statystyk

Budapest

d a n e w y j a z d u 416.77 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 9 sierpnia 2020 | dodano: 17.08.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-7fa732b--36?u=m
(na mapie nie ma błądzenia, zwiedzania Budapesztu i końcowego odcinka Trzciana - Jabłonka - Rabka 45km)

https://photos.app.goo.gl/W5AzrhbsE9vSRF6z5

(Opis jest w trakcie poprawiania, edytowania, wstawiania linków itp. na razie dojechałem z tym do Twardoszyna)

No to z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) został już tylko Budapeszt :) Cel postanawiam zaatakować z Rabki, podczas urlopu. Wiem że to małe oszustwo, kilkadziesiąt km mniej niż z Krakowa. Ale wiem też że lepiej zaliczyć stolicę Węgier z takim ułatwieniem niż nie zaliczyć w ogóle, wystartować z Krakowa i wymięknąć gdzieś po drodze. Bo forma ostatnio coś słaba, do tej Pragi się ledwo dowlokłem a nad Morze tydzień temu nie dotarłem… Mam swoją hipotezę na ten temat, ale o tym może potem.

Na razie mamy piękny, słoneczny niedzielny poranek, i wg prognoz taka stabilna, słoneczna, upalna pogoda ma się utrzymać przez najbliższe dni. Oczywiście jakaś zabłąkana burza może się przytrafić wszędzie i w każdej chwili, na to się nic nie poradzi. Startuję 7.05. Na luzie zlatuję do centrum Rabki, i wciągam podjazd na dawną krzyżówkę Zakopianki z krajówką na Chyżne. Wszystko się tu zmieniło - niebezpieczne i ruchliwe niegdyś skrzyżowanie świeci pustkami a ekspresowa Zakopianka poprowadzona jest obok, z węzłem drogowym. DK7 na Chyżne szybko zaczyna piąć się do góry, szybko wzrasta też temperatura. Jest 8-9 rano a już niezły skwar. Natomiast to czego się obawiałem, czyli forma, wydaje się OK. Zresztą już dojazd do Rabki, te 70km w piątek wieczorem poszedł gładko i przyjemnie, czułem moc w nogach. Moc czuję i dziś, będzie dobrze :) Docieram na przeł. Spytkowicką, oddzielającą Gorce od Beskidu Żywieckiego. Charakterystyczne miejsce, z parkingiem dla TIRów, gdzie z jednej strony rozpościera się piękny widok na Babią Górę, a z drugiej strony strony, w lesie,stoją trzy charakterystyczne maszty. Po podjeździe, co oczywiste, następuje zjazd a potem trochę bardziej płaskie km po Orawskiej równinie. Po mej lewej stronie piękne widoki na Tatry, a dalej w prawo – na niższe, słowackie pasma górskie. Babia też oczywiście ciągle obecna. Na granicy, na charakterystycznym, położonym w dolinie przejściu granicznym Chyżne – Trstena melduję się o godz. 10. Robię dłuższą pauzę w starej, drewnianej wiacie/przystanku, którą zaszczycił swym podpisem niejeden już turysta ;) Mój nos atakuje tu niesamowity zapach starego, przepalonego Słońcem drewna. Sam bym się podpisał ale nie wziąłem nic do pisania a ryć w drewnie mi się nie chce. Wciągam kanapki z wiejską kiełbasą, energetyczne żelki z Deca, smaruję się kremem z filtrem i pełen sił i dobrych myśli jestem gotów na podbój słowackiej, a potem i węgierskiej ziemi :) Gładkość i przyjemność pierwszych km po drugiej stronie granicy mąci nieco remont mostu w Trzcianie. A właściwie to brak mostu w Trzcianie, bo remont jest naprawdę konkretny. Jest co prawda jakiś objazd, ale obawiam się że może on prowadzić ekspresówką. Znajduję za to nieopodal ukrytą w zaroślach pomarańczową kładeczkę. W Trzcianie ze 3 szybkie fotki i lecę dalej. Na tankszteli między Trzcianą a Twardoszynem robię zakupy. Co prawda na Słowacji w niedzielę część marketów jest otwarta, plus mam 2,5kg łańcuch żeby przypiąć rower ale jakoś nie mam głowy do tańszych zakupów w normalnych sklepach. Kupuję na stacjach, bo tak jest szybciej. Nie kupuję przecież na stacjach codziennie żebym musiał się tym przejmować. Chwila moment i jest Twardoszyn. Tu zajeżdżam nieco w głąb miasteczka, na rynek/plac. Ten skąpany w cieniu wielkich, starych topoli wygląda bardzo efektownie. Za miastem zaczyna się typowy słowacki „interior”, czyli skąpane w zieleni, górzyste odludzia z rzadka tylko zurbanizowane małymi miasteczkami czy pojedynczymi zakładami przemysłowymi. Sielanki i radości z trasy nie zakłócają podejrzanie wyglądające chmury za plecami - bo jadę dokładnie w drugą stronę :) Po ~20 km wijącej się doliną rzeki Oravy drogi na horyzoncie wyłania się bardzo charakterystyczny obiekt. Przyklejony do strzelistej skały, wznoszący się ponad 100m nad lustrem rzeki Zamek w Orawskim Podzamczu. Zawsze to piszę, napiszę i tym razem: mój number one, jeśli chodzi o zamki (te które widziałem na żywo). Zawsze robię sobie pod nim też zdjęcie, zdjęcie jest i tym razem. (fajnie łydy wyszły – a nic nie było napinane, pozowane ;) ). Jadę dalej i odliczam km do kolejnego checkpointu – Dolnego Kubina. W tle towarzyszy mi piękny widok na - jeśli się nie mylę - Wielki Chocz. Ponad 1600m szczyt. Przed Kubinem kolejny po przeł. Spytkowickiej konkretniejszy podjazd. Który pomimo kosmicznego upału mnie tylko cieszy, bo moc w nogach czuję potężną :) Nie ma śladu po słabościach sprzed 2-3 tygodni. Do centrum Kubina nie zjeżdżam, bo nie po drodze. Lecę od razu główną szosą na Rozumberok. Kolejny Slovnafcik, kolejne zakupy. Staram się popełnić często popełnianego w CZ/SK błędu – pominięciu możliwości zakupów, i potem wleczeniu się na odcięciu/odwodnieniu przez XX km. D. Kubin i Twardoszyn również rozdzielone są przełęczą. Tu to już jest konkretna patelnia :) Wyprzedzam paru wystrojonych co najmniej jak na TdF zawodników na lekkich szoskach, nieziemsko jednak zamulających, wręcz fioletowych z wysiłku. Niby nie ma się czym chwalić, bo prostu trafiłem na słabszych kólarzy – ale jednak takie sytuacje podnoszą morale, pewność siebie, wiarę w powodzenie całego przedsięwzięcia - dotarcie do Budapesztu. Niczym nie wyróżniający się, żadnym ciekawym obiektem ani nawet tablicą szczyt, i szybki zjazd do Rozumberoka. Tu zahaczam o centrum, starówkę, bo akurat jest po drodze. Wciągam lody, zwiedzam przejazdem przedmieścia, i dalej, na Bańską Bystrzycę. I to właśnie między Rozumberokiem a Bańską jest najfajniejszy „odcinek specjalny” tej trasy. Przeprawa niemal 1000m przeł. Donovaly. Tu również nie popełniam błędu, i robię zakupy na „ Ostatniej stacji benzynowej przed przełęczy Donovaly”. Nie chcę po drodze umrzeć z pragnienia. Nie chcę przesadzać ale ten najcięższy podjazd znów wchodzi lekko, przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Częściowo jest to zasługa dobrej dyspozycji, częściowo nie popełnianiu błędu polegającego na nie jedzeniu/nie piciu, a częściowo tego, że droga idzie doliną potoku. Z którego to bije przyjemny chłód, las daje przyjemny cień a całości dopełnia lekko pogarszająca się pogoda, i coraz bardziej zachmurzone niebo. Na chwilę nawet zaczęło kropić, wygląda mi to ogólnie na nadciągającą burzę. Droga w końcu wyjeżdża z doliny potoku, więc znów żar leje się z nieba. Przydrożna tablica mówi o 3,5km pozostałych do jakiejś karczmy na Donovalach, więc i tyle podjazdu mi zostało. Odliczam więc te pozostałe km, aż za którymś zakrętem wyłaniają się zabudowania i turystyczna infrastruktura na przełęczy. W tym dwie fajne kładki nad drogą, to chyba takie dla narciarzy? Żeby zimą mogli sobie przejechać na nartach z jednego stoku na drugi? W każdym razie kojarzy mi się to z jakimiś alpejskimi kurortami narciarskimi. Wreszcie z pociemniałego nieba na zachodzie dochodzą grzmoty. Trzeba spadać. Szybka tylko fotka przy tablicy, i zaczyna się. Alpejski zjazd ;) Nigdy nie byłem w Alpach ale podejrzewam że tam jest tak jak tu, tylko że bardziej. Albo bardziej bardziej. Fotek ze zjazdu brak, nie potrafiłem przerwać tej rowerowej ekstazy. Zrobiłem za to filmik ze zjazdu, z niego wytnę jakiś kadr. O, proszę: jest. Sam zjazd opisać słowami jest ciężko. Po prostu kwintesencja radości, jaką daje jazda rowerem po górach. Nie wiem jaki xmax, licznik nawala i przy >60km/h dzieją się cuda, gubi impulsy i prędkość skacze: 63-34-29-55 km/h… Przez to pewnie też zjadł trochę dystansu tutaj, i na innych, szybkich zjazdach również :/ W każdym razie przypuszczam że 70km/h to tutaj było, i to lekutko. Ciekawostką ze zjazdu jest rampa ucieczkowa dla samochodów, którym nawaliły hamulce. Poza tym co chwila swąd palonych klocków od mijanych aut. Zjazd ciągnie się i ciągnie, coraz to bardziej oczywiście wypłaszczając się. Można przyjąć że liczył on prawie 20km. Po tym 20km teleporcie rzecz jasna po burzy nie ma śladu, została daleko w tyle. W palącym znów Słońcu docieram do „ Mesta Olimpijskuych Vitazow” - Bańskiej Bystrzycy. Efektownym węzłem drogowym wjeżdżam do centrum. Na znanym mi już, podłużnym rynku dominują ciekawa, zarośnięta mchem fontanna oraz obelisk z gwiazdą, ku chwale naszych Towarzyszy ze wschodu ;) Na Słowacji ustawy dekomunizacyjnej to chyba nie mają, całe mnóstwo jest tu tego typu pamiątek poprzedniego ustroju. A im dalej na wschód Słowacji – tym więcej czerwonych gwiazd, sierpów, i młotów ;) Jest po 19tej, czyli wieczór. Zmywam więc z siebie kilka nałożonych przez cały dzień warstw kremu z flitrem, w nocy nie będzie potrzebny. I mam ogromną ochotę na coś jednocześnie niesłodkiego i ciepłego. Na razie oprócz tony słodyczy i napojów gazowanych jadłem tylko trochę niesłodkiego i nieciepłego. Punktów gastronomicznych mnóstwo ale nic ciekawego nie znajduję. A to za duża kolejka, a to trzeba wchodzić do środka, a to za eleganckie, a to nie mają tego co chcę. Nieważne, jeszcze nie rzygam słodyczą, jeszcze trochę dam radę. Odwiedzam efektowną jak na kilkudziesięcio-tys. miasto dzielnicę handlowo-biznesową,ze 100m wieżowcem, ogólnie lśniącą nowością i ładnie odpicowaną. W zachodzącym Słońcu opuszczam tę mieścinę. Jeszcze jedne, słodkie zakupy, tym razem na Lukoil-u. Zawsze myślałem że ten LUKoil to coś z Łukaszenką związane i Białorusią :D Teraz wreszcie sprawdziłem, okazuje się że to sieć stacji benzynowych wielkiego rosyjskiego koncernu paliwowego ;) Główna szosa łącząca Bańską ze Zwoleniem to ekspresówka. Muszę więc skorzystać z objazdu bocznymi drogami. Wspinają się one na wzgórze ponad miastem, potem przekraczają ekspresówkę wiaduktem. Ciekawostkę, czyli niewielkie lotnisko pod Zwoleniem mijam już po zmroku. W coraz bardziej ciemniejącym niebie zdołam jednak dostrzec coraz bardziej niepokojące chmury. Chmury burzowe po prostu. Centralnie tam gdzie jadę, czyli na południu. Na razie staram się tym jednak nie przejmować. Cieszę się z kolejnego osiągniętego checkpointu: Zvolenia. Dochodzi 22ga. Na rynku gwar i śmiechy, jakaś impreza, film wyświetlany na dużym ekranie itp. itd. Wreszcie lokalizuję ciekawą pizzerię, kupuję 5 wielkich kawałków różnych pizz. Zjadam tylko 3,5, część z tego była za ostra jak dla mnie. Foto pod obciachowym napisem do selfiaczków, i wychodzę na ostatnią prostą. Ostatnią prostą przed węgierską granicą. Drogą nr 66 na Sahy. 70km do granicy, potem drugie 70km i Budapeszt! Naprawdę sprawnie i przyjemnie to idzie. Przynajmniej na razie. Bo po wjeździe na szosę na Sahy, zaczyna się błyskać na horyzoncie. Coraz to bardziej, i bardziej błyskać. Sprawdzam neta i radar burzowy nie pozostawia złudzeń: przede mną jest burza. Aktualnie jedna jedyna burza na całej Słowacji, akurat tutaj… Na razie same błyski, grzmotów nie słychać, więc póki co jadę. Jest bardzo ciepło, 20’C w górach w środku nocy! Taktykę na tą burzę mam taką: postój w większej miejscowości, rozeznanie sytuacji, ciśnięcię do następnej miejscowości, znowu rozeznanie, odpoczynek, i tak na zmianę. Zaliczam w ten sposób Dobrą Nivę i Babiny. Do błysków dochodzą grzmoty, znaczy się jest coraz bliżej. Między Babinami a większą miejscowością – Krupiną zaczyna się mokra szosa. Jest to wbrew pozorom jeden z lepszych scenariuszy. Bo jeśli nie wjeżdżam w deszcz a na mokrą drogę, to znaczy że tu już padało, i poszło gdzie indziej, w inną stronę. Nie zmierza to na mnie, w najgorszym wypadku tą burzę gonię. Teoretycznie wystarczy nie jechać za szybko, i tego armageddonu nie dogonię. Ale i tak się trochę boję. Rozpalona upałem i schłodzona ulewą szosa efektownie paruje. Jest Krupina. Albo jakiś Azerbejdżan, Afganistan, Tadżykistan?! No dosłownie syf, kiła i mogiła. Pełna zalanych wodą kolein i kraterów, zasypana piachem i tonąca w ciemnościach zgaszonych latarni droga ;) Toczę się po tym czymś bardzo powoli, czasem to wręcz wolę skorzystać z chodnika. Mam 25mm 100% slicki, więc o glebę na czymś takim nietrudno. Można też zostać efektownie ochlapanym przez przejeżdżającą ciężarówkę. Do tego tylny hamulec jakby przestał działać, zapewne za sprawą zachlapanej wodą zmieszaną ze smarem z łańcucha obręczy. Szczęśliwie udaje mi się tutaj nie zabić. W międzyczasie burza oddala się – grzmoty cichną, a błyski są coraz mniej intensywne. Tak jak przewidywałem, poszło sobie. Mogę w spokoju ciągnąć pozostałe do granicy kilometry. Ulewa musiała być konkretna, kawałem za miastem w przydrożnych rowach woda na styk, a nawet na jezdnię podchodzi! Jest grubo po północy, do Sahów mniej niż 30km. Senności ani śladu, ciągle trzyma mnie przy życiu kofeina plus entuzjazm długiej trasy. Po drodze są jeszcze Dudince, ale nic z tej miejscowości nie zapamiętałem. Pamiętam tylko wielkie zbiorniki z czymś tam, ale to już chyba Sahy. W Sahach pierwszy drogowskaz na Budapest :) Kurs od razu na (dawne) przejście graniczne. „Magyarorszag 1km”. Emocje sięgają zenitu :)

Węgierską ziemię zdobywam o godz. 4.00. Ciągle ciemno, noce coraz dłuższe. „ Family Friendly Zone” - głosi biała tablica, ten mniejszy niewyraźny na zdjęciu napisik. Czyli tak jak w PL ;) Nieśmiało rzuca się w oczy to co z pełną mocą uderzy potem – może nie bieda, ale węgierski nieład i nieporządek. Na razie w postaci lichego asfaltu szosy, z niespodziankami w postaci nie dziur a po prostu kraterów ;) Nie byle jakiej szosy - głównej, krajowej drogi nr 2 / korytarza transeuropejskiego E77! Na plus natomiast że nie dostrzegłem tu zjawiska często opisywanego w necie: wszechobecnych na głównych drogach zakazów dla rowerów (które podobno i tak wszyscy, włącznie z Policją mają w dupie). W ogóle żadnego znaku z zakazem dla rowerów na Węgrzech nie znalazłem. Pod tym względem więc jazda bezstresowa, nie licząc nielicznych, krótkich odcinków ścieżek rowerowych niemal ciągle na legalu. Natomiast stresował nieco ruch na tej trasie. Ciężarówka za ciężarówką, i tak będzie przez całe 70km do Budapesztu. Główna trasa, no i jest już poniedziałkowy świt. Świt, który łapie mnie na jednym ze wzgórz. Tak – wzgórz. Podobno Węgry takie płaskie i równinne, ale na pewno nie tutaj. Tutaj jak na Słowacji – góra za górą, podjazd za podjazdem i zjazd za zjazdem. Krajówka bez asfaltowego pobocza ale na szczęście na podjazdach przechodzi w dwa pasy pod górę więc nie tamuję ruchu. No a zjazdy to tak 70km/h ;) Noc przetrwałem ale na jednym z pierwszych wzgórz senność łapie mnie już konkretna. Wynajduję więc ławeczkę w ustronnym miejscu, przypinam rower łańcuchem, zakładam ciemne okulary i urządzam krótkie, 5-min drzemki, w łącznie sumie ok. 45 minut. Lepsze są jednak wiaty autobusowe niż same ławeczki. Bo można oprzeć głowę o szybę/blachę z tyłu. Bez tego w momencie usypiania głowa opada – do przodu lub do tyłu. Teraz mi tak poleciała w tył, że aż coś zakuło w szyi :D Chyba znak że trzeba ruszać dalej. Coraz więcej śmiesznych, nic nie mówiących, węgierskich napisów, coraz bardziej gorąco, coraz większy ruch, coraz konkretniejsze podjazdy/zjazdy, i coraz więcej słonecznikowych łanów – słonecznik to chyba jeden z symboli Węgier. Tak w skrócie można opisać kolejne km po węgierskiej ziemi. Węgry to dla mnie egzotyka – przed tą trasą dwa razy tylko przekroczyłem węgierską granicę, i za każdym razem raptem kilka km zrobiłem tylko po drugiej stronie. Teraz całą tą egzotykę chłonę wszystkimi zmysłami. Za którymś z kolei, najwyższym chyba szczytem, i najszybszym chyba zjazdem jest wreszcie Vac. Jedyne większe miasto przed stolicą. Przejadę przez centrum, obwodnica to chyba ekspresówka. Jeszcze tylko efektowny widok na jakieś zakłady przemysłowe, i jestem w dole, w Vac. No i tu się zaczyna to o czym pisałem – ten cały Węgierski nieład. Tu nie ma asfaltu. Na Węgrzech zjawisko "asfaltu" nie występuje. Tu jest chropowata, pełna kraterów skorupa złożona z różnych gatunków i różnej faktury, gradacji asfaltu, betonu, poszatkowana szczelinami i pęknięciami z których wyrastają chwasty :D Widziałem podobne rzeczy na Słowacji ale tu jest po prostu bardziej, dużo bardziej. Ten nieład, burdel nie dotyczy rzecz jasna tylko nawierzchni dróg. To jest wokół, to jest wszędzie. To jest zarówno w zardzewiałych latarniach pamiętających zapewne poprzedni ustrój, to jest w chodnikach zasypanych suchymi liśćmi sprzed roku (bo skąd suche liście w lecie?). To jest w blokowiskach – które w 2020 roku wyglądają tak samo jak je socjalistyczne ręce pół wieku temu zbudowały – nie ma żadnej termomodernizacji itp. itd. Ale i tak bardzo mi się to podoba – to jest po prostu tak brzydkie że aż ładne ;) A przeszkadza tylko jakość jakoś nawierzchni. No a co do samego Vac, to jest to zabytkowe miasteczko położone nad brzegiem rzeki. No właśnie rzeki. Nad brzegiem Dunaju :) Nie mogąc się doczekać widoku na rzekę nie czekam na Budapeszt, nad Dunaj zajeżdżam już tutaj. Widok na samą rzekę przyćmiewa inny fajny widok – wieeelki prom! Zabiera nawet ciężarówki – ciągnik z naczepą czeka na wjazd. Takim wielkim to jeszcze nie płynąłem, muszę skorzystać. Promem na drugi brzeg Dunaju, potem inną, trzycyfrową drogą na Budapeszt. Taki mam plan. Brakuje mi tylko gotówki – forintów. Nie zdążyłem skołować przed wyjazdem. Nie wiem czy można płacić kartą, ale chyba nie zapowiada się na to. Szukam więc bankomatu. Objeżdżam kilka ulic zanim znajduję. Po złodziejskim zapewne kursie wypłacam 19000 forintów (jedna z proponowanych kwot, dziwna trochę). To będzie ponad 200zł pewnie - na wszelki wypadek, jakbym np. bilet za pociąg musiał za gotówkę kupować. Na prom się spóźniam, jakąś minutę… 9.01 jest. Odpływa. Może trzeba było zaryzykować i kartą spróbować zapłacić? Albo euro? No nic, trudno, prom innym razem. Następny o 10.00, godziny czekał nie będę. Jadę dalej jedną stroną Dunaju. Chwilowo nie główną szosą, a jakąś ścieżką rowerową, która z bulwaru wchodzi w szuwary i zarośla, lasy doliny rzeki. Byłaby całkiem przyjemna, bo okoliczności przyrody są tu piękne – alejka tonie w zieleni, i co chwila mija wielkie, pomnikowe drzewa. Tylko ten asfalt… Co kawałek uskok, wyrwa, dziura. Do tego nie idzie najkrótszą drogą a kluczy, zakręca, wije się pośród tej nadrzecznej doliny. Tak że po kilku km odpuszczam temat ścieżki rowerowej i wracam na ruchliwą „dwójkę”. I nie w cieniu szuwarów, a w palącym Słońcu. Mijam miasteczko o ciekawej nazwie „God” ;) Ze 20km jeszcze, zależy jak liczyć. Jak do granic stolicy to może i tylko 10, jak do Parlamentu – może i być ze 30. Budapeszt to wielkie, niemal 2-mln miasto, podobnie jak Wiedeń czy Wawa. W każdym razie zaczyna iść opornie, muszę coś zjeść, odpocząć i przebrać się w czyste ciuchy. Robię kolejne, słodkie zakupy na OMVce (plus wielka paczka mokrych chusteczek, których mi bardzo brakowało). Siadam na ławeczce w cieniu, i w ciągu pół godziny ogarniam się na tyle, że dalsza jazda znów jest przyjemna. Kolejnych parę upalnych km, noooo i jeeeest :D Anno Domino 2020, sierpnia dzień dziesiąty, godzina 11 minut 21. BUDAPEST ZDOBYTY!! 28h od wyjazdu, na liczniku nie pamiętam ile km, ale pewnie ze 340. Toczę się dalej dziurawą szosą a kierowcy coraz to częściej zaczynają trąbić, coś jest na rzeczy. No tak – ścieżka rowerowa. Po drugiej stronie jezdni więc chyba (?) nie muszę nią jechać, ale co tam, poświęcę się, dla dobra ludzkości. Jestem tak szczęśliwy, że w niczym mi to nie przeszkadza. W ogóle nic mi teraz nie przeszkadza. No, może mąci trochę umysł temat powrotu pociągiem. Pociągiem wrócić z Budapesztu do Rabki, owszem, da się. Tylko że ten pociąg jechał by przez Słowację, Zwardoń, Katowice, Kraków :D I tych pociągów było by z 5, i jechałyby całą dobę. Plan powrotu mam więc taki:
1) vlak Budapest Nyugati > Bratislava hl. st. (międzynarodowy)
2) vlak Bratislava hl. st. > Kralovany (jakby Intercity)
3) vlak Kralovany > Trstena (regio)
4) ~45km rowerem Trstena > Rabka
Gdzie punkt 2), 3) jak i 4) ;) to nie problem, słowackie pociagi mam opanowane. Niewiadomą jest pkt 1). Chwila grzebania na stronce ZSSK (koleje Słowackie) i już wiem że biletu przez tel. na ten pociąg nie kupię – międzynarodowy. Próbuję przez stronkę węgierską MAV-START, ale to jest z góry skazane na niepowodzenie – szybko odpuszczam. Bilet muszę więc kupić w kasie. W związku z tym pierwszy cel jaki obieram to dworzec. Budapest NYUGATI. Wg GPSa kilkanaście km. Kilkanaście km, w trakcie których podziwiam i chłonę cały ten węgierski pierdolnik, o którym wspominałem ;) Bo w Budapeszcie to samo, nic się nie zmieniło ani w kwestii nawierzchni ani w innych tematach. Piękne, lśniące biurowce kontrastują z zasyfionymi, zarośniętymi chodnikami i zapadniętymi na 10cm studzienkami na jezdni. Na zabytkowym, kamiennym murze odnajduję zabytkowe źródełko. Skwapliwie z niego korzystam myjąc włosy. Na szczęście wziąłem grzebień. Z innych ciekawostek to port/stocznia (?) na Dunaju. Jeszcze parę km tego rozgardiaszu i jest centrum. Jest i NYUGATI. Próbuję kupić bilety. Główna hala jest w remoncie. Na zewnątrz ze 20 automatów biletowych, ale w nich biletu zagranicznego kupić się nie da. Znajduję wejście do remontowanej hali, ale w pomieszczeniu jakaś zbiórka krwi czy coś?! Albo test na koronę? Kto to wie :D Błądzę po przejściach podziemnych w poszukiwaniu kas. Kasy są ale to chyba są kasy metra, nie kolejowe… Węgierskie napisy niewiela mi mówią, tłumaczę w googlach co jest co :D No nie powiem, jest lekki strach jak stąd wrócę. Tzn. mam plan B: z Budapesztu dociągnąć kilkadziesiąt km do Słowackiej granicy, stamtąd z jakiegoś miasteczka pociągiem/pociągami do Bratysławy, i potem pkt 2), 3) i 4) bez zmian. Wychodzę na powierzchnię. Obchodzę halę dookoła i lokalizuję inne, boczne wejście. Korytarzem docieram do niewielkiej, czynnej poczekalni i 4 czynnych kas. Uff. W notatniku na telefonie napisałem po ang/hung. jaki bilet na jaki pociąg potrzebuję. Z jednego okienka odsyłają mnie do drugiego, międzynarodowego. Za ~4000 forintów kupuję bilet ale coś mi w nim nie pasuje. Do trzeciego okienka odsyłam się więc sam. Tam siedzi kompetentniejszy od starszej Pani młodszy Pan i dokoptowuje mi do ogólnego biletu na pociąg miejscówkę i bilet na rower. Za +1700 forintów. Chyba jestem w domu :) Ale na 100% i tak nie jestem pewien czy to jest właściwy bilet. Tylko tak na 90%. Napisy na biletach są po węgiersku i po niemiecku... W razie czego można chyba dokupić w pociągu jakby czegoś brakowało? W każdym razie bilet jakiś mam, a jak mam zły to nie celowo, tylko wskutek pomyłki. Z godzinę straciłem na te bilety, jadę zwiedzać miasto. Zdjęć dworca nie zrobiłem, byłem zbyt pochłonięty tematem biletu. Zrobię jak będę kończył zwiedzanie. Cele typu must see mam dwa, no może trzy:
1) Parlament :)
2) Most Łańcuchowy
3) Dunaj – ale to się zobaczy przy okazji.
Nie jest daleko z dworca do Parlamentu, szybko go więc lokalizuję. No i jest :O Okazały i odpicowany jest nie tylko sam gmach ale i jego otoczenie – plac i najbliższe ulice. Jakże odmienne od typowego węgierskiego pierdolnika ;) Kilka pozowanych fotek. Podczas poszukiwania słynnego Mostu docieram nad Dunaj. Imponująca panorama miasta, Most Łańcuchowy też już widzę. Oprócz tego kilka solidnych statków wycieczkowych. Bulwar – typowo węgierski, piaszczysto – żwirowa wydeptana ścieżka. Zabytkowym mostem przeprawiam się na drugi brzeg. „Łańcuchy” przypominają trochę ogólną konstrukcją, budową, łańcuch rowerowy. Płaskowniki pospinane wielkimi sworzniami. Robię jakieś tam fotki. Ale jest taki upał, że mam wrażenie że jeszcze 5 minut dłużej na tym Słońcu i zejdę na zawał, albo na wylew. I nie będzie wpisu na BS, i nikt się nie dowie że zdobyłem Budapest :o Plan mam więc taki, że jeszcze jedna (tytułowa) fotka Parlamentu, z drugiego brzegu Dunaju i chowam się w zacienionych wielkimi gmachami uliczkach. I szukam czegoś do picia (zimnego) i do jedzenia (ciepłego, NIESŁODKIEGO). Robię fotkę, i z cieniem sprawa jest prosta, znajdzie się. Wielkich gmachów i ciasnych uliczek w Budapeszcie pod dostatkiem. Jedzenie też znajdę ale trochę później. Ze zwiedzania zaliczam jeszcze dwa inne, niezabytkowe już mosty oraz wyspę na Dunaju. Wyspę – park, pełną fotnann, placów zabaw i innych atrakcji. Np. takich pięknych, okazałych platanów. Z nietypowym pokrojem pnia – rozgałęzionym tuż przy ziemi. Jeszcze trochę jakichś tam fotek, wiele z nich w trakcie jazdy, bez zatrzymywania się. I jadę na dworzec, ogarnąć jedzenie, odpocząć i odszukać właściwy peron. W przejściu podziemnym kupuję pizzę. „ONLI KESZ” - mówi dziewczyna. Czyli sprzydały się forinty  i tak :) I z powrotem na dworcu. Godzina czasu ponad, ale mam dość atrakcji, muszę odpocząć. Peron odnajduję, a pozostały czas poświęcam na podziwianie węgierskiego pierdolnika, tym razem na dworcu. Więc może jeszcze kilka zdań na ten temat. Budapest Nyugai to podobno jeden z 3 dużych dworców w stolicy. Rozplanowany w ciekawym układzie – nie przelotowy, tylko końcowy, ze ślepymi torami. Główna hala w remoncie, więc ocena jej mogłaby być nieobiektywna. Ale. Na przykład: zadaszenie peronów. Część peronów przykryta nowoczesnym, stalowo – szklanym zadaszeniem. Inne ze starymi, granatowo-żółtymi wiatami pamiętającymi czasy Breżniewa. Jeszcze inne przykryte obleśną, betonową płytą piętrowego parkingu. A pozostałe perony pod gołym niebem, nie przykryte niczym :D Ławki: w 3 wzorach. Stare, odrapane, drewniane granatowe ławy. Nowoczesne, ze stali nierdzewnej, bez oparć. Zestaw uzupełniają ozdobne, stalowo-drewniane, jakby przyniesione z parku :D Itp. itd. długo można by wymieniać. Zdjęcia tylko częściowo to oddają, tam trzeba być i zobaczyć na własne oczy. O pięknie węgierskich Kobiet pisać chyba nie trzeba, każdy wie. Na takich właśnie obserwacjach, rozkminkach i dywagacjach mija mi czas do odjazdu pociągu. No dobra, ostatnia sytuacja – maszynista zdejmujący koszulę, i z gołą klatą prowadzący lokomotywę :D (Maszynista tego pociągu co jadę, Budapeszt – Bratysława – Praga). Bez problemów odnajduję wagon i miejsce, przynajmniej dla siebie. Z rowerem coś jest nie tak, ale nie do końca wiem co. Konduktor próbuje mi coś wyjaśnić ale ang. u Niego słaby. Na razie przestawiam rower na inny stojak, który oznaczony jest numerem fotela który zajmuję. W czasie kontroli biletów dowiem się ocb – to jest pociąg w którym rower jest pod nadzorem konduktora, obok jego przedziału, a jeden z 4 biletów które mam wkłada się w szprychy koła, przez co wiadomo do kogo ten rower należy i kto go może wynieść z pociągu. Ale jak i tak nie ufam Węgrom, i przypinam rower 2,5kg Oxfordem ;) Podróż mija przyjemnie, pociąg wysokiej klasy, z klimatyzacją, wifi, kiblem większym niż łazienka w moim mieszkaniu, a miejsce mam chyba w 1szej klasie – 3 fotele w rzędzie, nie 4. Zaczyna padać deszcz ale teraz to już se może. Przez tel. kupuję bezproblemowo bilet na pozostałe dwa, słowackie pociągu (16 EUR). W Bratysławie z niewielkim opóźnieniem, po 20tej. Kolejny pociąg przed 23, mam więc ponad 2h na przejażdżkę. Zwiedzam centrum, przyglądając się gwarowi i nocnemu życiu stolicy. Tłukę się po brukach starówki, podziwiam Nowy Most. Wciągam hotdoga, frytki (hranulky), kupuję zapasy na dalszą drogę. I z powrotem wspinam się na stację - hlavna stanica jest na wzgórzu. Drugi pociąg to międzymiastowy Bratysława – Humenne. Czyli taki jadący łukiem przez całą Słowację, z zachodu na wschód. Jest już noc, a mnie zaczyna morzyć senność. Sporo pospałem w tym pociągu. Przed Kralovanami miałem budzik ustawiony. W Kralovanach po 2 w nocy. Ostatni vlak, do Trzciany o 3.40. Mam więc ponad godzinę na zwiedzanie. Tylko nie bardzo jest co zwiedzać ;) Kralovany to zatopiona w ciemnych, słowackich zadupiach wieś. Jedyną rzeczą jakiej można by zrobić tu zdjęcie to ładnie iluminowany kościółek. Poza tym najciekawszy to chyba jest budynek dworca. Z automatami z gorącymi napojami ;) Noc chłodna. No i ostatni vlak jest bardzo ciekawy. Mały, przynajmniej z zewnątrz, 2-osiowy, stary wagon motorowy. Mnóstwo tego wciąż jeździ po CZ/SK. Już nim w ub. roku jechałem, też w nocy, i pamiętam jak klimatyczna jest to podróż :) Toczenie się małym spalinowym wagonikiem, pośród ciemnych słowackich zadupi. Tu też usnąłem. Obudził mnie świt, gdy zbliżałem się już do Trzciany. W Trzcianie koło 5.30. W miarę więc wyspany i zdatny do dalszej jazdy chłodnym porankiem wyruszam na ostatnią prostą, ~45km krajówką do Rabki. Objazd rozkopanego mostu tym razem inną, niebieską kładeczką. Chyżne, Jabłonka, nawet szły te km, odpocząłem w pociągach. W Jabłonce pauza, a gdzieś w Spytkowicach jednak drzemka na przystanku. Nie chciałem więcej kofeiny przyjmować. Na kwaterze w Rabce po 9tej.

Ostatni, Piąty Cel z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) zaliczony :) Nie przeszkodziły mi burze, mocy nie zabrakło. Urzekł mnie uroczy Słowiański nieład, pierdolnik Budapesztu jak i całej Węgierskiej krainy. Tak jak Słowacja, tylko że bardziej :) A Węgry wcale nie są płaskie. Przynajmniej nie północne Węgry. Północne Węgry to jak południowa Słowacja, czyli po prostu góry.

7.05 (ndz) - 9.15 (wt)

Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2

Wielka Fatra (SK):
Sedlo Donovaly 950


Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020

Piła, Piła, gdzie jest siła?

d a n e w y j a z d u 537.81 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 31 lipca 2020 | dodano: 17.08.2020



W skrócie: wycieczka intermodalna:

1. Najpierw rowerkiem do Piły:
https://www.alltrails.com/explore/map/fri-20-nov-2020-11-32-848c496?u=m

2. Potem etap PKP:
TLK 58110 Piła Główna -> Krzyż
R 78402 Krzyż -> Stargard
R 80224 Stargard -> Koszalin
R 80953 Koszalin -> Mielno Koszalińskie
Razem 296km stalowym szlakiem (w linii prostej jest to 131km, drogą 146km ;) )

3. Trzeci etap to turystyka: kilkadziesiąt km rowerkiem, w lekko deszczowej pogodzie po Mielnie Koszalińskim i okolicach, po czym kurs na Koszalin, i przejażdżka po mieście w oczekiwaniu na pociąg.

4. Powrót PKP do Krakowa, TLK 53190.

https://photos.app.goo.gl/pzmApWW9y4KBPYNv7

A nieco bardziej szczegółowo:
Miał być kolejny atak na Morze, kto wie, może nawet na życiówkę, jak widać trasa rozpisana na ponad 800km ;) Wyszło jak wyszło. Jak powyżej.

Od początku nie szło… Zaczęło się już przed blokiem, zaraz po wyjściu z domu. Po serwisie włożyłem przednie koło „na lewą” stronę ;) Tzn. tak że magnesik licznika był nie po tej stronie co trza. Niby pierdoła, obrócić to chwila. Ale uznałem to za zły omen ;) Przez Kraków przejechałem jeszcze bezproblemowo. Nie udławiłem się też bułką na popasie na przystanku, ani nawet nie spadł mi na głowę meteoryt. Ale w Olkuszu już się dzieje… Nie wiem jak to zrobiłem ale nie skręciłem w DW791 a w jakąś boczną drogę. Nie jeżdżę za często przez Olkusz no ale jednak. Nie powinna mi się przytrafić taka nawigacyjna wpadka zaraz po starcie. Przez pewien czas wydawało mi się że jadę dobrze, bo asfalt gładki i linia namalowana na środku jezdni. Ale nie, to nie ta droga. Ewidentnie NIE JEST TO DW791. KULWA MAĆ. Jest to powiatowa droga na Rabsztyn. Obierająca kurs północno-wschodni, ewidentnie nie w kierunku w jakim chcę jechać. Zawracał nie będę, za dużo km zrobiłem. Trzeba jakoś dobić do zgubionej 791ki. Cóż, przynajmniej zamek w Rabsztynie zobaczyłem. A raczej to co z niego zostało - ruiny. Chyba pierwszy raz w życiu ;) Za to kosztem dalszej męczarni. Ów skrót do DW, który znalazłem to leśna/polna, błotnista/piaszczysta droga. Ewidentnie niekompatybilna z 25mm 100% slickami. I zaczyna się prowadzenie, w rosnącym żarze, kurwa leci za kurwą. Ja wiem że tradycją jest odrobina MTB zawsze gdy jadę nad Morze, ale nie spodziewałem się że stanie się to zaraz za Krakowem… Że może gdzieś w Pomorskiem jakąś polną drogą przejadę pośród wiatraków farmy wiatrowej, czy coś. Jak w 2017 roku. Ze 2km może tego MTB. Ale sił i nerwów tam sporo straciłem. Gdy dobiłem do wojewódzkiej i wydawało się wszystko będzie OK… Jest OK. Ale tylko przed chwilę ;) Za Zawierciem zaczyna się bowiem remont i objazdy. Tłuczenie się po tłuczniu, zawracanie, nadkładanie, jazda po niedokończonych chodnikach, i inna ekwilibrystyka. Tzn. niby widziałem przy planowaniu trasy że na AllTrails ta droga jest oznaczona jako remontowana, przerywaną linią. Ale oczywiście to zignorowałem. Ja nie przejadę? Ja?! Trzeba było jechać jak zawsze DW794 na Wolbrom, Skałę, nie kombinować. Trzeba było na Skałę. Trzeba było na Skałę. Na Skałę. NA SKAŁĘ!!! Powtarzam sobie w myślach. Ale nie, ja chciałem odmiany, tam gdzie dawno nie jechałem, no i mam „odmianę”. Myszków, Poraj, Kolonia Poczesna, i DK1 na Cz-Wę. Jakoś się przebiłem. Mapa nie odzwierciedla tego jak błądziłem rozpaczliwie poszukując skrawka gładkiego asfaltu. Bo rysowałem ją w listopadzie, zresztą nawet zaraz po trasie bym nie był w stanie tego odwzorować co jechałem. Poboczem ruchliwej „Jedynki”, koślawymi chodnikami, ścieżkami rowerowymi i takimi po prostu, ścieżkami, wydeptanymi w trawie przy głównej arterii, dociągam do Cz-wy. 10 godzin mi zajęło. Powinno 8. Na Jasną Górę nie mam czasu, jak najszybciej chcę się przebić do wojewódzkiej na Działoszyn, Wieluń. Zwiedzam tylko przejazdem, mą uwagę najbardziej przykuł uroczy wręcz dworzec kolejowy, po horyzont pełen zaparkowanych starych EZT. Znanym mi już z którejś poprzedniej trasy nad morze skrótem wyjeżdżam z miasta. Dzień powoli chyli się ku końcowi. Idzie słabo, nie da się ukryć. Początek żniw, kombajny pracują ostro. Kończy się powoli pagórkowata, Śląska kraina, a zaczyna płaska patelnia woj. Łódzkiego. Pełna wiatraków elektrowni wiatrowych. Wiatraki towarzyszyć mi będą zresztą przez całą resztę trasy. To charakterystyczny, nieodłączny i coraz liczniejszy element płaskich równin woj. Łódzkiego, Wlkp., Kuj.-Pomu, Pomorza.. Całej zresztą Polski. Bardzo fajnie komponują się one wg. mnie z wiejskim krajobrazem, swym ogromem i majestatem budzą podziw. Po prostu są fajne i mi się podobają :) Niedawno przeczytałem że Polsce już niemal 10% energii pochodzi z wiatru (!). Niesamowicie mnie to zdziwiło, myślałem że bo będą raczej okolice 1%. W Działoszynie już po zmroku. W mieście charakterystyczny wielki rynek, z figurką Maryi pośrodku. Z Wielunia natomiast nic nie zapamiętałem. Pewnie dlatego że nadrabiając niedoczas szybko go tylko przeleciałem. Na liczniku 200km. Następne 70km, właściwie cała noc (krótka i ciepła) to boczne dróżki na Kalisz. Nie ma bowiem dobrze, logicznie, prosto układającej się DW/DK z Cz-wy na Kalisz, trzeba tak kluczyć, żeby nie nadłożyć. Tu akurat nie pobłądziłem, znam dobrze ten odcinek bo często tędy lecę np. na Poznań. Dobrosław, Lututów, Aleksandria – to najfajniejsze z nazw wiosek po drodze. Najciekawszy mijany akcent to wieeelki, i to nie tylko jak na małą wioskę, kościół w Dobrosławiu. Chłodnawy, i lekko mglisty świt wita mnie jeszcze w tych dziurach, kawałek przed Kaliszem. Granica Wlkp. minęła gdzieś po drodze, ale nie było tablicy w tej głuszy. Było o włos od totalnej już katastrofy - od zerwania haka i/lub zmielenia tylnej przerzutki. Gałązka jakaś wkręciła mi się w tryby. Rankiem coraz bardziej morzy mnie senność. Mijam leśny parking – niestety bez ławek. Na szczęście kawałek dalej znajduję fajny na drzemkę przystaneczek. Chyba z godzinę drzemię zanim jestem zdolny do dalszej jazdy. Kończą się zadupia, a zaczyna się Kalisz. Przekraczam Prosnę, a na Lotosie wciągam wreszcie coś ciepłego i NIESŁODKIEGO. Coś niecoś tam zwiedzam, jakiś teatr, ratusz, starówka. I ruszam dalej, na podbój płaskiej, Wielkopolskiej Ziemi. Zanim jednak na dobre ruszę jeszcze raz muszę się kimnąć, pierwsza drzemka okazuje się być nie wystarczająca. Godzinę spędzam na przytulnym, dyskretnym przystanku. Pamiętam dobrze ten przystanek. Nie pierwszy raz tu drzemię ;) No to jedziemy. Wojewódzka na Chocz und Pyzdry, jechałem nią już w zeszłoroczną Wielkanoc do Poznania. Pola, sady, sosnowe laski, ot typowy wiejski krajobraz. No i wiatraki, jak już wspominałem, wszędzie wiatraki. Rośnie upał. Znowu chce się spać, i nie tylko spać. Jakiś słaby jestem. Może Covid mnie bierze?! Cholera wie. Wiem natomiast że muszę odpocząć. Ale nie ma gdzie, nie ma ławeczki. W końcu klapnąłem w jednym ze wspomnianych lasków. I z godzinę siedząc na ziemi oparty o sosnę, drzemałem, odpoczywałem, wracałem do świata żywych. Są chwilę zwątpienia. Ten Koszalin to się może nie udać… Ale jeszcze walczę, jeszcze odpędzam od siebie myśli o skróceniu trasy. Leżące nad Wartą Pyzdry to ciekawe miasteczko. Wielki zadrzewiony rynek, domy podcieniowe(?), zabytki: resztki murów, zamku itp. Upał osiąga tu apogeum. Wciągam lody, lemoniadę i gofra. I toczę się dalej. Kończy się drugi dzień. Przekraczam A2kę, przecinam szybko Wrześnię, chyba nawet zdjęcia tu nie zrobiłem. Następny duży checkpoint to Gniezno. Jest to zarazem pierwsze dziewicze tej trasy miasto, i w ogóle nie byle jaki przeca cel. Wszak to pierwsza Stolica naszego Pięknego Kraju! Niesamowitość tego celu dodaje mi sił do dalszej walki. Walki z jakąś taką niemocą, niedyspozycją, ze słabym morale. Gniezno zdobyte! Na liczniku coś koło 400. Tłoczno, gwarno, imprezowo, ogólnie fajnie. Wciągam kebaba. Na jakieś zwiedzanie, gród itp. to nie mam sił ani czasu. Na wylocie tylko katedrę oblukałem. Druga noc w trasie. Niemocy ciąg dalszy. Wciągam, o dziwo jakiś podjeździk (podjazd w Wlkp?!) za miastem. Z ciekawszych nazw miejscowości: Obora. Z trochę większych: Kłecko i Mieścisko. Nic specjalnego. Wągrowiec to coś konkretniejszego. Coś w rodzaju choinki, jeziorko i szpital z Covidonamiotem. Na jaśniejącym powoli nieboskłonie widzę w oddali sznur migających na czerwono, nierównym taktem, czerwonych światełek. Hehe już dobrze wiem co to jest ;) Położona na takim jakby płaskowyżu, wielka farma wiatrowa. Ciągnący się w poprzek mojej trasy bezkresny rząd wiatraków. Tzn. nie widać gdzie to się kończy na wschodzie/zachodzie, a „szerokie” jest na kilka wiatraków. Robi to na mnie, nieprzyzwyczajonym do tego typu atrakcji niesamowite wrażenie. Sporo czasu spędziłem na podziwianie tego i na zdjęcia. I tak już pewnie nie dotrę nad Morze, więc czasu mam sporo. Coraz bardziej się z tym faktem godzę. Zjeżdżam z „płaskowyżu”, mijam Margonin, jest Chodzież. Dzień wstał już na dobre. Cały czas dziewicze dla mnie okolice. W Chodzieży wbijam na DK11. Pierwszy drogowskaz na Koszalin, no już cholera ostatnia prosta. Ale ujechawszy kawałek tą drogą, zdrzemnąłem się przystanku i doszedłem do wniosku że to nie ma sensu. Minęły dwie doby od wyjazdu a ja mam na liczniku ze 460km… To jest bez sensu. Zostało prawie 200, jeśli bym dał radę to w Koszalinie byłbym w nocy, trzeciej nocy… Do tego prognozy (sprawdzą się) mówią o nadciągającym deszczu nad Morzem. Ale nie w Szczecinie czy w 3Mieście, tylko właśnie Koszalin-Słupsk-Kołobrzeg. Rezygnuję, kończę tę żenadę. Przegrywać też trzeba umieć. Dociągnę tylko do Piły. Piła też spoko, jeszcze nie byłem. Ale wpadłem w międzyczasie na niegłupi pomysł: podjadę sobie nad Morze pociągiem :) Trasa, wyzwanie się już skończyło, cel nie osiągnięty. Ale tak turystycznie po prostu, jak niedzielny rowerzysta, pojadę sobie pociągiem z rowerem pojeździć nad Morzem. Znalazłem w tel. połączenie. Hehe 4 pociągi :) Już mi się podoba! Lubię też kolejowe przygody, nie tylko rowerowe. Kupuję przez tel. bilety na to niesamowite połączenie. Żeby zdążyć muszę cisnąć. Zbieram w sobie wszystko co najlepsze i na dworcu w Pile jestem na pół godziny przed odjazdem. Ze zwiedzania nici, tylko prowiant na podróż kupiłem. Z okien pociągu (pociągów) podziwiać można pomorskie stacyjki, z zabytkowymi, ceglanymi zabudowaniami. Kilka godzin, kilka przesiadek i kilka dworców dalej jestem w Mielnie Koszalińskim. Deszczowym Mielnie Koszalińskim, trzeba dodać ;) To tylko utwierdza mnie w słuszności decyzji o skróceniu trasy. Wraz z tabunem turystów wytaczam się na peron. Po drodze na plażę zwiedzam sobie nadmorski kurort. Wygląda dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem. Kicz i chałtura. Ogrom gastronomii, salony gier pod namiotami, jakieś dziwne samochody – amerykański krążownik czy maluch w stylu mad max. Disco polo dudniące w głośnikach, kubki po piwie i opakowania z frytek wysypujące się z przepełnionych koszy. Zdjęcia z Mielna Koszalińskiego można by umieścić na Wikipedii jako ilustracje do haseł "kicz" czy "chałtura". No ale przecież ja nie mieszkam tutaj, raz na jakiś czas można sobie coś takiego pooglądać i się trochę pośmiać ;) Ludzie żrejący pizzę, chlający piwsko, robiący selfie z misiem czy jeżdżący z dziećmi gokartami wydają się być szczęśliwi. Cieszę się więc ich szczęściem :) Ogólnie to nawet mi się tu podoba ;) Przed tematem plaży i ja wciągam dużą pizzę, cena nie pamiętam jaka ale w normie. Brukowaną alejką schodzę na plażę. No niby fajnie. Ale nie tak fajnie jak zawsze. To nie to samo co dojechać tu na strzała z Krakowa. Do tego ta pogoda, padać przestaje, ale dalej pochmurno i lekko ponuro. Plaża pustawa. Cóż, weszłem do wody żeby się umyć i w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Porobiłem kilka fotek, nacieszyłem oczy nieczęstym dla mnie widokiem Morza. Mą uwagę zwróciło umocnienie brzegu z chaotycznie poukładanych, betonowych ostróg. Obczyszczam rower z piachu i zbieram się na pociąg. Pociąg z Koszalina, jakieś 10km drogi i kilka godzin do odjazdu, po Koszalinie sobie pośmigam. Znośną, asfaltową ścieżką wzdłuż ruchliwej szosy docieram do miasta. Pierwszy raz jestem w Koszalinie. Nabijam km jeżdżąc wte i we wte. Dworzec, plac przed Urzędem Morskim, blokowiska, bulwary nad rzeczką, fajnie tu. Do tego zamiast stad srających gołębi stada mew :) Pewnie też srają, ale ładniejsze są te ptaki, większe, bardziej dostojne od gołębi. Ciekawostką jest brak rynku w tym sporym przecież mieście. Gdy kończą mi się już siły/chęci siedzę/drzemię na ławeczce w parku, a ostatnią godzinę spędzam na dworcu. TLK Korsarz. Odjazd 23.26, w Krakowie 9.44. Lubię takie całonocne powroty pociągami. Trochę są one pewnie niebezpieczne ale i tak lubię, jest ten klimat wielkiej podróży. Kiedyś zajebali mi kilka stówek w nocy. Było to gdzieś na Śląsku, potem przeczytałem że w okolicach Mysłowic – Trzebini grasuje najwięcej złodziei i to się zgadza, to było właśnie na tym odcinku. Ale od tego czasu zabezpieczam się dobrze. Rower przypinam 2,5kg łańcuchem, kluczyk chowam do majtek. W portfelu nie mam za wiele gotówki, i różne inne triki, schowki itp. Tym razem powrót bezproblemowy, szczęśliwie wróciłem do Krakowa.

Nad morze na rowerze niestety nie dotarłem. Nic na siłę. Jak nie idzie to nie idzie, trzeba po prostu odpuścić, trzeba umieć przegrywać. Tylko czy na pewno to była przegrana? W sumie chyba nie. Przejechałem ponad 500km, zaliczyłem Piłę, Gniezno, pojeździłem pociągami, dworce pozwiedzałem, Morze też zobaczyłem. Było fajnie a jeszcze nie raz przecież się uda na strzała z Krk na Morze :)

8.20 (pt) - 10.00 (pon)

Nowe gminy: 16

Wlkp.: 13
Czerniejewo
Niechanowo
Gniezno teren miejski
Gniezno obszar wiejski
Kłecko
Mieścisko
Wągrowiec teren miejski
Wągrowiec obszar wiejski
Margonin
Chodzież teren miejski
Chodzież obszar wiejski
Ujście
Piła

Zach.-Pom.: 3 (nie wiem czy to zaliczać, podjechane pociągiem... ale powiedzmy że tak)
Mielno
Będzino
Koszalin


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem

Mater Urbium

d a n e w y j a z d u 542.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 18 lipca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-c819904-...

https://photos.app.goo.gl/xzE7z3Xiixao7rC69

V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
V Praga
Budapeszt

Tak więc Praga zaliczona, został już tylko Budapeszt :) Jeszcze nie tak dawno bałem się że Koroniak zniweczy wszystkie moje zagraniczne plany na ten rok, a tu się okazuje że wcale niekoniecznie. Od początku lipca wolno już właściwie wszystko i wszędzie. Z wymienionej Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (®Pidzej) została Praga i Budapeszt. Co najpierw? Padło na Pragę. Bo to trudniejszy cel z pozostałej tej dwójki – ~500km (Budapeszt ~350 z Rabki, bo stąd chcę go atatkować). Najpierw lepiej to cięższe zaliczyć. Bo wieje ze wschodu. Wiatr ze wschodu to w Polsce rzadkie zjawisko - przeważają wiatry z kierunków zachodniego i południowego. Bo mam dobrze ogarnięty temat Słowackich/Czeskich pociągów. A nie wiem jak jest pociąg po Węgiersku. Bo po prostu czułem że przyszedł czas na Pragę :)

Startuję ciepłym, sobotnim rankiem. Ciepłym acz pochmurnym – to co zaprząta mi głowę to właśnie przelotne deszcze i burze, jakie są zapowiadane na sobotę. Na razie jednak nie pada. Bokami, osiedlami wyjeżdżam z miasta i raz dwa jestem w Skawinie. Na ryneczku standardowe śniadanie złożone bułek plus energetyka oraz eksperymentalne energetyczne żelek energ. z Deca. Lecę dalej krajową 44ką, no i cóż – jest coraz bardziej pochmurno, szoro, buro, nieciekawie, niepewnie. Do Wadowic skrótem boczną drogą: Brzeźnica -> Tomice, z pominięciem Zatora. W „Mieście w którym wszystko się zaczęło” największą moją uwagę zwraca dziś różowy busik z lodami – jest po prostu uroczy :) Andrychów przelatuję bez zatrzymywania się, robię za to foto na klimatycznym przejeździe w Bulowicach. I tak trzeba tam zwolnić prawie do zera żeby się nie zabić. Potem krajówką jeszcze do Kętów, i kolejnym skrótem, przez Kozy (największą wieś w Polsce – 20tys. mieszk.), i szybki zjazd do stolicy Podbeskidzia – Bielska Białej. Rynki, starówki, inne zwiedzania odpuszczam – Praga czeka. Robię zakupy i kilka tylko randomowych fotek z losowych miejsc jak. np. obskurnych okolic dworca PKP i rozkopanej od nie wiadomo kiedy wylotowej drogi na Cieszyn - starej krajówki. Nic się tu nie zmieniło przez rok. Niemal dokładnie rok temu atakowałem Wiedeń i tak jak i dzisiaj tłukłem się po kamieniach/prowadziłem rower po tym bagnie. Wreszcie rymont się kończy i lekko dziurawa, ale znośna, mało ruchliwa i pagórkowata dawna szosa krajowa przyjemnie prowadzi ku czeskiej granicy. Teraz większość ruchu idzie równoległą ekspresówką. Na południu piękna panorama Beskidu Śląskiego. Przez chwilę spoza chmur nawet nieśmiało próbuje wyglądać Słońce ale za bardzo mu się to nie udaje. W Skoczowie kropi. Za chwilę przestaje. W Cieszynie przed 16tą. Też za wiela nie zwiedzam, od razu kieruję się most graniczny, i robię foto przy tablicy „ Ceska Republika”. Podczas podziwiania śmiesznych czeskich napisów i szyldów dowiaduję się skąd się wzięło słowo „ bryle” :) Wyjeżdżam z Ceskego Tesyna i obieram znaną mi już, trzycyfrową drogę na Frydek-Mistek. No i stało się to co stać się musiało – zaczęło padać. Zatrzymuję się na przystanku, by przywdziać nowiutkie p/deszczowe wdzianko. Jak to często bywa w takich razach, zanim się w nie opatulę padać przestaje, tak było i tym razem. Jednak okazuje się że wysiłek się opłacił, bo kawałek dalej znowu zaczęło, i to tak porządnie. Największa ulewę przeczekuję na przystanku, w mniejszej natomiast testuję p/deszczowe wdzianko. Mijam znane mi dzikie złomowisko samochodów (?). Te auta tak tu stoją latami, pochłaniane przez zieleń, przez przyrodę. W Polsce by to raz dwa rozkradli. Poza tym foto tego samego malunku z rowerowym motywem co zawsze. Do Frydka docieram koło 18tej. Wypogadza się. wyglądające zza chmur ostre Słońce odbija się niczym w lustrze od mokrych szos, i wydaje się że z pogodą idzie ku dobremu (yhy). Zaraz znowu się zachmurzy. Z Frydka do Ołomuńca bocznymi drogami, równolegle idącymi wzdłuż ekspresówki/autostrady. Wijącą się to jedną, to drugą jej stroną pagórkowatą drogą techniczną docieram do kolejnego „checkpointu” – Priboru. Za jasności dotrę jeszcze do Novego Jicina. Rynek z charakterystycznym, fajnie podświetlanym zegarem i niedużą, jak się nie mylę, kolumną dziękczynną. Całe mnóstwo ich w Czechach. W Ołomuńcu też taka będzie. Tylko że trochę większa ;) Prawie zdążam zrobić zakupy w Lidlu. Zabrakło tylko 20 minut. Do tej 20tej był otwarty ;) Koleje km już w nocy. A z każdym kolejnym, i kolejnym takim właśnie nocnym kilometrem coraz bardziej uświadamiam sobie jaki błąd popełniłem. Jadę po czeskich zadupiach i nie zrobiłem zakupów przed nocą :/ A Czechy to nie Polska że co 10km jest Orlen 24/7/365 z zapiekankami i herbatą. A w każdym miasteczku Żabka, też 24/7/365. Tu większość sklepów zamykana jest wczesnym wieczorem, a większość tankszteli niewiela później. Całodobowe są tylko niektóre. Problem coraz bardziej narasta. Po prostu mnie odcina. W dodatku znowu zaczyna padać. Chowam się na przystanku, wypijam resztkę picia. Jedzenia nie mam już od dawna. Na tel. odnajduję najbliższą całodobową OMVkę. Hranice. 11km. Tak blisko a tak daleko. Przestaje padać. To były bardzo długie, bardzo męczące i bardzo głodne 11km. Przed Hranicami jechałem kilku-km odcinkiem drogi, co do którego miałem poważne obawy że jest drogą ekspresową. Wydawało mi się że widziałem zakaz dla rowerów/traktorów/dorożek, natomiast pawiem jestem że kilka razy na mnie trąbiono. Trudno, nie mam siły nic zmieniać. (Teraz potwierdza się to jak patrzę na mapę: droga ma kolor bardziej czerwony od krajówki a mniej czerwony od autostrady - znaczy się pewnie ekspresówka). Są Hranice. Resztami sił wtaczam się na stację. Kupuję bagety, ciastka, batoniki, energole, wodę i w ogóle pół sklepu. Wydaję na to milion dolarów, ale to nie jest ważne. Ważne, że nie jestem głodny, nie chce mi się pić i nie chce mi się spać, bo kofeina z energetyków zaczyna krążyć w żyłach :) Może nie jestem w pełni sił, ale da się jechać dalej. Skutki tego durnego błędu z odcięciem będę odczuwał jeszcze długo a może i do końca trasy. Kolejne nocne km dzielące mnie od Ołomuńca to już jak najbardziej legal, dokładnie droga number 35/47/437, różnie. Znowu chce się spać – senność zabijam batonem energetycznym. Ale nie takim zwykłym – ten ma kofeinę. Dopiero jak zjadłem podliczyłem kiela jej tam jest. Wyszło mi że tyle co 0,5l energetyka. A dopiero co wypiłem 0,5l energetyka :D Aż w uszach zaczęło dzwonić :D Ale spać się przestało chcieć. Dobrze kojarzę po znajomy mi, ładnie iluminowany wiadukt kolejowy. Nieco mniej, ale również mi się przypomina mieścina Lipnik n/ Becvou. Ryneczek, zameczek, jakaś wieża. Wszystko to kojarzę, w miarę pamiętam bo jechałem tędy do Ołomuńca w 2018 roku. Ołomuniec to właśnie główny punkt podziału: znane | nieznane. Do tej pory to tu najdalej kończyły się moje wojaże po Czechach. I zarazem jest to półmetek trasy: ~250km - do Pragi drugie tyle. Na horyzoncie ukazuje się długo wyczekiwana tablica: „ OLOMOUC ---” :) Zwiedzanie znanego mi już nieco miasta rozpoczynam jak ostatnio – od okolic dworca kolejowego. Trafił się automat z napojami – wciągam gorącą herbatę. W głowie Praga, więc i tu plan zwiedzania jest mocno okrojony. Półtorej godzinki zatem poświęcam na: odwiedzenie imponującej katedry Św. Vaclava, rundki po parkach/plantach wokół murów obronnych, no i rynku – z najbardziej imponującym obiektem, symbolem miasta: Kolumny Trójcy Świętej. Czesi stawiali takie właśnie kolumny, w podzięce Bogu za koniec epidemii, wygranie wojny, czy inne łaski jakie spłynęły na Czeską Ziemię z Niebios. Ta w Ołomuńcu jest największa w całym kraju, i liczy 35m wysokości. W 2018 widziałem ją za dnia – poczerniała, nadgryziona zębem czasu stanowiła mocny widok. Teraz, czarny monument iluminowany złotym światłem prezentuje się chyba jeszcze bardziej imponująco. Jest po 3 nocy, gdy zbieram się w dalszą drogę. Praga czeka. Czeka też druga, ciekawsza część trasy – nieznana czeska ziemia na zachód od Ołomuńca! Obieram drogę number 635. A przynajmniej tak mi się wydaje, okazuje się bowiem że zboczyłem nieco z kursu i jadę czymś boczniejszym. Po kilku km koryguję błąd i dojeżdżam do 635ki. Jest już 4 nad ranem, i jest już widoczna pierwsza oznaka wstającego powoli dnia – jaśniejąca łuna na wschodnim nieboskłonie. Trzycyfrowa droga przykleja się do autostrady i idzie równolegle do niej przez jakieś 30km. Całą noc udało się przetrwać ale cudów nie ma – wreszcie zaczyna morzyć mnie sen. Na komfortowym, czystym, niezdewastowanym (Czechy) przystanku urządzam drzemkę. Po drodze mijam ze trzech drzemiących na przystankach tubylców, zapewne z innego powodu ;) Przypinam rower łańcuchem, telefony/portfele itp. chowam do kieszonek na plecach. Kluczyk do majtek ;) Telefon z budzikiem w dłoń i znanym mi sposobem urządzam wiele, krótkich 5-minutowych drzemek. Aż przestanie mi się chcieć spać. Nie wiem ile ich było, ale z 45 minut mogło mi zejść. Energetykiem intrygującej marki „69” wykurzam resztki senności a „Zlatymi Oplatkami” nabieram sił do dalszej jazdy. Mam już trochę dość tych słodyczy. Wstający powoli dzień zapowiada się pięknie i pogodnie, chmur mało co. Zdecydowanie bardziej optymistycznie niż dzień wczorajszy. (To się oczywiście zmieni). Nie ma jeszcze upału, temperatura przyjemna do jazdy ale płaskie okolice Ołomuńca powoli się kończą. A zaczyna się typowo pagórkowata czeska kraina. Wyścielone nieskończonymi wydaje się dywanami pól, z rzadka urozmaicone niewielkimi zagajnikami. A sił coś mało. Może to pokłosie tego nocnego odcięcia i kryzysu? Wydaje mi się że to się będzie ciągło ze mną do końca trasy. Na razie staram się tym nie przejmować, a pierwszy drogowskaz „ PRAHA” dodaje sił i wiary w powodzenie całego przedsięwzięcia. Niepokoją natomiast już nie wzgórza a po prostu góry, których ściana wyrasta na horyzoncie. Mam uzasadnione obawy że trzeba będzie się przez nie przebić. Mijam miasteczka Lostice i Mohelnice. Za wiela z nich nie zapamiętałem, typowe małe czeskie mieścinki. No i zaczynają się te cholerne góry. Tzn. cholerne akurat teraz i w tej sytuacji, bo ogólnie to oczywiście lubię jeździć po górach. Średnio stromy podjazd przy obecnym zmęczeniu i narastającym upale staje się ścianą płaczu. Żar leje się z nieba a ze mnie leją się strumienie potu. Ileś zakrętów, odpoczynków, zgonów i ileś litrów potu dalej/wyżej widzę upragniony widok: maszt/przekaźnik TV/radiowy. Tego typu obiekty zazwyczaj zwiastują koniec podjazdu i szczyt. Tak jest i tym razem. Jestem na jakiejś przełęczy. +-600 m n.p.m. Czyli śmieszna wysokość jak na tyle wysiłku. Stacja, bar, motorest (motel), typowe w tego typu miejscach obiekty. Od dawna mam ochotę na coś NIESŁODKIEGO i ciepłego. Niestety w gastro nie ma mają normalnego żarcia typu hamburger, pizza tylko jakieś klobasy i tvaruzky… Nie ryzykuję. Kupuje na stacji obok zimne niestety, ale przynajmniej niesłodkie bagety. Jeszcze przez chwilę sobie konam w cieniu, odpoczywam i jem, po czym ruszam w dół. Szybkim i pełnym wrażeń zjazdem teleportuję się do Moravkiej Trebovej. To samo co wszędzie: zabytkowy ryneczek, wąskie uliczki i kolumna dziękczynna na środku. Tzn. nie żeby mi się to nie podobało czy nudziło ale jest upał, jestem zmęczony i mam dość wszystkiego. A za miastem kolejny podjazd. Siadam na poboczu i oparty o znak drogowy dłuższą chwilę zbieram siły do dalszej mordęgi. W międzyczasie zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. I tyle by było z pięknie zapowiadającej się pogody. Plus tego taki że Słońce chowa się za chmurami, ale i tak jest bardzo parno i duszno. Burza wisi w powietrzu. Motywuje mnie to do dalszej jazdy, żeby nie zastała mnie w środku podjazdu, wolałbym ją przeczekać w kolejnym miasteczku. Wciągam z mozołem kolejne metry podjazdu, i tuż przed szczytem niespodzianka: tunel! No, tego to się nie spodziewałem. Nie ma zakazu dla rowerów, bo nie może być – nie ma żadnej alternatywy. Co prawda tunel pod górę ma dwa pasy i wg. znaku tylko 358m długości, ale i tak przejazd nim może być trochę niebezpieczny/stresujący. Odpoczywam chwilę przed wjazdem, i gdy trafia się luka w sznurze aut, wpieprzam się do środka. Delikatnym łukiem wspina się pod górę, jest wentylowany - brak problemów ze spalinami. Ogólnie żaden problem, nie było się czego bać. Tunel jest tuż pod samym szczytem wzgórza, pewnie po to zrobiony żeby nie niszczyć wykopem zabytkowego kościółka i jego otoczenia. Na zjeździe po drugiej stronie zaczyna padać, a zaraz potem lać. Zalane wodą koleiny w połączeniu z zupełnymi slickami czynią jazdę bardzo niepewną, niebezpieczną. Do tego mokre, zapiaszczone obręcze (tylna dodatkowo zachlapana smarem z łańcucha) bardzo osłabiają hamulce. Największe opady przeczekuję pod starym, rozłożystym drzewem. Gdy przestaje ruszam dalej. Chmury przerzedzają się, znów wychodzi Słońce. Tylko sił dalej brak. Ponad godzinę sjestuję na przystanku autobusowym, zastanawiając się czy dam radę. Na szczęście ciężkie podjazdy były dwa i na razie nie zanosi się na to, żeby wyrósł przede mną jakiś kolejny. Świat wokół znów staje się płaski :) Kolejny „checkpoint”, tj. punkt od/do którego odliczam km to Litomyśl. Mijam obwodnicą, nie mam siły, nie mam chęci na żadne zwiedzanie. Następnie mijam ciekawostkę w postaci autodromu, tj. toru wyścigowego pod Vysokim Mytem (miejscowość taka, pewnie wysokie podatki tam mają ;) ). Mają chyba nawet własny park maszyn do ścigania – pomalowanych w zielone-białe barwy Skodzinek. W samym miasteczku natomiast dorywam wreszcie (otwartego w niedzielę) Lidla :) I robię duże, i względnie tanie zakupy. Słodkie/niesłodkie, suche i mokre. Sporo tego zjadam od razu, a i tak z trudem dopinam sakwę z resztą zapasów. Po tym posiłku moc włącza mi się większa, wreszcie zaczynam jechać a nie czołgać się. Na Krzyżówce zmieniam drogę z 35ki na 17kę. Zbliża się drugi wieczór w trasie. I wydaje się że zbliżają się kolejne zawirowania pogodowe... Chmury za plecami co prawda są białe, ale kłębią się podejrzanie wysoko. Hehe, nie dam się nabrać, dobrze wiem co to jest – młoda chmura burzowa. Tyle dobrze że za plecami. Trzeba spierdalać przed tym. Hrochuv Tynec. Też tylko mijam tranzytem. Chmury za plecami łączą się w międzyczasie w jedno wielkie chmurzysko. Coraz mniej białe chmurzysko. W Chrudimie póki co nic nie zwiastuje rychłego nadejścia burzy, wydaje się ona być ciągle daleko. W ostatnich, wieczornych promieniach Słońca zwiedzam sobie tą zabytkową mieścinkę. Ciekawe obiekty zarejestrowałem trzy: wieża ciśnień Chrudimskich Wodowodów :D, imponujący kościół z ciemną, kamienną fasadą oraz kolejną (którą to już?) kolumnę. A raczej kolumno – fontannę. Na licznik zaraz wskoczy 400km a więc do celu została ostatnia setka. W zapadającym powoli zmroku mijam kolejne, małe senne czeskie miasteczka, których nazw nie ma sensu chyba dalej wymieniać bo i tak nikomu nic one nie mówią. A krajobraz przechodzi płynnie z bezkresnych pół uprawnych na większe natężenie sadów, lasów, ogólnie drzew. W mrokach zapadającej nocy chmurzyska za plecami nie było by widać. Gdyby nie to, że co zaczęły ją co chwila bardzo efektownie, od wewnątrz, rozświetlać błyskawice ;) W końcu daje się usłyszeć ciche pomruki grzmotów. Trzeba spadać. No to spadam, i to dosłownie. Szybki zjazd serpentynami się akurat trafił, a i po nim droga dalej opada w dół. Tak że mam wrażenie że niebepieczne zjawisko pogodowe zostało daleko w tyle. I faktycznie tak było. Uprzedzając bieg wydarzeń: nie licząc przelotnego deszczyku Pradze, tej trasy mokry będę już tylko od własnego potu. Przez przemysłowy pierdolnik docieram do Caslavia. Miejscowość bardziej charakterystyczną od większości mijanych, a to za sprawą nie zabytków a… właśnie tego przemysłowego pierdolnika. Plątanina torów kolejowych, obskurne przemysłowe obiekty i plątanina rurociągów to to, co zapadło mi w pamięć z Caslavia. Jest druga noc a dokładniej północ. Do tej pory było spoko ale coraz bardziej zaczyna morzyć mnie senność. Nieco pomagają na to grające niemal non stop radio i śmieszne czeskie piosenki. Teraz akurat trwa jakaś audycja, słuchacze dzwonią do radia. A Pani dziennikarka miłym głosem co chwila przytakuje rozmówcom, używając na zmianę trzech słów/zwrotów:
- „jo”
- „ano”
- „mhm”

Śmiesznie to brzmi :) Czeskie radio i kofeina pomagają ale do czasu. Coraz bardziej chce mi się spać, w Kolinie na sekundę zasnąłem w czasie jazdy i prawie przytuliłem się do barierki. Dość. Zdrzemnąłem się z pół godzinki na przystanku na osiedlach. Na rynku w Kolinie kolejna kolumna. Obieram drogę nr 12 i to już jest ostatnia prosta przed Pragą. Więcej już dróg zmieniał nie będę. 50km. Tyle mniej więcej zostało. Niby rzut beretem, ale trochę jeszcze mi zejdzie. W to że mi się uda już nie wątpię, to jest pewne. Jest między 3 a 4 gdy można dostrzec pierwsze oznaki brzasku. Niebo za plecami zmieniające barwę z czarnej na granatową. Burzę już jak pisałem zostawiłem daleko w tyle. Senność uderza z całą siłą. Na szczęście znajduję przyjemną, dyskretną wiatę przystankową. Mam wrażenie że śpię razem za kierowcami TIRów, których kilka zaparkowanych jest na poboczu po drugiej stronie szosy. No tu to już chyba z godzina zeszła zanim wygrałem walkę z sennością. Tak mi się przynajmniej wydaje, że wygrałem. Gdy startuję na wchodzie jest już żółto-pomarańczowa łuna wstającego dnia. Trzeciego dnia :) w tej trasie. Na horyzoncie majaczą dwa bliźniacze, migające czerwonymi lampkami, wysokie obiekty. Początkowo łudzą mnie nadzieje że może to jakieś np. kominy elektrociepłowni na przedmieściach Pragi? Gdy dojeżdżam bliżej okazują się być parą identycznych masztów radiowych czy tam telewizyjnych, i stoją pośród pól. Nie no cudów nie ma. Do miasta jeszcze ze 30km. Dopiero co była konkretna drzemka a znów odzywa się senność. Na Benzinie (czeskim Orlenie) tankuję Semtexem i zagryzam Energy barami. Jakoś jedzie się dalej, ale km nie idą sprawnie. Przynajmniej wschód Słońca bardzo malowniczy – jego promienie efektownie rozświetlają pierzynę kłębiastych chmurek. Znowu drzemię na ławeczce na jakimś skwerku. A potem jeszcze raz na ławeczce koło Lidla. W międzyczasie sklep otwierają i robię kolejne niedrogie zakupy. Po posileniu się zbieram wreszcie całą moc jaka mi tylko została i dociągam brakujące kilometry.
Godzina szósta minut trzydzieści dwie, lipca dzień dwudziesty, Anno Domino 2020.
Stało się.

HLAVNI MESTO PRAHA

:)

Po zmęczeniu, senności, ogólnym zamuleniu nie zostało śladu. Pełen sił i wigoru zaczynam zwiedzanie. Od czego by tu zacząć? Zaczynam od ogarnięcia tematu biletu na pociąg, bo jak zwykle nie mam kupionego. Zawsze kupuję dopiero jak dotrę do celu – bo nigdy nie mam pewności kiedy, gdzie i czy w ogóle dojadę. Ew. kupuję po drodze przez telefon jak jestem pewien że dojadę, np. 100km do celu. Na razie wiem tylko że planowany pociąg o 11tej odpada, 4 godziny na zwiedzanie to za mało. Celuję w ten o 14tej. Ostatnie sensowne połączenie, żeby uniknąć trzeciej nocy w trasie. Tzn. połączenie wygląda tak: Praha -> the methropoly of Włoszczowa; Włoszczowa City -> Kraków. W Krk o północy. Na razie jadę więc w kierunku dworca. Jakieś kilkanaście km. A pierwsze to co rzuca się w oczy z obrazu czeskiej stolicy, to typowy Słowacko-Czeski pierdolnik. Powiem więcej. To jest Słowiański pierdolnik :) Połatane chodniki z nierównych asfaltowych łat, zardzewiałe latarnie, nieuporządkowana zieleń. Jak w Bratysławie. Warszawa to jest jednak zachód Europy w porównaniu z tym. Ale nawet mi się to podoba – czasem coś jest po prostu tak brzydkie że aż ładne. Na plus buspasy z dozwolonym ruchem rowerowym - to rozumiem. Jadę jadę, koleje km, kolejne skrzyżowania. Wreszcie jest pętla tramwajowa, rzecz jasna z tramwajami marki Skoda (i starszymi, marki Tatra). Czyli jestem coraz bliżej. Wreszcie jest centrum. Widzę też jakąś stację. Zajeżdżam ogarnąć te bilety. Tak w ogóle to chciałem kupić na telefonie ale pierwszy pociąg to międzynarodowy express Praga-Wawa, i się nie dało. Stąd muszę kupić bilet stacjonarnie, w kasie. I tu ciekawostka – po czesku dworzec główny jest zupełnie inaczej niż po słowacku. SK: Hlavna Stanica. CZ: Hlavni Nadrazi. A tu gdzie jestem to nie jest Hlavni Nadrazi, tylko jakieś inne Nadrazi. Tu tylko kupuję bilet, a wracał będę z Hlavni. Stosuję formułkę jakiej często używam na Słowacji:

„Dobry dień.
(tu już błąd, powinienem powiedzieć: Dobre rano). Potrebujim kupit listok. Tento wlak: (pokazuję na telefonie). Obycajny listok a bicykle listok."

Bardzo miła i kompetentna Pani Kasjerka daje mi karteczkę żebym coś na niej napisał. Tylko co mam napisać? Piszę imię i nazwisko, i oddaję karteczkę. Pokiwała tylko głową na boku uśmiechając się tylko szeroko :D Daję Jej dowód osobisty, okazuje się że do biletu potrzebny jest także adres zamieszkania. Coś mi potłumaczyła, pokazała na tym bilecie. Udało się i nawet szybko poszło :) Zdarza się że dłużej kupuję bilet w Polsce, na Regio z Tarnowa do Krakowa, bez bariery językowej. Mam pięć godzin z hakiem na zwiedzanie. Na początek jakieś wieże z bramami, i jakieś dziwadła. Im bardziej zagłębiam się w miasto tym bardziej wzrasta natężenie brukowanych nawierzchni. W końcu względnie gładkie bitumiczne nawierzchnie kończą się a są już same kocie łby. Ze szczelinami bez „fug” tak szerokimi, że z łatwością wpada w nie 25mm oponka :) Spojlerując i rozładowując napięcie: – nie, nie wyglebię na tym ;) Jest i Wełtawa. I symbol Pragi – zabytkowe mosty :) Jednym z nich, nie pamiętam jakim, przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Robię tam małą rundkę, ale wracam z powrotem na brzeg z którego przyjechałem, bo tu więcej atrakcji. Pojeździłem trochę bulwarem, zajechałem w jakiś dziki zaułek z cygańskimi(?) gettami. W dole rzeki, w chaszczach, też sporo takich melin. Zawracam zwiedzać to co powinno się zwiedzać, czyli nie dzikie zaułki z cyganami a starówkę. Praga to niesamowite miasto. Przytłaczający ogrom zabytkowej tkanki. Kamienice, bogato zdobione gmachy, kościoły, wieże, mosty, całe hektary bruków. A pomiędzy tym wszystkim, bez szerokich na 100m 10-pasmowych alei zupełnie bez przeszkód toczy się normalne, szybkie życie wielkiego miasta. Najbardziej fascynują te tramwaje. Z hukiem i łomotem przelatują przez ciasne łuki i zwrotnice, zwinnie wspinają się naprawdę stromymi ulicami. No tak, Praga to miasto siedmiu wzgórz. Płasko to tu nie jest. Czasem nawet, tak po prostu, tramwaj przejeżdża sobie tunelem na parterze kamienicy O.o Gwarno, tłoczno, gorąco, bardzo fajnie. Po Covidzie ani widu ani słychu. Osoba z maseczką? Jedna na kilkaset, mówię bez żadnej przesady. Wreszcie na cel obieram wzgórze zamkowe. Tu z kolei stromą, wąską brukowaną uliczką bez problemu wspina się nieduży autobusik. Samego zamku to tam za wiela nie zobaczyłem ale za odkryłem sad owocowy na jednym ze stoków wzgórza. Jak gaj oliwny trochę to wygląda. To z tego wzgórza jest tytułowa fotka. Odpocząłem trochę na ławeczce, umyłem się w pitniku. Zjechałem Sprowadziłem z powrotem stromą uliczką. Jeszcze jakiś most obadałem, i jeszcze jakąś bramę. Ścisłą starówkę i rynek zwiedziłem już z buta, prowadząc rower. Tłumy to raz, a dwa to te bruki ;) Fajnie, pięknie, cudownie. Ale coraz bardziej jestem zmęczony tym zwiedzaniem, w zasadzie to głowie chodzi mi już tylko jakieś żarcie. A może i piwo? Ale nie mam głowy do tych wszystkich pubów/knajp tutaj, nie lubię takich przybytków no i pewnie drogo. Kończy się zestawem pizza+frytki+Kofola w fast foodzie. Jem sobie na stojąco i przyglądam się życiu tego wspaniałego miasta. Wszystkimi zmysłami chłonę ten niesamowity klimat, no i cieszę tą wielką rowerową przygodą. Dobra koniec tego dobrego. Jadę szukać Hlavni Nadrazi. Jest! Wielka, szaro-brązowa, pełna torowisk i słupów głęboka nora wykuta w dole miasta. Z trzech stron otoczona wysokimi na kilkanaście metrów murami, na których wznoszą się budynki. W jednej z tych ścian są tunele, którymi pociągi wjeżdżają pod miasto. Jadę jeszcze 3 przecznice dalej w poszukiwaniu sklepu. Kupuję ciastka i jakieś picie, w tym dwa piwka. Jedno niestety mi się rozbije na stacji ;) Zdjęć zabytkowego budynku dworca brak, bo w remoncie, otoczony rusztowaniami. Wchodzę do środka. Urzeka mnie piękno bogato zdobionej, pełnej płaskorzeźb hali. W centrum, pod kopułą złocony napis:

PRAGA
mater
urbium

I już mam pomysł na tytuł wycieczki :) Na peron, pora kończyć tę niesamowitą przygodę :) Połączenie jakim wracam to ekspres Praga – Wawa, z tym że przesiadam się we Włoszczowej na ICeka. Podróż bez problemów, wypiłem piwko, zdrzemnąłem się, przesiadłem we methropoly of Włoszczowa. W domu koło 23ciej.

Kolejna niesamowita przygoda zrealizowana :) Pomimo pogodowych zawirowań jak i chwil słabości, wręcz zwątpienia - udało się! A może to Covid mnie brał, stąd ten brak sił? Kto go tam wie. Najważniejsze że się udało. No to co, został już tylko Budapeszt ;)

8.10 (sb) - 23.10 (pon)

Zaliczone szczyty:
Hradczany (Praha (CZ)) ;)


Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 500-599, Powrót pociągiem

Turystyka w Opolu i Wrocławiu

d a n e w y j a z d u 371.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 4 lipca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://photos.app.goo.gl/TLgwRQ9LRJQ5JMS26

Wpis uzupełniany po łebkach w grudniu, chyba nie ma sensu rysować nowej mapki, ino zapodam tą z grudniowej trasy na Wrocław. W przybliżeniu to samo. Z tym że w lipcu było mnóstwo zwiedzania Opola i Wrocławia po drodze. I była rozerwana opona i kapeć na powrocie w dworca w Krakowie do komu, i kilka km z buta ;) No i było rzecz jasna cieplej :)

https://www.alltrails.com/explore/map/thu-10-dec-2020-18-16-414a749?u=m

8.25 (pt) - 1.40 (pon)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Toruń

d a n e w y j a z d u 472.16 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:30.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 26 czerwca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://photos.app.goo.gl/7THbJWPWd8CfWFNg7

https://www.alltrails.com/explore/map/26-28-06-202...

7.35 (pt) - 11.45 (ndz)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Nad Morze!

d a n e w y j a z d u 700.68 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 12 czerwca 2020 | dodano: 16.06.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-b6a8cdd--25?u=m
(ślad z pamięci, brakuje błądzenia, zwiedzania 3Miasta i 22km dokręconych po Krk)

https://photos.app.goo.gl/oUTSFnCDxVL5P3vR7

Nad Morze!!! Bo nie wytrzymam! Wzorem ubiegłego sezonu, kiedy udała mi się ta sztuka już na początku czerwca. A skoro udała się na początku czerwca to w połowie czerwca tym bardziej powinna się udać :) Paradoksalnie ten cały Koroniak nie wpłynął negatywnie, a pozytywnie na moją formę. Tak się bowiem zestresowałem tymi wszystkimi zakazami, że niedługo nic nie będzie można, i zacząłem jeździć na zapas. Nie długie trasy, a regularne, dzień w dzień, po kilkadziesiąt – sto – stokilkadziesiąt km, tripy wkoło komina. I tym sposobem wyszedł mi kwiecień wszechczasów – 2400km :D Gdzie dla mnie typowy kwiecień to tak raczej 1400. Zarazem jest to mój drugi najlepszy miesięczny wynik w karierze (po 2440km z czerwca ub. roku), i rekordowe, 7me miejsce na BSie! Z perspektywy czasu widać że było to racjonalne podejście. Nie siedzieć jak większość ludzi w domu i jeść, trawić, wydalać, wegetować… Przy 5tys. przypadków Korony mieliśmy pozamykane wszystko, a teraz przy 30tys. mamy otwarte niemal wszystko. Formy powinno wystarczyć, po zakończeniu tej kwarantanny i jazdy po Małopolsce, zrobiłem 4x 400+ km trasy.

Nad Morze, ale gdzie dokładnie nad to Morze? Obranie dokładnego kursu zajęło mi dłuższą chwilę, a wynik jest efektem kompromisu. No bo tak:
- Pogoda: Czwartek (Boże Ciało) na pewno przeznaczę na odpoczynek i ogarnięcie sprzętu. Pt./sb. ma być upalnie, duszno i burzowo w całym kraju. Od ndz. nadciągnąć ma z północnego wschodu ochłodzenie. A plaży zawsze fajniej jak gorąco. Wiatr zmienny, generalnie raczej wschodni. Pogodynki podpowiadały zatem: na zachód: Koszalin, Kołobrzeg, (Szczecin??).
- PKP: po koronaprzestoju pociągi raczej wróciły na stalowe szlaki. Rozkład okrojony, ale coś tam jeździ. Tylko że z zachodu, po przekątnej kraju, do Krk to tak raczej 10+ h się tłuką, a nawet i po kilkanaście! Z Gdańska natomiast zawsze jest awaryjna opcja – Pendolino. 5,5h to niemalże teleport do domu :)
- Plaża czy 3Miasto? No właśnie. Niby jedno drugiego nie wyklucza ale plaża w 3Mieście, nad Zatoką Gdańską to jednak nie to samo co plaża nad otwartym morzem. Przy nadmorskich kurorcikach, lasach, wydmach. Plaża wielka, długa, szeroka i bardziej dzika. Z drugiej w nadmorskich wioskach nie ma stoczni, wielkich statków, żurawi, całej tej przemysłowej tkanki portowego, wielkiego miasta. Która to tkanka dla człowieka spod gór jest rzeczą bardzo ciekawą, egzotyczną.
- Nowym śladem: zawsze nad Morze staram się jechać inną drogą. Tzn. wiadomo, cudów nie ma, pierwsze 200-300km zawsze będzie przez znane okolice. Ale drugą część trasy warto coś pokombinować, żeby jak najwięcej nowego wpadło.
- Długość trasy. 600+. Takie jest założenie. To pierwszy taki trip w tym sezonie, więc raczej zachowawczo bym wolał, żeby zwiększyć szanse na powodzenie przedsięwzięcia. A że wyszło 700 to zasługa przypadku (i PKP ;) ).

Koniec końców wyznaczyłem sobie kurs na Gdańsk, z opcją zahaczenia o plażę w jakimś Sobieszewie, Mikoszewie itp. Zaraz na wschód od trójmiejskiej aglomeracji. 600+, nie najprostszą a lekko pokrętną drogą. Zahaczającą o takie nowości jak: Stryków, Kutno, Włocławek, Golub-Dobrzyń, Grudziądz, Kwidzyn, Gniew, Tczew, i wiele, wiele innych, dla mnie dziewiczych miasteczek, szos i krain. Długi weekend przedłużam sobie w razie W o jeden dzień, biorąc wolne na poniedziałek. Sprzyda się ;)


Spod bloku startuję piątkowym, długoweekendowym rankiem, o godz. 6, minut 55. Przejeżdżam przez miasto zastanawiając się nad stanem pogody. No bo faktycznie jest parno i duszno. Ale Słońca ani widu. Za to z szczelnie zasnutego chmurami nieba zaczyna pokapywać deszcz… Tak się zamyśliłem że mało co bym wyglebił i wpadł pod tramwaj. Cała akcja miała miejsce na ul. Długiej. Omijając jakiegoś zawalidrogę w aucie, przeciąłem mokrą szynę tramwajową pod zbyt małym kątem. Tzn. przednie koło wiadomo, przeszło jak trzeba - bo kto raz wyglebi na szynie ten wie jak się pokonuje takie przeszkody. Ale zapomniałem o kole tylnym. Za szybko wyprostowałem kurs, tył szedł prawie równolegle, opona wpadła w szynę i kawałek sunąłem poślizgiem. A pół metra ode mnie mijał mnie drugim torem tramwaj… Mogło być bardzo nieciekawie. Na szczęście jakoś wyrwałem tylne koło z szyny i ustabilizowałem tor jazdy. Uff, jeszcze z Krakowa nie wyjechałem a już tyle emocji ;) Resztki senności momentalnie wyparowały :) Zaraz po wyjeździe z miasta, na pierwszych hopkach pogórza Miechowskiego szora kotara z chmur przerzedza się, a wkrótce potem zupełnie znika. Zaczyna się pełna lampa i tak będzie przez dwa najbliższe dni. W Słomnikach nawet się nie zatrzymuję, pierwsza pauza dopiero na 50km trasy, w Miechowie. Tam też miła pogawędka z napotkanym Dziadkiem – byłym kierowcą tira, który zjeździł kawał Europy. W Miechowie opuszczam krajówkę i obieram kurs bocznymi drogami na Sędziszów. Przyjemne, leśne odcinki dają nieco wytchnienia od narastającego ukropu - zbliża się południe. Idzie dość sprawnie, ale do czasu ;) Kawałek przed Sędziszowem odkrywam przyczynę „pływającego” roweru: kapeć na tyle. Wywalam się z całym majdanem w największym skrawku cienia w okolicy, bo lasy niestety się skończyły. Zaczynam naprawę. W asyście ujadającego zza siatki, metr od mnie, psiura ;) Nie zauważyłem Go, bo ten chyba przyspał. Nie aktywował się od razu, a dopiero po chwili, gdy już miałem wszystko wywalone z sakwy na trawę… To niech se szczeka i zdziera gardło. Ja dęteczkę wymieniam ze słuchawkami i radyjkiem w uszach :) Pół godziny straciłem. Przed Sędziszowem muszę jeszcze raz odpocząć, i zaaplikować wreszcie krem z filtrem. Biwak ten urządzam na poboczu drogi, w cieniu małej sosenki. W Sędziszowie, małym miasteczku przyklejonym do wielkich zakładów kolejowych za to się nie zatrzymuję, fotki też brak. Drogami niższej kategorii docieram do Nagłowic, i znów zaczynają się łatwe nawigacyjnie kilometry po wojewódzkich, i krajowych szosach. (Bo nie mam żadnego GPSa na kierownicy, żeby sprawdzić kurs muszę się zatrzymać i zerknąć na telefon). Gdzieś tu wybija pierwsza setka. Od pewnego już czasu narasta przeszkadzający, wschodni, czasem północno wschodni wiatr. Jak widać na wielu zdjęciach rower mam obwieszony szmatami jak cygański barak ;) Bo jak zawsze prałem ciuchy w przeddzień trasy, wieczorem i część nie ubrań nie zdążyła doschnąć, teraz je dosuszam. We Włoszczowie po południu, też tylko przelotem. Odcinek Włoszczowa-Przedbórz to 30km klejącego się do opon, rozpalonego asfaltu i zarazem 30km kichania. Jakaś alergia mnie chyciła i po prostu woda lała mi się z nosa. Kilkadziesiąt chusteczek tu zużyłem, i to używając każdej po 2, 3, 4 razy ;). Kichać co prawda można w czasie jazdy, ale żeby oczyścić nos trzeba się zatrzymać… Więc nie pomagała ta alergia w sprawności jazdy. Zażyłem Alertec który zawsze wożę w mini apteczce. Ale nie wiem czy to on pomógł czy samo przeszło, bo odpuściło dopiero po godzinie od połknięcia pastylki. W każdym razie to jeden tylko taki epizod tej trasy. Przedbórz to już Woj. Łódzkie. 5 tylko województw tym razem zaliczę. Zazwyczaj jak jadę nad morze to wpada 6, natomiast mój rekord to 8 województw w trasie :) Zbliża się wieczór, upał już zelżał, alergia odpuściła i gdyby nie ten wiatr to jechało by się całkiem przyjemnie. Na horyzoncie dostrzegam niepokojące na pierwszy rzut oka, wysoko kłębiące się chmury. Młode chmury burzowe jakby. Zresztą w radiu trąbią o ostrzeżeniach meteo dla niemal całego kraju. Ostatecznie z tych chmur nic się nie narodzi, a ja uświadamiam sobie że dałem się nabrać, tak jak w zeszłym roku ;) To co jest nisko to owszem, mogą to być chmury. Ale ten wypiętrzający się hen wysoko słup to po prostu dym z kominów wielkiej elektrowni w Bełchatowie :) A dokładniej para wodna z chłodni kominowych. Samej elektrowni rzecz jasna nie widać, bo jest ładnych 30-40km stąd ale jestem niemal pewien, że to jest to. Bo taki sam widok mam w pamięci sprzed roku. We Włodzimierzowie robię zakupy na całą noc jazdy. Kilka km przed Piotrkowem pokonuję ruchliwą DK12. Samo miasto natomiast omijam zupełnie bokiem – ścieżkami rowerowymi wokół zalewu, i wzdłuż obwodnicy. Pauza na przystanku na pustej zupełnie pętli autobusowej. Drugi odcinek DK12, i za węzłem z S8 znowu zjeżdżam w przyjemną, mało ruchliwą wojewódzką. Na Koluszki & Stryków. Noc, pierwsza noc, jest jasna, księżycowa, ciepła – cały czas jechałem na krótko. Do tego wiatr zelżał, po prostu sama radość taka jazda :) Problemów z sennością też na razie ani śladu, wystarcza sama kofeina. O tym że zbliżam się do Koluszek świadczy ponadprzeciętne zagęszczenie przejazdów kolejowych. Koluszki to jeden z największych w Polsce węzłów kolejowych. Na szynach tym razem BARDZO uważam ;) Zajeżdżam na plac przed dworcem, tak w ramach zwiedzania, żeby nie przelecieć każdego miasta tranzytem. Na zegarze raptem 3cia a już daje się zaobserwować początek końca nocy. Całkowita ciemność zapada między koło 23ciej, a pierwsze ślady brzasku można zaobserwować przed 3cią. Niesamowite jak krótkie są te czerwcowe noce :) A im dalej na północ będą jeszcze krótsze! Jakoś tak to działa, że długość dnia/nocy jest zmienna i uwarunkowana nie tylko porą roku, ale również szerokością geograficzną. Nocą (a raczej „nocą”) zaliczam jeszcze tylko Brzeziny. Niczym niewyróżniająca się, niewielka mieścina - fotka pomnika. Tej nocy rozwaliłem słuchawki – wplątały się w szprychy :/ Które to już z rzędu zniszczone w ten sposób ;) Cała reszta drogi bez radia, bez nuty, i bez koronafaktów… Nie wiem jak to wytrzymam. Zwłaszcza że denerwuje mnie głośno tykający bębenek w nowym tylnym kole. Miałem plan żeby w sobotę kupić najtańsze pchełki w jakimś kiosku. Ale ostatecznie przejeżdżając przez miasta albo nie mieli tego typu towaru w kiosku, albo zapomniałem poszukać kiosku. Senność taka nie zwalczenia kofeiną łapie mnie dopiero między 4tą a 5tą. Akurat trafia bardzo fajna na drzemkę wiata przystankowa. Mogła by być bardziej osłonięta, dyskretna, ale nie można mieć wszystkiego. Bo miejscówka jest idealna :) Pośród łąk i pól, przy mało ruchliwej szosie. Przypinam rower łańcuchem (do uda ;), do ławki akurat nie pasował), zakładam ciemne okulary, głowę opieram o szybę (żeby nie opadła), telefon w dłoń z ustawionym co 5 minut budzikiem, i zaliczam kilka (z 5,6,7?) 5-minutowych drzemek. Tak całkiem usnąć to bym się bał. To jest mój patent na senność. Tych króciutkich drzemek jest tyle, ile potrzeba. Aż się przestanie chcieć spać. A jak miejsce jest mniej dyskretne, bardziej ruchliwe, ryzykowne, to drzemki skracam do 4, 3 a nawet 2 minut, za to zwiększając ich ilość. Po takim odpoczynku jestem jak nowonarodzony, jak młody Bóg :) W międzyczasie zza horyzontu wyłania się pomarańczowa tarcza Słońca i efektownie podświetla na taki sam kolor pierzynę mgieł przykrywającą dolinę nieodległej rzeki. O tym z kolei że zbliżam się do Strykowa świadczy ponadprzeciętna ilość wiaduktów ponad autostradami, estakad, ogólnie skrzyżowań, rozbudowanej drogowej infrastruktury. Stryków znany jest bowiem z najważniejszego węzła autostradowego w Polsce. Nie dziwota że tak ważna infrastruktura komunikacyjna w kraju znajduje się właśnie w tej okolicy. Bo zarówno Koluszki jak i Stryków leżą blisko geometrycznego środka Polski. Ten znajduje się dokładnie w miasteczku o nazwie Piątek. W Piątku, zaraz przez 300nym km trasy jestem koło 8mej rano. 25h od wyjazdu. 300km w 25h, masakra jeżdżę coraz wolniej… Jedyne co mam na swoje usprawiedliwienie to przeszkadzający za dnia upał, wiatr, alergię i awarię. Na Orlenie na ryneczku wciągam wreszcie coś ciepłego i najważniejsze NIESŁODKIEGO, tj. hot dogi i herbatę. Poza tym dłuższą chwilę rozmawiam z tubylcem który zagadał. Były górnik z Żor, który po wypadku w kopalni osiadł właśnie w Piątku. Ma mocno okaleczoną lewą dłoń. Pogawędka toczyła się głównie w tematach złodziejstwa którego nienawidzi, policji z którą różnie to bywa, pracy w tym małym miasteczku, biedzie, itp. Ogólnie sprawiał wrażenie poczciwego człowieka z zasadami, pracuje przy zbiorach warzyw, pije i pali za swoje, nie chciał ode mnie żadnych pieniędzy. Jego główną i pewnie jedyną rozrywką jest picie piwa z kolegami na tym ryneczku, i zabawa w kotka i myszkę z policją. Ale co się dziwić, co można robić innego będąc górnikiem na rencie osiadłym w takiej dziurze? Wiedzie skromne i proste życie. Druga, i jeśli dobrze pamiętam ostatnia tego dnia, duża senność dopada mnie koło 10tej rano. Zwalczam ją drzemką na takim oto uroczym przystanku. Gdy docieram do kolejnego większego „checkpointu”, czyli Kutna zaczyna się powtórka z dnia wczorajszego. Czyli patelnia, zaduch i wkurzający, północno-wschodni wiatr. W Kutnie charakterystycznym obiektem są wielkie zakłady na przedmieściach, produkujące betonowe pale. Przed wyjazdem z miasta robię zakupy w większym markecie, na które składają się głównie zimne, gazowane, słodkie napoje. Zamiast jechać do Lubnia Kuj. jedną krajówką, w Krośniewicach skręcać o 90 stopni i potem drugą DK, wynajduję na mapie ciekawy skrót. Boczna droga, do Lubnia, prowadząca na ukos. Jest krócej, mały ruch i dużo cienia – droga tonie w zieleni lasu. Minusik jest jeden, mały – zapomnieli postawić tablic na granicy województw. Zatem zdjęcia z tablicą Kuj-Pom nie będzie, a gdzieś właśnie na tym odcinku ją przekroczyłem. Z ciekawostek przejeżdżam przez osiedle starych, wielorodzinnych domów, jak żywo przypominających Śląskie „familoki”. Skrót się kończy, wbijam na krajówkę, starą „jedynkę”. Lubień Kuj. kojarzy mi się z małym zalewikiem. Zawsze bywałem tu nocą i niewiela było widać. Obsadzony ozdobnymi drzewami, krzewami i otoczony alejkami za dnia prezentuje się po prostu pięknie. Jak zresztą i cała ta Polska którą dziś przemierzam na wskroś. Usiane czerwonymi, żółtymi, niebieskimi i białymi kwiatami łąki nie pozwalają na płynną jazdę, każą co chwila zatrzymać się i zrobić zdjęcie. Czerwone to na 100% maki, żółte – resztki rzepaku, niebieskie to być może chabry, a białe to nie mam pojęcia. Kowal omijam obwodnicą. Po południu docieram do Włocławka. Myśli które zaprzątają mi teraz głowę to się czegoś napić i zjeść coś ciepłego/niesłodkiego. Szukam rynku, na którym pamiętam że taka mała gastronomia była. Szukam i znaleźć nie mogę – nic dziwnego. Pomyliłem Włocławek z Inowrocławiem… We Włocławku jestem pierwszy raz, rynek jakiś tam jest ale pusty i nieciekawy. Za to most na Wiśle to prawdziwa ekstraklasa – jeden z najładniejszych, pośród tych zabytkowych. Bo nowe mosty oceniać należy jednak osobno. Zresztą cała Wisła prezentuje się tu imponująco. Jej szerokie, niespokojne, wzburzone wiatrem i oświetlone palącym Słońcem wody mają soczyście niebieski odcień. Jeśli patrzeć na wschód, bo patrząc w kierunku zachodnim już takich cudów nie ma. Przejeżdżam przez ów most, zapomniawszy o potrzebach fizjologicznych – piciu i jedzeniu. A tymczasem na drugim brzegu miasto się kończy, a zaczyna niczego sobie, jak na Kuj-Pom podjazd. Na wzgórze z masztem na szczycie. Słońce pali coraz mocniej, sklepów brak a mnie już zaczyna odcinać. Na szczęście po paru km jest buda z fastfoodami. Kupuję m.in. naprawkę dobrą, fest dużą, zasypaną surówkami zapiekankę za śmieszne 6zł :) No przecież półdarmo. We Włocławku zmieniam DK91 na krajową 67, i docieram nią do Lipna. Z Lipna zapadły mi w pamięć kosze pełne zakrętek (jakaś akcja charytatywna) oraz bardzo smaczne lody. Następny mały cel na mojej trasie to Golub-Dobrzyń, kolejne dziewicze dla mnie miasteczko. Na odcinku Lipno-Golub ma miejsce śmieszna, albo i nie śmieszna sytuacja ;) Najzwyczajniej w świecie zaszła potrzeba zrobienia dwójeczki. Wydawać by się co za problem, w końcu odludzia Kuj-Pomu. Problem jednak istotnie był – każda kępka drzew, każdy zagajniczek przylegał do jakiegoś gospodarstwa i wydawał się być jego częścią. Nie było kawałka pozbawionego zabudowań, dzikiego lasu… A z każdym kolejnym kilometrem problem narastał. W końcu jest… Uff… Na ostatnich km przed Golubiem znalazł się skrawek państwowego lasu w którym można zrobić co trzeba :) Jeden problem z głowy. Natomiast drugą niepokojącą rzeczą jest zagęszczające się od niedzielnego wieczora zachmurzenie. Jakby to ochłodzenie, ten front, co miał nadejść z północy. Samo ochłodzenie to żaden problem, oby tylko nie lunęło z tego granatowiejącego nieba…. Chłodno, tak że ubieram wreszcie po raz pierwszy wieziony w sakwie kurtalon. Wiatr dalej wieje jak wiał, z płn.-wsch., póki co nie pada. Da się jechać. Znowu ten długaaaaachny dzień. W Golubiu jestem koło 22, i niebo jest granatowe, a nie czarne. Pierwsze co robię to zakupy, bo Żabki tylko do 23ciej. Lokalizuję jedną taką, zaopatrzam się w co trzeba i jestem gotów na noc. Drugą noc w trasie, czyli tą cięższą. Na Orlenie wciągam jeszcze zapiekankę, i ruszam dalej. Na wylocie z miasta mijam położony na wzgórzu, ładnie iluminowany zamek. Który wydaje się być jedyną atrakcją turystyczną tej dziury. Do Grudziądza ~50km. Tako rzecze przydrożny drogowskaz. Po drodze jest co prawda dziura imieniem Wąbrzeźno, ale prawie nic nie zapamiętałem z tego miasteczka. Poza kościołem (ale kościoły są wszędzie) i kranikiem z wodą. Mało tego, działającym kranikiem! Tego typu niepozorna, mała architektura na rynku jest ogromnym wybawieniem. Pozwala zmyć z siebie część brudu, część skorupy z kremu z filtrem z wklejonym pyłem i muszkami. Po prostu się odświeżyć :) Kilometry między Wąbrzeźnem a Grudziądzem były zaś magiczne. Chyba najbardziej widokowe tej trasy. Ekstremalnie krótka noc szybko dobiega końca. A od prawej strony (wschodu) wkracza coraz to bardziej żółciejąca, coraz intensywniej różowa i wściekle pomarańczowa łuna brzasku, wstającego nowego dnia. Bo wieczornych chmurzyskach ani śladu, kropla deszczu też nie spadła. Na horyzoncie zaś cały rząd, cały szereg mijających na czerwono lamp. Co to jest to jeszcze nie wiem, ale się dowiem, jak podjadę bliżej. Interesuje mnie też dlaczego te lampki nie migają w jednym cyklu, w jakimś schemacie, tylko jedne wcześniej, inne później, każda inaczej. Rozważania te przerwała mi senność. Na podobnym co poprzedniego ranka przystanku, pośród pól, urządzam drzemkę. Może pół godziny? Nie wiem. Wiem natomiast że jest coraz bardziej żółto, pomarańczowo, różowo, coraz bardziej kolorowo i coraz bardziej bajkowo. Zdjęcia nie oddają nawet w części tego piękna, z jakim podnosił się kolejny dzień. Kawałek dalej już wiem czym są owe światła, i wiem dlaczego nie migają jednym rytmem. Są to czerwone lampy na elektrowniach farmy wiatrowej. A migają niejednostajnie, bo śmigła wiatraków obracają się i przesłaniają widok na lampę umieszczoną na gondoli :) Zanim będzie długo oczekiwany Grudziądz jest jeszcze Radzyń Chełmiński. Jakaś wieża ciśnień, i ruiny zamku, tyle pamiętam a i to tylko za sprawą zdjęć które zrobiłem. U celu (częściowym, tymczasowym celu), Grudziądzu chwilę po piątej. Niespełna 100tys. Grudziądz jest słynny z faktu bycia najmniejszym miastem w Polsce posiadającym własną sieć tramwajową. Jakieś Ozorkowy, Zgierze się nie liczą, tam sięgają tramwaje ale są one częścią systemu komunikacyjnego Łodzi. To się ceni, wszak transport szynowy to przyszłość. A że tramwaje to 60letnie, niemieckie Duwagi? No i co z tego, dostaną kiedyś dotację z Łunii i będą nówki sztuki, i będą miały po czym jeździć. Na Shellu kolejna zapiekanka. Kusi żeby obadać centrum, jakiś rynek, plac, cokolwiek, ale rozsądek podpowiada że nie ma czasu na takie atrakcje. I tak idzie jak po grudzie, dobowe przebiegi robię żałosne… Shella więc tylko zwiedzam (zapiekanka). Z Grudziądza tak właściwie to miałem na Kwidzyn, i potem Gniew lecieć. Ale coś mi się pomieszało i w Grudziądzu wskoczyłem na most na Wiśle. Kwidzyn wypadł więc z grafiku, do Gniewu dotrę inną drogą. Most na Wiśle w Grudziądzu - również stary, kratownicowy, temu z Włocławka jednak nie dorównujący. Widok na Wielką Wisłę - podobnie imponujący. Za mostem kolejny skrócik. Zamiast jak leci krajową 91ką, ~20km przejadę boczną drogą, idącą zaraz pod Wiślanym wałem. Drogą, a raczej piękną aleją, otoczoną starymi, nieraz wiekowymi dębami. Druga (i chyba ostatnia po drugiej nocy) senność łapie mnie właśnie tutaj. Żaden problem, wiata jest w sam raz. Gdy skrót się kończy, wspinam się niczego sobie, jak na te rejony podjazdem. Z doliny Wisły na jakąś powiedzmy że „wyżynę”, którą idzie DK nr 91. Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk, Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk, Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk…… Powtarzam sobie w myślach. To już tuż tuż, to już zaraz, to się nie może nie udać. W to się uda już nie wątpię, za to jestem pewien że pobiję wszelkie moje rekordy jeśli chodzi o zamulanie, wleczenie się, emeryckie tempo… Pogoda w niedzielę okazuje się być podobnie piękna, słoneczna i bezchmurna co w pt./sb. Z tą różnicą że jest ciepło, a nie duszno. Żeby nie było za łatwo wznów wzmaga się wiatr. Jeszcze mocniejszy, i już nie płn.-wsch., a po prostu północny… *%&$^# północy wiatr. Dołączając do tego że fakt że Pomorze bynajmniej płaskie nie jest (jest pagórkowate, rzeźba polodowcowa), ogólne zmęczenie i zniszczenie sprawia to że średnią brutto mogę mieć z 10km/h… No właśnie - POMORZE – długo wyczekiwana tablica na granicy województwa wreszcie ukazuje się mym oczom. Tablica, a nawet dwie! Dumnie się prezentujące, po obu stronach szosy. Choć trochę nietypowe, jedna linia – samo „Województwo Pomorskie”, nie ma natomiast jak zazwyczaj wymienionych w dalszych wierszach nazwy powiatu i gminy do której się wjeżdża. Drugim, poza ów tablicą (tablicami) pocieszeniem w tej niedoli, w tym kryzysie, są piękne okoliczności przyrody. Zdjęć z kwiatami z tej trasy było już sporo, ale to co tu się dzieje na łąkach przebija wszystko poprzednie. FOTO. Wg mnie najładniejsze z tej trasy. Jak widać w galerii, lubię też uwieczniać na fotkach różne ciekawe pojazdy, maszyny, ciężarówki itp. Ale to co uwieczniłem tutaj… No to jest ewidentnie MASZYNA DO NISZCZENIA WSZECHŚWIATÓW!!! Produkcji „Zakłady Mechaniczne Nowe” – bo taki zardzewiały szyld widać nad bramą tej posesji. „Nowe” – to nazwa miejscowości. Do czego to służy to nie wiem, ale mogło by grać w flimach post-apo, steampunkt itp Dużym utrapieniem zaczynają być bolące nieznośnie dłonie – ale tu wystarcza znany patent ze zmianą rękawiczek na inne. Co ciekawe mniej miękkie, z zupełnie wygniecionymi poduszeczkami. W trasach wiele razy żongluję co najmniej dwoma parami rękawiczek, plus czasem też jadę bez. To bardzo pomaga na ból dłoni. Ileś tam podjazdów, ileś zamulań na przystankach i ileś ton wiatru wyłapanego na twarz dalej jest Gniew. Miasteczko Gniew, z ładnym widokiem na starówkę znad rzeki. Coś jak Malbork, choć oczywiście to nie ta sama liga. Fotka z tym widokiem musi mi wystarczyć, trzeba męczyć te pozostałe do Morza kilometry a nie zwiedzać. 30km czołgania się i jest Tczew. Też tylko szybko przez centrum, i podejmuję decyzję że zamiast na Pruszcz, i na Gdańsk, zahaczę po drodze o jakieś nadmorskie wioseczki, i o plażę kawałek od 3miasta. +-35km, tyle zostało do brzegu. Dużo i niedużo zarazem. Przez chwilę to się w ogóle wichura w twarz włącza. Steblewo, Cedry Wielkie, Cedry Małe. Kolejne wioseczki w tej Żuławskiej dolinie. Podobna nieco sytuacja co wcześniej, jak mi się dwójkę chciało w Kuj-Pomie. Tzn. teraz mi się nie chce, ale podobnie jest to wszystko zurbanizowane, zorganizowane. Jedzie się pośród wysokich drzew, niemalże w lesie ale wokół dom za domem. Tak jakby każdy ten zagajniczek, każde do drzewo do kogoś należało, rosło mu w ogródku po prostu. Trochę tych wioseczek, trochę normalnych lasów i widzę wreszcie jakąś wodę. A na tej wodzie porcik, pełen żaglówek i łódeczek. Porcik na Martwej Wiśle – teraz wiem z mapy. Kawałek jadę wzdłuż wału, zza którego ewidentnie widać spory kawał wody – to jest właściwe koryto Wisły, na ostatnich km jej biegu! Emocje sięgają zenitu, zmęczenie gdzie znikło, wiatr w niczym nie przeszkadza. Jakaś śluza i BARDZO efektowna aleja, obsadzona wielkimi topolami. Tablica „GDAŃSK”. Świbno. Znany mi już, za sprawą trasy z 2018 roku, prom. Przez Wisłę rzecz jasna. Oczywistym jest że skorzystam :) Taki prom to atrakcja sam w sobie, a nie tylko jakaś tam przeprawa na drugi brzeg rzeki. W ogóle promy to są klimaty, a nie jakieś tam mosty. To oczekiwanie na zaokrętowanie, widok kołyszącej się łajby, miłe pogawędki z sympatyczną obsługą, przyglądanie się technikaliom pływającej jednostki. A ten prom jest naprawdę konkretny, największy jakim płynąłem. Musi być konkretny, bo obsługuje konkretną trasę: drogę łącząca nadmorskie kurorty z 3miastem. Zabiera do 18 osobówek, + sporo motocykli, rowerów, pieszych. Rowerzysta 5zł. x2 trzeba liczyć, bo zaraz będę wracał. Ale tym się nie martwię, nie pływam przecież tym promem codziennie do pracy. Razem ze mną płynie też inny, nazwijmy Go, kolarz. Pro ubrany, jakieś Castelli i inne drogie ciuchy, oksy za tysiaka i inne cuda na kiju. I do tego ebike… Jakoś mnie zawsze mnie śmieszą tacy zawodnicy ;) Ale co kto lubi. Wiatr wieje taki, takie fale, że holownikiem nieźle kiwa. Nagrałem nawet filmik. A i promem lekko kołysze. Aż mi się trochę nieprzyjemnie przez ten krótki czas przeprawy zrobiło ;) 500m żeglugi, bo tyle szerokości ma przy ujściu Wisła, i jestem na drugim brzegu. Prowadząc rower po wyślizganych kocich łbach poprzedzielanych piachem podziwiam kozaka lecącego żwawo na szosówce po tym czymś w dół :O Ja bym na bank wyglebił. Emocje sięgają zenitu. Zaraz, po 2,5 dobach jazdy zobaczę Bałtyk! Nie szukam nie wiadomo czego, na plażę dotrę pierwszym z wejść po drugiej stronie Wisły – w Mikoszewie. Skręcam w ulicę Bursztynową. Wioska kończy się, a zaczyna gruntowa droga przez nadmorski las. Ten ciągnie się przez 1,5km że aż zastanawiam się czy na pewno jadę na północ a nie skręciłem na wschód czy zachód. Ale nie, wszystko się zgadza. Zaczynają się betonowe płyty. A każda kolejna z nich coraz to bardziej, i bardziej przysypana piachem. W końcu płyty kończą się a zaczyna sam piach :) Szum Morza słyszę już dawna. Oto i jest! 17.37, 14.05 AD 2020.

Piąty raz w życiu dotarłem na rowerze nad Bałtyk :)

No, tak właściwie to czwarty – bo ten pierwszy raz z 2017 roku to nie wiem czy się liczy. To był początek października, noc, i skończyło się na zwiedzaniu Gdańska. Nad samo Morze dotarłem pierwszy raz w 2018. Wtedy po raz pierwszy po kilkudziesięciu godzinach jazdy dotarłem na samą plażę. Gdy usłyszałem szum fal, zobaczyłem zlewającą się z horyzontem falującą taflę wody, i zanurzyłem stopy w gorącym piasku, a zaraz potem w ciepłej wodzie Bałtyku to był prawdziwy rowerowy orgazm :D Teraz jest „tylko” bardzo fajne uczucie osiągnięcia ambitnego celu :) Samo plażowanie: z pół godzinki tylko. Głowę bowiem coraz bardziej zaprząta mi problem powrotu PKP, ale o tym za chwilę. Plaża, o dziwo, prawie pusta. Pojedyncze, spacerujące osoby. Tylko jeden pieseł się pluska. Z jednej strony to dobrze. No a z drugiej niedobrze. Bo mniej ładnych widoków ;) Tak więc tylko zamoczyłem się lekko w całkiem ciepłej wodzie, zmyłem z siebie część brudu - żeby śmierdzieć trochę mniej, zrobiłem kilka fotek, no i zbieram się. Oprócz „widoków” brakło też gorącego, rozpalonego Słońcem piasku. Piasek był tylko letni :/ Z mozołem pcham rower z powrotem, przez piach. Z każdym rokiem idzie coraz ciężej. Bo z każdym rokiem mam coraz węższe, coraz bardziej zasysane przez miałkie podłoże oponki ;) Pchanie MTB w 2018r na 32mm semislickach to był lajcik. Pchanie szoski na 25mm gumkach to jest naprawdę duży wysiłek. Nie chcę przesadzić, ale wg. mnie wysiłek podobny jakby pchać zepsute auto. Czasem to aż lżej jest nieść. Przez ten sam las wracam do Mikoszewa, i tym samym promem wrócę na drugi brzeg Wisły. Pływa co pół godziny. Akurat zdążam wciągnąć niezłego, i niedrogiego (8zł?) hamburgera w budzie przy przystani. Znowu 5zł na przeprawę. Po tym odpoczynku na plaży, i tym hamburgerze moc w nogach czuję potężną. Tak że na podjeździe na drugim brzegu staję na pedałach i pokazuję kolarzom nizinnym jak to się robi w Małopolsce ;) Z tego co pamiętam spod tego promu do centrum Gdańska jest +-20km. Na razie droga jest jedna, DW501. Po kilku km docieram do mostu w Sobieszewie, nad Martwą Wisłą. Pachnącego nowością, mostu zwodzonego. W 2018, gdy ostatnio tu jechałem, był jeszcze w budowie, a przejeżdżało się jakimś tymczasowym mostem, pontonowym. Na podnoszenie, i przeprawę jakiegoś statku niestety się nie załapuję. Kolejne kilometry wojewódzkiej szosy to imponujące widoki na ogrom przemysłowych instalacji Rafinerii Gdańskiej. Spotykam tu jakichś bikerów, też w podróży, z Poznania podążają, zamieniliśmy kilka słów. Kolejne km to gładka, szeroka, asfaltowa DDRka przecinająca chaszcze i nieużytki przemysłowych rubieży Gdańska. Do samego centrum wtaczam się pewnym „skrótem” – drogą ze zdemolowanych, betonowych płyt. Eh, w Gdańsku to zawsze gdzieś pobłądzę w tych portach, fabrykach, magazynach itp. Zaraz jestem w centrum, jest i Motława. Jest zabytkowy żuraw, są bramy, jest Długi Rynek, Fontanna Neptuna. Jest cała ta zabytkowa, dość dobrze mi już znana starówka. Zwiedzam więc tylko przejazdem a kurs obieram na dworzec PKP. Bo tak właściwie to plan powrotu posypał się dawno. Jest niedzielny wieczór, godzina 21sza, trzeci dzień w trasie, zbliża się też trzecia noc. Planowo miałem wracać o 16.40, Pendolino do Wawy, potem TLK i w Krk przed północą. Ale to musiał bym odpuścić plażę, lecieć na Gdańsk i od razu wskakiwać do pociągu. W telefonie sprawdzam dokładnie, kolejno, jedna po drugiej, wszystkie alternatywy. Druga opcja to dwa ICki, z przesiadką w Poznaniu. Odjazd o 19tej, w Krk po 5tej rano. Z tym że tu na przesiadkę są 3 minuty, nie wiem czy te pociągi są skomunikowane, zresztą i tak nie zdążyłem. Wariant trzeci to nocny, bezpośredni TLK. Odjazd przed północą, w domu po 9tej rano. To on mnie najbardziej interesował. Ale szkopuł z nim był taki, że to nocny. I ma w składzie dużo miejsc do spania, dużo kuszetek a mało zwykłych, siedzących, do tego nie wozi rowerów. Ten problem da się obejść robiąc z roweru „duży bagaż podręczny”. Mam to opanowane, wystarczy trochę folii, taśmy i dwa imbusy, w 2018 roku tak wracałem. Ale biletu kupić się nie da, wg. internetowego systemu wszystkie miejsca w 1/2 klasie zajęte. Pewnie zostały same kuszetki… Bezpośrednie Pendolino o wpół do siódmej rano w pon.? Wszystkie miejsca na rower zajęte… A chyba nie będę próbował złożonego roweru do Pendolino pakować, tam jest bardzo ciasno. Teoretycznie można by zapytać w kasie, może to jakiś błąd w internetowym systemie i w kasie uda się kupić bilet na rower. Ale kasy na dworcu głównym w 400tys. mieście… nieczynne. Zabytkowy gmach jest w remoncie. Obok stoi jakiś barak z tymczasowymi kasami, otwartymi 6-16, czy jakoś tak :DDD Nawet jakbym kupił bilet bez roweru a miejsce na rower w rzeczywistości by było, to i tak pokładzie Pendolino biletu na rower (żadnego biletu) kupić nie da, pewnie zapłaciłbym karę. Stanęło na pierwszym porannym TLK. Odjazd wpół do szóstej, w Krakowie po 13. Jako że mam przed sobą całą noc na zwiedzanie to kupuję bilet z Gdyni, tam ten startuje. Aha, rowerów teoretycznie nie wozi. Kupiłem więc bilet na większy bagaż. I obieram kurs na Urząd Pocztowy Number One, otwarty 24/7. Późny niedzielny wieczór. Niehandlowy wieczór. Tam w 2018 roku kupiłem folię i taśmę, i teraz chcę zrobić to samo. Urząd Pocztowy nr 1 w Gdańsku mieści się na tyłach zabytkowej kamienicy, zaraz przy Długim Rynku. Jest tu naprawdę klimatycznie :) Wielkie, ciężkie, stare drewniane drzwi. Wysoki chyba na 4m hol. U sufitu ogromny żyrandol z podobnej epoki, świecący dziesiątkami żarówek. A ściany pokryte są SETKAMI małych, stalowych, ponumerowanych skrzyneczek. Skrytek pocztowych. Wszystko to wiekowe, nadgryzione zębem czasu, z poprzedniej epoki, niesamowicie się prezentujące. Zdjęcie takie sobie, niewiela widać. Taśmy ani folii co prawda nie mają – długi weekend, wszystko wyprzedane. Ale i tak warto było wstąpić, żeby jeszcze raz obejrzeć to wyjątkowe miejsce :) Zaczynam powoli toczyć się w kierunku Gdyni. W całodobowym spożywczym znalazł się regalik z artykułami higieniczno/przemysłowymi, i kupiłem rolkę worków na śmieci. Taśma – przypomniało mi się że w moim podręcznym, 1,5kg pakiecie narzędzi zawsze wożę taśmę naprawczą. Czyli powrotem nie zaprzątam już sobie głowy. Głowę zaprząta mi teraz co innego. Zbliżająca się noc. Trzecia, nieprzespana normalnie noc. Nie lubię i boję się trzeciej nocy. Planowałem rozsądnie, tylko dwie noce ale zrobić. Wyszło jak wyszło. Dwa upalne, duszne dni, trzeci dzień po wiatr, szło jak po grudzie. Do tego swoją cegiełkę dorzuciło PKP, i chcąc nie chcąc będę się teraz włóczył z halucynacjami po 3mieście. Tzn. jeszcze jest OK, ale wiem że to kwestia najbliższych godzin jak zacznie być grubo. Jak ktoś nie wierzy w cuda, to zapewniam że cuda istnieją. Cuda dzieją się trzeciej nocy w trasie na rowerze ;) Mijam Stocznię Gdańską, potem jakieś inne zakłady przemysłowe. Kończy się Gdańsk, a zaczyna Sopot. Turlam się raczej bocznymi uliczkami, ścieżkami rowerowymi, chodnikami. Żeby w razie jak usnę po prostu wyglebić a nie wpaść pod koła samochodu. Odnajduję ładny bulwar, deptak, promenadę nad samym brzegiem morza. Ścieżka rowerowa też tu jest. Pierwszy raz jestem w Sopocie i naprawdę pięknie się to prezentuje. Oczywiście pustki zupełne, jest noc z niedzieli na poniedziałek. A z tej efektownej alejki co kawałek są zejścia na plażę. Tak więc pierwszy raz zobaczyłem jak wygląda morze nocą :) Promenada kończy się, a do Gdyni docieram jakimś terenowym leśnym szlakiem, trochę jadąc, trochę prowadząc a trochę niosąc rower ;) Od jakiegoś czasu mam już halucynacje – te co najczęściej. Widzę sylwetki ludzi, które gdy podjeżdżam bliżej zmieniają się w to czym naprawdę są – koszem na śmieci, krzaczkiem, słupkiem itp. Co usiądę na ławeczce to boję się że usnę, i że ktoś ukradnie mi rower. Zawsze staram się przypinać rower łańcuchem do ławki / jak się nie da, to do mojego uda ;) Ale czasem zdarza mi się zapomnieć. Jest jedna rzecz której nad morzem ciągle nie widziałem, a chciałbym zobaczyć – statki. Ale takie prawdziwe, wielkie, pełnomorskie jednostki. 200, 300m i dłuższe. Wiem już że widoków na takie cudeńka trzeba szukać właśnie w Gdyni a nie w Gdańsku. A jestem w Gdyni, i mam 3 godziny czasu. Ale nie mam już sił, mam dość, za dużo wrażeń, za dużo szczęścia na raz. Zrobiłem tylko jakąś pętelkę po terenach przemysłowych, statków nie było, jadę na dworzec. Dochodzi 4ta. W pół godziny z pomocą dwóch imbusów, taśmy i worków na śmieci robię z roweru duży bagaż podręczny. Łatwa sprawa, odkręcić 3 śruby przy mostku, jedną przy sztycy, rozpiąć dwa szybkozamykacze kół. Wyjąć widelec, i sztycę. Złożyć to wszystko kompaktowo, jedno do drugiego, obkleić taśmą, opatulić workami, jeszcze raz taśma, i voila! Jest bagaż podręczny. Mam jeszcze godzinę, ale nie wpadłem na pomysł zorganizowania czegoś ciepłego, lub przynajmniej niesłodkiego do jedzenia. Kilka batoników tylko kupiłem w automacie, plus litr wody mi został. Będzie musiało wystarczyć na 8h podróży. Wystarczy z zapasem, nie będę miał siły nic jeść. Wsiadam do ostatniego wagonu, pakunek stawiam na końcu składu, przypinam łańcuchem, kluczyk chowam do majtek ;) Dzięki czemu nie boję się że usnę na dłuższy czas. Tak właściwie to przedział i miejsca na rowery to wydaje mi się że były. Ale kto to mógł wiedzieć. A nawet jakby nie było i tak pewnie udało by mi się przewieźć ten rower w całości. Wolałem mieć jednak 100% pewność że do tego pociągu wsiądę i nim pojadę. A nie że jakiś konduktor służbista mnie wyprosi. TLK wlecze się i wlecze, ale to jest bez znaczenia. Jest miękki fotel, nie pada na głowę, nie wali gradem po nerach. Nie jest zimno ani gorąco, jest toaleta z wodą i papierem toaletowym. W porównaniu do jazdy rowerem podróż koleją to jest przecież wypoczynek, regeneracja, relaks, chillout :) Do Krakowa pociąg dociera planowo. W 20 minut z bagażu podręcznego robię zdatny do jazdy rower. Na liczniku 678km. Jestem zregenerowany, głupotą byłoby więc nie dokręcić do 700. Robię małą rundkę po mieście, zahaczam o serwis rowerowy o coś zapytać, oraz oglądam słynny balon. Jest w Krakowie taki balon widokowy nad Wisłą, można sobie polatać ponad miastem. A właściwie to BYŁ, a nie jest. A SŁYNNY dlatego, że przedwczoraj rozerwała go burza. Tutaj link, w ramach ciekawostki. W domu o 15.30, 80,5h od wyjazdu, jeśli dobrze liczę :)


Kolejna niesamowita przygoda za mną :) Piąty raz nad morze, mnóstwo nowych miast, dróg, krain zaliczone. Właściwie to wszystko co po ~200km trasy, z małymi wyjątkami, było nowością. Sam natomiast aspekt sportowy tej wyprawy to tak jak wspominałem nie raz – masakra. Jeżdżę coraz wolniej. Średnie robię tak niskie, że ze wstydu w ogóle przestałem je wpisywać. Z tym że średnie netto to jedna rzecz, a średnie brutto – druga. W ogóle nie trzymam tempa, jakiegoś reżimu. Czas przecieka mi przez palce na przystankach i ławeczkach. Mój max wynosi obecnie 800km. I wydaje mi się że osiągnięcie w ten sposób celu, czyli przejechanie tysiaka nie jest możliwe. Wystarczy mi kondycji, wystarczy tyłka, i wystarczy dłoni. Ale pokona mnie senność. Czasu czuwania nie można tak sztucznie wydłużać w nieskończoność. To nie może trwać tak długo. Jeśli chcę myśleć o 1000, muszę zacząć jeździć szybciej. Z drugiej strony takie emeryckie tempo ma też swoje plusy. Te 20, 30, czy nawet 40 godzin w siodle każdej trasy niesamowicie utwardziły mój organizm. Dolegliwości ze strony tyłka są u mnie po prostu zerowe. Po tym tripie tyłek jak zawsze, niedraśnięty, żadnych boleści. A jeżdżę bez pampersa i ważę prawie stówę. Kark, plecy, przedramiona, nadgarstki - tak samo. Tylko dłonie od czasu do czasu się odzywają.

Coś jeszcze? Aaaa - tak! 3 dni jechałem i zapomniałem zjeść normalnego obiadu :D Tylko słodkie + fast foody ;) Ale to się chyba nie ma czym chwalić, bo to raczej był błąd..

6.55 (pt) - 15.30 (pon)

Nowe Gminy: 27

Łódzkie: 8
Czarnocin
Będków
Rokiciny
Stryków
Krzyżanów
Kutno obszar miejski
Kutno teren wiejski
Łanięta

Kuj.-Pom.: 13
Fabianki
Zbójno
Golub-Dobrzyń obszar miejski
Golub-Dobrzyń teren wiejski
Dębowa Łąka
Ryńsk
Wąbrzeźno
Radzyń Chełmiński
Gruta
Grudziądz obszar miejski
Grudziądz teren wiejski
Dragarz
Nowe

Pomorskie: 6
Gniew
Pelplin
Subkowy
Tczew teren miejski
Tczew obszar wiejski
Suchy Dąb


Kategoria > km 700-799, Powrót pociągiem

Konin

d a n e w y j a z d u 406.51 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 6 czerwca 2020 | dodano: 11.06.2020



Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. (wróbel = Konin, gołąb = Poznań). Potem napiszę kilka zdań.

EDIT: Albo i nie napiszę. Bo jest grudzień i dalej nic tu nie ma :D

https://www.alltrails.com/explore/map/map-f8417d0--20?u=md

https://photos.app.goo.gl/eSHHccrKo8uMUHQ86

8.35 (sb) - 00.35 (pon)

Nowe gminy: 7

Wielkopolskie: 7
Grabów nad Prosną
Sieroszowice
Nowe Skalmierzyce
Żerków
Czermin
Zagórków
Rzgów


Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499

Kraków - Warszawa, za biegiem Wisły

d a n e w y j a z d u 417.32 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 22 maja 2020 | dodano: 01.06.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-d1359f9--16?u=m

https://photos.app.goo.gl/uZNCjLqJs1Lpfsxy8

No i gdzie by tu jechać. Od pewnego czasu kołacze mi się w głowie chytry plan dotarcia nad Morze. Jest jednak pewien problem, z pogodą mianowicie. Nie chce się ona zgrać, tak żeby w okolicach weekendu (pt/sb/ndz/pon) przez min. 2 dni z rzędu było ciepło i słonecznie w całym kraju. Widząc klarującą się mniej więcej prognozę na najbliższe dni - ładnie w pt/sb (nie dotyczy wybrzeża), w ndz deszcz, biorę na piątek wolne i ruszam z jakimś lżejszym tematem. Taka Warszawa dłuższą drogą wydaje się być w sam raz :) Tzn. teraz dopiero zauważyłem że tak ładnie mi się ta trasa ułożyła wzdłuż Wisły, bo przed wyjazdem plan kończył się na Sandomierzu. A potem się zobaczy. :). Zapomniałbym – ta trasa to też test nowych kół. Jest mi bardzo wstyd, ale po 10 zaplecionych własnoręcznie kołach, i ze 100tys. km na nich zrobionych tym razem kupiłem gotowce… Koła do szosówki, słoneczka, 11rz bębenki, wylajtowane obręcze itp. itd. to dla mnie jednak za wysokie progi. Ja specjalizuję się w 32/36 szprychach, 3/4 krzyżach, i topornych kołach do MTB/turystyki. A co kupiłem? Jeden z podstawowych zestawów z Daveo, full DT Swiss, 24/28h, w najpancerniejszej wersji z limitem 100kg. Wczoraj zrobiłem już 2km rundkę po osiedlu. Wszystko gra i bucy. I KURRRRRRWAAA TERRRRRRRKOCZEEE. BĘBENEK. No tak, zapomniałem że wszystkie pro piasty tak mają, i że ludziom się to podobno podoba… A ja lubię cichutkie Shimano. Zobaczymy co to będzie… Czy dam radę z tym żyć…

Startuję porą dość leniwą, bo dopiero przed 9tą. Nie ma pośpiechu - cała (deszczowa) niedziela w zapasie na powrót PKP. Raz dwa przelatuję Bieżanów, Rybitwy, Most Wandy, mijam spalarnię i ląduję na mojej ulubionej Sandomierce :) Duży ruch na szosie przypomina mi że dziś piątek. Ale im dalej za miasto tym robi się luźniej, kończą się też remonty/światła, i jedzie się fajnie. Bardzo lubię te pierwsze kilometry zaraz po opuszczeniu krakowskiej aglomeracji. Szosa wspina się tu wysoko. I jest piękna panorama: na pierwszym planie przedzielone miedzami i zagajnikami pola uprawne (żółciutkiego rzepaczku niestety coraz mniej). Plan drugi to meandrująca nisko, w korycie, pośród zieleni Wisła. A na planie trzecim – niebieskie grzbiety Beskidów. Te niższe, ciemniejsze to zapewne Pogórza: Wiśnickie i Rożnowskie. Jaśniejsze, wyższe to Beskid Wyspowy. Wiele z tych szczytów mam zaliczonych – Mogielica, Łopień, Jaworz, długo by wymieniać… Są w tabelce obok, na blogu :D Ile to tras, ile przygód, wspomnień, wylanego potu, ile gleb ;) Wracając na trasę: mijam skąpane w promieniach Słońca New Brzesko zaraz potem Koszyce, chwila moment, i opuszczam rodzime województwo, a zaczynam Świętokrzyskie. Szybka fotka w Opatowcu, a doglądnięcie budowy mostu w New Korczynie to sprawa obowiązkowa. Zresztą nie ja jeden się tu zatrzymuję żeby popatrzeć. No most fajny, tylko tego promu trochę żal… Przeprawy promowe to są jednak klimaty. To jest piękny, stały element pejzażu tych wszystkich wiejskich zadupi. Pierwsza setka zajmuje mi 5h 45min co jest dla mnie czasem bardzo dobrym. A co z piastą? Tj. bębenkiem? Nie wyrabiam, to terkotanie jest wkurwiające, dołujące, frustrujące. Grr… Jak to kiedyś na jakimś forum rowerowym przeczytałem o tego typu piastach: „czy to się podoba komuś starszemu niż 8-letnie dzieci?!”. Doraźnie, na tą chwilę rozwiązania znalazłem dwa:
1) non stop pedałować.
2) słuchać radia.

Wybieram to drugie, słuchawki niemal bez przerwy w uszach, wyjmuję tylko jak lecą reklamy Media Expert ;) (Ciekawe czy tylko ja tak mam?). A na dłuższą metę, docelowo, wyjścia widzę trzy:
1) Może się wyrobi i będzie ciszej terkotał?
2)Mocniej przesmarować.
3)Wymienić piastę na Shimano.

Pkt 3) to rzecz jasna ostateczność. Liczę na to że połączone pkt. 1) i 2) załatwią sprawę.

Standardowe zakupy w Połańcu wzbogacam niestandardowo o lody. Osiek natomiast tonie. Tonie w różowych kwiatach kasztanowców ;) Pioseneczka ;) Zalew Kałuża w Koprzywnicy bez zmian, wody nie przybyło. Km szybko mijają, mijam sady owocowe Samborca, na horyzoncie majaczy już komin huty szkła w Sandomierzu. Koło 19tej melduję się na miejscu. Oczywistym jest że będąc w Sandomierzu wypada odwiedzić słynną starówkę, z rynkiem na czele, ale już drugi raz pod rząd mi się to nie udało. Dwa tygodnie temu jakoś bardziej zainteresowałem się bulwarami. Tym razem zaś źle skręciłem i wjechałem nie na to wzgórze co trzeba. Zamiast rynku znalazłem za to Biedronkę, w której zrobiłem tanie zakupy. (Nie boję się zakupów w trochę większych sklepach, odkąd wożę ze sobą 2,5kg Oxforda ;) ). Koniec końców z tego pięknego miasteczka wyjeżdżam z dwoma tylko zdjęciami: wzgórza zamkowego, i losowego ronda, z wielkimi donicami pośrodku. Nie chce mi się już zawracać, wskakuję na Route 777. Właściwie to na Sandomierzu kończył mi się plan trasy. 777 poleciałem jakoś tak odruchowo, zawsze jak jadę na Lublin to w nią skręcam. Po paru km zatrzymuję się, i zerkam na GPSa. Właściwie to droga na Warszawę to tak bardziej DK79, przez Ożarów, Lipsko, Zwoleń i Kozienice. Ale jak już tak skręciłem to tak jadę, nie będę zmieniał kursu. Na razie kierunek: Annopol. Prom w Zawichoście pływa tylko do 20tej, zresztą 2 tyg. temu nim płynąłem. Zapada zmrok, a o tym że zbliżam się do długachnego mostu świadczą migające czerwonymi lampami pylony linii WN na Wisłą. To jest taki jeden z uroków jazdy nocą – wypatrywanie wysokich, migających na czerwono obiektów, które są niczym latarnie morskie. Tak jak marynarzom dodają otuchy i świadczą o docieraniu do bezpiecznego portu, tak zagubionym w czeluściach nocy zmęczonym kolarzom mówią że to już, że to już prawie, że cel, że takie albo inne miasto już niedaleko. Przekraczam mostem Wisłę, i zarazem granicę województwa – zaczynamy Lubelskie :) Jeśli mam zamiar dotrzeć do tej Warszawy, to w Annopolu wybór musi być jeden: DW 824. I tak też jadę. W chłodnych mrokach nocy łykam koleje km lubelskich pustkowi. Józefów nad Wisłą – raczej dziura, Opole Lub. – nieco większe, ale tez niewyróżniające się miasto. Słynny Kazimierz Dolny omijam – nie chce mi się nadkładać km. I tak już mało sprawnie idzie ta jazda. Spać się nie chce (nie pozwala tykający bębenek!), ale sporo bezsensownych odpoczynków, zamułek. A że noc krótka, szybko wita mnie świt. Niewielka tych km nocą zrobiłem ;) Jakoś raźniej się teraz jedzie. Wielkie instalacje przy drodze na pierwszy rzut oka przypominają jakieś anteny HAARP ;) Ale to chyba tylko stelaże pod groch/fasolę/inne rośliny pnące. Przejeżdżam przez Janowiec, i kusi trochę drogowskaz na prom. Drżąc o nowiutkie koła tłukę się kilkaset metrów po betonowych płytach z wielkimi szparami i wystającym zbrojeniem. Spośród dziwnie nisko i szybko płynących, lecących wręcz nad doliną mgieł (?!?!) wyłania się ów prom. Ale nie wiem czy to to pływa. Piszą żeby zatrąbić lub błysnąć światłami jeśli się chce zaokrętować. Yyyy, nieważne, zawracam, szkoda czasu, i pieniędzy. Jadę za drogą, na Puławy. Kawałek dalej z przydrożnego rowu wyłania się wielka skała. Która gdy podjeżdżam bliżej okazuję się być w rzeczywistości wielkim pniem zwalonej/ściętej topoli. Ze dwa metry średnicy może mieć. Myślę sobie że fajnie było by wejść na górę, i zrobić zdjęcie. Żeby była jakaś skala, odniesienie, ukazujące ogrom tego drzewa. Nie jest to łatwe, ale udaje mi się wspiąć po spękanej, porośniętej odrostami korze. I jest tytułowe zdjęcie :) Ciekawe co myśleli przejeżdżający ludzie :D Jakbym spadł w stronę łąki to mogło by być nieciekawie, bo tam jest skarpa i łącznie ze 4m do spadania nawet. A zdjęcie to właściwie nie jest zdjęcie, tylko klatka wycięta z filmiku z telefonu przypiętego do kierownicy. Inaczej nie dało rady tego ogarnąć. Kończę z dziwnymi pomysłami i docieram wreszcie do Puław. Miasto wita mnie oryginalnym billboardem. Tyle fotek z miasta. Szkoda czasu na Puławy, Stolica czeka na zwiedzanie :) Aha – w Puławach rozwiązuje się zagadka wspomnianej dziwnej, szybko lecącej „mgły”. Ów mgła to dym wydobywający się z komina zakładów azotowych ;) Z jakiegoś powodu nie lecący wysoko ku górze, tylko opadający, i płożący się doliną rzeki. Albo para wodna, zachowująca się w taki dziwny sposób. Z Puław początkowo planowałem technicznymi wzdłuż S17 przez Ryki, Garwolin. Lub na drugą stronę Wisły, i DK79 przez Kozienice, Magnuszew, Górę Kalwarię. Pierwszy wariant szybko odpadł gdy dokładniej sprawdziłem mapę i okazało się że ta ekspresówka to chyba ciągle w budowie jeszcze. A przy okazji odkryłem jeszcze trzecią, ciekawą opcję: DW801 przez Dęblin, Wilgę, Otwock. Jako że S17 rozkopana, DK79 już jechałem a DW801 jeszcze nie, wybór mógł być tylko jeden. I okazał się strzałem w 10. Droga wiedzie malowniczą doliną Wisły. Sosnowe lasy z suchą, piaszczystą ściółką, i opadające stromo w koryto rzeki skarpy. Trochę jak nad morzem. Nawet tablice są że to „Obszar chronionego krajobrazu doliny Wisły”, nie dziwota, ładnie tu. W przerwach między drzewami panorama na rzekę. Do tego co kawałek różnej maści pomniki, obeliski - pamiątki toczonych na linii Wisły licznych bitew. Przekraczam Wieprz - rzekę o nieuroczej może nazwie, ale kolejnym pięknym krajobrazie rzecznej doliny. Jest Dęblin. Miasteczko kojarzące mi się z wojskowo-lotniczymi sprawami. Jakieś koszary/wojskowe jednostki faktycznie są, do tego zatłoczony targ. I tyle z Dęblina, Wawa czeka. Przed południem wreszcie łapie mnie senność. Odnajduję przystanek w odludnej okolicy, mała drzemka, i znów jestem zdatny do jazdy. W Tyrzynie jakaś impreza/zgromadzenie/święto – czy to na pewno legalne w obecnej sytuacji epidemiologicznej? O tym że jestem na wysokości usytuowanej na przeciwległym brzegu Wisły wielkiej kozienickiej elektrowni świadczą kolejne imponujące, wysokie pylony linii energetycznych przekraczających tu rzekę. Samą elektrownie też coś tam w oddali widać, ale zapomniałem zrobić zdjęcia. Najciekawszy zaś pomnik to właściwie mały parczek nad brzegiem rzeki. Z obeliskiem, i trzema wojennymi eksponatami – działami, haubicami, jak zwał tak zwał. Wszystko to zaniedbane, opuszczone trochę. Przypomina mi to klimaty wschodniej Słowacji. Tam dużo takich wojennych pamiątek jest (tyle że tam na pomnikach zamiast orła jest czerwona gwiazda – ku chwale przyjaciół ze wschodu ;) ). Kolejny kryzys, tym razem odcina mnie, brak picia jak i jedzenia. A jak na złość okolice ciągle odludne. Tzn. była jakiś tam Orlen czy Lotos był ale wiadomo że na stacjach drogo, chcę do sklepu zwykłego dociągnąć. Potem tego żałowałem. Sklep wreszcie jest, w Wildze, kolejnym dziurzastym miasteczku. Dużo ciastek, dużo coli, dużo drożdżówek, dużo wszystkiego. Dużo za dużo, bo mnie brzuch zaczął boleć. Potem znowu senność, znowu przystanek, znowu drzemka. Zbieram wreszcie siły i do tej Warszawy chcę dociągnąć, bo tempo mam iście emeryckie. Zbieraniu sił i szybszej jeździe sprzyja droga. Nie jest już w ogóle widokowa, rzeka znikła gdzieś w oddali, wokół tylko monotonia: pola i zarośla. Czasem dla odmiany zarośla i pola. Podobno przejeżdżam przez Otwock, ale jakoś tego nie zauważam, bo wokół pola i zarośla. Zaczyna się ścieżka rowerowa, na szczęście nawet znośna. Kończą się pola i zarośla, zaczynają zarośla i lasy. O 16.50 jest długo oczekiwana tablica: WARSZAWA :) Gdy po raz pierwszy dotarłem do tablicy z napisałem WARSZAWA, w sierpniu 2014 roku, to to był prawdziwy rowerowy orgazm :) A teraz to cóż. Warszawa to Warszawa. No nawet spoko że jestem, pozwiedzam sobie. A rowerowe orgazmy to ja teraz przeżywam gdy widzę tablice z napisem „WIEN” lub „BERLIN” ;) Pociąg o 20, mam więc 3 godzinki. Akurat żeby dłuższą drogą dojechać na dworzec. Ciągnącą się i ciągnącą dwupasmówką (Wał Miedzeszyński) docieram wreszcie do pierwszego mostu. Czego jak czego, ale Warszawa to mostów ma mało, raptem 8 naliczyłem (drogowych). W 2,5 raza mniejszym Krakowie jest ich 11. (Talk, wiem, w Krk Wisła ma śmieszną szerokość, więc i mosty mogą być śmieszne ;) ). Za to widok z mostu skyline jest po prostu niesamowity. Że jedyny taki w Polsce to wiadome. Ale podobno także jeden z najlepszych skylinów w skali całej Europy! Pozwiedzałem przejazdem jeszcze Mokotów i Śródmieście, ciesząc oczy tymi wszystkimi drapaczami chmur, szerokimi alejami, ogólnym rozmachem tego wielkiego miasta. Chyba jakiś proteścik się szykuje, bo dziesiątki radiowozów migają niebieskimi lampkami. Zajechałem jeszcze pod pomnik Nieznanego Żołnierza (warta honorowa w maseczkach), i zaczęło kropić. W sam raz, pociąg za pół godziny. Wracam TLK z moim ulubionym, wypasionym wagonem rowerowym (przerobionym ze starego wagonu pocztowego). Też jakieś trzy ultrasy ze mną wracały ;) Tylko takie z trochę wyższej ligi. Nie zagadywałem, ale podsłyszałem kilka słów rozmowy, i przewijało się tam ultra, jakaś Francja, Czechy, Bałkany itp. I takie słowa: „średnia 32,4, no nie najgorzej, z 32,5 spadło”. 32,5 średnia z Krk do Wawy, na przejeździe przez miasto Im do 32,4 spadło. Ja tak to rozumiem, bo tym pociągiem tak samo jak ja do Krk wracali. Nie mam pytań :D Z malutkimi podsiodłówkami jechali, nie z wielką sakwą wypchaną bagażem (i bez 2,5kg łańcuchów). Pociąg cały czas jedzie w deszczu, w Krk też mocno pada. Przeciekające, zniszczone ubranie p/deszcz przypomina że czas najwyższy kupić nowe. W domu po północy. Cała niedziela przede mną, można wyspać jak człowiek przed pracą.

Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Dopiero po powrocie, jak narysowałem mapkę widzę jak fajnie ułożyła mi się ta trasa – jechałem za biegiem Wisły :) Tylko ten bębenek, grr… Mam na półce oryginalny, Shimanowski smar do bębenków i nie zawaham się go użyć!

8.50 (pt) - 00.35 (ndz)

Nowe gminy: 8

Lubelskie: 2
Dęblin
Stężyca

Mazowieckie: 6
Maciejowice
Wilga
Sobienie-Jeziory
Karczew
Otwock
Józefów


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Przemyśl Plus

d a n e w y j a z d u 403.27 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 16 maja 2020 | dodano: 01.06.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-bf2fe65--12?u=m

https://photos.app.goo.gl/4temsrXra1Hi9ury8

Wstęp do relacji będzie nieco tragiczny. Tylne koło w stanie agonii. Mnóstwo pęknięć wokół za mocno naciągniętych szprych od strony napędu. Najkoszmarniejszy przypadek przedstawiony na obrazku. Tu nypel/kapsel jest po prostu wyrwany z obręczy. Zalałem to miejsce żywicą epoksydową, ale to chyba pudrowanie trupa. Ta szprycha i tak już nie przenosi żadnej siły, to jest koło de facto 31-szprychowe. Oczywiście jest kilku mm bicie boczne, nie do skorygowania bez tej szprychy. To już jest śmierć techniczna. Ale jechać trzeba. Mając w głowie nieciekawe wizje prowadzenia roweru, hamowania w górach samym przednim hamulcem i inne straszne scenariusze trasę zaplanowałem lekko tylko pagórkowatą, i wzdłuż linii kolejowej. Krajową czwóreczką: Tarnów -> Rzeszów -> Przemyśl.

Wyruszam leniwie, o 8-mej rano w sobotę. Sprawnie łykam kolejne hopki pagórkowatej szosy. Cieszę oczy pięknymi okolicznościami przyrody (żółte łany rzepaku). I robię fotki co ciekawszych pojazdów stojących na placach przy drodze. W sumie to z tym kołem nawet nie jest tak źle. Obraca się, jest okrągłe, i w jednej całości. Hamulec coś tam hamuje - wyregulowałem szerzej szczęki, tak że nic nie obciera. W Brzesku nachodzi mnie więc myśl że może dojadę na tym kole górami do Przemyśla? Przez Jasło, Krosno und Sanok? Waham się tylko chwilę, i obieram DK75 na New Sącz :) Słońce przygrzewa coraz bardziej. Na pauzie w Gnojniku aplikuję więc wreszcie pierwszy raz krem z filtrem. Kawałek dalej zaczynają się pierwsze podjazdy i ogólnie górskie klimaty. Urwiste, zabezpieczone siatką i murami oporowymi zbocza gór, do których przylega szosa. Podjazd na Just (375 m n.p.m.), i fajny zjazd serpentynami. No i szerokie panoramy na jeziora: Czchowskie i Rożnowskie. W New Sącz o 14. Kilka szybkich fotek zamku (ruin), fabryki Korala, jakiegoś tam ronda. Z tym N. Sączem to jest ciekawa sprawa tak nawiasem mówiąc. Czytałem jakiś czas temu artykuł o rynku pracy w tejże mieścinie. W skrócie: pracy podobno pod dostatkiem, każdy pracę ma lub może mieć, jeśli tylko chce. Z tym że jest to praca za minimalną krajową lub niewiele wyższą pensję. Jest trzech lokalnych miliarderów: Koralowie (lody, wiadomo), Wiśniowscy (bramy, ogrodzenia) i jeszcze jakaś trzecia wielka firma, nazwy nie pomnę. I pomiędzy nimi zmowa płacowa. Jeśli komuś się nie uda wyrwać z tej dziury do normalnego miasta typu Kraków, to wegetuje tu za śmieszne pieniądze. Podobno też jest jakieś lobby, które blokuje budowę szybkiego połączenia z Krakowem: drogi ekspresowej i łącznika/reaktywacji linii kolejowej. Można by wtedy mieszkać w N. Sączu i dojeżdżać do lepszej pracy w Krk. Nie wiem ile w tym prawdy, tak gdzieś kiedyś czytałem. Wyjeżdżam DK28, do Przemyśla dwie stówy :) Znalazłem fajne miejsce na odpoczynek, nad rzeczką. Z atrakcją w postaci brodu, kilku cm głębokości. Jest też mostek, ale na drugą stronę przejechałem przez wodę. Bo co to za frajda tak po prostu po mostku? Ze dwa cięższe podjazdy, i docieram do Grybowa. Miasteczka z górującym nad rynkiem wielkim kościołem. Następne w kolejności są Gorlice. Takie bardziej przemysłowe klimaty. Na takich właśnie przemysłowych przedmieściach obfotografowuję dokładnie ciekawą, zabytkową maszynę (na zdjęciu tytułowym). Tabliczki znamionowe mówią, iż jest to: „Żuraw przewoźny udarowy do 300 (800?) metrów SMFM-41”. W każdym coś z górnictwem nafty i gazu związane, na Podkarpaciu ten przemysł był (jest?) dobrze rozwinięty. Na rynek w Gorlicach nie zajeżdżam, nie chce mi się. Zamiast tego robię zdjęcie innego żurawia, samochodowego. Trochę nowszego, ale dalej zabytkowego. Chyba w ciągłym użyciu :) Biecz i Jasło mijam tranzytem. W Krośnie już po zachodzie Słońca. W Biedrze robię większe zakupy przed nocną jazdą, z trudem dopinam sakwę. Miejsce Piastowe i Rymanów to jedyne większe miejscowości na ostatnich km dzielących mnie od Sanoka. Zdjęć z nich brak, bo ciemno i nic nie widać. Po drodze miał miejsce mały incydent, drugi taki w tym sezonie. Idąc się wysikać poślizgnąłem się i upadłem na plecy na trawiastej skarpie ;) W Sanoku po północy. Tym razem trochę sobie pozwiedzałem: wjechałem na parkowe wzgórze a potem wprowadziłem/wniosłem rower na kopiec na szczycie. Budzę niemały podziw tubylców (Ale z jakiego powodu? Przecież nie wiedzieli że z Krk jadę). Oraz przy okazji całkiem przemaczam w rosie buty ;) Do tego jeszcze jakaś tam starówka, rynek itp. I wyjeżdżam na odcinek specjalny, tj. nocny przejazd DK28 Sanok – Przemyśl :) 70km odcinek, z którego z 50km to wijąca się serpentynami i wspinająca na przełęcze droga przez odludzia Gór Słonnych i Gór Sanocko-Turczańskich. Góry może nie jakieś wysokie, kilkaset m n.p.m. mają najwyższe przełęcze ale da się tam zmęczyć. Nie muszę chyba dodawać, jak fajnie się tu śmiga nocą. Pustą szosą przez czarne, ciche lasy pod rozgwieżdżonym niebem. Z tym że ta noc to powoli się niestety kończy już. Tak że przed połową tego „OSa" łapie mnie świt. W Birczy natomiast – łapie senność. Na szczęście mega wypasiony przystanek znalazłem, wielkości małego domu! Poranny chłód trochę uprzykrzał drzemkę, ale jakoś dało radę. Obok chyba spał „busiarz” w dostawczaku, w „kurniku” nad kabiną. Skąd wiem? Bo za kierownicą nikt nie siedział. A na chwilę sam załączył się, a potem wyłączył jakiś silniczek – zapewne od Webasto. Za dnia jest tu może trochę mniej klimatycznie, ale plusem są widoki na te całe góry. W uszach jak zazwyczaj RMFik. Normalna muzyka, nie jakieś smęty dla starych dziadków. Co pół godzinki koronawiadomości, do tego ciekawe audycje mają, np. „Sceny zbrodni”. Teraz akurat coś o zamachu terrorystycznym w Oklahoma City idzie, też ciekawe sprawy. Jedyny minus to frustrujące, nachalne reklamy Media Expert ale zawsze można wyjąć słuchawki z uszu na tą chwilę. Jeszcze jedna drzemka, na innym przystanku okazuje się być potrzebna. Z ciekawszych obiektów trafia się platforma widokowa. Jest tablica z panoramką, można sobie rozszyfrować szczyty otaczających gór. Ze wskazań zegara słonecznego nici (zachmurzenie), z mapy gwiazdozbiorów tym bardziej – noc się skończyła. Zjazd w dolinę Sanu, i koło 10-tej jest Przemyśl. Na liczniku 310km. Przede mną cała niedziela. Koło też całe. Oczywistym jest zatem że na Przemyślu się nie skończy. Byłem tu nie raz, zwiedzanie ograniczam tylko do przejazdu bulwarami Sanu. Wzgórze z masztem, i fajnym kilkunasto-% podjazdem dziś wypada z planu. Nowym celem jest Rzeszów, i 400+. Zamiast jechać krajówką przez Jarosław przypomniała mi się ciekawa alternatywa, droga którą nigdy nie jechałem: DW881 przez Pruchnik, Kańczugę. Po kilku km krajówki tam też skręcam. W skrócie: ten ponad 50km odcinek do Łańcuta to tłuczenie się po dziurach przez urokliwe, podkarpackie zadupia. Są wzgórze przykryte łanami żółtego rzepaku. Są instalacje przesyłowe gazu (?). Są obsadzone starymi drzewami aleje. Są też zbierające się coraz ciemniejsze chmury. Do Pruchnika jeszcze dojechałem suchy. Ale między Pruchnikiem a Kańczugą lunęło. W ostatniej chwili dociągnąłem do przystanku, po kilku km jazdy przez otwarte pola. Z 45min czekałem zanim się uspokoi. W międzyczasie doglądnąłem zniszczeń w tylnym kole. Dotknąłem palcem feralnego miejsca i odpadł kawałek felgi :D To co odpadło schowałem do kieszeni na pamiątkę, luźną szprychę owinąłem wokół innej. Odpaliłem neta w tel. i wznowiłem rozważania w temacie kół nad którymi się waham. Gdy sytuacja pogodowa się uspokoiła ruszyłem dalej. Dziurawą niczym ser szwajcarski, pełną kałuż, błyszczącą w blasku Słońca mokrą szosą. Za Kańczugą stan nawierzchni diametralnie się poprawia, asfalt jest gładziutki. Mijam niesamowicie wyglądającą miejscówkę – fermę wiatrową. Jak gdzieś zagranicą normalnie, ilość i wielkość wiatraków robią wrażenie. Zawsze widziałem te turbiny z daleka, gdy jechałem krajówką na Przemyśl. A teraz przejeżdżam przez centrum tej atrakcji. Pozostałe do Rzeszowa km to już walka z czasem. Żeby zdążyć na ostatni pociąg. Przez Łańcut tylko przelatuję, zero zdjęć. Końcówka to orka jak na złość pod wiatr, jak na złość zbliżającej się kolejnej burzy, jak na złość po rozkopanej, remontowanej krajówce. Zdążam z ok. pół godzinnym zapasem. Nie lubię się tak spieszyć. Bo jak np. bym złapał kapcia, to ten zapas mógłby być już tylko 10-min. Powrót do Krk komfortowym, pustym (korona) ICkiem. Z trasy mam pamiątkę – czerwony odblask. Taki co jest montowany na stalowych barierach przy szosie. Nie urywałem ;) Leżał na drodze gdzieś na tych serpentynach między Sanokiem a Przemyślem. A nuż się kiedyś sprzyda?

Udana trasa, koło wytrzymało, pogoda też. No i trening też niezły wyszedł, bo większość z tych 400km to góry lub pagórki jak by nie patrzeć.

7.55 (sb) - 21.55 (ndz)

Nowe gminy: 5

Podkarpackie: 5
Rokietnica
Roźwienica
Próchnik
Kańczuga
Markowa

Zaliczone szczyty:

Beskid Wyspowy:
Przeł. Św. Justa 375

Pogórze Przemyskie:
Tyrawskie 481
Krępak 475
Spława 501
Mordownia 472
Bobowiska 428
Olszańska 381

Góry Sanocko-Turczańskie:
Majkowa Góra 346
Przeł. Przysłup 620
Tyrawskie 481


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Lublin Plus

d a n e w y j a z d u 451.42 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 9 maja 2020 | dodano: 14.05.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-b7d3550-...

https://photos.app.goo.gl/LGWhdszYkdj9eiUs5

Kwarantannę czas kończyć. Wszystko odmrażają, otwierają, odtegowują… Odmrażam się i ja, po dwóch miesiącach krótszych (ale za to b. regularnych) tripów wkoło komina, po Małopolsce. Ostatnia grubsza akcja to 300ka, też do Lublina, 12 marca. Trzeba robić formę żeby nad Morze dojechać :) Wyruszam sobotnim, ciepłym rankiem, w głowie mając ogólny tylko zarys trasy. Na pewno nocka w trasie, na pewno powrót w niedzielę. Może coś mniej więcej śladem mojej pierwszej 500-ki z 2017 roku? Sandomierką na Sandomierz, potem Route 19 na Lublin. A potem się zobaczy. Może pętla z powrotem do Krajowa, może do Rzeszowa/Tarnowa i powrót PKP? Ale czy te pociągi to już bezpieczne? Czy to już można? A może nie powinno się? Fajnie by było żeby to 500+ było. Ale jak nie będzie to też nic się nie stanie.

Pierwsze kilometry krajowej 79ki z małymi, remontowymi utrudnieniami. Po kilku km remontów i industrialnych klimatów kombinatu w Nowej Hucie zaczyna się płynna, przyjemna jazda po gładkiej tafli asfaltu, pośród brązowych, zielonych i żółtych dywanów pól okrywających skąpane w Słońcu pagórki. (żółte to rzepaczek, jasna sprawa). No po prostu bajka :) Wszystkimi zmysłami chłonę frajdę rozpoczynającej się kolejnej trasy, kolejnej rowerowej przygody. Podczas korona zakazów jeździłem dużo nocą WTRką po drugiej stronie Wisły (trasą rowerową po wale rzeki). Z nadzieją patrzyłem wtedy na świecące wysoko, na przeciwległym brzegu sodowe latarnie Sandomierki. Dziś tą Sandomierką znowu jadę :) Natomiast z coraz większym niepokojem przyglądam się stanowi tylnego koła. Nie jest dobrze. Coraz więcej pęknięć wokół nypli od strony napędowej. Zdjęcie przedstawia najtragiczniejsze miejsce, gdzie nypel jest już wyrwany. To żadna kraksa, po prostu tak to koło rok temu zaplotłem, pęknięcia dostrzegłem niedawno. Przeciągnąłem szprychy od strony napędu. 10 kół zaplotłem w mojej karierze mechanika rowerowego, i to pierwsze które mi naprawdę nie wyszło. Bębenek pod 11rz, kosmiczna różnica w kątach szprych, z DS idą prawie pionowo… Co za tym idzie kosmiczne różnice w naciągu… Nie wiedziałem jak mocno naciągnąć DS., żeby nie było za mocno, i żeby jednocześnie NDS nie była za luźno… Temat nowych kół spędza mi ostatnio sen z powiek. Kół, nie koła, bo obydwie obręcze i tak już są mocno wytarte. Tylko kilkanaście kkm te koła wytrzymały. Jeszcze nie wiem czy będę znowu samemu coś psuł, czy może po prostu kupię gotowce. Nie jestem pewien ma to jakiś wpływ na korona – bezpieczeństwo ale na wszelki wypadek nie zatrzymuję się w mijanych miasteczkach. Na pewno ma to natomiast wpływ na sprawność jazdy – mniej odpoczynków, mniej zdjęć, mniej zwiedzania ryneczków, mniej tracenia czasu. Jedyny skok w bok to tylko doglądnięcie budowy mostu w Nowym Korczynie. Ani się obejrzałem a na liczniku 60km i niebieska tablica Woj. Świętokrzyskiego. W Świętokrzyskim rządzi PO, tego typu informacja widnieje na każdym mijanym przystanku ;) Przejeżdżając pod LHSem tym razem na żaden skład ciągnięty przez tandem Gagarów niestety się nie załapuję. Radio w telefonie odbiera tak sobie, zwykle słucham więc najlepiej odbierającej stacji. Tzn. najlepiej zwykle odbiera Radio Maryja… I program 1szy, 2gi (3ci?) Polskiego Radia. Maryja - wiadomo, odpada. Jedynka, dwójka itd. też. To są radiostacje dla starych, smutnych, nudnych ludzi. A ja stary na pewno nie jestem, smutny – w tej chwili też na pewno nie, a czy nudny to nie wiem. Zazwyczaj kończy się na RMFie/Radiu ZET. Ale teraz znalazłem ciekawą alternatywę – Radio, uwaga: „LELIWA”. Regionalna jakaś rozgłośnia, Tarnobrzeg, Mielec, Stalowa Wola. Ch.j wi co to znaczy… Ta cała „Leliwa”. W każdym razie odbiór dobry, muzyka spoko, a nazwa radiostacji śmieszna, podoba mi się. (teraz sprawdziłem: Wikipedia: „Leliwa (Leliwczyk, Leliwita) – polski herb szlachecki, noszący zawołanie Leliwa”. Ok, nie miałem prawa tego wiedzieć, nie znam się na herbach szlacheckich. Bardziej obstawiałem coś z Wisłą :D Po południu mam już dość słodkiego jedzenia. Pora na nie słodkie :) Jak Turystyczna to tylko od Krakusa, nie jakieś podrabiańce. Królewskie to danie pałaszuję z widokiem na zale… yyy… Na kałużę ;) Kałużę w Koprzywnicy. Na razie takie „morze” musi mi wystarczyć, ale to prawdziwe Morze też będzie, kwestia czasu. W Sandomierzu o 19tej. Na starówki, zamki szkoda mi czasu, dla odmiany zrobię tylko małą rundkę po bulwarach. Z widokiem na most i hutę szkła na przeciwległym brzegu. Za długo tu nie zabawiam, spieszę się na prom w Zawichoście. Zamiast przez most w Annopolu. Dla odmiany, no i dla skrótu. Drogą o uroczym numerku 777 cisnę ile wlezie, nie wiem do której przeprawa czynna. Jestem na miejscu ok. 20.15, od tubylców ma przystani dowiaduję się że o 20 kończy kursować... Pan promowy łódką właśnie dobija do brzegu. Zagaduję i za stosowną dopłatą robi extra kurs :) Tym sposobem zaoszczędziłem 16km (lub niecałą godzinę jazdy). No i, co nie bez znaczenia - promem się przepłynąłem. Lubię pływać promami, to są klimaty. W zapadającym zmroku tłukę się płytową drogą, i staram nie rozwalić tylnego koła. Oraz siebie, bo prawie wyglebiłem na jednej szparze zasypanej piachem. Potem skrót drogą o równie podłej jakości, co ciekawe oznaczonej jako wojewódzka. Z ulgą wskakuję z powrotem na gładką krajówkę. Jest już noc. Ciepła, pogodna, bardzo przyjemna noc. Przed Kraśnikiem grubszy (jak na Lubelskie) podjazd, na którym z wytęsknieniem wypatruję czerwonych świateł masztu. Często na podjazdach wypatruję takich masztów, bo one zwiastują koniec wspinaczki, stoją na szczycie. Sam Kraśnik nieco w dole, i tu już sporo chłodniej. Do tego stopnia że przebieram się w długie ubrania. Standardowa fotka pod ceglaną bramą ze słynnym napisem, i w drogę, Lublin czeka. Km zaczynają się dłużyć. LELIWA nadaje coraz słabiej, w końcu przełączam na RMFik, coś o koronie posłuchać. Jest charakterystyczny, iluminowany wiadukt w Wilkołazie. Wreszcie jest i upragniony znak drogi ekspresowej, który wieszczy dotarcie do przedmieść Lublina :) Tzn. ekspresówką jechał oczywiście nie będę (to kosztuje 250zł), tylko boczną, równoległą drogą. Po prostu pamiętam ten znak, i zawsze go wyczekuję. Pomimo że dopiero wpół do czwartej, niebo zaczyna już jaśnieć. Lublin zwiedzam więc we wstającym powoli dniu. Samo zwiedzanie to nie jakieś szeroko zakrojone, ot Ogród Saski, Plac Litewski, Zamek. Chyba tyle. Bo ambitny plan machnięcia pierwszej pięćsetki ciągle aktualny. No, jeszcze Zalew Zemborzycki na południu miasta można zaliczyć jeszcze jako zwiedzanie. Wędkarze już działają, całe mnóstwo ich tutaj. Tu wreszcie łapie mnie senność, i w przyjemnie grzejących promieniach Słońca robię ze 45minut drzemki na ławeczce. Leniwie zbieram się do dalszej drogi. No ale jakiej drogi? Trzeba podjąć jakieś decyzje. Z powrotem do Krk chyba jednak odpada. Wracając drugą stroną Wisły wyszło by z 600km :) Nawet wracając po śladzie, Sandomierką: 550… Jakoś bym pewnie dał radę ale w domu bym był w pon. rano, a do pracy trzeba. Zresztą w planie była jedna nocka, a nie dwie, jeszcze bez takich hardcorów. Do Tarnowa niecałe 500, z tym że nie zdążę na ostatni pociąg, po 22. Zostaje Rzeszów, +-430,440km. Dwa ostatnie Regio do Krk o 17.50 i 20.15. I chyba na tym się skończy, nici z 500+. Może się ew. dokręci po Krakowie. W każdym razie na razie po śladzie do Kraśnika. Niby po śladzie, ale to jednak nie ta sama droga co w nocy. To piękne pejzaże Lubelszczyzny, żółte łany rzepaku, szpalery przydrożnych topoli, zapach koszonych traw, no i cała ta niesamowita świeżość majowej zieleni, to piękno budzącej się życia przyrody. Taka piosenka mi się przypomniała ;) Tylko ciągnąca się równolegle całymi dziesiątkami km budowa S19 mąci nieco tę sielankę, ale przecież niedziela, wszystkie wielkie kopary i wywrotki grzecznie śpią. Z Kraśnika dalej 19ką, droga na Rzeszów jest jedna. Już wiem, że końcówka będzie pod wiatr. W połączeniu z najbardziej pagórkowatym odcinkiem trasy i zmęczeniem sprawi to, że trzeba będzie się sprężać żeby nawet na ten drugi pociąg zdążyć. Z ciekawszych akcentów to nietypowa ozdoba w ogródku, i wiejski przystanek, pełny miłosnych wyznań i innych mądrości. No po prostu cudo :) Drugi atak senności i drugie ~45 minut drzemki na przystanku. I 45 minut w plecy. Jest bardzo ciepło. Z większych miasteczek mijam Janów Lub. i Nisko, ale nawet zdjęcia tam nie zrobię, nie ma czasu. Km dłużą się, czasu coraz mniej. Raz po raz przeliczam w pamięci km i godziny. Wychodzi że zdążę. Ale nie lubię tak, nie lubię tak się śpieszyć. To jest jedna z trzech najbardziej wkurzających dla mnie rzeczy w trasie: deszcz, senność i właśnie pośpiech. Sokołów Młp. Do Rzeszowa tak blisko a tak daleko. Wkurwiający wiatr i hopki na trasie. Jest Jasionka, znaczy się lotnisko pod Rzeszowem. A raczej nad, bo tak na wzgórzu jakby. W końcu tablica z upragnioną nazwą miasta i dwupasmówka do centrum. Jedna, druga trzecia przelotówka, trochę ścieżkami, trochę po buspasach no i jakoś zdążam. 20 minut do odjazdu, bilet kupiony przez telefon. Nie jest to dużo te 20 minut. Jakbym złapał kapcia to mógłbym być np. 2 minuty przed odjazdem. Albo też 2 minuty po… Regio z przesiadką w Tarnowie. Nakręcam tam kilka km, szukam jakiejś budy z ciepłym żarciem ale gdzie tam, koronawirus wszystko pozamykał. W Krakowie 23.30, w domu 00.30.

Udana wycieczka, 500+ co prawda nie ma, ale i 450 nie jest wynikiem słabym. Zwłaszcza jak na maj i dwa miesiące krótkich, 100-200km trasek.

7.55 (sb) - 00.30 pon

Nowe gminy: 3
Podkarpackie: 3
Jeżowe
Kamień
Sokołów Młp.


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem