Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 60331.98 km (w terenie 289.50 km; 0.48%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 212 |
Średnio na aktywność: | 284.58 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Zagubiony w czasie i przestrzeni
d a n e w y j a z d u
525.00 km
0.00 km teren
25:36 h
Pr.śr.:20.51 km/h
Pr.max:48.50 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
"Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem..." Oo tak, turystyka rowerowa to jest coś dla mnie :)
500km. Jeszcze kilka lat temu zupełna abstrakcja, coś o czym
można sobie poczytać, pomarzyć, popodziwiać terminatorów robiących tego typu
dystanse. Tymczasem rok temu udało mi się wreszcie zrobić duży krok naprzód –
pierwsze 400, dokładniej to ta trasa. I wtedy przemknęła przez głowę taka
nieśmiała myśl: a może za rok 500? Rok minął, znów mamy koniec lipca a ja
jestem w trakcie rekordowo zapowiadającego się sezonu, kilkanaście ciężkich
+-300km tras za mną, 400ka do Poznania także. Klamka zapadła, w ten weekend
atak na życiówkę! Ogólny zarys trasy jest taki: Sandomierz -> Lublin ->
Rzeszów, jak będzie trzeba to się dokręci.
Nastała godzina zero. A dokładniej to północ z 28 na 29
lipca, Anno Domino 2k17. Start! Przelatuję przez Bieżanów, Rybitwy, Wisłę
(widać pięknie iluminowany, nowy most na wschodniej obwodnicy) i wskakuję na
krajową 79kę. „Sandomierz 142km”. Tako rzecze przydrożny znak. Hehe już mnie
nie przerażają te kosmiczne niegdyś dla rowerzysty liczby ;) Bezwietrzna, bezchmurna
noc. Idealna do nawijania asfaltu. Ruch niemal zerowy, latarni niet, więc zupełne
ciemności, tak jak lubię. Jest Nowe Brzesko. Pierwsza pauza, coś tam jem,
zapijam energetykiem, jakaś fotka i w drogę. Do woj. Świętokrzyskiego wjeżdżam
jeszcze nocą, a dokładniej o godz. 3.20. Z rzeczy ciekawych to widziałem tej
nocy dwie spadające gwiazdy. Pomyślałem więc dwa życzenia: pierwsze to że chcę
zrobić to 500, a drugie to takie bardzo prywatne życzenie, o wiele ważniejsze, zachowam
je dla siebie. Za Koszycami pierwsze oznaki brzasku, natomiast świt zastaje
mnie za Nowym Korczynem. Z godnych odnotowania miejscowości to jeszcze
Opatowiec i Słupia. Tymczasem docieram do Pacanowa i myślę że można by zajechać
na rynek (jeszcze nie byłem), zrobić sobie zdjęcie ze słynnym Koziołkiem. Tak
też robię, ze 2km trzeba nadłożyć. Zdjęcia są, można jechać dalej. 20km / godzinkę
dalej kolejna atrakcja a mianowicie Połaniec. W sensie elektrownia w tej
miejscowości, jedna z największych w Polsce. Na rynku miły Pan udziela mi
wskazówek gdzie można zrobić najładniejsze zdjęcie. „Na rondzie w prawo na
Mielec, z mostu ładnie widać elektrownię”. Tak też skręcam, na Mielec. Tylko że
jadę i jadę a elektrownia ciągle majaczy gdzieś tam za lasem... W końcu jest
most, 4km trzeba było odbić więc +8km gratis. Ale opłacało się, widok jest
zaiste imponujący :O Potężna bryła elektrowni nad szeroko rozlaną, dziką Wisłą.
Całości dopełniają lasy: ten zielony, liściasty, a także las słupów
energetycznych, do tego jakiś komin, barki, pogłębiarki na rzece. No fajnie się
to wszystko ze sobą komponuje, współgra. Przyroda i technika idealnie się w tej
scence uzupełniają. Wracam po śladzie do głównej drogi i dalej, na Sandomierz. Chwila
moment i jest Osiek, tu z kolei główną atrakcją jest przydrożny pomnik, ku
chwale żołnierzy. Jakich to nie wiem ale komu jak komu, żołnierzom pomniki się
należą. Krajowa 79ka (w weekendy) bardzo przyjemna na rower, ruch rozsądny, gładki
asfalt, pola, lasy, kilometry mijają więc szybko. Koprzywnica. Kolejna godna
uwagi mieścina na dzisiejszej trasie. Zajeżdżam na rynek, bo zawsze jakoś
bokiem objeżdżałem. Jest już bardzo gorąco, kremu z filtrem dużo dziś pójdzie. W
okolicy królują sady owocowe. Sandomierz zdobywam koło godz. 11tej. Dwa razy
byłem w tym mieście ale nigdy słynnego rynku i starówki nie widziałem... To się
nie godzi. Tym razem punkt obowiązkowy. Zajeżdżam więc tam gdzie powinienem być
dziś 3ci raz. Hmm na pewno bardzo ładny ale szczegółów to nie pamiętam, umysł
zbyt bardzo był zaabsorbowany powtarzaniem w kółko jednej liczby: 500, 500,
500... W każdym razie miła Pani zrobiła mi fotkę pod pomnikiem, spotkałem też innego
rowerowego turystę – jedzie z Rzeszowa nad morze, w 4 dni chce tam dotrzeć z
tego co pamiętam. Mówię że z Krakowa jadę, ten mi na to że górki po drodze
musiały być... Yyyy... No nie wiem, ja żadnych podjazdów po drodze nie
zauważyłem :D Mniejsza jednak o to, pora się zbierać, 500 samo się nie
przejedzie. Z Sandomierza wojewódzką na Zawichost. Ponieważ albowiem gdyż przez
Wisłę przeprawić się chcę promem. Niby jest most w Annopolu ale co to za
atrakcja taki most. Prom to jednak coś niecodziennego. Stoi po drugiej stronie
rzeki. Dłuższą chwilę na niego czekam, pytam tubylców kiedy odjazd: nie wiadomo,
istnieje obawa że kapitan się najebał i nici z przeprawy. Tak się jednak nie
stało, w końcu przypływa prom a Pan Promowy sprawia wrażenie (w miarę ;) )
trzeźwego. Dałem mu na piwo a w zamian mam bardzo fajne zdjęcie w kapitańskiej
czapce :) Sam prom choć stary i wysłużony to zadbany: ładnie odmalowany,
ławeczki, jakaś kolekcja dzwonków na stoliku, podwieszone doniczki z
pelargoniami. Mam nadzieję że jeszcze długo tego typu atrakcje będzie można
spotkać na polskich rzekach. Wisła pokonana, jestem na drugim brzegu. Chwila po
12tej jest, a na liczniku niecałe 200km. Kawałek bocznymi drogami, w tym
odcinek specjalny po bardzo zdemolowanym asfalcie. Na przystanku dłuższa
przerwa i popas, chyba zbyt obfity bo jedzie się po nim gorzej niż przed. Na
tego typu trasach trzeba jednak jeść małymi porcjami, ale regularnie. Dobijam
do krajówki, tym razem nr 74. Do Kraśnika rzut beretem ale nie jedzie się
dobrze, coś ciąży na żołądku. Urządzam tu więc pierwszy pełnowymiarowy
odpoczynek tj. ponad pół godziny. W sklepie fail, kupiłem Oshee Zero (!). To
jest dobre dla anorektycznych anorektyczek dążących do anorektycznej anoreksji
a nie dla strudzonego rowerzysty. Zero cukru, zero mocy z tego będzie... Tyle
że zaspokoi pragnienie. Na szczęście kupiłem też Fantę, ta ma wszystko to czego
potrzeba :) No i faktycznie od razu jedzie się lepiej. Z miejscowości o
ciekawszych nazwach: Niedrzwica Duża (pauza pod remizą OSP). Lublin zbliża się
nieubłaganie, lada moment kolejne wielkie miasto wpadnie do mojej kolekcji (nie
wspominałem ale w Lublinie jeszcze nie byłem) :) Kilometr jakąś dwupasmówką i
na zjeździe przed początkiem drogi ekspresowej skręcam do centrum. Tablicę z
nazwą miasta osiągam o godz. 17.35. Przez Lubelskie przedmieścia toczę się na
zmianę: trochę jezdnią, trochę (o dziwo całkiem znośnymi) ścieżkami rowerowymi.
Z ciekawostek trolejbusy. W końcu jest jakiś wielki plac, a na nim pomnik
Józefa Piłsudskiego na koniu. Pamiątkowe zdjęcie. Chciałem zajechać na rynek
ale natrafiłem na ulicę tak szczelnie nabitą nieprzebraną, gęstą ludzką masą że
skręciłem w inną drogę. Zapomniałem o głównym celu w tym mieście i dotarłem pod
zamek. Dobre i co. Niemal godzinna przerwa, po której startuję jak nowo
narodzony :) Trochę się zeszło i z miasta wyjeżdżam o 19.30. Od teraz jakieś
50km bocznymi drogami. Po prawej Zalew Zemborzycki, na pewno bardzo ładny ale
niestety cały czas przeznaczony na odpoczynek wykorzystałem w Lublinie. W
jakimś wiejskim sklepiku ostatnie przed nocą zakupy. W końcu łapie mnie zmrok i
zaczyna się kolejny bardzo fajny etap wycieczki. To wtedy właśnie wpadł mi do
głowy pomysł na tytuł wpisu :) Bo tak się właśnie czułem: zagubiony w czasie i
przestrzeni. No bo tak: północ z piątku na sobotę: ludzie przewracają się na
drugi bok w nocy a ja wyruszam trasę. Sobota, 11 rano, ludzie leniwie wstają i
obierają kurs na łazienkę/lodówkę, ja w Sandomierzu. 14ta, pora obiadowa,
dojeżdżam do Kraśnika. I tak dalej, i tak dalej, uprzedzając nieco fakty i
zaburzając chronologię relacji – przez ponad 1,5 doby. Nie ukrywam że jest to
bardzo fajne :) Wracając jednak na trasę: nocna jazda ma swój urok, bardzo ją
lubię i trasa bez 1 lub 2 nocy była by po prostu niekompletna, niepełna. Rozgwieżdżone
niebo (+ jeszcze jedna spadająca gwiazda). Odpoczynki na zagubionych w
ciemnościach obskurnych przystankach. Od czasu do czasu jakiś ryneczek w sennym
miasteczku. Czarny Golf z ekipą śpiewającą na całe gardło Hej Sokoły :D
Rozkminki nad mapą Polski, siedząc na krawężniku z puszką energetyka w ręku.
Hmm wspominałem już że jest to bardzo fajne? Całą tą sielankę zakłóca tylko
jakiś pajac w wyprzedzającym mnie czarnym Lancerze Evo ileśtam. Z wydechem tak
głośnym że żołądek wpada mi w rezonans i dostaję mdłości. No dosłownie żygać mi
się chce przez pół godziny. Evo srewo. Kurwa. Z miejscowości które zapadły mi w
pamięci z tej nocnej jazdy to Zakrzówek, Janów Lubelski i Nisko. Te dwie
ostatnie to zresztą całkiem spore miasta. Aha zapomniałbym: po tych 50km wskakuję
z powrotem na krajówkę – DK19. Z Niska można by dalej 19ką na Rzeszów. Ale nie
można. Kilometrów mało. Nijak 500 by nie wyszło. Odbijam więc w 77kę, na
Leżajsk. Jeszcze nie byłem, kolejne miasto zaliczone będzie, fajnie. Zaczyna
się przejaśniać. Raz dwa ta nocka minęła, a ja zniosłem ją bardzo dobrze :)
Może z 10 razy ziewnąłem, i to wszystko. Zapiłem energetykiem. Jest więc świt, na
liczniku ze 415-420km. Wszystko idzie zgodnie z planem. Wtem! No chuj by to jasny
strzelił – rzekł kolarz, po czym zaklął szpetnie. Licznik się zresetował... On
zawsze mi to robi na rekordowych trasach. A ja chciałem mieć zdjęcie z magiczną
500ką na wyświetlaczu... Jedyną 500ką którą mogę teraz mieć może być ta na
GPSie. Tyle że on, jak to Garmin, zaniża o jakieś 3%. Wskutek czego żeby było
500 na ekraniku będę musiał przejechać ok. 515... I tak właśnie zrobię, choćbym
miał się zesrać. Plus tego jest taki, że tak się wkurwiłem, że dodało mi to
mnóstwo mocy. W Leżajsku już jasno i coraz cieplej. Zdjęcie pod jakimś
kościołem/klasztorem czy czymś w tym stylu. Z Leżajska polecimy na Łańcut,
trochę braknie km ale to się dokręci już po Rzeszowie. Nieco się zamotałem na
obwodnicy miasta zanim trafiłem w wojewódzką 877. Po drodze przebieram się na
przystanku w krótkie ciuchy, a tu przejeżdża samochód z rowerami na bagażniku.
Pan pyta się, czy wszystko porządku i nic nie potrzeba. Jak najbardziej w
porządku, ale bardzo to było miłe. Przez Łańcut już tylko przelatuję, nie mam
czasu na szukanie jakichś rynków czy zamków. Do Rzeszowa 20km, 4-pasmową,
pagórkowatą krajówką. Słońce znowu przypieka. Tablicę z nazwą miasta mijam o
9.15. Na GPSie nie pamiętam ile już km, ale pewnie ze 485 było (czyli de facto te
+-500 mogło być). Ile by jednak nie było to zdjęcie z 485, 490 czy 495 mnie nie
zadowala. Ja chcę 500. Bardzo nie chciało mi się dokręcać ale się zmusiłem.
Kręciłem dziesiątki pętelek po tych samych uliczkach koło dworca, nad jakąś
rzekę też zajechałem no i rzecz jasna pod Wielką Cipę. Zdjęcia ze słynnym
pomnikiem zabraknąć nie mogło. Bardzo dłużyły mi się te kilometry. W końcu
jednak jest! Jest wymarzone 500, będzie wymarzone zdjęcie :) Z czystym
sumieniem zajeżdżam więc na dworzec skąd o 12 mam pociąg do Krakowa. Podróż
minęła bardzo przyjemnie. Na Głównym po 14 a w domu przed 15tą. Doszło +10km
gratis.
No i tak to było. Tak spełniło się moje kolejne, wielkie
rowerowe marzenie :) Nic nie wspominałem o jakimś zmęczeniu, bólu czy
kontuzjach. Bo i nie było o czym wspominać O_o Mocy nie brakowało, a z bóli to
trochę dłonie (bardziej lewa), lewy Achilles, plus małe otarcie w pachwinie -
także lewej. Tyłek zniósł te 25,5 godz. w siodle nadspodziewanie dobrze ;)
Kilometry oszacowane niestety ale na 90% było właśnie te 525
+-3km.
To był dobry, rowerowy weekend :)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/W7DdvBROQYcRp3NB2
Nowe gminy:
Podkarpackie:
Borowa
Jarocin
Ulanów
Nisko
Rudnik nad Sanem
Nowa Sarzyna
Leżajsk - obszar wiejski
Leżajsk - teren miejski
Żołynia
Rakszawa
Białobrzegi
Świętokrzyskie:
Dwikozy
Lubelskie:
Gościeradów
Trzydnik Duży
Kraśnik - obszar wiejski
Kraśnik - teren miejski
Wilkołaz
Niedrzwica Duża
Konopnica
Lublin
Głusk
Strzyżewice
Zakrzówek
Szastarka
Modliborzyce
Janów Lubelski
0.05 - 15.05
8,5l
6 bułek z szynką, 6 bananów, 2 batony energetyczne, 2 paczki wafelków, 2 małe paczki chipsów, (podwójne) Delicje, pierniczki, jakiś batonik
Kategoria ^ UP 3000-3499m, Powrót pociągiem, > km 500-599
Pradziad
d a n e w y j a z d u
380.97 km
2.50 km teren
19:10 h
Pr.śr.:19.88 km/h
Pr.max:65.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2885 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Była Kralova, była Lysa Hora, więc sam z siebie nasuwa się Pradziad :) 1492m n.p.m. Kolejna "kultowa" chyba, wśród rowerzystów góra. Z Krakowa na szczyt wyszło mi palcem po mapie najkrótszą drogą ~250km. Jak na mnie niemało, więc powrót pewnie by był pociągiem. Z Opola dokładniej myślałem wracać. Tym razem się przygotowałem i wymieniłem stówkę na "Koruny Czeskie", a dokładnie 600 ich dostałem. Bardzo ładne mają banknoty ale przede wszystkim monety (reszta która mi wydali w sklepach).
Wyjazd z poślizgiem, acz niewielkim - 10min po północy, i przez Kurdwanów, Ruczaj lecę na Skawinę. Tu jak zwykle śniadanie i dokumentacyjna fotka ("żeby nie było że mnie było", i zaglądający tu od czasu do czasu samozwańczy, anonimowi Bikestatsowi szeryfowie mieli mniejsze pole do popisu ;) ). Ze Skawiny na Zator. Zaczynają się (czego na zdjęciach za bardzo nie widać) mgły. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to że pomimo tych mgieł, tej całej wilgoci jest po prostu ciepło O_o ~15 stopni, najniżej do 13 spadło i zupełnie komfortowo można było jechać całkiem na krótko (!) W sennym Zatorze pauza na rynku. Z Zatora uderzam na Oświęcim, przed miastem efektownie rozświetlone zakłady chemiczne. Powoli zaczyna jaśnieć, mgły ciągle się utrzymują, co pozwala zrobić o świcie różne fajne zdjęcia. Z ciekawszych obiektów mijam klockowatą basztę wieży KWK Brzeszcze, znaczy się na Śląsku już jestem. A stąd już niedaleko do Pszczyny, gdzie docieram koło wpół do szóstej. Na ławeczce ogrzewam się pierwszymi promieniami wschodzącego Słońca. Kolejny większy cel na dzisiejszej trasie to Jastrzębie (Zdrój). Po drodze odwiedzam jeszcze Pawłowice, niewielka ładna mieścina. Tak jak zwykle w miastach/miasteczkach staram się zaliczyć rynek/ryneczek tak tym razem w Jastrzębiu odpuszczam. Bo miasto to (90tys., większe od N. Sącza) rynku... nie ma (!) Są za to jakieś kominy, wielkie czarne hałdy, jednym słowem typowe, nieodłączne elementy miejscowości uzdrowiskowej ;) Przejeżdżam nad A1, docieram do Wodzisławia Śląskiego. Zdecydowanie ładniejsze miasto, pauza na placyku pod jakimś pomnikiem. Nieźle już przygrzewa, do użycia wchodzi więc krem z filtrem. Natomiast w jakiś dziwny i niewytłumaczalny sposób rynek w tym mieście pominąłem... Trudno. Kilka km, Pszów. Fajna fontanna i zabytkowa kolejka z KWK Anna. Do Raciborza docieram chwilę po 7. Kurczę, fajnie - wczesny ranek a ja już nad Odrą :) W mieście robię zdjęcia kilku co ciekawszych obiektów (m. in. pomnik Matki Polki - to ta wysoka Pani z dzieckiem na ręku) jak i urządzam standardowy odpoczynek. Ostatnia duża miejscowość przed granicą to Kietrz - tu spotykam kolarza - turystę, na szosówce z bagażnikiem. Z godnych odnotowania obiektów fajny wiadukt kolejowy pod Nową Cerekwią a potem już same zadupia. Tu po raz pierwszy zauważyłem na horyzoncie może nie burzowe ale trochę ciemniejsze chmury. Już wiedziałem co się może dziś święcić (i nie myliłem się ;) ). Upał już niezły, 32-33, na liczniku takie wartości. Na Czechy planuję dostać się pewnym skrótem, na mapie wyglądał mi on na gruntową drogę. No i faktycznie betonowe płyty przeradzają się w gruntówkę. Ta z kolei w leśną drogę. Leśna droga w ścieżkę. A ścieżka w krzaczory i pokrzywy :D Ależ się wtedy wkurwiłem. Szosowa trasa miała być a ja przedzieram się przez pokrzywy po szyję. Oczywiście szczelnie okryty ubraniem przeciwdeszczowym, bez tego bym się nie przebił przez to. Wada jest taka że ubranie to taka "cerata" tzn. przy temp. 30 stopni wewnątrz mogło być z 40-50... Musiałem ze 3 razy tą kurtkę na chwilę zdjąć bo bym się zagotował. Wspominałem już że byłem nieziemsko wkurwiony? Niecały kilometr tych krzaków mogło być ale i tak czasu mnóstwo sił i czasu tam straciłem. W końcu jest jakaś droga-ściernisko brzegiem pola, potem droga przez ogródki działkowe i wreszcie asfalt. Czeskie znaki drogowe, czyli granicę przekroczyłem gdzieś w tych chaszczach ;) Miasteczko Krnov. Na liczniku 200km, na zegarze 13ta. Odpoczynek na ławeczce, potem zwiedzanie przejazdem: jakiś pomnik, bogato zdobiony budynek, kolorowy komin i uroczo obskurna kładka nad torami kolejowymi. Z Krnova obieram kurs na Bruntal. Jakieś 20km bardzo przyjemnej drogi czeską "krajówką". Zaczynają się pierwsze podjazdy, w lasach drzewa liściaste powoli zaczynają ustępować miejsca iglastym. Znaczy się góry już niedaleko :) Ostatni podjazd (na którym kończy mi się picie) - Bruntal leży na wys. ponad 500m n.p.m. W mieście wszystko pozamykane, jak na Słowacji... Więc tylko fotka na rynku i trzeba szukać jakiejś stacji. W końcu jest. Kupuję 2l różnych schłodzonych napojów + jakieś wafelki. 140 Korun. Chyba drogo. Ale przynajmniej Pani w kasie bardzo miła, widząc że nie jestem z kraju dokładnie przeliczyła mi resztę podając wartość każdego wydawanego pieniążka. Kawałek za miastem mym oczom po raz pierwszy ukazuje się maszt na szczycie Pradziada. A droga powoli ale systematycznie zaczyna piąć się do góry. Wjeżdża się w przyjemny chłód lasu, a temperatura spada z 33 do 23 stopni :) W końcu dojeżdżam do czegoś w rodzaju przełęczy a nazywa się ona "Hvezda". 860m n.p.m. Jakieś parkingi, bar, noclegi itp... Kolejny zapas picia: Kofola + jakaś woda, kolejne 70 Korun. Tu zaczyna się właściwa część podjazdu na Pradziada. Startuję koło 17.20. Nie jest ten podjazd jakiś ciężki. Ale ciężko wchodzi, gorzej niż Lysa ostatnio. Kulam się więc powoli do góry swoim tempem. W końcu wyjeżdża się z lasu na coś w rodzaju turystycznego węzła - schronisko, parking, wyciągi itp itd. Dobrze że takie coś jest po drodze bo na horyzoncie dostrzegam nieciekawie wyglądające chmury. A im wyżej tym więcej ich dostrzegam, jeszcze bardziej nieciekawie wyglądających... W końcu zaczyna grzmieć. Sił momentalnie przybywa ;) Jak najszybciej wtargać na szczyt! Wieżę TV widzę już od dłuższego czasu. W końcu ostatni, łagodny zakręt w prawo i jest! Pradziad zdobyty! Nie ma jednak zbyt wiele czasu by nacieszyć się sukcesem, bo to co dzieje się z niebem dookoła wygląda naprawdę groźnie... Chmur nie ma tylko na północnym wschodzie. Tyle dobrze, bo tam mniej więcej będę jechał. Jedyną osobą na szczycie byłem. Tzn. reszta pewnie schowała się w restauracji (jest w budynku nadajnika). Dosłownie kilka minut by cyknąć fotki i w dół, jak najszybciej w dół!!! 12 minut :) Tyle zajął mi zjazd z powrotem na Hvezdę a 6ka z przodu często gościła na liczniku ;) Ale dalej jestem na jakimś Czeskim zadupiu a dokoła szaleją burze więc nawet się nie zatrzymuję. Dalej, też w dół, szybciej, szybciej. Vbrno pod Pradadem. Jakieś miasteczko. Tu wreszcie odpoczywam i zastanawiam się co dalej. Miałem w planach Zlate Hory, Głuchołazy i na Opole. Ale najmniej chmur było na wschodzie. Skręcam więc w drogę nr 451. Zaczyna kropić. Potem chciałem w 452 na Albrechtice ale coś mi się pomieszało i dotrę do 45ki i Krnova... Trudno. Po drodze ciekawie zjawisko. Miałem wrażenie jakbym znalazł się w przysłowiowym "oku cyklonu". Tzn zupełna cisza, zero wiatru, a wszędzie dookoła ciemna pierzyna z chmur. Z wyjątkiem sytuacji za plecami - tam "pierzyna" jest częściowo odkryta i spod niej zaczyna świecić ostre Słońce. Które rozświetla wnętrze tego całego burzowego kotła na pomarańczowo. Naprawdę ciekawie to wyglądało, niestety na zdjęciach ciężko to uwiecznić. Aha zapomniałbym - do kompletu była też niczego sobie tęcza. Na przystanku (Siroka Nova) pauza, chcę sobie popodziwiać trochę to ciekawe zjawisko, i wreszcie coś zjeść. W trakcie tej przerwy zaczęło padać a że zbliżał się zmrok nie pozostało nic innego jak wdziać przeciwdeszczowe wdzianko z ceraty, pokrowiec na sakwę i ruszać dalej. Może z niecałe 10km przejechałem w deszczu, potem już tylko mokre drogi i błyski gdzieś na horyzoncie. Bardzo klimatyczny ciemny odcinek po Czeskich zadupiach i znowu w Krnovie. Tym razem jednak przez pokrzywy przedzierał się nie będę ;) Lecę główną na Głubczyce. W Polsce koło 22.40. Najbliższa czynna stacja kolejowa wydaje się być w Kędzierzyniu. Ale pewien nie jestem, ciężko o wifi na tych zadupiach ;) Zdejmuję na jakimś murku mokre ciuchy a tu podchodzi małżeństwo i mocno zaniepokojeni moim widokiem pytają czy wszystko w porządku. Jak najbardziej, no może z głową coś nie tak :D Gdy mówię że jadę do K-K chwytają się za głowę że to kawał drogi ;) (a raptem z 45km tam było). Żegnam się więc grzecznie zanim spytają skąd przybywam :D W Głubczycach przed północą. Fotka na rynku, bo pierwszy raz jestem. Szukam jakiegoś sklepu, jakiego energetyka bym wciągnął bo spać się chce... Wszystko jednak zamknięte. Stacji benzynowych też niet. Nie pozostaje nic innego jak lekko sennym toczyć się dalej, może po drodze coś będzie (nie było). W zamian puściłem sobie czeskie radio (Impuls 981AM) i słuchając wesołych piosenek od razu raźniej się jechało :) Kilometry jednak trochę się dłużyły. W Koźlu koło 2.30. Tak, w Koźlu bo o tym że po drugiej stronie Odry istnieje miasto o podobnej do K-K nazwie dowiedziałem się w czasie miłej rozmowy z dziewczynami z budki z kebabem i jakimś tubylcem. Jako że kebabów nie lubię, kupiłem tylko 3 energetyki. Dziewczyny życzą mi powodzenia w powrocie domu, ja też się żegnam i jadę na dworzec po drugiej stronie rzeki. Okazuje się że najbliższy Regio za 3 godziny, o 6:01... Potem w Gliwicach przesiadka na TLK. Spędziłem ten czas przyglądając się nocnemu życiu dworca, naprawdę ciekawych ludzi można spotkać :D Zrobiłem też małą rundkę po mieście. A i udało mi się wreszcie coś nie-słodkiego kupić, 3 malutkie paczki chipsów z automatu, 3x25g. Dobre i co. Kolejowa część wycieczki przebiegła z niewielkim tylko zgrzytem ("brak miejsc na rowery", a w pociągu przedział rowerowy puściutki). W domu o 10.35.
Udana trasa, kolejny solidny szczyt do kolekcji, trochę Czech też liznąłem jak i odwiedziłem kilka polskich miast w których nigdy nie byłem/byłem dawno temu. Tylko że znowu czuć lekki niedosyt. Chciałoby się coś więcej... Chyba nawet wiem co ;)
Zdobyte szczyty:
Sedlo Hvezda 860 x2
Praded 1492
Nowe gminy:
Śląskie:
Piotrowice Wielkie
Opolskie:
Kietrz
Branice
Głubczyce
Pawłowiczki
Reńska Wieś
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/fLs1fkeJDSqXamO82
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 11%
WYSOK MAX: 1438
0.10 - 10.35
6,5l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 (malutkie) paczki chipsów, paczka (podwójna) delicji, 2 czekolady, 2 wafle, paczka wafelków, 7days, baton energetyczny
Serwis: mycie roweru, smarowanie łańcucha, regulacja hamulców, klejenie siodełka, pompowanie opon i inne drobiazgi
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem, Terenowo, Serwis
Radziejowa & Jaworzyna
d a n e w y j a z d u
202.00 km
33.00 km teren
11:43 h
Pr.śr.:17.24 km/h
Pr.max:57.50 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3350 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Pierwszy terenowy (powiedzmy, bo tego "terenu" to tam mało co było) trip w sezonie AD 2017. W planach była Przehyba, Radziejowa, Eliaszówka i pasmo Jaworzyny Krynickiej. Pokrzyżowała je jednak niepewna pogoda... Wskutek czego wyszedł taki zapoznawczy tylko, malutki rekonesans żeby zobaczyć czy w ogóle są chęci do jazdy MTB w tym sezonie.
Wystartowałem z niewielkim poślizgiem, 15 minut po północy. Na pierwszy ogień ma iść Przehyba (asfaltem) więc droga (najkrótsza) jest tylko jedna: Gdów, Stare und Nowe Rybie, Limanowa i dalej bokami na Gołkowice. W Wieliczce standardowa pauza i lecimy wojewódzką. "Lecimy" to właściwe określenie bo tym sezonie latam a nie jeżdżę, taka jest forma ;) A jak przy lataniu bywa jest trochę chłodno, poniżej 10 stopni w nocy dziś spadnie. Tak że kurtka / czapka niezbędne, długie spodnie / rękawiczki niekoniecznie. Ani się obejrzałem i jest Gdów. Tu też coś w rodzaju przerwy. Most na Rabie, podjazd / zjazd, w Zagórzanach skręcam w boczną drogę. Bardzo fajny ciemny odcinek przez las, dziś wyjątkowo ciemny bo zachmurzenie duże - księżyc od czasu do czasu tylko nieśmiało wyłania się zza chmur. Grabie City, Tarnawa Town i rozpoczynam uphill na Monte Stare Rybie. Pod kościołem, w ciemnościach rozświetlanych figurą Maryi jak zwykle chwila zadumy nad sensem istnienia, kolejna (nieudana) próba rozwiązania zagadki czy błyskające na horyzoncie czerwone światełka to Chorągwica czy Łęg, i pora na zjazd. Chwila moment i jest Limanowa, zaraz zacznie świtać. Trochę pokropiło ale przestało. Pogoda taka trochę niepewna się dziś szykuje. Zimny start, rozgrzewający podjazd krajówką i w prawo na Gołkowice. Przyszowa, Owieczka, Naszacowice, znajome okolice. Jeszcze tylko 4 ronda i już jestem na drodze na Przehybę. Po krótkim odpoczynku na przystanku rozpoczynam uphill. Jakieś 850m w pionie. Kilka lat temu ten podjazd wydawał mi się ścianą płaczu, dziś to po prostu długi podjazd :) Z przyjemnością mijam więc kolejne serpentyny, kolejne tablice z informacjami o Beskidzkiej przyrodzie i nigdzie się nie spiesząc wtaczam się na szczyt. Prześwitujący przez drzewa wielki maszt nadajnika ukazuje się mym oczom chwilę po godzinie 8mej. Na podjeździe minąłem jeden samochód (właśnie z TV) i... chyba tyle. Na szczycie to co innego, tu już turystów kilku spotkałem, w tym 1 rowerzystę. Trochę zeszło na zdjęcia, jedzenie, przygotowanie roweru do górskiej wędrówki i koło 9 startuję na Radziejową. Bardzo przyjemny odcinek czerwonego szlaku dziś jest nieco mniej przyjemny - za sprawą ogromnych czasami błotnistych rozlewisk (na zdjęciu), których nie sposób przejechać. Jest dość chłodno, ledwie kilkanaście stopni, i to tak bliżej 10 niż 15. Nieśpiesznym tempem wdrapuję się na Radziejową a jest po 10tej. Tu też spotykam kilku turystów. Na wieżę wychodzić mi się nie chce (no dobra tak naprawdę boję się że mi ktoś rower buchnie :D), coś tam tylko odpocząłem i pora na zjazd. Czyli w tył zwrot, bo z drugiej strony z Radziejowej zjazd chyba tylko na DH-owców. Zjeżdżam do rozstaju szlaków, odbijam w czerwony narciarski, który omija szczyt trawersując go. Daleko nie ujechałem a tu zaczyna kropić, po chwili padać a w końcu lać. Na szczęście wziąłem ubranie przeciwdeszczowe (a zastanawiałem się czy brać). Gdy spadło odrobinę gradu (malutkiego co prawda, z 5mm średnicy) nieźle się przestraszyłem. Najbliższy kawałek dachu (wieża) na Radziejowej. Z tym że trochę pod górkę. Postanowiłem zlecieć więc na przełęcz Żłobki a potem szutrówką (niebieski rowerowy) do Rytra. I tak też zrobiłem. Trochę się natomiast wkurzyłem bo w połowie zjazdu przestało padać i wyszło Słońce... A w planach była Eliaszówka. Nic to jednak, pora na Pasmo Jaworzyny. Może trochę krótszą jednak drogą tj. zamiast z Rytra wjadę na nie z Piwnicznej. W mieście dłuższa pauza, w trakcie której ociepliło się i te 20 stopni wreszcie jest. Szukam bocznej drogi Łomnicę-Zdrój. Jakimś cudem jednak ją przeleciałem i ani się obejrzałem i jestem w Wierchomli... Nieważne, i tak z bardzo ambitnych dzisiejszych planów nici. Dziś będzie lajtowo: bacówka nad Wierchomlą, Jaworzyna i powrót pewnie pociągiem skądśtam. Coś tam zaczęło nieśmiało kropić ale przestało. Docieram asfaltem do rozstaju dróg i skręcam w zielony rowerowy. Okazuje się on gładką, trawersującą zbocze szutrówką przez równie zielony las, pozwalającą sprawnie nabierać wysokości. Całkiem ciepło się już zrobiło. W końcu jest "schronisko". W cudzysłowie bo schronisko górskie z obstawionym samochodami parkingiem to tak trochę słabo IMO... Mniejsza jednak o to, nikt nie każe mi tu przecież siedzieć. Co niniejszym czynię i ruszam dalej niebieskim/zielonym szlakiem. To już nie szutrówka a szlak, z tym że jak na Beskidzkie standardy to bardzo łatwy, niemal 100% w siodle (pomijając kilka mega bagienek na drodze). A jak lajtowo to lajtowo, nigdzie mi się nie spieszy, toczę się powolutku co chwila bawiąc się samowyzwalaczem w aparacie i robiąc coraz to fajniejsze fotki. Na Jaworzynę wtaczam się przed 17tą. Na górę można dostać się kolejką, więc to taka "Gubałówka", tyle że w mniejszej skali. Rozwrzeszczane kolonie, turyści w klapkach itp itd. Za długo więc tam nie zabawiłem tylko zbieram się w dół. Jakąś szeroką, leśną, drogą ale bez oznaczeń szlaku. Niezbyt trudna co pozwala osiągać na niej naprawdę duże prędkości ;) Raz dwa i jest Krynica. Chwila relaksu na reprezentacyjnym deptaku. Koniec "terenu", dorzucam więc też trochę powietrza do opon. Uphill na przeł. Krzyżówka, szzyyybki zjazd do Grybowa. Przed miastem umyłem jeszcze rower w rzece, coby mnie z pociągu nie wyprosili ;) Jakieś tam zakupy no i na dworzec. Tyle by było na dziś. W domu o 23.30.
Udana wycieczka, choć czuć pewien niedosyt. Trzeba będzie sobie odbić następnym razem ;)
Aha no i okazało się ze chęci do jazdy MTB jak najbardziej SĄ. Tyle że jestem w rozterce: pojeździł by co po Górach ale z drugiej strony obecna forma pozwala realnie myśleć o różnych rekordowych szosowych dystansach...
Zdobyte szczyty:
Przehyba 1175
Mała Przehyba 1155
Wielka Przehyba 1191
Złomisty Wierch 1224
Bukowiniki 1209
Przeł. Długa 1161
Mała Radziejowa 1207 x2
Radziejowa 1266
Przeł. Żłobki 1104
Runek 1080
Czubakowska 1082
Jaworzyna Krynicka 1114
Przeł. Krzyżówka 745
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/kQ1ac4l6dicU5h2k1
NACHY SREDN: 5%
NACHY MAX: 16%
WYSOK MAX: 1226
0.15 - 23.30
4l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 paczki delicji, 2 czekolady, paczka biszkoptów
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 200-249, Korona Gór Polski, Powrót pociągiem, Terenowo
Tarnów przez Słowację
d a n e w y j a z d u
284.98 km
0.00 km teren
13:43 h
Pr.śr.:20.78 km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2563 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zaległa trasa do opisania. Opisuję zatem, póki coś jeszcze pamiętam:
Po raz któryś tam nie miałem żadnego pomysłu na trasę, a pogoda miała być trochę niepewna, tzn. może padać. Pomyślałem więc: gdzieś niedaleko.
Wyjazd jak zwykle chwilę po północy. Niewiele się zastanawiając poleciałem na południe, jak to zwykle gdy planem jest brak planu. W Wieliczce taki gorąc, że musiałem się rozebrać... Inaczej niż na krótko jechać się tej nocy nie dało. Standardowo: pierwsze śniadanie właśnie tu, drugie w Wiśniowej. Noc gwieździsta i ciepła (ale to już chyba pisałem). Kompletnie nie mam pomysłu co więcej dodać, po prostu odcinek do Kasiny minął szybko i przyjemnie, bardzo lubię tą drogę. Przejdźmy może dalej, do Mszany. Bo to tu na ławeczce w parku wpadłem na dalszy plan trasy: Zabrzeż, Stary Sącz, Piwniczna, Stara Lubovna i przez Leluchów do Polski. Na razie tyle. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, skręcam w DW968. Wschód zaraz po wyjeździe z miasta. Podjazd na przeł. Przysłop wszedł (jak zwykle ostatnio) gładko. Na zjeździe w dolinę Kamienicy (też jak zwykle) trochę zmarzłem - 9 stopni było, najzimniej dziś. Krótkie pauzy: w Szczawie, Kamienicy (wsi) i nad Kamienicą (rzeką). Tak tylko żeby nie przelecieć przez te bardzo ładne przecież okolice. W Łącku już ciepło a im dalej tym bardziej przygrzewa. Po wyjeździe ze Starego Sącza natomiast coś co zaczyna niepokoić: chmury. I to raczej takie deszczowe. Na razie na północy. Ja jadę natomiast na południe, a tam błękitne niebo, więc może nie ma się co martwić na zapas. Lecimy więc zgodnie z planem na Piwniczną. Tam dłuższy odpoczynek bo i jest przed czym, przede mną podjazd na przełęcz Vabec. Wiadomo że nie jest to żadne ekstremum ale ciągnie się ten podjazd i ciągnie, bo Piwniczna leży w dolinie rzeki. Jest bardzo gorąco. Gdy zbliżam się do szczytu powoli zaczynam dostrzegać co się święci. A na szczycie widzę to "coś" już w całej okazałości: stalowo-szare, granatowe i innych groźnych barw chmurzyska, jak okiem sięgnąć, nad całą Słowacją :O (Coś tam widać na zdjęciach). Gdybym nie miał ubrań przeciwdeszczowych to chyba bym zawrócił... Ale miałem więc nie było wymówki, trzeba jechać ;) Zjazd do Starej Lubovni, długi, prosty - pokładałem w nim wielkie nadzieje na jakiś rekord prędkości. A tu lipa, ze 60-kilka było. Dziury, przeciwny chyba wiatr i przełożenie 40-11 nie pozwoliły na więcej. Czasem to mam ochotę na włożenie korby trekkingowej z blatem 48. W Lubovni o wpół do 12. Zdjęcia z miasta brak bo źle na nim wyszedłem - zapomniałem wciągnąć brzucha ;) W zastępstwie jest to z wielką zieloną butelką czegoś tam %-wego. Odsłuchawszy graną co godzinę na rynku ładną melodyjkę (w południe) ruszyłem dalej. A im dalej w las (w Słowację) tym bardziej chłodno i pochmurno. Widać zresztą na zdjęciach. Na szczęście wiatr mocno wspomagał więc leciało się pięknie. Coś tam nawet zaczęło kropić ale przestało. W Lubotinie (fajne wiadukty drogowe/kolejowe nad rzeką - zdjęcie) na rozstaju "krajówek" 68/77 skręcam w tę drugą. Kawałek dalej żegnam się z bardzo przyjemnymi na rower Słowackimi głównymi drogami i skręcam w nie mniej przyjemną boczną drogę na Leluchów. Po Słowacji w ogóle bardzo przyjemnie się jeździ, ruch w porównaniu do Polski zerowy a drogi szersze. Na granicy jestem przed 14tą. Dawne przejście graniczne w Leluchowie raczej obskurne, w porównaniu do tego w Korbielowie to już w ogóle. W Muszynie zaczęło już nie tyle kropić co trochę padać. Na szczęście po chwili przestało. Ułożony po drodze plan zakłada Krynicę, Krzyżówkę i sięga na razie do Grybowa, a potem się zobaczy. Fajny odcinek wzdłuż rzeki/torów i jest Krynica. A w niej jakiś festyn/impreza, nie pamiętam z jakiej okazji. W każdym razie wspomnienie jakiegoś ważnego Pana związanego z tymże miastem. Znowu zaczęło padać. Gdy przestało ruszyłem dalej. Podjazd na Krzyżówkę. Znowu pada, coraz mocniej. Do tego stopnia że na przełęczy schowałem się na przystanku i przebrałem w ciuchy przeciwdeszczowe. Pierwszy raz je zakładam więc z 15 minut zeszło na dopasowanie ubioru. Po czym ruszyłem w dół, na Grybów. Nie dalej jak po 5 minutach zjazdu przestało padać a i droga zrobiła się sucha... I to tyle by było z deszczu na dziś, to se przetestowałem ubranie ;) W każdym razie zjechałem w tym wdzianku do Grybowa (po drodze remont mostu) i tu je zdjąłem, żeby się nie zagotować. Bo wypogodziło się i coraz cieplej. Przeliczyłem czas / kilometry i wyszło mi że jadę do Tarnowa na pociąg, odjazd 21.20. Nie chce mi się setny raz wracać przez N. Sącz, Limanową i Gdów. A z kolei inną drogą wrócił bym do Krakowa koło 1-2 w nocy a jutro poniedziałek. Co do dalszej to w skrócie mogę tylko napisać że bardzo jestem zadowolony z tegorocznej formy :) I na tym może zakończmy co by nie popaść w jakiś samozachwyt ;) Bobowa, Ciężkowice, Gromnik, Tuchów. W Tarnowie na dworcu 50min przed odjazdem. Czasu a czasu. W Płaszowie o 22.30, w domu o 23ciej.
Udana wycieczka, pomimo niepewnej pogody udało się trochę pokręcić. To był dobry, rowerowy dzień :)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Sedlo Vabec 760
Vabec 690
Przeł. Krzyżówka 745
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/p198ylaU2eG8gMf82
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 9%
WYSOK MAX: 731
0.10 - 23.00
3,25l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 2 paczki delicji, 2 czekolady
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Przemyśl przez Słowację
d a n e w y j a z d u
363.00 km
0.00 km teren
18:49 h
Pr.śr.:19.29 km/h
Pr.max:70.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4042 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Drugi atak na Przemyśl w tym sezonie, tym razem udany :) Pierwszy
wyglądał tak i nie powiódł się ze względu na ciężkie warunki i zbyt słabą jeszcze formę. Tym razem postanowiłem pojechać przez Słowację. Bo czemu by nie?
Zaspałem :o Wskutek czego wyruszyłem dopiero 10 po pierwszej... To bardzo późno. O tej porze mogłem być już w Gdowie. Początek standardowy: Wieliczka i fajna interwałowa DW966. Jest bardzo ciepło. Poniżej 15'C w nocy (pierwszej nocy ;) ) nie spadnie. W Gdowie pierwszy pit-stop: śniadanie i takie tam. Tym razem z trafieniem w boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie problemów nie miałem, wgrałem ślad do GPSa. Fajny pagórkowaty kawałek i w Limanowej już po świcie. Po drugim śniadaniu uphill krajówką na Monte Litacz, całe 650m n.p.m.! Pogoda: coraz cieplej ale na razie jakoś tak pochmurno. Szalony (70 na chwilę wskoczyło) zjazd do New Sącza. Dla odmiany odpoczynek nie na rynku a pod ruinami zamku. Zwiedzanie miasta z poziomu siodełka i dalej krajówką, ku granicy. Po drodze wspinaczka na Krzyżówkę, najwyższy punkt dzisiejszej trasy. Tu zaczyna już przygrzewać, krem z filtrem wchodzi więc do użycia. Zjazd, Tylicz, podjazd na przeł. Tylicką i na granicy melduję się godz. 10. Kolejny zjazd, kolejna 70ka (około) na liczniku i dobijam do czegoś w rodzaju krajówki, droga nr 77 w każdym bądź razie. Do Bardejova jakaś dyszka co w połączeniu ze sjestą na rynku sprawia że z mieściny tej w dalszą drogę startuję koło południa. Można powiedzieć że zaczyna się upał, na liczniku w okolicach 30 stopni. W ogóle on jednak nie przeszkadza w czerpaniu całymi garściami z przyjemności z jazdy rowerem w takich ładnych okolicznościach przyrody :) No jest tu po prostu pięknie, co widać na zdjęciach. Delikatnie pagórkowata, pusta i gładka droga, dokoła jak okiem siegnąć pola, lasy i różnego kalibru pasma górskie. To właśnie lubię na Słowacji, nie jedzie się non-stop pośród dwóch rzędów domów jakiejś wsi, która przechodzi w następną i następną, potem zaczyna się miasto, znowu wieś i tak na zmianę. Jest tak trochę dziko. Żółte łany rzepaku już przekwitły ale porozrzucane po polach, soczyście czerwone maki godnie je zastępują :) Całą tą sielankę zakłóca tylko zderzenie z jakimś DUŻYM (sądząc po sile uderzenia, bo patrzyłem w drugą stronę) owadem , który postanawia mnie też ugryźć w szyję... Może szerszeń? W każdym razie długo bolało. Ani się obejrzałem a docieram do Świdnika, o czym informuje mnie ciekawie wyglądający monumencik z kształtem klucza oraz herbem z bucikiem na obcasie / skocznią narciarską wewnątrz. Raczej o to pierwsze chodzi. Kawałeczek dalej, po lewej stronie mym oczom ukazuje się natomiast jedna z większych dziś, atrakcja turystyczna. Mianowicie "Pamatnik Sovietskej armady".
Co tu dużo mówić :O Abstrahując zupełnie od kwestii tego komu i za co został on postawiony (nie wiem, nie znam się, nie interesuje mnie to): pomnik sam w sobie, jako pomnik jest imponujący, monumentalny i w ogóle. W zasadzie ów "pomnik" to mały park: z centralną reprezentacyjną aleją, 3 poziomami schodów, cokołem na którym stoi 37m obelisk z 3,5m gwiazdą na szczycie, przed nim 4m wysokości posąg salutującego żołnierza, dokoła mury i inne postumenty z nieco tylko mniejszymi rzeźbami / płaskorzeźbami, dwa XXX-mm działa na lawetach, do tego ławeczki i mnóstwo tablic z których próbuję coś swoją zapamiętaną z liceum znajomością rosyjskiego rosyjskiego rozczytać... No robi wrażenie, nie powiem. Trochę odpocząłem na tych ławeczkach, dopóki nie oblazły mnie wszechobecne tam mrówki. Wtedy wybrałem się na dalszą część zwiedzania, tj. zewnętrzną część ekspozycji Muzeum Wojskowego. Chyba z 10 obiektów typu: czołgi, inne pojazdy, działa i samolot, stojące jak gdyby nigdy nic na łące pod oknami bloku. Poczekałem aż ktoś się zjawi i w końcu trafiły się dwie miłe Ukrainki, które zrobiły mi zdjęcia na tle ów maszyn. W czasie odpoczynku na ławeczce spotkałem też parę motocyklistów z Polski, również przyjechali tu z Krakowa a zajęło im to 3 godziny (mnie 13 godzin :D). W dalszą drogę wyruszyłem za kwadrans trzecia. Na liczniku dopiero 180km, do Przemyśla drugie tyle... Jak to będzie? Ano tak jak zawsze, tzn. "jakoś". Jakoś to będzie ;) Kontynuuję zatem jazdę a na razie jedynym problemem spędzającym sen z powiek jest powoli kończące się picie. Wszystko pozamykane - w tygodniu sklepy spożywcze zamykają o 16 a co dopiero w sobotę... Ze Świdnika wyjeżdżam czymś w rodzaju obwodnicy - 2x2 pasy. To co charakterystyczne we wschodniej Słowacji to obecne w niemal każdej miejscowości różnej maści pomniki i tablice upamiętniające walki Armii Czerwonej. Następna większa miejscowość to Stropkov. Raczej typowa, zapadła Słowacka dziura. Jedynymi atrakcjami ratującymi sytuację są tu dwie ładne cerkwie - drugiej z nich zrobiłem zdjęcie. Teraz zauważyłem że jest tu też najniższy punkt trasy - zjeżdża się poniżej 200m n.p.m.! W mieście odbijam z krajówki w coś w rodzaju odpowiednika polskiej wojewódzkiej - drogę nr 575. Docieram do ciekawej, ale raczej tylko za sprawą nazwy wioski o nazwie Havaj O.o Z Hawajami to ona niewiele ma wspólnego, co nie znaczy że nie jest tu ładnie. Ławeczki może i z czasów komuny ale ciągle bardzo dobrze nadające się do siedzenia, w sam raz na mały popas :) W trakcie którego zupełnie kończy mi się picie. Jedyna nadzieja w stacjach benzynowych. Ruszam z nowymi siłami, które sprzydadzą się bo przede mną kolejna przełęcz. Niewysoka co prawda (~450m) ale poziom trudności podnosi ciągle utrzymująca się w okolicach 30 stopni temperatura. Szybki zjazd i są Medzilaborce. Tu już taki wschód że nazwy miejscowości są dodatkowo napisane cyrylicą. W mieście namierzam upragnioną stację benzynową, gdzie za chyba zdzierski pieniądz kupuję 1,5 l zimną Vineę i 0,473 l (?!) ciepłego RedBulla. Może się sprzydać (i sprzyda się ;) ). Niewielkie to miasteczko słynne jest z muzeum Andyego Warchola (zdjęcie). Że niby jakiś wielki artysta. No nie wiem. W każdym razie rozsiadanie gdzieś tu w centrum wydaje mi się mało bezpieczne (dużo Cyganów i Ukraińców). Konsumpcji zmrożonego (bezalkoholowego) gazowanego napoju winogronowego oddaję się więc na przystanku na obrzeżach miasta. Ciągle bardzo gorąco. Pora się zbierać, do granicy tylko kawałeczek, 10km boczną drogą. Kawałeczek nie kawałeczek, przede mną wyrasta kolejny podjazd, na przeł. Beskid nad Radoszycami. 684m n.p.m. Po drodze dla zabawy robię sesję zdjęciową rowerka na tle umocnień z kamieni i stalowej siatki. Na przełęcz wtaczam się o godz. 19tej minut 30ci. Znowu w Ojczyźnie :) Szzzzybki i chhhłodny zjazd i ląduję w Radoszycach a potem w Komańczy. Jeszcze jeden podjazd serpentynami na coś na wzór przełęczy. Zaczyna zmierzchać. Gdzieś tu rzuca się na mnie bardzo duży piesek... Który (wraz ze swoim mniejszym kolegą) okazuję się bardzo przyjacielski :) W coraz większym chłodzie i ciemnościach zjeżdżam do Zagórza. Raczej niczym nie wyróżniająca się mieścina, od razu kieruję się więc na Sanok. W Sanoku koło 22giej. Jeszcze jedne drogie zakupy na stacji, obowiązkowa fotka koło zakładów Autosana i zmierzam na rynek. Zjadam a właściwie próbuję zjeść coś w rodzaju energy bara ale ten okazuje się tak niedobry 3/4 wywalam do kosza i zadowalam się zwykłymi wafelkami. 23.00. Pora się zbierać, do Przemyśla droga daleka. Wg mapy 68km ale to nie będzie takie zwykłe 68km ;) To będzie prawdziwy odcinek specjalny: nocny przejazd przez Góry Słonne, z tych 68 pewnie z 50 w zupełnych ciemnościach, zadupiach i z rozgwieżdżonym niebem nad głową :) No i tak właśnie było, coś niesamowitego. Oprócz gwiazd świeciły też jakieś latające robaczki, zapewne świetliki. Ciągnący się w nieskończoność podjazd na przeł. Przysłup, a to przecież tylko 620m n.p.m. Na szczycie katastrofa, rower oparty o słupek przewraca się a lampka wypina i spada kawałek w dół, w pokrzywy :D Sporo czasu zajęło wydobycie jej, przy okazji wdepnąłem w kałużę. Potem jeszcze dwa podjazdy: na ponad 500 i niecałe 500m n.p.m. Odnośnie całego tego odcinka i drugiej nocy na rowerze: nie wdając się w szczegóły to trochę niebezpieczna była jazda w stanie w jakim się wtedy znajdowałem... Trzeba coś zmienić w tego typu trasach i już wiem co. Droga strasznie się dłuży, w końcu zaczyna świtać. Po lewej ukazuje się San i poranne mgły nad nim. Niestety nie ma czasu na kontemplowanie widoków: mogę nie zdążyć na pociąg o 4.25. Trzeba dać z siebie wszystko co najlepsze! I jakoś się udało, na dworcu 10 min. przed odjazdem a do pociągu wskakuję minutę zanim ten rusza... W Krakowie koło 8mej.
Udana wycieczka, trochę przeliczyłem się tylko z czasem i szkoda że na pociąg trzeba było tak cisnąć. Mimo wszystko to był dobry, rowerowy
dzień 27 godzin ;)
Zdjęcia tutaj:
https://goo.gl/photos/31Gyq4ZAxABwUoSm7 Jak zwykle znowu nieprzebrane i niepopodpisywane... może kiedyś (na ostatnim zdjęciu jest 359km bo zsunął się magnesik i licznik kilka zgubił).
Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Przeł. Beskid nad Radoszycami 684
Dział 603
Majkowa Góra 346
Przeł. Przysłup 620
Tyrawskie 481
Krępak 475
Spława 501
Mordownia 472
Bobowiska 428
Olszańska 381
Nowe gminy:
Podkarpackie:
Zagórz
Sanok - obszar wiejski
Sanok - teren miejski
Tyrawa Wołoska
Bircza
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 12%
WYSOK MAX: 718
1.10 - 8.00
6,813l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 paczki delicji, 1,5 paczki wafelków, czekolada, kawałek energy bara
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Kraków - pociąg - Rabka
d a n e w y j a z d u
8.77 km
0.00 km teren
00:33 h
Pr.śr.:15.95 km/h
Pr.max:31.00 km/h
Temperatura:17.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:124 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Długi weekend :) O tem dlaczemu ciapągiem a nie na rowerze w następnym wpisie...
To wszystko (i jeszcze więcej) idzie do sakwy i plecaka
(Tej sakwy i tego plecaka)
Gotowy do drogi
Tereny zalewowe zbiornika w Świnnej Porębie
Pociągami też lubię jeździć :)
2 godziny całkiem przyjemnej podróży później
Ale okaz!
Wysypany cały bajzel
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 10%
WYSOK MAX: 589
17.30 - 20.30
0,5l
Kategoria > km 000-009, Powrót pociągiem, Rabka 2017
Do sklepu
d a n e w y j a z d u
163.30 km
0.00 km teren
07:53 h
Pr.śr.:20.71 km/h
Pr.max:44.50 km/h
Temperatura:12.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:459 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Chyba muszę zmienić hosting zdjęć bo photo.bikestats.eu coś w nich gmera i zwyczajnie je psuje... Po prostu przepala je a wyglądały normalnie :/ )
W wielkim skrócie, bo nie mam głowy do opisywania zaległych tras sprzed miesiąca: połączyć przyjemne z pożytecznym. A raczej przyjemne z przyjemnym ;) Bo zakupy były rowerowe - widelec, kaseta i pedały, remont generalny zbliża się wielkimi krokami. Prognozy na dziś niepewne. Jak na złość na niedzielę zapowiadali piękną pogodę (i taka była) ale co zrobić, sklep otwarty w sobotę. Kurierem tego na pewno nie wyśle bo ci bandyci wszystko zniszczą, zdewastują, rozjebią. Nie ich, to co ich to, można rąbać o beton, bo się nie chce schylić albo podejść.
Wyjechałem koło świtu, tak by w sklepie być koło południa. Od początku bardzo mgliście i tak będzie aż do końca dnia. Temp. stabilna: 12-13'C i tak będzie aż przez cały dzień. Przy przejeździe przez Puszczę zaczyna mżyć. I mży aż do Dąbrowy Tarnowskiej, gdzie zaczyna padać. Pada aż do lasku koło Małca, gdzie zaczyna bardzo padać. Największy deszcz przeczekuję na przystanku. Gdy pada jakby mniej ruszam dalej. W sklepie jestem chwilę przed południem, chwilowo przestaje padać. Kupuję co mam kupić, przytraczam nietypowy bagaż (pudło jest naprawdę ogromne!) i obieram kurs na Tarnów. Sytuacja wraca do normy, tj. zaczyna mżyć a od Lisiej Góry padać. Podejmuję decyzję o powrocie z Tarnowa pociągiem. Przebijam się przez miasto, w trosce o zdrowie psychiczne (i stan ładunku) ignorując słynne na cały wszechświat tarnowskie ścieżki rowerowe. Pociąg mam nie pamiętam o której, natomiast w Płaszowie jestem koło wpół do 6, a w domu o godzinie 17tej minut 45.
Udana wycieczka, tj. udało się dowieźć nietypowy ładunek do domu :)
W Niepołomicach. Na razie tylko mglisto © Pidzej
Za Niepołomicami © Pidzej
W Puszczy już mży © Pidzej
Typowy widoczek z dzisiejszej wycieczki © Pidzej
Typowy widoczek z dzisiejszej wycieczki © Pidzej
Typowy widoczek z dzisiejszej wycieczki © Pidzej
Zamglona Raba © Pidzej
Oldschoolowa stacyjka w Ujściu Solnym © Pidzej
Jakieśtam krówki © Pidzej
I inne ciężarówki © Pidzej
Kościół w Szczurowej © Pidzej
Siakiś lasek © Pidzej
Standardowa łąka © Pidzej
Dunajec © Pidzej
Rzepaczek i linia WN © Pidzej
Linia WN i rzepaczek © Pidzej
Niebywałej urody galeria ;) © Pidzej
Rynek w Żabnie © Pidzej
Oryginalna reklama © Pidzej
Dąbrowa Tarnowska. Zaczyna padać © Pidzej
Gdzieś po drodze © Pidzej
Pada coraz mocniej © Pidzej
Tak że musiałem się na chwilę schronić © Pidzej
Jeszcze jedna linia WN. Podobają mi się takie linie © Pidzej
U celu © Pidzej
Nietypowy bagaż © Pidzej
I nietypowy statek :D © Pidzej
Radomyśl Wielki © Pidzej
Odpoczynek na przystanku © Pidzej
Rzepaczek po raz któryś tam © Pidzej
Kierunek: Tarnów © Pidzej
Tarnów. Miasto chujowych ścieżek rowerowych © Pidzej
Randomowa estakada © Pidzej
I ścieżka rowerowa. Ta akurat jeszcze znośna © Pidzej
Deszczowy Tarnów © Pidzej
Rzeźba © Pidzej
Ratusz © Pidzej
I powrót pociągiem © Pidzej
NACHY SREDN: 1%
NACHY MAX: 8%
WYSOK MAX: 226
5.00 - 17.45
1l
4 banany, 2 czekolady
Kategoria > km 150-199, Powrót pociągiem
Poznań
d a n e w y j a z d u
420.60 km
0.00 km teren
19:57 h
Pr.śr.:21.08 km/h
Pr.max:63.50 km/h
Temperatura:17.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2059 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(w Nw. Mieście n. Wartą GPS zwariował)
Poznań chodził mi po głowie od dawna, był jednym z celów na ubiegły sezon. Miała to też być moja pierwsza 400ka. Ostatecznie 400 zrobiłem na pętli do Stalowej Woli a stolica Wielkopolski musiała trochę poczekać. Do wczoraj. Po kilku +-300km zrobionych w tym sezonie trasach stwierdziłem że jestem gotowy na dorzucenie czwartej setki. Długi weekend i dość silny, wschodni wiatr (w Polsce niezbyt częsty) ostatecznie zadecydowały o kierunku trasy. Przygotowania nie zajęły mi długo, dawno wykreślony ślad tylko czekał na wgranie do GPSa. Natomiast wynikł pewien dość istotny problem. W trakcie niedzielnej przejażdżki po mieście jakaś rowerzystka poprosiła mnie o użyczenie pompki. Okazało się że ta nie pompuje zaworu Schredera, co mnie nie zdziwiło, bo już kiedyś miałem taki problem. Natomiast w domu okazało się że nie pompuje też Presty... Głowica zupełnie się zepsuła. 10ta wieczór w niedzielę, nowej nigdzie nie kupię. Nie pojadę też przecież bez pompki. Nie pozostało nic innego jak zabranie pompki serwisowej. Hehe dwa razy już tak z nią jechałem, w 2013 i 2014 roku ;) Żeby zrównoważyć jej ciężar nie wziąłem jak zwykle biorę 1,5l butelki wody ;)
Przespać się nie udało, trudno. Startuję 5 minut po północy. Przelatuję przez przygotowujące się do 3-majowych uroczystości miasto i wskakuję na DW794. Na Częstochowę droga jest praktycznie jedna, więc pierwsze 1/3 trasy wiedzie przez dobrze znane mi okolice. Przed Skałą jedyny dziś cięższy (z 200 na ponad 400m n.p.m.) podjazd. Jest dość chłodno, w Skale spadło na chwilę do 2'C. Śniadanie. Zjadam to co, co je się szybko, czyli banana i jakiegoś wafelka. Szkoda tracić czasu na jakieś ucztowanie. Fajny, w większości nieoświetlony odcinek (lubię takie ciemności) i jest Wolbrom. Tu też mała przerwa ale raczej tak dla zasady (żeby posiedzieć chwilę na ryneczku) niż z rzeczywistej potrzeby. Bo jedzie się bardzo sprawnie: kilometry mijają szybko, podjazdy wchodzą gładko. Właściwie to już tu, po kilkudziesięciu km wiedziałem że dotrę do Poznania. Przed Pilicą jak zwykle w tych okolicach bywa, zaczynają się mgły. O tym że mijam zamek w Smoleniu informuje mnie tylko tabliczka, bo nie jest on iluminowany. W Pilicy też mała pauza. Nie byłem chyba jeszcze w tym miasteczku nocą. Odtąd do Częstochowy głównie bocznymi drogami. W okolicach Żerkowic zaczyna się przejaśniać. Wschód Słońca ciężki jednak do zidentyfikowania bo zachmurzenie jest pełne. Włodowice, charakterystyczny wiadukt nad CMK, Kotowice. Kawałek dalej bardzo ciekawe miejsce, przejeżdżając obok zobaczyć trzeba obowiązkowo. Punkt widokowy na Kueście Jurajskiej. Takiej jakby wielkiej skarpie, urwisku z ładną panoramką okolic. Do tego ruiny jakiegoś kościoła. Oprócz tego, tak ogólnie, w oczy rzucają się jeszcze trzy rzeczy: Po pierwsze później budząca się do życia przyroda na Jurze. Drzewa w większości bezlistne. Po drugie mnóstwo tych drzew jest połamanych jak po jakiejś wichurze, głównie sosen. Po trzecie co kawałek jakaś ruina domku, często z tabliczką "Na sprzedaż". Zjazd do Żarek (lub Żarków, kto wie jak to się odmienia?). Odcinek wśród ładnych sosnowo - brzozowych lasków, ostatni podjazd. I ostatni, szalony zjazd, do Olsztyna. To tu wykręciłem dzisiejszego maxa. Odtąd do Poznania będzie zatrważąjąco płasko ;) Zresztą liczby mówią same za siebie: pierwsze 1000m przewyższenia przypadło (niemal idealnie) na pierwsze 100km, pozostały tysiąc na kolejne trzysta. W Olsztynie miła pogawędka z innym rowerzystą, panem koło 50ki. Nie zdradzam celu podróży, głupie uczucie czymś się komuś pochwalić gdy ten myśli że się z niego idiotę robi... Przyzwyczaiłem się ;) Kawałek krajówką i docieram do Częstochowy, a jest koło 8mej. Przebijam się przez miasto, w trosce o zdrowie psychiczne nie korzystam z tutejszych ścieżek rowerowych. Mimo najszczerszych chęci po prostu nie dam rady. Dłuższa przerwa na ławeczce przy reprezentacyjnej alei. W międzyczasie ociepla się. Do ponad 10 a mniej niż 15 stopni. Koło 9tej zbieram się w drogę. Ale zanim opuszczę miasto zajeżdżam pod Jasną Górę, nie mogło się obyć bez fotki z tego niezwykłego miejsca. Drogami wojewódzkimi kieruję się na Wieluń. Zaczynają się typowe dla centralnej Polski krajobrazy: ciągnący się po horyzont bezkres pól uprawnych. Urozmaicony niekiedy majaczącym w oddali lasem, czasem przecięty idealnie równym szeregiem dumnie prężących się słupów linii energetycznej. Wszystko to natomiast przykryte niebem, na którym błękit sprawiedliwie dzieli powierzchnię z dywanem chmur... Chmur układających się w powtarzalną kompozycję która również wydaje się nie mieć końca... Po prostu czuć tą przestrzeń, ten otaczający mnie ogrom świata. Z takich bardziej praktycznych rzeczy czuć natomiast wiatr. Który w zależności od kierunku drogi bardzo pomaga, pomaga lub trochę przeszkadza. Całą tą rowerową ekstazę przerwał niestety jakiś paproch, który wpadł mi do oka tuż przed Działoszynem. I długo nie chciał wypaść, na płakanie jednym okiem poświęciłem chyba z pół godziny (odtąd jechałem już w okularach). Aby nie tracić czasu coś też zjadłem i dopompowałem przednie koło, z którego wolno schodziło ciśnienie. Pompowanie sprzętem który dźwigałem w sakwie to czysta przyjemność, pół minuty i kilka bar w oponce :) Aż szkoda było łatać, wolałem zatrzymać się dziś kilka razy po drodze i kilkoma, kilkunastoma ruchami tłoka dorzucać atmosfer :) W Działoszynie przejeżdżam przez wezbraną Wartę, na rynku tylko fotka. Odcinek do Wielunia był jednym z najbardziej skierowanych na zachód. Co tam się działo! Jak dobrze przycisnąć to można było do 50ki na płaskim się rozpędzić :) A 30-40 to tak bez większego wysiłku. W Wieluniu odpoczywam w parku, przebieram się wreszcie krótkie ciuchy (z 17 stopni już było) i podziwiam imponujący, kilkunastometrowy fragment murów obronnych ;) Ale nie ma co żartować, w Krakowie niewiele więcej się zachowało. Kawałek krajówką, potem bokami aż do Kalisza. Przez Brzezinami długa prosta przez las. Która wydawała się nie mieć końca. Jednostajny widok, szum wiatru, gwizd terenowych opon, do tego senność. A ja wpadłem w jakiś taki trans... Może nawet małe halucynacje? Bo wydawało mi się że widziałem w oddali światła samochodów. Które jednak potem mnie nie mijały. Ale może mi się tylko wydawało. W każdym razie musiałem się na chwilę zatrzymać, żeby się z tego otrząsnąć. Z godnych odnotowania miejscowości Brzeziny, i wreszcie Kalisz. Jest koło 18tej. Do tej pory miasto kojarzyło mi się tylko z pewnym politykiem, wiedziałem też że jest tam budynek szpitala o ciekawym kształcie. Kalisz okazał się być bardzo ładną mieściną. Rynek, ratusz, jest nawet wyspa utworzona między rzeką a kanałem. Odpoczynek do 19tej. Pora się zbierać, do Poznania jeszcze ponad 100. Jak zwykle do kolejnych miejscowości z rozpiski muszę dodawać te +10km, zawsze jakoś więcej wychodzi. Do Środy Wlkp. pojadę jak leci krajówką, nie ma tu innej sensownie prowadzącej drogi. Od Środy bokami, bo zaczyna się ekspresówka. Ochładza się, przed zmrokiem znowu w długie ciuchy. Za jasności jeszcze Gołuchów. Jest tu duży park i zamek Czartoryskich. Którego nie chce mi się jednak szukać, myślami to ja jestem już pod Poznańskim ratuszem ;) Generalnie jechało by się bardzo fajnie tą krajówką, gdyby nie zakazy dla rowerów i ścieżki z kostki. Tak na zmianę jechałem. Jak zmęczyłem się jazdą po ścieżce to na asfalt, jak odpocząłem na asfalcie to na ścieżkę. Pleszew. Już prawie całkiem ciemno. Pauza. Godzinka jazdy, Jarocin. Rynek/ratusz podobny jak w Pleszewie. Generalnie trochę obawiałem się tej czwartej setki ale nie tylko nie było źle, było nawet bardzo dobrze. Docieram do kolejnej, zdecydowanie mniejszej od dwóch poprzednich mieściny - Nw. Miasta nad Wartą. Tutaj pustki, wszyscy śpią. Tylko jakiś samotny rowerzysta się przypałętał. Kto to widział na rowerze tak po nocy się szwędać. No jak to tak. Jakby nie można było na rowerku się po południu, po obiadku przejechać. I wrócić na kolacyjkę, zanim się ciemno i zimno zrobi. ( ;) )
Trzeci dziś raz przecinam Wartę. Z wiatru który wspomagał niewiele już zostało. Jest za to rozgwieżdżone niebo, którego brakowało pierwszej nocy. W Środzie Wielkopolskiej uwagę przykuwa potężna wieża ciśnień. Interesująca i niebędąca standardowym elementem każdego miasteczka. Pauza na standardowym już rynku i wychodzą na ostatnią prostą. Która taka prosta nie była ;) Zaraz po wyjeździe z miasta sfrezowany asfalt z jakimiś dziurami i łatami przez ładnych parę km (więcej niż 5 a mniej niż 10). Dłonie mi już urywało z bólu na tym. Wiadukt nad A2, potem nad S5. Generalnie totalne zadupia i ciemności. W oddali natomiast żółta łuna światła nad węzłem autostradowym i migający na czerwono rząd świateł (prawdopodobnie linia WN, jedna z ważniejszych w Polsce, 2x400kV). Komorniki, Tulce, takie miejscowości zapadły mi pamięci. Myślałem że już tuż tuż, a tu drogowskaz: Poznań 11km. Aż usiadłem na krawężniku i RedBulla musiałem wypić ;) W końcu, kilka minut przed 3cią, niemal 27 godzin od wyjazdu jest upragniony znak! Poznań! Coś tam mówiłem do siebie, może nawet krzyknąłem, nie pamiętam już. W każdym razie bardzo byłem szczęśliwy :) Długo zabawiłem pod tym znakiem starając się zrobić selfiaczka, ale nie bardzo wyszedł. Mniejsza o to. Wjeżdżamy do miasta. Jakieś osiedla domków jednorodzinnych, rondo na którym się zakręciłem, wiadukt nad torami. Potem jak leci jakąś dwupasmówką bo ruch był praktycznie zerowy. Kolejne rondo, most nad Wartą. Zaraz zacznie świtać. I na rynek, zrobić fotkę pod ratuszem. O tak, długo czekałem na tą chwilę :) No imponujący ten ratusz, taki monumentalny nawet bym powiedział. Efekt potęgowały powiewające w arkadach flagi Polski. Równe 10 flag Polski. Kapliczki na rynku też niczego sobie. Ta chwila mogła by trwać wieczność ale pora się zbierać. Z zabytków zwiedziłem jeszcze przejazdem Plac Wolności, i na dworzec. W wyremontowanym centrum dobrze pomyślane nie ścieżki, a pasy rowerowe. Tak to powinno wyglądać. Dworzec. Ludzie mówią że niezbyt urodziwy bo w kształcie chlebaka. Mnie tam się podoba, w każdym razie lepszy od krakowskiego który... nie ma budynku, bo jest ukryty w podziemiach (!). Kupiłem bilety, coś tam na drogę, pociąg już stał. Odjazd 5.57. Podróż trochę się dłużyła, jechał na około, przez Wrocław, Opole, Częstochowę. W Krakowie koło południa, w domu o 12.35, czyli 36,5 godz. od wyjazdu :)
Poszło gładko, kondycja jak i senność (dwie nieprzespane noce) nie były problemem. Z jakichś bóli to tylko dłonie i prawa kość kulszowa odzywała się od czasu do czasu. Poza tym (już po powrocie do Krakowa) kłuły Achillesy i odrobinę kolana. No i jeszcze ten paproch w oku.
Ale wszystkiemu temu można zapobiec:
- Co do dłoni to pewnie wystarczyłyby rękawiczki z żelowymi wstawkami. Bo jeżdżę bez, do tego na twardych gumowych chwytach/metalowych rogach. Nie lubię nadmiaru szmat tam gdzie nie są one niezbędne.
- Na ból tyłka to wystarczy po prostu więcej jeździć :)
- Achillesy kłuły prawdopodobnie bo nie chciało mi się porządnie butów zasznurować i pięty nie miały właściwego podparcia.
- Jeśli chodzi o kolana to pewnie dlatego że czasem lubię jakiś podjazd z blatu wciągnąć, tak żeby poczuć uda ;)
- W okularach zawsze warto jeździć.
No i ten fart z pompką, że się dowiedziałem że nie działa, bo była
potrzebna. A może to nie fart tylko ktoś na górze mi pomógł dojechać do
tego Poznania?
Udana wycieczka. Tak naprawdę to przygoda a nie wycieczka bym powiedział. 2 noce, 2 wschody Słońca, 4 województwa, 3 wielkie miasta, 420km, i 1,5 doby przygody :) Warto przeżyć coś takiego.
Jeśli liczyć razem z 9km powrotem z dworca to jest to moja nowa życiówka. Jeśli liczyć bez, to nie. Ale czy to ważne?
To był dobry, rowerowy dzień 1,5 doby ;)
Z innych cyferek to jeszcze:
- 100km o 6.05, AVS 20,9
- 200km o 13.00, AVS 21,8
- 300km o 20.15, AVS 21,8
- 356km o 0.05 (równa doba od startu), AVS 21,6
- 400km o 3.30, AVS 21,3
Ściąga ;) © Pidzej
Na wylocie z Krakowa © Pidzej
W Skale © Pidzej
Wolbrom © Pidzej
Na rynku w Pilicy © Pidzej
Pauza w Skarżycach (aparat kłamie, było ciemniej) © Pidzej
O poranku © Pidzej
Odpoczynek we Włodowicach © Pidzej
Charakterystyczny wiadukt nad CMK © Pidzej
Wreszcie jest :) © Pidzej
Na sprzedaż © Pidzej
Nad Kuestą Jurajską © Pidzej
Kuesta Jurajska © Pidzej
Ruiny kościoła Św. Stanisława © Pidzej
Żarki © Pidzej
To też © Pidzej
Wiejski szalet ;) © Pidzej
Oj jest :) © Pidzej
Rynek i zamek w Olsztynie © Pidzej
Złapany na przejeździe © Pidzej
Aleja Najświętszej Maryi Panny © Pidzej
Budynek czegośtam, w każdym razie ładny © Pidzej
Jasna Góra © Pidzej
Jakiś nowy standard oznaczeń ;) (Kamyk) © Pidzej
Przyjemna droga © Pidzej
Miedźno © Pidzej
Stał przy drodze © Pidzej
Rzepaczek :) © Pidzej
Jakiś kamieniołom © Pidzej
Kilogram więcej w sakwie, kilka kurw mniej przy pompowaniu :) © Pidzej
Wezbrana Warta © Pidzej
Rynek w Działoszynie © Pidzej
To ten dywan z chmur o którym pisałem © Pidzej
Kaplica w Kraszkowicach © Pidzej
Park w Wieluniu © Pidzej
I rynek tamże © Pidzej
Mury miejskie Wielunia ;) © Pidzej
Mijałem wiele po drodze © Pidzej
Wierny druh :) © Pidzej
Randomowy kościół © Pidzej
Przypadkowe złomowisko © Pidzej
Wiatr fajnie grał (gwizdał) na tych drutach © Pidzej
Pauza w lasku © Pidzej
Są porosty, jest czyste powietrze © Pidzej
Wspomniana prosta przez las © Pidzej
Brzeziny. Drugie pompowanie © Pidzej
Brzeziny © Pidzej
Jakieśtam zakupy © Pidzej
Kalisz. 2/3 trasy. Pierwszy drogowskaz na Poznań © Pidzej
Teatr w Kaliszu © Pidzej
Kanał © Pidzej
Jakaś willa © Pidzej
Rynek © Pidzej
Trzecie pompowanie © Pidzej
Kaliski szpital © Pidzej
Jeszcze kawałek © Pidzej
Przebierka w długie ciuchy © Pidzej
Na krajówce © Pidzej
Na krajówce © Pidzej
Pleszew, druga noc na trasie. Fajna sprawa :) © Pidzej
Rynek w Jarocinie. Drzewo wepchało się w kadr © Pidzej
Nowe Miasto nad Wartą. Wszystko śpi © Pidzej
Na rozstaju © Pidzej
Wieża ciśnień w Środzie Wlkp © Pidzej
I tamtejszy rynek © Pidzej
Czwarte pompowanie ;) © Pidzej
Bolało © Pidzej
Pow. Poznański © Pidzej
Jeszcze tyla?! © Pidzej
Najprzyjemniejsza chwila wycieczki :) © Pidzej
Drugi wschód Słońca w trasie. Fajna sprawa :) © Pidzej
Odwach w Poznaniu © Pidzej
Słynny ratusz. Nie mieścił się w kadrze. Część górna © Pidzej
I dolna. Druga najprzyjmniejsza chwila tej trasy :) © Pidzej
Kamieniczki © Pidzej
Plac Wolności © Pidzej
I chlebaczek © Pidzej
Wpieprzyłem rower do przedsionka a okazało się że na drugim końcu wagonu jest ogromny przedział rowerowy ;) Ale nie było piktogramu na wagonie więc skąd mogłem wiedzieć © Pidzej
IC 7300 Siemiradzki © Pidzej
Już na właściwym miejscu © Pidzej
Jeszcze bilety © Pidzej
Nowa życiówka. Albo i nie. Bo w pociągu się ze 3 razy na chwilę zdrzemnąłem. Jakby się nie liczyło to "na czysto" jest 411,59km :) © Pidzej
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 9%
WYSOK MAX: 449
0.05 - 12.35
4,8l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 3 czekolady, baton energetyczny, jakiś wafelek, ciastka HIT, 2 paczki paluszków
Nowe gminy:
Śląskie:
Kłobuck
Miedźno
Popów
Łódzkie:
Działoszyn
Wierzchlas
Wieluń
Czarnożyły
Lututów
Klonowa
Wielkopolskie:
Czajków
Kraszewice
Brzeziny
Godziesze Wielkie
Kalisz
Gołuchów
Pleszew
Kotlin
Jarocin
Nowe Miasto nad Wartą
Krzykosy
Środa Wielkopolska
Kleszczewo
Poznań
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Spontaniczna Słowacja
d a n e w y j a z d u
263.67 km
0.00 km teren
12:56 h
Pr.śr.:20.39 km/h
Pr.max:66.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3018 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Nie miałem żadnego pomysłu na ten weekend. Tzn. plany mam, ale bardzo ambitne, i na taką wycieczkę potrzeba 1,5 doby :D Tymczasem w sobotę pogoda była słaba, została tylko niedziela. Coraz ciężej mi wymyślić jakąś asfaltową pętlę, wszędzie już byłem. Ostatecznie stanęło na: Dobczyce, Kasina, Limanowa, New Sącz i podjazd na Krzyżówkę (od tej strony jeszcze nie wjeżdżałem na tą przełęcz). A potem się zobaczy.
Wyjazd standardowo, o północy, a dokładniej pięć po. To dobra pora na start, fajnie mi się tak wyrusza. Jak zawsze, Wieliczka i na południe DW 964. Jedzie się bardzo sprawnie więc nawet nie zatrzymuję się i Dobczyce omijam obwodnicą. Za miastem klimatyczny odcinek bez latarni. Zwłaszcza dzisiaj, gdy Księżyc w pełni mógłby zastępować lampkę. Chwilę potem zachmurzyło się ale prognozy na dziś nie przewidują deszczu. Trzymam za słowo. Pierwszy odpoczynek dopiero w Wiśniowej, pod kościołem. Jeśli chodzi o temperaturę to najniżej spadło do 2'C, czyli nie było źle. Zresztą podjazd (na przeł. Wierzbanowską) nie pozwala zmarznąć. Kolejna przeł. (Wielkie Drogi) i w lewo, w DK28. Tu nie ma miejsca na nudę, od razu rozpoczyna się uphill na przełęcz Gruszowiec :) Pomimo że to krajówka to w niedzielną noc ruch praktycznie zerowy! Pojedynczy samochód raz na jakieś 10 min, nie przesadzam. Cała szosa dla mnie! Na przełęczy krótka pauza, i pora na pierwszy dziś, szalony zjazd :) To tu w 2012 wykręciłem swojego maxa w całej rowerowej karierze (75,3km/h). Dziś tak dobrze mi nie poszło :/ Choć bardzo się starałem to z tego co pamiętam 62,5 tylko było. Jedyne usprawiedliwienie jakie mam to niewchodzące najcięższe przełożenie, i na 40-14 nie bardzo jest czym dokręcać. W Limanowej pauza na rynku. Stosowna, wysoka dekoracja przypomina mi że dziś Niedziela Palmowa. Na podjeździe za miastem zaczyna przejaśniać się. No płasko to tu nie jest. Nie ma żadnej przełęczy ale na prawie 650m n.p.m. znów trzeba się wdrapać. Świt wita mnie kawałek przed długo wyczekiwanym znakiem. Właściwie kompilacją znaków, ostrzegającą o zjeździe do N. Sącza. Tu również było szybko (ze 60) ale też bez jakichś rekordów. W mieście dłuższa przerwa pod kasztanowcem, które ma już nie takie małe, zielone listki. W tym roku przyroda jakby szybciej budziła się do życia. Chmury rozchodzą się, temperatura wzrasta, ogólnie wypogadza się. Podjazd na kolejną dziś przełęcz - Krzyżówkę - rozpoczynam więc w dobrym humorze. Podjazd ciągnie się i ciągnie ale jest bardzo przyjemny - nachylenie rozsądne, ruch (krajówka) dalej znikomy a wokoło piękne okoliczności przyrody (góry). Kurde no ma się to poczucie "bycia w górach" :) W końcu charakterystyczne skrzyżowanie na szczycie. Tu też dłuższy popas i przebierka w krótkie ciuchy bo już ciepło. Obmyślam też dalszy plan podróży. Niby można by zlecieć do Grybowa ale szkoda tak z gór zjeżdżać, dopiero 9 rano. Ostatecznie stanęło że przez przeł. Tylicką przebiję się na Słowację, kilkanaście km przez jakieś wiochy a do Polski wrócę boczną (bardzo boczną wg. mapy) drogą przez Wysową Zdrój. No to ruszamy, pora wdrożyć ten świetny (jak mi się wtedy wydawało) plan w życie :) Kilkanaście km przez bardzo ładne okolice (uwagę zwracają zwłaszcza liczne cerkwie) i docieram do granicy. Licznik wskazuje tu ~140km i ~2000m UP. Nieźle :) Słowacja wita mnie bardzo miło, znakiem: "Zjazd 19%" :D Ale to chyba błąd w druku i autor miał na myśli "9%", bo tyle wskazał licznik. Czuję się oszukany. Niemniej jednak i 66km/h tam wyciśnięte nie jest złym wynikiem. Wypatruję skrętu w lewo, na Gaboltov. Nie ma jednak niczego takiego co by taki skręt przypominało, tylko jakaś polna droga nie wiadomo gdzie prowadząca. Zlatuję więc dalej, do "krajówki". W cudzysłowie dlatego że na tym 1km fragmencie którym jechałem spotkałem więcej rowerzystów niż samochodów (dosłownie) :D Jeśli chodzi to widoki to: "Ku*wa jak tu pięknie". Do tego stopnia że co chwila powtarzam sobie te właśnie słowa cicho pod nosem. Dlaczego to widać chyba na zdjęciach :) Koło stacji benzynowej skręcam w boczną drogę, na Niżny i Wyżny Twarożec (pewnie coś z serem). No i tak jadę sobie, jadę. Delikatnie pod górkę. Jak już wspominałem, jest bardzo ładnie. Niepokoi natomiast to że przede mną rozpościera się ściana gór! Dość wysokich gór. W której nie widać żadnego obniżenia, którym mogła by przebiegać potencjalna droga do Polski. Obawy okazują się jak najbardziej uzasadnione. W Wyżnim Twarożcu droga rzekomo prowadząca do Polski okazuje się być gruntówką. Mapka w centrum rozwiewa wszelkie wątpliwości. Ta droga to pieszy szlak przez jakieś 800m góry :D W dodatku nie prowadzi w stronę granicy. No wkurzyłem się trochę. Cały, misternie ułożony (w jakieś 5 min) plan w pizdu... Niby można by tym szlakiem dalej. W końcu nie po takich górach się jeździło/prowadziło/niosło rower ;) Jednak dzisiejsza wycieczka z założenia miała być asfaltowa i nie widziała mi się jakaś przeprawa przez góry. Tym bardziej na rowerze z ciężką sakwą, resztką picia i bez mapy słowackich gór. Wyjścia (rozsądne) były dwa: wrócić po śladzie do Polski lub wrócić do Polski przez Bardejów, Zborów. Wygrała opcja druga bo głupio tak zawracać. Z powrotem do krajówki, w dół. Do Bardejowa 10km bardzo przyjemną "krajową 77ką". Pogoda też OK - 20 stopni, błękitne niebo nieco tylko przystrojone białymi chmurkami (wg prognoz w górach miało być 10 i zachmurzenie całkowite). Docieram do miasta, bardzo ładnego nawiasem mówiąc. Śmieszą co poniektóre reklamy, szyldy, ogólnie cały Słowacki język. Pauza na jakimś placu, nawet WiFi mają. Wygrzewam się na słoneczku, i nieśpiesznie konsumując paczkę pierniczków koncypuję nad dalszym przebiegiem trasy. Nic szczególnego nie wymyśliłem - do Polski przez Konieczną, Gorlice i na pociąg z Bobowej, o 20.15. Na kołach wrócić do domu raczej nie ma szans, ze 350km by wyszło :D Nieśpiesznie ruszam więc ku Ojczyźnie. Dalej, coby nie przynudzać, w telegraficznym skrócie: Zborów, Chmielowa, Becherów (raczej zapadłe dziury). Podjazd na przeł. Beskidek. Kilometr przed granicą na liczniku wybija 200km. Ostatnia bułka, ostatni (poobijany) banan. Pagórkowata droga, ochłodzenie. Podjazd na ostatnią dziś, siódmą (!) przełęcz - Małastowską. (Przed)ostatni szalony zjazd. Gorlice. Czas goni. Dokumentacyjna fotka w przypadkowym miejscu i na Bobową. Baton energetyczny. Ostatnie promienie zachodzącego Słońca, ostatnie zakupy, naprawdę ostatni - ostatni szalony zjazd. Bobowa, rynek, na peronie 40 min przed odjazdem. Do Krakowa 2 godzinki nowoczesnym i niedrogim pociągiem. Na dworcu o 22.30, w domu po 23. Meta.
Udana wycieczka. Tak trochę spontanicznie ta Słowacja wyszła. Ładny i fajny na rower kraj. Morze gór, dużo "dziewiczych", niezurbanizowanych terenów. Ruch nieduży, kierowcy nigdzie się nie śpieszą, nie ma terroru ścieżek rowerowych. Natomiast wadami wydają się być: wszechobecni Cyganie, trzeba uważać. Totalne zadupia - w razie jakiejś poważniejszej awarii może być nieciekawie. Podejrzewam że w niedzielę nie ma w całym kraju ani jednego otwartego sklepu/serwisu rowerowego :D Przy jeździe MTB problemem są podobno zakazy dla rowerów we wszystkich lasach. Ale nie wydaje mi się żeby jakoś to egzekwowali. Bo pewnie ciężko w tych lasach kogokolwiek spotkać ;)
To był dobry, rowerowy dzień :)
PS Nawigowanie po Słowacji za pomocą 8-letniej mapy woj. Małopolskiego nie jest dobrym pomysłem ;)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Gruszowiec 660
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Przeł. Beskidek (Dujawa) 550
Przeł. Małastowska 604
Pauza w Wieliczce © Pidzej
Tartak w Wiśniowej © Pidzej
Odpoczynek w Wiśniowej © Pidzej
Pierwsza dziś przełęcz: Wierzbanowska © Pidzej
Kierunek: New Sącz © Pidzej
Na przeł. Gruszowiec © Pidzej
W Limanowej © Pidzej
Na podjeździe za miastem. Świt tuż tuż © Pidzej
Randomowy kościół © Pidzej
Pod górkę. Jeszcze tylko kawałek © Pidzej
Na to czekałem :) © Pidzej
Wzburzony Dunajec © Pidzej
Zamek w N. Sączu © Pidzej
I palma tamże © Pidzej
Odpoczynek tam gdzie zawsze, pod kasztanowcem © Pidzej
Rzuciłem gołębiowi kawałek bułki. Kilka sekund później znikąd się ich 30 pojawiło :D © Pidzej
Są już liście. A także lampki świąteczne :D © Pidzej
Rynek w Nowym Sączu © Pidzej
Takie tam © Pidzej
No zielono się robi :) © Pidzej
Chyba tor konny © Pidzej
Wreszcie jest © Pidzej
Piękne okoliczności przyrody © Pidzej
Charakterystyczne skrzyżowanie © Pidzej
Stamtąd przyjechałem © Pidzej
Odpoczynek na przęłęczy © Pidzej
Bociany już urzędują © Pidzej
Charakterystyczne dla Beskidu Niskiego cerkwie © Pidzej
Przyjemna droga © Pidzej
Cerkiew w Tyliczu © Pidzej
Ku Słowacji © Pidzej
Na granicy © Pidzej
Ale mi narobili smaka © Pidzej
Na Słowacji © Pidzej
Nasi tu byli © Pidzej
Kawałeczek "krajówką" © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Temperatura optymalna :) © Pidzej
Fajny język. Jak każdy Słowiański © Pidzej
?! Takie ciężkie wozidła tam mają? © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Coś z serkiem pewnie © Pidzej
Droga na Wyżni Twarożec. Przede mną ściana gór © Pidzej
Tutaj wszystko się wyjaśniło © Pidzej
W Wyżnim Twarożcu © Pidzej
Z powrotem na krajówce © Pidzej
Gdzieś po drodze © Pidzej
Coś w rodzaju ścieżki rowerowej. Nienajgorsza ale dwa razy musiałem przenosić rower przez barierkę © Pidzej
Takie tam © Pidzej
Przedmieścia Bardejowa © Pidzej
Pamiętam te markety z Polski © Pidzej
Złota Zuzanna © Pidzej
Wysoka Szkoła Zdrowotnictwa i Socjalnej Pracy :D © Pidzej
Sportowa Hala © Pidzej
Odpoczynek w Bardejowie © Pidzej
Te też były w Polsce © Pidzej
Ale że o co chodzi?! © Pidzej
Przez jakieś wiochy © Pidzej
Potrawiny © Pidzej
W Zborowie © Pidzej
Powrót do Ojczyzny © Pidzej
Jeszcze jedno po drodze © Pidzej
Na granicy © Pidzej
Banan źle zniósł trudy podróży. Ale nawet dał się zjeść © Pidzej
Wspólna wieczerza. Dobra, już nie przeszkadzam © Pidzej
Ostatnia dziś przełęcz - Małastowska © Pidzej
Szybka fotka z Gorlic © Pidzej
Ostatni zjazd © Pidzej
No i Bobowa © Pidzej
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 18% (?)
WYSOK MAX: 728
0.05 - 23.05
3,5l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 2/3 czekolady, pierniczki, wafelek i energy bar
Nowe gminy:
Małopolskie:
Nawojowa
Ujście Gorlickie
Sękowa
Moszczenica
Łużna
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Warszawa
d a n e w y j a z d u
330.74 km
0.00 km teren
15:03 h
Pr.śr.:21.98 km/h
Pr.max:58.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1773 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wycieczka do stolicy :) Rowerem w Warszawie byłem tylko raz - w 2014 przypadkiem tam zajechałem. Tym razem trasę dobrze zaplanowałem, żeby nie jechać na partyzanta ekspresówkami czy innymi b. ruchliwymi drogami. Pogoda szykuje się piękna, wiatr lekko wspomagający, w najgorszym razie nie przeszkadzający. O pogodę jak i kondycję się nie obawiam. Niepokoi co innego - przed
wyjazdem nie udało mi się przespać :/ Ostatni raz spałem w nocy czw/pt i
to tylko 3 godzinki. Jakkolwiek senność na rowerze nigdy nie jest dla
mnie najmniejszym problemem tak teraz z szybkich obliczeń wychodzi mi że może czekać mnie
46 godzin bez snu... Ale co zrobić, leżałem 2 godziny i nic, nie udało
się usnąć. Cóż, fizjologia człowieka nie jest doskonała. Tak jak nie da się
wypróżnić na zapas, nie da się też przespać na zapas. Jak się nie chce, to się nie chce, i już.
Startuję punktualnie o północy. Tak aby zdążyć na pociąg: o 20.20 lub 23.27. Ciepło, 12 stopni! Po wymianie klocków trochę dzwoni tylny hamulec, ale udaje się go wyregulować z poziomu kierownicy, za pomocą baryłki, nie muszę się nawet zatrzymywać. Przelatuję sprawnie przez opustoszałe miasto i wskakuję na wylotówkę na Warszawę. Za miastem nieco tylko chłodniej (niecałe 10 stopni). Kilometry szybko mijają, ani się obejrzałem i są Słomniki. Śniadanie, i dalej, na Miechów. Tutaj już tylko kilka stopni, ale zimno jest tylko przez chwilę, po ruszaniu z postojów. Od Miechowa do Jędrzejowa bocznymi drogami, jakieś 50km. Bardzo fajny odcinek. Bardzo bardzo fajny :) Pomimo że kompletne ciemności i poza rozgwieżdżonym niebem nic nie było widać. A może to właśnie dlatego? Nie trzeba angażować umysłu w kontemplowanie pięknych widoków. Można oddać się w całości na doznawaniu przyjemności jazdy rowerem. Na pędzie chłodnego powietrza na twarzy. Na szumie opon. Po prostu na niesamowitej frajdzie z całkiem sprawnego przemieszania się siłą własnych mięśni. Bo rower to taka "proteza idealna" dla bardzo niedoskonałego narządu ruchu człowieka. Zamienia zupełnie nieefektywne, nieustanne podnoszenie i opuszczanie całego ciężaru ciała (chód) na jednej tylko kończynie (!) na ruch obrotowy kół. Które jednocześnie magazynują energię i są żyroskopami stabilizującymi pojazd! Na takich właśnie rozmyślaniach minął mi ten nocny odcinek. Oprócz takich rozkminek w pamięci zapadł mi tylko podjazd/zjazd w miejscowości "Tunel" (ok. 400m n.p.m., najwyższy punkt trasy, pod tą górką znajduję się tunel linii kolejowej na Warszawę). Oraz rozświetlone, "kolejowe miasteczko" - Sędziszów - przyklejone do sporej stacji towarowej/osobowej. Tuż za nim można dostrzec pierwsze oznaki brzasku, jak i usłyszeć pierwsze śpiewy ptaków. Do 2 stopni tu spadło. Do Jędrzejowa docieram o świcie. O 6 rano mam na liczniku 100km a średnia z dotychczasowej trasy to 20,8. Pauza na rynku, robi się trochę cieplej. Po czym wskakuję na DW 728, którą przejadę na całej jej 158km długości, aż do Grójca. W leśnym odcinku za miastem znowu zimno, 2 stopnie. Ale to mnie akurat nie martwi, będzie już tylko lepiej (cieplej). Martwi mnie to że bardzo chce mi się spać :/ Dwa razy oczy zamknęły się same, dosłownie na sekundę i zaliczyłem pobocze! Daleko tak nie zajadę, w najlepszym wypadku skończę w rowie, w najgorszym pod ciężarówką. Zjeżdżam na parking leśny i wypijam pozostałe 0,5l energetyka. Pomoże na jakiś czas. Małogoszcz, kolejna godna odnotowania miejscowość. Z rzeczy standardowych to niebrzydki rynek a poza tym duża cementowania, dużo ciężarówek i ciągnące się po horyzont składy pociągów - silosów, bo 4 beczułki na każdy wagon. Wiele nie ujechawszy, przed Łopusznem znowu dopada mnie senność. W wiejskim sklepiku ekspedientka ratuje mnie ostatnim, litrowym Black'iem. Mam nadzieję że nie dostanę od tego zawału, to już drugi litr energetyka dziś :/ Może to on, może przebierka w krótkie ciuchy, a może jedno i drugie, pomagają i do końca wycieczki sen nie będzie już żadnym problemem :) Łopuszno. Pierwsze dziś "dziewicze" miasteczko ;) Tzn. takie, które odwiedzam po raz pierwszy w życiu. Ładny kościół na wzgórzu i placyk przed nim. Słońce zaczyna przygrzewać, pierwsza aplikacja kremu z filtrem. Radoszyce, też jeszcze nie byłem, odbijam kawałek na rynek. 1 kwietnia a pogoda i ogólnie cała wycieczka jak w majówkę :) W lasach przed Sielpią rzecz niespotykana: ścieżka rowerowa którą jedzie się z przyjemnością a nie rzuca kurwami O.o Aż uwieczniłem ją na zdjęciu! Docieram nią do zalewu w Sielpi. Bardzo ładne miejsce, chciało by się odpocząć w tym sosnowym lasku nad brzegiem. Niestety odpoczywałem przed chwilą więc tylko kilka zdjęć. Przed Końskim ścieżki już standardowe. Szaro / różowa kostka Dauna, z nieodłącznymi hopkami na wjazdach do posesji. Bonusowo mur z zielonych ekranów i rząd luster na wyjazdach. Typowy polski widoczek. Docieram do Końskiego. W centrum ładny pomnik (z koniem, a jakże). Ławeczek niestety brak więc przycupnąłem na dachu szaletu miejskiego :D Zaczyna przygrzewać. Piękne mamy lato tej wiosny, normalnie 25 stopni! Ruszamy dalej. Okolice raczej zadupiaste, jedyne atrakcje to oryginalne nazwy miejscowości: Morzywół, Kupimierz itp. 200km wybija na liczniku o godz. 13, średnia idzie w górę: 21,8. Następna większa atrakcja dopiero w Drzewicy. Jakiś zamek mianowicie, pewnie bardzo stary, jak to zwykle z zamkami bywa. Na tym odcinku energia mnie wprost rozpiera! Dziwna sprawa, kumulujące się w nogach kilometry nie idą w parze ze zmęczeniem O.o Potwierdza to powoli lecz sukcesywnie podnosząca się średnia prędkość. Mijam Odrzywół (raczej zapadła dziura), docieram do Nw. Miasta nad Pilicą. Mniej więcej się zgadza: jest Pilica i leżące nad nią (dosłownie, na wzgórzu) miasto. Czy nowe to nie wiem, wygląda mi raczej na stare. Od dawna wyczuwam miękkość w przednim kole. Uchodzi bardzo powoli, postanawiam więc tylko dorzucić nieco atmosfer. Z niemałym wysiłkiem dobijam pewnie do tych ~3,5 bar, odpinam pompkę. Ale zawór jakoś nie odskoczył i wszystko co napompowałem, albo i więcej, ucieka do atmosfery :D Od nowa, nieźle się wkurwiłem. Dalszy odcinek drogi raczej nie przyjemny, ruch spory, do tego ciężarówka wyprzedza mnie na gazetę (pomimo pustego w tej chwili po horyzont przeciwnego pasa). Mogielnica, jakiś placyk, bo rynkiem bym tego nie nazwał. Przeliczam czas i chyba odpuszczam wcześniejszy pociąg, to ma być wycieczka a nie wyścig. Okolice Grójca takie, jakimi je zapamiętałem z 2014r. Czyli królujące wokół sady owocowe. Różnego kroju i wielkości drzewka i krzewy. Gołe pnie właściwie - ciekawie to wygląda. Ciągnące się po horyzont, powtarzalne kompozycje z daleka identycznie wyglądających szaro - brązowych kikutów. Takie surrealistyczne nawet trochę, jak by się dłużej w to wpatrywać. Jest i Grójec, z dużym rynkiem / placem w centrum. Jakoś siedziało mi głowie że do Warszawy już rzut beretem, ale znak: "Piaseczno 29km" szybko weryfikuje te myśli. No kawałek jeszcze, a kilometrów coś wolniej ubywa. Przed miastem łapie mnie zmrok. W końcu jest. W Piasecznie oprócz standardowego rynku stacja kolejki wąskotorowej. 300km stuka o 19.45, AVS 22,4. Tak długo jak nie chciało się zacząć, tak długo nie chce się skończyć (ta miejscowość). Godz. 20.05. W końcu jest. Warszawa zdobyta! Obowiązkowa fotka z tablicą i w stronę dworca. Ale to naprawdę duże miasto, na Centralną ładne kilkanaście km. Po różnej jakości ścieżkach/chodnikach, a gdy jakiejkolwiek jakości było brak to jezdnią. W końcu dojeżdżam do "city". Błądzę trochę po przejściach podziemnych, kupuję bilety. Jest po 21, czyli niby 2 godzinki mam żeby coś tam zwiedzić. Ostatecznie skończyło się rundce wokół Pałacu, zdjęciach, zakupach na drogę powrotną i dalszym błądzeniu korytarzami, dworcami, galeriami itp. Odjazd wpół do dwunastej, w Krakowie o 3.30 (pociąg przez Częstochowę jedzie), w domu pół godziny później. 28 godzin od wyjazdu :)
Udana wycieczka. Pogoda iście letnia (pierwsza w sezonie jazda na krótko!), kondycja dopisuje, nawet tą senność udało się przezwyciężyć. Fajna nocna jazda, rzadko jeżdżone woj. Łódzkie i Mazowieckie, odwiedzone nowe miasteczka, no i Warszawa. Przyjeżdżając z takiego skansenu jak Kraków, gdzie najwyższymi obiektami są kilkudziesięciometrowe wieże kilkusetletnich kościołów można szoku dostać ;) W Warszawie wszystko jest większe, ponad 100m budynki, szerokie na kilkadziesiąt metrów arterie komunikacyjne, ogromne odległości. Ale na co dzień jednak nie chciał bym tam mieszkać, wolę Kraków :) Zdecydowanie ciekawsze okolice na rower. Co najważniejsze: w góry rzut beretem. A w razie potrzeby coś płaskiego / pagórkowatego też się znajdzie, wystarczy pojechać w kierunku innym niż południowy ;)
To był dobry, rowerowy dzień :)
287. Hehe już mnie nie przerażają takie liczby :D © Pidzej
W Słomnikach © Pidzej
Na wirażu © Pidzej
W Miechowie © Pidzej
Oaza światła na ciemnej pustyni ;) © Pidzej
Randomowy kościół. Gdy długo jadę i nie ma niczego ciekawego robię zdjęcie przypadkowego kościoła © Pidzej
W Sędziszowie. To miasto koleją stoi © Pidzej
Zaraz będzie świtać © Pidzej
W Jędrzejowie o wschodzie Słońca © Pidzej
Odpoczynek w Jędrzejowie © Pidzej
Wstaje nowy dzień :) © Pidzej
Próba walki z sennością © Pidzej
Biała Nida © Pidzej
Przyjemna droga © Pidzej
Linie energetyczne dobrze komponują się z polami. Sprawiające wrażenie nieskończenie długich instalacje pasują do bezkresu pól uprawnych. Dodatkowo dodają odrobinę techniki do wypełniającej cały kadr przyrody © Pidzej
W Małogoszczu © Pidzej
Cementownia © Pidzej
Szukanie ratunku (kofeiny) w sklepie :D © Pidzej
Łopuszno i górujący nad okolicą kościół © Pidzej
W Radoszycach © Pidzej
Tak to powinno wyglądać © Pidzej
Most i kładka na zal. Sielpińskim © Pidzej
Zalew © Pidzej
Charakterystyczne rondo © Pidzej
Kładka © Pidzej
Aż chciało by się odpocząć © Pidzej
Powrót do szarej, polskiej rzeczywistości © Pidzej
A to ci zabytek! © Pidzej
I kolejny © Pidzej
Końskie © Pidzej
Odpoczynek nad szaletem :D © Pidzej
To była jakaś miejscowość ale nie chce mi się już sprawdzać jaka © Pidzej
Takie tam. Musiałem zrobić zdjęcie żeby nie było zbyt dużej przerwy pomiędzy kolejnymi © Pidzej
Zamek w Drzewicy © Pidzej
Pomnik © Pidzej
I kościół do kompletu © Pidzej
Jeszcze stówa © Pidzej
Odrzywół. Co za nazwa :D © Pidzej
Pilica © Pidzej
I Nowe (?) Miasto nad nią © Pidzej
Jeszcze samolocik stamtąd © Pidzej
Lecimy na Grójec © Pidzej
Po drodze Mogielnica © Pidzej
Odpoczynek na parkingu leśnym © Pidzej
Nie wiadomo po co zrobione zdjęcie © Pidzej
W Grójcu © Pidzej
Sady owocowe © Pidzej
Jakieś mokradła © Pidzej
Ale się wepchał z tym samochodem :/ A ładne zdjęcie by było © Pidzej
Tabor wąskotorowy w Piasecznie © Pidzej
Stacja kolei wąskotorowej © Pidzej
Rynek w Piasecznie © Pidzej
Warszawa zdobyta! © Pidzej
Dworzec, kilkanaście km od znaku z wcześniejszego zdjęcia © Pidzej
Pod Pałacem © Pidzej
I rzut oka na City © Pidzej
Powrót pociągiem © Pidzej
Powrót pociągiem © Pidzej
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 10%
WYSOK MAX: 391
0.00 - 4.00
3,75l
6 bułek z pasztetem, 6 bananów, 4 czekolady, 2 paczki jakichś tam suchych ciastek
Nowe gminy:
Świętokrzyskie:
Radoszyce
Końskie
Gowarczów
Mazowieckie:
Gielniów
Odrzywół
Nowe Miasto nad Pilicą
Mogielnica
Belsk Duży
Prażmów
Piaseczno
Łódzkie:
Drzewica
Kategoria Powrót pociągiem, > km 300-349, ^ UP 1500-1999m