Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 62261.58 km (w terenie 289.50 km; 0.46%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 217 |
Średnio na aktywność: | 286.92 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Preszów
d a n e w y j a z d u
266.30 km
5.00 km teren
17:04 h
Pr.śr.:15.60 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/KDmFS4waxsZ63yIT2
Od pewnego czasu moją rowerową część głowy zaprzątały
Koszyce. Drugie największe (choć tylko 200-tys.) miasto Słowacji, leżące już
bardzo blisko węgierskiej granicy. Co to oznacza – wiadomo ;) Tak naprawdę większą
chrapkę niż na jakieś tam Koszyce miałem na postawienie stopy na węgierskiej
ziemi :) Za pierwszym razem mi się to jednak nie uda… :
Start ok. pół godziny po północy. W Wieliczce śniadanie,
sprawnie pokonuję kolejne hopki Pogórza Wielickiego. Za Gdowem odbijam w nie
mniej, a raczej bardziej, górzystą, boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie.
Sprawną jazdę zakłóca pewien incydent. W pewnym momencie coś wpada mi w
przednie koło. Jakiś kawał żelastwa a dokładniej bębna hamulcowego. Jakiemuś
tępemu wieśniakowi odpadł pewnie od traktóra albo przyczepy z gnojem i tak zostawił. Zesrał się na
środku drogi, i zostawił. Na szczęście jechałem powoli, a to gówno tylko
poharatało mi tylko górne lagi. Jakby mi to wpadło na szybkim zjeździe i
zaklinowało się między szprychami to przecież OTB można by zaliczyć, w skrajnej
sytuacji się zabić… Tak czasem nachodzą mnie takie przemyślenia że niektórzy to
używają mózgu tylko do podtrzymywania funkcji życiowych. Wkurwiony jadę dalej,
wciągam podjazd, zaliczam zjazd, i jest Limanowa. Jeszcze ciemno, ale zaraz
zacznie świtać. Zaraz, a dokładniej na podjeździe na krajówce, to tam Słońce wyłania się zza ciemnozielonego grzbietu Pasma Łososińskiego. Tatry – również
obecne :) Szalony, jak zwykle (69km/h) zjazd do New Sącza. Tam nadkładam nieco
drogi, omijając remont i urządzam dłuższą sjestę pod zamkiem, nad brzegiem
Dunajca. W jej trakcie oceniam szkody w sprzęcie i podziwiam nieco
przyjemniejsze widoki, jak np. takie oto ogromne topole, rosnące w korycie
rzeki. W samym mieście tym razem rynek omijam (byłem nie raz), za to zwiedzam
sobie dalej bulwary i okolice dworca kolejowego (notabene, z którego nigdy nie
wracałem pociągiem!). Z miasta wyjeżdżam krajową 75-teczką, i nią powoli wdrapuję się na
Krzyżówkę. Droga wznosi się do góry od samego Sącza, najpierw niezauważalnie, a
potem coraz to bardziej, i bardziej, by pod koniec podjazdu zostawić to na
asfalcie pierwsze dziś krople potu. Jeszcze tylko taka ciekawostka – tym razem
pękniętą tarczę hamulcową znalazłem… Nie wjechałem w to, tak tylko pokazuję
jacy niektórzy to są debile. Wypieprzyłem to do rowu, aby jakiś jadący nocą z
góry kolarz nie stracił zębów, a może i życia. W końcu jest przełęcz. To
ciekawe miejsce, z którego wszystkie cztery krzyżujące się opadają w dół. Ja
wybieram tę opadającą w kierunku Słowacji :) Mijam Tylicz, wraz z pierwszymi
pojawiającymi się tu cerkwiami, wciągam jeszcze jeden, pomniejszy podjazd na
przełęcz Tylicką i jestem na granicy. Przy obecnej tu wiacie i stolikach
dłuższą chwilę odpoczywam, i kontempluję piękno budzącej się do życia przyrody.
Spotykam tu też dwóch innych rowerzysto-turystów, i słyszę kawałek ich rozmowy:
- To co, lecimy?
- Lecimy, jak to mawiał klasyk: „po cipie ogiera jak się
zapiera”
:D Nie wiem co to za klasyk tak mawiał, i nie jestem pewien
na 100% jaki jest sens ów sentencji. Ale podoba mi się ona, a podejrzewam że
może znaczyć że w ten sposób należy traktować swój organizm, gdy ten odmawia
współpracy w czasie długiej trasy/ciężkiego treningu. Zastosuję się. Nie raz ;)
Jest koło wpół do
dwunastej. Idealna godzina aby wyruszyć na podbój słowackiej (i wtedy jeszcze
miałem nadzieję, że węgierskiej) ziemi :) Na szybkim zjeździe zaraz za granicą
wiosna atakuje mnie z całą swoją mocą, nie pozwalając w spokoju kontynuować
jazdy. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcia całego tego piękna, tej świeżości, które mnie otacza. Gdy wreszcie udało się zaspokoić zmysły tymi
wiosennymi doznaniami, dokończyłem zjazd, i na skrzyżowaniu z główną szosą
skręciłem w lewo, na Bardejów. A do niego niecałe 10km. Po raz pierwszy zaczyna
mnie dziś niepokoić wiatr, który przybiera nie taki jak potrzeba kierunek. W
Bardejowie zwiedzam rynek, wraz z kościołem, oraz robię zdjęcie obecnej niegdyś
w Polsce (dziś już nie) sieci hipermarketów. Po czym obieram drogę na Preszów.
Skręcam na południe więc liczę że wiatr przestanie spowalniać. Tymczasem
odnoszę wrażenie że on też zmienił kierunek i nie chce abym dotarł do Koszyc
(Węgier). Kilometry dłużą się strasznie, a do mnie powoli zaczyna docierać że
nic z tego nie będzie. Nie tym razem. Postanawiam skończyć na Preszowie.
Nigdzie mi się już więc nie spieszy. Wobec czego pozwalam sobie na dłuuugi
piknik na przydrożnym parkingu, razem z „obywatelami mokradeł”. Nie jest bowiem
zwykły „punkt odpoczynkowy”, jakich wiele w lasach, przy głównych szosach. Jest
tu ładnie urządzony, umocniony żwirem i kamieniami stawek + zasilający go
strumyczek. Do tego mostki, ławeczki, wiaty a nawet drewniany wychodek :) A
wszystko to nie tylko dla turystów, ale też dla tych właśnie „obywateli” tj.
żabek, rybek i innych płazów/gadów, które w tym jeziorku urzędują. Długo tam
siedzę i zbieram siły przed dalszą orką pod wiatr. W końcu zmuszam się do
ruszenia, i powoli bo powoli, ale jednak kilometr po kilometrze zbliżam się
Preszowa. Mijam charakterystyczny zamek na stromym wzgórzu w Kapusanach,
docieram głównej, 4-pasmowej, 18-ki, i wychodzę na ostatnią prostą przed
Preszowem. A wiatr skręca razem ze mną… Przynajmniej takie miałem wrażenie, ze
gdzie bym nie skręcił zawsze jest pod wiatr. Z charakterystycznych obiektów
hangar i wieża niedużego, podmiejskiego lotniska. Do miasta obleśnych,
żółto-niebieskich latarni, dowlekam się ok. 17.30. Poważnie, byłem w zeszłym
sezonie w Preszowie, i to właśnie ochydne żółto-niebieskie latarnie, i takie
same słupy, podtrzymujące pajęczynę trolejbusowej sieci, najbardziej utkwiły mi
w pamięci. Jedynie ścisłe, zabytkowe centrum miasta jest od nich wolne. Robię
po tym podłużnym, centralnym skwerze rundkę, trochę odpoczywam i nieco
zawiedziony zbieram się w drogę powrotną. Koszyce Węgry będą musiały
poczekać. Na tankszteli (© Gustav) na wylocie z miasta robię jeszcze zakupy, kupując
wafelki i napoje we wszystkich chyba możliwych smakach i kolorach ;) Wracam
68ką, na Lubotin i Leluchów (SK|PL). Jak na złość wiatr teraz przestaje. Jedzie
się dość sprawnie. Podziwiam zachodzące centralnie przede mną Słońce, pauzuję w Sabinowie i Lipianach. Zapada zmrok, a ja na podjeździe na 600m górkę opadam
jakby z sił. Szybki zjazd do Lubotina nieco ratuję sytuację ale z kolei zaczyna
się chcieć spać. Przejście w Leluchowie zaliczam jeszcze na jawie, ale do
Muszyny nie dotrę bez chwili drzemki. Ratuję się nią na przystanku, przy okazji
nieco marznąć. Dociągam ostatnich kilka km, i jest upragniona Muszyna. 1sza w nocy. Pociąg
po 5 rano :D Co tu robić w takiej dziurze przez 4 zimne, nocne godziny? Dworca
nie ma, żeby się ogrzać. Zanim jednak się zacznę nad tym zastanawiać obieram
kurs na pierwszą w polu widzenia ławeczkę w centrum. Kimię tam chyba z pół
godziny, zanim budzi mnie przeszywające zimno. No tak, czyli już wiem że
siedzenie na ławeczce jest złym pomysłem, trzeba coś się poruszać. Powoli,
spacerkiem, prowadząc rower, przywracam właściwą temperaturę ciała. Moją uwagę
przykuwa jakby wieża, baszta na stromym wzgórzu po drugiej stronie rzeki.
Lokalizuję wiodącą na szczyt, jak mi się wtedy wydawało, brukowaną ścieżkę. O
jeździe oczywiście nie ma mowy, prowadzę rower po wspinającym się przez ciemny
las zakosami, brukowanym chodniczku. "Agrafki" tak ciasne że muszę rower podnosić i obracać w drugim kierunku ;) Chodniczek wznosi się coraz wyżej i wyżej, w końcu
kończy, a wieży nie widać. Skręcam w lewo, ale tam tylko ciemny las, skręcam w
prawo – ciemny las + stroma ścieżynka, dalej pnąca się ostro do góry. Wspinam się
coraz to wyżej i wyżej, ale nie poza kamiennymi słupkami, wyznaczającymi pewnie
jakieś wierzchołki i kapliczkami na drzewach, nie ma tu nic ciekawego. W końcu
odpuszczam, chyba wszedłem na jakiś górski szlak, i brnąc dalej w tą ciemność
dotrę gdzieś wysoko, w jakieś górskie pasmo. Zawracam. Ostrożnie sprowadzam tam skąd
przyszedłem. Znów jestem na poziomie rzeki. Już wróciłem do centrum. Ale jako
że czasu mam jeszcze mnóstwo, sił jakby też, nie chcę się w ogóle spać, po
zimnie też ani śladu, postanawiam jeszcze raz obadać temat tej „wieży”. Odnajduję
z drugiej strony wzgórza inną, szerszą i mniej stromą (da się jechać) alejkę. Docieram
nią wreszcie tam gdzie chciałem tj. do „wieży”. A właściwie to do ruin malutkiego zamku. Ładnie iluminowanego, i to on tak świecił na szczycie. Obchodzę go
dookoła, robię zdjęcie, i zjeżdżam/sprowadzam na dół. Zbliża się 5, zaczyna się
przejaśniać a ja udaję się na peron. Udało się nie tyle przetrwać, co bardzo
fajnie spędzić w tej zapadłej dziurze noc :) Powrót pociągiem lekko przydługi, jak to na tej okrrrrrężnej kolejowej trasie bywa (4h, przez New Sącz, Grybów, Tarnów) ale bez przygód. Wciągam ostatnie zapasy, uzupełniam niedobory snu, w Krakowie późnym rankiem, przed 10.
Czuć trochę niedosyt, jeszcze przed Preszowem temat Koszyc i
Węgier odpuściłem. Przeszkodził wiatr i ogólnie nie rekordowa jeszcze, forma. Zaliczony
został Preszów, ale już tam byłem, w zeszłym roku. Trasa zakończona mocno niestandardowym
akcentem - nocnym spacerem po górach i lasach. Jak tak teraz popatrzę na mapę
to niewiele brakło (ok. 35m w pionie) a faktycznie zaliczył bym górski szczyt –
Koziejówkę (636m n.p.m.). A wspinając się dalej tą ścieżką, kolejny ponad 700m!
6,25l (w tym 2,25l energetyka)
4 bułki z czymśtam, 1 banan, pierniki, jakieś ciastka, podwójne delicje, kilka wafelków
Zdobyte szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Kopalnia w Bełchatowie i Sieradz
d a n e w y j a z d u
284.39 km
0.00 km teren
15:28 h
Pr.śr.:18.39 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2200 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/cS7WXF3Ynvyy7kF88
Plan na ten weekend był jak zwykle ambitny. Tak ambitny, że
aż wstyd przyznać gdzie planowałem dojechać a gdzie mi się udało. Może tylko
dodam, że miało być trochę więcej niż o połowę dalej… A wyszło tak:
Wystartowałem z lekką obsuwą, 35 minut po północy, i obrałem
tradycyjną już drogę przez Skałę, Wolbrom, Pilicę, Koniecpol. Standard
standardów, najczęściej chyba wybierany wariant gdy uderzam na północ.Cóż więc mogę o tych standardowych pierwszych
~100km napisać? Coś tam pewnie się da. Na przykład że w Wolbromiu na budynku
Urzędu jest zegar. Pierwszy raz go zauważyłem, choć pewnie zawsze tam był. Albo
że rynku w Pilicy zawisły transparenty, upamiętniające setną rocznicę
odzyskania przez Polskę niepodległości. Albo że widziałem niezbite dowody
nadchodzącej wiosny. Wschód Słońca zastaje mnie między Pilicą a Pradłami. Fotki
charakterystycznego wiaduktu nad CMK zabraknąć nie mogło, podobnież jak i
charakterystycznego drogowskazu. Coś w rodzaju tapety z Windowsa XP też się
znajdzie ;) Lekko oszronione pola świadczą o tym, że koło zera pewnie było, ale
bez tragedii – ostatnim razem, w drodze do Starachowic było o wiele gorzej. W
Lelowie jakieś tam zakupy, drugie (trzecie?) śniadanie, itp. itd., jak zawsze w
miasteczkach po drodze. Jak widać na załączonych obrazkach, bociany już urzędują. Z Koniecpola na Świętą Annę, ze Świętej na Gidle, Pławno, no i
Radomsko. Dużo leśnych odcinków, w których przy każdej przerwie na siku
przyglądam się budzącej się do życia przyrodzie. Tak, to już wiosna, koniec
zimowego syfu! Do Radomska, pierwszego większego (drugim będzie Sieradz) miasta
docieram punktualnie w południe. Standardowe fotki ratusza i kościoła (są obok
siebie, więc za jednym zamachem można zrobić dwa zdjęcia). Jakaś tam pauza i
opuszczam miasto przez przemysłowe rejony. Bocznymi drogami obieram bardziej
zachodni kierunek. Zaczyna solidnie wiać ze wschodu, czyli w plecy. Dobrze
widać to po kominach widocznej już w oddali elektrowni. No dobrze ale gdzie to
tak właściwie zamierzałem dojechać? Już mówiłem że się tym nie pochwalę, bo
wstyd. Miało być o połowę dalej, po drodze miał być ten Sieradz, a celem
dodatkowym miała być kopalnia w Bełchatowie. Niestety właśnie w tych okolicach
zaczęło się pieprzyć. Za bardzo podniecając się wiatrem i rowerem który sam
jechał 30km/h (z pedałowaniem 40) – źle skręciłem. Za bardzo na zachód, za mało
na północ. Zanim się zorientowałem było już za późno aby to jakoś sensownie
skorygować. Były dwie opcje: albo jechać dalej, na Szczerców, i odpuścić
Kopalnię. Albo zawrócić, i orać dodatkowe 10km pod wiatr. Wybrałem drugą opcję.
Ponieważ, pomimo tego sprzyjającego wiatru zaczynałem przeliczać czas i
kilometry. I po prostu zaczynałem wątpić w sukces całej operacji, dotarcia do…
nieważne gdzie, już mówiłem. Z kolei uznanie tego Sieradza za cel, dotarcie tam
i powrót pociągiem to też tak trochę słabo. Sam Sieradz mi nie wystarcza,
trzeba coś dorzucić. No i dorzuciłem – taras widokowy na największą dziurę w
Polsce. Docieram tam trochę po asfalcie, trochę chujowymi ścieżkami rowerowymi
z różowej kostki Dauna. Tak to jest jak się dostaje za dużo pieniędzy z Unii, i
wydaje na pierdoły (Kleszczów – najbogatsza gmina w Polsce). Cała okolica jest
piaszczysta i porośnięta młodym lasem, widać że są to tereny dopiero niedawno
oddane we władanie przyrodzie. Co i rusz jakieś ślady przemysłowych instalacji,
rur, ogrodzeń, dziwnych oznaczeń. Na tarasie kilka fotek. Kopalnię już co
prawda widziałem, w zeszłym roku. Widzę więc ją drugi raz, ale i tak rrrobi wrażenie. Wg Internetów 8km x 3km x 200m. Długo szukałem jakiegoś porównania i
chyba mam: można by „włożyć” do środka kawałek Krakowa: całe Pasmo Sowińca: z
Sikornikiem, Lasem Wolskim, Kopcem Kościuszki, Piłsudskiego i resztą wzgórz.
Jeszcze Błonia, kawałek Wisły i DW 780 by się zmieściły. I nic nie wystawało by
na wysokość, wszystko znikło by pod powierzchnią otaczającego kopalnię terenu! Jak
zaś chodzi o widoczną na przeciwległym brzegu elektrownię, dostarczającą ponad
20% energii w kraju to jedna taka wystarczyła by aby zasilić w energię kraj
wielkości Szwajcarii. Dłuższą chwilę kontempluję tę potęgę myśli technicznej
człowieka, i ruszam dalej, na Szczerców. Przejeżdżam jeszcze pod stalowym ogromem przenośników taśmowych, dostarczających elektrowni węgiel z nowo
otwartego wyrobiska, i ostatecznie żegnam się z tymi przemysłowymi klimatami. W Szczercowie po 18tej. Odpoczywam sobie na ławeczce, a tu jakaś Pani do mnie: „-Fajnie,
Słonko, można odpocząć. Dzień dobry panu.” No fajnie, dzień dobry :) Wskakuję z
powrotem na wojewódzką. Do Sieradza jeszcze 40km. Nie spieszę się już nigdzie,
bo Sieradz to już koniec moich ambicji na dziś. Pociąg nie wiem o której, nie
bardzo mnie to interesuje, do pracy w pon., więc mam całą niedzielę na powrót.
Więc tym bardziej się nie spieszę. Sporo leśnych odcinków, gdzie ciekawego pokroju
sosna załapuję się na fotkę. Z godnych odnotowania miejscowości jeszcze Widawa
i Burzenin. Zachód Słońca przed Sieradzem. Zwiedzam przejazdem centrum, udaję
się na dworzec. Pociąg za niecałe pół godziny. Zdążam tylko jakieś chipsy i
picie kupić na Shellu nieopodal. W Ostrowie Wlkp. przesiadka. Jest trochę
czasu, dokręcam więc 10km robiąc nocką pętelkę nad zalew i park. Potem drugi
pociąg, w Krakowie o 6 rano. Czyli całą noc wracałem :)
Trasa, choć zrealizowana tylko w 2/3, udana. Nie zawsze musi
być daleko, czasem wystarczy tak średnio.
0.35 - 6.20
4l (w tym 1l energetyka)
6 bułek z serem & kiełbasą, 3 banany, duże delicje, pierniki, baton energetyczny, 2 x chipsy, trochę krakersów jak i wafelków
nowe gminy: 7
Łódzkie: 7
Ładzice
Sulmierzyce
Szczerców
Widawa
Burzenin
Sieradz - obszar miejski
Sieradz - teren wiejski
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Przepalony wiatrem i przemrożony Słońcem
d a n e w y j a z d u
221.22 km
3.00 km teren
12:51 h
Pr.śr.:17.22 km/h
Pr.max:63.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1900 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/R1xSJaIR3N5Uwre83
Drugi w marcu weekend z w miarę rowerową pogodą postanowiłem
spożytkować na nieco krótszą, bo 200+ km trasę. Plan wyglądał tak jak na
załączonym obrazku, tj. obejmował Busko-Zdrój, Ostrowiec Św., Starachowice i
Skarżysko-Kamienną (+ew. atak na Święty Krzyż). Ale jak to z planami często
bywa nie powiódł się on w całości, bo zaliczonych zostało tylko 60% wymienionych
celów. Ostrowiec Św. musiałem odpuścić a o Łysicy nawet nie mogło być mowy…
Wymęczył mnie nie tyle dystans, co zimno i wiatr. Stąd taki tytuł – choć
słonecznie i pogodnie, to jednak kurrrewsko zimno.
Wyjechałem 20 minut po północy, i początek poleciałem
standardową jak na ten, północno-wschodni kierunek trasy drogą. Czyli New Huta
-> DW 776 na Proszowice. Tablica na wjeździe do Proszowic wyświetlała co
prawda jakieś ekstremalne -12’C ale ona była zepsuta, naprawdę było kilka
stopni na plusie czyli, póki co, znośnie. Na rynku pauza na coś w rodzaju
śniadania, a pierwsze modyfikacje w trasie na rondzie za Klimontowem. Zamiast
jak zwykle na wprost, bokami na Skalbmierz und Pińczów – tym razem w prawo, dalej
za główną drogą, na Kazimierzę Wlk. Tam standardowa fotka dziwnej wieżo-baszty.
Kawałek dalej, miedzy Kazimierzą a Wiślicą pierwsze oznaki brzasku, a potem i
świtu. Jest bardzo zimno. Jak bardzo to nie wiem, bo nie mam już licznika z
termometrem, ale na pewno trochę poniżej zera. Myślę że na zdjęciach dobrze to zimno widać. Wiślicy rzecz jasna odpuścić nie mogłem, i zamiast obwodnicą
zaliczyłem centrum tego najmniejszego w Polsce miasteczka (~500 mieszkańców. Z
grubsza tyle co w jednym 10-piętrowym bloku :D). Za miastem dość malowniczy
wschód Słońca, ocieplający jednak tylko wizualnie krajobraz, bo dalej jest
cholernie zimno. Kolejnych kilkanaście kilometrów przez zmrożone pola i jest
Busko Zdrój. Szybka fotka ciekawostki technicznej (wiertnica) i zasłużony
odpoczynek w Parku Zdrojowym. W którym wszystkie ławeczki pomalowane są biało. Biały
jest dość dziwnym kolorem, jak chodzi o malowanie ławeczek. Hmm, a może to po
to, żeby gówien ptaków nie było widać, i na Karcherze przyoszczędzić? W
Broninie upamiętniający bitwę z II wojny światowej pomnik. Kilkanaście nieco
cieplejszych kilometrów drogami niższej kategorii, gdzie urozmaiceniem są lasy,
stawy i sady owocowe (pierwszych 100km było przez pola uprawne). Najciekawsze
jednak dopiero za chwilę – Szydłów. Maleńkie miasteczko otoczone niemal
kompletnym murem obronnym! Zdecydowanie nie jest to jedna z setek mijanych po
drodze mieścin. Małe zwiedzanie – rynek, mury z innej strony, oryginalne szyldy
sklepów itp. Dalszą drogę urozmaicają coraz to większe hopki, szybkie zjazdy,
pierwsze widoki na Góry Świętokrzyskie czy takie oto śnieżne „mini-lodowce”. Po
drodze, na jednym ze wzgórz osiągam też najwyższy punkt dzisiejszej trasy – ok.
360-370 m n.p.m. Miasteczko imieniem Raków omijam obwodnicą – nie pamiętam już
dlaczego, czy jakoś minąłem zjazd, czy też nie spodobała mi się jego
niezaciekawa nazwa. Łagów z jego położonym tuż przy głównej drodze centrum
natomiast zaliczam. Z drogi widać maszt na Łysej Górze. Nie dane mi będzie jej
dzisiaj zaliczyć, już dawno ten temat odpuściłem. Zbyt bardzo wymęczyło mnie to
zimno, i nie widzi mi żadne zdobywanie szczytów dzisiaj. Dziś skupię się na
mniej wymagających celach – miastach. Ostrowiec i Starachowice. W ostatnim jednak
miejscu gdzie można podjąć decyzję, Nowej Słupi, odpuszczam i Ostrowiec. Idzie
tak wolno, że w takim tempie nie zdążę na jakiś sensowny pociąg ze Skarżyska
(jutro pon., do pracy). Na dodatek, po porannym chłodzie, i chwili ciepła,
włącza się zimny wiatr. Jeszcze jeden leśny podjazd, jeszcze jeden zjazd i
wjeżdżam do Starachowic. Do tej pory miejscowość ta kojarzyła mi się (poza
rzecz jasna wiadomymi ciężarówkami) z pewnym, obecnym również na bikestatsie
rowerowym przekozakiem. Dziś jestem tu pierwszy raz, i okazuje się że też nie
jest do zwykłe, jedno z wielu, miasto. Nietypowe jest tu ukształtowanie terenu
– całe miasto położone jest na wzgórzach, nie brakuje tu stromych, ciekawych
uliczek. Wielkopłytowe blokowiska górują nad położonym na południu zalewem i
doliną rzeki, a od północy otaczają je lasy, resztki Puszczy Świętokrzyskiej. Po
prostu – fajnie tu :) Zwiedzanie zaczynam od kolejowo – handlowych terenów, by
potem źle skręcić i zamiast do centrum wjechać w las. Nic to, przez zaśnieżone
i rozmiękłe drogi i ścieżki brnę do przodu (i do góry), by potem przez błotnisty plac budowy dotrzeć do cywilizacji. Przez wspomniane blokowiska docieram do
fabryki Stara, a raczej jej resztek. Za wiele nie widać, przynajmniej z ulicy,
którą jadę. Jakieś zrujnowane hale, puste tereny po wyburzonych halach, w tych
co się ostały salon/serwis Mana, jednym słowem nic ciekawego. Ratująca całą
sytuację ciężarówka w roli pomnika na szczęście jest, i rzecz jasna robię jej
zdjęcia. Bo co by to była za wycieczka do Starachowic bez zdjęcia choćby
jednego Stara? Jeszcze tylko fotka tego o czym wspomniałem na początku – bloków
z widokiem na rzekę i na zalew. Powoli kończę to zwiedzanie, nic w rodzaju
rynku czy czegoś podobnego nie znajduję – pewnie nie ma, bo to młoda
miejscowość. Zanim kończy się miasto nie znajduję też w zasięgu wzroku żadnego
otwartego sklepu, a picia brak. Z mapy z telefonie wynika też że zajechałem za
daleko na zachód, i muszę się cofnąć, bo ostatni most w mieście już minąłem.
Kolejny kawał dalej, a droga którą jadę niknie gdzieś w zieleni lasu. Nie chce
mi się jednak zawracać, no i postanawiam sprawdzić – a może te mapy kłamią?! Nie,
jednak nie kłamały… Stromymi, wąskimi uliczkami zjeżdżam nad rzekę i linię
kolejową. Przekraczam tory gruntową drogą, która coraz to bardziej tonie w
trawskach, by wreszcie zniknąć zupełnie w gąszczy nadrzecznych szuwarów. Ciężko
się przez to jedzie prowadzi niesie rower. W końcu przedzieranie
się przez zarośla i szukanie przejścia między starorzeczami wkurwia mnie tak że
wbijam na tory i prowadzę rower po torowisku ;) Linia chyba czynna ale przecież
pociągi nie jeżdżą co chwilę. W każdym razie żaden mnie rozjechał, czego
dowodem jest ta relacja. Prowadzę tak kawałek, potem odnajduję ścieżkę po
której wpycham rower z powrotem na jakąś boczną dróżkę. Po chwili kończy się
ona, a zaczyna błotnista co prawda, ale jednak: droga! Leśna droga, którą da
się jechać. Wreszcie docieram do asfaltu, i przez przejazd kolejowy i most
przedostaję się na drugą stronę rzeki, do krajówki. W końcu. Sporo czasu i
trochę sił straciłem na ten offroad-owy fragment. Ale najwięcej chyba straciłem
wody – pić! Nic jednak nie ma po drodze. Docieram co prawda do miasteczka
imieniem Wąchock, ale nie podejrzewałbym takiej dziury o istnienie otwartego
niedzielnym popołudniem sklepu, i niestety się nie myliłem. Po podjeździe, na
którym z odwodnienia musiałem aż sobie na chwilę odpocząć, wreszcie znajduję
otwarty sklep. Wciągam litr czegoś kolorowego, słodkiego, i co najważniejsze –
mokrego. Coś tam jem, odpoczywam, i znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy. Ale
jest już coraz ciemniej, zimniej, i w ogóle coraz nieprzyjemniej. Marzę tylko o
tym żeby dociągnąć do tego Skarżyska, wejść do śmierdzącego, ale nagrzanego
dworca. A potem do pociągu, też nagrzanego. Jeszcze z 10km zimnicy, no i jest.
Skarżysko-Kamienna. Szybkie zwiedzanie przejazdem - jakiś tam kościół, pomnik, i
na dworzec. Kupuję bilety, z kładki jeszcze tylko fotka zabytkowego parowozu, i
na peron. Do Krakowa wracam TLK. W środku ciekawostka w postaci „Przedziału
zarezerwowanego do przewozu rowerów”. Tzn. to był taki zwykły przedział ;) To
fajnie że troszczą się o rowerzystów, i gdy brak dedykowanego przedziału/wagonu
robią takie coś. Ale kiedyś, raz próbowałem wcisnąć tam rower, dużego 29era.
Dać się da, ale wymaga to niezłej ekwilibrystyki. Tym razem poprzestałem więc
na standardowym postawieniu go w ostatnim przedsionku, tym bardziej że
frekwencja była nieduża. Na Głównym po 23ciej, w domu przed północą.
Choć nie zrealizowałem wszystkich zamierzonych celów, a z
nowości to tylko Starachowice zaliczyłem, trasy nie można uznać za nieudaną.
Uważam że 200km w takich wczesnowiosennych, marcowych warunkach nie jest
powodem do wstydu. Nadchodzi kwiecień, więc może być tylko lepiej :)
0.20 - 23.45
2,58l (w tym tylko 1l energetyka, jest coraz lepiej!)
4 bułki z szynka, 3 banany, 3 mini pizze, 7days, duże delicje, takież chipsy i trochę wafelków kakaowych
nowe gminy: 7
Świętokrzyskie: 7
Szydłów
Raków
Łagów
Pawłów
Starachowice
Wąchock
Skarżysko Kościelne
Kategoria Zimowo, Powrót pociągiem, > km 200-249, ^ UP 1500-1999m
Warszawa dłuższą drogą
d a n e w y j a z d u
379.04 km
0.00 km teren
19:38 h
Pr.śr.:19.31 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2050 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(ślad z małymi przerwami - GPS się wyłączył ze 3 razy)
Na drugi weekend marca wszelkie prognozy były jednoznaczne:
jest pogoda na długą trasę. Tym razem sporo mi zeszło na planowanie. Warunki
atmosferyczne (najwyższe temperatury i południowo wschodni wiatr) podpowiadały
aby uderzyć na Górny/Dolny Śląsk (w domyśle Wrocław). Ale tam niedawno byłem, i
to dwa razy. Po głowie chodził też Przemyśl albo Chełm. Do Przemyśla jechałbym
jednak prosto pod wiatr. Z Chełma brak sensownych połączeń kolejowych. To może na
północ? Coś krótszego po Świętokrzyskim? Opatów, Ostrowiec, Starachowice? Z Kielc/Radomia
sensownych pociągów jednak brak, ostatnie odjeżdżają wieczorem. Wreszcie jakieś
olśnienie i udało mi się zaplanować nieco dłuższą, bo (teoretycznie) 350-360km
trasę do Warszawy. Z której raptem 80 pierwszych km jechałbym znanymi mi
drogami a pozostałych 270-280 – przez zupełnie nowe, nieznane mi okolice.
Miałem pewne obawy co do formy (i tyłka) – ostatnia długa trasa ponad 2
miesiące temu ale, przecież „jakoś to będzie” ;)
Przespawszy się (i to nieźle, jak na mnie, bo ze 3 godziny)
wystartowałem 20 minut po północy. Pierwsze kilkaset metrów i już wiem że za
cienko się ubrałem. Na przystanku koło Rybitw dorzucam więc pod kurtkę bluzę i
już jest ok. Jakaś tam fotka efektownie rozświetlonego mostu na wschodniej
obwodnicy Krakowa, druga pod nową spalarnią i wskakuję na Sandomierkę (DK79).
Niezbyt przyjemną za dnia drogą w nocą leci się pięknie, trzeba tylko uważać na
różnej maści podłużne i poprzeczne nierówności (remont + ciemności, brak
latarni). Raz nie uważałem i wyleciałem na pobocze ale obyło się bez gleby ;) Kawałek
jasności koło wyremontowanego skrzyżowania z DK75, standardowa fotka z tablicą kilometrową,
i znów zanurzam się w mrok marcowej, chłodnej nocy. Ma to jednak zalety – np.
nie trzeba się wgapiać w licznik bo i tak nic nie widać. Widoków też żadnych do
podziwiania. Można skupić się zatem na odczuwaniu, doznawaniu, niczym nieskrępowanej
przyjemności jazdy rowerem. Oraz na wypatrywaniu białej linii pobocza w bladym,
rachitycznym świetle lampki. Zawsze bowiem oszczędzam aku (nie wiem po co, mam
przecież zapasowy) i na długich płaskich prostych jadę np. na trybie 2gim z
8miu, z rzadka przełączając na 4kę. Podejrzewam że „2” jest to max 50lm (8ka ma
520lm). Jakoś fajnie mi się tak jeździ po prostu. W New Brzesku fotka na rynku
a w Koszycach koło zegara. W Opatowcu na tym co zawsze skwerku, przy tej co
zawsze tablicy. W New Korczynie fotki brak bo rynek jest z boku i znów
zapomniałem odbić. Powoli wstaje nowy dzień. Jest bardzo chłodno. W połowie
drogi między Korczynem a Słupią już świta a ja zjeżdżam z krajówki w boczne,
nieznane mi drogi. Idealnie wycelowałem, całe znane okolice przeleciałem nocą
:) Dwa kilometry i jest pierwsza nowa mieścina na mej trasie, a mianowicie
Solec-Zdrój. Jakiegoś niesamowitego wrażenia ona na mnie nie robi, kwadratowy
kościół, uzdrowisko z jakimś ujęciem wody zapewne i brzydki niemiecki tramwaj.
Nie wiem co oni mają z tymi tramwajami. Ostatnio widziałem podobny (tyle że
doczepę) w Kłaju. Zabytkowe parowozy, wagony kolejowe to rozumiem. Ale paskudny
niebieski tramwaj, przy paskudnej, niebieskiej, wiacie przystankowej i peronie
z obleśnej kostki Dauna? Przecież to jest brzydkie i po prostu szpeci. 10km pagórkowatą drogą i jest Stopnica. Też nie byłem. Fajnie. Zabytkowy zegar,
zabytkowy rower, skwerek, drzewka, ławeczki. O wiele lepiej to wygląda niż ten
cały S(t)olec-Zdrój ;) Po odpoczynku wskakuję na wojewódzką 757 którą przejadę
na całej jej 60km długości. Na liczniku wybija 100km. Godzina jest 7.20 a AVS
to 19,1 km/h. Przyjemne leśne odcinki, gdzie podziwiam piękno budzącej się do
życia przyrody (zapomniałem zrobić zdjęć kwiatuszków) przeplatają się z
wiejskimi ciekawostkami. Jak np. to. Czy to. Drugie zdjęcie to już Staszów
właściwie. Tu dłuższa odpoczynkowo/jedzeniowo/fotograficzna przerwa. Ruszam
dalej. Z Bogorii mam fotkę pomniczka parowozu a z Iwanisk selfie z kościółkiem
:) (Nie było na czym postawić mini statywu.) Przed 11 robi się na tyle ciepło,
że na leśnym parkingu przebieram się w krótkie ciuchy. Pierwsza oficjalna jazda
na krótko AD2018 :) Pagórkowaty odcinek do Opatowa pozwala nieco poszaleć – to
właśnie tu wykręciłem dzisiejszego maxa, niemal 70km/h! Stąd też jest tytułowa
fotka, bardzo okazałego drzewa. Na moje oko wiąz, ale mogę się mylić. W
Opatowie uwagę przykuwa nietypowy, bardzo długi rynek/plac. Oraz brzuch pewnego rowerzysty ;) Ale się spasłem przez zimę… Ale to stan
przejściowy. Jeszcze ze 3 miesiące i brzucha nie będzie. Po dłuższej przerwie i
poszukiwaniu sklepu (bezowocnego, niedziela niehandlowa, ale se wymyślili…)
ruszam dalej. Tym razem krajową 74. Przednio-boczny wiatr nieco przeszkadza i
utwierdza mnie w przekonaniu że obrałem dobry kierunek trasy. Bo tylko
kilkanaście km takiej jazdy. Na rondzie skręcam w DK79, i znów wieje z
właściwej strony, tj. z tyłu :) Tą całkiem przyjemną krajóweczką (mały ruch i,
co najważniejsze, praktycznie zero ścieżek rowerowych!) dotrę aż do Góry Kalwarii,
czyli nie rozstanę się z nią przez, bez mała, 150km. Ożarów przykuwa uwagę
nietypowym herbem: księżniczki/królewny ujeżdżającej niedźwiedzia (?!). Za
miastem przyglądam się cementowni. Jedno zdjęcie cykam z lasku a drugie z
polnej drogi. Zaczyna kropić ale szybko przestaje. Kawałek dalej tanksztela,
czyli jest sklep (drogi sklep). Fajnie że nie Orlen a co coś innego (Moya).
Przetestuję nowego energetyczka :) Przy próbie ruszenia zaczynam odczuwać
miękkość w przednim kole. A niech to, kapeć. Drugi w ciągu tygodnia, po co
najmniej dwuletniej przerwie (!). Sprawcą okazuje się kolec, z pewnością wbity
w czasie przedzierania się przez krzaczory koło cementowni. Zabieram się za łatanie. Na stacji mają wszystko za wyjątkiem kompresora. Z dużym wysiłkiem
nabijam więc ręcznie te 3,5 bara. Więcej, nie będąc Pudzianem tą pompeczką nie da
rady. (Zwykle jeżdżę na 6 barach, na szczęście to przód a nie tył). Stuka
200km. Godz. 15 minut 20, średnia 19,8. Kawałek dalej wita mnie Mazowsze, wraz
ze swym specyficznym poczuciem humoru ;) Niebezpieczny, stromy, i w ogóle
hardkorowy zjazd o zabójczym, 4% nachyleniu (!). Natomiast powietrze to mają
czyste, bez dwóch zdań, jeśli takie cuda rosną na drzewach. Pierwsze mijane na
Mazowszu miasteczko to Lipsko. Oprócz ryneczku wyróżniające się niewielkim
stawem na przedmieściach (zdjęcia brak). Odpocząwszy nieco ruszam dalej, zaliczać
kolejne tego typu niewielkie, mające swój urok, mieściny. Ciepielów, tak zowie
się następna. W czasie odpoczynku w mini parku zaczepia mnie (może brzydkie
słowo, bo nie ma złych zamiarów) zagaduje mnie miejscowy. W moim wieku mniej
więcej, tak koło 30ki. Pomimo że (delikatnie, acz wyczuwalnie) wali od Niego
wódą to nie tylko nie chce pieniędzy ale po prostu chce pogadać. Pyta skąd,
dokąd itp. Opowiada o swojej miejscowości, nieco o historii, inwestycjach w
niej, oraz o ciekawych miejscach które będę mijał na trasie. Tym razem bowiem
mówię prawdę, że z Krakowa do Warszawy. Uwierzył, pewnie dlatego że jak mówi, ma
znajomego który też coś tam jeździ, w ~200km traski. Pooglądaliśmy na telefonie
zdjęcia z trasy, pokazał mi jeszcze miejscowy kościół po czym pożegnaliśmy się
miło. Nawet na odchodne ani słowem nie wspomniał o pieniądzach na alkohol (!). Znowu
coś tam kropło z nieba ale też przestało. Słońce powoli chyli się zachodowi.
Niezbyt efektownemu po poza godzinami przedpołudniowymi zachmurzenie cały czas spore.
Na zdjęciu rze(cz)ka Iłżanka. Do Zwolenia docieram już w ciemnościach. Tu z
kolei spotykam innego tubylca. Z przydługiej rozmowy dowiedziałem się m.in. że
ma 69 lat i że jego największym marzeniem jest kupić łódkę i popłynąć nią do Gdańska
i z powrotem. Poza tym w stanowczych słowach wypowiada się On o kościele,
klerze itp. Stanowczych ale nie wulgarnych – dosłownie raz użył „kurwy”, po
czym od razu za nią przeprosił. Ciągnął tą rozmowę i ciągnął, a mnie się trochę
jednak spieszyło. Warszawa sama się nie zdobędzie ;) W końcu pożegnałem się
więc miło, życząc powodzenia z tą łódką i Gdańskiem. Sądząc po trzymanej za
pazuchą butelką piwa a w dłoni zapalniczką sukcesu jednak nie wrócę. Przed
wyjazdem z miasta zamotałem się nieco i dopiero po kilometrze zauważyłem ze
jadę 12ką a nie 79ką. Dalszy, nieco przydługi, bo 30km odcinek między
miasteczkami upłynął pod znakiem pustej po horyzont drogi, ciemnych lasów i
niesamowicie rozgwieżdżonego nieba nad głową. Ciągle jadę w krótkich spodenkach
ale w końcu nie wytrzymuję i ubieram się po ludzku. W końcu są. Kozienice. Małe
zakupy na Orlenie (to co zwykle), odpoczynek na skwerku. Z ciekawostek hotel o wdzięcznej nazwie –
chyba coś dla mnie :D Główna jednak atrakcja, a mianowicie elektrownia (druga największa
w Polsce) jest spory kawałek za miastem (z 10km). Majaczące w oddali czerwone
światła kominów zbliżają się i zbliżają. W końcu jest. Skręcam w drogę
dojazdową licząc na jakiś lepszy widoczek, bo elektrownia jest schowana za
laskiem. Dojeżdżam jednak do jakiegoś parkingu, dalej chyba nie wolno, a widok taki sobie. Zawracam. Przeciskając się przez wąski pas drzew robię trzy o wiele lepsze ujęcia (nijak jednak nie oddające tego co widać było na żywo). Kończę
jednak tą przydługą sesję foto. Coraz bardziej jestem zmęczony. Do tego stopnia
że cały odcinek Kozienice – Warszawa można uznać za raz większy, raz mniejszy,
ale jednak kryzys. 80km kryzys. Senność, zmęczenie, znużenie, ból dłoni, zimno.
Jazda nie była większą przyjemnością, myślami byłem już na dworcu i żarłem
gorącą zapiekankę. Albo hot-doga. Albo hamburgera. Albo konia z kopytami. Albo
psa razem z budą. Itp. itd. Wiadomo o co chodzi. Ponad 40km odcinek do G.
Kalwarii dłużył się strasznie. W połowie pomniejsza atrakcja, tj. armata w Magnuszewicach. A może by tak wsiąść do niej i by do Warszawy mnie wystrzeliła?
300km. 22.50. AVS 19,8.
Na tym przystanku to już prawie usnąłem, chyba tylko zimno
na to nie pozwoliło. W Górze Kalwarii robię pętelkę zanim uwalniam się z placu
budowy (obwodnica). Jakieś tam zdjęcia, takie tylko, żeby nie było że mnie
było. No i ostatnia prosta, DW724, przez Konstancin na Warszawę. Taka prosta to
ona jednak nie była, najpierw zimny odcinek przez las, potem małe halucynacje –
stado baranów na drodze i słupki/kosze na śmieci zmieniające się w ludzi ;)
Kilka razy w życiu mi się przytrafiły. W Konstancinie-Jeziornej, kto by
pomyślał, jeziorko. W końcu Warszawa… Tj. tablica z nazwą miasta bo do centrum
ze 20km jeszcze. Z czego połowa pustymi po horyzont dwupasmówkami, tonącymi w
żółtej poświacie latarni. Nieco surrealistyczne wrażenie, jakbym przez wymarłe
miasto jechał. Zdjęć już nie miałem siły robić. Do tego wszechobecna zimnica,
która odpuściła dopiero gdy wjechałem między zabudowania. Wreszcie w oddali
widać czerwone światła wieżowców. Czyli jeszcze tylko jakieś 5km i już jestem na
Centralnym ;) Jaka ta Warszawa ogromna. Jakoś się dowlokłem. Kilka zdjęć i
kierunek -> pociąg. Choć zostało 1,5 godziny to o jakimkolwiek zwiedzaniu
nie ma mowy. Kupiłem i wchłonąłem te dwa hot-dogi które siedziały mi w głowie od
80km i jakieś chipsy, które ledwo co tknąłem. Odjazd 5.55. W pociągu
zdrzemnąłem się, odpocząłem i ogólnie wróciłem do świata żywych. IC, więc
szybko leciał (2:42h). Wpół do 9 w Krakowie, a po 9 w domu.
Udana trasa. Niemal 300km nieznanymi okolicami, kilkanaście
pierwszy raz widzianych miasteczek. Końcówka mocno mnie wymęczyła ale przecież
wtedy satysfakcja ze zdobycia celu jest jeszcze większa :) Myślę że jak na
połowę marca i drugą długą trasę w sezonie to z formą jest lepiej niż dobrze.
Poza dłońmi brak większych dolegliwości bólowych - tyłek nie zapomniał do czego
służy ;)
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/re5nyLAeFb6L7nUp2
0.20 - 9.10
4,16l (w tym 1,58l energetyka)
4 banany, 4 bułki z szynką, 4 duże 7daysy, 2 hot-dogi, podwójne delicje, 1 standardowy 7days, niecałe 0,5kg wafelków, trochę chipsów
Nowe gminy: 22
Świętokrzyskie: 9
Stopnica
Oleśnica
Tuczępy
Staszów
Bogoria
Iwaniska
Opatów
Wojciechowice
Tarłów
Mazowieckie: 13
Lipsko
Ciepielów
Zwoleń
Policzna
Garbatka - Letnisko
Pionki - obszar miejski
Pionki - teren wiejski
Kozienice
Głowaczów
Magnuszew
Warka
Góra Kalwaria
Konstancin - Jeziorna
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Katowice
d a n e w y j a z d u
106.24 km
0.00 km teren
05:17 h
Pr.śr.:20.11 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:0.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:720 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
W Katowicach załapałem się na darmowego energetyka :) I jak tu wyjść z tego nałogu gdy za darmo takie dobra rozdają?
https://photos.app.goo.gl/k4EIZg1q2QO5kSHz2
12.25 - 23.50
0,8l
duże wafelki, małe 7daysy und chipsy
Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem
Mocne otwarcie sezonu :)
d a n e w y j a z d u
303.68 km
0.00 km teren
17:10 h
Pr.śr.:17.69 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:12.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1550 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wszystkie pogodynki, meteoprogi i inne TVNy oszalały - na
pierwszy weekend roku zapowiadając dwucyfrowe, dodatnie temperatury. 10, 13, 15
stopni – takimi liczbami usiane były mapy kraju. To mogło oznaczać tylko jedno
– mocne otwarcie sezonu ;) Na celownik wziąłem Wrocław – tam miało być
najcieplej no i byłem w nim tylko raz – w 2015 roku. Trasę zaplanowałem w jakieś 3 minuty: DK79 -> jakoś przebić się przez GOP -> DK94
:) A dzisiejszą wycieczkę sponsoruje Auchan ;)
Coś tam udało się przespać, wstaję przed 12tą. Za oknem
mokro, ale nie pada. Wygrzebawszy się startuję 20 minut po północy. Kropić
zaczyna jeszcze przed wyjazdem z miasta. Na wylocie natomiast już trochę
pada. W końcu zatrzymuję się na przystanku i wdziewam przeciwdeszczowe ubranko.
W Krzeszowicach mała pauza na świątecznie przystrojonym rynku. Ciepło –
pierwszej nocy temperatura oscylowała pomiędzy 5-10’C. Następny pit-stop w Chrzanowie (w międzyczasie przestaje padać). Tyle razy byłem w tym mieście ale
dopiero dziś zauważyłem tą lokomotywkę – pomnik w centrum. Swoją drogą miasto
mogące się pochwalić pierwszą fabryką lokomotyw w Polsce powinno mieć jakiś
okazalszy pomnik. Ja bym ustawił na środku rynku np. Petuchę (Pt47) ;) W Jaworznie również zaliczam ładnie przystrojony rynek. Kolejnych parę mokrych i
ciemnych kilometrów krajówką, i osiągam Mysłowice. Jeśli rynki w Krzeszowicach,
Chrzanowie czy Jaworznie były ładnie przystrojone to nie wiem jak nazwać ten
placyk w Mysłowicach. Po prostu klasa sama w sobie :) Za miastem jakoś źle mi
się skręciło. I choć od dłuższego czasu wiedziałem że oddalam się od centrum Katowic
to nie chciało mi się zawracać. W końcu odpalam komórkowego GPSa i już wiem że
zajechałem do Giszowca. Zmieniam więc kurs na północny – kawałeczek dwupasmówką,
potem na drugą jej stronę kładką. To na niej dostrzegam pierwsze oznaki wstającego dnia. Potem bocznymi drogami/alejkami koło ukrytej w lasku kopalni. Moją uwagę
zwraca nieduży stawek - na mapie zwie się on „Kąpielowy”. A za tymi ekranami A4
:D Górny Śląsk w czystej postaci ;) Ze stawkiem sąsiaduje też niewielkie
lotnisko Śląskiego aeroklubu. W końcu kończę jednak to zwiedzanie i wracam do centrum
Katowic. Było fajnie ale nadłożyłem ładnych kilka km. A Wrocław sam się nie
zdobędzie. Z Katowic zamiast zdjęcia rynku kilka innych kadrów – ładny kościół, Superjednostka, os. Tysiąclecia. Oraz selfie z Panem Zientkiem. Przebierając
zachlapane piachem ubrania z 15 minut stałem sobie w tym krótkim rękawku, i nie
było mi specjalnie zimno. Typowy, styczniowy poranek :) Różnej jakości
ścieżkami rowerowymi (ogólnie nie było tragedii) turlam się do Chorzowa (z tego
miasta brak zdjęć). W Mysłowicach ostatecznie pozbywam się zasyfionych ubrań/pokrowców
i przebieram w czyste ciuchy. Ostatnie duże miasto górnośląskiej konurbacji na mej
trasie to Bytom, ze swym charakterystycznym, podłużnym rynkiem. Ostatnia kopalnia i żegna mnie górnośląskie megalopolis ( ;) ) a witają otwarte przestrzenie, bezkres pół uprawnych i pachnące jeszcze jesiennym liściem lasy. Nie
żebym nie lubił jazdy po Górnym Śląsku, ona też ma swój urok – ten cały przemysł,
budownictwo itp. Do Opola niedaleko a do Wrocławia ładny kawałek – tak mówi do
mnie przydrożny znak. W Karchowicach standardowe zdjęcie przy zabytkowych
zakładach wodociągowych. W Pyskowicach natomiast jeszcze bardziej standardowa
fotka z rynku. Niestandardową rzeczą jest natomiast „automat” z dostępem do Internetu. W zasadzie nie samo urządzenie bo to żadne cudo a raczej fakt że
jest w jednym kawałku, NIErozwalony O.o A wygląda jakby kilka latek miał. W
okolicach Toszka było tak ciepło, że można było zdjąć nie tylko rękawiczki ale
i czapkę. W samym Toszku natomiast usiadłem na ławeczce, na rynku… A ta cała
ciepła, nagrzana od Słońca :) Kawałek dalej wita mnie ziemia Opolska. Na
przydrożnych drzewach wszechobecne w tych okolicach (Opolskie, Dolny Śląsk)
skupiska jemioły. Kilkanaście przyjemnych km przyjemną krajówka, w przyjemnej temperaturze,
w przyjemnych okolicznościach przyrody i są Strzelce Opolskie. Dopiero tu
asfalt staje się suchy. Kawałek przed Opolem na tablicach 13’C! (a zbliża się
zachód Słońca). Wcześniej więc śmiało mogło być te 15. Do Opola docieram koło
wpół do czwartej. I jestem, co tu kryć, trochę zmęczony. W styczniu noga jednak
nie taka jak w środku lata ;) Ani przez myśl nie przechodzi mi jednak kończyć
tu jazdę. Ja chcę do Wrocławia! Coś zjem, odpocznę, i jakoś to będzie, jak zawsze. Miasto
zwiedzam przejazdem, podziwiając ciekawe wiadukty ( :D ), pomniki czy przyglądając
się kolędującej procesji (3 Króli). Z ciekawszych rzeczy jest też oczywiście Odra i ładny zachód Słońca nad nią. Jakieś tam zakupy (to co zwykle, rogaliki, ciastka + energetyk),
odpoczynek i koło 17tej wyjeżdżam z
miasta. Jeszcze 80km a po drodze dwa większe miasteczka – Brzeg i Oława. Ciągle
koło 10 stopni (najmniej spadło do 8) więc kilometry mijają bardzo przyjemnie.
Nie wiem co więcej ciekawego można napisać o takiej nocnej jeździe krajówką,
więc tak w skrócie tylko: Brzeg. Ładny kościół. Dolnośląskie. Rękawiczki
wpadają mi do bardzo dużej kałuży. Jestem bardzo zdenerwowany. Oława. Ładny ratusz. I tym sposobem dojeżdżamy z
relacją prawie do Wrocławia. W oddali, po prawej majaczą już czerwone światła
kominów elektrociepłowni w Siechnicach (zdjęcie nie wyszło). Po lewej natomiast wielka łuna żółtego
światła (?). Myślałem że to Wrocław tak świeci ale okazało się że źródłem tej
światłości jest po prostu wielka hala jakiegoś magazynu, z przeszklonym dachem.
Do Wrocławia docieram kilka minut przed 22gą. Pociąg 15 minut po północy. Dwie
godziny na zwiedzanie to nie za wiele :/ Wolę gdy mam tak ze cztery. Cóż jednak
zrobić, pozwiedzam ile się uda. Poza ruchliwymi dwupasmówkami, wielkimi
skrzyżowaniami i dworcem (to zwiedzam zawsze, w każdym dużym mieście) postawiam
zobaczyć Halę Stulecia. Bo tak sobie przejechałem palcem po mapie w GPSie i
rzucił mi się w oczy ustawiony ukosem wielki kwadrat. Most, rondo, drugi most,
kładeczką na drugą stronę drogi. No i jestem. Szczerze mówiąc nie zrobiła ona
na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Okrągły betonowy budynek, z jakimiś
przyległościami, otoczony parkiem, stawami itp. W ogóle myślałem że większa
będzie. Jakbym wiedział to poszukałbym czegoś ciekawszego, np. ponad 200m
wrocławskiego wieżowca (Sky Tower). Trudno, czas goni. Kilka zdjęć i po śladzie
na dworzec. Jakieś tam zakupy i w pociąg. Podróż, jak zwykle minęła przyjemnie
i bez większych przygód (poza awarią lokomotywy i 80min. opóźnieniem ;) ). Moją uwagę zwrócił też często spotykany w pociągach obwoźny sprzedawca piwa jasnego i wody mineralnej. Który komunikując się przez telefon ze swoim kolegą sprawnie planował swoją pracę unikając konduktorów i sokistów. W
Krakowie przed 7mą a w domu o wpół do 8mej.
Udana wycieczka, 300km styczniu. Tylko że ten styczeń to
taki raczej marzec przypominał :)
Wszystkie zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uJgknpfYAEgk2Yop2
0.20 - 7.25
2,25l (w tym energetyk niecałe 2l, reszta woda)
4 bułki z pasztetem, 4 (małe) banany, 2x 7days, czekolada, prawie cała paczka wafelków, małe i duże delicje, trochę paluszków, 2 obrzydliwe, zimne mini pizze
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Skosztować śląskiego smogu
d a n e w y j a z d u
124.78 km
0.00 km teren
07:18 h
Pr.śr.:17.09 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:7.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:850 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Nawet nawet ale do krakowskiego nie ma startu.
https://photos.app.goo.gl/OGDeB2vasm3f0teE2
8.50 - 22.05
2 czekolady, chipsy und wafelki
0,5l energetyka + 0,75l (różowego) izo
Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem
Posprzątać ;)
d a n e w y j a z d u
251.92 km
0.00 km teren
14:00 h
Pr.śr.:17.99 km/h
Pr.max:60.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wszystkie znaki na niebie i Ziemi mówiły że wtorek będzie
najcieplejszym dniem grudnia (w całym kraju 2-cyfrowe temperatury). Wziąłem więc
wolne z zamiarem przejechania jeszcze jednej dłuższej traski. Silny (lecz
ciepły – halny) południowo-zachodni wiatr zadecydował o kierunku a długość (lub
raczej krótkość ;) ) dnia o dystansie. Radom. Miasto seksu i biznesu (nie wiem
o co chodzi w tych internetowych mądrościach, pozostaje wierzyć na słowo).
~200km najkrótszą drogą. Byłem tylko raz, przejazdem, 3 lata
temu, w czasie spontanicznej wycieczki do Warszawy. Dodatkowo powinno udać się wywalić tą zbiorówkę z głównej (to stąd taki tytuł wpisu).
Próbowałem się przespać, niestety nie udało się zmrużyć oka.
Ale nie martwi mnie to zbytnio, od czego są energetyczki? ;) Wyjazd o
standardowej i wg. mnie idealnej na długie trasy godzinie, czyli o północy. Na
termometrze za oknem 13 stopni O.o Już po skręcie w Bieżanowską (za zachód)
jedzie się bardzo lekko. Ale za przejazdami kolejowymi, gdy droga skręca na północ
rower nie jedzie w ogóle. On po prostu leci! Tak wieje w plecy. Do tego bardzo
ciepło, musiałem zdjąć nieco ubrań. Przejeżdżam przez Wisłę, przelatuję przez
puste, nowohuckie ulice (tu ciekawostka – korek z tramwajów zjeżdżających do
zajezdni) i wojewódzką 776-teczką wyjeżdżam z miasta. Dawno nie opuszczałem
Krakowa tym bardzo przyjemnym przecież wariantem. Jedno, drugie, trzecie rondo,
jakiś podjazd i są Proszowice. W bardzo ładnej świątecznej dekoracji. Coś tam
zjadłem, wciągnąłem nieco energetyczka (żeby wyprzedzić senność), na rynku
fotka z samym Papieżem ;) i dalej, na Skalbmierz. Za miastem kończą się
latarnie ale najfajniejsze, ciemne zadupia zaczynają się po skręcie z
wojewódzkiej w boczną drogę (skrót taki). Skalbmierz również rozświetlony ładną choinką a także bańką, w której zrobiłem sobie zdjęcie. Ciągle mocno wieje,
wiatr wygina i przechyla blaszaną wielką tablicę reklamową jak chce. Jest
natomiast coraz zimniej. Ze Skalbmierza kawałeczek wojewódzką a na rozstaju
prosto, znów bokami. Tu już ubieram prawie wszystko co mam. Po drodze typowa na
wsiach atrakcja czyli ucieczka przez chcącymi mnie zjeść kundlami. Wg mnie psy
to bardzo głupie stworzenia. Po co one tych rowerzystów gonią? Przecież setki ich
widziały, a żaden nie próbował wtargnąć na posesję czy coś ukraść. A ten dziad
i tak biegnie i szczeka w jakimś wściekłym amoku. Ale to i tak nic. Gdy
chciałem zrobić zdjęcie tablicy z pierwszym drogowskazem na Pińczów (bo akurat
nie było niczego innego godnego uwagi) włączyłem flesza. A flesz włączył
wszystkie psy w okolicy :D Tzn. samym błyskiem aktywowałem jednego psa ale to
jest taka reakcja łańcuchowa: po kolei dołączają się kolejne i kolejne, aż w
końcu szczeka cała wieś :D Gdy wyjeżdżam na otwarty teren (długa prosta przez
pola) wiatr pokazuje co potrafi, 50km/h po płaskim to był tam standard. Potem
bardzo fajny (acz zimny) zjazd drogą przez las (ponad 100m się tu wytraca, z
320 na 200m n.p.m.). Następnie kolejny, nie mniej fajny (i nie mniej zimny) leśny
odcinek - długa prosta Doliną Nidy. Na wiosnę jest tu naprawdę pięknie (foto z
2012r.). Kawałek przed miastem dobijam do wojewódzkiej i ciekawym mostem ze
ścieżką (za dnia wygląda tak) wjeżdżam do Pińczowa. Nie licząc nocnego Radomia
(wiadomo, inna liga) to Pińczów był wg mnie najładniej przystrojonym dziś
miasteczkiem. Kończy mi się paliwo ale na szczęście tuż po pierwszym ziewnięciu
na horyzoncie majaczą czerwone światła stacji benzynowej, gdzie kupuję 1l
wiadomego płynu. Powoli zaczyna się przejaśniać aż gdzieś pomiędzy Pińczowem a
Morawicą wita mnie nowy dzień. Zapowiada się on pogodnie (jednak tylko
zapowiada), Słońce wygląda bowiem coraz śmielej zza chmur (potem znowu się
schowa). Z ciekawszych rzeczy jakaś ładowareczka oraz przystanek autobusowy.
Niby zwykła, pobazgrana wiata ale doskonale zapamiętałem ją z majówkowej,
upalnej wycieczki w Góry Świętokrzyskie z 2012 roku (to z niej te wszystkie zielone zdjęcia). W Morawicy (choineczka)
wskakuję na krajówkę, która zaprowadzi mnie do Kielc. W mieście melduję się o 9
rano. Co ja będę robił cały dzień, jak o 9 rano mam 120km, a do celu raptem 80,
myślę sobie. Miasto zwiedzam przejazdem oglądając takie obiekty jak stadion
Kolporter Arena, Park S. Staszica, jakieś galeria czy inne, nie mniej urocze blokowiska. Po wyjeździe z miasta asfalty stają się mokre a i sam stan
nieba nie przedstawia się najlepiej. Padać może zacząć w każdej chwili. Za
Kielcami zaczyna się ekspresowa siódemka - zakaz, nie wolno. Na szczęście pozostawiono stary przebieg krajówki.
Zdegradowana do drogi ruchu lokalnego, kluczy ona zakrętami i raz lewą, raz
prawą stroną biegnie przyklejona do swej następczyni. Miejscami jest naprawdę ładnie. W końcu, w okolicach Suchedniowa zaczyna padać. Nie jakoś mocno, ale
słabo też nie. Zatrzymuję się nawet na przystanku celem przebrania w ciuchy
przeciwdeszczowe ale chwilę później przestaje kapać. W trakcie tej właśnie pauzy bardzo rzadkie
zjawisko – odwiedzają mnie tu dwa pieski (drugi), które nie tylko nie chcą mnie zjeść ale
merdają ogonkami i są bardzo przyjaźnie nastawione. Aż dał bym im jakieś
jedzenie ale mam same banany, wafelki i czekolady. One chyba tego nie jedzą. W
każdym razie takie merdające ogonkami pieski są OK. Kawałek dalej nieco abstrakcyjny widok. Obok drogi, na wsi, wyrasta nagle ogromna bryła
kopalnianej wywrotki kolebowej, radzieckiej marki Biełaz. Robię sobie z nią małą
sesje foto, rozmiar maszyny robi wrażenie. Z innych ciekawszych obiektów pomnik i
docieram do Skarżyska-Kamiennej. Nadkładam tam nieco drogi (i syfię rower)
omijając remont. Patrząc na mapę w telefonie nie odnajduję rynku w tej
mieścinie. W zamian za to takie oto dwa piękne kadry (to jest ukryte piękno,
trzeba umieć je dostrzec ;) ). Znów wpakowuję się w jakiś „skrót”, który nie
tylko nie był skrótem ale po prostu ślepą dróżką. Na horyzoncie, na północy,
natomiast ciekawe zjawisko – taki jakby wał z chmur, kończący strefę
zachmurzenia, za którym można dostrzec czyste, rozświetlone niebo. No i
faktycznie. Kawałek drogami technicznymi i w Szydłowcu już całkiem ładnie. Tu
rynek jest. Ciekawy ratusz także. W tym bardzo ładnym miasteczku urządzam więc
dłuższą pauzę. Młoda godzina (14ta) a do celu raptem 20km. Przed 15tą ruszam
dalej, starą siódemką, tu jeszcze z oznaczeniami. Słońce rozświetlające
przerzedzone, rozbiegające się chmury tworzy niezwykły widok, na zdjęciu
niewiele co widać. Droga okazuje się ślepa, tzn. można na ekspresówkę tylko
wjechać. Próbuję przebić się jakimiś błotami, polami lub przez plac budowy. W
międzyczasie ściemnia się. Ostatecznie zawracam i nadkładam parę km, innymi
błotami i leśnymi drogami. Jestem trochę wkurwiony, asfaltowa wycieczka miała
być a nie pchanie roweru po ciemku przez pola i lasy. W końcu jest jednak (też
rozkopana) wojewódzka a potem i krajówka, którą wjeżdżam do Radomia. Jest 17ta.
Pociąg za 3,5h, sporo czasu na zwiedzanie. Zanim jednak zacząłem zwiedzać ładny
kawałek przeleciałem 50km/h za ciężaróweczką ;) Nie pamiętam już gdzie kupuję
bardzo dobrego energetyka, takiego jeszcze nie piłem. Smaku też nie pamiętam, poza
tym że był bardzo dobry. Muszę częściej kupować :) Co do zwiedzania to najpierw
na dworzec, po bilety. Potem wypadałoby na rynek. Jednak w telefonowym GPSie
nie odnajduję niczego co byłoby wprost opisane jako „Rynek”. Czyli Radom ma
pewnie jakiś swój główny plac, który pełni rolę rynku. Znalazłem tylko Plac Konstytucji 3 Maja, nie wiem czy to ten. Mniejsza jednak o to bo zwiedziłem
inne ciekawe miejsca: ścieżki biegowo – rowerowe nad rzeką, ze 3 parki (zdjęć
brak bo nie wyszły), trochę uliczek w centrum, trochę przelotówek, blokowiska
itp. itd. Miasto można uznać za dobrze zwiedzone. Gdy zajechałem na dworzec na
liczniku miałem ponad 240km (wobec teoretycznych 200tu, które planowałem).
Jakieś tam zakupy – chipsy, paluszki, Nestea (tym razem bez energetyków, jak
usnę w pociągu nic się nie stanie). Powrót TLK minął szybko i przyjemnie. Przedziału
rowerowego co prawda nie było ale miejsca dużo. W Krakowie po 23 a w domu przed
północą.
Udana wycieczka, 250 w grudniu. Jeszcze kilka lat temu takie
coś nie przyszło by mi do głowy – ostatnie 200 robiłem we wrześniu a pierwsze w
maju. Okazuje się że wystarczy trafić w okienko pogodowe i taka trasa może być
całkiem przyjemna. Poza tym bardzo spodobał mi się taki styl wycieczek: niezbyt
napięty harmonogram, gdy dojadę do celu nie muszę od razu wskakiwać w pociąg a
te 3-4 godzinki turlam się po mieście i sobie zwiedzam. Muszę częściej coś
takiego jeździć. To był dobry, rowerowy dzień :)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/WvqIqbCWN0gETiNs2
0.05 - 23.55
2,5l energetyczka + 1l IceTea
3 bułki z szynką (różne), 3 banany, (duży) 7days, duże wafelki, małe delicje, czekolada, chipsy, słone ciasteczka i takież paluszki
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Rzeszów
d a n e w y j a z d u
207.37 km
2.00 km teren
12:25 h
Pr.śr.:16.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Na sobotę zapowiadali ładną pogodę, zwłaszcza na południowym
wschodzie (+14 nawet miało tam być). Kierunek trasy nasunął się więc sam:
Tarnów, Rzeszów a może i Przemyśl.
Wyjazd standardowo o północy. Jest dość ciepło, w Wieliczce
musiałem się przebrać (wziąłem 3 kurtki: cienką, grubą i przeciwdeszczową, z
których wykorzystałem tylko tą pierwszą). Przy okazji uwieczniłem wreszcie za
zdjęciu ciekawostkę, która stoi tam od lat: znak z oznaczeniami starej
„czwórki”. Ów droga (dziś 94ka) zaprowadzi mnie do Rzeszowa. Kilka stopni na
plusie, jazda lekko pagórkowatą, pustą o tej porze dnia nocy krajówką mija więc
bardzo przyjemnie. Lada moment jestem w Bochni a chwilę potem w Brzesku. Na
rynku ciekawostka przyrodnicza: drzewka z żywo zielonymi liści pod koniec
listopada?! Na pewno nie jest to rodzimy gatunek. W Wojniczu ciemno, cicho, pusto i
głucho. W Tarnowie podobnie, na sennym rynku poza mną nie ma chyba nikogo, nie
to co w Krakowie, ten żyje non stop. Chwilę odpocząłem, coś tam zjadłem i na
wylocie z miasta wita mnie wschód Słońca. Po drodze robię zdjęcia co
ciekawszych obiektów typu: malutka huta szkła, skład opon czy całkiem spory silniczek. Listopadowy ranek jest słoneczny i pogodny. Bardzo przyjemne jak na
późną jesień warunki nieco psuje silny i zimny południowy wiatr, który włącza
się kawałek za Tarnowem. W połączeniu z brakiem sensownych połączeń kolejowych
(pociąg o 4.30…) stawia on pod znakiem zapytania plany dotarcia do Przemyśla.
Pewnie skończy się na Rzeszowie, myślę sobie (nie myliłem się). Póki co jadę
jednak dalej i zwiedzam przejazdem centra (ryneczki, placyki itp.) wszystkich
mijanych miasteczek. Pilzno, Dębica, Ropczyce, Sędziszów Małopolski. Cztery
dokładnie są między Tarnowem a Rzeszowem. W dwóch z nich (nie pamiętam już w
których) małe zakupy a między trzecim a czwartym rzecz nieco ciekawsza:
(czynny) odwiert ropy naftowej. Dłuższą chwilę wgapiam się w tą hipnotyzującą
pracę pompy ;) Po czym robię jeszcze małą sesję zdjęciową z wielką radziecką maszyną nieznanego mi przeznaczenia (wyciągarką czegoś tam pewnie). Ruszam
dalej, im bardziej na wschód tym mocniej wieje. Co silniejsze podmuchy wiatru
zaburzają mój tor jazdy znosząc mnie nieco ku osi jezdni, trzeba uważać. Im
dalej tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że dziś skończymy na Rzeszowie.
Na przydrożnych przystankach przyglądam się różnym ciekawostkom (pisałem już
kiedyś, że bardzo ciekawe rzeczy można tam znaleźć). Tym razem zainteresował
mnie ten napis. Do Rzeszowa docieram chwilę przed 14tą. Za wcześnie by od razu
wracać (o Przemyślu już dawno nie myślę). Odszukuję interesujący mnie pociąg: 17.50,
ostatni Regio do Krakowa, potem już tylko IC. Mam więc niemal 4 godziny na
zwiedzanie miasta. Zwiedzam więc.
Pomijając rzecz tak oczywistą jak Wielka Cipa (być w Rzeszowie i zobaczyć Wielkiej Cipy to nie być w Rzeszowie) zaliczam też rynek. Potem ładnymi bulwarami Wisłoku (po drodze gejowska kładka)
docieram na północny skraj centrum Rzeszowa. Gdy się kończą przejeżdżam na
drugą stronę rzeki i skręcam w uliczkę która okazuje się być ślepa. Jest za to
ścieżka. Początkowo prowadzi ona przez jakiś sad (?). W każdym razie drzewa
rosną w równiutkich rzędach. Potem jakieś chaszcze, klimatyczna kładka nad
Wisłokiem, między rurami magistrali CO. Torowiska kolejowe, działki,
rozmoknięte drogi (a rower świeżo wymyty :D) itp. itd. Wreszcie wydostaję się z
tego bagna i wyglądającym na nowo wybudowanym, okazałym mostem na powstającej
północnej obwodnicy miasta przedostaję się na zachodnią jego stronę. Potem
znowu po bulwarach (robi się ciemno), w te i we wte. Na północ leciało się
pięknie, na południe wiatr mocno hamował. Potem tu i tam, tam i tu, i na dworzec. Zapiekanka, bilety i do domu. Podróż pociągiem minęła bardzo przyjemnie. Nie mogła inaczej bo jechałem jednym z najwygodniejszych pojazdów
szynowych – starym dobrym „kiblem”. Te nowoczesne Pesy, Sresy i inne Impulsy do
pięt mu nie dorastają. Jedyna wada to brak wifi/gniazdek ale chyba nie po to
jeździ się pociągami żeby na fejsie siedzieć (którego i tak nie używam). W
Krakowie mała dokrętka i akurat gdy zaczyna padać dojeżdżam do domu, koło
22giej.
Udana wycieczka, jak na koniec listopada pogoda jak i
dystans zupełnie ok. Lajtowe zwiedzanie Rzeszowa było zdecydowanie lepszym
pomysłem niż orka pod wiatr do Przemyśla i czekanie w nocy kilka godzin na
pociąg. Czasem trzeba wiedzieć kiedy odpuścić (miewam z tym problemy ;) ). Rzeszów wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie, nie taki skansen jak Kraków. Pomimo że miasto zupełnie innej wielkości to jakoś tak z rozmachem bardziej.
Opis krótki bo i trasa nie za długa. Bliźniaczo podobna do
tej sprzed roku, też z końca listopada
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/eDaDSCRLBBwVqSyy2
00.30 - 21.55
2,7l
4 bułki z pasztetem, 4 banany, 1 zapiekanka, 0,5kg wafelków, duże delicje, 1 x 7days, paczka słonych ciasteczek
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo
Tarnów
d a n e w y j a z d u
103.19 km
0.00 km teren
05:10 h
Pr.śr.:19.97 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:750 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Leniwa przejażdżka sobotnim, listopadowym popołudniem. Po drodze zaczyna kropić a w Bochni już całkiem konkretnie padać, pół godziny przeczekałem. Drogi mokre aż do Tarnowa. Tam mała dokrętka, w Krakowie także, coby setka wpadła. Z ciekawostek to taka była różnica ciśnień między obydwoma miastami (butelka zakręcona w Krakowie tak właśnie wyglądała po dotarciu do Tarnowa). Aha kilku młodzieńców w pociągu nie mogło się nadziwić widokiem roweru w listopadzie. Zupełnie jakby zobaczyli narciarza w środku lata.
https://photos.app.goo.gl/fgIOJpgQDxu4K2ab2
13.15 - 21.55
Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem