Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 62261.58 km (w terenie 289.50 km; 0.46%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 217 |
Średnio na aktywność: | 286.92 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Budapest
d a n e w y j a z d u
416.77 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-7fa732b--36?u=m
(na mapie nie ma błądzenia, zwiedzania Budapesztu i końcowego odcinka Trzciana - Jabłonka - Rabka 45km)
https://photos.app.goo.gl/W5AzrhbsE9vSRF6z5
(Opis jest w trakcie poprawiania, edytowania, wstawiania linków itp. na razie dojechałem z tym do Twardoszyna)
No
to z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) został już tylko Budapeszt
:) Cel postanawiam zaatakować z Rabki, podczas urlopu. Wiem że to małe
oszustwo, kilkadziesiąt km mniej niż z Krakowa. Ale wiem też że lepiej zaliczyć
stolicę Węgier z takim ułatwieniem niż nie zaliczyć w ogóle, wystartować z
Krakowa i wymięknąć gdzieś po drodze. Bo forma ostatnio coś słaba, do tej Pragi
się ledwo dowlokłem a nad Morze tydzień temu nie dotarłem… Mam swoją hipotezę
na ten temat, ale o tym może potem.
Na
razie mamy piękny, słoneczny niedzielny poranek, i wg prognoz taka stabilna,
słoneczna, upalna pogoda ma się utrzymać przez najbliższe dni. Oczywiście jakaś
zabłąkana burza może się przytrafić wszędzie i w każdej chwili, na to się nic nie
poradzi. Startuję 7.05. Na luzie zlatuję do centrum Rabki, i wciągam podjazd na
dawną
krzyżówkę Zakopianki z krajówką na Chyżne. Wszystko się tu zmieniło - niebezpieczne i ruchliwe niegdyś skrzyżowanie świeci pustkami a ekspresowa Zakopianka
poprowadzona jest obok, z węzłem drogowym. DK7 na
Chyżne szybko zaczyna piąć się do góry, szybko wzrasta też temperatura. Jest
8-9 rano a już niezły skwar. Natomiast to czego się obawiałem, czyli forma,
wydaje się OK. Zresztą już dojazd do Rabki, te 70km w piątek wieczorem poszedł gładko i
przyjemnie, czułem moc w nogach. Moc czuję i dziś, będzie dobrze :) Docieram na przeł. Spytkowicką, oddzielającą Gorce od Beskidu Żywieckiego. Charakterystyczne miejsce, z
parkingiem dla TIRów, gdzie z jednej strony rozpościera się piękny widok na
Babią Górę, a z drugiej strony strony, w lesie,stoją trzy charakterystyczne
maszty. Po podjeździe, co oczywiste, następuje zjazd a potem trochę bardziej
płaskie km po Orawskiej równinie. Po mej lewej stronie piękne widoki na
Tatry,
a dalej w prawo – na niższe, słowackie pasma górskie. Babia też oczywiście ciągle obecna. Na granicy, na
charakterystycznym, położonym w dolinie przejściu granicznym Chyżne – Trstena
melduję się o godz. 10. Robię dłuższą pauzę w starej, drewnianej
wiacie/przystanku, którą zaszczycił swym
podpisem niejeden już turysta ;) Mój nos atakuje tu niesamowity zapach starego, przepalonego
Słońcem drewna. Sam bym się podpisał ale nie wziąłem nic do pisania a ryć w drewnie mi się nie chce. Wciągam kanapki
z wiejską kiełbasą, energetyczne żelki z Deca, smaruję się kremem z filtrem i
pełen sił i dobrych myśli jestem gotów na podbój słowackiej, a potem i
węgierskiej ziemi :) Gładkość i przyjemność pierwszych km po drugiej stronie
granicy mąci nieco remont mostu w Trzcianie. A właściwie to brak mostu w
Trzcianie, bo remont jest naprawdę konkretny. Jest co prawda jakiś objazd, ale
obawiam się że może on prowadzić ekspresówką. Znajduję za to nieopodal ukrytą w
zaroślach pomarańczową
kładeczkę. W Trzcianie ze 3 szybkie fotki i lecę dalej. Na tankszteli
między Trzcianą a Twardoszynem robię zakupy. Co prawda na Słowacji w niedzielę
część marketów jest otwarta, plus mam 2,5kg łańcuch żeby przypiąć rower ale
jakoś nie mam głowy do tańszych zakupów w normalnych sklepach. Kupuję na
stacjach, bo tak jest szybciej. Nie kupuję przecież na stacjach codziennie
żebym musiał się tym przejmować. Chwila moment i jest Twardoszyn. Tu zajeżdżam
nieco w głąb miasteczka, na rynek/plac. Ten skąpany w cieniu wielkich, starych
topoli wygląda bardzo efektownie. Za miastem zaczyna się typowy słowacki
„interior”, czyli skąpane w zieleni, górzyste odludzia z rzadka tylko
zurbanizowane małymi miasteczkami czy pojedynczymi zakładami przemysłowymi.
Sielanki i radości z trasy nie zakłócają podejrzanie wyglądające chmury za
plecami - bo jadę dokładnie w drugą stronę :) Po ~20 km wijącej się doliną
rzeki Oravy drogi na horyzoncie wyłania się bardzo charakterystyczny obiekt.
Przyklejony do strzelistej skały, wznoszący się ponad 100m nad lustrem rzeki
Zamek w Orawskim Podzamczu. Zawsze to piszę, napiszę i tym razem: mój number
one, jeśli chodzi o zamki (te które widziałem na żywo). Zawsze robię sobie pod
nim też zdjęcie,
zdjęcie jest i tym razem. (fajnie łydy wyszły – a nic nie było
napinane, pozowane ;) ). Jadę dalej i odliczam km do kolejnego checkpointu –
Dolnego Kubina. W tle towarzyszy mi piękny widok na - jeśli się nie mylę -
Wielki Chocz. Ponad 1600m szczyt. Przed Kubinem kolejny po przeł. Spytkowickiej
konkretniejszy podjazd. Który pomimo kosmicznego upału mnie tylko cieszy, bo
moc w nogach czuję potężną :) Nie ma śladu po słabościach sprzed 2-3 tygodni.
Do centrum Kubina nie zjeżdżam, bo nie po drodze. Lecę od razu główną szosą na
Rozumberok. Kolejny Slovnafcik, kolejne zakupy. Staram się popełnić często
popełnianego w CZ/SK błędu – pominięciu możliwości zakupów, i potem wleczeniu
się na odcięciu/odwodnieniu przez XX km. D. Kubin i Twardoszyn również
rozdzielone są przełęczą. Tu to już jest konkretna patelnia :)
Wyprzedzam paru
wystrojonych co najmniej jak na TdF zawodników na lekkich szoskach, nieziemsko
jednak zamulających, wręcz fioletowych z wysiłku. Niby nie ma się czym chwalić,
bo prostu trafiłem na słabszych kólarzy – ale jednak takie sytuacje podnoszą
morale, pewność siebie, wiarę w powodzenie całego przedsięwzięcia - dotarcie do
Budapesztu. Niczym nie wyróżniający się, żadnym ciekawym obiektem ani nawet
tablicą
szczyt, i szybki zjazd do Rozumberoka. Tu zahaczam o centrum,
starówkę, bo akurat jest po drodze. Wciągam lody, zwiedzam przejazdem
przedmieścia, i dalej, na Bańską Bystrzycę. I to właśnie między Rozumberokiem a
Bańską jest najfajniejszy „odcinek specjalny” tej trasy. Przeprawa niemal 1000m
przeł. Donovaly. Tu również nie popełniam błędu, i robię zakupy na „
Ostatniej stacji benzynowej przed przełęczy Donovaly”. Nie chcę po drodze umrzeć z
pragnienia. Nie chcę przesadzać ale ten najcięższy podjazd znów wchodzi lekko,
przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Częściowo jest to zasługa dobrej
dyspozycji, częściowo nie popełnianiu błędu polegającego na nie jedzeniu/nie
piciu, a częściowo tego, że droga idzie doliną potoku. Z którego to bije
przyjemny chłód, las daje przyjemny cień a całości dopełnia lekko pogarszająca
się pogoda, i coraz bardziej zachmurzone niebo. Na chwilę nawet zaczęło kropić,
wygląda mi to ogólnie na nadciągającą burzę. Droga w końcu wyjeżdża z doliny potoku, więc znów żar leje się z nieba. Przydrożna tablica mówi o 3,5km
pozostałych do jakiejś karczmy na Donovalach, więc i tyle podjazdu mi zostało.
Odliczam więc te pozostałe km, aż za którymś zakrętem wyłaniają się zabudowania
i turystyczna
infrastruktura na przełęczy. W tym dwie fajne kładki nad drogą,
to chyba takie dla narciarzy? Żeby zimą mogli sobie przejechać na nartach z
jednego stoku na drugi? W każdym razie kojarzy mi się to z jakimiś alpejskimi
kurortami narciarskimi. Wreszcie z pociemniałego nieba na zachodzie dochodzą
grzmoty. Trzeba spadać. Szybka tylko fotka przy tablicy, i zaczyna się.
Alpejski
zjazd ;) Nigdy nie byłem w Alpach ale podejrzewam że tam jest tak jak
tu, tylko że bardziej. Albo bardziej bardziej. Fotek ze zjazdu brak, nie potrafiłem przerwać tej
rowerowej ekstazy. Zrobiłem za to filmik ze zjazdu, z niego wytnę jakiś kadr.
O, proszę:
jest. Sam zjazd opisać słowami jest ciężko. Po prostu kwintesencja radości, jaką daje
jazda rowerem po górach. Nie wiem jaki xmax, licznik nawala i przy >60km/h
dzieją się cuda, gubi impulsy i prędkość skacze: 63-34-29-55 km/h… Przez to
pewnie też zjadł trochę dystansu tutaj, i na innych, szybkich zjazdach również :/ W każdym razie przypuszczam że
70km/h to tutaj było, i to lekutko. Ciekawostką ze zjazdu jest rampa ucieczkowa
dla samochodów, którym nawaliły hamulce. Poza tym co chwila swąd palonych
klocków od mijanych aut. Zjazd ciągnie się i ciągnie, coraz to bardziej
oczywiście wypłaszczając się. Można przyjąć że liczył on prawie 20km. Po tym
20km teleporcie rzecz jasna po burzy nie ma śladu, została daleko w tyle. W
palącym znów Słońcu docieram do „
Mesta Olimpijskuych Vitazow” - Bańskiej
Bystrzycy. Efektownym węzłem drogowym wjeżdżam do centrum. Na znanym mi już, podłużnym
rynku dominują ciekawa, zarośnięta mchem fontanna oraz obelisk z gwiazdą, ku
chwale naszych Towarzyszy ze wschodu ;) Na Słowacji ustawy dekomunizacyjnej to
chyba nie mają, całe mnóstwo jest tu tego typu pamiątek poprzedniego ustroju.
A im dalej na wschód Słowacji – tym więcej czerwonych gwiazd, sierpów, i młotów ;) Jest po 19tej, czyli wieczór. Zmywam
więc z siebie kilka nałożonych przez cały dzień warstw kremu z flitrem, w nocy
nie będzie potrzebny. I mam ogromną ochotę na coś jednocześnie niesłodkiego i
ciepłego. Na razie oprócz tony słodyczy i napojów gazowanych jadłem tylko
trochę niesłodkiego i nieciepłego. Punktów gastronomicznych mnóstwo ale nic
ciekawego nie znajduję. A to za duża kolejka, a to trzeba wchodzić do środka, a
to za eleganckie, a to nie mają tego co chcę. Nieważne, jeszcze nie rzygam
słodyczą, jeszcze trochę dam radę. Odwiedzam efektowną jak na
kilkudziesięcio-tys. miasto dzielnicę handlowo-biznesową,ze 100m
wieżowcem, ogólnie lśniącą nowością i
ładnie odpicowaną. W zachodzącym Słońcu opuszczam tę mieścinę. Jeszcze jedne,
słodkie zakupy, tym razem na Lukoil-u. Zawsze myślałem że ten LUKoil to coś z
Łukaszenką związane i Białorusią :D Teraz wreszcie sprawdziłem, okazuje się że
to sieć stacji benzynowych wielkiego rosyjskiego koncernu paliwowego ;) Główna
szosa łącząca Bańską ze Zwoleniem to ekspresówka. Muszę więc skorzystać z
objazdu bocznymi drogami. Wspinają się one na
wzgórze ponad miastem, potem
przekraczają ekspresówkę wiaduktem. Ciekawostkę, czyli niewielkie
lotnisko pod
Zwoleniem mijam już po zmroku. W coraz bardziej ciemniejącym niebie zdołam
jednak dostrzec coraz bardziej niepokojące chmury.
Chmury burzowe po prostu.
Centralnie tam gdzie jadę, czyli na południu. Na razie staram się tym jednak
nie przejmować. Cieszę się z kolejnego osiągniętego checkpointu: Zvolenia.
Dochodzi 22ga. Na rynku gwar i śmiechy, jakaś impreza, film wyświetlany na
dużym ekranie itp. itd. Wreszcie lokalizuję ciekawą pizzerię, kupuję 5 wielkich
kawałków różnych pizz. Zjadam tylko 3,5, część z tego była za ostra jak dla
mnie. Foto pod obciachowym
napisem do selfiaczków, i wychodzę na ostatnią
prostą. Ostatnią prostą przed węgierską granicą. Drogą nr 66 na Sahy. 70km do
granicy, potem drugie 70km i Budapeszt! Naprawdę sprawnie i przyjemnie to
idzie. Przynajmniej na razie. Bo po wjeździe na szosę na Sahy, zaczyna się
błyskać na horyzoncie. Coraz to bardziej, i bardziej
błyskać. Sprawdzam neta i
radar burzowy nie pozostawia złudzeń: przede mną jest burza. Aktualnie jedna
jedyna burza na całej Słowacji, akurat tutaj… Na razie same błyski, grzmotów nie
słychać, więc póki co jadę. Jest bardzo ciepło, 20’C w górach w środku nocy!
Taktykę na tą burzę mam taką: postój w większej miejscowości, rozeznanie
sytuacji, ciśnięcię do następnej miejscowości, znowu rozeznanie, odpoczynek, i
tak na zmianę. Zaliczam w ten sposób Dobrą Nivę i Babiny. Do błysków dochodzą
grzmoty, znaczy się jest coraz bliżej. Między Babinami a większą miejscowością
– Krupiną zaczyna się mokra szosa. Jest to wbrew pozorom jeden z lepszych
scenariuszy. Bo jeśli nie wjeżdżam w deszcz a na mokrą drogę, to znaczy że tu
już padało, i poszło gdzie indziej, w inną stronę. Nie zmierza to na mnie, w
najgorszym wypadku tą burzę gonię. Teoretycznie wystarczy nie jechać za szybko,
i tego armageddonu nie dogonię. Ale i tak się trochę boję. Rozpalona upałem
i schłodzona ulewą szosa efektownie paruje. Jest
Krupina. Albo jakiś
Azerbejdżan, Afganistan, Tadżykistan?! No dosłownie syf, kiła i mogiła. Pełna
zalanych wodą kolein i kraterów, zasypana piachem i tonąca w ciemnościach
zgaszonych latarni droga ;) Toczę się po tym czymś bardzo powoli, czasem to
wręcz wolę skorzystać z chodnika. Mam 25mm 100% slicki, więc o glebę na czymś
takim nietrudno. Można też zostać efektownie ochlapanym przez przejeżdżającą
ciężarówkę. Do tego tylny hamulec jakby przestał działać, zapewne za sprawą
zachlapanej wodą zmieszaną ze smarem z łańcucha obręczy. Szczęśliwie udaje mi
się tutaj nie zabić. W międzyczasie burza oddala się – grzmoty cichną, a błyski
są coraz mniej intensywne. Tak jak przewidywałem, poszło sobie. Mogę w spokoju
ciągnąć pozostałe do granicy kilometry. Ulewa musiała być konkretna, kawałem za
miastem w przydrożnych rowach
woda na styk, a nawet na jezdnię podchodzi! Jest
grubo po północy, do Sahów mniej niż 30km. Senności ani śladu, ciągle trzyma
mnie przy życiu kofeina plus entuzjazm długiej trasy. Po drodze są jeszcze
Dudince, ale nic z tej miejscowości nie zapamiętałem. Pamiętam tylko wielkie
zbiorniki z czymś tam, ale to już chyba Sahy. W Sahach pierwszy drogowskaz na Budapest :) Kurs od razu na (dawne) przejście graniczne. „Magyarorszag 1km”.
Emocje sięgają zenitu :)
Węgierską
ziemię zdobywam o godz. 4.00. Ciągle ciemno, noce coraz dłuższe. „
Family Friendly Zone” - głosi biała tablica, ten mniejszy niewyraźny na zdjęciu napisik. Czyli tak jak w PL ;) Nieśmiało rzuca się w oczy to co z pełną mocą
uderzy potem – może nie bieda, ale węgierski nieład i nieporządek. Na razie w
postaci lichego asfaltu szosy, z niespodziankami w postaci nie dziur a po
prostu kraterów ;) Nie byle jakiej szosy - głównej, krajowej drogi nr 2 /
korytarza transeuropejskiego E77! Na plus natomiast że nie dostrzegłem tu
zjawiska często opisywanego w necie: wszechobecnych na głównych drogach zakazów
dla rowerów (które podobno i tak wszyscy, włącznie z Policją mają w dupie). W
ogóle żadnego znaku z zakazem dla rowerów na Węgrzech nie znalazłem. Pod tym
względem więc jazda bezstresowa, nie licząc nielicznych, krótkich odcinków
ścieżek rowerowych niemal ciągle na legalu. Natomiast stresował nieco ruch na
tej trasie. Ciężarówka za ciężarówką, i tak będzie przez całe 70km do
Budapesztu. Główna trasa, no i jest już poniedziałkowy świt. Świt, który łapie
mnie na jednym ze
wzgórz. Tak – wzgórz. Podobno Węgry takie płaskie i równinne,
ale na pewno nie tutaj. Tutaj jak na Słowacji – góra za górą, podjazd za
podjazdem i zjazd za zjazdem. Krajówka bez asfaltowego pobocza ale na szczęście
na podjazdach przechodzi w dwa pasy pod górę więc nie tamuję ruchu. No a zjazdy
to tak 70km/h ;) Noc przetrwałem ale na jednym z pierwszych wzgórz senność
łapie mnie już konkretna. Wynajduję więc
ławeczkę w ustronnym miejscu,
przypinam rower łańcuchem, zakładam ciemne okulary i urządzam krótkie, 5-min
drzemki, w łącznie sumie ok. 45 minut. Lepsze są jednak wiaty autobusowe niż
same ławeczki. Bo można oprzeć głowę o szybę/blachę z tyłu. Bez tego w momencie
usypiania głowa opada – do przodu lub do tyłu. Teraz mi tak poleciała w tył, że
aż coś zakuło w szyi :D Chyba znak że trzeba ruszać dalej. Coraz więcej
śmiesznych, nic nie mówiących, węgierskich napisów, coraz bardziej gorąco,
coraz większy ruch, coraz konkretniejsze podjazdy/zjazdy, i coraz więcej
słonecznikowych łanów – słonecznik to chyba jeden z symboli Węgier. Tak w
skrócie można opisać kolejne km po węgierskiej ziemi. Węgry to dla mnie
egzotyka – przed tą trasą dwa razy tylko przekroczyłem węgierską granicę, i za
każdym razem raptem kilka km zrobiłem tylko po drugiej stronie. Teraz całą tą
egzotykę chłonę wszystkimi zmysłami. Za którymś z kolei, najwyższym chyba
szczytem, i najszybszym chyba zjazdem jest wreszcie
Vac. Jedyne większe miasto
przed stolicą. Przejadę przez centrum, obwodnica to chyba ekspresówka. Jeszcze
tylko efektowny widok na jakieś zakłady
przemysłowe, i jestem w dole, w Vac. No
i tu się zaczyna to o czym pisałem – ten cały Węgierski nieład. Tu nie ma
asfaltu. Na Węgrzech zjawisko "asfaltu" nie występuje. Tu jest
chropowata, pełna kraterów skorupa złożona z różnych gatunków
i różnej faktury, gradacji asfaltu, betonu, poszatkowana szczelinami i
pęknięciami z których wyrastają chwasty :D Widziałem podobne rzeczy na Słowacji
ale tu jest po prostu bardziej, dużo bardziej. Ten nieład, burdel nie dotyczy
rzecz jasna tylko nawierzchni dróg. To jest wokół, to jest wszędzie. To jest
zarówno w zardzewiałych latarniach pamiętających zapewne poprzedni ustrój, to
jest w chodnikach zasypanych suchymi liśćmi sprzed roku (bo skąd suche liście w
lecie?). To jest w
blokowiskach – które w 2020 roku wyglądają tak samo jak je
socjalistyczne ręce pół wieku temu zbudowały – nie ma żadnej termomodernizacji itp.
itd. Ale i tak bardzo mi się to podoba – to jest po prostu tak brzydkie że aż
ładne ;) A przeszkadza tylko
jakość jakoś nawierzchni. No a co do
samego Vac, to jest to zabytkowe miasteczko położone nad brzegiem rzeki. No właśnie rzeki. Nad brzegiem Dunaju :) Nie mogąc się doczekać widoku na rzekę nie czekam na
Budapeszt, nad
Dunaj zajeżdżam już tutaj. Widok na samą rzekę przyćmiewa inny
fajny widok – wieeelki
prom! Zabiera nawet ciężarówki – ciągnik z naczepą czeka
na wjazd. Takim wielkim to jeszcze nie płynąłem, muszę skorzystać. Promem na
drugi brzeg Dunaju, potem inną, trzycyfrową drogą na Budapeszt. Taki mam plan.
Brakuje mi tylko gotówki – forintów. Nie zdążyłem skołować przed wyjazdem. Nie
wiem czy można płacić kartą, ale chyba nie zapowiada się na to. Szukam
więc bankomatu. Objeżdżam kilka ulic zanim znajduję. Po złodziejskim zapewne
kursie wypłacam 19000 forintów (jedna z proponowanych kwot, dziwna trochę). To
będzie ponad 200zł pewnie - na wszelki wypadek, jakbym np. bilet za pociąg
musiał za gotówkę kupować. Na prom się spóźniam, jakąś minutę… 9.01 jest.
Odpływa. Może
trzeba było zaryzykować i kartą spróbować zapłacić? Albo euro? No nic, trudno,
prom innym razem. Następny o 10.00, godziny czekał nie będę. Jadę dalej jedną
stroną Dunaju. Chwilowo nie główną szosą, a jakąś ścieżką rowerową, która z
bulwaru wchodzi w szuwary i zarośla, lasy doliny rzeki. Byłaby całkiem
przyjemna, bo okoliczności przyrody są tu piękne – alejka tonie w zieleni, i co
chwila mija wielkie, pomnikowe drzewa. Tylko ten asfalt… Co kawałek uskok,
wyrwa, dziura. Do tego nie idzie najkrótszą drogą a kluczy, zakręca, wije się
pośród tej nadrzecznej doliny. Tak że po kilku km odpuszczam temat ścieżki rowerowej i wracam na ruchliwą
„dwójkę”. I nie w cieniu szuwarów, a w palącym Słońcu. Mijam miasteczko o
ciekawej nazwie „God” ;) Ze 20km jeszcze, zależy jak liczyć. Jak do granic
stolicy to może i tylko 10, jak do Parlamentu – może i być ze 30. Budapeszt to
wielkie, niemal 2-mln miasto, podobnie jak Wiedeń czy Wawa. W każdym razie
zaczyna iść opornie, muszę coś zjeść, odpocząć i przebrać się w czyste ciuchy.
Robię kolejne, słodkie zakupy na OMVce (plus wielka paczka mokrych chusteczek,
których mi bardzo brakowało). Siadam na ławeczce w cieniu, i w ciągu pół
godziny ogarniam się na tyle, że dalsza jazda znów jest przyjemna. Kolejnych
parę upalnych km, noooo i jeeeest :D Anno Domino 2020, sierpnia dzień dziesiąty,
godzina 11 minut 21. BUDAPEST ZDOBYTY!! 28h od wyjazdu, na liczniku nie
pamiętam ile km, ale pewnie ze 340. Toczę się dalej dziurawą szosą a kierowcy
coraz to częściej zaczynają trąbić, coś jest na rzeczy. No tak – ścieżka rowerowa. Po drugiej stronie jezdni więc chyba (?) nie muszę nią jechać, ale co
tam, poświęcę się, dla dobra ludzkości. Jestem tak szczęśliwy, że w niczym mi to nie przeszkadza. W
ogóle nic mi teraz nie przeszkadza. No, może mąci trochę umysł temat powrotu
pociągiem. Pociągiem wrócić z Budapesztu do Rabki, owszem, da się. Tylko że ten
pociąg jechał by przez Słowację, Zwardoń, Katowice, Kraków :D I tych pociągów
było by z 5, i jechałyby całą dobę. Plan powrotu mam więc taki:
1) vlak Budapest Nyugati >
Bratislava hl. st. (międzynarodowy)
2) vlak Bratislava hl. st. >
Kralovany (jakby Intercity)
3) vlak Kralovany > Trstena (regio)
4) ~45km rowerem Trstena >
Rabka
Gdzie punkt 2), 3) jak i 4) ;) to
nie problem, słowackie pociagi mam opanowane. Niewiadomą jest pkt 1). Chwila
grzebania na stronce ZSSK (koleje Słowackie) i już wiem że biletu przez tel. na
ten pociąg nie kupię – międzynarodowy. Próbuję przez stronkę węgierską
MAV-START, ale to jest z góry skazane na niepowodzenie – szybko odpuszczam.
Bilet muszę więc kupić w kasie. W związku z tym pierwszy cel jaki obieram to
dworzec. Budapest NYUGATI. Wg GPSa kilkanaście km. Kilkanaście km, w trakcie
których podziwiam i chłonę cały ten węgierski pierdolnik, o którym wspominałem
;) Bo w Budapeszcie to samo, nic się nie zmieniło ani w kwestii nawierzchni ani
w innych tematach. Piękne, lśniące biurowce kontrastują z zasyfionymi, zarośniętymi chodnikami i zapadniętymi na 10cm studzienkami na jezdni. Na zabytkowym,
kamiennym murze odnajduję zabytkowe źródełko. Skwapliwie z niego korzystam
myjąc włosy. Na szczęście wziąłem grzebień. Z innych ciekawostek to port/stocznia (?) na Dunaju. Jeszcze parę km tego rozgardiaszu i jest centrum. Jest i
NYUGATI. Próbuję kupić bilety. Główna hala jest w remoncie. Na zewnątrz ze 20
automatów biletowych, ale w nich biletu zagranicznego kupić się nie da.
Znajduję wejście do remontowanej hali, ale w pomieszczeniu jakaś zbiórka krwi
czy coś?! Albo test na koronę? Kto to wie :D Błądzę po przejściach podziemnych
w poszukiwaniu kas. Kasy są ale to chyba są kasy metra, nie kolejowe…
Węgierskie napisy niewiela mi mówią, tłumaczę w googlach co jest co :D No nie
powiem, jest lekki strach jak stąd wrócę. Tzn. mam plan B: z Budapesztu dociągnąć
kilkadziesiąt km do Słowackiej granicy, stamtąd z jakiegoś miasteczka
pociągiem/pociągami do Bratysławy, i potem pkt 2), 3) i 4) bez zmian. Wychodzę
na powierzchnię. Obchodzę halę dookoła i lokalizuję inne, boczne wejście.
Korytarzem docieram do niewielkiej, czynnej poczekalni i 4 czynnych kas. Uff. W
notatniku na telefonie napisałem po ang/hung. jaki bilet na jaki pociąg
potrzebuję. Z jednego okienka odsyłają mnie do drugiego, międzynarodowego. Za
~4000 forintów kupuję bilet ale coś mi w nim nie pasuje. Do trzeciego okienka odsyłam się więc sam. Tam siedzi kompetentniejszy od starszej Pani młodszy Pan
i dokoptowuje mi do ogólnego biletu na pociąg miejscówkę i bilet na rower. Za
+1700 forintów. Chyba jestem w domu :) Ale na 100% i tak nie jestem pewien czy to
jest właściwy bilet. Tylko tak na 90%. Napisy na biletach są po węgiersku i po
niemiecku... W razie czego można chyba dokupić w pociągu jakby czegoś brakowało?
W każdym razie bilet jakiś mam, a jak mam zły to nie celowo, tylko wskutek
pomyłki. Z godzinę straciłem na te bilety, jadę zwiedzać miasto. Zdjęć dworca nie zrobiłem, byłem zbyt pochłonięty tematem biletu. Zrobię jak będę kończył zwiedzanie. Cele typu must
see mam dwa, no może trzy:
1) Parlament :)
2) Most Łańcuchowy
3) Dunaj – ale to się zobaczy przy
okazji.
Nie jest daleko z dworca do Parlamentu,
szybko go więc lokalizuję. No i jest :O Okazały i odpicowany jest nie tylko sam
gmach ale i jego otoczenie – plac i najbliższe ulice. Jakże odmienne od
typowego węgierskiego pierdolnika ;) Kilka pozowanych fotek. Podczas
poszukiwania słynnego Mostu docieram nad Dunaj. Imponująca panorama miasta, Most Łańcuchowy też już widzę. Oprócz tego kilka solidnych statków
wycieczkowych. Bulwar – typowo węgierski, piaszczysto – żwirowa wydeptana
ścieżka. Zabytkowym mostem przeprawiam się na drugi brzeg. „Łańcuchy”
przypominają trochę ogólną konstrukcją, budową, łańcuch rowerowy. Płaskowniki
pospinane wielkimi sworzniami. Robię jakieś tam fotki. Ale jest taki upał, że
mam wrażenie że jeszcze 5 minut dłużej na tym Słońcu i zejdę na zawał, albo na
wylew. I nie będzie wpisu na BS, i nikt się nie dowie że zdobyłem Budapest :o Plan mam więc taki, że jeszcze jedna (tytułowa) fotka Parlamentu, z drugiego brzegu
Dunaju i chowam się w zacienionych wielkimi gmachami uliczkach. I szukam czegoś
do picia (zimnego) i do jedzenia (ciepłego, NIESŁODKIEGO). Robię fotkę, i z
cieniem sprawa jest prosta, znajdzie się. Wielkich gmachów i ciasnych uliczek w Budapeszcie pod dostatkiem. Jedzenie też znajdę ale trochę
później. Ze zwiedzania zaliczam jeszcze dwa inne, niezabytkowe już mosty oraz
wyspę na Dunaju. Wyspę – park, pełną fotnann, placów zabaw i innych atrakcji.
Np. takich pięknych, okazałych platanów. Z nietypowym pokrojem pnia –
rozgałęzionym tuż przy ziemi. Jeszcze trochę jakichś tam fotek, wiele z nich w
trakcie jazdy, bez zatrzymywania się. I jadę na dworzec, ogarnąć jedzenie,
odpocząć i odszukać właściwy peron. W
przejściu podziemnym kupuję pizzę. „ONLI KESZ” - mówi dziewczyna. Czyli sprzydały się forinty i tak :)
I z powrotem na dworcu. Godzina czasu ponad, ale mam dość atrakcji, muszę
odpocząć. Peron odnajduję, a pozostały czas poświęcam na podziwianie
węgierskiego pierdolnika, tym razem na dworcu. Więc może jeszcze kilka zdań na
ten temat. Budapest Nyugai to podobno jeden z 3 dużych dworców w stolicy.
Rozplanowany w ciekawym układzie – nie
przelotowy, tylko końcowy, ze ślepymi torami. Główna hala w remoncie, więc
ocena jej mogłaby być nieobiektywna. Ale. Na przykład: zadaszenie peronów. Część peronów
przykryta nowoczesnym, stalowo – szklanym zadaszeniem. Inne ze starymi,
granatowo-żółtymi wiatami pamiętającymi czasy Breżniewa. Jeszcze inne przykryte
obleśną, betonową płytą piętrowego parkingu. A pozostałe perony pod gołym niebem, nie
przykryte niczym :D Ławki: w 3 wzorach. Stare, odrapane, drewniane granatowe
ławy. Nowoczesne, ze stali nierdzewnej, bez oparć. Zestaw uzupełniają ozdobne,
stalowo-drewniane, jakby przyniesione z parku :D Itp. itd. długo można by
wymieniać. Zdjęcia tylko częściowo to oddają, tam trzeba być i zobaczyć na własne
oczy. O pięknie węgierskich Kobiet pisać chyba nie trzeba, każdy wie. Na takich
właśnie obserwacjach, rozkminkach i dywagacjach mija mi czas do odjazdu
pociągu. No dobra, ostatnia sytuacja – maszynista zdejmujący koszulę, i z gołą
klatą prowadzący lokomotywę :D (Maszynista tego pociągu co jadę, Budapeszt –
Bratysława – Praga). Bez problemów odnajduję wagon i miejsce, przynajmniej dla
siebie. Z rowerem coś jest nie tak, ale nie do końca wiem co. Konduktor próbuje
mi coś wyjaśnić ale ang. u Niego słaby. Na razie przestawiam rower na inny
stojak, który oznaczony jest numerem fotela który zajmuję. W czasie kontroli
biletów dowiem się ocb – to jest pociąg w którym rower jest pod nadzorem
konduktora, obok jego przedziału, a jeden z 4 biletów które mam wkłada się w
szprychy koła, przez co wiadomo do kogo ten rower należy i kto go może wynieść
z pociągu. Ale jak i tak nie ufam Węgrom, i przypinam rower 2,5kg Oxfordem ;)
Podróż mija przyjemnie, pociąg wysokiej klasy, z klimatyzacją, wifi, kiblem większym
niż łazienka w moim mieszkaniu, a miejsce mam chyba w 1szej klasie – 3 fotele
w rzędzie, nie 4. Zaczyna padać deszcz ale teraz to już se może. Przez tel.
kupuję bezproblemowo bilet na pozostałe dwa, słowackie pociągu (16 EUR). W
Bratysławie z niewielkim opóźnieniem, po 20tej. Kolejny pociąg przed 23, mam
więc ponad 2h na przejażdżkę. Zwiedzam centrum, przyglądając się gwarowi i
nocnemu życiu stolicy. Tłukę się po brukach starówki, podziwiam Nowy Most.
Wciągam hotdoga, frytki (hranulky), kupuję zapasy na dalszą drogę. I z powrotem wspinam się na stację - hlavna stanica
jest na wzgórzu. Drugi pociąg to międzymiastowy Bratysława – Humenne. Czyli
taki jadący łukiem przez całą Słowację, z zachodu na wschód. Jest już noc, a
mnie zaczyna morzyć senność. Sporo pospałem w tym pociągu. Przed Kralovanami miałem budzik
ustawiony. W Kralovanach po 2 w nocy. Ostatni vlak, do Trzciany o 3.40. Mam
więc ponad godzinę na zwiedzanie. Tylko nie bardzo jest co zwiedzać ;)
Kralovany to zatopiona w ciemnych, słowackich zadupiach wieś. Jedyną rzeczą
jakiej można by zrobić tu zdjęcie to ładnie iluminowany kościółek. Poza tym
najciekawszy to chyba jest budynek dworca. Z automatami z gorącymi napojami ;)
Noc chłodna. No i ostatni vlak jest bardzo ciekawy. Mały, przynajmniej z
zewnątrz, 2-osiowy, stary wagon motorowy. Mnóstwo tego wciąż jeździ po CZ/SK.
Już nim w ub. roku jechałem, też w nocy, i pamiętam jak klimatyczna jest to
podróż :) Toczenie się małym spalinowym wagonikiem, pośród ciemnych słowackich
zadupi. Tu też usnąłem. Obudził mnie świt, gdy zbliżałem się już do Trzciany. W Trzcianie koło 5.30. W miarę więc wyspany i zdatny do dalszej jazdy chłodnym
porankiem wyruszam na ostatnią prostą, ~45km krajówką do Rabki. Objazd
rozkopanego mostu tym razem inną, niebieską kładeczką. Chyżne, Jabłonka, nawet
szły te km, odpocząłem w pociągach. W Jabłonce pauza, a gdzieś w Spytkowicach
jednak drzemka na przystanku. Nie chciałem więcej kofeiny przyjmować. Na
kwaterze w Rabce po 9tej.
Ostatni,
Piąty Cel z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) zaliczony :) Nie
przeszkodziły mi burze, mocy nie zabrakło. Urzekł mnie uroczy Słowiański
nieład, pierdolnik Budapesztu jak i całej Węgierskiej krainy. Tak jak Słowacja,
tylko że bardziej :) A Węgry wcale nie są płaskie. Przynajmniej nie północne
Węgry. Północne Węgry to jak południowa Słowacja, czyli po prostu góry.
7.05 (ndz) - 9.15 (wt)
Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2
Wielka Fatra (SK):
Sedlo Donovaly 950
Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020
Piła, Piła, gdzie jest siła?
d a n e w y j a z d u
537.81 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
W skrócie: wycieczka intermodalna:
1. Najpierw rowerkiem do Piły:
https://www.alltrails.com/explore/map/fri-20-nov-2020-11-32-848c496?u=m
2. Potem etap PKP:
TLK 58110 Piła Główna -> Krzyż
R 78402 Krzyż -> Stargard
R 80224 Stargard -> Koszalin
R 80953 Koszalin -> Mielno Koszalińskie
Razem 296km stalowym szlakiem (w linii prostej jest to 131km, drogą 146km ;) )
3. Trzeci etap to turystyka: kilkadziesiąt km rowerkiem, w lekko deszczowej pogodzie po Mielnie Koszalińskim i okolicach, po czym kurs na Koszalin, i przejażdżka po mieście w oczekiwaniu na pociąg.
4. Powrót PKP do Krakowa, TLK 53190.
https://photos.app.goo.gl/pzmApWW9y4KBPYNv7
A nieco bardziej szczegółowo:
Miał być
kolejny atak na Morze, kto wie, może nawet na życiówkę, jak widać trasa
rozpisana na ponad 800km ;) Wyszło jak wyszło. Jak powyżej.
Od początku
nie szło… Zaczęło się już przed blokiem, zaraz po wyjściu z domu. Po serwisie
włożyłem przednie koło „na lewą” stronę ;) Tzn. tak że magnesik licznika był
nie po tej stronie co trza. Niby pierdoła, obrócić to chwila. Ale uznałem to za
zły omen ;) Przez Kraków przejechałem jeszcze bezproblemowo. Nie udławiłem się
też bułką na popasie na przystanku, ani nawet nie spadł mi na głowę meteoryt. Ale w Olkuszu już się dzieje… Nie wiem jak to
zrobiłem ale nie skręciłem w DW791 a w jakąś boczną drogę. Nie jeżdżę za często
przez Olkusz no ale jednak. Nie powinna mi się przytrafić taka nawigacyjna
wpadka zaraz po starcie. Przez pewien czas wydawało mi się że jadę dobrze, bo
asfalt gładki i linia namalowana na środku jezdni. Ale nie, to nie ta droga.
Ewidentnie NIE JEST TO DW791. KULWA MAĆ. Jest to powiatowa droga na Rabsztyn.
Obierająca kurs północno-wschodni, ewidentnie nie w kierunku w jakim chcę
jechać. Zawracał nie będę, za dużo km zrobiłem. Trzeba jakoś dobić do zgubionej
791ki. Cóż, przynajmniej zamek w Rabsztynie zobaczyłem. A raczej to co z niego zostało - ruiny. Chyba pierwszy raz w
życiu ;) Za to kosztem dalszej męczarni. Ów skrót do DW, który znalazłem to leśna/polna, błotnista/piaszczysta droga. Ewidentnie niekompatybilna z 25mm 100% slickami. I zaczyna się prowadzenie, w rosnącym
żarze, kurwa leci za kurwą. Ja wiem że tradycją jest odrobina MTB zawsze gdy
jadę nad Morze, ale nie spodziewałem się że stanie się to zaraz za Krakowem… Że może gdzieś w Pomorskiem jakąś polną drogą przejadę pośród wiatraków farmy wiatrowej, czy coś. Jak w 2017 roku. Ze
2km może tego MTB. Ale sił i nerwów tam sporo straciłem. Gdy dobiłem do wojewódzkiej
i wydawało się wszystko będzie OK… Jest OK. Ale tylko przed chwilę ;) Za Zawierciem zaczyna
się bowiem remont i objazdy. Tłuczenie się po tłuczniu, zawracanie,
nadkładanie, jazda po niedokończonych chodnikach, i inna ekwilibrystyka. Tzn.
niby widziałem przy planowaniu trasy że na AllTrails ta droga jest oznaczona jako
remontowana, przerywaną linią. Ale oczywiście to zignorowałem. Ja nie przejadę?
Ja?! Trzeba było jechać jak zawsze DW794 na Wolbrom, Skałę, nie kombinować.
Trzeba było na Skałę. Trzeba było na Skałę. Na Skałę. NA SKAŁĘ!!! Powtarzam
sobie w myślach. Ale nie, ja chciałem odmiany, tam gdzie dawno nie jechałem, no
i mam „odmianę”. Myszków, Poraj, Kolonia Poczesna, i DK1 na Cz-Wę. Jakoś się
przebiłem. Mapa nie odzwierciedla tego jak błądziłem rozpaczliwie poszukując
skrawka gładkiego asfaltu. Bo rysowałem ją w listopadzie, zresztą nawet zaraz
po trasie bym nie był w stanie tego odwzorować co jechałem. Poboczem ruchliwej
„Jedynki”, koślawymi chodnikami, ścieżkami rowerowymi i takimi po prostu,
ścieżkami, wydeptanymi w trawie przy głównej arterii, dociągam do Cz-wy. 10
godzin mi zajęło. Powinno 8. Na Jasną Górę nie mam czasu, jak najszybciej chcę
się przebić do wojewódzkiej na Działoszyn, Wieluń. Zwiedzam tylko przejazdem,
mą uwagę najbardziej przykuł uroczy wręcz dworzec kolejowy, po horyzont pełen
zaparkowanych starych EZT. Znanym mi już z którejś poprzedniej trasy nad morze
skrótem wyjeżdżam z miasta. Dzień powoli chyli się ku końcowi. Idzie słabo, nie
da się ukryć. Początek żniw, kombajny pracują ostro. Kończy się powoli
pagórkowata, Śląska kraina, a zaczyna płaska patelnia woj. Łódzkiego. Pełna
wiatraków elektrowni wiatrowych. Wiatraki towarzyszyć mi będą zresztą przez
całą resztę trasy. To charakterystyczny, nieodłączny i coraz liczniejszy
element płaskich równin woj. Łódzkiego, Wlkp., Kuj.-Pomu, Pomorza.. Całej
zresztą Polski. Bardzo fajnie komponują się one wg. mnie z wiejskim
krajobrazem, swym ogromem i majestatem budzą podziw. Po prostu są fajne i mi się podobają :)
Niedawno przeczytałem że Polsce już niemal 10% energii pochodzi z wiatru (!).
Niesamowicie mnie to zdziwiło, myślałem że bo będą raczej okolice 1%. W Działoszynie już po zmroku. W mieście charakterystyczny wielki rynek, z figurką
Maryi pośrodku. Z Wielunia natomiast nic nie zapamiętałem. Pewnie dlatego że
nadrabiając niedoczas szybko go tylko przeleciałem. Na liczniku 200km. Następne
70km, właściwie cała noc (krótka i ciepła) to boczne dróżki na Kalisz. Nie ma
bowiem dobrze, logicznie, prosto układającej się DW/DK z Cz-wy na Kalisz, trzeba tak
kluczyć, żeby nie nadłożyć. Tu akurat nie pobłądziłem, znam dobrze ten odcinek
bo często tędy lecę np. na Poznań. Dobrosław, Lututów, Aleksandria – to najfajniejsze
z nazw wiosek po drodze. Najciekawszy mijany akcent to wieeelki, i to nie tylko
jak na małą wioskę, kościół w Dobrosławiu. Chłodnawy, i lekko mglisty świt wita
mnie jeszcze w tych dziurach, kawałek przed Kaliszem. Granica Wlkp. minęła
gdzieś po drodze, ale nie było tablicy w tej głuszy. Było o włos od totalnej już katastrofy -
od zerwania haka i/lub zmielenia tylnej przerzutki. Gałązka jakaś wkręciła mi
się w tryby. Rankiem coraz bardziej morzy mnie senność. Mijam leśny parking –
niestety bez ławek. Na szczęście kawałek dalej znajduję fajny na drzemkę przystaneczek. Chyba z godzinę drzemię zanim jestem zdolny do dalszej jazdy. Kończą
się zadupia, a zaczyna się Kalisz. Przekraczam Prosnę, a na Lotosie wciągam
wreszcie coś ciepłego i NIESŁODKIEGO. Coś niecoś tam zwiedzam, jakiś teatr,
ratusz, starówka. I ruszam dalej, na podbój płaskiej, Wielkopolskiej Ziemi.
Zanim jednak na dobre ruszę jeszcze raz muszę się kimnąć, pierwsza drzemka
okazuje się być nie wystarczająca. Godzinę spędzam na przytulnym, dyskretnym przystanku. Pamiętam dobrze ten przystanek. Nie pierwszy raz tu drzemię ;) No to jedziemy. Wojewódzka na Chocz
und Pyzdry, jechałem nią już w zeszłoroczną Wielkanoc do Poznania. Pola, sady,
sosnowe laski, ot typowy wiejski krajobraz. No i wiatraki, jak już wspominałem, wszędzie wiatraki.
Rośnie upał. Znowu chce się spać, i nie tylko spać. Jakiś słaby jestem. Może
Covid mnie bierze?! Cholera wie. Wiem natomiast że muszę odpocząć. Ale nie ma
gdzie, nie ma ławeczki. W końcu klapnąłem w jednym ze wspomnianych lasków. I z
godzinę siedząc na ziemi oparty o sosnę, drzemałem, odpoczywałem, wracałem do
świata żywych. Są chwilę zwątpienia. Ten Koszalin to się może nie udać… Ale
jeszcze walczę, jeszcze odpędzam od siebie myśli o skróceniu trasy. Leżące nad Wartą Pyzdry to ciekawe miasteczko. Wielki zadrzewiony rynek, domy podcieniowe(?), zabytki: resztki murów, zamku itp. Upał osiąga tu
apogeum. Wciągam lody, lemoniadę i gofra. I toczę się dalej. Kończy się drugi
dzień. Przekraczam A2kę, przecinam szybko Wrześnię, chyba nawet zdjęcia tu nie zrobiłem. Następny duży checkpoint
to Gniezno. Jest to zarazem pierwsze dziewicze tej trasy miasto, i w ogóle nie
byle jaki przeca cel. Wszak to pierwsza Stolica naszego Pięknego Kraju! Niesamowitość
tego celu dodaje mi sił do dalszej walki. Walki z jakąś taką niemocą,
niedyspozycją, ze słabym morale. Gniezno zdobyte! Na liczniku coś koło 400.
Tłoczno, gwarno, imprezowo, ogólnie fajnie. Wciągam kebaba. Na jakieś
zwiedzanie, gród itp. to nie mam sił ani czasu. Na wylocie tylko katedrę
oblukałem. Druga noc w trasie. Niemocy ciąg dalszy. Wciągam, o dziwo jakiś
podjeździk (podjazd w Wlkp?!) za miastem. Z ciekawszych nazw miejscowości: Obora. Z trochę większych:
Kłecko i Mieścisko. Nic specjalnego. Wągrowiec to coś konkretniejszego. Coś w
rodzaju choinki, jeziorko i szpital z Covidonamiotem. Na jaśniejącym powoli
nieboskłonie widzę w oddali sznur migających na czerwono, nierównym taktem,
czerwonych światełek. Hehe już dobrze wiem co to jest ;) Położona na takim
jakby płaskowyżu, wielka farma wiatrowa. Ciągnący się w poprzek mojej trasy
bezkresny rząd wiatraków. Tzn. nie widać gdzie to się kończy na
wschodzie/zachodzie, a „szerokie” jest na kilka wiatraków. Robi to na mnie,
nieprzyzwyczajonym do tego typu atrakcji niesamowite wrażenie. Sporo czasu
spędziłem na podziwianie tego i na zdjęcia. I tak już pewnie nie dotrę nad
Morze, więc czasu mam sporo. Coraz bardziej się z tym faktem godzę. Zjeżdżam z „płaskowyżu”, mijam Margonin, jest
Chodzież. Dzień wstał już na dobre. Cały czas dziewicze dla mnie okolice. W
Chodzieży wbijam na DK11. Pierwszy drogowskaz na Koszalin, no już cholera ostatnia
prosta. Ale ujechawszy kawałek tą drogą, zdrzemnąłem się przystanku i doszedłem
do wniosku że to nie ma sensu. Minęły dwie doby od wyjazdu a ja mam na liczniku
ze 460km… To jest bez sensu. Zostało prawie 200, jeśli bym dał radę to w
Koszalinie byłbym w nocy, trzeciej nocy… Do tego prognozy (sprawdzą się) mówią
o nadciągającym deszczu nad Morzem. Ale nie w Szczecinie czy w 3Mieście, tylko
właśnie Koszalin-Słupsk-Kołobrzeg. Rezygnuję, kończę tę żenadę. Przegrywać też
trzeba umieć. Dociągnę tylko do Piły. Piła też spoko, jeszcze nie byłem. Ale
wpadłem w międzyczasie na niegłupi pomysł: podjadę sobie nad Morze pociągiem :)
Trasa, wyzwanie się już skończyło, cel nie osiągnięty. Ale tak turystycznie po
prostu, jak niedzielny rowerzysta, pojadę sobie pociągiem z rowerem pojeździć
nad Morzem. Znalazłem w tel. połączenie. Hehe 4 pociągi :) Już mi się podoba!
Lubię też kolejowe przygody, nie tylko rowerowe. Kupuję przez tel. bilety na to
niesamowite połączenie. Żeby zdążyć muszę cisnąć. Zbieram w sobie wszystko co
najlepsze i na dworcu w Pile jestem na pół godziny przed odjazdem. Ze zwiedzania
nici, tylko prowiant na podróż kupiłem. Z okien pociągu (pociągów) podziwiać
można pomorskie stacyjki, z zabytkowymi, ceglanymi zabudowaniami. Kilka godzin,
kilka przesiadek i kilka dworców dalej jestem w Mielnie Koszalińskim. Deszczowym Mielnie Koszalińskim, trzeba dodać ;) To tylko utwierdza mnie w
słuszności decyzji o skróceniu trasy. Wraz z tabunem turystów wytaczam się na
peron. Po drodze na plażę zwiedzam sobie nadmorski kurort. Wygląda dokładnie
tak, jak sobie to wyobrażałem. Kicz i chałtura. Ogrom gastronomii, salony gier
pod namiotami, jakieś dziwne samochody – amerykański krążownik czy maluch w
stylu mad max. Disco polo dudniące w głośnikach, kubki po piwie i opakowania z frytek
wysypujące się z przepełnionych koszy. Zdjęcia z Mielna Koszalińskiego można by umieścić na Wikipedii jako ilustracje do haseł "kicz" czy "chałtura". No ale przecież ja nie mieszkam tutaj, raz
na jakiś czas można sobie coś takiego pooglądać i się trochę pośmiać ;) Ludzie żrejący pizzę, chlający piwsko, robiący selfie z misiem czy jeżdżący z dziećmi gokartami wydają się być szczęśliwi. Cieszę się więc ich szczęściem :) Ogólnie to nawet mi się tu podoba ;) Przed
tematem plaży i ja wciągam dużą pizzę, cena nie pamiętam jaka ale w normie. Brukowaną
alejką schodzę na plażę. No niby fajnie. Ale nie tak fajnie jak zawsze. To nie
to samo co dojechać tu na strzała z Krakowa. Do tego ta pogoda, padać przestaje,
ale dalej pochmurno i lekko ponuro. Plaża pustawa. Cóż, weszłem do wody żeby
się umyć i w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Porobiłem kilka fotek,
nacieszyłem oczy nieczęstym dla mnie widokiem Morza. Mą uwagę zwróciło
umocnienie brzegu z chaotycznie poukładanych, betonowych ostróg. Obczyszczam rower z piachu i zbieram się
na pociąg. Pociąg z Koszalina, jakieś 10km drogi i kilka godzin do odjazdu, po
Koszalinie sobie pośmigam. Znośną, asfaltową ścieżką wzdłuż ruchliwej szosy docieram do miasta.
Pierwszy raz jestem w Koszalinie. Nabijam km jeżdżąc wte i we wte. Dworzec, plac
przed Urzędem Morskim, blokowiska, bulwary nad rzeczką, fajnie tu. Do tego
zamiast stad srających gołębi stada mew :) Pewnie też srają, ale ładniejsze są te ptaki,
większe, bardziej dostojne od gołębi. Ciekawostką jest brak rynku w tym sporym przecież
mieście. Gdy kończą mi się już siły/chęci siedzę/drzemię na ławeczce w parku, a
ostatnią godzinę spędzam na dworcu. TLK Korsarz. Odjazd 23.26, w Krakowie 9.44.
Lubię takie całonocne powroty pociągami. Trochę są one pewnie niebezpieczne ale i tak
lubię, jest ten klimat wielkiej podróży. Kiedyś zajebali mi kilka stówek w
nocy. Było to gdzieś na Śląsku, potem przeczytałem że w okolicach Mysłowic –
Trzebini grasuje najwięcej złodziei i to się zgadza, to było właśnie na tym odcinku. Ale od tego czasu
zabezpieczam się dobrze. Rower przypinam 2,5kg łańcuchem, kluczyk chowam do
majtek. W portfelu nie mam za wiele gotówki, i różne inne triki, schowki itp.
Tym razem powrót bezproblemowy, szczęśliwie wróciłem do Krakowa.
Nad morze na
rowerze niestety nie dotarłem. Nic na siłę. Jak nie idzie to nie idzie, trzeba
po prostu odpuścić, trzeba umieć przegrywać. Tylko czy na pewno to była
przegrana? W sumie chyba nie. Przejechałem ponad 500km, zaliczyłem Piłę,
Gniezno, pojeździłem pociągami, dworce pozwiedzałem, Morze też zobaczyłem. Było
fajnie a jeszcze nie raz przecież się uda na strzała z Krk na Morze :)
8.20 (pt) - 10.00 (pon)
Nowe gminy: 16
Wlkp.: 13
Czerniejewo
Niechanowo
Gniezno teren miejski
Gniezno obszar wiejski
Kłecko
Mieścisko
Wągrowiec teren miejski
Wągrowiec obszar wiejski
Margonin
Chodzież teren miejski
Chodzież obszar wiejski
Ujście
Piła
Zach.-Pom.: 3 (nie wiem czy to zaliczać, podjechane pociągiem... ale powiedzmy że tak)
Mielno
Będzino
Koszalin
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem
Mater Urbium
d a n e w y j a z d u
542.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-c819904-...
https://photos.app.goo.gl/xzE7z3Xiixao7rC69
V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
V Praga
Budapeszt
Tak więc Praga
zaliczona, został już tylko Budapeszt :) Jeszcze nie tak dawno bałem się że
Koroniak zniweczy wszystkie moje zagraniczne plany na ten rok, a tu się okazuje
że wcale niekoniecznie. Od początku lipca wolno już właściwie wszystko i
wszędzie. Z wymienionej Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (®Pidzej) została Praga i
Budapeszt. Co najpierw? Padło na Pragę. Bo to trudniejszy cel z pozostałej tej
dwójki – ~500km (Budapeszt ~350 z Rabki, bo stąd chcę go atatkować). Najpierw lepiej to cięższe zaliczyć. Bo wieje
ze wschodu. Wiatr ze wschodu to w Polsce rzadkie zjawisko - przeważają wiatry z
kierunków zachodniego i południowego. Bo mam dobrze ogarnięty temat
Słowackich/Czeskich pociągów. A nie wiem jak jest pociąg po Węgiersku. Bo po
prostu czułem że przyszedł czas na Pragę :)
Startuję
ciepłym, sobotnim rankiem. Ciepłym acz pochmurnym – to co zaprząta mi głowę to
właśnie przelotne deszcze i burze, jakie są zapowiadane na sobotę. Na razie
jednak nie pada. Bokami, osiedlami wyjeżdżam z miasta i raz dwa jestem w
Skawinie. Na ryneczku standardowe śniadanie złożone bułek plus energetyka oraz
eksperymentalne energetyczne żelek energ. z Deca. Lecę dalej krajową 44ką, no i cóż –
jest coraz bardziej pochmurno, szoro, buro, nieciekawie, niepewnie. Do Wadowic
skrótem boczną drogą: Brzeźnica -> Tomice, z pominięciem Zatora. W „Mieście
w którym wszystko się zaczęło” największą moją uwagę zwraca dziś różowy
busik z
lodami – jest po prostu uroczy :) Andrychów przelatuję bez zatrzymywania się,
robię za to foto na klimatycznym przejeździe w
Bulowicach. I tak trzeba tam
zwolnić prawie do zera żeby się nie zabić. Potem krajówką jeszcze do Kętów, i kolejnym
skrótem, przez Kozy (największą wieś w Polsce – 20tys. mieszk.), i szybki zjazd
do stolicy Podbeskidzia – Bielska Białej. Rynki, starówki, inne zwiedzania
odpuszczam – Praga czeka. Robię zakupy i kilka tylko randomowych
fotek z losowych
miejsc jak. np. obskurnych okolic dworca PKP i rozkopanej od nie wiadomo kiedy
wylotowej drogi na Cieszyn - starej krajówki. Nic się tu nie zmieniło przez rok.
Niemal dokładnie rok temu atakowałem Wiedeń i tak jak i dzisiaj tłukłem się po
kamieniach/prowadziłem rower po tym bagnie. Wreszcie rymont się kończy i lekko
dziurawa, ale znośna, mało ruchliwa i pagórkowata dawna szosa krajowa
przyjemnie prowadzi ku czeskiej granicy. Teraz większość ruchu idzie równoległą
ekspresówką. Na południu piękna panorama Beskidu Śląskiego. Przez chwilę spoza
chmur nawet nieśmiało próbuje wyglądać Słońce ale za bardzo mu się to nie
udaje. W Skoczowie kropi. Za chwilę przestaje. W Cieszynie przed 16tą. Też za
wiela nie zwiedzam, od razu kieruję się most graniczny, i robię foto przy
tablicy „
Ceska Republika”. Podczas podziwiania śmiesznych czeskich napisów i
szyldów dowiaduję się skąd się wzięło słowo „
bryle” :) Wyjeżdżam z Ceskego
Tesyna i obieram znaną mi już, trzycyfrową drogę na Frydek-Mistek. No i stało
się to co stać się musiało – zaczęło padać. Zatrzymuję się na przystanku, by
przywdziać nowiutkie p/deszczowe wdzianko. Jak to często bywa w takich razach,
zanim się w nie opatulę padać przestaje, tak było i tym razem. Jednak okazuje
się że wysiłek się opłacił, bo kawałek dalej znowu zaczęło, i to tak porządnie.
Największa ulewę przeczekuję na przystanku, w mniejszej natomiast testuję
p/deszczowe wdzianko. Mijam znane mi dzikie
złomowisko samochodów (?). Te auta
tak tu stoją latami, pochłaniane przez zieleń, przez przyrodę. W Polsce by to
raz dwa rozkradli. Poza tym foto tego samego
malunku z rowerowym
motywem co zawsze. Do Frydka docieram koło 18tej. Wypogadza się. wyglądające
zza chmur ostre Słońce odbija się niczym w lustrze od mokrych szos, i wydaje
się że z pogodą idzie ku dobremu (yhy). Zaraz znowu się zachmurzy. Z Frydka do
Ołomuńca bocznymi drogami, równolegle idącymi wzdłuż ekspresówki/autostrady.
Wijącą się to jedną, to drugą jej stroną pagórkowatą drogą techniczną docieram
do kolejnego „checkpointu” – Priboru. Za jasności dotrę jeszcze do
Novego Jicina. Rynek z charakterystycznym, fajnie podświetlanym zegarem i niedużą, jak
się nie mylę, kolumną dziękczynną. Całe mnóstwo ich w Czechach. W Ołomuńcu też
taka będzie. Tylko że trochę większa ;) Prawie zdążam zrobić zakupy w Lidlu.
Zabrakło tylko 20 minut. Do tej 20tej był otwarty ;) Koleje km już w nocy. A z każdym
kolejnym, i kolejnym takim właśnie nocnym kilometrem coraz bardziej uświadamiam
sobie jaki błąd popełniłem. Jadę po czeskich zadupiach i nie zrobiłem zakupów
przed nocą :/ A Czechy to nie Polska że co 10km jest Orlen 24/7/365 z
zapiekankami i herbatą. A w każdym miasteczku Żabka, też 24/7/365. Tu większość
sklepów zamykana jest wczesnym wieczorem, a większość tankszteli niewiela
później. Całodobowe są tylko niektóre. Problem coraz bardziej narasta. Po
prostu mnie odcina. W dodatku znowu zaczyna padać. Chowam się na przystanku,
wypijam resztkę picia. Jedzenia nie mam już od dawna. Na tel. odnajduję
najbliższą całodobową OMVkę. Hranice. 11km. Tak blisko a tak daleko. Przestaje
padać. To były bardzo długie, bardzo męczące i bardzo głodne 11km. Przed
Hranicami jechałem kilku-km odcinkiem drogi, co do którego miałem poważne obawy
że jest drogą ekspresową. Wydawało mi się że widziałem zakaz dla
rowerów/traktorów/dorożek, natomiast pawiem jestem że kilka razy na mnie
trąbiono. Trudno, nie mam siły nic zmieniać. (Teraz potwierdza się to jak
patrzę na mapę: droga ma kolor bardziej czerwony od krajówki a mniej czerwony
od autostrady - znaczy się pewnie ekspresówka). Są Hranice. Resztami sił
wtaczam się na stację. Kupuję bagety, ciastka, batoniki, energole, wodę i w
ogóle
pół sklepu. Wydaję na to milion dolarów, ale to nie jest ważne. Ważne, że
nie jestem głodny, nie chce mi się pić i nie chce mi się spać, bo kofeina z
energetyków zaczyna krążyć w żyłach :) Może nie jestem w pełni sił, ale da się
jechać dalej. Skutki tego durnego błędu z odcięciem będę odczuwał jeszcze długo
a może i do końca trasy. Kolejne nocne km dzielące mnie od Ołomuńca to już jak
najbardziej legal, dokładnie droga number 35/47/437, różnie. Znowu chce się
spać – senność zabijam batonem energetycznym. Ale nie takim zwykłym – ten ma
kofeinę. Dopiero jak zjadłem podliczyłem kiela jej tam jest. Wyszło mi że tyle
co 0,5l energetyka. A dopiero co wypiłem 0,5l energetyka :D Aż w uszach zaczęło
dzwonić :D Ale spać się przestało chcieć. Dobrze kojarzę po znajomy mi, ładnie
iluminowany
wiadukt kolejowy. Nieco mniej, ale również mi się przypomina
mieścina
Lipnik n/ Becvou. Ryneczek, zameczek, jakaś wieża. Wszystko to
kojarzę, w miarę pamiętam bo jechałem tędy do Ołomuńca w 2018 roku. Ołomuniec
to właśnie główny punkt podziału: znane | nieznane. Do tej pory to tu najdalej kończyły się moje wojaże po
Czechach. I zarazem jest to półmetek trasy: ~250km - do Pragi drugie tyle. Na
horyzoncie ukazuje się długo wyczekiwana tablica: „
OLOMOUC ---” :) Zwiedzanie
znanego mi już nieco miasta rozpoczynam jak ostatnio – od okolic dworca
kolejowego. Trafił się automat z napojami – wciągam gorącą herbatę. W głowie
Praga, więc i tu plan zwiedzania jest mocno okrojony. Półtorej godzinki zatem
poświęcam na: odwiedzenie imponującej
katedry Św. Vaclava, rundki po
parkach/plantach wokół murów obronnych, no i rynku – z najbardziej imponującym
obiektem, symbolem miasta:
Kolumny Trójcy Świętej. Czesi stawiali takie właśnie
kolumny, w podzięce Bogu za koniec epidemii, wygranie wojny, czy inne łaski
jakie spłynęły na Czeską Ziemię z Niebios. Ta w Ołomuńcu jest największa w całym
kraju, i liczy 35m wysokości. W 2018 widziałem ją za dnia – poczerniała,
nadgryziona zębem czasu stanowiła mocny widok. Teraz, czarny monument
iluminowany złotym światłem prezentuje się chyba jeszcze bardziej imponująco.
Jest po 3 nocy, gdy zbieram się w
dalszą drogę. Praga czeka. Czeka też druga, ciekawsza część trasy – nieznana
czeska ziemia na zachód od Ołomuńca! Obieram drogę number 635. A przynajmniej
tak mi się wydaje, okazuje się bowiem że zboczyłem nieco z kursu i jadę czymś
boczniejszym. Po kilku km koryguję błąd i dojeżdżam do 635ki. Jest już 4 nad
ranem, i jest już widoczna pierwsza oznaka wstającego powoli dnia – jaśniejąca
łuna na wschodnim nieboskłonie. Trzycyfrowa droga przykleja się do autostrady i
idzie równolegle do niej przez jakieś 30km. Całą noc udało się przetrwać ale
cudów nie ma – wreszcie zaczyna morzyć mnie sen. Na komfortowym, czystym,
niezdewastowanym (Czechy)
przystanku urządzam drzemkę. Po drodze mijam ze
trzech drzemiących na przystankach tubylców, zapewne z innego powodu ;)
Przypinam rower łańcuchem, telefony/portfele itp. chowam do kieszonek na
plecach. Kluczyk do majtek ;) Telefon z budzikiem w dłoń i znanym mi sposobem
urządzam wiele, krótkich 5-minutowych drzemek. Aż przestanie mi się chcieć
spać. Nie wiem ile ich było, ale z 45 minut mogło mi zejść. Energetykiem
intrygującej marki „69” wykurzam resztki senności a „Zlatymi Oplatkami”
nabieram sił do dalszej jazdy. Mam już trochę dość tych słodyczy. Wstający
powoli dzień zapowiada się pięknie i pogodnie, chmur mało co. Zdecydowanie
bardziej optymistycznie niż dzień wczorajszy. (To się oczywiście zmieni). Nie
ma jeszcze upału, temperatura przyjemna do jazdy ale płaskie okolice Ołomuńca
powoli się kończą. A zaczyna się typowo pagórkowata czeska kraina. Wyścielone
nieskończonymi wydaje się dywanami pól, z rzadka urozmaicone niewielkimi
zagajnikami. A sił coś mało. Może to pokłosie tego nocnego odcięcia i kryzysu? Wydaje
mi się że to się będzie ciągło ze mną do końca trasy. Na razie staram się tym
nie przejmować, a pierwszy drogowskaz „
PRAHA” dodaje sił i wiary w powodzenie
całego przedsięwzięcia. Niepokoją natomiast już nie wzgórza a po prostu
góry,
których ściana wyrasta na horyzoncie. Mam uzasadnione obawy że trzeba będzie
się przez nie przebić. Mijam miasteczka Lostice i Mohelnice. Za wiela z nich
nie zapamiętałem, typowe małe czeskie mieścinki. No i zaczynają się te
cholerne góry. Tzn. cholerne akurat teraz i w tej sytuacji, bo ogólnie to
oczywiście lubię jeździć po górach. Średnio stromy podjazd przy obecnym zmęczeniu i
narastającym upale staje się ścianą płaczu. Żar leje się z nieba a ze mnie leją
się strumienie potu. Ileś zakrętów, odpoczynków, zgonów i ileś litrów potu
dalej/wyżej widzę upragniony widok: maszt/przekaźnik TV/radiowy. Tego typu
obiekty zazwyczaj zwiastują koniec podjazdu i szczyt. Tak jest i tym razem.
Jestem na jakiejś
przełęczy. +-600 m n.p.m. Czyli śmieszna wysokość jak na tyle
wysiłku. Stacja, bar, motorest (motel), typowe w tego typu miejscach obiekty.
Od dawna mam ochotę na coś NIESŁODKIEGO i ciepłego. Niestety w gastro nie ma
mają normalnego żarcia typu hamburger, pizza tylko jakieś klobasy i tvaruzky…
Nie ryzykuję. Kupuje na stacji obok zimne niestety, ale przynajmniej niesłodkie
bagety. Jeszcze przez chwilę sobie konam w cieniu, odpoczywam i jem, po czym
ruszam w dół. Szybkim i pełnym wrażeń zjazdem teleportuję się do
Moravkiej Trebovej. To samo co wszędzie: zabytkowy ryneczek, wąskie uliczki i kolumna
dziękczynna na środku. Tzn. nie żeby mi się to nie podobało czy nudziło ale jest
upał, jestem zmęczony i mam dość wszystkiego. A za miastem kolejny podjazd.
Siadam na poboczu i oparty o znak drogowy dłuższą chwilę zbieram siły do
dalszej mordęgi. W międzyczasie zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. I tyle by
było z pięknie zapowiadającej się pogody. Plus tego taki że Słońce chowa się za
chmurami, ale i tak jest bardzo parno i duszno. Burza wisi w powietrzu.
Motywuje mnie to do dalszej jazdy, żeby nie zastała mnie w środku podjazdu,
wolałbym ją przeczekać w kolejnym miasteczku. Wciągam z mozołem kolejne metry
podjazdu, i tuż przed szczytem niespodzianka:
tunel! No, tego to
się nie spodziewałem. Nie ma zakazu dla rowerów, bo nie może być – nie ma
żadnej alternatywy. Co prawda tunel pod górę ma dwa pasy i wg. znaku tylko 358m
długości, ale i tak przejazd nim może być trochę niebezpieczny/stresujący.
Odpoczywam chwilę przed wjazdem, i gdy trafia się luka w sznurze aut, wpieprzam
się do środka. Delikatnym łukiem wspina się pod górę, jest wentylowany - brak
problemów ze spalinami. Ogólnie żaden problem, nie było się czego bać. Tunel jest tuż pod samym
szczytem wzgórza, pewnie po to zrobiony żeby nie niszczyć wykopem zabytkowego
kościółka i jego otoczenia. Na zjeździe po drugiej stronie zaczyna padać, a
zaraz potem lać. Zalane wodą koleiny w połączeniu z zupełnymi slickami czynią
jazdę bardzo niepewną, niebezpieczną. Do tego mokre, zapiaszczone obręcze
(tylna dodatkowo zachlapana smarem z łańcucha) bardzo osłabiają hamulce.
Największe opady przeczekuję pod starym, rozłożystym
drzewem. Gdy przestaje
ruszam dalej. Chmury przerzedzają się, znów wychodzi Słońce. Tylko sił dalej
brak. Ponad godzinę sjestuję na
przystanku autobusowym, zastanawiając się czy
dam radę. Na szczęście ciężkie podjazdy były dwa i na razie nie zanosi się na
to, żeby wyrósł przede mną jakiś kolejny. Świat wokół znów staje się
płaski :)
Kolejny „checkpoint”, tj. punkt od/do którego odliczam km to Litomyśl. Mijam
obwodnicą, nie mam siły, nie mam chęci na żadne zwiedzanie. Następnie mijam
ciekawostkę w postaci autodromu, tj. toru wyścigowego pod Vysokim Mytem
(miejscowość taka, pewnie wysokie podatki tam mają ;) ). Mają chyba nawet
własny park maszyn do ścigania – pomalowanych w zielone-białe barwy
Skodzinek. W
samym miasteczku natomiast dorywam wreszcie (otwartego w niedzielę) Lidla :) I
robię duże, i względnie tanie zakupy. Słodkie/niesłodkie, suche i mokre. Sporo
tego zjadam od razu, a i tak z trudem dopinam sakwę z resztą zapasów. Po tym
posiłku moc włącza mi się większa, wreszcie zaczynam jechać a nie czołgać się.
Na Krzyżówce zmieniam drogę z 35ki na 17kę. Zbliża się drugi wieczór w trasie.
I wydaje się że zbliżają się kolejne zawirowania pogodowe... Chmury za plecami co
prawda są białe, ale kłębią się podejrzanie wysoko. Hehe, nie dam się nabrać,
dobrze wiem co to jest –
młoda chmura burzowa. Tyle dobrze że za plecami.
Trzeba spierdalać przed tym. Hrochuv Tynec. Też tylko mijam tranzytem. Chmury
za plecami łączą się w międzyczasie w jedno wielkie
chmurzysko. Coraz mniej
białe chmurzysko. W Chrudimie póki co nic nie zwiastuje rychłego nadejścia
burzy, wydaje się ona być ciągle daleko. W ostatnich, wieczornych promieniach
Słońca zwiedzam sobie tą zabytkową mieścinkę. Ciekawe obiekty zarejestrowałem
trzy: wieża ciśnień Chrudimskich
Wodowodów :D, imponujący kościół z ciemną,
kamienną fasadą oraz kolejną (którą to już?)
kolumnę. A raczej kolumno –
fontannę. Na licznik zaraz wskoczy 400km a więc do celu została ostatnia setka.
W zapadającym powoli zmroku mijam kolejne, małe senne czeskie miasteczka,
których nazw nie ma sensu chyba dalej wymieniać bo i tak nikomu nic one nie mówią. A
krajobraz przechodzi płynnie z bezkresnych pół uprawnych na większe natężenie
sadów, lasów, ogólnie drzew. W mrokach zapadającej nocy chmurzyska za plecami
nie było by widać. Gdyby nie to, że co zaczęły ją co chwila bardzo efektownie,
od wewnątrz, rozświetlać błyskawice ;) W końcu daje się usłyszeć ciche pomruki
grzmotów. Trzeba spadać. No to spadam, i to dosłownie. Szybki zjazd
serpentynami się akurat trafił, a i po nim droga dalej opada w dół. Tak że mam
wrażenie że niebepieczne zjawisko pogodowe zostało daleko w tyle. I faktycznie
tak było. Uprzedzając bieg wydarzeń: nie licząc przelotnego deszczyku Pradze, tej
trasy mokry będę już tylko od własnego potu. Przez przemysłowy pierdolnik
docieram do Caslavia. Miejscowość bardziej charakterystyczną od większości
mijanych, a to za sprawą nie zabytków a… właśnie tego przemysłowego
pierdolnika. Plątanina torów kolejowych, obskurne przemysłowe obiekty i
plątanina rurociągów to to, co zapadło mi w pamięć z Caslavia. Jest druga noc a
dokładniej północ. Do tej pory było spoko ale coraz bardziej zaczyna morzyć
mnie senność. Nieco pomagają na to grające niemal non stop radio i śmieszne
czeskie piosenki. Teraz akurat trwa jakaś audycja, słuchacze dzwonią do radia.
A Pani dziennikarka miłym głosem co chwila przytakuje rozmówcom, używając na
zmianę trzech słów/zwrotów:
- „jo”
- „ano”
- „mhm”
Śmiesznie to
brzmi :) Czeskie radio i kofeina pomagają ale do czasu. Coraz bardziej chce mi
się spać, w Kolinie na sekundę zasnąłem w czasie jazdy i prawie przytuliłem się
do barierki. Dość. Zdrzemnąłem się z pół godzinki na przystanku na osiedlach.
Na rynku w
Kolinie kolejna kolumna. Obieram drogę nr 12 i to już jest ostatnia
prosta przed Pragą. Więcej już dróg zmieniał nie będę. 50km. Tyle mniej więcej
zostało. Niby rzut beretem, ale trochę jeszcze mi zejdzie. W to że mi się uda
już nie wątpię, to jest pewne. Jest między 3 a 4 gdy można dostrzec pierwsze
oznaki brzasku. Niebo za plecami zmieniające barwę z czarnej na granatową.
Burzę już jak pisałem zostawiłem daleko w tyle. Senność uderza z całą siłą. Na
szczęście znajduję przyjemną, dyskretną
wiatę przystankową. Mam wrażenie że
śpię razem za kierowcami TIRów, których kilka zaparkowanych jest na poboczu po
drugiej stronie szosy. No tu to już chyba z godzina zeszła zanim wygrałem walkę z
sennością. Tak mi się przynajmniej wydaje, że wygrałem. Gdy startuję na
wchodzie jest już żółto-pomarańczowa łuna wstającego dnia. Trzeciego dnia :) w
tej trasie. Na horyzoncie majaczą dwa bliźniacze, migające czerwonymi lampkami,
wysokie obiekty. Początkowo łudzą mnie nadzieje że może to jakieś np. kominy elektrociepłowni na
przedmieściach Pragi? Gdy dojeżdżam bliżej okazują się być parą identycznych
masztów radiowych czy tam telewizyjnych, i stoją pośród pól. Nie no cudów nie
ma. Do miasta jeszcze ze 30km. Dopiero co była konkretna drzemka a znów odzywa
się senność. Na Benzinie (czeskim Orlenie) tankuję Semtexem i zagryzam Energy
barami. Jakoś jedzie się dalej, ale km nie idą sprawnie. Przynajmniej wschód
Słońca bardzo malowniczy – jego promienie efektownie rozświetlają pierzynę
kłębiastych chmurek. Znowu drzemię na ławeczce na jakimś skwerku. A potem
jeszcze raz na ławeczce koło Lidla. W międzyczasie sklep otwierają i robię
kolejne niedrogie zakupy. Po posileniu się zbieram wreszcie całą moc jaka mi
tylko została i dociągam brakujące kilometry.
Godzina
szósta minut trzydzieści dwie, lipca dzień dwudziesty, Anno Domino 2020.
Stało się.
HLAVNI MESTO
PRAHA
:)
Po
zmęczeniu, senności, ogólnym zamuleniu nie zostało śladu. Pełen sił i wigoru
zaczynam zwiedzanie. Od czego by tu zacząć? Zaczynam od ogarnięcia tematu biletu
na pociąg, bo jak zwykle nie mam kupionego. Zawsze kupuję dopiero jak dotrę do
celu – bo nigdy nie mam pewności kiedy, gdzie i czy w ogóle dojadę. Ew. kupuję
po drodze przez telefon jak jestem pewien że dojadę, np. 100km do celu. Na
razie wiem tylko że planowany pociąg o 11tej odpada, 4 godziny na zwiedzanie to
za mało. Celuję w ten o 14tej. Ostatnie sensowne połączenie, żeby uniknąć
trzeciej nocy w trasie. Tzn. połączenie wygląda tak: Praha -> the methropoly of
Włoszczowa; Włoszczowa City -> Kraków. W Krk o północy. Na razie jadę więc w
kierunku dworca. Jakieś kilkanaście km. A pierwsze to co rzuca się w oczy z
obrazu czeskiej stolicy, to typowy Słowacko-Czeski pierdolnik. Powiem więcej. To jest Słowiański pierdolnik :) Połatane chodniki z nierównych asfaltowych łat,
zardzewiałe latarnie, nieuporządkowana zieleń. Jak w Bratysławie. Warszawa to
jest jednak zachód Europy w porównaniu z tym. Ale nawet mi się to podoba – czasem
coś jest po prostu tak brzydkie że aż ładne. Na plus buspasy z dozwolonym
ruchem rowerowym - to rozumiem. Jadę
jadę, koleje km, kolejne skrzyżowania. Wreszcie jest pętla tramwajowa, rzecz
jasna z
tramwajami marki Skoda (i starszymi, marki Tatra). Czyli jestem coraz bliżej. Wreszcie jest
centrum. Widzę też jakąś stację. Zajeżdżam ogarnąć te bilety. Tak w ogóle to
chciałem kupić na telefonie ale pierwszy pociąg to międzynarodowy express Praga-Wawa, i się nie dało. Stąd muszę kupić bilet stacjonarnie, w kasie. I tu ciekawostka – po czesku dworzec główny
jest zupełnie inaczej niż po słowacku. SK: Hlavna Stanica. CZ: Hlavni Nadrazi. A
tu gdzie jestem to nie jest Hlavni Nadrazi, tylko jakieś inne Nadrazi. Tu tylko
kupuję bilet, a wracał będę z Hlavni. Stosuję formułkę jakiej często używam na
Słowacji:
„Dobry dień.
(tu już błąd, powinienem powiedzieć: Dobre rano). Potrebujim kupit listok.
Tento wlak:
(pokazuję na telefonie). Obycajny listok a bicykle listok."
Bardzo miła
i kompetentna Pani Kasjerka daje mi karteczkę żebym coś na niej napisał. Tylko co
mam napisać? Piszę imię i nazwisko, i oddaję karteczkę. Pokiwała tylko głową na boku uśmiechając się tylko
szeroko :D Daję Jej dowód osobisty, okazuje się że do biletu potrzebny jest
także adres zamieszkania. Coś mi potłumaczyła, pokazała na tym bilecie. Udało
się i nawet szybko poszło :) Zdarza się że dłużej kupuję bilet w Polsce, na Regio z
Tarnowa do Krakowa, bez bariery językowej. Mam pięć godzin z hakiem na
zwiedzanie. Na początek jakieś wieże z bramami, i jakieś
dziwadła. Im bardziej
zagłębiam się w miasto tym bardziej wzrasta natężenie brukowanych nawierzchni. W
końcu względnie gładkie bitumiczne nawierzchnie kończą się a są już same kocie
łby. Ze szczelinami bez „fug” tak szerokimi, że z łatwością wpada w nie 25mm
oponka :) Spojlerując i rozładowując napięcie: – nie, nie wyglebię na tym ;) Jest i Wełtawa. I
symbol Pragi –
zabytkowe mosty :) Jednym z nich, nie pamiętam jakim,
przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Robię tam małą rundkę, ale wracam z powrotem
na brzeg z którego przyjechałem, bo tu więcej atrakcji. Pojeździłem trochę
bulwarem, zajechałem w jakiś dziki zaułek z cygańskimi(?) gettami. W dole
rzeki, w chaszczach, też sporo takich melin. Zawracam zwiedzać to co powinno
się zwiedzać, czyli nie dzikie zaułki z cyganami a starówkę. Praga to
niesamowite miasto. Przytłaczający ogrom zabytkowej tkanki. Kamienice, bogato
zdobione gmachy, kościoły, wieże, mosty, całe hektary bruków. A pomiędzy tym
wszystkim, bez szerokich na 100m 10-pasmowych alei zupełnie bez przeszkód toczy
się normalne, szybkie życie wielkiego miasta. Najbardziej fascynują te
tramwaje. Z hukiem i łomotem przelatują przez ciasne łuki i zwrotnice, zwinnie wspinają się
naprawdę stromymi ulicami. No tak, Praga to miasto siedmiu wzgórz. Płasko to tu
nie jest. Czasem nawet, tak po prostu, tramwaj przejeżdża sobie
tunelem na
parterze kamienicy O.o Gwarno, tłoczno, gorąco, bardzo fajnie. Po Covidzie ani
widu ani słychu. Osoba z maseczką? Jedna na kilkaset, mówię bez żadnej przesady. Wreszcie
na cel obieram wzgórze zamkowe. Tu z kolei stromą, wąską brukowaną uliczką bez problemu wspina się nieduży autobusik. Samego zamku to tam za wiela nie zobaczyłem ale za
odkryłem
sad owocowy na jednym ze stoków wzgórza. Jak gaj oliwny trochę to
wygląda. To z tego wzgórza jest tytułowa fotka. Odpocząłem trochę na ławeczce,
umyłem się w pitniku.
Zjechałem Sprowadziłem z powrotem stromą uliczką. Jeszcze
jakiś most obadałem, i jeszcze jakąś bramę. Ścisłą starówkę i rynek zwiedziłem
już z buta, prowadząc rower. Tłumy to raz, a dwa to te bruki ;) Fajnie, pięknie, cudownie. Ale coraz bardziej
jestem zmęczony tym zwiedzaniem, w zasadzie to głowie chodzi mi już tylko
jakieś żarcie. A może i piwo? Ale nie mam głowy do tych wszystkich pubów/knajp
tutaj, nie lubię takich przybytków no i pewnie drogo. Kończy się zestawem
pizza+frytki+Kofola w fast foodzie. Jem sobie na stojąco i przyglądam się życiu
tego wspaniałego miasta. Wszystkimi zmysłami chłonę ten niesamowity klimat, no
i cieszę tą wielką rowerową przygodą. Dobra koniec tego dobrego. Jadę szukać
Hlavni Nadrazi. Jest! Wielka, szaro-brązowa, pełna torowisk i słupów głęboka
nora wykuta w dole miasta. Z trzech stron otoczona wysokimi na kilkanaście
metrów murami, na których wznoszą się budynki. W jednej z tych ścian są tunele,
którymi pociągi wjeżdżają pod miasto. Jadę jeszcze 3 przecznice dalej w
poszukiwaniu sklepu. Kupuję ciastka i jakieś picie, w tym dwa piwka. Jedno
niestety mi się rozbije na stacji ;) Zdjęć zabytkowego budynku dworca brak, bo
w remoncie, otoczony rusztowaniami. Wchodzę do środka. Urzeka mnie piękno
bogato zdobionej, pełnej płaskorzeźb hali. W centrum, pod kopułą złocony
napis:
mater
urbium
I już mam pomysł na tytuł wycieczki :) Na peron, pora kończyć tę niesamowitą przygodę :) Połączenie jakim wracam to ekspres Praga – Wawa, z tym że przesiadam się we Włoszczowej na ICeka. Podróż bez problemów, wypiłem piwko, zdrzemnąłem się, przesiadłem we methropoly of Włoszczowa. W domu koło 23ciej.
Kolejna niesamowita przygoda zrealizowana :) Pomimo pogodowych zawirowań jak i chwil słabości, wręcz zwątpienia - udało się! A może to Covid mnie brał, stąd ten brak sił? Kto go tam wie. Najważniejsze że się udało. No to co, został już tylko Budapeszt ;)
8.10 (sb) - 23.10 (pon)
Zaliczone szczyty:
Hradczany (Praha (CZ)) ;)
Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 500-599, Powrót pociągiem
Turystyka w Opolu i Wrocławiu
d a n e w y j a z d u
371.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/TLgwRQ9LRJQ5JMS26
Wpis uzupełniany po łebkach w grudniu, chyba nie ma sensu rysować nowej mapki, ino zapodam tą z grudniowej trasy na Wrocław. W przybliżeniu to samo. Z tym że w lipcu było mnóstwo zwiedzania Opola i Wrocławia po drodze. I była rozerwana opona i kapeć na powrocie w dworca w Krakowie do komu, i kilka km z buta ;) No i było rzecz jasna cieplej :)
https://www.alltrails.com/explore/map/thu-10-dec-2020-18-16-414a749?u=m
8.25 (pt) - 1.40 (pon)
Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem
Toruń
d a n e w y j a z d u
472.16 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:30.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/7THbJWPWd8CfWFNg7
https://www.alltrails.com/explore/map/26-28-06-202...
7.35 (pt) - 11.45 (ndz)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Nad Morze!
d a n e w y j a z d u
700.68 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-b6a8cdd--25?u=m
(ślad z pamięci, brakuje błądzenia, zwiedzania 3Miasta i 22km dokręconych po Krk)
https://photos.app.goo.gl/oUTSFnCDxVL5P3vR7
Nad Morze!!! Bo nie wytrzymam! Wzorem
ubiegłego sezonu, kiedy udała mi się ta sztuka już na początku czerwca. A skoro
udała się na początku czerwca to w połowie czerwca tym bardziej powinna się udać
:) Paradoksalnie ten cały Koroniak nie wpłynął negatywnie, a pozytywnie na moją
formę. Tak się bowiem zestresowałem tymi wszystkimi zakazami, że niedługo nic
nie będzie można, i zacząłem jeździć na zapas. Nie długie trasy, a regularne,
dzień w dzień, po kilkadziesiąt – sto – stokilkadziesiąt km, tripy wkoło
komina. I tym sposobem wyszedł mi kwiecień wszechczasów – 2400km :D Gdzie dla
mnie typowy kwiecień to tak raczej 1400. Zarazem jest to mój drugi najlepszy
miesięczny wynik w karierze (po 2440km z czerwca ub. roku), i rekordowe, 7me
miejsce na BSie! Z perspektywy czasu widać że było to racjonalne podejście. Nie
siedzieć jak większość ludzi w domu i jeść, trawić, wydalać, wegetować… Przy
5tys. przypadków Korony mieliśmy pozamykane wszystko, a teraz przy 30tys. mamy otwarte
niemal wszystko. Formy powinno wystarczyć, po zakończeniu tej kwarantanny i
jazdy po Małopolsce, zrobiłem 4x 400+ km trasy.
Nad Morze, ale gdzie dokładnie nad
to Morze? Obranie dokładnego kursu zajęło mi dłuższą chwilę, a wynik jest
efektem kompromisu. No bo tak:
- Pogoda: Czwartek (Boże Ciało) na pewno przeznaczę na
odpoczynek i ogarnięcie sprzętu. Pt./sb. ma być upalnie, duszno i burzowo w
całym kraju. Od ndz. nadciągnąć ma z północnego wschodu ochłodzenie. A plaży
zawsze fajniej jak gorąco. Wiatr zmienny, generalnie raczej wschodni. Pogodynki
podpowiadały zatem: na zachód: Koszalin, Kołobrzeg, (Szczecin??).
- PKP: po koronaprzestoju pociągi raczej wróciły na stalowe
szlaki. Rozkład okrojony, ale coś tam jeździ. Tylko że z zachodu, po przekątnej
kraju, do Krk to tak raczej 10+ h się tłuką, a nawet i po kilkanaście! Z
Gdańska natomiast zawsze jest awaryjna opcja – Pendolino. 5,5h to niemalże
teleport do domu :)
- Plaża czy 3Miasto? No właśnie. Niby jedno drugiego nie
wyklucza ale plaża w 3Mieście, nad Zatoką Gdańską to jednak nie to samo co
plaża nad otwartym morzem. Przy nadmorskich kurorcikach, lasach, wydmach. Plaża
wielka, długa, szeroka i bardziej dzika. Z drugiej w nadmorskich wioskach nie
ma stoczni, wielkich statków, żurawi, całej tej przemysłowej tkanki portowego,
wielkiego miasta. Która to tkanka dla człowieka spod gór jest rzeczą bardzo
ciekawą, egzotyczną.
- Nowym śladem: zawsze nad Morze staram się jechać inną
drogą. Tzn. wiadomo, cudów nie ma, pierwsze 200-300km zawsze będzie przez znane
okolice. Ale drugą część trasy warto coś pokombinować, żeby jak najwięcej
nowego wpadło.
- Długość trasy. 600+. Takie jest założenie. To pierwszy
taki trip w tym sezonie, więc raczej zachowawczo bym wolał, żeby zwiększyć
szanse na powodzenie przedsięwzięcia. A że wyszło 700 to zasługa przypadku (i
PKP ;) ).
Koniec końców wyznaczyłem sobie
kurs na Gdańsk, z opcją zahaczenia o plażę w jakimś Sobieszewie, Mikoszewie itp. Zaraz na wschód od trójmiejskiej
aglomeracji. 600+, nie najprostszą a lekko pokrętną drogą. Zahaczającą o takie nowości
jak: Stryków, Kutno, Włocławek, Golub-Dobrzyń, Grudziądz, Kwidzyn, Gniew,
Tczew, i wiele, wiele innych, dla mnie dziewiczych miasteczek, szos i krain.
Długi weekend przedłużam sobie w razie W o jeden dzień, biorąc wolne na
poniedziałek. Sprzyda się ;)
Spod bloku startuję piątkowym,
długoweekendowym rankiem, o godz. 6, minut 55. Przejeżdżam przez miasto
zastanawiając się nad stanem pogody. No bo faktycznie jest parno i duszno. Ale
Słońca ani widu. Za to z szczelnie zasnutego chmurami nieba zaczyna pokapywać
deszcz… Tak się zamyśliłem że mało co bym wyglebił i wpadł pod tramwaj. Cała akcja
miała miejsce na ul. Długiej. Omijając jakiegoś zawalidrogę w aucie, przeciąłem
mokrą szynę tramwajową pod zbyt małym kątem. Tzn. przednie koło wiadomo,
przeszło jak trzeba - bo kto raz wyglebi na szynie ten wie jak się pokonuje
takie przeszkody. Ale zapomniałem o kole tylnym. Za szybko wyprostowałem kurs, tył
szedł prawie równolegle, opona wpadła w szynę i kawałek sunąłem poślizgiem. A
pół metra ode mnie mijał mnie drugim torem tramwaj… Mogło być bardzo
nieciekawie. Na szczęście jakoś wyrwałem tylne koło z szyny i ustabilizowałem
tor jazdy. Uff, jeszcze z Krakowa nie wyjechałem a już tyle emocji ;) Resztki
senności momentalnie wyparowały :) Zaraz po wyjeździe z miasta, na pierwszych
hopkach pogórza Miechowskiego szora kotara z chmur przerzedza się, a wkrótce
potem zupełnie znika. Zaczyna się pełna lampa i tak będzie przez dwa najbliższe
dni. W Słomnikach nawet się nie zatrzymuję, pierwsza pauza dopiero na 50km
trasy, w
Miechowie. Tam też miła pogawędka z napotkanym Dziadkiem – byłym
kierowcą tira, który zjeździł kawał Europy. W Miechowie opuszczam krajówkę i
obieram kurs bocznymi drogami na Sędziszów. Przyjemne, leśne odcinki dają nieco
wytchnienia od narastającego ukropu - zbliża się południe. Idzie dość sprawnie,
ale do czasu ;) Kawałek przed Sędziszowem odkrywam przyczynę „pływającego”
roweru: kapeć na tyle. Wywalam się z całym majdanem w największym skrawku
cienia w okolicy, bo lasy niestety się skończyły. Zaczynam naprawę. W asyście
ujadającego zza siatki, metr od mnie, psiura ;) Nie zauważyłem Go, bo ten chyba
przyspał. Nie aktywował się od razu, a dopiero po chwili, gdy już miałem
wszystko wywalone z sakwy na trawę… To niech se szczeka i zdziera gardło. Ja
dęteczkę wymieniam ze słuchawkami i radyjkiem w uszach :) Pół godziny
straciłem. Przed Sędziszowem muszę jeszcze raz odpocząć, i zaaplikować wreszcie
krem z filtrem. Biwak ten urządzam na poboczu drogi, w cieniu małej
sosenki. W
Sędziszowie, małym miasteczku przyklejonym do wielkich zakładów kolejowych za
to się nie zatrzymuję, fotki też brak. Drogami niższej kategorii docieram do
Nagłowic, i znów zaczynają się łatwe nawigacyjnie kilometry po wojewódzkich, i
krajowych szosach. (Bo nie mam żadnego GPSa na kierownicy, żeby sprawdzić kurs
muszę się zatrzymać i zerknąć na telefon). Gdzieś tu wybija pierwsza setka. Od
pewnego już czasu narasta przeszkadzający, wschodni, czasem północno wschodni
wiatr. Jak widać na wielu zdjęciach rower mam obwieszony szmatami jak
cygański
barak ;) Bo jak zawsze prałem ciuchy w przeddzień trasy, wieczorem i część nie
ubrań nie zdążyła doschnąć, teraz je dosuszam. We Włoszczowie po południu, też
tylko przelotem. Odcinek Włoszczowa-Przedbórz to 30km klejącego się do opon,
rozpalonego asfaltu i zarazem 30km kichania. Jakaś alergia mnie chyciła i po
prostu woda lała mi się z nosa. Kilkadziesiąt chusteczek tu zużyłem, i to
używając każdej po 2, 3, 4 razy ;). Kichać co prawda można w czasie jazdy, ale
żeby oczyścić nos trzeba się zatrzymać… Więc nie pomagała ta alergia w
sprawności jazdy. Zażyłem Alertec który zawsze wożę w mini apteczce. Ale nie
wiem czy to on pomógł czy samo przeszło, bo odpuściło dopiero po godzinie od
połknięcia pastylki. W każdym razie to jeden tylko taki epizod tej trasy.
Przedbórz
to już Woj. Łódzkie. 5 tylko województw tym razem zaliczę. Zazwyczaj jak jadę
nad morze to wpada 6, natomiast mój rekord to 8 województw w trasie :) Zbliża
się wieczór, upał już zelżał, alergia odpuściła i gdyby nie ten wiatr to
jechało by się całkiem przyjemnie. Na horyzoncie dostrzegam niepokojące na
pierwszy rzut oka, wysoko kłębiące się
chmury. Młode chmury burzowe jakby.
Zresztą w radiu trąbią o ostrzeżeniach meteo dla niemal całego kraju. Ostatecznie
z tych chmur nic się nie narodzi, a ja uświadamiam sobie że dałem się nabrać,
tak jak w zeszłym roku ;) To co jest nisko to owszem, mogą to być chmury. Ale
ten wypiętrzający się hen wysoko słup to po prostu dym z kominów wielkiej
elektrowni w Bełchatowie :) A dokładniej para wodna z chłodni kominowych. Samej
elektrowni rzecz jasna nie widać, bo jest ładnych 30-40km stąd ale jestem
niemal pewien, że to jest to. Bo taki sam widok mam w pamięci sprzed roku. We
Włodzimierzowie robię zakupy na całą noc jazdy. Kilka km przed Piotrkowem
pokonuję ruchliwą
DK12. Samo miasto natomiast omijam zupełnie bokiem –
ścieżkami rowerowymi wokół zalewu, i wzdłuż obwodnicy. Pauza na przystanku na
pustej zupełnie
pętli autobusowej. Drugi odcinek DK12, i za węzłem z S8 znowu
zjeżdżam w przyjemną, mało ruchliwą wojewódzką. Na Koluszki & Stryków. Noc,
pierwsza noc, jest jasna, księżycowa, ciepła – cały czas jechałem na krótko. Do
tego wiatr zelżał, po prostu sama radość taka jazda :) Problemów z sennością
też na razie ani śladu, wystarcza sama kofeina. O tym że zbliżam się do
Koluszek świadczy ponadprzeciętne zagęszczenie przejazdów kolejowych. Koluszki
to jeden z największych w Polsce węzłów kolejowych. Na szynach tym razem BARDZO
uważam ;) Zajeżdżam na
plac przed dworcem, tak w ramach zwiedzania, żeby nie
przelecieć każdego miasta tranzytem. Na zegarze raptem 3cia a już daje się
zaobserwować początek końca nocy. Całkowita ciemność zapada między koło 23ciej,
a pierwsze ślady brzasku można zaobserwować przed 3cią. Niesamowite jak krótkie
są te czerwcowe noce :) A im dalej na północ będą jeszcze krótsze! Jakoś tak to
działa, że długość dnia/nocy jest zmienna i uwarunkowana nie tylko porą roku,
ale również szerokością geograficzną. Nocą (a raczej „nocą”) zaliczam jeszcze
tylko Brzeziny. Niczym niewyróżniająca się, niewielka mieścina -
fotka pomnika.
Tej nocy rozwaliłem słuchawki – wplątały się w szprychy :/ Które to już z rzędu
zniszczone w ten sposób ;) Cała reszta drogi bez radia, bez nuty, i bez
koronafaktów… Nie wiem jak to wytrzymam. Zwłaszcza że denerwuje mnie głośno
tykający bębenek w nowym tylnym kole. Miałem plan żeby w sobotę kupić najtańsze
pchełki w jakimś kiosku. Ale ostatecznie przejeżdżając przez miasta albo nie
mieli tego typu towaru w kiosku, albo zapomniałem poszukać kiosku. Senność taka
nie zwalczenia kofeiną łapie mnie dopiero między 4tą a 5tą. Akurat trafia
bardzo fajna na drzemkę
wiata przystankowa. Mogła by być bardziej osłonięta,
dyskretna, ale nie można mieć wszystkiego. Bo miejscówka jest idealna :) Pośród
łąk i pól, przy mało ruchliwej szosie. Przypinam rower łańcuchem (do uda ;), do
ławki akurat nie pasował), zakładam ciemne okulary, głowę opieram o szybę (żeby
nie opadła), telefon w dłoń z ustawionym co 5 minut budzikiem, i zaliczam kilka
(z 5,6,7?) 5-minutowych drzemek. Tak całkiem usnąć to bym się bał. To jest mój
patent na senność. Tych króciutkich drzemek jest tyle, ile potrzeba. Aż się
przestanie chcieć spać. A jak miejsce jest mniej dyskretne, bardziej ruchliwe,
ryzykowne, to drzemki skracam do 4, 3 a nawet 2 minut, za to zwiększając ich
ilość. Po takim odpoczynku jestem jak nowonarodzony, jak młody Bóg :) W
międzyczasie zza horyzontu wyłania się pomarańczowa tarcza Słońca i
efektownie podświetla na taki sam kolor pierzynę mgieł przykrywającą dolinę nieodległej
rzeki. O tym z kolei że zbliżam się do Strykowa świadczy ponadprzeciętna ilość
wiaduktów ponad autostradami, estakad, ogólnie skrzyżowań, rozbudowanej
drogowej
infrastruktury. Stryków znany jest bowiem z najważniejszego węzła
autostradowego w Polsce. Nie dziwota że tak ważna infrastruktura komunikacyjna
w kraju znajduje się właśnie w tej okolicy. Bo zarówno Koluszki jak i Stryków
leżą blisko geometrycznego środka Polski. Ten znajduje się dokładnie w
miasteczku o nazwie Piątek. W
Piątku, zaraz przez 300nym km trasy jestem koło
8mej rano. 25h od wyjazdu. 300km w 25h, masakra jeżdżę coraz wolniej… Jedyne co
mam na swoje usprawiedliwienie to przeszkadzający za dnia upał, wiatr, alergię
i awarię. Na Orlenie na ryneczku wciągam wreszcie coś ciepłego i najważniejsze NIESŁODKIEGO,
tj. hot dogi i herbatę. Poza tym dłuższą chwilę rozmawiam z tubylcem który
zagadał. Były górnik z Żor, który po wypadku w kopalni osiadł właśnie w Piątku.
Ma mocno okaleczoną lewą dłoń. Pogawędka toczyła się głównie w tematach
złodziejstwa którego nienawidzi, policji z którą różnie to bywa, pracy w tym
małym miasteczku, biedzie, itp. Ogólnie sprawiał wrażenie poczciwego człowieka
z zasadami, pracuje przy zbiorach warzyw, pije i pali za swoje, nie chciał ode
mnie żadnych pieniędzy. Jego główną i pewnie jedyną rozrywką jest picie piwa z
kolegami na tym ryneczku, i zabawa w kotka i myszkę z policją. Ale co się
dziwić, co można robić innego będąc górnikiem na rencie osiadłym w takiej
dziurze? Wiedzie skromne i proste życie. Druga, i jeśli dobrze pamiętam
ostatnia tego dnia, duża senność dopada mnie koło 10tej rano. Zwalczam ją
drzemką na takim oto
uroczym przystanku. Gdy docieram do kolejnego większego
„checkpointu”, czyli Kutna zaczyna się powtórka z dnia wczorajszego. Czyli
patelnia, zaduch i wkurzający, północno-wschodni wiatr. W Kutnie
charakterystycznym obiektem są wielkie
zakłady na przedmieściach, produkujące
betonowe pale. Przed wyjazdem z miasta robię zakupy w większym markecie, na
które składają się głównie zimne, gazowane, słodkie napoje. Zamiast jechać do
Lubnia Kuj. jedną krajówką, w Krośniewicach skręcać o 90 stopni i potem drugą
DK, wynajduję na mapie ciekawy skrót. Boczna droga, do Lubnia, prowadząca na
ukos. Jest krócej, mały ruch i dużo cienia – droga tonie w zieleni lasu.
Minusik jest jeden, mały – zapomnieli postawić tablic na granicy województw. Zatem
zdjęcia z tablicą Kuj-Pom nie będzie, a gdzieś właśnie na tym odcinku ją
przekroczyłem. Z ciekawostek przejeżdżam przez osiedle starych, wielorodzinnych
domów, jak żywo przypominających Śląskie „familoki”. Skrót się kończy, wbijam
na krajówkę, starą „jedynkę”. Lubień Kuj. kojarzy mi się z małym zalewikiem.
Zawsze bywałem tu nocą i niewiela było widać. Obsadzony ozdobnymi drzewami,
krzewami i otoczony alejkami za dnia prezentuje się po prostu
pięknie. Jak
zresztą i cała ta Polska którą dziś przemierzam na wskroś. Usiane czerwonymi,
żółtymi, niebieskimi i białymi kwiatami łąki nie pozwalają na płynną jazdę,
każą co chwila zatrzymać się i zrobić
zdjęcie. Czerwone to na 100% maki, żółte
– resztki rzepaku, niebieskie to być może chabry, a białe to nie mam pojęcia. Kowal
omijam obwodnicą. Po południu docieram do Włocławka. Myśli które zaprzątają mi teraz
głowę to się czegoś napić i zjeść coś ciepłego/niesłodkiego. Szukam rynku, na
którym pamiętam że taka mała gastronomia była. Szukam i znaleźć nie mogę – nic
dziwnego. Pomyliłem Włocławek z Inowrocławiem… We Włocławku jestem pierwszy
raz,
rynek jakiś tam jest ale pusty i nieciekawy. Za to most na Wiśle to
prawdziwa
ekstraklasa – jeden z najładniejszych, pośród tych zabytkowych. Bo
nowe mosty oceniać należy jednak osobno. Zresztą cała Wisła prezentuje się tu
imponująco. Jej szerokie, niespokojne, wzburzone wiatrem i oświetlone palącym
Słońcem wody mają soczyście niebieski
odcień. Jeśli patrzeć na wschód, bo
patrząc w kierunku zachodnim już takich cudów nie ma. Przejeżdżam przez ów
most, zapomniawszy o potrzebach fizjologicznych – piciu i jedzeniu. A tymczasem
na drugim brzegu miasto się kończy, a zaczyna niczego sobie, jak na Kuj-Pom
podjazd. Na wzgórze z masztem na szczycie. Słońce pali coraz mocniej, sklepów
brak a mnie już zaczyna odcinać. Na szczęście po paru km jest buda z
fastfoodami. Kupuję m.in. naprawkę dobrą, fest dużą, zasypaną surówkami
zapiekankę za śmieszne 6zł :) No przecież półdarmo. We Włocławku zmieniam DK91
na krajową 67, i docieram nią do Lipna. Z Lipna zapadły mi w pamięć kosze pełne
zakrętek (jakaś akcja charytatywna) oraz bardzo smaczne lody. Następny mały cel
na mojej trasie to Golub-Dobrzyń, kolejne dziewicze dla mnie miasteczko. Na
odcinku Lipno-Golub ma miejsce śmieszna, albo i nie śmieszna sytuacja ;)
Najzwyczajniej w świecie zaszła potrzeba zrobienia dwójeczki. Wydawać by się co
za problem, w końcu odludzia Kuj-Pomu. Problem jednak istotnie był – każda
kępka drzew, każdy zagajniczek przylegał do jakiegoś gospodarstwa i wydawał się
być jego częścią. Nie było kawałka pozbawionego zabudowań, dzikiego lasu… A z
każdym kolejnym kilometrem problem narastał. W końcu jest… Uff… Na ostatnich km
przed Golubiem znalazł się skrawek państwowego lasu w którym można zrobić co
trzeba :) Jeden problem z głowy. Natomiast drugą niepokojącą rzeczą jest zagęszczające
się od niedzielnego wieczora
zachmurzenie. Jakby to ochłodzenie, ten front, co
miał nadejść z północy. Samo ochłodzenie to żaden problem, oby tylko nie lunęło
z tego granatowiejącego nieba…. Chłodno, tak że ubieram wreszcie po raz
pierwszy wieziony w sakwie kurtalon. Wiatr dalej wieje jak wiał, z płn.-wsch.,
póki co nie pada. Da się jechać. Znowu ten długaaaaachny dzień. W
Golubiu
jestem koło 22, i niebo jest granatowe, a nie czarne. Pierwsze co robię to
zakupy, bo Żabki tylko do 23ciej. Lokalizuję jedną taką, zaopatrzam się w co
trzeba i jestem gotów na noc. Drugą noc
w trasie, czyli tą cięższą. Na Orlenie wciągam jeszcze zapiekankę, i ruszam
dalej. Na wylocie z miasta mijam położony na wzgórzu, ładnie iluminowany
zamek.
Który wydaje się być jedyną atrakcją turystyczną tej dziury. Do Grudziądza
~50km. Tako rzecze przydrożny drogowskaz. Po drodze jest co prawda dziura
imieniem
Wąbrzeźno, ale prawie nic nie zapamiętałem z tego miasteczka. Poza
kościołem (ale kościoły są wszędzie) i kranikiem z wodą. Mało tego, działającym
kranikiem! Tego typu niepozorna, mała architektura na rynku jest ogromnym
wybawieniem. Pozwala zmyć z siebie część brudu, część skorupy z kremu z filtrem
z wklejonym pyłem i muszkami. Po prostu się odświeżyć :) Kilometry między
Wąbrzeźnem a Grudziądzem były zaś magiczne. Chyba najbardziej widokowe tej
trasy. Ekstremalnie krótka noc szybko dobiega końca. A od prawej strony
(wschodu) wkracza coraz to bardziej żółciejąca, coraz intensywniej różowa i wściekle
pomarańczowa łuna brzasku, wstającego nowego dnia. Bo wieczornych chmurzyskach
ani śladu, kropla deszczu też nie spadła. Na horyzoncie zaś cały rząd, cały
szereg mijających na czerwono lamp. Co to jest to jeszcze nie wiem, ale się
dowiem, jak podjadę bliżej. Interesuje mnie też dlaczego te lampki nie migają w
jednym cyklu, w jakimś schemacie, tylko jedne wcześniej, inne później, każda
inaczej. Rozważania te przerwała mi senność. Na podobnym co poprzedniego ranka
przystanku, pośród pól, urządzam drzemkę. Może pół godziny? Nie wiem. Wiem natomiast
że jest coraz bardziej żółto, pomarańczowo, różowo, coraz bardziej kolorowo i
coraz bardziej bajkowo. Zdjęcia nie oddają nawet w części tego piękna, z jakim
podnosił się kolejny dzień. Kawałek dalej już wiem czym są owe światła, i wiem
dlaczego nie migają jednym rytmem. Są to czerwone lampy na
elektrowniach farmy
wiatrowej. A migają niejednostajnie, bo śmigła wiatraków obracają się i przesłaniają
widok na lampę umieszczoną na gondoli :) Zanim będzie długo oczekiwany
Grudziądz jest jeszcze Radzyń Chełmiński. Jakaś
wieża ciśnień, i ruiny zamku,
tyle pamiętam a i to tylko za sprawą zdjęć które zrobiłem. U celu (częściowym, tymczasowym
celu), Grudziądzu chwilę po piątej. Niespełna 100tys. Grudziądz jest słynny z
faktu bycia najmniejszym miastem w Polsce posiadającym własną sieć tramwajową. Jakieś
Ozorkowy, Zgierze się nie liczą, tam sięgają tramwaje ale są one częścią
systemu komunikacyjnego Łodzi. To się ceni, wszak transport szynowy to
przyszłość. A że tramwaje to 60letnie, niemieckie
Duwagi? No i co z tego,
dostaną kiedyś dotację z Łunii i będą nówki sztuki, i będą miały po czym
jeździć. Na Shellu kolejna zapiekanka. Kusi żeby obadać centrum, jakiś rynek,
plac, cokolwiek, ale rozsądek podpowiada że nie ma czasu na takie atrakcje. I tak
idzie jak po grudzie, dobowe przebiegi robię żałosne… Shella więc tylko
zwiedzam (zapiekanka). Z Grudziądza tak właściwie to miałem na Kwidzyn, i potem
Gniew lecieć. Ale coś mi się pomieszało i w Grudziądzu wskoczyłem na most na
Wiśle. Kwidzyn wypadł więc z grafiku, do Gniewu dotrę inną drogą. Most na Wiśle
w Grudziądzu - również stary,
kratownicowy, temu z Włocławka jednak nie
dorównujący. Widok na Wielką Wisłę - podobnie
imponujący. Za mostem kolejny
skrócik. Zamiast jak leci krajową 91ką, ~20km przejadę boczną drogą, idącą
zaraz pod Wiślanym wałem. Drogą, a raczej piękną
aleją, otoczoną starymi,
nieraz wiekowymi dębami. Druga (i chyba ostatnia po drugiej nocy) senność łapie
mnie właśnie tutaj. Żaden problem, wiata jest
w sam raz. Gdy skrót się kończy, wspinam
się niczego sobie, jak na te rejony podjazdem. Z doliny Wisły na jakąś
powiedzmy że „wyżynę”, którą idzie DK nr 91. Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk,
Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk, Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk…… Powtarzam
sobie w myślach. To już tuż tuż, to już zaraz, to się nie może nie udać. W to
się uda już nie wątpię, za to jestem pewien że pobiję wszelkie moje rekordy
jeśli chodzi o zamulanie, wleczenie się, emeryckie tempo… Pogoda w niedzielę
okazuje się być podobnie piękna, słoneczna i bezchmurna co w pt./sb. Z tą
różnicą że jest ciepło, a nie duszno. Żeby nie było za łatwo wznów wzmaga się wiatr.
Jeszcze mocniejszy, i już nie płn.-wsch., a po prostu północny… *%&$^#
północy wiatr. Dołączając do tego że fakt że Pomorze bynajmniej płaskie nie jest
(jest pagórkowate, rzeźba polodowcowa), ogólne zmęczenie i zniszczenie sprawia
to że średnią brutto mogę mieć z 10km/h… No właśnie -
POMORZE – długo
wyczekiwana tablica na granicy województwa wreszcie ukazuje się mym oczom. Tablica,
a nawet dwie! Dumnie się prezentujące, po obu stronach szosy. Choć trochę
nietypowe, jedna linia – samo „Województwo Pomorskie”, nie ma natomiast jak
zazwyczaj wymienionych w dalszych wierszach nazwy powiatu i gminy do której się
wjeżdża. Drugim, poza ów tablicą (tablicami) pocieszeniem w tej niedoli, w tym
kryzysie, są piękne okoliczności przyrody. Zdjęć z kwiatami z tej trasy było
już sporo, ale to co tu się dzieje na łąkach przebija wszystko poprzednie.
FOTO.
Wg mnie najładniejsze z tej trasy. Jak widać w galerii, lubię też uwieczniać na
fotkach różne ciekawe pojazdy, maszyny, ciężarówki itp. Ale to co uwieczniłem
tutaj… No to jest ewidentnie
MASZYNA DO NISZCZENIA WSZECHŚWIATÓW!!! Produkcji
„Zakłady Mechaniczne Nowe” – bo taki zardzewiały szyld widać nad bramą tej
posesji. „Nowe” – to nazwa miejscowości. Do czego to służy to nie wiem, ale mogło by grać w flimach post-apo, steampunkt itp Dużym utrapieniem zaczynają być bolące
nieznośnie dłonie – ale tu wystarcza znany patent ze zmianą rękawiczek na inne.
Co ciekawe mniej miękkie, z zupełnie wygniecionymi poduszeczkami. W trasach
wiele razy żongluję co najmniej dwoma parami rękawiczek, plus czasem też jadę
bez. To bardzo pomaga na ból dłoni. Ileś tam podjazdów, ileś zamulań na
przystankach i ileś ton wiatru wyłapanego na twarz dalej jest Gniew. Miasteczko Gniew, z ładnym widokiem na
starówkę znad rzeki. Coś jak Malbork, choć oczywiście to nie ta sama liga. Fotka
z tym
widokiem musi mi wystarczyć, trzeba męczyć te pozostałe do Morza
kilometry a nie zwiedzać. 30km czołgania się i jest
Tczew. Też tylko szybko
przez centrum, i podejmuję decyzję że zamiast na Pruszcz, i na Gdańsk, zahaczę
po drodze o jakieś nadmorskie wioseczki, i o plażę kawałek od 3miasta. +-35km,
tyle zostało do brzegu. Dużo i niedużo zarazem. Przez chwilę to się w ogóle
wichura w twarz włącza. Steblewo, Cedry Wielkie, Cedry Małe. Kolejne wioseczki
w tej Żuławskiej dolinie. Podobna nieco sytuacja co wcześniej, jak mi się
dwójkę chciało w Kuj-Pomie. Tzn. teraz mi się nie chce, ale podobnie jest to
wszystko zurbanizowane, zorganizowane. Jedzie się pośród wysokich drzew,
niemalże w lesie ale wokół dom za domem. Tak jakby każdy ten zagajniczek, każde
do drzewo do kogoś należało, rosło mu w ogródku po prostu. Trochę tych
wioseczek, trochę normalnych lasów i widzę wreszcie jakąś wodę. A na tej wodzie
porcik, pełen żaglówek i łódeczek. Porcik na Martwej Wiśle – teraz wiem z mapy.
Kawałek jadę wzdłuż wału, zza którego ewidentnie widać spory kawał wody – to
jest właściwe koryto
Wisły, na ostatnich km jej biegu! Emocje sięgają zenitu, zmęczenie
gdzie znikło, wiatr w niczym nie przeszkadza. Jakaś śluza i BARDZO efektowna
aleja, obsadzona wielkimi topolami. Tablica „GDAŃSK”. Świbno. Znany mi już, za
sprawą trasy z 2018 roku,
prom. Przez Wisłę rzecz jasna. Oczywistym jest że
skorzystam :) Taki prom to atrakcja sam w sobie, a nie tylko jakaś tam
przeprawa na drugi brzeg rzeki. W ogóle promy to są klimaty, a nie jakieś tam
mosty. To oczekiwanie na zaokrętowanie, widok kołyszącej się łajby, miłe
pogawędki z sympatyczną obsługą, przyglądanie się technikaliom pływającej
jednostki. A ten prom jest naprawdę konkretny, największy jakim płynąłem. Musi
być konkretny, bo obsługuje konkretną trasę: drogę łącząca nadmorskie kurorty z
3miastem. Zabiera do 18 osobówek, + sporo motocykli, rowerów, pieszych.
Rowerzysta 5zł. x2 trzeba liczyć, bo zaraz będę wracał. Ale tym się nie
martwię, nie pływam przecież tym promem codziennie do pracy. Razem ze mną
płynie też inny, nazwijmy Go, kolarz. Pro ubrany, jakieś Castelli i inne drogie
ciuchy, oksy za tysiaka i inne cuda na kiju. I do tego ebike… Jakoś mnie zawsze
mnie śmieszą tacy zawodnicy ;) Ale co kto lubi. Wiatr wieje taki, takie fale,
że holownikiem nieźle kiwa. Nagrałem nawet
filmik. A i promem lekko kołysze. Aż
mi się trochę nieprzyjemnie przez ten krótki czas przeprawy zrobiło ;) 500m
żeglugi, bo tyle szerokości ma przy ujściu Wisła, i jestem na drugim brzegu.
Prowadząc rower po wyślizganych kocich łbach poprzedzielanych piachem podziwiam
kozaka lecącego żwawo na szosówce po
tym czymś w dół :O Ja bym na bank
wyglebił. Emocje sięgają zenitu. Zaraz, po 2,5 dobach jazdy zobaczę Bałtyk! Nie
szukam nie wiadomo czego, na plażę dotrę pierwszym z wejść po drugiej stronie
Wisły – w Mikoszewie. Skręcam w ulicę Bursztynową. Wioska kończy się, a zaczyna
gruntowa droga przez nadmorski las. Ten ciągnie się przez 1,5km że aż zastanawiam
się czy na pewno jadę na północ a nie skręciłem na wschód czy zachód. Ale nie,
wszystko się zgadza. Zaczynają się betonowe
płyty. A każda kolejna z nich coraz
to bardziej, i bardziej przysypana piachem. W końcu płyty kończą się a zaczyna
sam piach :) Szum Morza słyszę już dawna. Oto i jest! 17.37, 14.05 AD 2020.
Piąty
raz w życiu dotarłem na rowerze nad
Bałtyk :)
No, tak właściwie to czwarty – bo
ten pierwszy raz z 2017 roku to nie wiem czy się liczy. To był początek
października, noc, i skończyło się na zwiedzaniu Gdańska. Nad samo Morze
dotarłem pierwszy raz w 2018. Wtedy po raz pierwszy po kilkudziesięciu
godzinach jazdy dotarłem na samą plażę. Gdy usłyszałem szum fal, zobaczyłem
zlewającą się z horyzontem falującą taflę wody, i zanurzyłem stopy w gorącym piasku,
a zaraz potem w ciepłej wodzie Bałtyku to był prawdziwy rowerowy orgazm :D Teraz
jest „tylko” bardzo fajne uczucie osiągnięcia ambitnego celu :) Samo
plażowanie: z pół godzinki tylko. Głowę bowiem coraz bardziej zaprząta mi
problem powrotu PKP, ale o tym za chwilę. Plaża, o dziwo, prawie pusta.
Pojedyncze, spacerujące osoby. Tylko jeden pieseł się pluska. Z jednej strony
to dobrze. No a z drugiej niedobrze. Bo mniej ładnych widoków ;) Tak więc tylko
zamoczyłem się lekko w całkiem ciepłej wodzie, zmyłem z siebie część brudu -
żeby śmierdzieć trochę mniej, zrobiłem kilka fotek, no i zbieram się. Oprócz
„widoków” brakło też gorącego, rozpalonego Słońcem piasku. Piasek był tylko
letni :/ Z mozołem pcham rower z powrotem, przez piach. Z każdym rokiem idzie
coraz ciężej. Bo z każdym rokiem mam coraz węższe, coraz bardziej zasysane
przez miałkie podłoże oponki ;) Pchanie MTB w 2018r na 32mm semislickach to był
lajcik. Pchanie szoski na 25mm gumkach to jest naprawdę duży wysiłek. Nie chcę
przesadzić, ale wg. mnie wysiłek podobny jakby pchać zepsute auto. Czasem to aż
lżej jest nieść. Przez ten sam las wracam do Mikoszewa, i tym samym promem
wrócę na drugi brzeg Wisły. Pływa co pół godziny. Akurat zdążam wciągnąć
niezłego, i niedrogiego (8zł?) hamburgera w budzie przy przystani. Znowu 5zł na
przeprawę. Po tym odpoczynku na plaży, i tym hamburgerze moc w nogach czuję
potężną. Tak że na podjeździe na drugim brzegu staję na pedałach i pokazuję
kolarzom nizinnym jak to się robi w Małopolsce ;) Z tego co pamiętam spod tego
promu do centrum Gdańska jest +-20km. Na razie droga jest jedna, DW501. Po
kilku km docieram do mostu w Sobieszewie, nad Martwą Wisłą. Pachnącego
nowością,
mostu zwodzonego. W 2018, gdy ostatnio tu jechałem, był jeszcze w
budowie, a przejeżdżało się jakimś tymczasowym mostem, pontonowym. Na
podnoszenie, i przeprawę jakiegoś statku niestety się nie załapuję. Kolejne
kilometry wojewódzkiej szosy to imponujące widoki na ogrom przemysłowych
instalacji
Rafinerii Gdańskiej. Spotykam tu jakichś bikerów, też w podróży, z
Poznania podążają, zamieniliśmy kilka słów. Kolejne km to gładka, szeroka,
asfaltowa
DDRka przecinająca chaszcze i nieużytki przemysłowych rubieży
Gdańska. Do samego centrum wtaczam się pewnym „skrótem” – drogą ze
zdemolowanych, betonowych
płyt. Eh, w Gdańsku to zawsze gdzieś pobłądzę w tych
portach, fabrykach, magazynach itp. Zaraz jestem w centrum, jest i
Motława.
Jest zabytkowy żuraw, są bramy, jest
Długi Rynek, Fontanna Neptuna. Jest cała ta zabytkowa, dość
dobrze mi już znana starówka. Zwiedzam więc tylko przejazdem a kurs obieram na
dworzec PKP. Bo tak właściwie to plan powrotu posypał się dawno. Jest
niedzielny wieczór, godzina 21sza, trzeci dzień w trasie, zbliża się też
trzecia noc. Planowo miałem wracać o 16.40, Pendolino do Wawy, potem TLK i w
Krk przed północą. Ale to musiał bym odpuścić plażę, lecieć na Gdańsk i od razu
wskakiwać do pociągu. W telefonie sprawdzam dokładnie, kolejno, jedna po
drugiej, wszystkie alternatywy. Druga opcja to dwa ICki, z przesiadką w
Poznaniu. Odjazd o 19tej, w Krk po 5tej rano. Z tym że tu na przesiadkę są 3
minuty, nie wiem czy te pociągi są skomunikowane, zresztą i tak nie zdążyłem. Wariant
trzeci to nocny, bezpośredni TLK. Odjazd przed północą, w domu po 9tej rano. To
on mnie najbardziej interesował. Ale szkopuł z nim był taki, że to nocny. I ma
w składzie dużo miejsc do spania, dużo kuszetek a mało zwykłych, siedzących, do
tego nie wozi rowerów. Ten problem da się obejść robiąc z roweru „duży bagaż podręczny”.
Mam to opanowane, wystarczy trochę folii, taśmy i dwa imbusy, w 2018 roku tak
wracałem. Ale biletu kupić się nie da, wg. internetowego systemu wszystkie
miejsca w 1/2 klasie zajęte. Pewnie zostały same kuszetki… Bezpośrednie
Pendolino o wpół do siódmej rano w pon.? Wszystkie miejsca na rower zajęte… A chyba
nie będę próbował złożonego roweru do Pendolino pakować, tam jest bardzo ciasno.
Teoretycznie można by zapytać w kasie, może to jakiś błąd w internetowym
systemie i w kasie uda się kupić bilet na rower. Ale kasy na dworcu głównym w
400tys. mieście… nieczynne. Zabytkowy gmach jest w remoncie. Obok stoi jakiś
barak z tymczasowymi kasami, otwartymi 6-16, czy jakoś tak :DDD Nawet jakbym
kupił bilet bez roweru a miejsce na rower w rzeczywistości by było, to i tak
pokładzie Pendolino biletu na rower (żadnego biletu) kupić nie da, pewnie
zapłaciłbym karę. Stanęło na pierwszym porannym TLK. Odjazd wpół do szóstej, w
Krakowie po 13. Jako że mam przed sobą całą noc na zwiedzanie to kupuję bilet z
Gdyni, tam ten startuje. Aha, rowerów teoretycznie nie wozi. Kupiłem więc bilet
na większy bagaż. I obieram kurs na Urząd Pocztowy Number One, otwarty 24/7.
Późny niedzielny wieczór. Niehandlowy wieczór. Tam w 2018 roku kupiłem folię i
taśmę, i teraz chcę zrobić to samo. Urząd Pocztowy nr 1 w Gdańsku mieści się na
tyłach zabytkowej kamienicy, zaraz przy Długim Rynku. Jest tu naprawdę
klimatycznie :) Wielkie, ciężkie, stare drewniane drzwi. Wysoki chyba na 4m
hol. U sufitu ogromny żyrandol z podobnej epoki, świecący dziesiątkami żarówek.
A ściany pokryte są SETKAMI małych, stalowych, ponumerowanych skrzyneczek. Skrytek
pocztowych. Wszystko to wiekowe, nadgryzione zębem czasu, z poprzedniej epoki, niesamowicie
się prezentujące.
Zdjęcie takie sobie, niewiela widać. Taśmy ani folii co
prawda nie mają – długi weekend, wszystko wyprzedane. Ale i tak warto było
wstąpić, żeby jeszcze raz obejrzeć to wyjątkowe miejsce :) Zaczynam powoli
toczyć się w kierunku Gdyni. W całodobowym spożywczym znalazł się regalik z
artykułami higieniczno/przemysłowymi, i kupiłem rolkę worków na śmieci. Taśma –
przypomniało mi się że w moim podręcznym, 1,5kg pakiecie narzędzi zawsze wożę
taśmę naprawczą. Czyli powrotem nie zaprzątam już sobie głowy. Głowę zaprząta
mi teraz co innego. Zbliżająca się noc. Trzecia, nieprzespana normalnie noc.
Nie lubię i boję się trzeciej nocy. Planowałem rozsądnie, tylko dwie noce ale
zrobić. Wyszło jak wyszło. Dwa upalne, duszne dni, trzeci dzień po wiatr, szło
jak po grudzie. Do tego swoją cegiełkę dorzuciło PKP, i chcąc nie chcąc będę
się teraz włóczył z halucynacjami po 3mieście. Tzn. jeszcze jest OK, ale wiem
że to kwestia najbliższych godzin jak zacznie być grubo. Jak ktoś nie wierzy w
cuda, to zapewniam że cuda istnieją. Cuda dzieją się trzeciej nocy w trasie na
rowerze ;) Mijam
Stocznię Gdańską, potem jakieś inne zakłady przemysłowe.
Kończy się Gdańsk, a zaczyna Sopot. Turlam się raczej bocznymi uliczkami,
ścieżkami rowerowymi, chodnikami. Żeby w razie jak usnę po prostu wyglebić a
nie wpaść pod koła samochodu. Odnajduję ładny bulwar, deptak,
promenadę nad
samym brzegiem morza. Ścieżka rowerowa też tu jest. Pierwszy raz jestem w
Sopocie i naprawdę pięknie się to prezentuje. Oczywiście pustki zupełne, jest
noc z niedzieli na poniedziałek. A z tej efektownej alejki co kawałek są
zejścia na plażę. Tak więc pierwszy raz zobaczyłem jak wygląda morze
nocą :)
Promenada kończy się, a do Gdyni docieram jakimś terenowym leśnym
szlakiem,
trochę jadąc, trochę prowadząc a trochę niosąc rower ;) Od jakiegoś czasu mam
już halucynacje – te co najczęściej. Widzę sylwetki ludzi, które gdy podjeżdżam
bliżej zmieniają się w to czym naprawdę są – koszem na śmieci, krzaczkiem,
słupkiem itp. Co usiądę na ławeczce to boję się że usnę, i że ktoś ukradnie mi
rower. Zawsze staram się przypinać rower łańcuchem do ławki / jak się nie da,
to do mojego uda ;) Ale czasem zdarza mi się zapomnieć. Jest jedna rzecz której
nad morzem ciągle nie widziałem, a chciałbym zobaczyć – statki. Ale takie prawdziwe,
wielkie, pełnomorskie jednostki. 200, 300m i dłuższe. Wiem już że widoków na
takie cudeńka trzeba szukać właśnie w Gdyni a nie w Gdańsku. A jestem w Gdyni,
i mam 3 godziny czasu. Ale nie mam już sił, mam dość, za dużo wrażeń, za dużo
szczęścia na raz. Zrobiłem tylko jakąś pętelkę po terenach
przemysłowych,
statków nie było, jadę na dworzec. Dochodzi 4ta. W pół godziny z pomocą dwóch
imbusów, taśmy i worków na śmieci robię z roweru duży bagaż podręczny. Łatwa
sprawa, odkręcić 3 śruby przy mostku, jedną przy sztycy, rozpiąć dwa
szybkozamykacze kół. Wyjąć widelec, i sztycę. Złożyć to wszystko kompaktowo,
jedno do drugiego, obkleić taśmą, opatulić workami, jeszcze raz taśma, i voila!
Jest bagaż podręczny. Mam jeszcze godzinę, ale nie wpadłem na pomysł
zorganizowania czegoś ciepłego, lub przynajmniej niesłodkiego do jedzenia.
Kilka batoników tylko kupiłem w automacie, plus litr wody mi został. Będzie musiało
wystarczyć na 8h podróży. Wystarczy z zapasem, nie będę miał siły nic jeść. Wsiadam
do ostatniego wagonu,
pakunek stawiam na końcu składu, przypinam łańcuchem,
kluczyk chowam do majtek ;) Dzięki czemu nie boję się że usnę na dłuższy czas.
Tak właściwie to przedział i miejsca na rowery to wydaje mi się że były. Ale kto to mógł wiedzieć. A nawet jakby nie było i tak pewnie udało by mi się przewieźć ten rower w całości. Wolałem mieć jednak 100% pewność że do tego pociągu wsiądę i nim pojadę. A nie że jakiś konduktor służbista mnie wyprosi. TLK wlecze się i wlecze, ale to jest bez znaczenia. Jest miękki fotel, nie pada
na głowę, nie wali gradem po nerach. Nie jest zimno ani gorąco, jest toaleta z
wodą i papierem toaletowym. W porównaniu do jazdy rowerem podróż koleją to jest
przecież wypoczynek, regeneracja, relaks, chillout :) Do Krakowa pociąg dociera
planowo. W 20 minut z bagażu podręcznego robię zdatny do jazdy rower. Na
liczniku 678km. Jestem zregenerowany, głupotą byłoby więc nie dokręcić do 700.
Robię małą rundkę po mieście, zahaczam o serwis rowerowy o coś zapytać, oraz
oglądam słynny balon. Jest w Krakowie taki balon widokowy nad Wisłą, można
sobie polatać ponad miastem. A właściwie to
BYŁ, a nie jest. A SŁYNNY dlatego,
że przedwczoraj rozerwała go burza. Tutaj
link, w ramach ciekawostki. W domu o
15.30, 80,5h od wyjazdu, jeśli dobrze liczę :)
Kolejna niesamowita przygoda za
mną :) Piąty raz nad morze, mnóstwo nowych miast, dróg, krain zaliczone.
Właściwie to wszystko co po ~200km trasy, z małymi wyjątkami, było nowością. Sam
natomiast aspekt sportowy tej wyprawy to tak jak wspominałem nie raz – masakra.
Jeżdżę coraz wolniej. Średnie robię tak niskie, że ze wstydu w ogóle przestałem
je wpisywać. Z tym że średnie netto to jedna rzecz, a średnie brutto – druga. W
ogóle nie trzymam tempa, jakiegoś reżimu. Czas przecieka mi przez palce na
przystankach i ławeczkach. Mój max wynosi obecnie 800km. I wydaje mi się że
osiągnięcie w ten sposób celu, czyli przejechanie tysiaka nie jest możliwe.
Wystarczy mi kondycji, wystarczy tyłka, i wystarczy dłoni. Ale pokona mnie
senność. Czasu czuwania nie można tak sztucznie wydłużać w nieskończoność. To
nie może trwać tak długo. Jeśli chcę myśleć o 1000, muszę zacząć jeździć
szybciej. Z drugiej strony takie emeryckie tempo ma też swoje plusy. Te 20, 30, czy nawet 40 godzin w siodle każdej trasy niesamowicie utwardziły mój organizm. Dolegliwości ze strony tyłka są u mnie po prostu zerowe. Po tym tripie tyłek jak zawsze, niedraśnięty, żadnych boleści. A jeżdżę bez pampersa i ważę prawie stówę. Kark, plecy, przedramiona, nadgarstki - tak samo. Tylko dłonie od czasu do czasu się odzywają.
Coś jeszcze? Aaaa - tak! 3 dni jechałem i zapomniałem zjeść
normalnego obiadu :D Tylko słodkie + fast foody ;) Ale to się chyba nie ma czym chwalić, bo to raczej był błąd..
6.55 (pt) - 15.30 (pon)
Nowe Gminy: 27
Łódzkie: 8
Czarnocin
Będków
Rokiciny
Stryków
Krzyżanów
Kutno obszar miejski
Kutno teren wiejski
Łanięta
Kuj.-Pom.: 13
Fabianki
Zbójno
Golub-Dobrzyń obszar miejski
Golub-Dobrzyń teren wiejski
Dębowa Łąka
Ryńsk
Wąbrzeźno
Radzyń Chełmiński
Gruta
Grudziądz obszar miejski
Grudziądz teren wiejski
Dragarz
Nowe
Pomorskie: 6
Gniew
Pelplin
Subkowy
Tczew teren miejski
Tczew obszar wiejski
Suchy Dąb
Kategoria > km 700-799, Powrót pociągiem
Konin
d a n e w y j a z d u
406.51 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. (wróbel = Konin, gołąb = Poznań). Potem napiszę kilka zdań.
EDIT: Albo i nie napiszę. Bo jest grudzień i dalej nic tu nie ma :D
https://www.alltrails.com/explore/map/map-f8417d0--20?u=md
https://photos.app.goo.gl/eSHHccrKo8uMUHQ86
8.35 (sb) - 00.35 (pon)
Nowe gminy: 7
Wielkopolskie: 7
Grabów nad Prosną
Sieroszowice
Nowe Skalmierzyce
Żerków
Czermin
Zagórków
Rzgów
Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499
Kraków - Warszawa, za biegiem Wisły
d a n e w y j a z d u
417.32 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-d1359f9--16?u=m
https://photos.app.goo.gl/uZNCjLqJs1Lpfsxy8
No i gdzie by tu jechać. Od pewnego czasu kołacze mi się w
głowie chytry plan dotarcia nad Morze. Jest jednak pewien problem, z pogodą
mianowicie. Nie chce się ona zgrać, tak żeby w okolicach weekendu
(pt/sb/ndz/pon) przez min. 2 dni z rzędu było ciepło i słonecznie w całym
kraju. Widząc klarującą się mniej więcej prognozę na najbliższe dni - ładnie w
pt/sb (nie dotyczy wybrzeża), w ndz deszcz, biorę na piątek wolne i ruszam z
jakimś lżejszym tematem. Taka Warszawa dłuższą drogą wydaje się być w sam raz
:) Tzn. teraz dopiero zauważyłem że tak ładnie mi się ta trasa ułożyła wzdłuż
Wisły, bo przed wyjazdem plan kończył się na Sandomierzu. A potem się zobaczy.
:). Zapomniałbym – ta trasa to też test nowych kół. Jest mi bardzo wstyd, ale
po 10 zaplecionych własnoręcznie kołach, i ze 100tys. km na nich zrobionych tym
razem kupiłem gotowce… Koła do szosówki, słoneczka, 11rz bębenki, wylajtowane
obręcze itp. itd. to dla mnie jednak za wysokie progi. Ja specjalizuję się w
32/36 szprychach, 3/4 krzyżach, i topornych kołach do MTB/turystyki. A co
kupiłem? Jeden z podstawowych zestawów z Daveo, full DT Swiss, 24/28h, w
najpancerniejszej wersji z limitem 100kg. Wczoraj zrobiłem już 2km rundkę po
osiedlu. Wszystko gra i bucy. I KURRRRRRWAAA TERRRRRRRKOCZEEE. BĘBENEK. No tak,
zapomniałem że wszystkie pro piasty tak mają, i że ludziom się to podobno podoba…
A ja lubię cichutkie Shimano. Zobaczymy co to będzie… Czy dam radę z tym żyć…
Startuję porą dość leniwą, bo dopiero przed 9tą. Nie ma
pośpiechu - cała (deszczowa) niedziela w zapasie na powrót PKP. Raz dwa
przelatuję Bieżanów, Rybitwy, Most Wandy, mijam spalarnię i ląduję na mojej
ulubionej Sandomierce :) Duży ruch na szosie przypomina mi że dziś piątek. Ale
im dalej za miasto tym robi się luźniej, kończą się też remonty/światła, i
jedzie się fajnie. Bardzo lubię te pierwsze kilometry zaraz po opuszczeniu krakowskiej
aglomeracji. Szosa wspina się tu wysoko. I jest piękna panorama: na pierwszym
planie przedzielone miedzami i zagajnikami pola uprawne (żółciutkiego rzepaczku
niestety coraz mniej). Plan drugi to meandrująca nisko, w korycie, pośród
zieleni Wisła. A na planie trzecim – niebieskie grzbiety Beskidów. Te niższe,
ciemniejsze to zapewne Pogórza: Wiśnickie i Rożnowskie. Jaśniejsze, wyższe to
Beskid Wyspowy. Wiele z tych szczytów mam zaliczonych – Mogielica, Łopień,
Jaworz, długo by wymieniać… Są w tabelce obok, na blogu :D Ile to tras, ile
przygód, wspomnień, wylanego potu, ile gleb ;) Wracając na trasę: mijam skąpane
w promieniach Słońca New Brzesko zaraz potem Koszyce, chwila moment, i
opuszczam rodzime województwo, a zaczynam Świętokrzyskie. Szybka fotka w
Opatowcu, a doglądnięcie budowy mostu w New Korczynie to sprawa obowiązkowa. Zresztą
nie ja jeden się tu zatrzymuję żeby popatrzeć. No most fajny, tylko tego promu
trochę żal… Przeprawy promowe to są jednak klimaty. To jest piękny, stały element
pejzażu tych wszystkich wiejskich zadupi. Pierwsza setka zajmuje mi 5h 45min co
jest dla mnie czasem bardzo dobrym. A co z piastą? Tj. bębenkiem? Nie wyrabiam,
to terkotanie jest wkurwiające, dołujące, frustrujące. Grr… Jak to kiedyś na
jakimś forum rowerowym przeczytałem o tego typu piastach: „czy to się podoba
komuś starszemu niż 8-letnie dzieci?!”. Doraźnie, na tą chwilę rozwiązania znalazłem
dwa:
1) non stop pedałować.
2) słuchać radia.
Wybieram to drugie, słuchawki niemal bez przerwy w uszach,
wyjmuję tylko jak lecą reklamy Media Expert ;) (Ciekawe czy tylko ja tak mam?).
A na dłuższą metę, docelowo, wyjścia widzę trzy:
1) Może się wyrobi i będzie ciszej terkotał?
2)Mocniej przesmarować.
3)Wymienić piastę na Shimano.
Pkt 3) to rzecz jasna ostateczność. Liczę na to że połączone
pkt. 1) i 2) załatwią sprawę.
Standardowe zakupy w Połańcu wzbogacam niestandardowo o
lody. Osiek natomiast tonie. Tonie w różowych kwiatach kasztanowców ;) Pioseneczka ;) Zalew Kałuża w Koprzywnicy bez zmian, wody nie przybyło. Km szybko mijają, mijam sady
owocowe Samborca, na horyzoncie majaczy już komin huty szkła w Sandomierzu. Koło
19tej melduję się na miejscu. Oczywistym jest że będąc w Sandomierzu wypada
odwiedzić słynną starówkę, z rynkiem na czele, ale już drugi raz pod rząd mi
się to nie udało. Dwa tygodnie temu jakoś bardziej zainteresowałem się
bulwarami. Tym razem zaś źle skręciłem i wjechałem nie na to wzgórze co trzeba.
Zamiast rynku znalazłem za to Biedronkę, w której zrobiłem tanie zakupy. (Nie
boję się zakupów w trochę większych sklepach, odkąd wożę ze sobą 2,5kg Oxforda
;) ). Koniec końców z tego pięknego miasteczka wyjeżdżam z dwoma tylko
zdjęciami: wzgórza zamkowego, i losowego ronda, z wielkimi donicami pośrodku. Nie
chce mi się już zawracać, wskakuję na Route 777. Właściwie to na Sandomierzu
kończył mi się plan trasy. 777 poleciałem jakoś tak odruchowo, zawsze jak jadę
na Lublin to w nią skręcam. Po paru km zatrzymuję się, i zerkam na GPSa.
Właściwie to droga na Warszawę to tak bardziej DK79, przez Ożarów, Lipsko,
Zwoleń i Kozienice. Ale jak już tak skręciłem to tak jadę, nie będę zmieniał
kursu. Na razie kierunek: Annopol. Prom w Zawichoście pływa tylko do 20tej,
zresztą 2 tyg. temu nim płynąłem. Zapada zmrok, a o tym że zbliżam się do
długachnego mostu świadczą migające czerwonymi lampami pylony linii WN na
Wisłą. To jest taki jeden z uroków jazdy nocą – wypatrywanie wysokich,
migających na czerwono obiektów, które są niczym latarnie morskie. Tak jak
marynarzom dodają otuchy i świadczą o docieraniu do bezpiecznego portu, tak zagubionym
w czeluściach nocy zmęczonym kolarzom mówią że to już, że to już prawie, że
cel, że takie albo inne miasto już niedaleko. Przekraczam mostem Wisłę, i
zarazem granicę województwa – zaczynamy Lubelskie :) Jeśli mam zamiar dotrzeć do
tej Warszawy, to w Annopolu wybór musi być jeden: DW 824. I tak też jadę. W chłodnych
mrokach nocy łykam koleje km lubelskich pustkowi. Józefów nad Wisłą – raczej
dziura, Opole Lub. – nieco większe, ale tez niewyróżniające się miasto. Słynny
Kazimierz Dolny omijam – nie chce mi się nadkładać km. I tak już mało sprawnie
idzie ta jazda. Spać się nie chce (nie pozwala tykający bębenek!), ale sporo
bezsensownych odpoczynków, zamułek. A że noc krótka, szybko wita mnie świt. Niewielka
tych km nocą zrobiłem ;) Jakoś raźniej się teraz jedzie. Wielkie instalacje
przy drodze na pierwszy rzut oka przypominają jakieś anteny HAARP ;) Ale to
chyba tylko stelaże pod groch/fasolę/inne rośliny pnące. Przejeżdżam przez
Janowiec, i kusi trochę drogowskaz na prom. Drżąc o nowiutkie koła tłukę się
kilkaset metrów po betonowych płytach z wielkimi szparami i wystającym
zbrojeniem. Spośród dziwnie nisko i szybko płynących, lecących wręcz nad doliną
mgieł (?!?!) wyłania się ów prom. Ale nie wiem czy to to pływa. Piszą żeby
zatrąbić lub błysnąć światłami jeśli się chce zaokrętować. Yyyy, nieważne,
zawracam, szkoda czasu, i pieniędzy. Jadę za drogą, na Puławy. Kawałek dalej z przydrożnego
rowu wyłania się wielka skała. Która gdy podjeżdżam bliżej okazuję się być w rzeczywistości wielkim pniem zwalonej/ściętej topoli. Ze dwa metry średnicy może mieć. Myślę
sobie że fajnie było by wejść na górę, i zrobić zdjęcie. Żeby była jakaś skala,
odniesienie, ukazujące ogrom tego drzewa. Nie jest to łatwe, ale udaje mi się
wspiąć po spękanej, porośniętej odrostami korze. I jest tytułowe zdjęcie :)
Ciekawe co myśleli przejeżdżający ludzie :D Jakbym spadł w stronę łąki to mogło
by być nieciekawie, bo tam jest skarpa i łącznie ze 4m do spadania nawet. A
zdjęcie to właściwie nie jest zdjęcie, tylko klatka wycięta z filmiku z telefonu
przypiętego do kierownicy. Inaczej nie dało rady tego ogarnąć. Kończę z
dziwnymi pomysłami i docieram wreszcie do Puław. Miasto wita mnie oryginalnym billboardem. Tyle fotek z miasta. Szkoda czasu na Puławy, Stolica czeka na
zwiedzanie :) Aha – w Puławach rozwiązuje się zagadka wspomnianej dziwnej,
szybko lecącej „mgły”. Ów mgła to dym wydobywający się z komina zakładów
azotowych ;) Z jakiegoś powodu nie lecący wysoko ku górze, tylko opadający, i
płożący się doliną rzeki. Albo para wodna, zachowująca się w taki dziwny
sposób. Z Puław początkowo planowałem technicznymi wzdłuż S17 przez Ryki,
Garwolin. Lub na drugą stronę Wisły, i DK79 przez Kozienice, Magnuszew, Górę
Kalwarię. Pierwszy wariant szybko odpadł gdy dokładniej sprawdziłem mapę i
okazało się że ta ekspresówka to chyba ciągle w budowie jeszcze. A przy okazji odkryłem
jeszcze trzecią, ciekawą opcję: DW801 przez Dęblin, Wilgę, Otwock. Jako że S17
rozkopana, DK79 już jechałem a DW801 jeszcze nie, wybór mógł być tylko jeden. I
okazał się strzałem w 10. Droga wiedzie malowniczą doliną Wisły. Sosnowe lasy z
suchą, piaszczystą ściółką, i opadające stromo w koryto rzeki skarpy. Trochę
jak nad morzem. Nawet tablice są że to „Obszar chronionego krajobrazu doliny
Wisły”, nie dziwota, ładnie tu. W przerwach między drzewami panorama na rzekę.
Do tego co kawałek różnej maści pomniki, obeliski - pamiątki toczonych na linii
Wisły licznych bitew. Przekraczam Wieprz - rzekę o nieuroczej może nazwie, ale
kolejnym pięknym krajobrazie rzecznej doliny. Jest Dęblin. Miasteczko kojarzące
mi się z wojskowo-lotniczymi sprawami. Jakieś koszary/wojskowe jednostki
faktycznie są, do tego zatłoczony targ. I tyle z Dęblina, Wawa czeka. Przed
południem wreszcie łapie mnie senność. Odnajduję przystanek w odludnej okolicy,
mała drzemka, i znów jestem zdatny do jazdy. W Tyrzynie jakaś
impreza/zgromadzenie/święto – czy to na pewno legalne w obecnej sytuacji epidemiologicznej? O tym
że jestem na wysokości usytuowanej na przeciwległym brzegu Wisły wielkiej kozienickiej
elektrowni świadczą kolejne imponujące, wysokie pylony linii energetycznych
przekraczających tu rzekę. Samą elektrownie też coś tam w oddali widać, ale
zapomniałem zrobić zdjęcia. Najciekawszy zaś pomnik to właściwie mały parczek
nad brzegiem rzeki. Z obeliskiem, i trzema wojennymi eksponatami – działami, haubicami, jak zwał tak zwał. Wszystko to zaniedbane, opuszczone trochę. Przypomina
mi to klimaty wschodniej Słowacji. Tam dużo takich wojennych pamiątek jest
(tyle że tam na pomnikach zamiast orła jest czerwona gwiazda – ku chwale
przyjaciół ze wschodu ;) ). Kolejny kryzys, tym razem odcina mnie, brak picia
jak i jedzenia. A jak na złość okolice ciągle odludne. Tzn. była jakiś tam
Orlen czy Lotos był ale wiadomo że na stacjach drogo, chcę do sklepu zwykłego
dociągnąć. Potem tego żałowałem. Sklep wreszcie jest, w Wildze, kolejnym dziurzastym
miasteczku. Dużo ciastek, dużo coli, dużo drożdżówek, dużo wszystkiego. Dużo za
dużo, bo mnie brzuch zaczął boleć. Potem znowu senność, znowu przystanek, znowu
drzemka. Zbieram wreszcie siły i do tej Warszawy chcę dociągnąć, bo tempo mam
iście emeryckie. Zbieraniu sił i szybszej jeździe sprzyja droga. Nie jest już w
ogóle widokowa, rzeka znikła gdzieś w oddali, wokół tylko monotonia: pola i
zarośla. Czasem dla odmiany zarośla i pola. Podobno przejeżdżam przez Otwock, ale jakoś tego nie zauważam, bo
wokół pola i zarośla. Zaczyna się ścieżka rowerowa, na szczęście nawet znośna. Kończą
się pola i zarośla, zaczynają zarośla i lasy. O 16.50 jest długo oczekiwana
tablica: WARSZAWA :) Gdy po raz pierwszy dotarłem do tablicy z napisałem WARSZAWA,
w sierpniu 2014 roku, to to był prawdziwy rowerowy orgazm :) A teraz to cóż.
Warszawa to Warszawa. No nawet spoko że jestem, pozwiedzam sobie. A rowerowe
orgazmy to ja teraz przeżywam gdy widzę tablice z napisem „WIEN” lub „BERLIN”
;) Pociąg o 20, mam więc 3 godzinki. Akurat żeby dłuższą drogą dojechać na
dworzec. Ciągnącą się i ciągnącą dwupasmówką (Wał Miedzeszyński) docieram
wreszcie do pierwszego mostu. Czego jak czego, ale Warszawa to mostów ma mało,
raptem 8 naliczyłem (drogowych). W 2,5 raza mniejszym Krakowie jest ich 11.
(Talk, wiem, w Krk Wisła ma śmieszną szerokość, więc i mosty mogą być śmieszne ;) ).
Za to widok z mostu skyline jest po prostu niesamowity. Że jedyny taki w
Polsce to wiadome. Ale podobno także jeden z najlepszych skylinów w skali całej
Europy! Pozwiedzałem przejazdem jeszcze Mokotów i Śródmieście, ciesząc oczy
tymi wszystkimi drapaczami chmur, szerokimi alejami, ogólnym rozmachem tego
wielkiego miasta. Chyba jakiś proteścik się szykuje, bo dziesiątki radiowozów migają
niebieskimi lampkami. Zajechałem jeszcze pod pomnik Nieznanego Żołnierza (warta
honorowa w maseczkach), i zaczęło kropić. W sam raz, pociąg za pół godziny.
Wracam TLK z moim ulubionym, wypasionym wagonem rowerowym (przerobionym ze
starego wagonu pocztowego). Też jakieś trzy ultrasy ze mną wracały ;) Tylko
takie z trochę wyższej ligi. Nie zagadywałem, ale podsłyszałem kilka słów
rozmowy, i przewijało się tam ultra, jakaś Francja, Czechy, Bałkany itp. I takie
słowa: „średnia 32,4, no nie najgorzej, z 32,5 spadło”. 32,5 średnia z Krk do
Wawy, na przejeździe przez miasto Im do 32,4 spadło. Ja tak to rozumiem, bo tym
pociągiem tak samo jak ja do Krk wracali. Nie mam pytań :D Z malutkimi
podsiodłówkami jechali, nie z wielką sakwą wypchaną bagażem (i bez 2,5kg
łańcuchów). Pociąg cały czas jedzie w deszczu, w Krk też mocno pada.
Przeciekające, zniszczone ubranie p/deszcz przypomina że czas najwyższy kupić
nowe. W domu po północy. Cała niedziela przede mną, można wyspać jak człowiek
przed pracą.
Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Dopiero po powrocie,
jak narysowałem mapkę widzę jak fajnie ułożyła mi się ta trasa – jechałem za
biegiem Wisły :) Tylko ten bębenek, grr… Mam na półce oryginalny, Shimanowski
smar do bębenków i nie zawaham się go użyć!
8.50 (pt) - 00.35 (ndz)
Nowe gminy: 8
Lubelskie: 2
Dęblin
Stężyca
Mazowieckie: 6
Maciejowice
Wilga
Sobienie-Jeziory
Karczew
Otwock
Józefów
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Przemyśl Plus
d a n e w y j a z d u
403.27 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-bf2fe65--12?u=m
https://photos.app.goo.gl/4temsrXra1Hi9ury8
Wstęp do relacji będzie nieco tragiczny. Tylne koło w stanie
agonii. Mnóstwo pęknięć wokół za mocno naciągniętych szprych od strony napędu. Najkoszmarniejszy
przypadek przedstawiony na obrazku. Tu nypel/kapsel jest po prostu wyrwany z
obręczy. Zalałem to miejsce żywicą epoksydową, ale to chyba pudrowanie trupa.
Ta szprycha i tak już nie przenosi żadnej siły, to jest koło de facto
31-szprychowe. Oczywiście jest kilku mm bicie boczne, nie do skorygowania bez
tej szprychy. To już jest śmierć techniczna. Ale jechać trzeba. Mając w głowie nieciekawe
wizje prowadzenia roweru, hamowania w górach samym przednim hamulcem i inne
straszne scenariusze trasę zaplanowałem lekko tylko pagórkowatą, i wzdłuż linii
kolejowej. Krajową czwóreczką: Tarnów -> Rzeszów -> Przemyśl.
Wyruszam leniwie, o 8-mej rano w sobotę. Sprawnie łykam
kolejne hopki pagórkowatej szosy. Cieszę oczy pięknymi okolicznościami przyrody
(żółte łany rzepaku). I robię fotki co ciekawszych pojazdów stojących na
placach przy drodze. W sumie to z tym kołem nawet nie jest tak źle. Obraca się,
jest okrągłe, i w jednej całości. Hamulec coś tam hamuje - wyregulowałem
szerzej szczęki, tak że nic nie obciera. W Brzesku nachodzi mnie więc myśl że
może dojadę na tym kole górami do Przemyśla? Przez Jasło, Krosno und Sanok?
Waham się tylko chwilę, i obieram DK75 na New Sącz :) Słońce przygrzewa coraz
bardziej. Na pauzie w Gnojniku aplikuję więc wreszcie pierwszy raz krem z
filtrem. Kawałek dalej zaczynają się pierwsze podjazdy i ogólnie górskie
klimaty. Urwiste, zabezpieczone siatką i murami oporowymi zbocza gór, do
których przylega szosa. Podjazd na Just (375 m n.p.m.), i fajny zjazd serpentynami. No i
szerokie panoramy na jeziora: Czchowskie i Rożnowskie. W New Sącz o 14. Kilka
szybkich fotek zamku (ruin), fabryki Korala, jakiegoś tam ronda. Z tym N.
Sączem to jest ciekawa sprawa tak nawiasem mówiąc. Czytałem jakiś czas temu
artykuł o rynku pracy w tejże mieścinie. W skrócie: pracy podobno pod
dostatkiem, każdy pracę ma lub może mieć, jeśli tylko chce. Z tym że jest to
praca za minimalną krajową lub niewiele wyższą pensję. Jest trzech lokalnych
miliarderów: Koralowie (lody, wiadomo), Wiśniowscy (bramy, ogrodzenia) i
jeszcze jakaś trzecia wielka firma, nazwy nie pomnę. I pomiędzy nimi zmowa
płacowa. Jeśli komuś się nie uda wyrwać z tej dziury do normalnego miasta typu
Kraków, to wegetuje tu za śmieszne pieniądze. Podobno też jest jakieś lobby,
które blokuje budowę szybkiego połączenia z Krakowem: drogi ekspresowej i
łącznika/reaktywacji linii kolejowej. Można by wtedy mieszkać w N. Sączu i
dojeżdżać do lepszej pracy w Krk. Nie wiem ile w tym prawdy, tak gdzieś kiedyś czytałem.
Wyjeżdżam DK28, do Przemyśla dwie stówy :) Znalazłem fajne miejsce na
odpoczynek, nad rzeczką. Z atrakcją w postaci brodu, kilku cm głębokości. Jest
też mostek, ale na drugą stronę przejechałem przez wodę. Bo co to za frajda tak po
prostu po mostku? Ze dwa cięższe podjazdy, i docieram do Grybowa. Miasteczka z górującym
nad rynkiem wielkim kościołem. Następne w kolejności są Gorlice. Takie bardziej przemysłowe klimaty. Na takich właśnie przemysłowych przedmieściach
obfotografowuję dokładnie ciekawą, zabytkową maszynę (na zdjęciu tytułowym). Tabliczki znamionowe
mówią, iż jest to: „Żuraw przewoźny udarowy do 300 (800?) metrów SMFM-41”. W
każdym coś z górnictwem nafty i gazu związane, na Podkarpaciu ten przemysł był
(jest?) dobrze rozwinięty. Na rynek w Gorlicach nie zajeżdżam, nie chce mi się.
Zamiast tego robię zdjęcie innego żurawia, samochodowego. Trochę nowszego, ale
dalej zabytkowego. Chyba w ciągłym użyciu :) Biecz i Jasło mijam tranzytem. W
Krośnie już po zachodzie Słońca. W Biedrze robię większe zakupy przed nocną
jazdą, z trudem dopinam sakwę. Miejsce Piastowe i Rymanów to jedyne większe
miejscowości na ostatnich km dzielących mnie od Sanoka. Zdjęć z nich brak, bo
ciemno i nic nie widać. Po drodze miał miejsce mały incydent, drugi taki w tym
sezonie. Idąc się wysikać poślizgnąłem się i upadłem na plecy na trawiastej
skarpie ;) W Sanoku po północy. Tym razem trochę sobie pozwiedzałem: wjechałem
na parkowe wzgórze a potem wprowadziłem/wniosłem rower na kopiec na szczycie. Budzę
niemały podziw tubylców (Ale z jakiego powodu? Przecież nie wiedzieli że z Krk
jadę). Oraz przy okazji całkiem przemaczam w rosie buty ;) Do tego jeszcze jakaś tam starówka, rynek itp. I wyjeżdżam na odcinek
specjalny, tj. nocny przejazd DK28 Sanok – Przemyśl :) 70km odcinek, z którego
z 50km to wijąca się serpentynami i wspinająca na przełęcze droga przez
odludzia Gór Słonnych i Gór Sanocko-Turczańskich. Góry może nie jakieś wysokie,
kilkaset m n.p.m. mają najwyższe przełęcze ale da się tam zmęczyć. Nie muszę
chyba dodawać, jak fajnie się tu śmiga nocą. Pustą szosą przez czarne, ciche
lasy pod rozgwieżdżonym niebem. Z tym że ta noc to powoli się niestety kończy
już. Tak że przed połową tego „OSa" łapie mnie świt. W Birczy natomiast –
łapie senność. Na szczęście mega wypasiony przystanek znalazłem, wielkości
małego domu! Poranny chłód trochę uprzykrzał drzemkę, ale jakoś dało radę. Obok
chyba spał „busiarz” w dostawczaku, w „kurniku” nad kabiną. Skąd wiem? Bo za
kierownicą nikt nie siedział. A na chwilę sam załączył się, a potem wyłączył
jakiś silniczek – zapewne od Webasto. Za dnia jest tu może trochę mniej
klimatycznie, ale plusem są widoki na te całe góry. W uszach jak zazwyczaj
RMFik. Normalna muzyka, nie jakieś smęty dla starych dziadków. Co pół godzinki
koronawiadomości, do tego ciekawe audycje mają, np. „Sceny zbrodni”. Teraz
akurat coś o zamachu terrorystycznym w Oklahoma City idzie, też ciekawe sprawy.
Jedyny minus to frustrujące, nachalne reklamy Media Expert ale zawsze można
wyjąć słuchawki z uszu na tą chwilę. Jeszcze jedna drzemka, na innym przystanku
okazuje się być potrzebna. Z ciekawszych obiektów trafia się platforma
widokowa. Jest tablica z panoramką, można sobie rozszyfrować szczyty
otaczających gór. Ze wskazań zegara słonecznego nici (zachmurzenie), z mapy gwiazdozbiorów tym bardziej – noc się skończyła. Zjazd w dolinę Sanu, i koło 10-tej
jest Przemyśl. Na liczniku 310km. Przede mną cała niedziela. Koło też całe.
Oczywistym jest zatem że na Przemyślu się nie skończy. Byłem tu nie raz, zwiedzanie
ograniczam tylko do przejazdu bulwarami Sanu. Wzgórze z masztem, i fajnym
kilkunasto-% podjazdem dziś wypada z planu. Nowym celem jest Rzeszów, i 400+. Zamiast
jechać krajówką przez Jarosław przypomniała mi się ciekawa alternatywa, droga
którą nigdy nie jechałem: DW881 przez Pruchnik, Kańczugę. Po kilku km krajówki
tam też skręcam. W skrócie: ten ponad 50km odcinek do Łańcuta to tłuczenie się
po dziurach przez urokliwe, podkarpackie zadupia. Są wzgórze przykryte łanami
żółtego rzepaku. Są instalacje przesyłowe gazu (?). Są obsadzone starymi
drzewami aleje. Są też zbierające się coraz ciemniejsze chmury. Do Pruchnika
jeszcze dojechałem suchy. Ale między Pruchnikiem a Kańczugą lunęło. W ostatniej
chwili dociągnąłem do przystanku, po kilku km jazdy przez otwarte pola. Z 45min
czekałem zanim się uspokoi. W międzyczasie doglądnąłem zniszczeń w tylnym kole.
Dotknąłem palcem feralnego miejsca i odpadł kawałek felgi :D To co odpadło
schowałem do kieszeni na pamiątkę, luźną szprychę owinąłem wokół innej. Odpaliłem
neta w tel. i wznowiłem rozważania w temacie kół nad którymi się waham. Gdy
sytuacja pogodowa się uspokoiła ruszyłem dalej. Dziurawą niczym ser
szwajcarski, pełną kałuż, błyszczącą w blasku Słońca mokrą szosą. Za Kańczugą
stan nawierzchni diametralnie się poprawia, asfalt jest gładziutki. Mijam niesamowicie wyglądającą miejscówkę – fermę wiatrową. Jak gdzieś zagranicą
normalnie, ilość i wielkość wiatraków robią wrażenie. Zawsze widziałem te
turbiny z daleka, gdy jechałem krajówką na Przemyśl. A teraz przejeżdżam przez centrum
tej atrakcji. Pozostałe do Rzeszowa km to już walka z czasem. Żeby zdążyć na
ostatni pociąg. Przez Łańcut tylko przelatuję, zero zdjęć. Końcówka to orka jak
na złość pod wiatr, jak na złość zbliżającej się kolejnej burzy, jak na złość
po rozkopanej, remontowanej krajówce. Zdążam z ok. pół godzinnym zapasem. Nie
lubię się tak spieszyć. Bo jak np. bym złapał kapcia, to ten zapas mógłby być
już tylko 10-min. Powrót do Krk komfortowym, pustym (korona) ICkiem. Z trasy
mam pamiątkę – czerwony odblask. Taki co jest montowany na stalowych barierach
przy szosie. Nie urywałem ;) Leżał na drodze gdzieś na tych serpentynach między
Sanokiem a Przemyślem. A nuż się kiedyś sprzyda?
Udana trasa, koło wytrzymało, pogoda też. No i trening też
niezły wyszedł, bo większość z tych 400km to góry lub pagórki jak by nie
patrzeć.
7.55 (sb) - 21.55 (ndz)
Nowe gminy: 5
Podkarpackie: 5
Rokietnica
Roźwienica
Próchnik
Kańczuga
Markowa
Zaliczone szczyty:
Beskid Wyspowy:
Przeł. Św. Justa 375
Pogórze Przemyskie:
Tyrawskie 481
Krępak 475
Spława 501
Mordownia 472
Bobowiska 428
Olszańska 381
Góry Sanocko-Turczańskie:
Majkowa Góra 346
Przeł. Przysłup 620
Tyrawskie 481
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Lublin Plus
d a n e w y j a z d u
451.42 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-b7d3550-...
https://photos.app.goo.gl/LGWhdszYkdj9eiUs5
Kwarantannę czas kończyć. Wszystko odmrażają, otwierają,
odtegowują… Odmrażam się i ja, po dwóch miesiącach krótszych (ale za to b.
regularnych) tripów wkoło komina, po Małopolsce. Ostatnia grubsza akcja to
300ka, też do Lublina, 12 marca. Trzeba robić formę żeby nad Morze dojechać :)
Wyruszam sobotnim, ciepłym rankiem, w głowie mając ogólny tylko zarys trasy. Na
pewno nocka w trasie, na pewno powrót w niedzielę. Może coś mniej więcej śladem
mojej pierwszej 500-ki z 2017 roku? Sandomierką na Sandomierz, potem Route 19
na Lublin. A potem się zobaczy. Może pętla z powrotem do Krajowa, może do
Rzeszowa/Tarnowa i powrót PKP? Ale czy te pociągi to już bezpieczne? Czy to już
można? A może nie powinno się? Fajnie by było żeby to 500+ było. Ale jak nie
będzie to też nic się nie stanie.
Pierwsze kilometry krajowej 79ki z małymi, remontowymi
utrudnieniami. Po kilku km remontów i industrialnych klimatów kombinatu w Nowej Hucie zaczyna się płynna, przyjemna jazda po gładkiej tafli
asfaltu, pośród brązowych, zielonych i żółtych dywanów pól okrywających skąpane
w Słońcu pagórki. (żółte to rzepaczek, jasna sprawa). No po prostu bajka :) Wszystkimi
zmysłami chłonę frajdę rozpoczynającej się kolejnej trasy, kolejnej rowerowej
przygody. Podczas korona zakazów jeździłem dużo nocą WTRką po drugiej stronie
Wisły (trasą rowerową po wale rzeki). Z nadzieją patrzyłem wtedy na świecące wysoko, na przeciwległym brzegu sodowe latarnie Sandomierki. Dziś tą Sandomierką
znowu jadę :) Natomiast z coraz większym
niepokojem przyglądam się stanowi tylnego koła. Nie jest dobrze. Coraz więcej
pęknięć wokół nypli od strony napędowej. Zdjęcie przedstawia najtragiczniejsze
miejsce, gdzie nypel jest już wyrwany. To żadna kraksa, po prostu tak to koło
rok temu zaplotłem, pęknięcia dostrzegłem niedawno. Przeciągnąłem szprychy od
strony napędu. 10 kół zaplotłem w mojej karierze mechanika rowerowego, i to
pierwsze które mi naprawdę nie wyszło. Bębenek pod 11rz, kosmiczna różnica w
kątach szprych, z DS idą prawie pionowo… Co za tym idzie kosmiczne różnice w
naciągu… Nie wiedziałem jak mocno naciągnąć DS., żeby nie było za mocno, i żeby
jednocześnie NDS nie była za luźno… Temat nowych kół spędza mi ostatnio sen z
powiek. Kół, nie koła, bo obydwie obręcze i tak już są mocno wytarte. Tylko kilkanaście
kkm te koła wytrzymały. Jeszcze nie wiem czy będę znowu samemu coś psuł, czy może po
prostu kupię gotowce. Nie jestem pewien ma to jakiś wpływ na korona – bezpieczeństwo
ale na wszelki wypadek nie zatrzymuję się w mijanych miasteczkach. Na
pewno ma to natomiast wpływ na sprawność jazdy – mniej odpoczynków, mniej
zdjęć, mniej zwiedzania ryneczków, mniej tracenia czasu. Jedyny skok w bok to
tylko doglądnięcie budowy mostu w Nowym Korczynie. Ani się obejrzałem a na liczniku 60km i niebieska tablica
Woj. Świętokrzyskiego. W Świętokrzyskim rządzi PO, tego typu informacja
widnieje na każdym mijanym przystanku ;) Przejeżdżając pod LHSem tym razem na
żaden skład ciągnięty przez tandem Gagarów niestety się nie załapuję. Radio w
telefonie odbiera tak sobie, zwykle słucham więc najlepiej odbierającej stacji.
Tzn. najlepiej zwykle odbiera Radio Maryja… I program 1szy, 2gi (3ci?)
Polskiego Radia. Maryja - wiadomo, odpada. Jedynka, dwójka itd. też. To są
radiostacje dla starych, smutnych, nudnych ludzi. A ja stary na pewno nie
jestem, smutny – w tej chwili też na pewno nie, a czy nudny to nie wiem.
Zazwyczaj kończy się na RMFie/Radiu ZET. Ale teraz znalazłem ciekawą
alternatywę – Radio, uwaga: „LELIWA”. Regionalna jakaś rozgłośnia, Tarnobrzeg,
Mielec, Stalowa Wola. Ch.j wi co to znaczy… Ta cała „Leliwa”. W każdym razie odbiór
dobry, muzyka spoko, a nazwa radiostacji śmieszna, podoba mi się. (teraz
sprawdziłem: Wikipedia: „Leliwa (Leliwczyk, Leliwita) – polski herb szlachecki,
noszący zawołanie Leliwa”. Ok, nie miałem prawa tego wiedzieć, nie znam się na
herbach szlacheckich. Bardziej obstawiałem coś z Wisłą :D Po południu mam już
dość słodkiego jedzenia. Pora na nie słodkie :) Jak Turystyczna to tylko od Krakusa,
nie jakieś podrabiańce. Królewskie to danie pałaszuję z widokiem na zale… yyy…
Na kałużę ;) Kałużę w Koprzywnicy. Na razie takie „morze” musi mi wystarczyć,
ale to prawdziwe Morze też będzie, kwestia czasu. W Sandomierzu o 19tej. Na
starówki, zamki szkoda mi czasu, dla odmiany zrobię tylko małą rundkę po
bulwarach. Z widokiem na most i hutę szkła na przeciwległym brzegu. Za długo tu
nie zabawiam, spieszę się na prom w Zawichoście. Zamiast przez most w Annopolu.
Dla odmiany, no i dla skrótu. Drogą o uroczym numerku 777 cisnę ile wlezie, nie
wiem do której przeprawa czynna. Jestem na miejscu ok. 20.15, od tubylców ma
przystani dowiaduję się że o 20 kończy kursować... Pan promowy łódką właśnie
dobija do brzegu. Zagaduję i za stosowną dopłatą robi extra kurs :) Tym
sposobem zaoszczędziłem 16km (lub niecałą godzinę jazdy). No i, co nie bez
znaczenia - promem się przepłynąłem. Lubię pływać promami, to są klimaty. W
zapadającym zmroku tłukę się płytową drogą, i staram nie rozwalić tylnego koła.
Oraz siebie, bo prawie wyglebiłem na jednej szparze zasypanej piachem. Potem
skrót drogą o równie podłej jakości, co ciekawe oznaczonej jako wojewódzka. Z
ulgą wskakuję z powrotem na gładką krajówkę. Jest już noc. Ciepła, pogodna,
bardzo przyjemna noc. Przed Kraśnikiem grubszy (jak na Lubelskie) podjazd, na
którym z wytęsknieniem wypatruję czerwonych świateł masztu. Często na podjazdach
wypatruję takich masztów, bo one zwiastują koniec wspinaczki, stoją na
szczycie. Sam Kraśnik nieco w dole, i tu już sporo chłodniej. Do tego stopnia
że przebieram się w długie ubrania. Standardowa fotka pod ceglaną bramą ze
słynnym napisem, i w drogę, Lublin czeka. Km zaczynają się dłużyć. LELIWA
nadaje coraz słabiej, w końcu przełączam na RMFik, coś o koronie posłuchać. Jest
charakterystyczny, iluminowany wiadukt w Wilkołazie. Wreszcie jest i upragniony
znak drogi ekspresowej, który wieszczy dotarcie do przedmieść Lublina :) Tzn.
ekspresówką jechał oczywiście nie będę (to kosztuje 250zł), tylko boczną,
równoległą drogą. Po prostu pamiętam ten znak, i zawsze go wyczekuję. Pomimo że
dopiero wpół do czwartej, niebo zaczyna już jaśnieć. Lublin zwiedzam więc we
wstającym powoli dniu. Samo zwiedzanie to nie jakieś szeroko zakrojone, ot Ogród
Saski, Plac Litewski, Zamek. Chyba tyle. Bo ambitny plan machnięcia pierwszej
pięćsetki ciągle aktualny. No, jeszcze Zalew Zemborzycki na południu miasta
można zaliczyć jeszcze jako zwiedzanie. Wędkarze już działają, całe mnóstwo ich
tutaj. Tu wreszcie łapie mnie senność, i w przyjemnie grzejących promieniach
Słońca robię ze 45minut drzemki na ławeczce. Leniwie zbieram się do dalszej
drogi. No ale jakiej drogi? Trzeba podjąć jakieś decyzje. Z powrotem do Krk
chyba jednak odpada. Wracając drugą stroną Wisły wyszło by z 600km :) Nawet
wracając po śladzie, Sandomierką: 550… Jakoś bym pewnie dał radę ale w domu bym
był w pon. rano, a do pracy trzeba. Zresztą w planie była jedna nocka, a nie
dwie, jeszcze bez takich hardcorów. Do Tarnowa niecałe 500, z tym że nie zdążę
na ostatni pociąg, po 22. Zostaje Rzeszów, +-430,440km. Dwa ostatnie Regio do
Krk o 17.50 i 20.15. I chyba na tym się skończy, nici z 500+. Może się ew.
dokręci po Krakowie. W każdym razie na razie po śladzie do Kraśnika. Niby po
śladzie, ale to jednak nie ta sama droga co w nocy. To piękne pejzaże
Lubelszczyzny, żółte łany rzepaku, szpalery przydrożnych topoli, zapach
koszonych traw, no i cała ta niesamowita świeżość majowej zieleni, to piękno
budzącej się życia przyrody. Taka piosenka mi się przypomniała ;) Tylko
ciągnąca się równolegle całymi dziesiątkami km budowa S19 mąci nieco tę
sielankę, ale przecież niedziela, wszystkie wielkie kopary i wywrotki grzecznie
śpią. Z Kraśnika dalej 19ką, droga na Rzeszów jest jedna. Już wiem, że końcówka
będzie pod wiatr. W połączeniu z najbardziej pagórkowatym odcinkiem trasy i
zmęczeniem sprawi to, że trzeba będzie się sprężać żeby nawet na ten drugi
pociąg zdążyć. Z ciekawszych akcentów to nietypowa ozdoba w ogródku, i wiejski
przystanek, pełny miłosnych wyznań i innych mądrości. No po prostu cudo :) Drugi
atak senności i drugie ~45 minut drzemki na przystanku. I 45 minut w plecy.
Jest bardzo ciepło. Z większych miasteczek mijam Janów Lub. i Nisko, ale nawet
zdjęcia tam nie zrobię, nie ma czasu. Km dłużą się, czasu coraz mniej. Raz po
raz przeliczam w pamięci km i godziny. Wychodzi że zdążę. Ale nie lubię tak,
nie lubię tak się śpieszyć. To jest jedna z trzech najbardziej wkurzających dla
mnie rzeczy w trasie: deszcz, senność i właśnie pośpiech. Sokołów Młp. Do
Rzeszowa tak blisko a tak daleko. Wkurwiający wiatr i hopki na trasie. Jest
Jasionka, znaczy się lotnisko pod Rzeszowem. A raczej nad, bo tak na wzgórzu
jakby. W końcu tablica z upragnioną nazwą miasta i dwupasmówka do centrum.
Jedna, druga trzecia przelotówka, trochę ścieżkami, trochę po buspasach no i
jakoś zdążam. 20 minut do odjazdu, bilet kupiony przez telefon. Nie jest to
dużo te 20 minut. Jakbym złapał kapcia to mógłbym być np. 2 minuty przed
odjazdem. Albo też 2 minuty po… Regio z przesiadką w Tarnowie. Nakręcam tam
kilka km, szukam jakiejś budy z ciepłym żarciem ale gdzie tam, koronawirus
wszystko pozamykał. W Krakowie 23.30, w domu 00.30.
Udana wycieczka, 500+ co prawda nie ma, ale i 450 nie jest
wynikiem słabym. Zwłaszcza jak na maj i dwa miesiące krótkich, 100-200km
trasek.
7.55 (sb) - 00.30 pon
Nowe gminy: 3
Podkarpackie: 3
Jeżowe
Kamień
Sokołów Młp.
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem