Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Powrót pociągiem

Dystans całkowity:63078.98 km (w terenie 289.50 km; 0.46%)
Czas w ruchu:1232:54
Średnia prędkość:18.48 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:240690 m
Liczba aktywności:220
Średnio na aktywność:286.72 km i 14h 00m
Więcej statystyk

Koszyce + liznąć Węgier

d a n e w y j a z d u 423.51 km 0.00 km teren 22:53 h Pr.śr.:18.51 km/h Pr.max:73.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:4400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 9 czerwca 2018 | dodano: 23.06.2018





https://photos.app.goo.gl/f6bvfXQGUK9xpuS46

Dziś nadszedł ten dzień. Dzień w którym po raz drugi zaatakuję Słowackie Koszyce i Węgierską granicę. Koszmarna awaria z zeszłego tygodnia już naprawiona. Jest nowy bębenek i oś. Wszystko dobrze skręcone. Koło skończyłem robić w czwartek wieczorem. Czyli że pojechałem na takim świeżo zrobionym kole na Węgry? Niezupełnie. W piątek po południu je przetestowałem. 2km po osiedlu nakręciłem ;) Ale oprócz tego odpowiednio się przygotowałem – wziąłem kilogram narzędzi. Standardowy zestaw uzupełniłem o wszystko co potrzebne do obsługi tylnej piasty: klucze do konusów, bat, imbusa 10kę, klucz do kasety i do prawej bieżni, nawet jakieś tam zapasowe kulki. Nauczony ostatnią awarią będę woził cały ten kilogramowy setup do końca sezonu ;) Plan przedstawia się tak jak na rozpisce. 370km. Yhym ;) Zawsze wychodzi więcej. Zawsze.

Startuję dobrze wyspany, o godz. 6.30. W Wieliczce wciągam śniadanko. Po czym pagórkowatą DW966 przecinam na wskroś Pogórze Wielickie. Czerwiec, więc żółte łany rzepaku ustąpiły miejsca królującym na polach całym stadom czerwonych maków. Przed Gdowem załapuję się na jakiś pokaz lotów balonowych. W Gdowie koło 8mej. I tu ujawnia się pewna wada startów o poranku zamiast o północy. Ledwo co wyjechałem, i już zaczyna robić się gorąco. Startując o północy ładnych kilka h jedzie się w przyjemnym chłodzie. Oczywiście wada ta objawia się tylko podczas letnich upałów. Wiosną/jesienią może to być zaleta, zamiast dwóch zimnych nocy/poranków zalicza się tylko jedną zimną noc/poranek. Z Gdowa standardowo, na Nowy Sącz zawsze tak jeżdżę: boczną górzystą drogą przez Stare und Nowe Rybie. Sporo potu zostawiam na tych pierwszych, konkretnych dziś podjazdach. Przed Limanową jestem już nieźle odwodniony. W Koszarach kupuję największą, 2,5l Colę (Pepsi?). Ciepłą… Mały wiejski sklepik, w takich to tylko piwsko mają z lodówki… Połową litra zwilżam ubrania i myję rower ;), litr wypijam duszkiem, litr zostawiam na drogę. W Limanowej dłuższa pauza w cieniu kasztanowca. Odwlekam tą wspinaczkę krajówką i odwlekam, ale w końcu trzeba się za zabrać. Litacz (~650m) podjeżdżam już w lejącym się z nieba żarze. Ale nie jest całkiem pogodnie. Na północy, nad Pasmem Łososińskim niebo prezentuje się niepokojąco. To akurat nie aż tak ważne, gorzej że na południu, nad Sądeckim też się kotłuje. Na zjeździe do New Sącza, na jednej z serpentym, słyszę dobiegające właśnie stamtąd pierwsze grzmoty. Co to będzie? W mieście z powodu remontu mostu muszę nadłożyć kilka km. Dunajec przekraczam mostem na obwodnicy. Most fest solidny – nawet chodnik zabezpieczony jest dwoma barierkami! :DDD Jakby np. w zderzeniu z rowerem poległa pierwsza bariera, to zawsze jest druga, która uratuje rowerzystę przed niechybną śmiercią w wodach rzeki! Na rynku przycupnąłem w cieniu takiego jakby baldachimu z kwiatów. Z pół godzinki zbieram siły przed kolejnym podjazdem, na Krzyżówkę, jednocześnie czekając na rozwój sytuacji meteorologicznej. Chyba OK, w tą stronę nie idzie. Tam gdzie jadę, na Krzyżówkę, na wschód, też nie. Poszło gdzieś hen na południe. Ciągnący się przez bite 20km podjazd na przełęcz znów w lejącym się z góry piekle. Co tu dużo mówić, powoli idzie. A na liczniku ledwie 100km… Na Krzyżówkę wczołguję się 16.30. Czyli ten 120km odcinek zajął mi okrągłe 10 godzin!!! Jest to wynik poniżej wszelkiej krytyki, po prostu wstyd. Jak mała dziewczynka. Dobry szoszon w 4h by to machnął. Na granicy godzinę później, fotki zapomniałem zrobić. Z kołem OK, doglądałem go co jakiś czas, sprawdzając czy jakiś luz się nie pojawia. Czyli sprzęt jest gotowy na podbój Węgier. Ale czy zawodnik jest gotowy? No, tak średnio. Raptem 1/3 trasy a trochę sponiewierany już jestem. Nachodziły mnie nawet debilne myśli, żeby odpuścić, jakoś to skrócić i na Przemyśl jechać. O nie. Na pewno nie. Jadę na tą Słowację, jakby było bardzo źle, to najwyżej znów na tym Preszowie zakończę. Czym prędzej zjeżdżam do Bardejowa, żeby w ostatniej chwili mi się nie odwidziało i żebym nie zawrócił na Krzyżówkę. Jak już zjadę, to nie ma odwrotu ;) Z powrotem pod górę ciągnął nie będę. Przez takie oto dziury toczę się do Bardejowa. Rynku zaliczać nie planuję. Byłem nie raz. Bardziej chodzi mi po głowie rynek w Koszycach ;) Niestety jakoś przymuliłem i na Świdnik skręciłem, nadkładając kolejne kilka km. I niewielkim plusem jest to że mury obronne zobaczyłem, bardziej bym wolał mury obronne w Koszycach zobaczyć. Gdy w końcu wracam na właściwą drogę, jest już wieczór. Ale to dobrze. Gdy tylko ochłodziło się, od razu moc wróciła do normalnego, tj. wysokiego poziomu :) Po kryzysie z Krzyżówki ani śladu! Hopki między Bardejowem a Preszowem wciągam więc bez większego wysiłku. Takie oto jajeczko znalazłem na stoliku na przydrożnym parkingu. Po prostu sobie leżało. Nie brałem oczywiście, po co mi. Na innym parkingu, tym z „obywatelami mokradeł”, o którym wspominałem przy opisie trasy do Preszowa też chwilę odpoczywam. Bo to bardzo fajne miejsce. Wraz ze zbliżaniem się do Preszowa, zbliża się też noc. Miasto osiągam o 21.30, ale jako że to czerwiec to jeszcze granatowo, nie całkiem czarno. Na liczniku wybija 200km. Forma ciągle wysoka, morale jeszcze wyższe, ani w głowie mi tu kapitulować :) Atakuję Koszyce! Preszów zwiedzam więc tylko przejazdem, robiąc zdjęcia co ciekawszych rzeczy, jak np. klubu nocnego (?), czy charakterystycznych nazw ulic. Wg znaku do Koszyc 20km. W rzeczywistości więcej, tak pod 30. Jadę bowiem starą „krajówką” idącą równolegle do autostrady. Krajówka nie ciągnie się jednak do samych Koszyc, kawałek przed nimi łączy się z autostradą i razem z nią przeistacza w ekspresówkę. Wolę nie ryzykować, nie wiem ile Słowacka Policia sobie liczy za jazdę rowerem po takiej drodze. Końcówkę trzeba zatem objechać pokrętnymi bocznymi drogami. Tak też robię, w Budzimirze odnajduję właściwą przecznicę. Tu mała ciekawostka – przystanek z nimi biblioteczką :) Próbowałem coś poczytać ale niewiela idzie rozszyfrować. Zresztą sami zobaczcie. Z ciekawostek to jeszcze chyba takie Słowackie disco-polo ;) Z następnego odcinka tymi bokami zdjęć brak, ale to nie znaczy że nic tam ciekawego nie było widać. Bo było, tylko aparat w tel. oczywiście nie widział. A była na początek stroma ścianka do wciągnięcia, z nieco ponad 200 na prawie 300m n.p.m. Na szczycie zaś widok niezwykły. Poza rozgwieżdżonym niebem, widać dwie żółto-pomarańczowe łuny światła. Jedna na północy, druga na południu. Nietrudno się domyślić od czego one pochodzą – północna to Preszów, południowa – Koszyce. Jak ktoś mnie czasem pyta po co jeżdżę nocą na rowerze – to na przykład po to :) Kto nie jeździ, nie zrozumie. Na równie stromym zjeździe przed kołem przelatuje mi sarna, prawie zawału dostałem. Jakaś jedna wioska, most na rzece Hornad, druga wioska, kawałek doliną rzeki. I oto są! Kosice! Stolica Kraju Koszyckiego! Coś jak miasto wojewódzkie w Polsce. Jest trochę po północy. No to zwiedzamy. Przelatuję, dosłownie, przelotowymi drogami. Bo całe Koszyce błyskają na żółto. Tj. wszystkie sygnalizacje na skrzyżowaniach są wyłączone. Ale tak dosłownie wszystkie, co do jednej. Noc z soboty na niedzielę. To rozumiem :) Zaliczam rzecz jasna Stare Miasto. Nocne życie ma się tu dobrze. Mnóstwo mniej lub bardziej podpitych imprezowiczów, kursujących od pubu do klubu, od klubu do pubu. Gwar, krzyki i inne dziwne zachowania ;) Dzieje się. Nie ma tu co prawda rynku, ale jest taki jakby bardzo wydłużony plac, otoczony dwiema odnogami drogi. A na placu moc atrakcji, w rolach głównych: jakiś pomniko-kolumno-obelisk, opera/teatr, no i DUPNY kościół. A może bazylika było by tu odpowiedniejszym słowem. DUPNA bazylika :) Na zdjęciu niewiele co widać, wracając, w dzień zrobię lepsze ujęcie. Ok, ale to są jednak takie zabytkowe tylko atrakcje. A chciałem tu zobaczyć również innego rodzaju atrakcję – wielką hutę, największą na Słowacji. Patrząc w Internetach na produkcję i zatrudnienie to tak 3-4 razy większą od marnych resztek Krakowskiej huty. Nazywa się niby US Steel Kosice, ale w rzeczywistości jest kawałek za miastem, jakieś 10km na południe. Z Koszyc wyjeżdżam drogą nr 17. W mieście jest bardzo ciepło: 22’C w środku nocy. Zaraz za wyjazdem daje o sobie znać częste, ale tu występujące w ekstremalnej formie zjawisko. Opuszczam „miejską wyspę ciepła” i dokładnie wraz z końcem zabudowań wpadam w ścianę chłodnego powietrza. Taką ścianę w sensie ścianę, jak od linijki. Ciepło – metr dalej chłodno. Ciekawe. Ciemnymi odludziami docieram do bocznej drogi przez wioskę Haniska, która powinna mnie zaprowadzić do głównej bramy huty. Tak mi się wydawało, że powinna. Bo po przejechaniu nią 6-7km w zupełnych ciemnościach brzegiem muru ogromnego zakładu droga kończy się. Docieram do czegoś, co główną bramą raczej nie jest. Są jakieś parkingi, ale małe, brama też jest ale nieduża, jakiś tam przystanek kolejki, ciężarówek prawie nic. Pusto, ciemno, głucho. Nie, to na pewno nie jest to. Cóż, robię zdjęcia tego co jest, logo huty widoczne, więc dowód zaliczenia jakiś tam mam. Przyjechałem tu nieprzygotowany. Teraz patrzę w domu na mapę i tam gdzie zajechałem to brama walcowni. Brama główna i całe centrum administracyjne jest gdzie indziej. Dojechać tam można albo od drogi ekspresowej, albo bokami, ale baaardzo na około, kawał drogi. A wspominana „kolejka” to w rzeczywistości linia tramwajowa, docierająca tu aż z Koszyc. No nic, nie mogę dłużej krążyć wokół huty, bo przede mną główny tak naprawdę cel wycieczki – Węgierska granica! Wracam po śladzie te 6-7km do krajówki. A stąd już tylko 10km dzieli mnie od wielkiej chwili. Od maleńkiego kroku dla ludzkości, ale wielkiego dla mojej rowerowej kariery :D Od Węgier! Ostania miejscowość na Słowacji to Sena. Noc powoli dobiega końca. Gdy przy drodze wyrasta tablica „Maygar blablacośtam” emocje sięgają zenitu :D

10 czerwca 2018 roku, godz. 3.46.

To już się stało. Już o tym nie myślę, nie planuję, nie skrobię na karteczce rozpiski z planem trasy, nie liczę km i przewyższeń na gpsies. To się dzieje w rzeczywistości, a nie w głowie, czy na kartce papieru. To dzieje się tu i teraz, w tej chwili, to dzieje się NAPRAWDĘ. UDAŁO SIĘ! Radości nie ma końca, bezsprzecznie jest to jedno z moich najmocniejszych rowerowych przeżyć.
No ok, ale jak właściwie ta granica SK/HU wygląda? A wygląda następująco: Nad drogą i po jej bokach wznosi się wielki pawilon dawnego przejścia granicznego. Po rozmiarach wnioskuję że pewnie bardzo ważnego przejścia. Na parkingach mnóstwo ciężarówek, całe sznury „TIRów”. Pewnie czasik jazdy się skończył w tacho i pauzują. Rzecz kolejna – tablice i znaki w bardzo specyficznym języku. Mnóstwo samogłosek, z mnóstwem ogonków, pod jak i nad nimi. Geografia - okolica raczej równinna, gdzieś tam w oddali niewielkie wzgórza. Zza nich powoli wynurza się Słońce. Niewątpliwie wschód Słońca na Węgrzech był jednym z najbardziej magicznych wschodów Słońca w moich trasach :) Nie dlatego, że wyglądał jakoś niesamowicie. Tylko dlatego że był na Węgrzech :) Ok, porobiłem mnóstwo zdjęć tablic ze śmiesznymi nazwami miejscowości ale coś by wypadało pozwiedzać. Z tym że Budapeszt czy Balaton raczej nie wchodzą w grę ;) Na liczniku 280km. Do Muszyny 140, w upale i sporo po górach. Postanawiam zwiedzić wiec pierwszą napotkaną miejscowość. A jest nią: Tornyosblablacośtam. Niesamowita dziura, niemalże wierna kopia słowackich niesamowitych dziur. W pozytywnym tego słowa znaczeniu - fajnie, klimatycznie, ciekawie. A najciekawszą rzeczą są tu ławeczki. Stare, betonowo – drewniane, spłowiałe. Ale to nie o ich budowę mi chodzi a o ilość – jest ich tu tyle, że pewnie mogliby na nich jednocześnie usiąść wszyscy mieszkańcy wioski. Po jednemu na każdej :) W Polsce mogliby się uczyć, na krakowskim rynku nie ma ani jednej :D (kilku betonowo-kamiennych klocków nie liczę, one służą jako dekoracja wylotów wentylacji podziemnego muzeum). Nakręciłem z 5km po Węgierskiej ziemi. Na razie musi mi tyle wystarczyć. I tak powrót nawet stąd lekki nie będzie. Oj nie będzie ;) Przejeżdżam jeszcze raz pod wielkim pawilonem, ostatni rzut oka na Węgierską krainę, i zbieram się w drogę powrotną. Do Koszyc po śladzie, krajówką. Tak jak przez całą noc praktycznie zero sennych zamułek, tak teraz o poranku łapie mnie senność. Zwalczam ją 20-30min. drzemką na przystanku, gdzieś w połowie drogi. W Koszycach z powrotem o 6 rano. 300km. Jadę jeszcze raz na wydłużony, pełen wspomnianych atrakcji plac. Tym razem kościół widać w całej okazałości :) Oglądam jeszcze inne, pomniejsze ciekawostki jak taki oto sklejony kropelką dzwon zvon im. pewnego polskiego dziennikarza. Jest też bardzo ważny, tym razem z praktycznego punktu widzenia obiekt – pompa z wodą. Skwapliwie z niej korzystam, zmywając z siebie część brudu, z tych części ciała z których się da, nie gorsząc postronnych widzów. Pół litra też zatankowałem, podobno „pitna voda”, czyli że niby można pić. Szukam jakiejś stacji, tej trasy nie jadłem jeszcze nic ciepłego. Na północy miasta jedną lokalizuję. Sieci OMV. Wciągam jakąś bagietę(?) z pieczarkami i pięknie, nie tylko jak na stację benzynową, podaną herbatę. Szukając wyjazdu źle skręciłem, w wylotówkę która prowadzi do ekspresówki. Znowu nadkładam kilka km. Ale to nic, wykorzystuję to jako pretekst do wciągnięcia na mijanym Shellu buły (tym razem na zimno) i kolejnej herbaty (rzecz jasna gorącej). Euforia ze zdobycia Węgier zaczyna mijać, a ja zaczynam coraz bardziej odczuwać zmęczenie. Do tego niedziela zapowiada się nie mniej upalnie co sobota. Co tu dużo mówić, kryzys po prostu. Apogeum osiąga on podjeździe za miastem, na bocznej drodze na Budzimir. Rozpaczliwie szukam skrawka cienia. Majaczące na szczycie podjazdu nieduże drzewo obok kapliczki, jest dla mnie oazą, do której się doczołguję. Siadam na przyjemnym, zimnym betonowym krawężniku, i przez dłuższą chwilę dochodzę do siebie. Z kolei po zjeździe do głównej drogi, BARDZO przyjemny odcinek, droga skąpana jest w cieniu okalających ją szpalerów topól. Ale oczywiście to tylko fragment, bo generalnie to patelnia, opony lepią się do asfaltu. Spory kawałek jechałem nieźle odwodniony. W napotkanym wreszcie sklepie kupuję izo, pilnie potrzebna „szybka hydracja”. Kolejny kryzys zwalczam chwilą leżenia w cieniu na ławeczce. Te 30km dzielące Koszyce z Preszowem wydają się być o wiele dłuższe, niż nocą gdy nocą jechałem w tamtą stronę. Wreszcie jest. Miasto obleśnych, żółto-niebieskich latarni. Tak tylko przelatuję, zatrzymując się tylko na tankszteli za wyjeździe, po kolejną bułę i herbatę. Ile ich wciągnąłem w drodze powrotnej to nie pamiętam. A ile wydałem na to pieniędzy to nie wiem, i nie chcę wiedzieć. Za Preszowem odmiana – nie na Bardejów, a na Lubowlę. Droga staje się górzysta. A właściwie to chodzi o jedną, 600m przełęcz, którą trzeba wciągnąć z poziomu 200m n.p.m. To też były ciężkie kilometry. Kupiłem kolejną bułę (na drogę) ale nie mogłem znaleźć kawałka ławeczki, by ją zjeść. Tzn. ławeczki były, ale na Słońcu. Wolałem usiąść w cieniu na poboczu drogi niż się smażyć. W Sabinowie dalej pełna lampa, ale na horyzoncie zaczyna się chmurzyć, a potem i grzmieć. W Lipianach mały deszcz mnie dopada, ale kompletnie mi to nie przeszkadza, w taki upał taki deszczyk to czysta przyjemność. Żeby tylko pogoda wytrzymała do tej Muszyny. Wreszcie zjazd do Lubotina, wreszcie kilometrów zaczyna ubywać szybciej. W Lubotinie na rozstaju w prawo, i jeszcze kawałek w dół. Przez przejściem w Lelowie szybkie zakupy, buła + Złoty Bażant do pociągu. No a potem to już niecałe 10km pełną hopek, boczną drogą do Muszyny. Kryzys minął, na szczycie przełęczy zresztą już. Tak że power mi się niesamowity włącza i w kroplach znów zaczynającego atakować deszczu docieram do Muszyny. Przed odjazdem zdążam jeszcze przyglądnąć się chwilę jakiejś wiejskiej imprezie. Do bezpośredniego Regio do Krakowa wskakuję o 17.30. W ostatniej chwili, bo zaraz po odjeździe zaczyna się ulewa :) W pociągu regeneruję się Złotym Bażantem i cieszę z udanej trasy. Lać przestaje za Sączem. Do Krakowa wracam bez przygód koło 22giej.

I tak minęła trasa z gatunku tych, które na zawsze pozostają w pamięci :) Tak zdobyłem Węgry! A nad Balaton i do Budapesztu też mi się marzy kiedyś dojechać :)

6.30 - ??.??
Gdzieś zaginął mi czas jazdy... wpisuję więc średnią 18,5.
15l (w tym 3l energetyka)

Zaliczone szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683


Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Długa droga do Trzebini

d a n e w y j a z d u 266.49 km 0.00 km teren 14:48 h Pr.śr.:18.01 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Czwartek, 31 maja 2018 | dodano: 03.06.2018

(ślad poprzerywany, byłem tak wkurwiony że nie miałem głowy sprawdzać czy GPS się nie wyłączył na jakiejś dziurze)




https://photos.app.goo.gl/i8XkTzWuAWTt3YhU2

A więc tak. Awaria w tej trasie była najpoważniejszą awarią w całej mojej rowerowej karierze. Co prawda kieeedyś tam, w wieku kilkunastu lat zatarła mi się zupełnie przednia piasta (tak że przestała się obracać) ale to się nie liczy, bo wtedy jeszcze moja kariera w tym sporcie się nie zaczęła ;) Ale do rzeczy: tej trasy zmieliłem bębenek. Genezy tej usterki należy szukać w majówkowy weekend na Słowacji, kiedy to niczym pirat rowerowy leciałem na zderzaku ciężarówki i wpadłem w krater, kiereszując koła. W tym tylne tak poważnie, że konieczne było składanie nowego. Niedawno wreszcie się za to zabrałem. Nabyłem drogą kupna obręcz (taka sama, Accent Airplane 29, tyle że czarna) plus szprychy (Sapimy Leader, ale nie zwykłe fi 2, tylko grubsze 2,3 mm, do e-bików wraz z nyplami redukcyjnymi). Do tego za półdarmo, a dokładnie to 8zł kupiłem identyczny, nowiutki korpus piasty Hone M600. Dzięki temu nie musiałem rozplatać starego koła, no i nowe miski w piaście mam. Resztę bebechów piasty i zespół bębenka przełożyłem stare. Tu ważna uwaga – bębenek jest jedyną bodajże częścią roweru, której nigdy w życiu nie rozbierałem i nie serwisowałem. Nie było takiej potrzeby, a przeczytane w Internetach opowieści o klejących się pieskach i rozsypujących się po podłodze 50 mikroskopijnych kuleczkach skutecznie mnie od zaglądania tam odstraszały. Jak działa to działa, na chuj drążyć temat. Więc bębenek odkręciłem tylko ze starego korpusu, i do nowego FEST dokręciłem. Ok, zapisałem pół strony A4 wstępem a dalej nie wiadomo gdzie chciałem dojechać. Chciałem do Czeskiego Ołomuńca, ale w obliczu takiego nieszczęścia rzecz jasna się to nie udało.

Z domu wyturlałem się przed 5. Przez blokowiska peryferii opuszczam miasto i kieruję się na Skawinę. Po czym bardzo przyjemną krajową 44-eczką jadę się na Zator. Słoneczko świeci, pogoda piękna, nic zwiastuje nadchodzącej katastrofy. Sprawnie łykam kolejne km płasko-pagórkowatej drogi, ani się obejrzeć a już odpoczywam na Zatorskim ryneczku. Stąd uderzam na Andrychów, miasto pewnego Bikestatsowego wymiatacza (MTB-wymiatacza). Bardzo lubiłem czytać jego wpisy, niestety poszedł za modą i przesiadł się na Stravę. BLE. Z ciekawostek – okolica pełna jest ciekawie pomalowanych przystanków, na zdjęciach uwieczniłem dwa najciekawsze. Z tego malunku dowiaduję się jaki fail popełniałem jeżdżąc po Czechach. Zawsze mówiłem ludziom „dobry dień”, zamiast „dobre rano”… Cóż, człowiek uczy się całe życie. A zdobytą dziś wiedzę zamierzam wykorzystać :) (tylko zamierzam, nie wykorzystam, bo w Czechach za wiele nie nawojuję). W Andrychowie fotki chyba nawet nie zrobiłem, za to w Kętach już tak. W B.B. na liczniku wybija 100km. W oblężonym przez Bożocielne procesje mieście dłuższą chwilę odpoczywam, opędzając się od gołębi i bezdomnych. Jak się nie ma pieniędzy to się idzie do pracy. Nawet ulotki roznosić na czarno, jak się dobrze zakręci to 10zł/h można wyciągnąć. Po co takiemu bezdomnemu więcej? Czynszu nie płaci, ZUSu też nie, na jedzenie starczy. Tu właśnie, przejeżdżając przez blokowiska na obrzeżach zaczynam odczuwać pierwsze niepokojące objawy ze strony tylnego koła. Delikatne przeskoki, odczuwalne na napędzie (na pedałach). Niepokojące są tym bardziej, że występują zarówno w czasie pedałowania, jak i podczas jazdy na luzie. Czyli to nie jakaś tam przerzutka, to ten gorszy scenariusz – to piasta… Staram się tym nie przejmować, udawać że problemu nie ma, może przestanie? W końcu jednak zatrzymuję się i w cieniu drzew na osiedlowym chodniku dokonuję pobieżnych oględzin. Jest luz. Koło lata na boki. Tak ze 2-3 mm na stronę, mierzone na obręczy. Niedobrze. Próba mocniejszego zaciśnięcia szybkozamykaczem oczywiście nic nie daje, ma to taki sam sens jak przeciąć sobie palec i łyknąć witaminę C, żeby zatamować krwawienie.Szybkie wygrzebanie z zakamarków mózgu całej swojej całej wiedzy nt. budowy piast rowerowych i wychodzi mi że są dwie opcje:
1. Luz na konusach (ale jak? Przeca kontrowałem piasty dziesiątki razy i nigdy nic mi się nic nie poluzowało).
2. Luz na połączeniu bębenka z korpusem piasty (ale przecież dokręciłem go tym 10mm imbuchem ile pary w łapkach).
(Potem okaże się że jest też opcja nr 3. Jednak moja wiedza nt. piast nie jest tak obszerna jak mi wydawało i było to jeszcze co innego).
Mogę się tylko domyślać, nie zweryfikuję tego. Narzędzi do piast nie mam bowiem żadnych. Ani kluczy do konusów, ani bacika, ani klucza do kasety, ani imbusa 10ki. Do tego święto. Sklepy/serwisy rowerowe zamknięte. Zresztą i tak bym chyba nie skorzystał, jedną z moich rowerowych zasad jest że z rowerem wszystko robię sam. W serwisie ostatni raz byłem w 2007 roku. Jedyną opcją jest kupno narzędzi (zapewne za stówkę albo dwie, narzędzi które mam już w domu) i samodzielna naprawa. Nie wiem co robić. Setki myśli, setki pytań. Jechać dalej? Ale tak po Czeskich zadupiach, z takim kołem? Zawrócić do domu? Usiąść i płakać? Wsiąść tu w pociąg? Ale w jaki pociąg? To BB, tu pociągi prawie że nie jeżdżą, polikwidowane. Czy luz będzie się powiększał? Czy jadąc z tym luzem nie zniszczę świeżo zaplecionego, nowego w 2/3 koła? Nic nie wymyśliłem. Póki da się jechać – jadę. Jak się nie będzie dało, to będę znowu myślał. Do Skoczowa dojeżdżam jeszcze w miarę normalnie. Coś tam przeskakuje, luz odrobinę większy. Ale między Skoczowem a Cieszynem jest już bardzo źle. Dochodzą kolejne objawy – tylny hamulec zaczyna ocierać, tarcza gorąca. Próba regulacji nic nie daje. Odkręcam tylny zacisk (BB5) i chowam do sakwy. Koło „oklapło” na tylnej osi, nie jest centryczne wobec niej. Pogodziłem się już ze zniszczeniem piasty, kupi się nową i zaplecie jeszcze raz. Z jednym hamulcem jadę dalej. Cieszyn. Tu trzeba się poważnie zastanowić nad dalszymi krokami. W pewnej chwili eureka – co prawda jest święto, ale to jest Polskie święto :) Sprawdzam Internety – w Czechach Boże Ciało to normalny dzień roboczy, zwykły czwartek! Jest po 15tej. Może kupię jakieś narzędzia w Czeskim Cieszynie i to naprawię? Nachodzą mnie nawet myśli z gatunku sci-fi, że może się przełamię i do serwisu to oddam (tylko czy naprawią na poczekaniu?). OK, no to przejeżdżamy tą granicę. Ale tak zacząłem szukać, krążyć po mieście, szukać w necie adresów. Znalazłem jakiś otwarty sklep rowerowy, ale to duży, firmowy salon, tam mnie pewnie drogo skasują. Drugi - jakiś mały sklepik miał być, dobre oceny w Googlach. W rzeczywistości nie ma go, wyburzone kamienice i plac budowy w tym miejscu. Inny okazał się być sklepem ogólno-sportowym, a nie rowerowym. Jeszcze inny już zamknięty. Yyyyyy…. Nic z tego nie będzie. Nawet jeśli bym coś wyczarował to mnóstwo czasu już straciłem, a straciłbym jeszcze więcej. Poddaję się. Pozwiedzam sobie Cesky Tesin, a potem potoczę się w stronę Górnego Śląska/Krakowa. Gdzie dojadę, to dojadę i wrócę pociągiem. Tak też robię, wprowadzam ten zastępczy plan w życie, rozpoczynając leniwe i niezobowiązujące zwiedzanie miasta. To rynek, to tereny kolejowe, to jakieś blokowiska, to alejka wzdłuż rzeczki. Ponad godzinę tak sobie jeżdżę, po czym biorę odwrót. Z coraz bardziej telepiącym się kołem toczę się wojewódzką na Pawłowice. Luz osiąga wartość po kilka mm na boki, gdy szarpnąć za obręcz. Do Pawłowic nawet nie wjeżdżam, od razu na Pszczynę. Dzień powoli dobiega końca, podobnie jak i żywot tylnego koła. Kawałek za Pszczyną zaczyna się jazda na ostrym kole. Tzn. gdy spróbuję przestać pedałować przerzutka momentalnie zaciąga łańcuch, który wywiera napór na pedały. Nie wiem co by było gdy próbował ten opór nogami przełamać. Zahamowałbym? Połamałbym nogi? A może piasta by wybuchła? I zamiast ostrego koła miałbym hulajnogę? Albo i monocykl. Wolę nie ryzykować. Spokojnie turlam się prawie non stop pedałując. Prawie non-stop, bo na dłuższych zjazdach zakładam nogi na ramę i pedały merdają w powietrzu. Ależ to jest wkurwiające. I niebezpieczne. Na dziurach, koleinach można pedałem przyszorować. Na zakrętach tym bardziej. Na rondzie nie można złożyć się na boczek, muszę „pionowo” jechać 15km/h. Ostrokołowcy to jednak masochiści. Wolałbym jeździć na wrotkach niż na ostrym kole. Albo na deskorolce. Ileś tam wkuwających km dalej jest Libiąż, a kolejnych n-dziesiąt kurw dalej Chrzanów. Dociągam jeszcze do Trzebini. Koło by jeszcze dało radę, ale moje nerwy nie. 2.30 w nocy. Pociąg po 4 nad ranem. Zdrzemnąłem się chwilę na ławeczce, zmarznięty obudziłem, przypomniałem sobie niesamowity smak gorącego hot-doga z Orlenu, w pitniku trochę się umyłem, zrobiłem małą rundkę po mieście. Dochodzi 4ta, jadę na peron, i pierwszym piątkowym Regio wracam do Krakowa. W domu o 6.

Rankiem następnego dnia rozpoczynam oględziny pacjenta. Nawet nie jestem już wkurwiony, bardziej ciekawy, nowego serwisowego doświadczenia.

Sekcja zwłok wykazała:
- po rozkontrowaniu lewej strony kaseta sama odpadła, wraz z połową bębenka i osią
- druga połowa bębenka siedzi fest przykręcona do korpusu piasty
- zupełnie urwany upierdolony jest gwint na 2/3 obwodu wewnętrznej części korpusu bębna
- kuleczki łożyskujące bębenek (50 kuleczek) rozsypane po całym korpusie
- jedna z nich zaklinowała się między korpusem a osią piłując ją głębokość prawie milimetra
- druga mała kulka wpadła między ¼” kulki prawego łożyska piasty, odciskając ślad w kapie bębenka
- wszystko ujebane szarą mazią ze smaru, i metalowych opiłków i wiórów
- nawet na prawym haku ramy jest małe wyżłobienie – o ramę tarła nakrętka kasety
- o dziwo same łożyska piasty, tj. obie miski, konusy, a nawet kulki ocalały. Brak wżerów czy rys innych niż mikroskopijne! I to nawet z prawej strony!!!

Przyczyna usterki:
Moja hipoteza jest taka: Prawdopodobnie, przekładając bębenek ze starego koła do nowego odkręcając/dokręcając go poluzowała się prawa miska, wkręcona w korpus bębenka. Ma ona przeciwstawny, lewy gwint. Nigdy go nie dokręcałem (dlaczego, o tym we wstępie). Na tej misce opiera się przelotowy „łeb” fest dokręcanej śruby mocującej bęben do piasty. Która to śruba ma normalny, prawy gwint. Fest dokręcając tą śrubę, w prawo, mogłem jednocześnie poluzować nigdy nie sprawdzane, lewogwintowe połączenie miski z korpusem, luzując je. W czasie jazdy luzowało się ono coraz bardziej i bardziej aż w końcu trzymało się mniejszej ilości zwojów gwintu, który nie wytrzymał i w końcu się urwał. A dalej to już reakcja łańcuchowa, żelastwo tarło o żelastwo, kulki latały gdzie chciały, coś tam się gdzieś zaklinowało i nie pozwalało na swobodny obrót jednej części korpusu bębna względem drugiej, powodując „stan ostrego koła”.

Sposób naprawy:
Nie trzeba robić nowego koła. Naprawa będzie polegała na kupnie nowego, kompletnego Shimanowskiego bębenka (60zł), osi (10zł), dla przyzwoitości kulek ¼” (10zł) i śruby do bębenka (3zł, niepotrzebna ale kupię, bo tania). Części wraz z wysyłką zamkną się więc w stówie. Mogło być gorzej. Z narzędzi dokupię jeszcze klucz do prawej miski, tej w bębenku (20zł). Oczywiście od Bitula. I sprawdzę połączenie prawej miski z korpusem.

4.40 - 6.10
7l (w tym 1,5l energetyka)

Nowe gminy: 1

Śląskie: 1
Hażlach


Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem

Coś lżejszego

d a n e w y j a z d u 234.59 km 7.00 km teren 12:32 h Pr.śr.:18.72 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1300 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 13 maja 2018 | dodano: 03.06.2018





https://photos.app.goo.gl/VDl6NjituY0geYDN2

Minął tydzień od długiego weekendu, czas wracać do normalności, tj. startów z Krakowa. Koło ciągle nie zrobione, części w drodze. Minimalne bicie z tyłu nie uniemożliwia jednak przecież jazdy. Jeśli objechałem na tym kole Tatry to i do Opona uda się dojechać ;) Bo taki właśnie jest plan na dziś - Opole. Niezbyt ambitny, by nie rzec że chillout-owy. Ale myślę że mi się należy po dwóch górzystych trasach w odstępie 3 dni.

Trasy w ogóle nie planuję, bo co tu planować, to tylko Opole. Którędy by się nie pojechało to się dojedzie. Startuję 20 minut po północy (to już ostatni taki start, potem zmienię godzinę wyjazdów na poranne). Już po wyjeździe podejmuję decyzję że na Śląsk pojadę wojewódzką, przez Alwernię. Krajówką przez Krzeszowice już za dużo razy jechałem w tym roku, a tędy jeszcze ani razu. Ciepła i pogodna noc sprzyja sprawnemu nawijaniu asfaltu. Jako że w centrum Alwerni byłem tylko raz w życiu (w 2015r.) i korzystając z niezbyt napiętego na dziś harmonogramu myślę żeby jeszcze raz tam uderzyć. Tak też robię i odbijam boczną drogą w prawo, pod górę. Alwernia śpi. Tylko jakiś jeden obłąkany rowerzysta siedzi na ławeczce. Widać że przyjezdny, bo czyta tablice informacyjne. Przeczytał przeczytałem wszystko, i zbieram się dalej. Niestety nie chciało mi się zerknąć na GPSa w telefonie, wskutek czego źle skręciłem. Zamiast wrócić do wojewódzkiej wylądowałem na bocznej drodze na Piłę Kościelecką. Kawałek nią ujechałem, zanim zorientowałem się w błędzie. Nie chce mi się zawracać, w sumie to może i dobrze? Nigdy tą drogą nie jechałem, więc sobie zwiedzę, a parę km więcej nie ma znaczenia gdy celem jest Opole. No to jadę, wciągam dość stromy podjazd, a za chwilę już zjeżdżam do Chrzanowa. Może być i Chrzanów, nie mam nic przeciwko. Tutaj jeszcze noc. Pauzuję na rynku, na tym w odróżnieniu od Alwerni jakieś oznaki życia są – kilku podpitych młodzieńców. No i ten rowerzysta jeszcze. Z Chrzanowa na Libiąż, inną wojewódzką. W połowie drogi można już dostrzec oznaki brzasku, a w Libiążu już niemal świt. Uwieczniam na zdjęciu oldchoolowy dom handlowy, lubię takie klimaty. W Chełmku już widno. Dzień zapowiada się pogodnie, na niebie szczątkowe tylko ślady chmur. A taka maleńka „strefa mgieł” tylko na przejeździe mostem nad korytem Przemszy. Mijam potężną basztę wieży szybu KWK PIAST, po czym by ominąć kretyński i długo się ciągnący zakaz jazdy rowerem, korzystam z idącej równolegle śmieszki rowerowej. Jakości takiej jak widać na zdjęciach, ale dziś aż tak bardzo mi to nie przeszkadza (lekka trasa) a ciągnące się bokami szpalery soczyście zielonych drzew uspokajają nerwy ;) Koło Bierunia ścieżkowy terror się kończy i można jechać jezdnią, jak Bóg przykazał :) Mijam wielką fabrykę Fiata, a to oznacza że docieram do Tych. Słońca coraz śmielej operuje na idealnie niebieskim nieboskłonie, i szybko pozwala zrzucić zbędną już warstwę ubrań. Tychy omijam jednak tranzytem, dopiero w Gliwicach odpoczywam na skwerku. A że Gliwice to już niemal granica Górnego Śląska, to tablica powitalna województwa Opolskiego pojawia się szybko. Bardzo przyjemną, prowadzącą głównie lasami wojewódzką dojeżdżam do Kędzierzyna-Koźla. Poza wielkimi zakładami azotowymi miasto kojarzy mi się z historią z ubiegłego roku. Wracając z Czech (z Pradziada), chciałem szukać pociągu w Koźlu. Miły Pan uświadomił że Koźle to zabita dechami wiocha, i tu pociągów niet. Tzn. nie jeżdżą do Koźla. Za pociągiem to trzeba jechać do miasta - do Kędzierzyna-Koźla! Bo to są dwie odrębne miejscowości: Koźle i Kędzierzyn-Koźle, leżące na przeciwnych brzegach Odry :) Przejeżdżam przez n-torowy przejazd kolejowy, i wewnętrzną jakby drogą miedzy węzłem kolejowym a Zakładami kieruję się do centrum miasta. ZAKK ogrodzone wysokim płotem, dużo drzew a instalacje daleko, więc jakichś spektakularnych zdjęć zrobić niestety się nie da. Za małym laskiem jest już właściwa część miasta. Bardzo zadbanego miasta, pewnie bogatego. Do tego stopnia że nawet ścieżki rowerowe są asfaltowe i zdatne do jazdy! Podejrzewam że to Azoty trują i w zamian dużo hajsiku łożą Kędzierzynowi. Z K.K. wojewódzką na Gogolin. Lasy kończą się a zaczynają rozległe pola uprawne. Pośród których majaczy potężna sylwetka (chyba) huty w Zdzieszowicach. Jest wczesne popołudnie, a temperatura niewiele poniżej progu upału. Gdzieś tu orientuję się że zaczyna uchodzić powietrze na tyle, i wkurwiać. Chciałem bowiem przyoszczędzić i jednak załatałem i założyłem te rozcięte wskutek snejków na Słowacji dętki. Będę dopompowywał co jakiś czas, zmieniać się nie chce. Centrum Krapkowic i Gogolina omijam, przejeżdżam środkiem pomiędzy obydwoma. Do Opola raptem 20km. A godzina młoda, ledwie 13ta. Zaliczam zatem dłuugą drzemkę na ławeczce nad brzegiem stawu. A potem aby urozmaicić sobie jazdę zjeżdżam z wojewódzkiej w leśną drogę, odrobina MTB (a raczej „MTB”) nie zaszkodzi. Raptem 3km tego lasu a jaka odmiana. Do Opola natomiast wjeżdżam ekstremalnie szeroką szutrówką. 15ta. Pociąg za kilka godzin, czyli trochu się pozwiedza :) Na początek wjeżdżam w jakieś tereny kolejowe. Przeciskam się pod jakimiś wiaduktami, przez torowiska przenoszę, pewnie nie wolno tak. Kilka spontanicznych skrętów na skrzyżowaniach później ląduję na skąpanej w cieniu drzew ławeczce, na nadodrzańskich bulwarach. Trochę drzemiąc, trochę przyglądając się niedzielnemu wypoczynkowi Opolan, utykam w tym miejscu na ładną godzinę :) Jak chillout, to chillout :) W końcu zaczyna mi się tu nudzić, a czasu ciągle mnóstwo. Jadę więc obadać gdzie tym bulwarem można zajechać. Asfaltową alejką przejeżdżam obok urządzeń technicznych śluzy, następnie wzdłuż terenów przemysłowych, i tym sposobem wyjeżdżam za miasto. Bulwar kończy się. A właściwie to alejka zawraca i zakosami wspina się w górę, ponad dolinę rzeki. Zza drzew zagajnika wyziera urwisko, a na jego dole - całkiem spory zalew. Okrążam go, jest nawet plaża. Bardzo fajny teren rekreacyjny, w oddali na drugim brzegu widać wystające ponad las co wyższe budowle miasta. Czas powoli, bo powoli, ale jednak płynie, do odjazdu pociągu coraz bliżej. Główną drogą kieruję się wiec ku dworcu. Robię jeszcze pętelkę po śródmieściu, zaliczam Rynek, i w końcu na dworzec. Wsiadam w komfortowego (skład wagonowy, nie EZT) IC-ka, by dwie 2,5 godz. przyjemnej podróży później być już na Głównym w Krakowie. W domu po 22giej.

I tak minął ten leniwy, rowerowy dzień :) Czasem tak trzeba, a nie tyle same Słowacje, Tatry, Węgry. Czasem trzeba lżej.

0.20 - 22.10
4,25l (w tym 1l energetyka)


Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo

Preszów

d a n e w y j a z d u 266.30 km 5.00 km teren 17:04 h Pr.śr.:15.60 km/h Pr.max:69.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 21 kwietnia 2018 | dodano: 03.05.2018





Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/KDmFS4waxsZ63yIT2

Od pewnego czasu moją rowerową część głowy zaprzątały Koszyce. Drugie największe (choć tylko 200-tys.) miasto Słowacji, leżące już bardzo blisko węgierskiej granicy. Co to oznacza – wiadomo ;) Tak naprawdę większą chrapkę niż na jakieś tam Koszyce miałem na postawienie stopy na węgierskiej ziemi :) Za pierwszym razem mi się to jednak nie uda… :

Start ok. pół godziny po północy. W Wieliczce śniadanie, sprawnie pokonuję kolejne hopki Pogórza Wielickiego. Za Gdowem odbijam w nie mniej, a raczej bardziej, górzystą, boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie. Sprawną jazdę zakłóca pewien incydent. W pewnym momencie coś wpada mi w przednie koło. Jakiś kawał żelastwa a dokładniej bębna hamulcowego. Jakiemuś tępemu wieśniakowi odpadł pewnie od traktóra albo przyczepy z gnojem i tak zostawił. Zesrał się na środku drogi, i zostawił. Na szczęście jechałem powoli, a to gówno tylko poharatało mi tylko górne lagi. Jakby mi to wpadło na szybkim zjeździe i zaklinowało się między szprychami to przecież OTB można by zaliczyć, w skrajnej sytuacji się zabić… Tak czasem nachodzą mnie takie przemyślenia że niektórzy to używają mózgu tylko do podtrzymywania funkcji życiowych. Wkurwiony jadę dalej, wciągam podjazd, zaliczam zjazd, i jest Limanowa. Jeszcze ciemno, ale zaraz zacznie świtać. Zaraz, a dokładniej na podjeździe na krajówce, to tam Słońce wyłania się zza ciemnozielonego grzbietu Pasma Łososińskiego. Tatry – również obecne :) Szalony, jak zwykle (69km/h) zjazd do New Sącza. Tam nadkładam nieco drogi, omijając remont i urządzam dłuższą sjestę pod zamkiem, nad brzegiem Dunajca. W jej trakcie oceniam szkody w sprzęcie i podziwiam nieco przyjemniejsze widoki, jak np. takie oto ogromne topole, rosnące w korycie rzeki. W samym mieście tym razem rynek omijam (byłem nie raz), za to zwiedzam sobie dalej bulwary i okolice dworca kolejowego (notabene, z którego nigdy nie wracałem pociągiem!). Z miasta wyjeżdżam krajową 75-teczką, i nią powoli wdrapuję się na Krzyżówkę. Droga wznosi się do góry od samego Sącza, najpierw niezauważalnie, a potem coraz to bardziej, i bardziej, by pod koniec podjazdu zostawić to na asfalcie pierwsze dziś krople potu. Jeszcze tylko taka ciekawostka – tym razem pękniętą tarczę hamulcową znalazłem… Nie wjechałem w to, tak tylko pokazuję jacy niektórzy to są debile. Wypieprzyłem to do rowu, aby jakiś jadący nocą z góry kolarz nie stracił zębów, a może i życia. W końcu jest przełęcz. To ciekawe miejsce, z którego wszystkie cztery krzyżujące się opadają w dół. Ja wybieram tę opadającą w kierunku Słowacji :) Mijam Tylicz, wraz z pierwszymi pojawiającymi się tu cerkwiami, wciągam jeszcze jeden, pomniejszy podjazd na przełęcz Tylicką i jestem na granicy. Przy obecnej tu wiacie i stolikach dłuższą chwilę odpoczywam, i kontempluję piękno budzącej się do życia przyrody. Spotykam tu też dwóch innych rowerzysto-turystów, i słyszę kawałek ich rozmowy:
- To co, lecimy?
- Lecimy, jak to mawiał klasyk: „po cipie ogiera jak się zapiera”
:D Nie wiem co to za klasyk tak mawiał, i nie jestem pewien na 100% jaki jest sens ów sentencji. Ale podoba mi się ona, a podejrzewam że może znaczyć że w ten sposób należy traktować swój organizm, gdy ten odmawia współpracy w czasie długiej trasy/ciężkiego treningu. Zastosuję się. Nie raz ;)
Jest koło wpół do dwunastej. Idealna godzina aby wyruszyć na podbój słowackiej (i wtedy jeszcze miałem nadzieję, że węgierskiej) ziemi :) Na szybkim zjeździe zaraz za granicą wiosna atakuje mnie z całą swoją mocą, nie pozwalając w spokoju kontynuować jazdy. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcia całego tego piękna, tej świeżości, które mnie otacza. Gdy wreszcie udało się zaspokoić zmysły tymi wiosennymi doznaniami, dokończyłem zjazd, i na skrzyżowaniu z główną szosą skręciłem w lewo, na Bardejów. A do niego niecałe 10km. Po raz pierwszy zaczyna mnie dziś niepokoić wiatr, który przybiera nie taki jak potrzeba kierunek. W Bardejowie zwiedzam rynek, wraz z kościołem, oraz robię zdjęcie obecnej niegdyś w Polsce (dziś już nie) sieci hipermarketów. Po czym obieram drogę na Preszów. Skręcam na południe więc liczę że wiatr przestanie spowalniać. Tymczasem odnoszę wrażenie że on też zmienił kierunek i nie chce abym dotarł do Koszyc (Węgier). Kilometry dłużą się strasznie, a do mnie powoli zaczyna docierać że nic z tego nie będzie. Nie tym razem. Postanawiam skończyć na Preszowie. Nigdzie mi się już więc nie spieszy. Wobec czego pozwalam sobie na dłuuugi piknik na przydrożnym parkingu, razem z „obywatelami mokradeł”. Nie jest bowiem zwykły „punkt odpoczynkowy”, jakich wiele w lasach, przy głównych szosach. Jest tu ładnie urządzony, umocniony żwirem i kamieniami stawek + zasilający go strumyczek. Do tego mostki, ławeczki, wiaty a nawet drewniany wychodek :) A wszystko to nie tylko dla turystów, ale też dla tych właśnie „obywateli” tj. żabek, rybek i innych płazów/gadów, które w tym jeziorku urzędują. Długo tam siedzę i zbieram siły przed dalszą orką pod wiatr. W końcu zmuszam się do ruszenia, i powoli bo powoli, ale jednak kilometr po kilometrze zbliżam się Preszowa. Mijam charakterystyczny zamek na stromym wzgórzu w Kapusanach, docieram głównej, 4-pasmowej, 18-ki, i wychodzę na ostatnią prostą przed Preszowem. A wiatr skręca razem ze mną… Przynajmniej takie miałem wrażenie, ze gdzie bym nie skręcił zawsze jest pod wiatr. Z charakterystycznych obiektów hangar i wieża niedużego, podmiejskiego lotniska. Do miasta obleśnych, żółto-niebieskich latarni, dowlekam się ok. 17.30. Poważnie, byłem w zeszłym sezonie w Preszowie, i to właśnie ochydne żółto-niebieskie latarnie, i takie same słupy, podtrzymujące pajęczynę trolejbusowej sieci, najbardziej utkwiły mi w pamięci. Jedynie ścisłe, zabytkowe centrum miasta jest od nich wolne. Robię po tym podłużnym, centralnym skwerze rundkę, trochę odpoczywam i nieco zawiedziony zbieram się w drogę powrotną. Koszyce Węgry będą musiały poczekać. Na tankszteli (© Gustav) na wylocie z miasta robię jeszcze zakupy, kupując wafelki i napoje we wszystkich chyba możliwych smakach i kolorach ;) Wracam 68ką, na Lubotin i Leluchów (SK|PL). Jak na złość wiatr teraz przestaje. Jedzie się dość sprawnie. Podziwiam zachodzące centralnie przede mną Słońce, pauzuję w Sabinowie i Lipianach. Zapada zmrok, a ja na podjeździe na 600m górkę opadam jakby z sił. Szybki zjazd do Lubotina nieco ratuję sytuację ale z kolei zaczyna się chcieć spać. Przejście w Leluchowie zaliczam jeszcze na jawie, ale do Muszyny nie dotrę bez chwili drzemki. Ratuję się nią na przystanku, przy okazji nieco marznąć. Dociągam ostatnich kilka km, i jest upragniona Muszyna. 1sza w nocy. Pociąg po 5 rano :D Co tu robić w takiej dziurze przez 4 zimne, nocne godziny? Dworca nie ma, żeby się ogrzać. Zanim jednak się zacznę nad tym zastanawiać obieram kurs na pierwszą w polu widzenia ławeczkę w centrum. Kimię tam chyba z pół godziny, zanim budzi mnie przeszywające zimno. No tak, czyli już wiem że siedzenie na ławeczce jest złym pomysłem, trzeba coś się poruszać. Powoli, spacerkiem, prowadząc rower, przywracam właściwą temperaturę ciała. Moją uwagę przykuwa jakby wieża, baszta na stromym wzgórzu po drugiej stronie rzeki. Lokalizuję wiodącą na szczyt, jak mi się wtedy wydawało, brukowaną ścieżkę. O jeździe oczywiście nie ma mowy, prowadzę rower po wspinającym się przez ciemny las zakosami, brukowanym chodniczku. "Agrafki" tak ciasne że muszę rower podnosić i obracać w drugim kierunku ;) Chodniczek wznosi się coraz wyżej i wyżej, w końcu kończy, a wieży nie widać. Skręcam w lewo, ale tam tylko ciemny las, skręcam w prawo – ciemny las + stroma ścieżynka, dalej pnąca się ostro do góry. Wspinam się coraz to wyżej i wyżej, ale nie poza kamiennymi słupkami, wyznaczającymi pewnie jakieś wierzchołki i kapliczkami na drzewach, nie ma tu nic ciekawego. W końcu odpuszczam, chyba wszedłem na jakiś górski szlak, i brnąc dalej w tą ciemność dotrę gdzieś wysoko, w jakieś górskie pasmo. Zawracam. Ostrożnie sprowadzam tam skąd przyszedłem. Znów jestem na poziomie rzeki. Już wróciłem do centrum. Ale jako że czasu mam jeszcze mnóstwo, sił jakby też, nie chcę się w ogóle spać, po zimnie też ani śladu, postanawiam jeszcze raz obadać temat tej „wieży”. Odnajduję z drugiej strony wzgórza inną, szerszą i mniej stromą (da się jechać) alejkę. Docieram nią wreszcie tam gdzie chciałem tj. do „wieży”. A właściwie to do ruin malutkiego zamku. Ładnie iluminowanego, i to on tak świecił na szczycie. Obchodzę go dookoła, robię zdjęcie, i zjeżdżam/sprowadzam na dół. Zbliża się 5, zaczyna się przejaśniać a ja udaję się na peron. Udało się nie tyle przetrwać, co bardzo fajnie spędzić w tej zapadłej dziurze noc :) Powrót pociągiem lekko przydługi, jak to na tej okrrrrrężnej kolejowej trasie bywa (4h, przez New Sącz, Grybów, Tarnów) ale bez przygód. Wciągam ostatnie zapasy, uzupełniam niedobory snu, w Krakowie późnym rankiem, przed 10.

Czuć trochę niedosyt, jeszcze przed Preszowem temat Koszyc i Węgier odpuściłem. Przeszkodził wiatr i ogólnie nie rekordowa jeszcze, forma. Zaliczony został Preszów, ale już tam byłem, w zeszłym roku. Trasa zakończona mocno niestandardowym akcentem - nocnym spacerem po górach i lasach. Jak tak teraz popatrzę na mapę to niewiele brakło (ok. 35m w pionie) a faktycznie zaliczył bym górski szczyt – Koziejówkę (636m n.p.m.). A wspinając się dalej tą ścieżką, kolejny ponad 700m!

6,25l (w tym 2,25l energetyka)
4 bułki z czymśtam, 1 banan, pierniki, jakieś ciastka, podwójne delicje, kilka wafelków

Zdobyte szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem

Kopalnia w Bełchatowie i Sieradz

d a n e w y j a z d u 284.39 km 0.00 km teren 15:28 h Pr.śr.:18.39 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2200 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 7 kwietnia 2018 | dodano: 03.05.2018





Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/cS7WXF3Ynvyy7kF88

Plan na ten weekend był jak zwykle ambitny. Tak ambitny, że aż wstyd przyznać gdzie planowałem dojechać a gdzie mi się udało. Może tylko dodam, że miało być trochę więcej niż o połowę dalej… A wyszło tak:

Wystartowałem z lekką obsuwą, 35 minut po północy, i obrałem tradycyjną już drogę przez Skałę, Wolbrom, Pilicę, Koniecpol. Standard standardów, najczęściej chyba wybierany wariant gdy uderzam na północ.Cóż więc mogę o tych standardowych pierwszych ~100km napisać? Coś tam pewnie się da. Na przykład że w Wolbromiu na budynku Urzędu jest zegar. Pierwszy raz go zauważyłem, choć pewnie zawsze tam był. Albo że rynku w Pilicy zawisły transparenty, upamiętniające setną rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Albo że widziałem niezbite dowody nadchodzącej wiosny. Wschód Słońca zastaje mnie między Pilicą a Pradłami. Fotki charakterystycznego wiaduktu nad CMK zabraknąć nie mogło, podobnież jak i charakterystycznego drogowskazu. Coś w rodzaju tapety z Windowsa XP też się znajdzie ;) Lekko oszronione pola świadczą o tym, że koło zera pewnie było, ale bez tragedii – ostatnim razem, w drodze do Starachowic było o wiele gorzej. W Lelowie jakieś tam zakupy, drugie (trzecie?) śniadanie, itp. itd., jak zawsze w miasteczkach po drodze. Jak widać na załączonych obrazkach, bociany już urzędują. Z Koniecpola na Świętą Annę, ze Świętej na Gidle, Pławno, no i Radomsko. Dużo leśnych odcinków, w których przy każdej przerwie na siku przyglądam się budzącej się do życia przyrodzie. Tak, to już wiosna, koniec zimowego syfu! Do Radomska, pierwszego większego (drugim będzie Sieradz) miasta docieram punktualnie w południe. Standardowe fotki ratusza i kościoła (są obok siebie, więc za jednym zamachem można zrobić dwa zdjęcia). Jakaś tam pauza i opuszczam miasto przez przemysłowe rejony. Bocznymi drogami obieram bardziej zachodni kierunek. Zaczyna solidnie wiać ze wschodu, czyli w plecy. Dobrze widać to po kominach widocznej już w oddali elektrowni. No dobrze ale gdzie to tak właściwie zamierzałem dojechać? Już mówiłem że się tym nie pochwalę, bo wstyd. Miało być o połowę dalej, po drodze miał być ten Sieradz, a celem dodatkowym miała być kopalnia w Bełchatowie. Niestety właśnie w tych okolicach zaczęło się pieprzyć. Za bardzo podniecając się wiatrem i rowerem który sam jechał 30km/h (z pedałowaniem 40) – źle skręciłem. Za bardzo na zachód, za mało na północ. Zanim się zorientowałem było już za późno aby to jakoś sensownie skorygować. Były dwie opcje: albo jechać dalej, na Szczerców, i odpuścić Kopalnię. Albo zawrócić, i orać dodatkowe 10km pod wiatr. Wybrałem drugą opcję. Ponieważ, pomimo tego sprzyjającego wiatru zaczynałem przeliczać czas i kilometry. I po prostu zaczynałem wątpić w sukces całej operacji, dotarcia do… nieważne gdzie, już mówiłem. Z kolei uznanie tego Sieradza za cel, dotarcie tam i powrót pociągiem to też tak trochę słabo. Sam Sieradz mi nie wystarcza, trzeba coś dorzucić. No i dorzuciłem – taras widokowy na największą dziurę w Polsce. Docieram tam trochę po asfalcie, trochę chujowymi ścieżkami rowerowymi z różowej kostki Dauna. Tak to jest jak się dostaje za dużo pieniędzy z Unii, i wydaje na pierdoły (Kleszczów – najbogatsza gmina w Polsce). Cała okolica jest piaszczysta i porośnięta młodym lasem, widać że są to tereny dopiero niedawno oddane we władanie przyrodzie. Co i rusz jakieś ślady przemysłowych instalacji, rur, ogrodzeń, dziwnych oznaczeń. Na tarasie kilka fotek. Kopalnię już co prawda widziałem, w zeszłym roku. Widzę więc ją drugi raz, ale i tak rrrobi wrażenie. Wg Internetów 8km x 3km x 200m. Długo szukałem jakiegoś porównania i chyba mam: można by „włożyć” do środka kawałek Krakowa: całe Pasmo Sowińca: z Sikornikiem, Lasem Wolskim, Kopcem Kościuszki, Piłsudskiego i resztą wzgórz. Jeszcze Błonia, kawałek Wisły i DW 780 by się zmieściły. I nic nie wystawało by na wysokość, wszystko znikło by pod powierzchnią otaczającego kopalnię terenu! Jak zaś chodzi o widoczną na przeciwległym brzegu elektrownię, dostarczającą ponad 20% energii w kraju to jedna taka wystarczyła by aby zasilić w energię kraj wielkości Szwajcarii. Dłuższą chwilę kontempluję tę potęgę myśli technicznej człowieka, i ruszam dalej, na Szczerców. Przejeżdżam jeszcze pod stalowym ogromem przenośników taśmowych, dostarczających elektrowni węgiel z nowo otwartego wyrobiska, i ostatecznie żegnam się z tymi przemysłowymi klimatami. W Szczercowie po 18tej. Odpoczywam sobie na ławeczce, a tu jakaś Pani do mnie: „-Fajnie, Słonko, można odpocząć. Dzień dobry panu.” No fajnie, dzień dobry :) Wskakuję z powrotem na wojewódzką. Do Sieradza jeszcze 40km. Nie spieszę się już nigdzie, bo Sieradz to już koniec moich ambicji na dziś. Pociąg nie wiem o której, nie bardzo mnie to interesuje, do pracy w pon., więc mam całą niedzielę na powrót. Więc tym bardziej się nie spieszę. Sporo leśnych odcinków, gdzie ciekawego pokroju sosna załapuję się na fotkę. Z godnych odnotowania miejscowości jeszcze Widawa i Burzenin. Zachód Słońca przed Sieradzem. Zwiedzam przejazdem centrum, udaję się na dworzec. Pociąg za niecałe pół godziny. Zdążam tylko jakieś chipsy i picie kupić na Shellu nieopodal. W Ostrowie Wlkp. przesiadka. Jest trochę czasu, dokręcam więc 10km robiąc nocką pętelkę nad zalew i park. Potem drugi pociąg, w Krakowie o 6 rano. Czyli całą noc wracałem :)

Trasa, choć zrealizowana tylko w 2/3, udana. Nie zawsze musi być daleko, czasem wystarczy tak średnio.

0.35 - 6.20
4l (w tym 1l energetyka)
6 bułek z serem & kiełbasą, 3 banany, duże delicje, pierniki, baton energetyczny, 2 x chipsy, trochę krakersów jak i wafelków

nowe gminy: 7

Łódzkie: 7
Ładzice
Sulmierzyce
Szczerców
Widawa
Burzenin
Sieradz - obszar miejski
Sieradz - teren wiejski


Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem

Przepalony wiatrem i przemrożony Słońcem

d a n e w y j a z d u 221.22 km 3.00 km teren 12:51 h Pr.śr.:17.22 km/h Pr.max:63.00 km/h Temperatura:5.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1900 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 25 marca 2018 | dodano: 27.03.2018





https://photos.app.goo.gl/R1xSJaIR3N5Uwre83

Drugi w marcu weekend z w miarę rowerową pogodą postanowiłem spożytkować na nieco krótszą, bo 200+ km trasę. Plan wyglądał tak jak na załączonym obrazku, tj. obejmował Busko-Zdrój, Ostrowiec Św., Starachowice i Skarżysko-Kamienną (+ew. atak na Święty Krzyż). Ale jak to z planami często bywa nie powiódł się on w całości, bo zaliczonych zostało tylko 60% wymienionych celów. Ostrowiec Św. musiałem odpuścić a o Łysicy nawet nie mogło być mowy… Wymęczył mnie nie tyle dystans, co zimno i wiatr. Stąd taki tytuł – choć słonecznie i pogodnie, to jednak kurrrewsko zimno.

Wyjechałem 20 minut po północy, i początek poleciałem standardową jak na ten, północno-wschodni kierunek trasy drogą. Czyli New Huta -> DW 776 na Proszowice. Tablica na wjeździe do Proszowic wyświetlała co prawda jakieś ekstremalne -12’C ale ona była zepsuta, naprawdę było kilka stopni na plusie czyli, póki co, znośnie. Na rynku pauza na coś w rodzaju śniadania, a pierwsze modyfikacje w trasie na rondzie za Klimontowem. Zamiast jak zwykle na wprost, bokami na Skalbmierz und Pińczów – tym razem w prawo, dalej za główną drogą, na Kazimierzę Wlk. Tam standardowa fotka dziwnej wieżo-baszty. Kawałek dalej, miedzy Kazimierzą a Wiślicą pierwsze oznaki brzasku, a potem i świtu. Jest bardzo zimno. Jak bardzo to nie wiem, bo nie mam już licznika z termometrem, ale na pewno trochę poniżej zera. Myślę że na zdjęciach dobrze to zimno widać. Wiślicy rzecz jasna odpuścić nie mogłem, i zamiast obwodnicą zaliczyłem centrum tego najmniejszego w Polsce miasteczka (~500 mieszkańców. Z grubsza tyle co w jednym 10-piętrowym bloku :D). Za miastem dość malowniczy wschód Słońca, ocieplający jednak tylko wizualnie krajobraz, bo dalej jest cholernie zimno. Kolejnych kilkanaście kilometrów przez zmrożone pola i jest Busko Zdrój. Szybka fotka ciekawostki technicznej (wiertnica) i zasłużony odpoczynek w Parku Zdrojowym. W którym wszystkie ławeczki pomalowane są biało. Biały jest dość dziwnym kolorem, jak chodzi o malowanie ławeczek. Hmm, a może to po to, żeby gówien ptaków nie było widać, i na Karcherze przyoszczędzić? W Broninie upamiętniający bitwę z II wojny światowej pomnik. Kilkanaście nieco cieplejszych kilometrów drogami niższej kategorii, gdzie urozmaiceniem są lasy, stawy i sady owocowe (pierwszych 100km było przez pola uprawne). Najciekawsze jednak dopiero za chwilę – Szydłów. Maleńkie miasteczko otoczone niemal kompletnym murem obronnym! Zdecydowanie nie jest to jedna z setek mijanych po drodze mieścin. Małe zwiedzanie – rynek, mury z innej strony, oryginalne szyldy sklepów itp. Dalszą drogę urozmaicają coraz to większe hopki, szybkie zjazdy, pierwsze widoki na Góry Świętokrzyskie czy takie oto śnieżne „mini-lodowce”. Po drodze, na jednym ze wzgórz osiągam też najwyższy punkt dzisiejszej trasy – ok. 360-370 m n.p.m. Miasteczko imieniem Raków omijam obwodnicą – nie pamiętam już dlaczego, czy jakoś minąłem zjazd, czy też nie spodobała mi się jego niezaciekawa nazwa. Łagów z jego położonym tuż przy głównej drodze centrum natomiast zaliczam. Z drogi widać maszt na Łysej Górze. Nie dane mi będzie jej dzisiaj zaliczyć, już dawno ten temat odpuściłem. Zbyt bardzo wymęczyło mnie to zimno, i nie widzi mi żadne zdobywanie szczytów dzisiaj. Dziś skupię się na mniej wymagających celach – miastach. Ostrowiec i Starachowice. W ostatnim jednak miejscu gdzie można podjąć decyzję, Nowej Słupi, odpuszczam i Ostrowiec. Idzie tak wolno, że w takim tempie nie zdążę na jakiś sensowny pociąg ze Skarżyska (jutro pon., do pracy). Na dodatek, po porannym chłodzie, i chwili ciepła, włącza się zimny wiatr. Jeszcze jeden leśny podjazd, jeszcze jeden zjazd i wjeżdżam do Starachowic. Do tej pory miejscowość ta kojarzyła mi się (poza rzecz jasna wiadomymi ciężarówkami) z pewnym, obecnym również na bikestatsie rowerowym przekozakiem. Dziś jestem tu pierwszy raz, i okazuje się że też nie jest do zwykłe, jedno z wielu, miasto. Nietypowe jest tu ukształtowanie terenu – całe miasto położone jest na wzgórzach, nie brakuje tu stromych, ciekawych uliczek. Wielkopłytowe blokowiska górują nad położonym na południu zalewem i doliną rzeki, a od północy otaczają je lasy, resztki Puszczy Świętokrzyskiej. Po prostu – fajnie tu :) Zwiedzanie zaczynam od kolejowo – handlowych terenów, by potem źle skręcić i zamiast do centrum wjechać w las. Nic to, przez zaśnieżone i rozmiękłe drogi i ścieżki brnę do przodu (i do góry), by potem przez błotnisty plac budowy dotrzeć do cywilizacji. Przez wspomniane blokowiska docieram do fabryki Stara, a raczej jej resztek. Za wiele nie widać, przynajmniej z ulicy, którą jadę. Jakieś zrujnowane hale, puste tereny po wyburzonych halach, w tych co się ostały salon/serwis Mana, jednym słowem nic ciekawego. Ratująca całą sytuację ciężarówka w roli pomnika na szczęście jest, i rzecz jasna robię jej zdjęcia. Bo co by to była za wycieczka do Starachowic bez zdjęcia choćby jednego Stara? Jeszcze tylko fotka tego o czym wspomniałem na początku – bloków z widokiem na rzekę i na zalew. Powoli kończę to zwiedzanie, nic w rodzaju rynku czy czegoś podobnego nie znajduję – pewnie nie ma, bo to młoda miejscowość. Zanim kończy się miasto nie znajduję też w zasięgu wzroku żadnego otwartego sklepu, a picia brak. Z mapy z telefonie wynika też że zajechałem za daleko na zachód, i muszę się cofnąć, bo ostatni most w mieście już minąłem. Kolejny kawał dalej, a droga którą jadę niknie gdzieś w zieleni lasu. Nie chce mi się jednak zawracać, no i postanawiam sprawdzić – a może te mapy kłamią?! Nie, jednak nie kłamały… Stromymi, wąskimi uliczkami zjeżdżam nad rzekę i linię kolejową. Przekraczam tory gruntową drogą, która coraz to bardziej tonie w trawskach, by wreszcie zniknąć zupełnie w gąszczy nadrzecznych szuwarów. Ciężko się przez to jedzie prowadzi niesie rower. W końcu przedzieranie się przez zarośla i szukanie przejścia między starorzeczami wkurwia mnie tak że wbijam na tory i prowadzę rower po torowisku ;) Linia chyba czynna ale przecież pociągi nie jeżdżą co chwilę. W każdym razie żaden mnie rozjechał, czego dowodem jest ta relacja. Prowadzę tak kawałek, potem odnajduję ścieżkę po której wpycham rower z powrotem na jakąś boczną dróżkę. Po chwili kończy się ona, a zaczyna błotnista co prawda, ale jednak: droga! Leśna droga, którą da się jechać. Wreszcie docieram do asfaltu, i przez przejazd kolejowy i most przedostaję się na drugą stronę rzeki, do krajówki. W końcu. Sporo czasu i trochę sił straciłem na ten offroad-owy fragment. Ale najwięcej chyba straciłem wody – pić! Nic jednak nie ma po drodze. Docieram co prawda do miasteczka imieniem Wąchock, ale nie podejrzewałbym takiej dziury o istnienie otwartego niedzielnym popołudniem sklepu, i niestety się nie myliłem. Po podjeździe, na którym z odwodnienia musiałem aż sobie na chwilę odpocząć, wreszcie znajduję otwarty sklep. Wciągam litr czegoś kolorowego, słodkiego, i co najważniejsze – mokrego. Coś tam jem, odpoczywam, i znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy. Ale jest już coraz ciemniej, zimniej, i w ogóle coraz nieprzyjemniej. Marzę tylko o tym żeby dociągnąć do tego Skarżyska, wejść do śmierdzącego, ale nagrzanego dworca. A potem do pociągu, też nagrzanego. Jeszcze z 10km zimnicy, no i jest. Skarżysko-Kamienna. Szybkie zwiedzanie przejazdem - jakiś tam kościół, pomnik, i na dworzec. Kupuję bilety, z kładki jeszcze tylko fotka zabytkowego parowozu, i na peron. Do Krakowa wracam TLK. W środku ciekawostka w postaci „Przedziału zarezerwowanego do przewozu rowerów”. Tzn. to był taki zwykły przedział ;) To fajnie że troszczą się o rowerzystów, i gdy brak dedykowanego przedziału/wagonu robią takie coś. Ale kiedyś, raz próbowałem wcisnąć tam rower, dużego 29era. Dać się da, ale wymaga to niezłej ekwilibrystyki. Tym razem poprzestałem więc na standardowym postawieniu go w ostatnim przedsionku, tym bardziej że frekwencja była nieduża. Na Głównym po 23ciej, w domu przed północą.

Choć nie zrealizowałem wszystkich zamierzonych celów, a z nowości to tylko Starachowice zaliczyłem, trasy nie można uznać za nieudaną. Uważam że 200km w takich wczesnowiosennych, marcowych warunkach nie jest powodem do wstydu. Nadchodzi kwiecień, więc może być tylko lepiej :)

0.20 - 23.45
2,58l (w tym tylko 1l energetyka, jest coraz lepiej!)
4 bułki z szynka, 3 banany, 3 mini pizze, 7days, duże delicje, takież chipsy i trochę wafelków kakaowych

nowe gminy: 7

Świętokrzyskie: 7
Szydłów
Raków
Łagów
Pawłów
Starachowice
Wąchock
Skarżysko Kościelne


Kategoria Zimowo, Powrót pociągiem, > km 200-249, ^ UP 1500-1999m

Warszawa dłuższą drogą

d a n e w y j a z d u 379.04 km 0.00 km teren 19:38 h Pr.śr.:19.31 km/h Pr.max:69.00 km/h Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2050 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 11 marca 2018 | dodano: 12.03.2018

(ślad z małymi przerwami - GPS się wyłączył ze 3 razy)



Na drugi weekend marca wszelkie prognozy były jednoznaczne: jest pogoda na długą trasę. Tym razem sporo mi zeszło na planowanie. Warunki atmosferyczne (najwyższe temperatury i południowo wschodni wiatr) podpowiadały aby uderzyć na Górny/Dolny Śląsk (w domyśle Wrocław). Ale tam niedawno byłem, i to dwa razy. Po głowie chodził też Przemyśl albo Chełm. Do Przemyśla jechałbym jednak prosto pod wiatr. Z Chełma brak sensownych połączeń kolejowych. To może na północ? Coś krótszego po Świętokrzyskim? Opatów, Ostrowiec, Starachowice? Z Kielc/Radomia sensownych pociągów jednak brak, ostatnie odjeżdżają wieczorem. Wreszcie jakieś olśnienie i udało mi się zaplanować nieco dłuższą, bo (teoretycznie) 350-360km trasę do Warszawy. Z której raptem 80 pierwszych km jechałbym znanymi mi drogami a pozostałych 270-280 – przez zupełnie nowe, nieznane mi okolice. Miałem pewne obawy co do formy (i tyłka) – ostatnia długa trasa ponad 2 miesiące temu ale, przecież „jakoś to będzie” ;)

Przespawszy się (i to nieźle, jak na mnie, bo ze 3 godziny) wystartowałem 20 minut po północy. Pierwsze kilkaset metrów i już wiem że za cienko się ubrałem. Na przystanku koło Rybitw dorzucam więc pod kurtkę bluzę i już jest ok. Jakaś tam fotka efektownie rozświetlonego mostu na wschodniej obwodnicy Krakowa, druga pod nową spalarnią i wskakuję na Sandomierkę (DK79). Niezbyt przyjemną za dnia drogą w nocą leci się pięknie, trzeba tylko uważać na różnej maści podłużne i poprzeczne nierówności (remont + ciemności, brak latarni). Raz nie uważałem i wyleciałem na pobocze ale obyło się bez gleby ;) Kawałek jasności koło wyremontowanego skrzyżowania z DK75, standardowa fotka z tablicą kilometrową, i znów zanurzam się w mrok marcowej, chłodnej nocy. Ma to jednak zalety – np. nie trzeba się wgapiać w licznik bo i tak nic nie widać. Widoków też żadnych do podziwiania. Można skupić się zatem na odczuwaniu, doznawaniu, niczym nieskrępowanej przyjemności jazdy rowerem. Oraz na wypatrywaniu białej linii pobocza w bladym, rachitycznym świetle lampki. Zawsze bowiem oszczędzam aku (nie wiem po co, mam przecież zapasowy) i na długich płaskich prostych jadę np. na trybie 2gim z 8miu, z rzadka przełączając na 4kę. Podejrzewam że „2” jest to max 50lm (8ka ma 520lm). Jakoś fajnie mi się tak jeździ po prostu. W New Brzesku fotka na rynku a w Koszycach koło zegara. W Opatowcu na tym co zawsze skwerku, przy tej co zawsze tablicy. W New Korczynie fotki brak bo rynek jest z boku i znów zapomniałem odbić. Powoli wstaje nowy dzień. Jest bardzo chłodno. W połowie drogi między Korczynem a Słupią już świta a ja zjeżdżam z krajówki w boczne, nieznane mi drogi. Idealnie wycelowałem, całe znane okolice przeleciałem nocą :) Dwa kilometry i jest pierwsza nowa mieścina na mej trasie, a mianowicie Solec-Zdrój. Jakiegoś niesamowitego wrażenia ona na mnie nie robi, kwadratowy kościół, uzdrowisko z jakimś ujęciem wody zapewne i brzydki niemiecki tramwaj. Nie wiem co oni mają z tymi tramwajami. Ostatnio widziałem podobny (tyle że doczepę) w Kłaju. Zabytkowe parowozy, wagony kolejowe to rozumiem. Ale paskudny niebieski tramwaj, przy paskudnej, niebieskiej, wiacie przystankowej i peronie z obleśnej kostki Dauna? Przecież to jest brzydkie i po prostu szpeci. 10km pagórkowatą drogą i jest Stopnica. Też nie byłem. Fajnie. Zabytkowy zegar, zabytkowy rower, skwerek, drzewka, ławeczki. O wiele lepiej to wygląda niż ten cały S(t)olec-Zdrój ;) Po odpoczynku wskakuję na wojewódzką 757 którą przejadę na całej jej 60km długości. Na liczniku wybija 100km. Godzina jest 7.20 a AVS to 19,1 km/h. Przyjemne leśne odcinki, gdzie podziwiam piękno budzącej się do życia przyrody (zapomniałem zrobić zdjęć kwiatuszków) przeplatają się z wiejskimi ciekawostkami. Jak np. to. Czy to. Drugie zdjęcie to już Staszów właściwie. Tu dłuższa odpoczynkowo/jedzeniowo/fotograficzna przerwa. Ruszam dalej. Z Bogorii mam fotkę pomniczka parowozu a z Iwanisk selfie z kościółkiem :) (Nie było na czym postawić mini statywu.) Przed 11 robi się na tyle ciepło, że na leśnym parkingu przebieram się w krótkie ciuchy. Pierwsza oficjalna jazda na krótko AD2018 :) Pagórkowaty odcinek do Opatowa pozwala nieco poszaleć – to właśnie tu wykręciłem dzisiejszego maxa, niemal 70km/h! Stąd też jest tytułowa fotka, bardzo okazałego drzewa. Na moje oko wiąz, ale mogę się mylić. W Opatowie uwagę przykuwa nietypowy, bardzo długi rynek/plac. Oraz brzuch pewnego rowerzysty ;) Ale się spasłem przez zimę… Ale to stan przejściowy. Jeszcze ze 3 miesiące i brzucha nie będzie. Po dłuższej przerwie i poszukiwaniu sklepu (bezowocnego, niedziela niehandlowa, ale se wymyślili…) ruszam dalej. Tym razem krajową 74. Przednio-boczny wiatr nieco przeszkadza i utwierdza mnie w przekonaniu że obrałem dobry kierunek trasy. Bo tylko kilkanaście km takiej jazdy. Na rondzie skręcam w DK79, i znów wieje z właściwej strony, tj. z tyłu :) Tą całkiem przyjemną krajóweczką (mały ruch i, co najważniejsze, praktycznie zero ścieżek rowerowych!) dotrę aż do Góry Kalwarii, czyli nie rozstanę się z nią przez, bez mała, 150km. Ożarów przykuwa uwagę nietypowym herbem: księżniczki/królewny ujeżdżającej niedźwiedzia (?!). Za miastem przyglądam się cementowni. Jedno zdjęcie cykam z lasku a drugie z polnej drogi. Zaczyna kropić ale szybko przestaje. Kawałek dalej tanksztela, czyli jest sklep (drogi sklep). Fajnie że nie Orlen a co coś innego (Moya). Przetestuję nowego energetyczka :) Przy próbie ruszenia zaczynam odczuwać miękkość w przednim kole. A niech to, kapeć. Drugi w ciągu tygodnia, po co najmniej dwuletniej przerwie (!). Sprawcą okazuje się kolec, z pewnością wbity w czasie przedzierania się przez krzaczory koło cementowni. Zabieram się za łatanie. Na stacji mają wszystko za wyjątkiem kompresora. Z dużym wysiłkiem nabijam więc ręcznie te 3,5 bara. Więcej, nie będąc Pudzianem tą pompeczką nie da rady. (Zwykle jeżdżę na 6 barach, na szczęście to przód a nie tył). Stuka 200km. Godz. 15 minut 20, średnia 19,8. Kawałek dalej wita mnie Mazowsze, wraz ze swym specyficznym poczuciem humoru ;) Niebezpieczny, stromy, i w ogóle hardkorowy zjazd o zabójczym, 4% nachyleniu (!). Natomiast powietrze to mają czyste, bez dwóch zdań, jeśli takie cuda rosną na drzewach. Pierwsze mijane na Mazowszu miasteczko to Lipsko. Oprócz ryneczku wyróżniające się niewielkim stawem na przedmieściach (zdjęcia brak). Odpocząwszy nieco ruszam dalej, zaliczać kolejne tego typu niewielkie, mające swój urok, mieściny. Ciepielów, tak zowie się następna. W czasie odpoczynku w mini parku zaczepia mnie (może brzydkie słowo, bo nie ma złych zamiarów) zagaduje mnie miejscowy. W moim wieku mniej więcej, tak koło 30ki. Pomimo że (delikatnie, acz wyczuwalnie) wali od Niego wódą to nie tylko nie chce pieniędzy ale po prostu chce pogadać. Pyta skąd, dokąd itp. Opowiada o swojej miejscowości, nieco o historii, inwestycjach w niej, oraz o ciekawych miejscach które będę mijał na trasie. Tym razem bowiem mówię prawdę, że z Krakowa do Warszawy. Uwierzył, pewnie dlatego że jak mówi, ma znajomego który też coś tam jeździ, w ~200km traski. Pooglądaliśmy na telefonie zdjęcia z trasy, pokazał mi jeszcze miejscowy kościół po czym pożegnaliśmy się miło. Nawet na odchodne ani słowem nie wspomniał o pieniądzach na alkohol (!). Znowu coś tam kropło z nieba ale też przestało. Słońce powoli chyli się zachodowi. Niezbyt efektownemu po poza godzinami przedpołudniowymi zachmurzenie cały czas spore. Na zdjęciu rze(cz)ka Iłżanka. Do Zwolenia docieram już w ciemnościach. Tu z kolei spotykam innego tubylca. Z przydługiej rozmowy dowiedziałem się m.in. że ma 69 lat i że jego największym marzeniem jest kupić łódkę i popłynąć nią do Gdańska i z powrotem. Poza tym w stanowczych słowach wypowiada się On o kościele, klerze itp. Stanowczych ale nie wulgarnych – dosłownie raz użył „kurwy”, po czym od razu za nią przeprosił. Ciągnął tą rozmowę i ciągnął, a mnie się trochę jednak spieszyło. Warszawa sama się nie zdobędzie ;) W końcu pożegnałem się więc miło, życząc powodzenia z tą łódką i Gdańskiem. Sądząc po trzymanej za pazuchą butelką piwa a w dłoni zapalniczką sukcesu jednak nie wrócę. Przed wyjazdem z miasta zamotałem się nieco i dopiero po kilometrze zauważyłem ze jadę 12ką a nie 79ką. Dalszy, nieco przydługi, bo 30km odcinek między miasteczkami upłynął pod znakiem pustej po horyzont drogi, ciemnych lasów i niesamowicie rozgwieżdżonego nieba nad głową. Ciągle jadę w krótkich spodenkach ale w końcu nie wytrzymuję i ubieram się po ludzku. W końcu są. Kozienice. Małe zakupy na Orlenie (to co zwykle), odpoczynek na skwerku. Z ciekawostek hotel o wdzięcznej nazwie – chyba coś dla mnie :D Główna jednak atrakcja, a mianowicie elektrownia (druga największa w Polsce) jest spory kawałek za miastem (z 10km). Majaczące w oddali czerwone światła kominów zbliżają się i zbliżają. W końcu jest. Skręcam w drogę dojazdową licząc na jakiś lepszy widoczek, bo elektrownia jest schowana za laskiem. Dojeżdżam jednak do jakiegoś parkingu, dalej chyba nie wolno, a widok taki sobie. Zawracam. Przeciskając się przez wąski pas drzew robię trzy o wiele lepsze ujęcia (nijak jednak nie oddające tego co widać było na żywo). Kończę jednak tą przydługą sesję foto. Coraz bardziej jestem zmęczony. Do tego stopnia że cały odcinek Kozienice – Warszawa można uznać za raz większy, raz mniejszy, ale jednak kryzys. 80km kryzys. Senność, zmęczenie, znużenie, ból dłoni, zimno. Jazda nie była większą przyjemnością, myślami byłem już na dworcu i żarłem gorącą zapiekankę. Albo hot-doga. Albo hamburgera. Albo konia z kopytami. Albo psa razem z budą. Itp. itd. Wiadomo o co chodzi. Ponad 40km odcinek do G. Kalwarii dłużył się strasznie. W połowie pomniejsza atrakcja, tj. armata w Magnuszewicach. A może by tak wsiąść do niej i by do Warszawy mnie wystrzeliła?
300km. 22.50. AVS 19,8.
Na tym przystanku to już prawie usnąłem, chyba tylko zimno na to nie pozwoliło. W Górze Kalwarii robię pętelkę zanim uwalniam się z placu budowy (obwodnica). Jakieś tam zdjęcia, takie tylko, żeby nie było że mnie było. No i ostatnia prosta, DW724, przez Konstancin na Warszawę. Taka prosta to ona jednak nie była, najpierw zimny odcinek przez las, potem małe halucynacje – stado baranów na drodze i słupki/kosze na śmieci zmieniające się w ludzi ;) Kilka razy w życiu mi się przytrafiły. W Konstancinie-Jeziornej, kto by pomyślał, jeziorko. W końcu Warszawa… Tj. tablica z nazwą miasta bo do centrum ze 20km jeszcze. Z czego połowa pustymi po horyzont dwupasmówkami, tonącymi w żółtej poświacie latarni. Nieco surrealistyczne wrażenie, jakbym przez wymarłe miasto jechał. Zdjęć już nie miałem siły robić. Do tego wszechobecna zimnica, która odpuściła dopiero gdy wjechałem między zabudowania. Wreszcie w oddali widać czerwone światła wieżowców. Czyli jeszcze tylko jakieś 5km i już jestem na Centralnym ;) Jaka ta Warszawa ogromna. Jakoś się dowlokłem. Kilka zdjęć i kierunek -> pociąg. Choć zostało 1,5 godziny to o jakimkolwiek zwiedzaniu nie ma mowy. Kupiłem i wchłonąłem te dwa hot-dogi które siedziały mi w głowie od 80km i jakieś chipsy, które ledwo co tknąłem. Odjazd 5.55. W pociągu zdrzemnąłem się, odpocząłem i ogólnie wróciłem do świata żywych. IC, więc szybko leciał (2:42h). Wpół do 9 w Krakowie, a po 9 w domu.

Udana trasa. Niemal 300km nieznanymi okolicami, kilkanaście pierwszy raz widzianych miasteczek. Końcówka mocno mnie wymęczyła ale przecież wtedy satysfakcja ze zdobycia celu jest jeszcze większa :) Myślę że jak na połowę marca i drugą długą trasę w sezonie to z formą jest lepiej niż dobrze. Poza dłońmi brak większych dolegliwości bólowych - tyłek nie zapomniał do czego służy ;)

Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/re5nyLAeFb6L7nUp2

0.20 - 9.10
4,16l (w tym 1,58l energetyka)
4 banany, 4 bułki z szynką, 4 duże 7daysy, 2 hot-dogi, podwójne delicje, 1 standardowy 7days, niecałe 0,5kg wafelków, trochę chipsów

Nowe gminy:  22

Świętokrzyskie: 9
Stopnica
Oleśnica
Tuczępy
Staszów
Bogoria
Iwaniska
Opatów
Wojciechowice
Tarłów

Mazowieckie: 13
Lipsko
Ciepielów
Zwoleń
Policzna
Garbatka - Letnisko
Pionki - obszar miejski
Pionki - teren wiejski
Kozienice
Głowaczów
Magnuszew
Warka
Góra Kalwaria
Konstancin - Jeziorna


Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 350-399, Powrót pociągiem

Katowice

d a n e w y j a z d u 106.24 km 0.00 km teren 05:17 h Pr.śr.:20.11 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:0.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:720 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 4 marca 2018 | dodano: 05.03.2018





W Katowicach załapałem się na darmowego energetyka :) I jak tu wyjść z tego nałogu gdy za darmo takie dobra rozdają?

https://photos.app.goo.gl/k4EIZg1q2QO5kSHz2

12.25 - 23.50
0,8l
duże wafelki, małe 7daysy und chipsy


Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem

Mocne otwarcie sezonu :)

d a n e w y j a z d u 303.68 km 0.00 km teren 17:10 h Pr.śr.:17.69 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:12.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1550 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 6 stycznia 2018 | dodano: 08.01.2018





Wszystkie pogodynki, meteoprogi i inne TVNy oszalały - na pierwszy weekend roku zapowiadając dwucyfrowe, dodatnie temperatury. 10, 13, 15 stopni – takimi liczbami usiane były mapy kraju. To mogło oznaczać tylko jedno – mocne otwarcie sezonu ;) Na celownik wziąłem Wrocław – tam miało być najcieplej no i byłem w nim tylko raz – w 2015 roku. Trasę zaplanowałem w jakieś 3 minuty: DK79 -> jakoś przebić się przez GOP -> DK94 :) A dzisiejszą wycieczkę sponsoruje Auchan ;)

Coś tam udało się przespać, wstaję przed 12tą. Za oknem mokro, ale nie pada. Wygrzebawszy się startuję 20 minut po północy. Kropić zaczyna jeszcze przed wyjazdem z miasta. Na wylocie natomiast już trochę pada. W końcu zatrzymuję się na przystanku i wdziewam przeciwdeszczowe ubranko. W Krzeszowicach mała pauza na świątecznie przystrojonym rynku. Ciepło – pierwszej nocy temperatura oscylowała pomiędzy 5-10’C. Następny pit-stop w Chrzanowie (w międzyczasie przestaje padać). Tyle razy byłem w tym mieście ale dopiero dziś zauważyłem tą lokomotywkę – pomnik w centrum. Swoją drogą miasto mogące się pochwalić pierwszą fabryką lokomotyw w Polsce powinno mieć jakiś okazalszy pomnik. Ja bym ustawił na środku rynku np. Petuchę (Pt47) ;) W Jaworznie również zaliczam ładnie przystrojony rynek. Kolejnych parę mokrych i ciemnych kilometrów krajówką, i osiągam Mysłowice. Jeśli rynki w Krzeszowicach, Chrzanowie czy Jaworznie były ładnie przystrojone to nie wiem jak nazwać ten placyk w Mysłowicach. Po prostu klasa sama w sobie :) Za miastem jakoś źle mi się skręciło. I choć od dłuższego czasu wiedziałem że oddalam się od centrum Katowic to nie chciało mi się zawracać. W końcu odpalam komórkowego GPSa i już wiem że zajechałem do Giszowca. Zmieniam więc kurs na północny – kawałeczek dwupasmówką, potem na drugą jej stronę kładką. To na niej dostrzegam pierwsze oznaki wstającego dnia. Potem bocznymi drogami/alejkami koło ukrytej w lasku kopalni. Moją uwagę zwraca nieduży stawek - na mapie zwie się on „Kąpielowy”. A za tymi ekranami A4 :D Górny Śląsk w czystej postaci ;) Ze stawkiem sąsiaduje też niewielkie lotnisko Śląskiego aeroklubu. W końcu kończę jednak to zwiedzanie i wracam do centrum Katowic. Było fajnie ale nadłożyłem ładnych kilka km. A Wrocław sam się nie zdobędzie. Z Katowic zamiast zdjęcia rynku kilka innych kadrów – ładny kościół, Superjednostka, os. Tysiąclecia. Oraz selfie z Panem Zientkiem. Przebierając zachlapane piachem ubrania z 15 minut stałem sobie w tym krótkim rękawku, i nie było mi specjalnie zimno. Typowy, styczniowy poranek :) Różnej jakości ścieżkami rowerowymi (ogólnie nie było tragedii) turlam się do Chorzowa (z tego miasta brak zdjęć). W Mysłowicach ostatecznie pozbywam się zasyfionych ubrań/pokrowców i przebieram w czyste ciuchy. Ostatnie duże miasto górnośląskiej konurbacji na mej trasie to Bytom, ze swym charakterystycznym, podłużnym rynkiem. Ostatnia kopalnia i żegna mnie górnośląskie megalopolis ( ;) ) a witają otwarte przestrzenie, bezkres pół uprawnych i pachnące jeszcze jesiennym liściem lasy. Nie żebym nie lubił jazdy po Górnym Śląsku, ona też ma swój urok – ten cały przemysł, budownictwo itp. Do Opola niedaleko a do Wrocławia ładny kawałek – tak mówi do mnie przydrożny znak. W Karchowicach standardowe zdjęcie przy zabytkowych zakładach wodociągowych. W Pyskowicach natomiast jeszcze bardziej standardowa fotka z rynku. Niestandardową rzeczą jest natomiast „automat” z dostępem do Internetu. W zasadzie nie samo urządzenie bo to żadne cudo a raczej fakt że jest w jednym kawałku, NIErozwalony O.o A wygląda jakby kilka latek miał. W okolicach Toszka było tak ciepło, że można było zdjąć nie tylko rękawiczki ale i czapkę. W samym Toszku natomiast usiadłem na ławeczce, na rynku… A ta cała ciepła, nagrzana od Słońca :) Kawałek dalej wita mnie ziemia Opolska. Na przydrożnych drzewach wszechobecne w tych okolicach (Opolskie, Dolny Śląsk) skupiska jemioły. Kilkanaście przyjemnych km przyjemną krajówka, w przyjemnej temperaturze, w przyjemnych okolicznościach przyrody i są Strzelce Opolskie. Dopiero tu asfalt staje się suchy. Kawałek przed Opolem na tablicach 13’C! (a zbliża się zachód Słońca). Wcześniej więc śmiało mogło być te 15. Do Opola docieram koło wpół do czwartej. I jestem, co tu kryć, trochę zmęczony. W styczniu noga jednak nie taka jak w środku lata ;) Ani przez myśl nie przechodzi mi jednak kończyć tu jazdę. Ja chcę do Wrocławia! Coś zjem, odpocznę, i jakoś to będzie, jak zawsze. Miasto zwiedzam przejazdem, podziwiając ciekawe wiadukty ( :D ), pomniki czy przyglądając się kolędującej procesji (3 Króli). Z ciekawszych rzeczy jest też oczywiście Odra i ładny zachód Słońca nad nią. Jakieś tam zakupy (to co zwykle, rogaliki, ciastka + energetyk), odpoczynek i koło 17tej wyjeżdżam z miasta. Jeszcze 80km a po drodze dwa większe miasteczka – Brzeg i Oława. Ciągle koło 10 stopni (najmniej spadło do 8) więc kilometry mijają bardzo przyjemnie. Nie wiem co więcej ciekawego można napisać o takiej nocnej jeździe krajówką, więc tak w skrócie tylko: Brzeg. Ładny kościół. Dolnośląskie. Rękawiczki wpadają mi do bardzo dużej kałuży. Jestem bardzo zdenerwowany. Oława. Ładny ratusz. I tym sposobem dojeżdżamy z relacją prawie do Wrocławia. W oddali, po prawej majaczą już czerwone światła kominów elektrociepłowni w Siechnicach (zdjęcie nie wyszło). Po lewej natomiast wielka łuna żółtego światła (?). Myślałem że to Wrocław tak świeci ale okazało się że źródłem tej światłości jest po prostu wielka hala jakiegoś magazynu, z przeszklonym dachem. Do Wrocławia docieram kilka minut przed 22gą. Pociąg 15 minut po północy. Dwie godziny na zwiedzanie to nie za wiele :/ Wolę gdy mam tak ze cztery. Cóż jednak zrobić, pozwiedzam ile się uda. Poza ruchliwymi dwupasmówkami, wielkimi skrzyżowaniami i dworcem (to zwiedzam zawsze, w każdym dużym mieście) postawiam zobaczyć Halę Stulecia. Bo tak sobie przejechałem palcem po mapie w GPSie i rzucił mi się w oczy ustawiony ukosem wielki kwadrat. Most, rondo, drugi most, kładeczką na drugą stronę drogi. No i jestem. Szczerze mówiąc nie zrobiła ona na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Okrągły betonowy budynek, z jakimiś przyległościami, otoczony parkiem, stawami itp. W ogóle myślałem że większa będzie. Jakbym wiedział to poszukałbym czegoś ciekawszego, np. ponad 200m wrocławskiego wieżowca (Sky Tower). Trudno, czas goni. Kilka zdjęć i po śladzie na dworzec. Jakieś tam zakupy i w pociąg. Podróż, jak zwykle minęła przyjemnie i bez większych przygód (poza awarią lokomotywy i 80min. opóźnieniem ;) ). Moją uwagę zwrócił też często spotykany w pociągach obwoźny sprzedawca piwa jasnego i wody mineralnej. Który komunikując się przez telefon ze swoim kolegą sprawnie planował swoją pracę unikając konduktorów i sokistów. W Krakowie przed 7mą a w domu o wpół do 8mej.

Udana wycieczka, 300km styczniu. Tylko że ten styczeń to taki raczej marzec przypominał :)

Wszystkie zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uJgknpfYAEgk2Yop2

0.20 - 7.25
2,25l (w tym energetyk niecałe 2l, reszta woda)
4 bułki z pasztetem, 4 (małe) banany, 2x 7days, czekolada, prawie cała paczka wafelków, małe i duże delicje, trochę paluszków, 2 obrzydliwe, zimne mini pizze


Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 300-349, Powrót pociągiem

Skosztować śląskiego smogu

d a n e w y j a z d u 124.78 km 0.00 km teren 07:18 h Pr.śr.:17.09 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:7.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:850 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wtorek, 26 grudnia 2017 | dodano: 08.01.2018





Nawet nawet ale do krakowskiego nie ma startu.

https://photos.app.goo.gl/OGDeB2vasm3f0teE2

8.50 - 22.05
2 czekolady, chipsy und wafelki
0,5l energetyka + 0,75l (różowego) izo


Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem