> km 600-699
Dystans całkowity: | 3805.65 km (w terenie 3.50 km; 0.09%) |
Czas w ruchu: | 33:24 |
Średnia prędkość: | 19.11 km/h |
Suma podjazdów: | 17133 m |
Liczba aktywności: | 6 |
Średnio na aktywność: | 634.27 km i 33h 24m |
Więcej statystyk |
Pomarańczowy alert :)
d a n e w y j a z d u
628.89 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/qdQ3aYNmdAsrgpaJ8
https://www.alltrails.com/explore/map/nad-morze-19...
A o jaki alert chodzi? O drugiego stopnia (w trzystopniowej
skali) alert meteo. Ostrzeżenie przez upałami. Zalecane pozostawanie w domach,
picie dużej ilości płynów, unikanie wysiłku fizycznego i oszczędzający tryb
życia. Ja osobiście w ten weekend zastosuję się tylko do tego drugiego punktu
tych zaleceń ;) Płynów faktycznie wypiję dużo tej trasy.
Nad morze! Trasy nad Morze to jeden z dwóch moich głównych
aktualnych obszarów zainteresowań. Drugi to Europejskie stolice. I nawet
myślałem nieśmiało o jakimś Berlinie... Ale chip wszczepiony 16 czerwca
jeszcze nie działa. Jeszcze nie upłynęły 2 tyg. od szczepienia. Tzn. do Niemiec
można wjechać, żadnych ograniczeń, ale powrót do kraju to zgodnie z przepisami
kwarantanna lub test. Podobno kontroli na granicach raczej nie ma ale jednak
się nie decyduję. Zostaję przy temacie Morza. Może to i dobrze bo nie wiem czy
bym dojechał do tego Berlina. W lubuskim alert czerwony, 3 stopnia :) A propo
szczepienia jeszcze – było ono w środę, a w czwartek byłem dość mocno osłabiony.
Wahałem się czy pojechać w pt. czy sb, ale w zw. z powyższym ten drugi dzień
wydał się mi się lepszą opcją.
Wolne biorę więc na pon. i startuję bardzo ciepłym sobotnim
rankiem. Planu, rozpiski trasy, nie mam, będę ustalał na bieżąco. Ale w trakcie
trasy upał szybko mnie uświadomi, że jeśli to ma się udać, to to musi być
najkrótsza droga. Na Gdańsk, niecałe 600km. Ostatecznie wyjdzie praktycznie ta
sama trasa co w ub. mies., w maju. Nie uprzedzając już więcej faktów i wracając
na trasę: w cieniu parku na Prądniku wciągam pierwsze bułki, wlewam w siebie
pierwsze puszki energetyka, i wyjeżdżam z miasta. 9 rano a już jest gorąco. Na
podjazdach przed Skałą pot leje się strumieniami. Ze Skały na Wolbrom, z
Wolbromia na
Pilicę, nie ma co się tutaj rozwodzić. Pierwsze pagórkowate
dziesiątki km na Jurze zawsze idą szybko i sprawnie, droga zawsze sama znika tu
pod kołami, i tak jest i dziś, pomimo upału. Jakaś tam fotka wiaduktu nad CMK,
jakieś zakupy w Lelowie. Soki, napoje owocowe, Radlery, banany, żelki energ.
z Deca. Na tym generalnie jadę. Taki gorąc że nie dam rady jeść nic innego,
bułki po prostu nie przechodzą przez gardło. Połowa bułek idzie do kosza. Rondo
przy
stacyjce w Św. Annie ciągle rozkopane, ale na rowerze przejechać się da. W
Drochlinie skręcam z wojewódzkiej szosy w boczne drogi. Skrzypiec, Garnek,
Borowa, znam na pamięć ten skrót. Dobijam do wojewódzkiej. Przejeżdżam przez
Gidle & Pławno, dwa miasteczka ze wspólną cechą - w centrum każdego z nich
rośnie piękny stary dąb. Zdjęć brak bo nie mam siły ich robić. Następne fotki
dopiero z
Radomska. W cieniu zaułka kamienic wciągam lody, oraz
kupuję dużo zimnego picia. W tym po raz pierwszy w życiu napoje z
witaminami. Nie typowe energole, tylko napoje z magnezem i jakimiś tam
mikroelementami. Sporo wleję w siebie jeszcze tego typu specyfików z magnezem. Myślę
że to był pierwszy z dwóch świetnych pomysłów na jakie wpadłem tej trasy.
Pomysłów które znacząco zwiększyły szanse na powodzenie całej operacji. A
na ten pomysł kawałek przed Radomskiem, gdy podczas odpoczynku w lesie
podczas próby wstania z ziemi złapał mnie skurcz w łydce. A skurcze są w moim
przypadku są zjawiskiem niesłychanie rzadkim. W Radomsku wskakuję na krajową,
starą jedynkę. Raz, dwa i jest
Piotrków Tryb. Ciągle jeszcze widno, długi
czerwcowy dzień, uwielbiam je. Tu też najważniejsze zakupy, czyli duże ilości płynów.
Zachód Słońca podziwiam dopiero nad Górą Kamieńsk. Zazwyczaj mijam ją w nocy. Upalny
dzień powoli dobiega końca, zaczyna się gorący wieczór (po nim nastąpi
ciepła noc). Pełne salonów samochodowych, placów z maszynami budowlanymi,
magazynów, hurtowni, Łódzkie
przedmieścia ciągną się długo. Spocony i
śmierdzący ale jednocześnie pełen sił i wigoru melduję się w Łodzi o godz. 23.00. Bardzo imprezowej Łodzi,
należy dodać (noc sb/ndz). Właściwie to po głowie chodzi mi tylko kebab, ale
jakoś tak się złożyło że przejechałem całą długość Pietryny (bardzo imprezowej
Pietryny) i koniec końców tego kebaba nie kupiłem. Wszędzie albo kolejki albo
trzeba wejść do środka gorącego lokalu, albo jedno i drugie. W dodatku śmierdzę
i głupio mi tak stać wśród ludzi i śmierdzieć. Wyjeżdżam z Łodzi i obawiam się
że czeka mnie cała noc na żelkach. Ale w sumie to dobrze wchodzą, mogę je
jeść bez końca. Przedłużenie Łodzi, czyli
Zgierz. Parę km i jest Ozorków.
Pijane wrzeszczące, rzygające żule, nie za ciekawie. Ekstremalnie krótka i
ciepła noc kończy się zaraz za Łęczycą. A pierwsze oznaki brzasku, czyli
jaśniejące niebo tak właściwie można było zaobserwować zaraz za Ozorkowem,
trochę po godz. 2. A o 3ciej to dzień rozkręca się już na dobre. Zaczyna
się poranne zamulenie. Drzemkę na
przystanku rozpoczynam koło 4tej, a
kończę koło 5tej, gdy Słońce jest już kawałek nad horyzontem. Zaliczam
Krośniewice i koło godz. 7 wita mnie niebieska tablica Kuj-Pomu. A zaraz potem
charakterystyczny, długo wyczekiwany „milestone” - billboard "
Witamy na Kujawach". Intensywnej żółci rzepaku już coraz mniej na polach, teraz
króluje czerwień maków i fiolet jakichś innych, nieznanych mi z nazwy kwiatów. Sielankę tą przerywa
odczuwalna miękkość w tylnym kole. Kapeć. Wymiana dętki nie problem, kłopoty
zaczynają się przy pompowaniu. Pompka zacina się. Chyba wiem dlaczego. Miałem z
nią niedawno pewną przygodę. Wróciłem z trasy w ulewie, i po kilku dniach
postawiłem doglądnąć pompki. Wylało mi się z niej sporo wody. A raczej
cuchnącej gnojówką wody!! Dziwna sprawa. Może przez jakieś wioski jechałem, z
pól to spłynęło i się tam kisiło przez kilka dni? W każdym razie rozebrałem,
rozkręciłem tą pompkę na części pierwsze, dokładnie umyłem, wysuszyłem, i
złożyłem. Ale dalej trochę cuchnie. A dziś się właśnie dowiedziałem że
tego się nie składa na sucho. O-ring w środku powinien być czymś nasmarowany,
inaczej zacina się, spada, i klinuje. Na szczęście miałem "coś" do
smarowania przy sobie: mini saszetkę z 5ml oleju do łańcucha. Na razie wystarczy, a w domu to wyczyszczę i zamienię na smar silikonowy (żeby nie spuchła guma). Naprawiłem zatem
pompkę, potem koło, i ruszyłem dalej. Po drodze Lubień Kuj. ze swoim malowniczym zalewikiem (zdjęcia brak) a potem miasto Króla Kazimierza
Wielkiego - Kowal. Kolejny duży check-point na mej trasie to Włocławek. Aby
ominąć zakaz i chujową ścieżkę rowerową (nawierzchnia z piachu, żwiru i
szyszek) oraz dla celów krajoznawczych, postawiam dojechać do centrum jak
zazwyczaj, tj. boczkami przez lasy nad zalewem. Zresztą co by to była za
trasa nad Morze bez odrobinki
MTB ;) Tłukę się więc kilka km przez nadwiślański
las. Plus to cień i piękne okoliczności przyrody. Minus - nawierzchnia:
trylinka, gleba, piach. Ale ogólnie da się jechać, wszak mam opony 28ki. Po dłuższych terenowych zmaganiach jestem wreszcie na rzeką. Widoki z bulwaru we Włocławku są naprawdę
spektakularne. Wody szerokiej na 300m Wisły mają niesamowicie intensywną, niebieską barwę. Sprawia wrażenie bardzo czystej. Bo np. Dunaj w Budapeszcie to jest raczej żółto-brązowy niż niebieski. A może to Słońce podświetlające pod odpowiednim kątem fale nadaje jej takiej barwy? Do tego piękny, majestatyczny zabytkowy most z zieloną kratownicą, i zielone wzgórza (wzgórki) na drugim brzegu. Dodaje to wszystko sił do dalszej walki, podnosi morale. Tym właśnie mostem przeprawiam
się na drugi brzeg. I tu wpadam
na drugi genialny pomysł tej trasy. Postanawiam się wykąpać w Wiśle :) Schodzę
więc schodkami pod most, potem ścieżką wzdłuż szuwarów i już jestem na dzikiej
plaży. No, "
plaży" to może za dużo powiedziane. Na dogodnym dojściu do
wody. Umyłem się trochę, wyprałem kilka sztuk ubrań i przebrałem w czyste
ciuchy. Straciłem pół godziny, ale znacząco mnie to odświeżyło, ochłodziło, zregenerowało,
dodało sił. Mokre ubrania owinąłem wokół sakwy, na tym upale
wyschną moment. Wspinam się z powrotem na górę, wciągam podjazd na wzgórze
(wzgórze Św. Gotarda) a gdy widzę przyczepę z
fast foodem już wiem że muszę się
tu zatrzymać. Zamawiam wielką zapiekankę za niewielkie pieniądze i duże frytki
na nieduże pieniądze. No i tak to można jechać dalej :) Zaczynają się pagórki północnego
Kuj-Pomu, a popołudniowy upał osiąga apogeum. Robię to samo co popołudniu
pierwszego dnia, czyli urządzam godzinną
pauzę w lesie. Wciągam nieśpiesznie
drugą połowę frytek która mi została i powoli wraca mi zdolność do
kontynuowania jazdy. Lipno, Kikół - z tych miast chyba w ogóle zabrakło fotek,
miesiąc temu jechałem to samo, nie chce mi się. Docieram do Golubia. Nie chce
mi się też już robić fotki charakterystycznego zamku, w zamian za to
jakiś taki
mural. Odpoczywam chwilę w cieniu blokowiska i ruszam
dalej. Jest już wieczór, okolice odludne, na wszelki wypadek robię więc zapasy
na BP Pomiędzy Wąbrzeźnem a Radzyniem Chełmińskim. Przy okazji odświeżam
się trochę w
zraszaczu do trawy. Szybka fotka ruin zamku, i przecinam
wielką, ciągnącą się w poprzek mojej trasy farmę wiatrową. Pierwszy raz
widziałem ją w ub. roku i zrobiła na mnie ogromne wrażenie, na południu Polski
takich nie ma. W Grudziądzu już w nocy, koło 23ciej. Ale ponad miastem wciąż
widać resztki
kolorowej łuny po zachodzie Słońca!!! Jedno słowo - czerwiec :) O
jakimś zwiedzaniu nie ma rzecz jasna mowy. Od razu na zabytkowy most, i
znów na drugi brzeg Królowej Polskich Rzek. Tu czeka mnie fajny odcinek.
Zamiast od razu wjeżdżać na górę, na starą jedynkę, dobiję do niej po
~25km. Na razie jadę fajną
aleją obsadzoną starymi dębami, wzdłuż wału
Wiślanego. Jest niesamowicie ciepło. Do tego stopnia że jadę bez koszulki!
Niezwykła to była noc. Takie rzeczy tylko w czerwcu. W Nowych wspinam
się wreszcie do DK91, i ubieram koszulkę. Jasno od latarni, co chwila
miasteczka - nie chcę straszyć ludzi swoim tłustym brzuchem. Na przystanku
ucinam półgodzinną drzemkę. Ekstremalnie krótka noc dobiega końca, i koło 2.30
niebo zaczyna powoli jaśnieć. Ciągle bardzo ciepło, można jechać na krótko.
Brzask na Pomorzu jest bardzo malowniczy, z leniwie kręcące się śmigła farm
wiatrowych pięknie i dostojnie wyglądają na tle płonącej, ogniście pomarańczowej
łuny światła. Gniew mijam obwodnicą, fotka
zamku nie wyszła za bardzo.
Pagórkowata krajowa szosa wspina na większe wzniesienie. Tam na punkcie
widokowym z pięknym widokiem na dolinę Wisły urządzam kolejną drzemkę. Ławeczki
bez oparć ale to nie problem, można zdrzemnąć się na chodniku i oprzeć o
słupki. Gdy znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy jest godz. 6 rano. Coraz
wolniej to idzie, ale po drugiej nocce w trasie zawsze wolno idzie. Docieram do
Tczewa, stąd nad Morze to już tylko formalność. W palącym coraz bardziej Słońcu
mozolnie nawijam ostatnie 35km po płaskiej patelni Żuław Wiślanych. Kanały
nawadniające, ogromne topole, zabytkowe budynki z muru pruskiego, mostki, mosteczki,
tak wygląda tutejszy krajobraz. Potem jadę wzdłuż wysokiego wału, a za nim,
nietrudno zgadnąć - wielka Wisła, na ostatnich kilometrach jej biegu. Docieram
do przystani żaglówek na Martwej Wiśle, potem znana mi aleja w cieniu
OGROMNYCH topoli. Śluza na kanale, po prawej znów Wisła na wyciągnięcie ręki. No i
przystań promowa, i również znany mi już prom. Największy jakim płynąłem,
zabiera kilkanaście aut a w poprzek rzeki przeciąga go holownik
Kleń. (Kleń to taka ryba, nie
dowiedziałbym się tego, gdyby nie ten stateczek). Przeprawa promem zawsze fajna
sprawa, lubię nimi pływać, most to była by nuda. Na drugim brzegu Mikoszewo. W
linii prostej nad morze nie więcej jak 2 km, ale oczywiście jak zwykle
zabłądziłem. Poniesiony emocjami skręciłem pierwszą alejką w lewo, i zamiast na
plażę wpakowałem się niekończący się las, mokradła i
zarośla. Przede mną
rezerwat Mewia Łacha, jezioro, bagno a nie morze... *(^%^%$$. Cofam się kawałek
w tył, i koryguję kurs, jakiś kilometr równoległą do brzegu alejką i NASTĘPNĄ
dróżką w lewo. Ta już prowadzi tam gdzie trzeba, o tak :) Jak zawsze, są
emocje. Leśna iglasta ściółka coraz to bardziej przyprószona jest piaskiem.
Potem przechodzi płynnie w sam piach a sosny ustępują miejsca wydmowej
roślinności – krzewom, zaroślom. Słychać szum morza, a za ostatnim wzniesieniem
terenu
wyłania się granatowa jego tafla :)
No i jest! W krzakach przebieram się w bardziej plażowy
strój oraz zdejmuję buty. Po to by zaraz potem z powrotem je założyć ;) Kilka
razy byłem nad morzem, i chodzenie po gorącym piasku zawsze było przyjemnością.
Dziś natomiast jest on PIEKIELNIE gorący, po prostu parzy w stopy, i chodzenie
po nim sprawia przyjemności tylko ból. Zakładam z powrotem buty, zastanawiam
się czy nie przytopi mi podeszw. Zdejmuję adidasy dopiero gdy docieram na
mokrą, schłodzoną morską wodą część plaży. 1,5 godz. poświęcam na kąpiel – tą
wodną jak i słoneczną oraz inne plażowe przyjemności. Pora zbierać się do
Gdańska. Mikoszewo, prom, Świbno. Tak właściwie to tablica "Gdańsk"
wita mnie już na zachodnim brzegu Wisły, zaraz przy promie. Ale to taka zmyłka,
naprawdę do centrum jeszcze ponad 20km. Przez wyspę Sobieszewską ścieżką
rowerową, parę ładnych km przez przemysłowe okolice
rafinerii, i jestem w
mieście. Zwiedzając sobie przejazdem i obieram kurs na dworzec. W Gdańsku byłem
kilka razy, więc topografię centrum znam dość dobrze. Bez GPSa bezbłędnie
kieruję się ku celowi. Wyspa Spichrzów, Sołdek, bramy, Długi Targ, dwupasmówka,
kawałek w prawo i widzę już budynek dworca z charakterystyczną wieżą zegarową.
Gdańsk Główny to jedyny dworzec jaki widziałem z tego typu wieżą. Oprócz
funkcji zegarowo-ozdobnej dawniej miała w sobie również ukrytą infrastrukturę
wieży ciśnień do obsługi parowozów, tak wyczytałem w necie. Powrót PKP
trzyetapowy. Co ma pewne wady jak i zalety. Z wad to wiadomo, kłopotliwa
przesiadka, pociąg może się spóźnić a następny uciec, dłużej, upierdliwiej itp.
Z zalet - zawsze coś można pozwiedzać na przesiadkach, choćby i same budynki
dworców. Poza tym jazda pociągiem jest też przecież przygodą, frajdą samą w
sobie :) Tylko nie zawsze ma się siły na dodatkowe przygody... Ale dziś nie mam
wyboru, to trzypociągowe połączenie jest ostatnie tego wieczora. Nie widzi mi
się trzecią noc szwendać po 3mieście, wolę trzecią noc podrzemać w pociągach
niż na ławkach w parkach.
1. IC do Iławy. Moja pierwsza trasa nad morze biegła właśnie
przez to miasto, z tym że nocą tylko je przeleciałem. Zatem dziś zrobiłem sobie
małą rundkę po centrum, a i zabytkowy budynek
dworca zwiedziłem.
2. IC do Wawy. W Warszawie przed północą. Tu nic ciekawego,
Centralny jak Centralny, zwiedzać Placu Defilad nie miałem siły.
3. TLK do Krk. W Krakowie przez piątą nad ranem, w domu o
wpół do szóstej.
Udana wycieczka, siódmy strzał na morze w karierze, a drugi
w tym sezonie. Dystans nie rekordowy co prawda, ale rekordowe były temperatury.
Przez całą trasę, cały czas jej trwania i we wszystkich województwach przez
jakie przejeżdżałem obowiązywał pomarańczowy alert meteo - ostrzeżenie przez
upałami. Tak jeszcze nad Morze nie jechałem :)
7.05 (sb) - 5.25 (wt)
Kategoria > km 600-699, Powrót pociągiem
Nad Morze :)
d a n e w y j a z d u
632.63 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/9-11-05-2021-nad-morze-f514cec?u=m
https://photos.app.goo.gl/qdbEkMtvX5GKXGFG8
Niedokończone sprawy ;) W ub. roku miałem jechać nad Morze
we wrześniu ale plany te pokrzyżowała gleba 100-lecia i zwichnięcie kolana. Co
się odwlecze to jednak nie uciecze. Akurat trafiło się piękne okienko pogodowe
tej niespecjalnej wiosny, biorę więc wolne na pon/wt, w sobotę wysypiam się na
zapas i startuję niedzielnym rankiem. Plan w głowie chytry i szalony - nad Morze w maju!
Jest bardzo ciepło. Przed wyjazdem z miasta jadę już całkiem
na krótko, taki gorąc. Z popasu pod piekarenką w Zielonkach tym razem nici,
zamknięte – niedziela. Za wyjazdem z Krakowskiej aglomeracji pełnię sił
pokazuje wiatr. Zapowiadany prognozami, silny południowy wiatr który
towarzyszył mi będzie aż do granic Pomorza! Idzie bardzo sprawnie. Moc,
energia, adrenalina. Motywacja, determinacja, endorfiny. Błyskawicznie nawijam
na koła pagórkowaty asfalt Jury K-CZ. Skała, Wolbrom, Pilica, Pradła, Lelów,
nawet nie ma co pisać na ten temat. Km po prostu znikają. W Drochlinie zjeżdżam
z DW794 w skrót bocznymi drogami do Gidli. Przyrów, Święta Anna, Garnek,
Skrzypiec, znam te nazwy na pamięć, zawsze lecę tędy na Łódź. Przyroda pięknie
budzi się do życia, dokoła soczysta zieleń trawy (i miejscami drzew), śnieżna biel kwiatów i błękit
bezchmurnego nieba. Pierwsze 100km zajęło mi 5h45min, co jest dla takiego
turysty jak ja dobrym czasem. Skrót kończy się, wskakuję z powrotem na
wojewódzką szosę. Zdjęć pięknych dębów w Gidlach & Pławnie tym razem
zabraknie. Tym razem nie miałem w ogóle głowy do zdjęć, zdjęcia są byle jakie.
Miałem za to głowę do jazdy :) Jazda szła OK. Zmieniam drogę na DK1. Jest i
Radomsko, pierwsze większe miasto na trasie. Zdjęcie bardzo charakterystycznego
Radomszczańskiego kościoła i ratusza – byle jakie, taki tam tylko selfiaczek.
Wiatr duje aż miło po bezkresnych równinach woj. Łódzkiego. A stara „jedynka”
dużo bardziej ruchliwa niż zazwyczaj. Nic dziwnego, zwykle jadę ten odcinek
wieczorem, gdy ruch jest mniejszy. Teraz jest popołudnie. Góra Kamieńsk i
elektrownia w Bełchatowie na horyzoncie za dnia to jest dla mnie rzadki widok.
Zawsze widuję je albo w nocy albo o zachodzie Słońca. Na szosie jakiś wypadek i
zablokowany ruch, ale dla roweru to nie problem, omijam leśną ścieżką. W
Piotrkowie o 19tej, ciągle jeszcze widno. Szybka fotka ciekawego ronda, i
dalej, na Łódź. Krajobraz powoli zmienia z wiejskiego na taki bardziej
przemysłowo-magazynowy. Zaczynają się przedmieścia wielkiej Łódzkiej
aglomeracji. Magazyny, góry kontenerów, skupy palet, salony samochodowe, dealerzy ciężarówek, maszyn rolniczych, składy budowlane, hurtownie tkanin itp. itd. Jeszcze tylko wielkie centrum handlowe „Ptak”
(:D), węzeł autostradowy, i jest Łódź. 200km w 11h15min, pięknie. Pozwiedzałby
bo coś więcej, powłóczył się po mieście ale szkoda czasu, Morze czeka. Robię
więc tylko zakupy na noc, wciągam kebaba a zwiedzanie ograniczam do przejazdu Pietryną na całej jej długości. Po 23ciej opuszczam Łódzki pierdolnik. Po lewej
towarzyszy mi ciągle słynna linia tramwajowa, biegnąca niegdyś aż do Ozorkowa. Aktualnie
jest w remoncie, ale tylko do Zgierza. Do Ozorkowa tramwaje już od jakiegoś
czasu nie jeżdżą. Zostały zdezelowane, zarośnięte tory, ogolone z drutów
trakcyjnych słupy i pobazgrane, zardzewiałe wiaty przystankowe. Smutny to i
przygnębiający widok. Całe zresztą te okolice są jakieś takie mocno depresyjne.
Może tak być również za sprawą tego że zawsze mijam je nocą. Przejeżdżam przez Czarnobyl Ozorków, znaczy się. Pusto, głucho, biednie, taka Polska B ewidentnie. Łęczyca
to już w ogóle. Remont drogi robią w mieście, krajowej 91ki. Obok zbudowali nowiutki,
szeroki na kilka metrów, ciąg pieszo-rowerowy z fazowanej kostki Dauna, z
pięknie namalowanymi białymi ludzikami i lowelkami. Niby 2021 rok ale a Łęczycy
to ciągle chyba 2001, tak mi się wydaje. Opuszczone ruiny więzienia na
przedmieściach tylko dopełniają krajobrazu. Dlatego też cisnę ile wlezie, aby
zobaczyć piękne wschód Słońca w Kuj-Pomie. Zupełny brak oznak senności, jestem
wypoczęty, zregenerowany, wyspany i nakofeinowany. Pierwszą noc i drugi dzień
przejadę bez jednej minuty drzemki! Ta będzie potrzebna dopiero drugiej nocy. Droga
w remoncie i ruch wahadłowy ale jest noc i pustki, ignoruje więc czerwone
światła, a jak coś jedzie na czołówkę to zjeżdżam na bok. Krośniewice objeżdżam
obwodnicą, gdzie swego rodzaju ciekawostką jest przejazd kolejowy ze szlabanami. Przecinający dwupasmową szosę, 2+2 O.o. W Kuj-Pomie melduję się przed
świtem, o 3.45. No to jest po prostu rekord świata. A przynajmniej mój rekord
;) Zgodnie z planem wschód Słońca oglądam nad polami i mokradłami
Kujawsko-Pomorskiej Ziemi. Malowniczy zalewik w Lubniu Kujawskim o poranku
widzę pierwszy raz, zwykle jestem tutaj… po południu. Jeszcze tylko Kowal,
miasto w którym urodził się król Kazimierz Wielki, i jest Włocławek. A w nim
piękny, charakterystyczny most nad szeroko rozlaną Wisłą. Tyle ze zwiedzania,
Morze czeka. Wspinam się na niewysokie wzgórze (Św. Gotarda) po drugiej stronie
rzeki i siadam na ławeczce na szczycie, z myślą że może się zdrzemnę. Ale nie chce się. Więc tylko sobie
odpocząłem. W międzyczasie ociepliło się. Z Włocławka krajową 67 na Lipno.
Ogólnie Kuj-Pom szosy bardzo przyjemne, generalnie mało ruchliwe i na ogół bez
uprzykrzaczy jazdy w postaci ścieżek rowerowych. Jedyny mniej przyjemny
odcinek, krajowa 10ka Lipno-Kikół omijam bocznymi drogami które wypatrzyłem na
GPSie. Wiatr ciągle pomaga, km szybko ubywa. Nie wiem co musiało by się stać
żebym nie dojechał nad to Morze. Chyba musiał by mi spaść na łeb Chiński „Długi
Marsz” który właśnie jakoś teraz gdzieś tam wchodzi w atmosferę. Kolejny
checkpoint to Golub-Dobrzyń, mieścina słynna za sprawą zamku który na wzgórzu
góruje nad okolicą. Krajobrazy północnego KujPomu są bardzo urocze. Urozmaicona
(jak na północ Polski), pagórkowata rzeźba terenu pełna jest małych jeziorek.
Które wespół z zagajnikami, żółciejącymi od rzepaku pól i kwitnącymi na biało
sadami tworzą sielski widok. Ciekawostką jest ciągnąca się bezkresem z zachodu
na wschód pełna wiatraków farma wiatrowa. Apropo wiatru – ten ciągle pięknie
wspomaga. Z miasteczek przelatuję Wąbrzeźno i Radzyń Chełmiński i jest
Grudziądz. No tu ze zwiedzania to sprawa jak we Włocławku, tylko most przez Wisłę ;) Fajnym skrótem, aleją obsadzoną starymi drzewami, biegnącą dołem, wzdłuż wału
Wiślanego dojeżdżam do Nowych. Tam krótką acz stromą ścianką wspinam na wysoką
skarpę na lewym brzegu rzeki i wskakuję z powrotem na DK 91. Gdzie zaraz
tablicami po obu stronach drogi wita mnie Pomorze :) Gniew, zamek i widok na
starówkę, no nad Morze to już rzut beretem. Zbliża się wieczór, robię zakupy
tak żeby wystarczyły mi już do Gdańska. Energetyki, soki, wafelki, ciastka, tak
właściwie to nie licząc tego kebaba w Łodzi całą drogę przejadę na suchym i
słodkim prowiancie :) Z picia nic gorącego, same zimne napoje. Wiatr wreszcie
ustaje ale do Gdańska już tylko kilkadziesiąt km. Słońce powoli zachodzi ponad
lekko pofałdowanym horyzontem i zaczyna się druga noc w trasie. Widziałem
spadającą gwiazdę (ew. chińską rakietę :D). Do Gdańska ostatnie 38km, tako
rzecze drogowskaz. A tak naprawdę to mniej, bo wszystkie tablice z kilometrami
przy szosach wskazuję dystans do umownego punktu centralnego miasta – którym
jest zawsze Urząd Pocztowy nr 1 w danej miejscowości. Tak więc do granic, do
tablicy z napisem Gdańsk może być nawet mniej jak 30km. Na razie jest Tczew. A
zaraz potem Pruszcz Gdański. Przelatuję przelotówką, krajówką, szkoda czasu.
Wreszcie zaczyna morzyć mnie senność. W
Pruszczu drzemię z 45minut na przystanku aby zwalczyć pojawiąjąca się wreszcie senność. Godz. 00.58. GDAŃSK. !. Udało
się! To był mój najszybszy jaki i najkrótszy strzał do Gdańska, nie pamiętam
ile było km na liczniku przy tablicy ale około 560. Dłuuugi przejazd przez
przedmieścia. No i wreszcie coś sobie pozwiedzam. Zaczynam od starówki. Długi Rynek (Długi Targ?!), zabytkowe bramy, żuraw, nie mogło zabraknąć foto pod
fontanną Neptuna. Motława i zacumowane tam stateczki to formalność. No właśnie
– stateczki. Bo szósty raz tu jestem i nigdy nie widziałem jakiejś wielkiej,
pełnomorskiej jednostki. Takiej 200, 300 albo i 400m, bo i takie podobno tu
zawijają. Z tymi statkami to jest problem taki, że wszelkie tereny portowe,
stoczniowe są szczelnie ogrodzone, widoki zasłaniają góry kontenerów i żurawie
a ja ciągle jestem nieprzygotowany gdzie szukać jakichś miejscówek do oglądania
statków, albo jestem zmęczony i nie mam siły ich szukać. Sprawdzam neta i
znajduję. Nabrzeże Nowego Portu z punktem widokowym. Prawie 10km w jedną
stronę. Po drodze zwiedzam klimatyczne, industrialne portowo-przemysłowe
tereny. Ładnych +-20km km nakręconych po mieście można by śmiało podciągnąć pod
MTB. Dziury, doły, rozpadające się PRLowskie chodniki, układana przed wojną
granitowa kostka, betonowe płyty na budowie osiedli jak i skróty leśnymi
drogami, ścieżkami. Ale w końcu jest. Park nad morzem. Wchodzę na plażę, skąd
jest tytułowa fotka :) A potem alejką zaliczam wspomniany punkt widokowy. Betonowe nabrzeże, z zieloną latarnią na końcu (na przeciwległym brzegu jest
latarnia czerwona). No i... Statki ewidentnie jakieś tam są. Tyle że tak daleko że potrzebna lornetka…. Pewnie na złą godzinę trafiłem. No nic, zawracam. Plan
wycieczki zakłada powrót do centrum, i może jeszcze na plażę – na Stogi. Układ
kanałów i mostów w Gdańsku jest taki, że rowerem z Nowego Portu na Stogi jest
20km. Byłoby połowę mniej, gdyby słynny tunel pod Martwą Wisłą był dostępny dla
rowerów. Czytałem o śmiałkach którzy przelecieli go rowerem na przypale, ale ja
nie będę ryzykował. Ew. wtopa mogłaby znacząco podnieść już i tak wysoki budżet wycieczki. Pendolino 200zł, a mandat mógłby wynieść drugie tyle ;) Tłukę się na Stogi.
Po drodze brakujące, niezrobione w nocy foto Żurawia i Sołdka. Na Stogach
przygoda ta co zawsze – zgubiona droga w lesie, jazda szosówką po błocie i
szyszkach, targanie z buta po piachu. Za to jakiś fajny bunkier znalazłem. W
końcu jest plaża, z widokiem na sąsiadujący terminal przeładunkowy. Odpoczywam z
godzinkę, pusto, przyjemnie. Woda na kąpiel za zimna, tylko się trochę umyłem. Wracam
na dworzec, z popisującymi i piłującymi obręcze zapiaszczonymi hamulcami.
Zwiedzam jeszcze to i owo, podziwiam pomorski nieład i pierdolnik. Tu jest
trochę jak w Budapeszcie :) Tzn. fajnie. Jadę na dworzec, kupuję bilety na
Pendolino. Odpoczywam sobie na peronie, aż tu ni stąd ni z owąd… J E B .
Wybucha opona w autobusie (albo poduszka zawieszenia?). Tak po prostu, w
autobusie miejskim który stoi sobie na przystanku. No jakiś dziadek 100 letni
to by zawału dostał, taki huk. Powrót Pendolino szybki i przyjemny. Odjazd
14.50, w Krakowie 18.55. 5h5min. Jak dla mnie teleportacja.
Udana wycieczka, to był mój szósty raz na strzała nad Morze
(oszukanego tripu do Piły i potem PKP do Koszalina nie liczę). Jest to zarazem najszybszy i jak i najwcześniejszy w sezonie
trip nad Morze.Najszybszy bo dotarcie zajęło mi niecałe 2 doby - jakieś
44h. Nad Morzem byłem przed świtem 3 dnia! Podczas gdy zazwyczaj jestem
popołudniem lub późnym popołudniem! Czyli jakieś +-12h mniej mi zajęło. Wiem że
wiatr był sprzyjający a pogoda stabilna, bez burz, ale nawet mimo to. Najwcześniejszy w sezonie bo 11 maja! Poprzedni rekord to 1
czerwca, w ub. roku. Dystans rekordowy co prawda nie jest, nie jest to 700 ani 800km,
ale po przecież pierwszy raz w sezonie. Dobrze to wszystko rokuje :)
8.35 (ndz) - 18.45 (wt)
Zaliczone gminy: 1
Pomorskie: 1
Pszczółki
Kategoria > km 600-699, Powrót pociągiem
Berlin :)
d a n e w y j a z d u
663.91 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4250 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad z pamięci bo urządzenie rejestrujące zaginęło. Brak zwiedzania
Opola na przesiadce w powrocie oraz dojazdu z dworca do domu.)
https://photos.app.goo.gl/azpwBYkkAa2p8GeY9
V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
X Praga
X Budapeszt
To już się stało :) Trzeci z pięciu wielkich zagranicznych
celów zaliczony :) Koniec września, więc pewnie ostatni w tym sezonie. Chociaż,
kto wie ;) A dlaczego właśnie Berlin, a nie Praga lub Budapeszt?
Bo droga prosta jak drut: GOP-OPO-WRO-ZG-PL/DE-BER. Bo
najłatwiejszy powrót pociągiem: są nawet połączenia z jedną tylko przesiadką.
Bo do Berlina jest 600, a do Pragi 500, Budapesztu 400. Bo w Niemczech jeszcze
nie byłem, a w Czechach i na Węgrzech tak. Bo Berlin to miasto 3,7mln mieszk.,
dwa razy większe od Wawy czy Wiednia. Bo tak mi siadły Austriackie klimaty że
chciałem więcej. A więcej to wiadomo gdzie :)
Tak więc wyjeżdżam niedzielnym rankiem, chwilę po ósmej, po
5 godzinach snu. Nic na to nie poradzę – nigdy nie mogę usnąć przed wyjazdem. W
pon. i wtorek wolne. A wyjazd w niedzielę bo w sobotę leczyłem zatrucie
(alkoholowe ;) ). Trasa - cała w głowie, żadne rozpiski i mapy niepotrzebne. W
centrach miast zerknę tylko na GPSa w telefonie, żeby obrać odpowiedni wylot.
DK79 do Kato, potem 94ka przez Opole, Wro do Prochowic. DK36 do Lubina, potem
serwisówkami wzdłuż S3 do Zielonej Góry. DK32/29, przejście w Słubicach i drogą
o nr 5 (B5?) na Berlin. Niedzielny ranek, ruch nieduży, więc przelatuję szybko
przez miasto Alejami i 1439 raz jadę krajóweczką na Trzebinię, Chrzanów, GOP.
Chłód wrześniowego poranka szybko ustępuje i przed południem można już jechać
na krótko. Kremu z filtrem też profilaktycznie raz-dwa razy na dzień użyję. Jako
że cel jest ambitny, zwiedzanie miast po drodze (lubię) ograniczę do minimum.
Przez centra będę przejeżdżam tylko po to żeby skrócić trasę, a zwiedzał
przejazdem będę tylko te ciekawsze, odleglejsze, słabiej poznane miejsca. Trzebinia i Chrzanów się do takich rzecz jasna nie zaliczają, stąd też z nich
po jednej tylko, dokumentacyjnej fotce. Taki sam plan, szybkiego przelecenia,
miałem też przez Jaworzno. Ale na tym samym rondzie co zwykle jak zawsze źle
skręciłem i zamiast krajówką pojechałem boczną drogą koło elektrowni. Obok nowo
wybudowanej, drugiej najwyższej w Polsce chłodni kominowej (prawie 200m wys.).
Kawałek dalej remont. Ale to dobrze – jadąc objazdem pierwszy raz zobaczyłem z
bliska starą część Elektrowni Jaworzno III. Podziwiając potęgę przemysłowych
instalacji objeżdżam ją prawie całą dokoła, i wskakuję z powrotem na główną
szosę. Z Mysłowic zdjęcia chyba brak. A w Katowicach też jak zwykle mam jakiś
dziwny problem ze skrętem do centrum, i zawsze zaliczam tu odrobinę offroadu,
przez laski, stawki, parki i inne tereny zielone/rekreacyjne. Szybka fotka
monumentalnego Pomnika Żołnierza Polskiego (niedawno go odkryłem) i na Rynku
znów mam farta – kolejny już raz trafiam na zlot foodtrucków. Zwany też zlotem
„żarciowozów” :) Nie przepuszczam tej okazji na może i niezdrowy, ale ciepły i
niesłodki posiłek. I na pewno też pewno lepszy od hod-dogów ze stacji benzynowych.
Wciągam zapiekankę, frytki i lemoniadę. Tak posilony ruszam dalej, przez
górnośląską, ciągnącą się i ciągnącą, górnośląską aglomerację. Chorzów tylko
przejazdem, w Bytomiu pauza na rynku. Zabrze, Miechowice, Rokitnica, GOP się
kończy, myślami jestem już na trasie do Opola ale coś tu jest nie tak. Na
liczniku raptem 100km z hakiem a ja odczuwam wyraźne zmęczenie. To nie jest
normalny stan rzeczy. 100km to dla mnie jest rozgrzewka, to nie jest coś po
czym powinienem być zmęczony. Z 45minut odpoczywam w lesie zastanawiając się nad
możliwymi przyczynami tej słabości. I dalszym scenariuszem, bo przede mną
jeszcze ponad 500km. Walczę ze strasznymi myślami skrócenia trasy do Zielonej
Góry, a może i Wrocławia (!). Może to ten wczorajszy kac? Głowa co prawda dawno
nie boli ale może ten stan de facto zatrucia organizmu jeszcze się utrzymuje, i
stąd to osłabienie? To chyba to, bo co innego. W każdym razie – po tym
odpoczynku siły wróciły, i nie zabraknie ich już do końca :) Organizm pewnie
zmetabolizował ostatnie krążące w nim krople alkoholu ;) Pełen dobrych myśli
żegnam się z górnośląskim megalopolis i krajową 94ką wkraczam na otwarte,
rolnicze przestrzenie, prerie zachodniego Śląska/wschodniego Opolskiego.
Pyskowice i Toszek - omijam, nawet się nie zatrzymuję, szkoda czasu. Dzień
chyli się ku końcowi, tak że tablicę woj. Opolskiego widzę już na tle
zachodzącego Słońca. Jest coraz chłodniej, powoli zakładam więc kolejne, i
kolejne elementy ubioru. Zaczynając od kurtki, czapki a na długich spodniach
kończąc. W Strzelcach już wieczór - ratusz ładnie iluminowany. W Opolu po
zmroku, koło 21szej. Przejazdem zaliczam sklep – i miłą rozmowę z imprezującymi tubylcami. Długo musiałem wyjaśniać tajniki mojego dziwnego hobby, a i tak nie
wiem czy uwierzyli ;) Potem standard – czyli Ratusz, Rynek, i kebab. Jeden,
drugi, trzeci most przez Odrę czy jakiś tam jej kanał, i już jestem na wylocie
na Wrocław. 30-50-80, takie liczby powtarzam sobie w myślach. 30-50-80km.
Brzeg-Oława-Wrocław.Takie moje małe
cele na najbliższe godziny. „Technika małych celów”. W Brzegu kolejne, po
Trzebini, Ludowe Mądrości ;) Oraz jakaś instalacja do warzenia piwa na miejscu
(?). Nie mam pojęcia co to jest, zdjęcie rozmyte więc nie odczytam. No i
imponująca, jak na takie miasteczko, Świątynia. Na etapie Opole-Wrocław, nie
pamiętam dokładnie kiedy, miała miejsce śmieszna sytuacja. Zdarzająca się
czasem kolarzom na ultramaratonach czy innych długich trasach. Mianowicie:
zachciało mi się spać, więc postanowiłem przysiąść na najbliższym przystanku.
Najbliższy przystanek zaś był po lewej stronie drogi. Pokimawszy kwadrans
ruszam dalej. W kierunku Opola :D Na szczęście po kilkuset metrach był
drogowskaz, więc nadłożyłem może z kilometr – półtora. Trzeba uważać z tymi
przystankami po lewej stronie, bywają zdradliwe ;) Gdzieś w tej ciemnej, zimnej
pustyni pomiędzy Brzegiem a Oławą kolejna tablica, kolejny checkpoint, punkt
orientacyjny: Tablica: woj. Dolnośląskie. W Oławie szybkie foto pod ratuszem a
ja wypatruję już na horyzoncie migających czerwonych świateł. Czerwonych
świateł kominów elektrociepłowni w Siechnicach – to znak że Wrocław już blisko.
Taka latarnia morska – że do celu, że do portu już niedaleko ;) Są światła.
Przybliżają się coraz bardziej, i bardziej. Siechnice. A 10 minut później –
Wrocław. Wpół do piątej nad ranem, ale jeszcze ciemno, koniec września.
Zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska ograniczę do potelepania się po kocich łbach
starówki. Albo może raczej kocich łbach centrum. Bo tych poniemieckich bruków
jest tu ogrom – prawdziwa zemsta Hitlera ;) Dawno nie widziałem Wrocławskiego Ratusza, bardzo ładny. Dla porównania Kraków nie ma ratusza – jakiś geniusz
zburzył :D Ino wieża się ostała, i to taka se. Na wylocie z miasta zaliczam
Orlen - dwa hot-dogi + herbatka. Przy okazji wymiana zdrapek na różne dobra. Zaliczam
też małą glebę – przy wsiadaniu na rower :D Nie potrafię wytłumaczyć jak do
tego doszło. Jakby ktoś to zobaczył to mógłby pomyśleć że jestem pijany. Coś
strzykło w plecach, i dziwnie wykręciło mi obie kostki – na szczęście ból był
tylko chwilowy, i nie utrudniał dalszej jazdy. Stadion na zachodnich rubieżach
Wrocławia mijam już o świcie. Mały problem z prowadzącą donikąd ścieżką
rowerową rozwiązuję przejazdem jezdnią przez wielki węzeł drogowy, i z powrotem
jestem na krajowej 94ce. Zaczyna się nowy dzień, zaczynają się nieznane,
niezbadane lądy :) Bo do dziś to właśnie na Wrocławiu kończyła się moja
eksploracja kraju w kierunku zachodnim. W lubuskim (w tym Zielonej Górze) na
rowerze jeszcze nie byłem. Może być tylko dobrze :) Na przystankach kilka razy
odsypiam (oddrzemuję) jeszcze noc. Na południu całkiem niedaleko widać wielki
masyw góry – ale to nie Sudety. Sudety są dalej. To Ślęża, odległa od Wrocławia
może o 30km. Jeszcze nie byłem. Pierwsze dziewicze tej trasy miasto (miasteczko)
to Środa Śląska. Ulica z rzędem bliźniaczo podobnych kwadratowych domków –
podobną widziałem we Wrześni (k. Poznania). Kościół – podobny do tego co
widziałem w Nysie. No i sieć biedaścieżek rowerowych – to widziałem, widzę, i
widzieć niestety będę w każdym tej klasy miasteczku-kurwidołku :/ Druga,
podobnej rangi mieścina to Prochowice. Jakieś tam kamieniczki, o typowej dla
zachodniej części kraju budowie – z mniejszym lub większym udziałem muru
pruskiego. Za wiele stąd nie zapamiętałem. Jeszcze coś do picia kupiłem i bułkę
czosnkową. No i zmieniłem drogę: z DK94 na DK36, na Lubin. Zmienia się zresztą nie
tylko jej numer ale również charakter – taka jakby bardziej pagórkowata się
staje. Zachodnie Dolnośląskie, i potem Lubuskie już płaskie nie są. W okolicy
pełno pomysłowych, murowanych przystanków autobusowych. Lubin wita mnie
imponującym napisem na wjeździe do miasta. To już nieco większe, wyższe rangą
miasto. Na rynku zabytkowe budynki ciekawie kontrastują ze ścianą blokowisk. Od
rana szukam jakiegoś przybytku z ciepłym i niesłodkim żarciem, a jest już
południe. W końcu zadowalam się BP. Hot-dogi standardowe, herbata ładnie jak na
stację benzynową podana ale to jest nic. Bo obsługa jest iście królewska, jak w
restauracji. Dawno nie spotkałem tak miłej i sympatycznej osoby jak Pani ze z
tej stacji. Naprawdę polecam, warto wstąpić :) Chociażby po to żeby spotkać tak
pozytywnego i sympatycznego człowieka. Lubin, skrzyżowanie Jana Pawła II i
Hutniczej. Pani - brunetka koło 35ki ;) Za Lubinem zaczyna się największy
zgrzyt tej trasy. Zaczyna się droga, której… nie ma. Przy trwającym całe 5
minut planowaniu trasy wytyczyłem drogę z Lubina do Zielonej Góry serwisówkami,
drogami technicznymi, drogami ruchu lokalnego itp. wzdłuż S3. Planowałem trasę
na gpsies, na mapie która jest zrobiona chyba „naprzód” i przedstawia stan jaki
będzie za pół roku czy tam kiedy. Na wylocie z Lubina jest wiadukt nad drogą
ekspresową, próżno szukać jednak asfaltowych bocznych dróg po jednej czy po
drugiej stronie. Jest tylko nierówna polna drogo-ścieżka. Ani grama asfaltu.
Ależ się wtedy wkurwiłem. Gonitwa myśli – co tu robić, szukać alternatywy,
wypatrywać na horyzoncie śladu asfaltu obok Eski czy co innego. Ostatecznie
postanowiłem jechać po tym co jest. Po tym piaszczysto-trawiastym czymś. Na
szczęście w szosce mam teraz opony 32mm, więc ostrożna jazda po czymś takim
jest w ogóle możliwa. Ku mojej uldze kilka kurw dalej zaczyna się asfalt. Potem
znowu kończy, znowu zaczyna ale ogólnie nie jest źle. Może nie za szybko ale
jednak jadę, jednak powoli przybliżam się Berlina ;) W końcu zaś droga kończy
się. Tak po prostu. W okolicach estakady nad torami zakończona jest
piaszczystymi muldami i krzaczorami. Przenoszę rower pod estakadą zastanawiając
się co jeszcze mnie czeka. A czeka mnie asfaltowa droga, przejazd z powrotem na
prawą stronę, tumany kurzu z wyjeżdżających z budowy wywrotek (jest już pon.),
tymczasowe rondo i… i… i droga krajowa number 3. Tymczasowo, na czas budowy
ekspresówki poprowadzona i oznaczona żółtymi liniami po takiej właśnie gotowej
już, gładkiej i nowiutkiej ale bardzo wąsssskiej… drodze serwisowej :D No tu to
się działo :) Jazda w sznurze aut, w tym sznurze tirów. Osobówki mnie
wyprzedzają bez problemu ale gdy trafia się tabun ciężarówek… to ten tabun
ciężarówek jedzie sobie za mną bo nie ma jak wyprzedzić. Za wąsko, za duży ruch
(poniedziałek!), za dużo nawalonych biało/czerwonych słupków/tablic na środku
jezdni. Miałem wrażenie że zaraz ktoś z takiej ciężarówki wysiądzie i mnie
zamorduje ;) Oczywiście robiłem co mogłem, cisnąłem ile wlezie, po płaskim 40+
km/h, jak tych ciężarówek uzbierało się dużo to zjeżdżałem na bok i je
przepuszczałem. Bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny był to odcinek, bardzo
byłem zdenerwowany. Ale o dziwo przeżyłem i jeśli dobrze pamiętam nikt na mnie
tu nawet nie zatrąbił (?!). To było jakieś 7km. Bardzo nieprzyjemne,
niebezpieczne i nerwowe 7km. Wreszcie zaczyna się szeroka dwupasmówka z
asfaltowym poboczem – stara „trójka”. Zaraz są Polkowice, i pojawiają się coraz
to kolejne wieże szybowe licznych tu zespołów kopalń. Wg Internetów
wydobywające sól kamienną, miedź i srebro. Nawet nie zjeżdżam tu z tej
dwupasmówki, nie ma czasu - Berlin czeka. Za Polkowicami zaczyna się zaś wreszcie
to na co czekałem czyli przyjemna, mało ruchliwa droga ruchu lokalnego. Idzie
sobie pagórkami wzdłuż ekspresówki raz jedną, raz drugą jej stroną aż do samej
Zielonej Góry, czyli przez następne 70km. 70 przyjemnych km :) Po tym ciśnięciu
ruchliwą drogą, jak i dłuższej jeździe bez odpoczynku zaczynam odczuwać jednak
zmęczenie. Pierwsza lepsza droga w las i już zalegam na pół godziny w trawie,
wracając powoli do sił. Ileś km przyjemnej drogi dalej, punkt 16.00 docieram do Lubuskiego. Pierwszy raz w swojej rowerowej karierze :) Od stolicy tego
województwa dzielą mnie już tylko dwa miasteczka: Nowe Miasteczko (dosłownie,
taka nazwa) i Nowa Sól. Nie ma w nich nic szczególnie wyróżniającego, nic nie
zapadło mi z nich bardziej w pamięci. Lada chwila zapadnie zmrok. Jeszcze jeden
odpoczynek, tym razem pod dębem, i w ostatnich promieniach zachodzącego Słońca
dociągam do Zielonej. Też pierwszy raz w swoim rowerowym CV. Nazwa Zielonej
Góry nie wzięła się z znikąd. Faktycznie jest tu bardzo dużo zieleni, lasów. I
rzeczywiście są tu może nie góry, ale wzgórza. Dokładnie to siedem wzgórz - tak
wyczytałem w Internetach. Niczego sobie podjazd jest na wjeździe do miasta. A
potem leci się delikatnie, w dół, i w dół. No i tak – miasto wojewódzkie,
całkiem spore, bo 140 tys. Czyli gdybym je miał sobie porównać, uplasować, do
tych mi znanych to trochę większe od Opola. Do tego jestem pierwszy raz. Czyli
wypada je choć trochę pozwiedzać. Ale ambitność celu, ograniczony czas w
połączeniu z ryzykiem przypomnienia sobie że jestem zmęczony i uznania Zielonej
za alternowany cel podróży nie pozwalają na to. Więc lecę tak sobie w dół i w
dół, 40, 50, 60 i więcej km/h głównymi przelotówkami i tak wygląda to
zwiedzanie. Przetestowałem przy okazji hamowanie awaryjne w szosówce, też pierwszy
raz w karierze ;) Z 60km/h do 0, zostało pół metra od zderzaka starej Astry z NIE
DZIAŁAJĄCYMI ŚWIATŁAMI STOPU !!! Czułem gumę nie obracającą się a tracą o
asfalt. Szczęście w nieszczęściu że teraz mi się przytrafiło, jak mam nakręcone
na szosce 10kkm a nie zaraz po zakupie bo nie wiem czy bym opanował maszynę. Tak
więc z miasta poza zdjęciem tablicy tylko trzy fotki: jakiegoś kościółka na
przedmieściach, fragmentu latarni stadionu żużlowego i skrzyżowania/centrum
handlowego. Zielona do poprawki, a tymczasem jestem na wylocie krajową 32/29. I
pierwszym drogowskazie na przejście PL/D. Początek drugiej nocy przyjemny,
ciągle 15’C, brak zmęczenia, senności, zamułek czy innych kryzysów. Od granicy
dzieli mnie 70-80 pustej (póki co), przyjemnej krajówki przez Lubuskie lasy. Niekończące
się ciemności nie pozwalają na zrobienie żadnego sensownego zdjęcia, zresztą i
tak nie ma czego. Las w nocy jest czarny, a nie zielony. Pierwsze zdjęcie na
którym coś widać to Krosno Odrzańskie. Wielgachny plac niemieckiego bruku i
zapewne też poniemiecki, żelazny most na Odrze. Na wyjeździe z miasta solidny
podjazd, z doliny, koryta Odry. I jak do tej pory było OK, tak teraz zaczyna
się kryzys. Trzeci do tej pory, ale poważniejszy. Nakładające się senność,
zmęczenie i zimno. Senności nie udaje się zwalczyć energetykami (bo ich nie mam
;) - nie ma gdzie kupić) ani drzemkami. Albo nie ma przystanku, albo jest ale bez ławeczki, a jak już jest z ławeczką to jest zimno. A nawet jak spróbuję się
zdrzemnąć to mi się to nie udaje, i dalej chce mi się spać. Chce mi się spać
ale nie mogę usnąć. Zamknięte koło. Nie klei się ta jazda. „Jadę” pewnie ze
średnią 10km/h brutto. Gdzieś w tych ciemnościach na liczniku wybija 500km ale
nawet to nie podnosi mojego morale. Podnosi je dopiero oaza w Świecku – całe
hektary magazynów, parkingów, agencji celnych, moteli itp. i co dla mnie
najistotniejsze STACJI BENZYNOWYCH. A na tych stacjach jest dużo gorących,
tłustych zapiekanek, dużo gorącej herbaty i dużo energetyków :) Dwie takie
zapiekanki, gorąca herbata i pełen cukru i kofeiny energetyk stawiają mnie jako
tako na nogi. Pierwsze drogowskazy na Berlin poprawiają mój stan jeszcze
bardziej ale to co się dzieje na moście granicznym w Słubicach to już jest nie do
wiary. Nie do wiary jest jak bardzo psychika człowieka potrafi oddziaływać na jego
stan fizyczny. Moc i energia wracają ze zwojoną siłą :)
Bundes-republik Deutschland!
To może i mały krok dla ludzkości ale wielki krok dla mnie.
Pierwszy raz na Niemieckiej ziemi! Z bananem
na twarzy rozpoczynam eksplorację tego nieznanego mi świata. Pierwsze co rzuca
się w oczy – wbrew pozorom tutaj nie wszystko jest nowe, lśniące i błyszczące.
Są też rzeczy stare. Są stare bloki, stary asfalt na ulicy i stare przystanki
autobusowe. Ale nawet jak coś jest stare to jakieś takie solidniejsze, trwalsze,
mniej zniszczone i zdewastowane wydaje się niż w kraju. Po prostu lepsze. Inna
ciekawostka: drogowskazy. Nie zielone jak w Polsce, ani nie niebieskie, jak na
Słowacji - tylko żółte. We Frankfurcie n/ Odrą, bo tak nazywa się ów miasto
graniczne, widzę też pierwsze ślady niemieckiej infrastruktury rowerowej. No to
i już jest zupełnie inna jakość, inny świat, inny stan umysłu. Asfaltowe/betonowe
alejki. Tzn. kostka też się z rzadka trafi ale nawet jak jest to też jakaś taka
równiejsza niż w naszej pięknej ojczyźnie polbruku. Jakby na jakiejś zaprawie
to było kładzione, a nie na piochu (?). Krawężniki nie wyrównane na zero, tylko
ich po prostu nie ma, płynne przejście ścieżki w przejazd rowerowy. Oznakowanie
– perfekcyjne. Inny znak kiedy się zaczyna, inny kiedy kończy, strzałeczki
kiedy jedno- a kiedy dwukierunkowa, jeszcze inny znak gdy jest to chodnik z
dopuszczonym ruchem rowerowym. I tak sobie jadę i oglądam, i nawet nie muszę
patrzeć na GPSa – drogowskazy same prowadzą mnie na Berlin. A do Berlina od
granicy jakieś 60/90km. Zależy jak na to patrzeć ;) 60 do przedmieść a 90 do
Bramy Brandenburskiej, tak wielkie jest to miasto :) Kolejna rzecz która mnie
zdziwiła to tereny zabudowane, pełne domków przedmieścia Frankfurtu, bez jednej
latarni – zupełne ciemności. Z tych ciemności i mgieł wygramalam się podjazdem na
jakąś, nazwijmy to, wyżynę. Powoli zaczyna świtać. Poranek w Niemczech jest pochmurny, i taki będzie cały trzeci dzień. Chłodny i ponury, jakże odmienny
od dwóch poprzednich. Gdy dzień wstaje już na całego widzę kolejną różnicę. W
Polsce wiochy wyglądają tak: jeden niekończący się ciąg domów z centralnym
punktem w postaci kościoła płynnie przechodzący w drugi niekończący się ciąg budynków
z centrum w formie świątyni. I tak bez końca. Tu jest natomiast trochę jak na
Słowacji – miejscowości są zbite, skupione, a pomiędzy nimi całe kilometry
przyrody – połacia pól uprawnych i lasów. Nieraz w którym kierunku by nie
spojrzeć – nie dojrzy się ani jednego budynku w polu widzenia. Oczywiście to
porównanie dotyczy tylko układu, rozplanowania tych miejscowości a nie wyglądu
ich samych – bo Słowackiej biedy tu nie ma ;) Znów zaczyna morzyć mnie senność.
Zwalczam ją na ławeczce w Heinersdorfie. Którymś już tam z kolei –dorfie.
Rozprawiwszy się z sennością nawijam kolejne kilometry drogi number sechs.
Kolejna sprawa. Dęby. Całe szpalery dębów, rosnące na poboczach dróg. Widocznie
jakiś inny gatunek niż w Polsce – te nie wpadają przed maski i nie mordują
niewinnych kierowców, nie trzeba wycinać. Zamiast tego wystarczają bariery, jasne
plansze na pniach i znaki z obrazkiem rozbitego o drzewko autka i ograniczenie
do 80. Naprawdę pięknie wyglądają takie aleje. W Munchebergu pewien zgrzyt - na
obwodnicy znak podobny do polskiego „droga tylko dla poj. samochodowych".
Ale przeczucia mnie nie mylą – on jest tylko na obwodnicy. Wystarczy przejechać
przez centrum i można dalej jechać 6-ką na legalu. W miasteczku kolejne znaki
niemieckiej solidności – koszą wykoszoną trawę i myją polewaczką czystą przecież
ulicę… Potem bardzo miły leśny odcinek – gładka asfaltowa ścieżka rowerowa idzie
tu przez środek lasu, z dala od jezdni. Choć trochę przedobrzyli, prowadząc ją
bardzo fantazyjnie, po hopkach i zakrętach. Do granic Berlina mam nie dalej jak
30km. Ale łapie mnie kolejny kryzys. Chyba z godzinę spędziłem w tym lesie
odpoczywając i drzemiąc na przystankach. Jakoś wreszcie udało mi się odmulić i
z nowymi siłami wychodzę na ostatnią prostą. Dzikie odcinki kończą się a
zaczynają przemysłowe tereny Berlińskich peryferii. Z wielką cementownią w Rudersdorfie na czele. Jest 11. Planowy pociąg o 16. Czasu coraz mniej, cisnę
więc główną szosą, chciałbym kawałek tego Berlina jednak zobaczyć. Tymczasem im
dalej w głąb Berlińskiej aglomeracji, tym tej szosie przybywa pasów ruchu, tym
więcej aut, coraz szybciej jadących aut. W końcu, kawałek przed Berliner Ringiem (obwodnicą autostradową) wyrasta zakaz jazdy rowerem. Pierwszy od
granicy ewidentny i jednoznaczny zakaz jazdy rowerem. Jak najbardziej zresztą uzasadniony
na tego typu drodze. I tu największy, niemiecki zgrzyt. Nie ma alternatywy.
Żadnej idącej równolegle drogi, ścieżki rowerowej czy nawet chodnika. Nic. Albo
jest tylko ja nie umiem jej znaleźć. Pewnie to drugie. W każdym razie – wie
wiem ile wynosi tu mandat za jadę rowerem na zakazie, i chyba nie chcę tego
sprawdzać. Raz po raz kurwując prowadzę rower po trawiastej skarpie wzdłuż ruchliwej
wielopasmowej arterii. Spotykam jakiegoś dziadka, coś mi tam radzi ale ni słowa
nie rozumiem co mówi. Nieco więc wkurwiony tłukę się jakąś leśną drogą. Nadłożę
nią parę km, bo idzie w bok, a nie jak 6tka prosto do centrum. Tyle dobrze że 32mm
oponki pozwalają się po niej tłuc, nie muszę prowadzić. A czas ucieka. Wreszcie
asfalt. Jeszcze trochę, i jeszcze troczeczkę…
24.09.2019, 11.45
Berlin
Bezirk
Treptow-Kopenick
Cóż to była za szczęśliwa chwila :) Radości co nie miara.
Fotka przy tablicy obowiązkowa - bez niej trasa by się nie liczyła. Wciągam
resztki kupionego jeszcze w ojczyźnie prowiantu, robię siku, i ruszam na podbój
tej wielkiej metropolii. 3,7mln mieszkańców daje jej drugie miejsce w UE, po
Londynie. A na ten podbój czasu mam nie za wiele, bo raptem 4 godziny… Tak więc
cel typu must see wyznaczam sobie tylko jeden: Brama Brandenburska. Przyspieszony
plan zwiedzania jest następujący:
1. Zwiedzam przejazdem, fotki robię tylko na
postojach na czerwonych światłach.
2. Docieram do dworca Lichtenberg, badam temat
pociągu, kupuję bilety.
3. Gnam czem prędzej pod Bramę, robię fotkę.
4. Z powrotem na dworzec, jak starczy czasu to
kupuję piwo i ogarniam się, tj. przebieram w czyste ciuchy, żeby śmierdzieć
trochę mniej.
Pierwsze km to długa prosta przez wielki park/las, wzdłuż
linii tramwajowej. Potem toczę się przez coraz to kolejne, i kolejne dzielnice.
Za znakami na Lichtenberg. Od tablicy z napisem Berlin pod Bramę wyjdzie mi wg.
śladu jakieś 34km ;) Podziwiam solidność, doskonałość, kunszt niemieckiej
infrastruktury, architektury, myśli technicznej. Ale uwaga ta sama co we
Frankfurcie – Berlin to też nie jest błyszczący, złoto – marmurowy pałac. Tu
też są zardzewiałe latarnie i zarośnięte trawą chodniki. Oczywiście nie
wszędzie wokół, tylko gdzieniegdzie. I nie dlatego są zardzewiałe i zarośnięte
że są dziadowskie, tylko dlatego że są po prostu stare – nadgryzione zębem
czasu. Pewne znaczenie może też mieć to że jadę przez dawny Berlin Wschodni, i
tu może być tego więcej. Jeszcze dwa słowa nt. infrastruktury rowerowej i ogólnie,
o podejściu do tematu rowerów w Niemczech. Mianowice: Berlin rowerami stoi :) Np.
taki widok: dwupasmówka, 2x po 4 pasy dla samochodów by tu weszły. Ale tu jest
tak: każda nitka to dwa wewnętrzne pasy dla samochodów, pas zewnętrzy to
parking, a pozostały, czwarty, pomiędzy nimi to pas dla rowerów :) Z
namalowanym „buforem” od strony parkingu aby nie znokautować rowerzysty drzwiami
samochodu. Z kolei na tych rowerowych pasach symbole rowerków namalowane są w dwóch
pozycjach: równolegle do kierunku jazdy oraz w poprzek. Zapyta ktoś: a te w
poprzek to po co? Ano są tak namalowane przy wjazdach na posesje, aby kierowca
nie zapomniał że przecina DDR :) A o tym co będzie się działo koło dworca, to
za chwilę. Z ciekawostek innych niż rowerowe: sporo polskich Solarisów :)
Fajnie. Ileś skrzyżowań/dzielnic/zachwytów dalej docieram wreszcie do wielkiej estakady nad plątaniną torowisk. A pod nią dworzec. Berlin Lichtenberg. Jeden z
wielu pobocznych dworców Berlina. 5 peronów. Tyle co Kraków Główny. Wolę w
takim razie nie myśleć ile peronów ma Hauptbahnhof. Wszystkie okoliczne
latarnie, słupy, drzewa oblepione rowerami. Całe połacia rowerów. Szukam kasy
aby kupić bilet, na „regio” do Kostrzyna. Nie mogę znaleźć, ale za to słyszę
polski język. Starsza Pani. Jej zapytam. Tymczasem Pani zamiast wskazać mi
drogę do kas zdradza mi sposób na darmowy przejazd tym pociągiem. Że niby
konduktorzy nie kasują tych biletów, nie sprawdzają, na jednym można jechać
wiele razy itp. itd. Usilnie namawia mnie abym zabrał się z Nią, to pojadę za
free. Jakiś wałeczek taki. Długo się wykręcam, stać mnie na bilet za kilka
euro. Ostatecznym argumentem jest to że je nie chcę teraz jechać pociągiem,
tylko tym po 16tej. Udaje się – mówi mi gdzie są kasy. Niespecjalnej urody
kasjerka z pierścieniami/sygnetami na wszystkich 10ciu palcach (10ciu u rąk,
nie wiem jak u stóp) nie zna ang. O.o Ale jakoś my się dogadali. Tak więc mam
już bilety. I mam 2,5h na zdobycie Bramy. 10km. W jedną stronę ;) Cisnę ile wlezie
gładkimi ścieżkoautostradami wzdłuż monstrualnie szerokich alei. Niektóre takie
że chyba ze 100m pomiędzy budynkami na przeciwko. Pomimo ponad 600km w nogach
nie znalazłem sobie godnego przeciwnika wśród miejscowych rowerzystów ;) Gmach.
Przepraszam: GMACH. Taki jakich
wiele w Krakowie. Tyle że dwa razy większy – na wysokość, i ze trzy – na
szerokość. „O kurwa jakie to wielkie”. Mimowolnie mruczę do siebie pod nosem na
widok dwóch bliźniaczych gmachów z wieżami po obu stronach alei. Wspaniała fontanna. I fajne malunki. I słynna wieża TV. 368m wys. I kurrrewsko wielki rrrrratusz. I ciekawe, bo nie prostokątne a trójkątne (w rzucie z góry) wieżowce. I
to, i tamto, i sramto. I jeszcze tamto. I, i, i… I nie spamięta człowiek tych
wszystkich dziwów które widział tego pięknego dnia. Natomiast jak już pisałem
pogoda piękna nie była – pochmurno i max 15 stopni. A zgrzałem się nieźle
podczas tych sprintów. Chyba wystarczy, szkoda by było się przeziębić. Trzeba
zwolnić. W poszukiwaniu Bramy zajeżdżam o jeden plac za daleko. Zawracam, potem
tu, i tam, i wreszcie jestem.
Brama Brandenburska.
Może zamiast kolejnych zdań pełnych zachwytów nad
monumentalnością tego miasta teraz inna myśl. (Myśl pełna zachwytu na
monumentalnością rozwoju mojej kariery :D ). Jeszcze kilka lat temu mogłem
tylko czytać o ludziach którzy jadą sobie na rowerze na strzała z Krakowa do
Berlina. Dziś sam mogę coś takiego robić :) Miła Niemka robi mi fotkę i
pozdrawia mnie gestem Victorii. Jeszcze tylko szybkie foto jakiejś zabytkowej bryki
i trzeba zmykać. Zostało 1,5h. Teraz już 0 zdjęć, tylko sobie oglądam. Jeszcze
jedno zdanie odnośnie rowerów w Berlinie, po prostu muszę: to się w głowie nie
mieści co tu rowerzyści odstawiają na jezdni. Na światłach przeciskają się na
przód, jadą we 3 obok siebie, blokują auta i robią inne dziwne rzeczy. NIKT NIE
ZATRĄBI. Nikt. W Polsce tego typu akcje to realne ryzyko pobicia by było ;) Po
15tej jestem koło dworca. Kupuję dwa Radebergery (najważniejsze), kilka precli,
jakąś wodę. Nie za wiele, bo pracuję w Polsce, a nie w Niemczech ;) Czas powoli
kończyć tę niesamowitą przygodę. Przed 16tą nadjeżdża pociąg. Spalinowa Pesa :)
Kolejny Polski wóz w służbie na niemieckiej ziemi. Z początku tłok konkretny,
stoję z rowerem wśród tłumu. Ale gdy tylko pociąg wyjeżdża za ostatni punkt
przesiadkowy z metrem rozluźnia się, i dalsza podróż już w komfortowych
warunkach. Z tym wałeczkiem z jazdą za free to coś jest na rzeczy – konduktorka
tylko spojrzała na bilety, w żaden sposób ich nie kasując O.o Mniejsza o to,
nawet jakbym wiedział co i jak zrobić, i tak bym kupił bilet, bo bardzo mi się
Niemcy spodobały :) W Kostrzynie koło 17, niecała godzina na przesiadkę. Zdążę
kupić coś w normalniejszej cenie. Ciekawy dworzec – dwupoziomowy. Tj. dwie
linie kolejowe się tu krzyżują, i są dwa osobne zestawy peronów. TLK do Opola.
W Opolu koło 22giej, next TLK koło północy. To coś pokręcę po Opolu, jasna sprawa :) Kilkanaście bonusowych km wpadło na pewno.A może i koło 20? W domu o 4.25. Do pracy na
8mą ;) Tzn. mogę się spóźnić, przyjdę na 9tą. Ale i tak nie za wiela tego snu będzie
po dwóch nieprzespanych nocach. Ale od czego są energetyki ;)
Kolejny, trzeci już wielki zagraniczny cel osiągnięty :)
Szkopuł ten co zwykle – w 3,5h to se można New Sącz pozwiedzać, a nie Berlin.
Ale ja patrzę na to tak: to był mój PIERWSZY raz w Berlinie ;) Taki tam
rekonesans. Będą przecież jeszcze kolejne razy!!! I next razem lepiej to
zaplanuję, będę miał 4 dni wolnego a nie 3 i se pozwiedzam ile będę chciał. No
a poza tym chodzi o to aby gonić króliczka, a nie go złapać ;)
8.20 (ndz) - 4.25 (sr)
Nowe gminy: 22
Dolnośląskie: 10
Miękinia
Środa Śląska
Malczyce
Prochowice
Lubin - obszar miejski
Lubin - teren wiejski
Polkowice
Jerzmanowa
Radwanice
Gaworzyce
Lubuskie: 12
Niegosławice
Nowe Miasteczko
Nowa Sól - obszar miejski
Nowa Sól - teren wiejski
Zielona Góra
Świdnica
Czerwińsk
Dąbie
Krosno Odrzańskie
Maszewo
Cybinka
Słubice
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
Wiedeń :)
d a n e w y j a z d u
608.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:5500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/19ebZXhdodRtk6Qq7
Wjaśnienie dlaczego wyszło mi 600km a nie 400:
Krk - Wiedeń (+błądzenie) 460km
zwiedzanie 40km
pociąg Wiedeń - Bratysława
Bratysława kilka km
pociąg Bratysława - Żylina (spóźniony)
pociąg Żylina - Skalite
Skalite - Zwardoń 10km
pociąg Zwardoń - Pszczyna
Pszczyna - Krk 90km
To jest jedna całość, miałem max 30min drzemki.
Po bardzo dobrym maju (deszczowym maju) – 1500km, rekordowym
czerwcu (2440km) i mocarnej pierwszej połowie roku (8k) przyszedł nijaki
lipiec. Jakaś tam przejażdżka do Opola, potem deszczowy weekend na warsztacie.
Po dwóch dekadach miesiąca na liczniku żenujące 400 km. Czas to zmienić, pora
odbić się od dna!!!
Wiedeń, Budapeszt, Praga, Bratysława… W kolejności od
najbardziej niesamowitego. Właśnie mi się przypomniały. Zagraniczne cele na ten
sezon, czas najwyższy się za nie zabrać. Od czego by tu zacząć? Odpowiednio
400+, 400+, 500+, 400+ km. Ostatnio otwarta została pewna furtka. A właściwie
to wypie*dolona z hukiem wielka brama. Mianowicie. Pierwszy raz wracałem z
zagranicy pociągiem. Dokładnie to ze Słowackich
Koszyc. To była jakaś taka moja
wielka obawa, strach, który należało przełamać. ZERO PROBLEMÓW było z tym
powrotem. Ok, obawa przełamana. Do tego potrzeba odbicia się od dna,
wkurwienie na słaby miesiąc, 100% regeneracja i nadmiar sił który trzeba w
jakiś sposób wyładować. Lecimy z Wiedniem ;) A jak się uda to i Bratysława
wpadnie. Do Wiednia drogi są dwie:
- Przez Słowację, niecałe 400, ale po górach.
- Przez Czechy, 400 z hakiem, po pagórkach.
Jako że wiedziałem że z tych 400 raczej 500 się zrobi
wybrałem pierwszą opcję. Plan powrotny zakładał po zwiedzaniu Wiednia
dociągnięcie do Bratysławy (kilkadziesiąt km) i stamtąd powrót pociągiem:
Bratysława → Żylina, Żylina → Zwardoń, Zwardoń → Kato, Kato → Krk. Wg planu 4
pociągi. Czy się uda? Jak widać po kilometrażu – nie udało się ;) Ale po kolei:
Nie najgorzej (niecałe 7h) wyspany, sobotnim, lekko
pochmurnym, ciepłym rankiem wyruszam na podbój Europy. A raczej EUROPY :) Na
pon. wzięty urlop, więc czasu a czasu. Wypoczęte niejeżdżeniem nogi lekko kręcą
i sprawnie łykam kolejne km. Skawinka, Zator i na Andrychów. Nie bardzo wiem co
napisać więcej o tym pierwszym kilkudziesięcio-km odcinku, który znam na
pamięć.
Wypogadzające się niebo, rosnący skwar, podekscytowanie i rzecz jasna lekki
strach rozpoczynającej się właśnie kolejnej wielkiej przygody :) No ok,
coś tam się znajdzie ciekawego, nawet i po drodze do Andrychowa:
- Przygotowania do
Bożego Narodzenia – przezorny zawsze
ubezpieczony.
-
Charakterystyczny przystanek. Zawsze robię tu zdjęcie
gdy jadę na Czechy. Dziś z tą jednak odmianą że paluch pokazuje nie „dobre
rano” a „
guten tag” :)
- W
Andrychowie rzecz bardzo przydatna a rzadko spotykana –
kranik z wodą. Można zmyć z siebie część brudu przed nałożeniem kolejnej
warstwy kremu z filtrem. Zamiast kłaść krem na poprzednią warstwę, z wklejonym
pyłem, piachem i małymi muszkami ;)
Z Andrychowa krajówką na Kęty. Z Kęt (Kętów?) bokami przez
Kozy, największą wieś w Polsce (niemal 13tys. mieszk.!). Po drodze przyjemny
leśny odcinek, z wypasioną
kapliczką po drodze przy której zawsze zatrzymuję się na
odpoczynek. I pierwszy
dobry omen że się uda :) Tam gdzie kiedyś przybył Jan
III Sobieski z odsieczą, tam teraz przybywam ja, z rowerem. A raczej na rowerze
:) Stolicę Podbeskidzia, B-B przelatuję tranzytem – nie ma czasu na jakieś
ryneczki, ławeczki i inne zwiedzania. Robię tylko zakupy i czem prędzej
wylatuję na Cieszyn, drogami
nie zawsze nadającymi się na szosówkę. Upał
wzrasta coraz bardziej, zachmurzenie na górami
takoż. Na szczęście przez te
góry nie będę jechał. Droga (stara krajówka) na Cieszyn jest mocno pagórkowata
i wyeksponowana na słoneczny żar, drzew brak. Dłuższą chwilę umieram więc sobie
na przystanku. Z miasteczek po drodze –
Skoczów. O wojennych wydarzeniach z
tego miejsca przypomina powiewająca tu chyba zawsze Polska flaga. Droga
przeplata się z idącą równolegle ekspresówką, wiodąc raz jedną, raz drugą jej
stroną. Na południu ciągle majaczą wysokie szczyty Beskidu Śląskiego a potem i
Śląsko-Morawskiego. Jak już pisałem przez takie góry dziś jechał nie będę, co
nie oznacza bynajmniej że będzie płasko. Bo nie będzie. Hopki, zmarszczki,
wzgórza i wyżyny towarzyszyć mi będą od Andrychowa, przez całe Czechy, prawie
do Wiednia. Drugi
dobry znak i jest Cieszyn. Miasto tak zabytkowe że bruków to
tu chyba jest więcej niż asfaltu. Jadę na szosówce więc taka nawierzchnia nie
jest szczytem moich marzeń. Granicę przekraczam ok. godz. 17. Teraz to się
zacznie :) Ahoj Przygodo! Czeski Cieszyn zwiedzam tylko przejazdem, czytając
śmieszne napisy i inne szyldy ;) Póki co nawigacja jest prosta – drogą number
648 na Frydek-Mistek. Drugi raz umieram na przystanku – tym zaprzęgam do
działania adekwatne do stopnia zmęczenia środki – Level Upa z
kosmicznymi
dawkami spotykanych w energetykach substancji. Prawdziwy Mocarz. No dosłownie,
działa to jak sok z gumijagód, momentalnie stawia człowieka na nogi :) Z nowymi
siłami ruszam dalej, przez kolejne wioski i miasteczka coraz śmielej
zapuszczając się w ciekawą Czeską krainę. Jest i Frydek-Mistek. Miasto
(po)przemysłowe, jak całe zresztą okolice Ostravy. Kopalnie, opuszczone fabryki
itp. Nadłożyłem tu lekko drogi – skręciłem na Stare Mesto. Myślałem że to jakaś
starówka, rynek, centrum Frydka a to tymczasem miejscowość o takiej nazwie… W
zamian za to odpocząłem nad ładnym
zalewem. Myślałem nawet czy się w tej
wodzie nie ochłodzić (jacyś tam ludzie się pluskali) a czysta to ta woda nie
była (glony)… A dolegliwości dermatologiczne to ostatnia rzecz jaka mi jest w
trasie potrzebna. Już wolę być brudny niż swędzący. Od Frydka do Jicina
będą jechał bocznymi drogami idącymi równolegle i przeplatającymi się z
autostradą. Jest już wieczór (pierwszy wieczór), robi się więc i przyjemnie
chłodno. Za wyjątkiem małego błądzonka w Priborze sprawnie i szybko będę tymi
dróżkami nawigował. Jeśli sugerować by się w 100% znakami to kilkaset metrów
przejechałem
autostradą ;) Ale to był po prostu remont i jedna jezdnia w obie
strony z ograniczeniem do kilkudziesięciu na godz., nie dało się tego nijak
ominąć. W międzyczasie odkrywam że zgubiłem kluczyki do zapięcia… Miałem taki
mały, zgrabny łańcuszek Abusa, którym przypinam rower gdy muszę na 3 min
wejść do większego sklepu. No to mam teraz mały zgrabny łańcuszek Abusa
bez kluczyków. Super. Tzn. kluczyki były dwa, i zawsze woziłem dwa (jakby się
jeden złamał), spięte ze sobą… Głupota. Tzn. trzeba było wozić dwa ale mieć je
osobno. Kiedyś to się zemści, jak zgubię portfel - bo pieniądze, kartę i
dokumenty też wożę wszystko w jednym miejscu… Jak zgubię to zostanę bez
niczego. Muszę to zmienić i mieć trochę pieniędzy pokitrane gdzieś w sakwie i w
kieszeniach spodni albo coś. (Minęły 3 tyg. od trasy… dalej nic z tym nie
zrobiłem). Taka jednak drobnostka nie jest w stanie zepsuć radości z trasy. W
Jicinie już noc. W ostatniej chwili robię zakupy na
stacji – zamykają o 22. Ot
całe Czechy (Słowacja podobnie). W Polsce ciężko znaleźć stację dużej sieci
która by nie była 24/7. Na rynku ładnie podświetlany
zegar i zgiełk nocnego
życia, więc z drugiej strony nie taka znowu dziura. Od Jicina ładnych kilkadziesiąt
km to odcinek który nazywam zwyczajowo „odcinkiem trudnym nawigacyjnie”. Tzn.
drogi inne niż dwu/trzy cyfrowe, do tego w środku nocy. Trzeba uważać na każdej
krzyżówce, każdym rozstaju. Minuta zaoszczędzona na sprawdzeniu GPSa może się
zemścić 20ma minutami jazdy z powrotem ;) W tej ciemnej bezkresnej pustyni
Czeskiego interioru ( ;) ) wyróżnić mogę następujące punkty orientacyjne:
-
Hustopece nad Becvou - jakieś
wesele + kolejny
ZNAK! Kompletnie tego nie planowałem, wziąłem pierwsze lepsze
wafelki z regału a tu znowu ten cholerny Wiedeń :D
-
Bystrice pod Hostynem – dziwny pomnik, i jeszcze
dziwniejsze czeskie piosenki imprezującej młodzieży ;)
-
Holesov – ładna fontanna i ładny rynek.
I tak minęła ta noc (pierwsza
noc) w trasie. Tak, czyli szybko, lekko i przyjemnie, zero problemów z
sennością. Ogólnie zero kryzysów, sama radość z trasy, jechało się lepiej
niż za dnia. Wschód Słońca w Hulinie.
Malowniczy, podobnie jak i tego typu dekoracje – doniczki z kwiatkami na mostkach… W Czeskich, Słowackich i Węgierskich
miasteczkach można takie spotkać. W Polsce dla zabawy wrzucili by te doniczki
do rzeki… Ogólnie poziom wandalizmu jest w tych krajach o wiele niższy
niż w Polsce. Widać to po przystankach autobusowych i wszelkiej innej
małej architekturze, koszach na śmieci, znakach, ławkach… Wiele z tego typu
rzeczy jest tam zniszczona zębem czasu, po prostu zużyta ze starości a nie
zdewastowana.
Kromeryż. To już sporo większe miasto. Z ciekawostek: nawet toy-toye są tu ładniejsze niż w PL – dla mężczyzn zielony, dla kobiet różowy :)
Da się? Da się. Poza tym któraś tam z kolei
kolumna z figurą świętego – w
Czechach tego cała masa. Zegar natomiast
nietypowy – minutnik jest pod spodem,
osobno. Dalsza część trasy to tężejący znowu upał, stromiejące podjazdy w
ostrym Słońcu, problemy ze znalezieniem otwartego sklepu, majaczące gdzieś na
horyzoncie
ciemne chmury. Generalnie narastający coraz bardziej kryzys. Picie
się skończyło. Z jedzenia mam galaretki jeszcze z Biedronki ale na samą
myśl o nich chce mi się wymiotować. Za słodko, od doby nie licząc kilku bułek
jem i piję same słodkie rzeczy. Wmuszam w siebie jednak kilka tych galaretek,
żeby do końca mnie nie odcięło. W końcu jest.
O A Z A. Tzn. stacja z barem. Mało
tego: otwarta stacja z barem! Otwarta stacja z otwartym barem!!! Bo w Czechach to wcale nie takie oczywiste.
Zamawiam pierwszą lepszą pozycję z menu. Nie wiem co to jest, okaże się. Wiem
tylko że „hranulky” to frytki a „czaj” - herbata. No i jest. Wygląda jak jakaś
ryba w panierce ale to „
zasmażany syr”. Bardzo dobre, i co najważniejsze –
NIE SŁODKIE. Herbata też rzecz jasna bez cukru. Kupuję jeszcze bułki z czymśtam
(niesłodkie) na drogę i jestem w stanie jechać dalej. Przynajmniej tak mi się
wydaje. Poooodjazd. Nie, nie jestem w stanie jechać. Jest lipa. W przenośni,
jak i dosłownie. Dosłownie bo
drzewo w cieniu którego kładę swoje zwłoki to
rzeczywiście jest lipa. Cóż za zbieg okoliczności. Po 1,5h jedzenia, drzemania,
przywracania właściwej temperatury ciała jestem wreszcie zdolny do jazdy.
Postaram się nie popełnić drugi raz tego błędu – nie jeść za mało, nie
jeść za słodko. To że jadę dalej nie oznacza bynajmniej że jest lekko – bo
nie jest. Pagórki i pełna lampa – zero drzew przy drodze, same pola uprawne.
Każdy natrafiający się raz na sto lat świetlnych zagajnik przeznaczam na chwilę
przerwy. Chmury które widziałem już rano teraz
widzę jeszcze bardziej. Jest
koło południa, gdy docieram do
Kyjova. Idealna godzina na dotarcie do miasta.
Bo zdążyłem tylko coś kupić na stacji i rozpętała się burza.
Skitrałem się w
podcieniu jakiegoś sklepu i z 45 minut czekałem aż przejdzie. Po czym ruszyłem
dalej, w kierunku Polski. Dokładnie tak :) Skręciłem w drogę 422 ale w złym
kierunku, wskutek czego nadłożyłem 13*2=26km. Skorygować się tego w żaden
sposób nie dało, trzeba było zawracać po śladzie. Ależ się wtedy wkurwiłem.
Może nie będę opisywałem tego co tam się działo, tylko przeskoczmy kawałek
dalej z relacją, jak już mi przeszło. Plus tego taki że bardzo zdenerwowany
człowiek ma bardzo dużo siły. A więc po 2h jestem dokładnie w tym samym miejscu
co byłem, w Kyjovie. Po burzy przez pewien czas było pochmurno i przyjemnie
chłodno, ale to oczywiście stan przejściowy, bo Słońce znów zaczyna operować. W
Hovoranach pomnik
Krecika, winogron (?) i studnia, z której pomocą zmywam z
siebie część brudu (przed kolejną warstwą kremu z filtrem).
Cejc to z
kolei kilka km nieprzyjemnej, brukowej nawierzchni. Emocje rosną, od
austriackiej granicy dzieli mnie już tylko ~30km. W
Cejkoviach próbuję kupić
lody ale mi się to nie udaje, nie rozumiem co Pani do mnie mówi. Za dużo opcji,
smaków było do wyboru, muszę poszukać czegoś z prostszym menu. W Podivinie nie
tylko udało mi się kupić lody ale i drugi w trasie niesłodki, ciepły posiłek :)
Jest bar.
Bar dla bikerów. Niekoniecznie takich jak ja, ale mnie też obsłużyli
;) Wybrałem na chybił trafił, i wylosowałem jakieś mięso. W sosie, z żurawiną i
czymś co w Polsce nazywa się „pyzy”, tylko że większe, pokrojone w kromki, i
lepsze. Ale byłem tak zmęczony i głodny że podejrzewam że bez znaczenia co bym
wybrał to i tak by było dobre. Ostatnie miasteczko na Czeskiej ziemi to
Valtice. Jakiś tam rynek z jakąś tam kolumną, standard. Nie zwracam na to
już większej uwagi bo od Austrii dzielą mnie pojedyncze km. Z tyłu nadciąga
kolejna
burza ale ani myślę tu czekać. Ja chcę do Wiednia! Wciągam stromy
podjazd za miastem, lada chwila powinna być granica. Dziwi brak tablic, często
takie są - że za 3, czy za 1km będzie takie a takie państwo i unijne gwiazdki
dokoła. Tu nie ma nic co by świadczyło że za chwilę zacznie się inny kraj. W
końcu jest! Odnajduję opuszczone, zdezelowane
przejście graniczne. Jednak to że
mi się udało, że to dzieje się naprawdę, dociera do mnie kawałek dalej, gdy
mijam wielką
tablicę z austriacką flagą. Radości nie było końca :) Jeszcze kilka lat temu w najfajniejszych snach nie udało mi się dotrzeć do Austrii, dziś docieram tu nie w śnie, a na jawie :) Mając w
nosie nadciągające burzowe chmury ładną chwilę poświęciłem na zrobienie fajnej
fotki. W końcu nie codziennie dociera się na rowerze z Krakowa do Austrii ;)
Gdy już nacieszyłem się tą chwilą ruszam dalej. Jest mocno w dół. Szybko
zlatuję więc do pierwszej miejscowości. Schrattenberg. Budownictwo bardzo
oryginalne. Pełno małych, malutkich, czasem wręcz
mikroskopijnych (jedne drzwi
+ jedno okienko), przyklejonych do siebie domków. Często rozdzielonych
schodkami… prowadzącymi na ogródek na dachu O.o Za miastem krajobraz podobny co
w Czechach, czyli bezkres
pól uprawnych wyściełających pagórkowaty teren. Z tą
jednak różnicą że tu królują sady (
winnice?) oraz słoneczniki. Sięgające po
horyzont pola żółto-czarnych
kwiatów. Burza została gdzieś w tyle, przede mną
niebo ciemniejące tylko z powodu zbliżającej się nocy. Drugiej nocy. Za
jasności zdobędę jeszcze Hernrnrncośtamcośtam oraz
Poysdorf. W tym drugim
podobna co w Czechach kolumna (tylko bardziej zdobiona) oraz widok przy którym
serce mocniej zabiło –
pierwszy drogowskaz na Wiedeń!!! Co prawda tą drogą
(autostradą) tam nie pojadę, ale pierwszy drogowskaz jest. Ja pojadę drogą
nr 7, czyli chyba jakiś odpowiednik polskiej krajówki. Po austriackich, gładkich
asfaltach sypie się naprawdę pięknie ;) Zacząłem się tylko zastanawiać czy te
idące równolegle po obu stronach drogi asfaltowe alejki to nie są czasem
ścieżki rowerowe? Nie są one jednak w żaden sposób oznaczone. Kawałek taką
dróżką przejechałem ale szybko porzuciłem ten plan – są mniej gładkie i trochę
zapiaszczone. Może to po prostu drogi dojazdowe do pól uprawnych. Wszędzie
wokół widać niemiecką (w tym przypadku austriacką) solidność. Znaki drogowe
mają taką ramę z rur że największa wichura ich nie ruszy. Asfalty – już
wspominałem. Do tego np. ronda są często betonowe, betonowa była też autostrada
nad którą przejeżdżałem. Linia energetyczna – w nocy cała miga czerwonymi
lampkami. No właśnie, jest już noc. Gwieździsta, dość ciepła i przyjemna.
Wiatr ustał, za to od wieczora towarzyszy mi niesamowity koncert – świerszczy,
koników polnych (?). Wiadomo o co chodzi. Ale moc i euforia jakoś się kończy i
zaczyna się kryzys. Senny kryzys. I tu mały zgrzyt – jadę chwilowo przez
odludny teren i nie ma żadnego przystanku, żadnej ławeczki. Aż sobie na jednym
podjeździe usiadłem na asfalcie, wciągnąłem energetyka i zamknąłem na chwilę
oczy. Trochę lepiej. Na jakiś, nie za długi czas, wystarczy. Oby do ławeczki.
Tej jednak ani widu ani słychu. Tak że w końcu zapomniałem że chce mi się spać,
i przestało mi się chcieć spać. Z większych miasteczek Mistelbach, poza
tym ileś tam cośtam-dorfów. Odnoszę wrażenie że połowa miejscowości tutaj
kończy się na -dorf, ¼ na -berg a reszta inaczej :D Nie bardzo pamiętam ten
fragment trasy, wszystko zlewało mi się już w jedną całość. Same -dorfy,
-bergi, a Wiednia jak nie było tak nie ma. W końcu senność łapie mnie na dobre
i z pół godzinki z przerwami drzemię na ławeczce na przedwiedeńskich
przedmieściach. A tak wygląda
austriacki przystanek :D Brakuje tylko jakuzzi i
łóżka wodnego :D Pół godziny takiego kimania i energia wraca, ze zdwojoną siłą. Ileś skrzyżowań i rond
(betonowych rond) dalej wreszcie JEST.
W I E N. No tu to już w ogóle mi się
spać nie chciało ;) 3 w nocy. Czyli idealnie. Pozwiedzam sobie to wielkie
miasto trochę nocą, a trochę za dnia. Prosta jak drut droga opada w dół, na
horyzoncie majaczą migające na czerwono światła, zapewne drapacze chmur. Mijam
kolejne skrzyżowania, kolejne wielkie (większe niż w Krk ;) ) gmachy coraz
bardziej ekscytując się tym co się właśnie dzieje. A dzieje się to, że to o
czym jeszcze kilka lat temu mogłem tylko poczytać i pomarzyć. Dziś sam takie
coś jeżdżę i sam mogę o tym pisać :) Ileś skrzyżowań, gmachów i nic mi
niemówiących niemieckich szyldów dalej docieram do mostu, którym przekraczam
Dunaj. A raczej jedną z jego odnóg. Potem kawałek bulwarem, i drugim mostem do
starej (chyba) części miasta. Tak właściwie to nie wiem gdzie jechać, nie wiem
co ze sobą zrobić. Wszystko takie wielkie, takie ciekawe, takie inne.
Wymyśliłem: zwiedzając po drodze będę kierował się w stronę dworca. Dworca. HAUPTBAHNHOF
znaczy się. Tam obczaję temat powrotu pociągiem, kupię bilety i pozostały do
odjazdu czas poświęcę na zwiedzenie. Od jakiegoś czasu wiem już bowiem że nie
będę miał sił ani chęci kręcić kilkadziesiąt km do Bratysławy. Podjadę tam
pociągiem, zwiększając tym samym ich ilość potrzebnych do powrotu do pięciu ;)
Budzi to pewne moje obawy. Na razie staram się tym nie przejmować, zwiedzam
sobie. Nie ukrywam że najbardziej kuszą mnie drapacze chmur. Te migające gdzie
wysoko czerwone lampki działają na wyobraźnię. Na zdjęciach oczywiście nic nie
widać. Jakiś tam jeden
wieżowiec zaliczyłem. Minąłem dworzec, całkiem spory.
Ale to nie ten. To nie HAUPTBAHNHOF. HAUPTBAHNHOF jest widocznie jeszcze
większy. Dwie ciekawostki które na razie zwróciły moją uwagę:
- budki
telefoniczne O.o Jest ich dużo, na monety, Eurasy.
Ale pewnie nikt nie używa – jak wszedłem do jednej do głowy przykleiła mi się
pajęczyna ;)
- ścieżki
rowerowe. O tak. To
jest prawdziwa ciekawostka Wiednia. Wąskie i jednokierunkowe. Ale to można zrozumieć.
To nie jest zbudowana pod wojnie od zera Warszawa, gdzie ulica od budynku do
budynku ma 100m szerokości. To jest zabytkowe miasto i tu jest tylko 50m ;) A i
tak wszystko udało im się tu upchać: jezdnię, torowisko tramwajowe, zejście do
stacji metra, chodniki, pas zieleni z pięknymi platanami i rabatkami z
instalacja zraszającą (umyłem się trochę ;) ) dodatkową uliczkę z
miejscami parkingowymi i właśnie ścieżki rowerowe. Wąskie, jednokierunkowe ale
idealnie gładkie, perfekcyjnie oznakowane, łagodnie wyprofilowane zakręty,
zachowana skrajnia wobec wszystkiego, najmniejszy listek platanu nie muśnie
głowy. Pustymi (noc) jezdniami ciśnie się pięknie ale nieco wolniej, ścieżkami,
też fajnie. Tą sielankę zwiedzania przerywa kontrola Polizai. Tzn. miłej (i ładnej, Austriaczki nie są brzydkie) Pani Policjantce coś nie pasuje. Już myślałem że
brak dzwonka, zdjęty kask albo co gorsza moja jazda po jezdni. Po chwili
dogadaliśmy się po ang.: „It’s too bright!”. Znaczy się Walle za mocno mryga
diodami :DDD Przełączyłem na tryb stały i było OK. Uff :) To chyba najlepsza
rekomendacja tej lampki – świeci tak mocno że aż za mocno. Ileś
pomników,
przecznic i drrrogich samochodów dalej wreszcie jest. HAUPTBAHNHOF. No naprawdę
spory – pociąg odjeżdża stąd średnio co jedną minutę ;) Dłuższe dłubanie w
telefonie i już wiem, już wszystko wiem. Pociagi do Bratysławy oczywiście
jeżdżą. Początkowo trochę przeraziło mnie że do Bratysławy Hlavnej Stanicy
(Głównej) są po 2-3 przesiadki. Ale chwilę później już wszystko obczaiłem – wystarczy
mi pociąg do Bratysławy Petrzałki (taka stacja). Z Petrzałki do głównej stacji
jest raptem kilka km i godzina czasu, przeturlam się na rowerze przy okazji
zwiedzając coś niecoś. Bez problemu kupuję bilet na REX (Regional Express),
odjazd 9.45. Tak mi wyszło, że to musi być ten pociąg jeśli chcę zdążyć na
wtorek do pracy (jest poniedziałek rano). Mam więc niecałe 4h na zwiedzanie.
Mało, ale co zrobić. Wyznaczyłem sobie 3 cele must-see, w kolejności od
najważniejszego:
1. Opera Wiedeńska
2. 250m wieżowiec, najwyższy w Wiedniu i całej Austrii
3. Dunaj (w nocy niewiela było widać)
+ co się trafi po drodze
Jadę więc w poszukiwaniu Opery.
Po drodzę zwraca jednak mą uwagę co innego – wystająca zza budynków wysoka i
smukła wieża. Coś jakby minaret? Po objechaniu dookoła okazuje się jednak że to
świątynia Chrześcijańska. Oprócz tych wież (dwie były) wyróżniają ją
rozmiary,
i wielka fontanna obsadzona palmami O.o Wielkie
gmachy, monumentalne pomniki,
nowoczesne biurowce – nie zliczę ile tego było. Więc zamiast tego może jeszcze
trochę o niemieckiej (w tym przypadku austriackiej) solidności: oprócz tego perfekcyjnego
zagospodarowania przestrzeni miejskiej perfekcyjna jest też jej
jakość wykonania. Dosłownie, ma się wrażenie że przed położeniem
każdej najmniejszej kosteczki bruku, najmniejszej płytki chodnikowej robotnik
przez 5 minut myślał jak ją położyć żeby było dobrze. Tak to wszystko idealnie
do siebie pasuje i jest tak trwałe. Przykład pierwszy z brzegu – jakiś remont,
deski położyli. A ich brzegi
wyrównali asfaltem żeby ktoś się przypadkiem nie
potknął. Kawałek dalej inny remont, zdjęcia nie zrobiłem, ale aby nie uszkodzić
pni drzew otoczyli jest drewnianymi koferdamami, kuferkami. W Polsce by
obłożyli kilkoma dechami i drutem powiązali. Na takich właśnie rozkminkach mija
mi zwiedzanie Wiednia. Jakie to wszystko wielkie i jak solidnie zrobione. Mijam
inną (wielką, a jakże)
fontannę i wreszcie jest – Opera Wiedeńska. Nie bardzo
jest jak zrobić dobre ujęcie, a i też nie chciało mi się za bardzo szukać –
inne cuda czekają. Więc takie tylko wyszło, „żeby nie było, że mnie nie było”.
Opera zaliczona. Dwa pozostałe cele – wieżowiec i Dunaj – są koło siebie, tzn.
biurowiec jest zaraz na drugim brzegu rzeki. Już go widzę
w oddali. Najpierw
jadę ścieżkami a potem mi się znudziło i na wielki (2x3 pasy) most wlatuję
jezdnią. Widok z przejazdu tym mostem zapiera dech w piersiach. Zdjęcia nie
zrobiłem (nie będę stawał na dwupasmowej drodze) ale w necie znalazłem.
Normalnie jakbym do Nowego Jorku wjeżdżał :D Wieżowiec jak i całe to centrum
biznesowe robi
wrażenie. Mógłbym cały dzień jeździć w te i we wte i oglądać te
cuda ale trzeba wracać na pociąg. W drugą stronę jadę mostem tak jak się
powinno jechać – pod jezdnią są chodniki i ścieżki rowerowe (+ linia metra).
Opera,
wieżowiec, Dunaj też zaliczony. Po drodze na dworzec jeszcze raz
fontanna, tym razem z
tęczą i ta wielka pomniko-obelisko-kolumna. Kupuję
jeszcze precle na drogę – ceny takie same jak w Polsce. Tylko że waluta inna ;)
Zamiast 1zł - 1Eur ;) Pociąg przyjeżdża rzecz jasna punktualnie ale wcale nie okazuje się być żadnym
ekspresem tylko odpowiednikiem nowoczesnych polskich
Regio. Miejsce siedzące –
na schodach. Ale to akurat najmniej ważne. Ważne że jedzie i że powoli
przybliża mnie do Krakowa, że powoli wracam do domu. W Bratysławie do przejechania
mam kilka km, ze stacji na dworzec główny. Niby wszystko fajnie, przejeżdżam
przez słynny most, w oddali
Zamek Bratysławski. Są wysokie wieżowce i jakieś
tam zabytkowe centrum. Ale widać jednak tą Słowacką biedę – przy wejściu do
nowoczesnego biurowca jest przejście dla pieszych. A przy tym przejściu
sygnalizator postawiony chyba jeszcze za poprzedniego ustroju – sama rdza, gdzieniegdzie placek lakieru. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo lubię
zaściankowo-górsko-zadupiaste Słowackie klimaty. Takie tylko luźne
spostrzeżenie, myślałem że ta bieda jest wszędzie wokół a stolicę mają
odpicowaną. Okazuje się że nie. Po drugiej stronie Dunaju jeszcze kilka
uliczek, zwracający uwagę budynek w kształcie
odwróconej piramidy i jestem na
Hlavnej Stanicy. Spostrzeżenia podobne co przed chwilą,
dworzec klasy Rzeszowa Głównego, ale jak mówiłem, nie przeszkadza a ciekawi mnie taka egzotyka. Drugi
pociąg, do Żyliny (tzn. Koszyc, ale ja wysiadam w Żylinie) to Słowacki
odpowiednik polskich międzymiastowych TLK/IC. Coś pomiędzy, jeśli chodzi o
standard. Wagony stare ale wyremontowane i z klimatyzacją. No i jest ich tyle
że ciężko zliczyć – miejsca mnóstwo. Jedynym zgrzytem jest tu 9-min opóźnienie
z jakim ten pociąg startuje. A na następną przesiadkę mam pojedyncze minuty.
Jeśli jest skomunikowany to nie problem, poczeka. A jeśli nie to… ;)
No właśnie. Nie poczekał. I cały misterny plan
w pizdu :D Drugi wkurw mnie złapał acz sporo mniejszy niż ten gdy nadłożyłem
26km. Wertując w telefonie słowackie strony szukam alternatywy. Biorę pod uwagę
najróżniejsze opcje, w tym nawet powrót do Krakowa na gumowych kołach z Żyliny. W końcu
wychodzi mi tak: pojadę następnym, za godzinę, nie do Zwardonia a do Skalitego,
to zaraz pod granicą. Stamtąd kilka km na rowerze do Zwardonia. Ze Zwardonia
Regio do Kato, ew. Pszczyny, jeszcze się zobaczy, i końcówka do Krk na rowerze.
W każdym razie na ostatni pociąg z Kato do Krk się nie załapię – odjeżdża 15min
po przyjeździe tego ze Zwardonia. Wdrażam plan B. Wsiadam do następnego vlaku,
w stronę polskiej granicy. Wagonowy zdezelowany złom. Ale to nie jest ważne,
ważne że jedzie i że jestem coraz bliżej Krakowa. I że w
toalecie jest schemat
instalacji wodnej. Już wiem ile litrów wody zabierane jest do spłukiwania
kibla. Tzn. ile było by zabierane, gdyby ta instalacja działała ;) W każdym
razie docieram do
Skalitego. Stąd kilka km i 40min do odjazdu ze Zwardonia.
Sprawdzając dokładnie na GPSie okazuję się że te „kilka km” to 9km, w tym
stromy podjazd. Czyli już tak wesoło nie jest. Daję z siebie wszystko co
najlepsze, cisnąc pod górę z palącymi udami, i zdążam, 4 minuty przed odjazdem.
W Regio o nieco wyższym niż słowackim standardzie podejmuję decyzję że jadę do
Pszczyny. Z Pszczyny jak i Kato tyle samo do domu - ~90km. W w Pszczynie będę
40min wcześniej + nie będę musiał się przebijać przez aglomerację GOPu. (+
nie wpadnę na pomysł zwiedzania Katowic). Tak też robię. Wysiadam w
Pszczynie,
i wypoczęty po pół dnia w pociągach ruszam do domu. Tzn. bardziej wypoczęty niż
gdybym te pół dnia spędził na rowerze. W każdym razie ta ostatnia, szósta, nadprogramowa setka weszła nadspodziewanie lekko. Może to siedzenie na dupie w
pociągach, może bliskość domu, może przebyta właśnie niesamowita przygoda tak
dodawały sił. W Brzeszczach wahałem się czy jechać na Oświęcim czy na Polankę.
Droga podobna. Przypomniało mi się że ta druga opcja jest pagórkowata i już nie
miałem wątpliwości z wyborem. Podjazdów mi już na dziś wystarczy ;) Drugim
plusem jazdy na Oświęcim był Shell i dwie
zapiekanki tam wciągnięte. Jak kiedyś
pisałem – spośród tych odgrzewanych stacyjnych te z Shella są bezkonkurencyjne.
Droga zaczęła dłużyć się dopiero przed Skawiną – ale tam zawsze tak mam.
Czerwone światła kominów elektrowni wydają się nie przybliżać w ogóle. W końcu
jest Skawina, jest i deszcz. Największe uderzenie przeczekuję na przystanku,
gdy słabnie jadę dalej. Potem jeszcze raz lunęło w Kobierzynie. W domu o 2 w
nocy, we wtorek. Za 7 godzin wypadało by być w pracy ;) I byłem, za 7,5h.
Kolejna niesamowita przygoda za
mną. Dystans co prawda rekordowy nie jest ale:
- Rekordowa jest jej
„zagraniczność” - zaliczyłem 4 państwa, poza tym pierwszy raz zapuściłem się
tak daleko od granic PL.
- Rekordowe mogło też być
przewyższenie – z GPSies wychodzi 5,5tys., ale to jest mało dokładny wynik.
- Rekordu ilości pociągów użytych
do powrotu niestety nie pobiłem – tylko wyrównałem wynik z ub. roku. Z Siedlec
też wracałem czterema.
Z innych spostrzeżeń to możliwe
że mniej zmęczył by mnie wariant przez Słowackie góry – podjazdy cięższe ale
więcej lasów, i cienia. A Słowackim kolejom to w sumie jestem wdzięczny za ten
pociąg którego nie było – dzięki nim zrobiłem 600 a nie 500km ;)
Nasunęła mi się jeszcze taka
refleksja że ciężko będzie mi osiągnąć cel bardziej niesamowity od Wiednia. Na
pewno zrobię niejedną dłuższą, bardziej górzystą i cięższą trasę ale nie wiem
kiedy dojadę do czegoś co przebije Wiedeń. Bo Budapeszt i Praga co najwyżej
mogą się z nim równać, a raczej są trochę pod nim w hierarchii.
/EDIT: Właśnie znalazłem taki
cel, który przebije Wiedeń ;) Szczegółów na razie nie zdradzam.
7.35 (sb) - 2.00 (wt)
Nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Rajcza
Zaliczone szczyty:
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
Mój trzeci raz :)
d a n e w y j a z d u
633.47 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/gpdQmG1wB4RSTaLC6
Po syfiasto-deszczowym, acz uczciwie przerowerowanym (1,5 tys.) maju
nadszedł pierwszy weekend z pewną, słoneczną pogodą. Co bardzo ważne pewną i słoneczną w całym kraju :)
Mając już sporo w tym sezonie nakręcone postanowiłem zaatakować Morze. Dość
szybko, przełom maja/czerwca ;) Dla porównania w ub. roku byłem nad Morzem w 2
poł. sierpnia (a w 2017 – przełom wrz./paź. ;) ). Tak więc jeśli się uda to
będzie mój trzeci raz :) Trasę zaplanowałem bardzo asekuracyjnie, 600 z małym
hakiem ma wyjść. Tak właściwie jest to kopia niedokończonej trasy z
października ub. roku, kiedy to drugi raz w sezonie chciałem nad Morze, ale
wyszedł tylko Toruń. W pon. rzecz jasna wolne, 2 dni to za mało na taką trasę,
przynajmniej dla mnie.
Wyjeżdżam wczesnym i ciepłym sobotnim porankiem i po raz 1468
obieram wojewódzką na Skałę. Znam tą drogę na pamięć ale co zrobić, to jest najfajniej układający się szlak wiodący na północ kraju. Poza tym jest bardzo przyjemna – łagodnymi podjazdami przekracza pagórkowate tereny Jury K-CZ i
szybko teleportuje do woj. Łódzkiego. Skała, Wolbrom, Pilica, Pradła, Lelów,
wydawać by się mogło że jak zwykle minie to wszystko szybko, przyjemnie i bez
żadnych przygód. A jednak – mała przygoda była ;) Za Pilicą, na ok. 70km trasy: rozcięta opona i wystrzał dętki, na tyle. No to grubo :) Przez chwilę nawet się
martwiłem ale przypomniałem sobie że odkąd kupiłem szoskę nie rozstaję się z
zapasową oponą. W każdej długiej trasie w sakwie zawsze mam zwijkę. Jakiś
najtańszy Michelin, 23mm szerokości. Albo raczej wąskości ;) Wymiana trywialna
nie była, pierwszy raz w życiu zakładam zwijkę. Trochę trzeba się naszarpać
żeby gumowej de facto taśmie nadać kształt gumowego torusa. Z 45 min zeszło.
Wraz z szosówką kupiłem też wreszcie porządną pompkę – ładnych kilka barów
można nią nabić i to nie mając łap jak Pudzian (ja nie mam). Pierwszy raz jadę
na tak wąskiej gumie, zobaczymy co to będzie. Martwi też brak 100% pewnej
rezerwy dętki – mam tylko łatane lub o rozmiarze deczko za dużym (28-35mm).
Przyspieszając bieg wydarzeń – nic nie będzie, zero problemów z ogumieniem,
zero gleb, tyłek też cały. A asfalty nie zawsze były idealne. A czasami w ogóle nie było asfaltu ;) Nie wiem tylko skąd tyle problemów z ogumieniem z tyłu – już kilka kapci złapałem odkąd mam szoskę, i to w niejasnych okolicznościach. Może jestem po
prostu za gruby? Ważę 90+kg. Tym razem zapomniałem sprawdzić co było powodem, bo powód został na asfalcie, a nie w oponie. Między Lelowem a Koniecpolem odbijam z
wojewódzkiej w drogi niższej kategorii. I przez Przyrów, Świętą Annę, Gidle i
Pławno docieram do Radomska, pierwszego większego miasta na trasie. Zdjęcia z
charakterystycznym kościołem i ratuszem naprzeciw zabraknąć rzecz jasna nie
mogło. Jest popołudnie i jest bardzo gorąco. Z Radomska do Kamieńska kawałek
krajówką. Na horyzoncie widać potężne chmury, które gdy tylko zbliżam się
okazują się być obłokami dymu lub pary wodnej z elektrowni w Bełchatowie. Samą elektrownię
widział będę dziś tylko z daleka. Przejeżdżam za to bliżej wielkiego
masywu sztucznie usypanej Góry Kamieńsk, z górującymi na szczycie śmigłami
elektrowni wiatrowych. (Byłem na szczycie w 2017 roku, bardzo ciekawe miejsce, polecam). Kurwidołek zwany również Bełchatowem szybko tylko
przelatuję, bo tu na każdej uliczce zakaz dla rowerów i ścieżynka rowerowa z
różowej kostki Dauna. Powoli zbliża się wieczór (pierwszy wieczór). Za
jasności zdobędę już tylko Zelów. Zaraz potem różowo-czerwona tarcza Słońca
skryje się za horyzontem. Przejeżdżam nad otuloną uroczymi ekranami ekspresówką
i docieram do Łaska (Łasku?). Miasta pełnego patriotycznych akcentów. Na rynku
jakiś festyn, impreza, jak zwał tak zwał. Mnie najbardziej interesują w tym
wszystkim przybytki typu fastfood: wciągam zapiekankę i frytki. Odpoczęty i
najedzony lekko błądząc (mijam Panią wypluwającą/wychrząkującą spermę)
opuszczam miasteczko i kieruję się na Szadek. Z Szadka takie tylko szybkie foto
krzyżówki wojewódzkich bo nie było nic ciekawego. Miasteczko dużo bardziej
charakterystyczne to Uniejów. Na uliczce w centrum pełno jakichś Europejskich
malunków, ale nie to jest najciekawsze. Najciekawsze to źródło geotermalne.
Wiedziałem że tu jest, odkryłem jesienią zeszłego roku, wtedy pozwoliło mi się
ogrzać zimną październikową nocą. Woda ma temp. jakichś 80’C (ile pisało
dokładnie na tablicy nie pamiętam). Noc (pierwsza noc) minęła bardzo szybko i
przyjemnie. Ani się obejrzałem a na wjeździe do Wlkp. niebo zaczynało już
jaśnieć. Przecinam A2kę, mgliste mokradła rzeki Ner i rozpoczynam podbój
Wielkopolskiej patelni. Nie żeby w Łódzkim było jakoś górzysto czy cuś. Po
prostu jest już widno i przez XYZ km horyzont wyglądał będzie tak samo.
Nieboskłon połączony z powierzchnią Ziemi za pomocą idealnie prostej, jak od
linijki, linii. Może to właśnie ten widok, a może po prostu nieprzespana noc,
powodują że łapie mnie wielki, senny kryzys. Drzemka potrzebna od zaraz.
Drzemka czyli ławeczka. Mijam jeden, drugi, piąty, dziesiąty przystanek. *&$&%$##$. Wszystkie wyglądają tak samo. Wszystkie bez ławek. Tzn. zostały same podpory, desek brak. Jakiś
wieśniak zajumał na budowę łobory pewnie. A ja już zaczynam jechać zygzakiem.
Raz wyłapałem pobocze (na szczęście pobocze, a nie krawężnik). Oczy same się
zamykają na sekundę - dwie – trzy. Nie wiem ile km tak przejechałem ale w końcu
jest ławeczka. Jeszcze nie zdążyli ukraść lub więcej drewna na budowę nie
potrzebowali. Przez pół godziny resetuję czas czuwania. Ok, organizm oszukany,
można jechać dalej ;) Typowo wiejskim krajobrazom ( ;) ) towarzyszy widok mniej
codzienny – wielka kopalnia na horyzoncie. No tak, to Kłodawa. Jedyna w PL
czynna kopalnia soli kamiennej. Tej zdrowszej, lepszej od soli warzonej. W oddali
szyby i hałdy, zapewne zbędnych, pozbawionych surowca skał. Kusi żeby podjechać
bliżej i zrobić lepsze zdjęcie ale przypominam sobie że cel jest dość ambitny,
nie mogę marnować czasu na takie duperele. Samo miasteczko raczej biedne,
zapuszczone, post-kom, uliczki z trylinki i te klimaty. Ale pomnik ładny. Mija doba od wyjazdu, jest pierwszy poranek, na
liczniku wybija 300km, czyli połowa drogi. Czyli OK, ja tak powoli po prostu
jeżdżę, jak jest 300 w pierwszą dobę to jest OK. Mijam jeszcze jeden, mniejszy
szyb i opuszczam Kłodawę. Jest początek czerwca a więc żółty rzepaczek
się już skończył, teraz królują czerwone maki. Krajobraz znów urozmaicony
jest wiatrakami elektrowni. W Małopolsce nie ma tego wiele, ale jak tak jeżdżę
po całym kraju to na równinach: Łódzkie, Wlkp., Mazowsze itp. całe mnóstwo tego
mamy, nie ma powodów do wstydu. Kontynuuję jazdę podrzędnymi asfaltami
wojewódzkich szos. Jakieś tam śniadanie na Orlenie, chyba hot-dogi. Ostatnia większa miejscowość przed zmianą województwa to Brdów. Robię zdjęcie kościoła. W zasadzie to chciałem zjechać tu nad jezioro
które wypatrzyłem na mapie ale jakoś słabo dostępne jest, szkoda czasu. Przed
godz. 9 wjeżdżam do Kuj-Pomu. Izbica Kujawska to pierwsze miasteczko w next województwie, ze
zdjęcia znowu tylko jakiś kościół. Jak nie ma czego zrobić zdjęcia to robię fotkę losowego kościoła, tych w Polsce jest pod dostatkiem ;) Jest jeszcze niewyróżniający się w żaden szczególny sposób Lubraniec, są pola niebieskich kwiatków, i
jest miasto wyróżniające się o wiele, wiele bardziej. Miasto barrrdzo
historrryczne – Brześć Kujawski. Już byłem, ale i tym razem wstąpię. Starówka
położona jest na wzniesieniu. Przecinam A1kę i wskakuję na starą 1kę,
oznaczoną teraz jako DK91. Jest pierwszy drogowskaz na Gdańsk :) Pojadę
nią przez Toruń, aż do Świecia. Czyli przez najbliższych 100km nawigacja będzie
prosta ;) Na Orlenie po drodze wciągam kolejny NIE-SŁODKI (nie licząc płynów)
posiłek. Na ostatnich przed Toruniem kilometrach krajówka przybiera dość
charakterystyczny kształt – biegnie równolegle, jest przyklejona do autostrady
a potem i linii kolejowej. Po obu stronach otoczona lasem wspina się na całkiem
spore wzniesienie. Za ścianą drzew po prawej płynie Wisła, to już wiem. Kusi
żeby wdrapać się jakąś dróżką, ścieżka na ten wał, za którym powinna być piękna
panorama na koryto rzeki. Ale zmęczenie + ambitny cel niweczą ten plan, innym
razem. Ileś tam upalnych km, ileś metrów podjazdu i litrów potu dalej jest upragniona tablica z
napisem TORUŃ. Zanim wjadę jednak do centrum zdrzemnę się jeszcze chwilę w wiacie
na przedmieściach. Senny kryzys ustępuje, można jechać dalej. Przelatuję szybko
przez lewobrzeżną (chyba?), mniejszą cześć miasta i starym, długachnym (900m
!!!) mostem wjeżdżam do większej, w tym i zabytkowej części miasta. Toruń to zdecydowanie miasto na zwiedzanie którego można by
poświęcić ładnych kilka h, ale wiadomo że nie dziś. Zresztą już mam zwiedzony,
byłem dwa razy. Do starówki nawet nie próbuję wjeżdżać, oglądam tylko z mostu.
Szybko, szybko, jedna, druga, trzecia przelotówka, dwupasmówka i koniec miasta.
Z powrotem obieram krajową 91kę, do Gdańska już mniej niż 200. Przy drodze
egzotyczny już nieco widok – prehistoryczne, drewniane słupy z dziesiątkami białych
izolatorów i takąż samą ilością kabli telefonicznych (?). Coraz rzadziej można
spotkać w Polsce tego typu zabytkowe instalacje. Zbliża się wieczór (drugi
wieczór) więc upał powoli ustaje. Jak na złość wraz ze zbliżającą się nocą
zbliżam się do końca jazdy krajówką i trudnych nawigacyjnie, bocznych dróżek o
nawierzchni zapewne nie I jakości. Przydrożne śmieszne reklamy poprawiają
humor, jedna z nich zachęca do odwiedzenia Chełmna ale w nieco nieudolny
sposób. Niby dlaczego miasto zakochanych? Jakieś wyjaśnienie, co jak gdzie, dlaczego i z jakiego powodu? Zresztą i tak: a) nie mam czasu, b) nie jestem zakochany (ew. jestem, ale w nowym rowerze), omijam
je więc tranzytem. Mijam jednostkę wojskową pełną transporterów gąsienicowych
(zdjęć robić nie wolno), a w dolinę Wisły obniżam się niczego sobie
zjazdem, prawie 70 było ;) Zachód Słońca nad rzeką dość malowniczy, na zdjęciach jednak jak zwykle niewiela z tego piękna widać. Widać za to
pozostałości po niedawnej powodzi, sporo zalanych pól w korycie rzeki. Za
mostem żegnam się z krajową szosą, którą tak sprawnie mi się przez ostatnie
~100km jechało. W Świeciu po zmroku (drugim zmroku). Małe miasteczko pełne
stromych uliczek (skarpa Wiślana), i świecąca na kolorowo fontanna na rynku.
Odpoczywam chwilę na ławeczce i przygotowuję się do nocnej jazdy. Oj, druga noc
będzie sporo cięższa od pierwszej ;) Zdjęć z tej nocy jest co prawda tylko
kilka ale mnie dłużyła się ona w nieskończoność. Może być ciężko w to uwierzyć
ale przejechałem w jej czasie całe 50, max 60km :) Zaczęła się ona efektownym
wyjazdem ze Świecia – wysokim wiaduktem nad krajową 91ką, nad nią, w oddali
widać było prawdopodobnie światła Grudziądza (zdjęcia brak). Sił póki co
mnóstwo. Obsadzonymi starymi drzewami alejami wjeżdżam do dużego kompleksu leśnego – Wdeckiego Parku Krajobrazowego. I tu się zaczęło. Drugi, po Kłodawie,
dużo większy kryzys. 40km ciemnego lasu, 40km dziurawego zapiaszczonego
asfaltu, 40km senności, 40km braku sił, 40km kryzysu. Nie pomogły nawet groźne
odgłosy zwierząt dochodzące z głębi puszczy, i tak chciało mi się spać.
Jechałem od prawej do lewej, na szczęście ruch samochodowy – zerowy. Jedna
zagubiona w tej leśnej dziczy osada o wdzięcznej nazwie „Przewodnik”. Wreszcie
dopadłem leśną wiatę z ławkami, a potem i drugą, i wykorzystałem je w wiadomy
sposób. Średnia (brutto) z tego lasu była zapewne poniżej 10km/h. A gdzieś tam
po drodze wybiło 500km. Rozpoczynam Pomorskie, i rozpoczyna się trzeci dzień.
Dosypiał co prawda jeszcze będę na przystankach ale największy kryzys już
zażegnany. Można bezpiecznie jechać po coraz bardziej ruchliwych drogach. W
Skórczu śniadanie na Orlenie a pierwsze, całkiem spore miasto na Pomorskiej
ziemi to Starogard (Gdański). Za wiela z niego nie zapamiętałem, ale i zbyt
długo tam nie zabawiłem, bo czułem bliskość Morza :) To już ostatnia prosta,
60, max 70km drogą o równie prostym do zapamiętania numerze: DW 222. Przyjmijmy
że 66km drogą nr 222 :) Niby tylko formalność ale trochę potu i sił tam jednak
zostawiłem. Pierwsza rzecz to ukształtowanie terenu - Pomorze nie jest
bynajmniej płaskie, ale o tym już wiem od 2 lat, od pierwszego tripa nad Morze.
Druga sprawa natomiast – remont. Akurat teraz remontują jak ja jadę. Wiele km
wkurwiających wahadeł, dziur, żwiru, zradełkowanej nawierzchni czy wręcz objazdów gruntowymi
drogami (!). To ostatnie z duszą na ramieniu (brak w 100% pewnej rezerwy +
opona 23mm na tyle :D ). Ale udało się nie rozwalić roweru, jak i nie zabić. Na
tym ostatnim odcinku dwie pauzy – długi piknik na betonowych, przyjemnie
chłodnych rurach w cieniu lasu i krótszy, na ławeczce w Arciszewie. Tablicę
GDAŃSK osiągam ok. godz 10, 52h od wyjazdu. Na liczniku 586km. Masakra :)
Jeżdżę coraz dalej ale i coraz wolniej, czas przecieka mi przez palce na
ławeczkach i leśnych wiatach. Czy się tym przejmuję? Ani odrobinę :) Wolę
daleko i wolno niż blisko i szybko. Zwiedzanie rozpoczynam od obadania tematu
powrotu. Jest pon. (urlop), dochodzi 11. Zakładając że chcę być jutro rano w
pracy (bo chcę) wychodzi mi, że:
- ostatni niedrogi pociąg jest po 16 – 5h na zwiedzanie
- ostatni pociąg jest po 18 – 7h na zwiedzanie
Ten drugi to niestety Pendolino za 2 stówy. Nie uśmiecha mi się
tyle płacić, ale z drugiej strony 5h na zwiedzanie to trochę mało, bo rzecz jasna chcę też na
plażę a nie tylko po mieście pojeździć. Jeszcze nie podjąłem decyzji, kupię
bilet przez telefon, ale podejrzewam że skończy się na drugiej opcji, nie
po to 2 doby tu dymałem żeby nie zobaczyć wszystkiego tego co chcę zobaczyć.
Więc zwiedzając przejazdem miasto (obowiązkowe foto pod Fontanną Neptuna) obieram kurs na plażę. Plaża Stogi – taką
wypatrzyłem na mapie, jest zaraz koło Gdańska. Jednak droga wiodąca prosto na
pętlę tramwajową przy plaży jest cała rozkopana. Szukając objazdu zapomniałem
że mam rower szosowy a nie górski. Nie wiem kiedy skończył mi się asfalt a
wpieprzyłem się w pola, łąki, chaszcze i nieużytki. Nie chciało mi się już
zawracać, za dużo sił już straciłem żeby iść nazad przez ten syf. Z rzadka coś
tam podjechałem, do pierwszego poślizgu na piachu. Głównie szedłem, na azymut,
w stronę Morza. Momentami przez trawsko po pas, zastanawiając ile
kleszczów będę sobie wyciągał z dupy. Po lewej widzę wielkie żurawie i
inne portowe instalacje, więc kieruję się bardziej w prawo, port musi się skończyć,
żeby mogła zacząć się plaża. W końcu na horyzoncie widzę las. Ale nie taki
zwykły las, tylko las ciągnący się równym pasem, na lekkim podwyższeniu, wale.
Czyli taki las na jaki czekam :) Taki las po drugiej którego stronie jest plaża
:) Tak też było. Jeszcze kilka kurw, jeszcze parę metrów przez łąkę i już
stąpam po piasku, na razie po leśnym piasku. Ładnych kilka km zrobiłem z buta
przez te zarośla. Widzę już Morze. Na razie jednak lekko przysłonięte przez
żurawie i stosy kontenerów – ciągnący się jednak dalej terminal portowy. Idę
wzdłuż ogrodzenia, w prawo. Jeszcze tylko ogrodzony rezerwat i wreszcie jest
zejście na plażę. Niesamowita chwila, choć oczywiście nie tak mocna jak ta w
zeszłym roku, gdy pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem Morze po 2,5 doby
jazdy. Tamta chwila to była niemal ekstaza :) Dziś jest „tylko” bardzo fajnie :) Pogoda
nie jest idealna na plażowanie – nie ma upału, jest tylko gorąco. Pora dnia też
– poniedziałkowe wczesne popołudnie. W tym sensie że nie ma tylu ładnych
widoków, co w upalne sobotnie popołudnie ;) Ale mogło być gorzej. Zawsze mogła
być jesienna zimna noc, i na plaży był bym sam :D Woda nie za ciepła, ale i tak
nie umiem pływać. Nie umiem pływać, nie umiem nurkować, jeździć na nartach, na
łyżwach, na rolkach, nie umiem tańczyć, nie podciągnę się ani razu na drążku,
jestem rozwinięty fizycznie bardzo jednokierunkowo ;) Więc tylko
się umyłem żeby śmierdzieć trochę mniej w pociągu. Takie spostrzeżenie: im
cieńsze opony tym więcej siły potrzeba aby pchać rower przez piach. Bez
wielkiej przesady można powiedzieć że pchanie zapadniętej na 15cm w piach
obładowanej szosówki to wysiłek jakby pchać samochód po asfalcie. 2h
plażowania, i po 14 zacząłem się zbierać. Już wiedziałem że wracam późniejszym
pociągiem. Trzeba pozwiedzać Gdańsk, dotrzeć na dworzec, zjeść coś itp. itd. No
i może jakiś duży statek zobaczę? Trzeci raz jestem w Gdańsku i nigdy nie
widziałem z bliska żadnej 200+m metrowej jednostki. Tym razem też mi
się to nie uda. Kompletnie nie wiem gdzie jest jakaś miejscówka
zapewniająca takie widoki. Bo duże statki to ja widzę, dużo dużych statków. Tylko że
stoją w terminalach za drutem kolczastym i górami kontenerów, albo gdzieś w
stoczniach za halami i żurawiami, albo na morzu, 2km ode mnie. Muszę się lepiej przygotować następnym razem.
Tym razem ze statków:
- cała rzeka różnej wielkości jednostek, ale niestety z
mostu, z daleka.
- z bliska, przez bramę: coś w budowie, ale nie za duże.
- no i zabytki na Motławie, z Sołdkiem na czele (fotki brak, z Sołdkiem mam już dużo zdjęć).
Przejeżdżam jeszcze Starówkę, zdjęć już nie robię. Coś tam
jem, kupuję i pora kończyć tę przygodę i pakować się do Pendolino. Pierwszy raz
będę jechał tym cudem. No i niby OK: bardzo szybko, bardzo cicho, bardzo
komfortowo, nawet rower się udało zmieścić, ludzie narzekają że mało stojaków.
Tylko że to kosztuje 2 stówki i jedzie 5,5h. Zwykły, wagonowy ekspres też jest
szybki, cichy i komfortowy. Kosztuje 1,5 stówki, jedzie 6h. Zwykły IC nie wiem
ile h, cena pewnie 100 z hakiem. Tak że jedyny zgrzyt tej trasy to przepłacony
pociąg. W Krk przed północą, zdążyłem się wyspać przed pracą.
Udana trasa, forma dopisuje. 600 na przełomie maja/cze?! Dla porównania: w zeszłym sezonie mój max na ten czas wynosił 380 :) Z tym że dzisiejszy trip to taki tylko rekonenans był, rozpoznanie formy, nad Morze, ale najkrótszą
drogą. Bo chciałbym jeszcze raz w tym sezonie, ale z większym rozmachem ;)
6.10 (1.06) - 00.15 (4.06)
AVS 17,6
Nowe gminy: 20
Wielkopolskie: 2
Olszówka
Kłodawa
Kujawsko - Pomorskie: 10
Łysomice
Chełmża - obszar miejski
Chełmża - teren wiejski
Papowo Biskupie
Stolno
Chełmno - obszar miejski
Chełmno - teren wiejski
Świecie
Jeżewo
Warlubie
Pomorskie: 8
Osiek
Skórcz - obszar miejski
Skórcz - teren wiejski
Bobowo
Starogard Gdański - obszar miejski
Starogard Gdański - teren wiejski
Skarszewy
Trąbki Wielkie
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
Na północ :)
d a n e w y j a z d u
638.11 km
3.50 km teren
33:24 h
Pr.śr.:19.11 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3383 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
1. Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/SWfIquRK55tHKKEz1
2. Piosenka do zdjęć: https://www.youtube.com/watch?v=iQKZFDbO4Wk
3. Wymęczona relacja (jeśli ktoś zdecyduje się czytać, to wyłącznie na własne ryzyko, nie ponoszę odpowiedzialności za to że ktoś dojdzie do połowy i umrze z nudów):
Z Krakowa nad morze. Albo do Gdańska. Albo gdziekolwiek na drugi koniec Polski. Takie coś siedziało mi głowie od początku mojej przygody z rowerem tj. od roku 2011. Tylko że siedziało pod postacią małej, kilkudniowej wyprawy. Tak po 100-150km dziennie. Z przyczyn różnych ciągle odkładałem ją na kolejny sezon, i kolejny, i kolejny... Czas leciał, kondycja leciała (w górę) a plany przeewoluowały w 3x200. A potem w 2x300. W 2016 zrobiłem natomiast pierwszą 400kę, w 2017 pod koniec lipca pierwszą 500kę. W Rzeszowie po ok. 515km byłem w tak dobrym stanie że przemknęło mi przez myśl że gdybym w tym momencie był gdzieś na Pomorzu to te kilkadziesiąt km dzielące mnie od morza dociągnąłbym z palcem w nosie. Ale nie byłem na Pomorzu. Byłem w Rzeszowie. Bo trasę pierwszej 500ki zaplanowałem bardzo asekuracyjnie. Wskutek czego pomimo że pękła "magiczna 500ka" czułem pewien niedosyt. To ciągle nie było to. Trzeba spróbować jeszcze raz, tym razem nieasekuracyjnie, przez całą Polskę. Plany pokrzyżowała nieco gleba z początku sierpnia. Właściwie to gdy zbierałem swoje poobijane zwłoki ze szlaku pod Lubaniem to pierwsza myśl jaka przemknęła mi przez głowę: "no to se pojechałem nad morze...". Skończyło się mocnym poobijaniu, niby nic groźnego. Ale przez dłuższy czas byłem jednak trochę obolały i nie widziała mi się żadna rekordowa trasa. I tak minął sierpień. Potem minął i wrzesień, pogoda nie dopisywała, nie było weekendu z dwoma słonecznymi dniami (słonecznymi zarówno w Małopolsce, na Mazowszu jak i na Pomorzu :D ), nie było czasu. Wreszcie nadszedł ostatni weekend. Przełom września/października. Kilkanaście stopni (mniej niż 20, więcej niż 15) i żółciutkie okrągłe słoneczko w całej Polsce. W nocy plus kilka i brak przymrozków. Wszystkie pogodynki, meteoprog-i i inne TVNy były zgodne. To będzie pogodny weekend. Trzeba spróbować, teraz albo nigdy (tzn. za rok dopiero pewnie). Koło środy zapada ostateczna decyzja. Bierzemy wolne na poniedziałek i jedziemy to. Tego też dnia rozpocząłem przygotowania. Ze śr./czw. przespałem się 12h. Z czw. na pt. 8h. Jeśli tylko uda się zdrzemnąć w piątek wieczór na te 2-3 godzinki to senność nie będzie problemem. Przeserwisowałem też rower, rozrysowałem trasę :D (trzy pierwsze fotki w albumie), jakieś tam zakupy (mniejsze niż zwykle, żeby nie dźwigać tego, po drodze się kupi). Spać położyłem się koło 19. Podejrzewałem że nie będzie łatwo usnąć. I nie myliłem się, na zmianę: leżałem, drzemałem, spałem. Z tego letargu wyrwał mnie o 23.45 budzik komórki. Szybkie ogarnianie wszystkiego, 10 razy sprawdzam czy wziąłem najważniejsze: pieniądze, telefon i ładowarkę. Wziąłem. Na pewno wziąłem. A może jednak zapomniałem? Otwieram sakwę: jednak są, można jechać. Ale sprawdzę jeszcze raz, na wszelki wypadek. Wziąłeś, wziąłeś, wziąłeś, wszystko już jest, przestań sprawdzać tę cholerną sakwę, mówi do mnie wreszcie mózg. Ok, niech ci będzie. Jedziemy!
Godz. zero, zero minut piętnaście, września dzień ostatni, Anno Domino 2017.
No i ruszyli! A dwóch ich było: turysta rowerowy któremu wydaje się że jest ultrakolarzem i jego dzielny 29er, któremu wydaje się że jest szosowym przecinakiem, pożeraczem asfaltu.
Dobra, do rzeczy już: pierwsze co odczułem, poza ogromnym podekscytowaniem to to, że jest zimno. A przecież jestem w mieście, to co będzie na jakichś zadupiach koło świtu? Staram się myśleć pozytywnie, w zimie też się przecież jeździło.
- Ale to były jakieś tam stóweczki, a nie trasa przez całą Polskę!
- Cicho tam, nie znasz się.
(walczę z myślami).
Dorzuciwszy jakąś dodatkową warstwę przelatuję przez miasto, zatrzymując się tylko na fotkę na Rynku. Te koła, tego roweru, i te nogi, tego rowerzysty za 1,5-2 doby będą stały na Bałtyckiej plaży, myślę sobie. Z Krakowa wylatuję wojewódzką 794ką. Przed Skałą najcięższy dziś podjazd (właściwie to jedyny podjazd - vide profil trasy ;) ), z 200 na ponad 400m n.p.m. W Skale śniadanie, i dalej, na Wolbrom. Tu kończą się latarnie i zaczynają fajne, ciemne zadupia. Fajne bo lubię jeździć w takich ciemnościach i podziwiać rozgwieżdżone niebo, ale z praktycznego punktu widzenia to jednak lepiej się jeździ gdy są latarnie. No ale z praktycznego punktu widzenia to lepiej by było jechać pociągiem/autobusem nad to morze a nie rowerem ;) Kilka mniejszych i większych pagórków, i jest i Wolbrom. Na ławeczce znajduję niemal pełną (9 na 10) paczkę chusteczek! Fajnie, sprzydadzą się. Na wyjeździe z miasta pierwszy trudny nawigacyjnie odcinek (odcinki trudne nawigacyjnie to te nie biegnące wojewódzkimi/krajówkami). Patrzę na tą piękną rozpiskę, patrzę, i nie wiem gdzie skręcić. Odpalam na 30 sekund (oszczędzać baterię, oszczędzać baterię!) GPSa w komórce i już wiem. Pomimo raptem kilkudziesięciu km zaczyna pobolewać tyłek. Ale nie martwi mnie to zbytnio, ten typ tak ma, za chwilę przełączy się na "rowerowy tryb" i przestanie boleć ;) 30km zadupiasty odcinek i wita mnie świecący na czerwono neon supermarketu "Wafelek". Znaczy się Szczekociny. Szczekociny kojarzą mi się właśnie z "Wafelkiem". Coś tam pewnie jem, ciastka/bułkę/banana, nie pamiętam, zapijam energetykiem, i jazda. Wojewódzką na Secemin. Tu wita mnie pierwszy wschód na trasie. W oka mgnieniu minęła ta nocka. Wyprzedza mnie tu ciekawy zestaw, betoniarka na lawecie. Chciałem cyknąć fotkę ale nie zdążyłem. 100km wybija na liczniku tuż przed Seceminem, o godz. 6.35 (AVS 20,7). W mieście (jak się potem okazało wsi) pamiątkowa fotka między dwoma jakimiś mieczami. Ale to nie one najbardziej przykuły moją uwagę a pierwsze pożółkłe drzewa. Skąd ta jesień, przecież sezon dopiero się zaczął! Zanim zacznie mi być smutno lecę dalej, na Włoszczową. Na "tankszteli" (Gustav ©) doganiam wspomnianą betoniarę i cykam fotkę. Pewnie mało kto wie ale poza słynną stacją kolejową (notabene bardzo przydatną, można zakończyć tam jakąś trasę rowerową, wskoczyć w pociąg i w godzinkę z hakiem teleportować się do Krakowa) we Włoszczowej jest także rynek (!). Na nim właśnie urządzam standardową ~15min odpoczynkowo-jedzeniowo-fotograficzną pauzę i jadę na Przedbórz. Tak wspominam o tych miastach że najpierw jadę na Secemin, potel lecę na Włoszczową itp. bo w długich trasach stosuję "technikę małych celów". Polega ona na tym że staram się nie myśleć że przede mną jeszcze np. 300km. Myślę tak: do miasta X 30km a potem się zobaczy. Gdy dojeżdżam myślę: do miasta Y tylko 20. A potem jakoś to będzie. W mieście Y pocieszam się: do miasta Z rzut beretem, jakieś 25km. Co to jest 25km, to jest nic. I tak właśnie dzielę sobie w myślach trasę na mniejsze odcinki i staram się nie ulec "magii wielkich liczb". To bardzo pomaga. Na wyjeździe z miasta przecinam CMK i mijam jakiś dziwny jaz na rzece. Dziwny bo z jednej strony wpływa przejrzysta woda a z drugiej kłęby pian, jakby szamponu dolali. Standardowe tankowanie w sklepie (2 Blacki bądź też inne Tigery, nie pamiętam już). Z miejscowości o ciekawszej nazwie mijam Dobromierz (jakaś taka pozytywna nazwa) i koło godz. 10 docieram do Przedbórza (ta z kolei nieco groźna). Tu dłuższa niż zwykle pauza a to za sprawą przygrzewającego wreszcie Słońca. Pierwszy raz w trasie było mi ciepło. Wita się też tu ze mną jakiś miejscowy chłopiec, w gustownym niebieskim kapeluszu i takichże okularach. To bardzo miłe że przejeżdżając przez różne wioski i miasteczka dzieci a czasem nawet młodzież (!) potrafią powiedzieć zupełnie obcemu człowiekowi "dzień dobry" :) Dalsza część drogi zapadła mi w pamięci jako obsadzone pięknymi (miejscami pożółkłymi) drzewami aleje. Ale to nic dziwnego że jest tu ładnie, żbliżam się bowiem do Sulejowskiego Parku Krajobrazowego. Nie mógłbym nie wspomnieć o tym że znowu jest chłodno. Słońce świeci, niebieskie niebo bez jednej chmurki ale powietrze wciąż zimne. Doskonałym pomysłem było ubranie się w 100% na czarno, Słońce opiera się czarnej polarowej bluzie i przyjemnie ogrzewa plecki :) Dosłownie 200m krajówką i kolejny trudny nawigacyjnie odcinek bocznymi drogami. Tu z kolei w czasie odpoczynku na przystanku zagaduje mnie inny chłopiec. Chodzi o kulach i widać że jest w jakimś stopniu upośledzony umysłowo. Zadaje proste pytania, ja także odpowiadam prosto:
- A co ty tu robisz?
- Odpoczywam.
- Tak na rowerze przyjechałeś?
- Na rowerze.
- I tak sobie jeździsz?
- Tak sobie jeżdżę.
Pożegnaliśmy się miło i każdy ruszył w swoją stronę. Krótki leśny odcinek na którym moją uwagę zwraca ponadnaturalna ilość drzew iglastych (jak w górach). 200 wskakuje na licznik o godz. 13.55 (AVS 21), dokładnie na wiadukcie nad S8. Wreszcie coś cieplej, przebrałem się nawet w krótkie ciuchy i użyłem (pierwszy z 2 razy) kremu z filtrem (!). Dość monotonne okolice - bezkres pól uprawnych, gdzie jedyną atrakcją są farmy wiatrowe nie nudzą mi się zupełnie - mieszkając w Krakowie i jeżdżąc dużo po górach to taka przyjemna odmiana, egzotyka :) A takie pole pełne żółciutkich słoneczników to coś pięknego :) Po drodze rozkopany most (dwa metrowe rowy w poprzek drogi ale dla rowerzysty to żadna przeszkoda) i docieram do Niewiadowa, znowu wojewódzką. Tu zaczyna się ścieżka rowerowa, którą rzecz jasna z premedytacją ignoruję, aby dojechać nad morze w dobrej kondycji psychofizycznej. Ktoś tam czasem zatrąbi ale tym się w ogóle nie przejmuję, tylko jadę swoje. I tu mega fart! Zatrzymałem się aby zrobić zdjęcie jakichś tam niewiadowskich blokowisk (bo nie było nic innego godnego uwagi), opieram rower o barierkę, a pół minuty później mija mnie policyjne Kia Sorento! 30 sekund jazdy więcej a koszt wycieczki wzrósłby o 100zł. Aby nie kusić losu przeturlałem się po tej ścieżce do jej końca, który ku mej uciesze nastąpił po jakichś kilkuset metrach. W Budziszewicach jestem koło 16tej, a wspominam o tym dlatego że znowu jest mi zimno. Całe 2 godzinki pojechałem na krótko pierwszego dnia, od 14 do 16. Dodatkowo zaczyna drapać w gardle, jakby coś mnie brało. Tu dociera do mnie że nocleg będzie koniecznością. Planuję go poszukać w okolicach Łowicza. Na skwerku w Budzieszewicach Pan z ławeczki obok, koło 60ki, zagaja rozmowę:
- Z daleka to mistrzu?
- Z daleka.
- A daleko jedziesz?
- Daleko.
Staram się go spławić bo jak powiem mu wszystko to pomyśli że sobie z niego jaja robię. To jest taki paradoks, gdy ktoś mnie pyta w trasie gdzie jadę. Mogę powiedzieć prawdę, wtedy ktoś pomyśli że robię z niego idiotę i się obrazi. Mogę też powiedzieć jakąś bajkę, że nie robię 300km tylko 100. Wtedy uzna mnie za superherosa, pogratuluje kondycji i życzy powodzenia. Wracając jednak na trasę. Kolejny, ok. 45km odcinek drogami niższej kategorii. Zapamiętałem go głównie z tego że było mi zimno i myślałem jak tu skombinować jakiś nocleg. Okolicę urozmaicają sady owocowe. Zbliżam się bowiem do Łowicza a ten kojarzy mi się z dżemikami. Czyli wszystko się zgadza. Są owoce - są dżemiki. Z większych miejscowości Jeżów a z ciekawszych Lipce Reymontowskie (Muzeum Czynu Zbrojnego i 2 czołgi na podwórku). Słońce powoli chyli się ku zachodowi, który zastaje mnie chwilę po przecięciu A2ki. Wypatruję też od jakiegoś czasu na przydrożnych domach napisów "Pokoje", "Noclegi" ale nic takiego nie rzuca mi się w oczy. Zgodnie z planem drogę skracam sobie skrótem. A skróty często mają to do siebie, że skrótami wcale nie są. Tak było i tym razem, "gruntówka" okazała się polną drogą pełną kopnego piachu, większą jej część pokonałem z buta, zastanawiając się skąd ja znam tyle brzydkich słów. Na szczęście "skrót" liczył tylko 1,5km. Boczną ale już asfaltową drogą dobijam do krajówki. Po drodze pytam dwóch chłopaków o jakieś noclegi w okolicach Łowicza. Odjeżdżam z dwoma informacjami: "Podrzeczna 22" i "Hasan". Do Łowicza wjeżdżam krajową 14ką koło godz. 19tej, a więc już prawie całkiem ciemno. Jadę szukać wspomnianych obiektów noclegowych. Na rynku jest WiFi, które działa jednak jakby chciało a nie mogło. Jedyne co udało mi się odnaleźć zanim straciłem do tego nerwy to dwa hoteliki: nocleg w cenie 130 i 190zł za noc :D Uhum. To już wiem że szykuje się 12 godzinna nocka w trasie :D Bo jakoś zupełnie przeoczyłem fakt, że jest już po przesileniu jesiennym a więc noc jest już dłuższa od dnia! Dopiero w trasie sobie o tym przypomniałem. Nic to, trzeba zebrać siły przed długą nocną jazdą. A pomaga mi w tym duża, ociekająca tłustym serem i zasypana kawałkami kurczaka zapiekanka od Hasana, plus gorąca herbata. Tak brzmi nazwa tego przybytku (kebeba): "U Hasana". Widać że to ważny punkt na gastronomicznej mapie Łowicza, wszyscy się tu znają i są z tymi dwoma miłymi Turkami na "Ty". Ogrzałem się tam nie tylko od wewnątrz ale i z zewnątrz (ciepło było w budynku). Do tego jakieś zakupy w Żabce i jestem gotowy do nocnej włóczęgi. A przynajmniej tak mi się wydaje. Długo mi tu zeszło, startuję koło 20.30. Z Łowicza na Kiernozia, z Kiernozi na Sanniki. Z Sanników na Gąbin, z Gąbina na Płock. Wszystko wojewódzkimi. Taki jest mój plan na najbliższe 60km (wspominałem już o "technice małych celów"?). Okazało się że te 60km nie było takie straszne. Druga noc w trasie jest wyraźnie cieplejsza od tej pierwszej. Póki co ;) Jechało się więc całkiem sprawnie, w Gąbinie dłuższa pauza na rynku (jakaś impreza była). 300km mam nawinięte o godz. 22.10, AVS 22,6 (nie wiem czy to nie błąd w notatkach, mogło to być też 21,6). Poza tymi dwoma miejscowościami same ciemne zadupia, lasy itp. Tablicę z napisem "Płock" mijam kilka minut po północy a więc pierwszej doby zrobiłem jakieś 330-335km. Raczej słabo. Liczyłem na zachód Słońca nad Wielką Wisłą a tymczasem muszę ją przejechać w zupełnych ciemnościach. A przejeżdżam mostem na DK 60/62, bardzo fajna pusta po horyzont o tej porze dwupasmówka z asfaltowym poboczem. Pewnym zgrzytem jest zakaz dla rowerów ale kto by się przejmował takimi drobnostkami ;) Zresztą na samym moście przenoszę rower przez barierkę na chodniczek który się tutaj przyłącza. Tablica z informacjami drogowymi pokazuje temp. niecałe 9'C. To wiele wyjaśnia, już wiem czemu nie jest mi zimno. Z mostu zjeżdżam pochylnią i jakąś boczniejszą drogą wjeżdżam do centrum. Po drodze malutki podjazd na którym pobolewa lewy czworogłowy uda (zacząłem go czuć koło Łowicza). W mieście zajeżdżam na ładny rynek (rynki z reguły są ładne), coś tam pewnie jem i ruszam dalej. Szukam jakiegoś sklepu przed wyjazdem z miasta (kończy się paliwo - energetyk) ale nic takiego nie znajduję. Niewywalenie się na rozkopanym wyjeździe krajówką uważam za duży sukces, przydało się tu doświadczenie z jazdy MTB po Beskidach. Wypatruję bocznej drogi skręcającej wraz z torami kolejowymi w lewo. W końcu jest, skręcam. W międzyczasie zaczyna być zimno, do końca nocy będę ubierał warstwa po warstwie. Po lewej imponujący widok na rozświetloną rafinerię w Płocku, na zdjęciu oczywiście niewiele co widać. Zimny i ciemny odcinek do Sierpca. Wkurza otarcie na szyi (od pasków kasku). Do tego stopnia że przez chwilę jechałem z kaskiem powieszonym na kierownicy. A ja nigdy nie zdejmuję kasku na rowerze. Nagle przypomniało mi się że wziąłem plastry (z zamiarem ew. ich wykorzystania przy otarciach, ale w nieco innej części ciała ;) ). Naklejam dwa i po sprawie. Ale to nie koniec problemów. Kończy się energetyk, kończą się baterie w gpsie (co chwilę sam się wyłącza), a mnie kończy się czas czuwania. Ziewam raz po raz i zaraz usnę. Wtem! Wiata przystankowa! Idealna, w ciemnościach (nikt mnie nie zauważy), z wygodną ławeczką i osłoniętymi bokami :) No dosłownie z nieba mi spadł ten przystanek, czego chcieć więcej do szczęścia? Może trochu cieplej mogło by być... Gaszę więc lampki, przypinam rower do ławki (nie wiem po co, chyba tak dla zasady), ustawiam budzik w komórce na 5min, zamykam oczy... Hrrrr... hrrr... hrr.. Bi-pip! hrr? Bi-pip! Pora wstawać! Nie wiem na czym to polega ale można tak jakoś oszukać organizm, kilka takich 3/5 min drzemek na siedząco pozwoliło mi przetrwać drugą noc. W końcu jest i Orlen, z bardzo miłą obsługą która wita mnie jeszcze przed wejściem do budynku. Kupuję paliwo dla siebie (litr Black'a) oraz dla gpsa (4 paluszki) i dalej, na Sierpc. Sierpc zawsze kojarzył mi się z pewnym browarem, od teraz będzie mi się kojarzył z tą pierdoloną zimnicą jaka panuje w Polsce przez pół roku, od piździernika do marca. Tu też się chyba zdrzemnąłem na ławeczce w centrum, tym razem mimowolnie, obudziło mnie zimno. Zbliża się świt, dobrze to i nie dobrze. Dobrze bo noc się kończy, nie dobrze bo koło świtu chłód może osiągnąć apogeum. Kawałek lasami, wschód wita mnie na wjeździe do Kujawsko-Pomorskiego. Tu też kilku minutowa drzemka w wiacie na leśnym parkingu. Kolejne miasto na trasie to Rypin. Zamiast jak zwykle rynku szukam czegoś z ciepłym żarciem. Jest jakaś pizzeria ale zamknięta, za wcześnie, 8mej nie ma. Wyjeżdżam nieco zawiedziony i za podjazdem (podjazd w Kuj-Pom?! kto by pomyślał O.o) natrafiam na Lotosa. Na ścianie wielki baner z jeszcze większą zapiekanką. Wchodzę. Biorę dwie. Plus herbatka. Zapiekanki średnie ale weszły pięknie, najważniejsze że gorące i NIE słodkie. Herbatka natomiast była jedną z najlepszych w życiu. Nic tak nie smakuje jak gorąca herbatka po 12 godzinnej nocy na rowerze :) Mocno odżyłem po tym postoju na Lotosie i złapałem drugi (czy któryś tam już) oddech. 400km stuka gdzieś w okolicach Rypina właśnie, koło godz. 7.35-7.45, AVS 19,9. W okolicy pola, lasy, elektrownie wiatrowe, czyli bardzo ciekawe rzeczy, jak już pisałem. Kolejna godna uwagi mieścina na trasie to Brodnica. Dużo ceglanych zabytkowych zabytków, zrobiłem 3 zdjęcia, można by zrobić i 30 ale szkoda baterii w telefonie. Właśnie, bateria. Ciągle mniej i mniej prądu, niedługo stracę łączność ze światem... Gdzie tu naładować? Z Brodnicy wyjazd ładną drogą, ładnym podjazdem, po lewej równie ładne jezioro. Właśnie, podjazd. Tak się śmiałem na początku z tego ale Pomorze zaskoczyło mnie ukształtowaniem terenu O.o Nie jest to taka stolnica jak na Mazowszu/Wielkopolsce ale mnóstwo kilkunasto a nawet kiludziesięcio metrowych hopek. Gdyby ktoś teleportował mnie na taką leśną pagórkowatą drogę na Pomorzu pomyślałbym że to jakieś pogórza na południe od Krakowa/Tarnowa/Rzeszowa! Z rzeczy godnych odnotowania to to, że wreszcie jest ciepło :) Drugiego dnia autentycznie było ciepło i spory kawałek przejechałem zupełnie na krótko, a i kremu z filtrem raz użyłem. Toczę się przez różne wioski imieniem Biskupiec, Kisielice itp. i ciągle wypatruję jakiegoś obiektu gastronomicznego. Nie tyle po to żeby zjeść coś ciepłego ale aby podładować telefon. Kilkanaście % zostało. Nic godnego uwagi jednak nie znajduję. Po drodze kolejny "skrót", niecałe 2km szutrówką. Też piaszczystą ale w miarę przejezdną. Dodatkowo ładne widoki na farmę wiatrową, nie żałuję, takie skróty są OK. Kawałeczek podrzędnymi asfaltami i w Trumiejkach dobijam do wojewódzkiej na Rypin. Ten odcinek zapamiętałem z kilku powodów:
- 8 (ósme) województwo na trasie!
- mięsień bolał tak że podjazd robiłem głównie prawą nogą
- bardzo byłem zmęczony i w pewnym momencie skręciłem w pierwszą lepszą leśną drogę i usiadłem na mokrej trawie
- na zjeździe do miasta po mocno zdemolowanym asfalcie dłonie bolały tak że ciężko było utrzymać kierownicę
- na licznik wskoczyło 500km :) Było to o godz. 14.25 a AVS to 19,6.
Do Prabut dojeżdżam z kilkoma % baterii w telefonie. Tak, piszę o jakieś głupiej baterii w głupim telefonie, bo to głównie ona zaprzątała mi wtedy głowę. Co będzie jak dojadę nad Morze i nie będzie czym zrobić zdjęcia?! W końcu jest pizzeria, gdzie mogłem zatankować trochę mAh (oczywiście wcześniej zapytałem) a przy okazji także zjeść pizzę. Tak dużą że całej nie dałem rady, kawałeczki (oczywiście te na obwodzie ;) ) zostawiłem. Telefon 48%. Powinno wystarczyć. Od dawna już wiem że nie ma szans zdążyć nad morze np. do tej Stegny o jakiejś ludzkiej porze, żeby zobaczyć zachód Słońca. A łażenie nocą po plaży wydaje mi się średnim pomysłem, na zdjęciu nic wyjdzie, zmieniam więc plan. Z Malborka zamiast prosto na północ polecę na Gdańsk. Dobry i Gdańsk, też jest nad morzem no i 600ka wpadnie. Ta pauza w Prabutach postawiła mnie na nogi, złapałem drugi któryś tam oddech i znowu leciało się pięknie. Uprzedzając fakty: ciężko mi w to uwierzyć ale odcinek 500-570 wszedł lekko i przyjemnie. Po drodze Mikołajki Pomorskie (zapadła dziura) no i Sztum, miasto zdecydowanie godne uwagi. A to za sprawą zamku. Któremu zapomniałem zrobić zdjęcia. Jak można nie zrobić zdjęcia zamku w Sztumie?! Mam tylko zdjęcie rynku ale to mnie w żaden sposób nie usprawiedliwia. Fail po prostu, zamiast zainteresować się zamkiem zastanawiałem się czy kupić w Żabce niebieskiego, żółtego czy zielonego izotonika (padło na zielony, mój ulubiony kolor). Ze Sztumu krajową 55-teczką na Malbork. Po drodze zapada zmrok ale ciągle jest jeszcze w miarę ciepło. Do Malborku docieram już po ciemku. Robię zdjęcie jakiejś wieży, tak na wszelki wypadek, jakbym z jakiegoś powodu nie zrobił zdjęcia zamku. Tym razem jednak zrehabilitowałem się i nie tylko zrobiłem 3 zdjęcia, ale nawet zapytałem pewnej miłej Pani z której strony jest najładniejszy widok (na zamek). Okazało się że z drugiej strony Nogatu. Widok zaiste imponujący, na zdjęciu rzecz jasna nic nie widać. Znowu to co najciekawsze mijam nocą :/ Jako że w ogóle nie byłem zmęczony (odcinek 500-570) w Malborku żadnej pauzy nie robiłem, tylko ruszyłem czym prędzej dalej, zanim zacznę być zmęczony. Z krajowej 55ki skręcam w boczne drogi na Nowy Staw. To co tu się działo to już ciężko opisać słowami, czułem się świeżo jakbym dopiero z domu wyjechał, wszystko przestało boleć (włącznie z lewym czworogłowym), spać też się nie chciało. Nie było też zimno, w krótkich spodenkach jechałem. W Nowym Stawie tylko fotka na rynku, i dalej, zanim zacznę być zmęczony chcę przejechać jak najwięcej. Szukam wyjazdu z miasta, pomaga mi w tym dwóch młodzieńców ze Skody Felicii Kombi, którym ustąpiłem pierwszeństwa na skrzyżowaniu. Wskazali oczywiście właściwą drogę, przez Lubieszewo i Ostaszewo ale byli mocno zdziwieni/zaniepokojeni widokiem rowerzysty w środku nocy na tych zadupiach. Pożegnałem się ładnie zanim zapytają o szczegóły podróży, i zdziwią/zaniepokoją się jeszcze bardziej ;) Gdzieś między nowym Nowym Stawem a dobiciem do krajowej 7ki euforia i moc zamienia w jeden wielki kryzys. Znowu jest zimno, ciemno i znowu boli. Możliwe też że chciało się spać, nie pamiętam czy była tam 3/5 min drzemka czy nie. Drogowskaz: "Gdańsk 34km". To były najdłuższe 34km w moim życiu. A z rzeczy takich fajniejszych, bo nawet gdy jest kryzys to coś fajnego może się przytrafić: niesamowite wrażenie zrobiły na mnie te wszystkie wszechobecne tam elektrownie wiatrowe nocą. Te czerwone migające światła na masztach i potężny szum wirników. Chwilę tam stałem i podziwiałem to zjawisko. W końcu dobijam do 7ki. Most na Wiśle. Hmm Wisła, to już Gdańsk niedaleko pewnie? Ale gdzie tam, ponad 20km jeszcze... Ciężarówka za ciężarówką, rondo za rondem, a Gdańska jak nie było tak nie ma. Kolejne rondo, S7 na Gdańsk, poleciałbym, pewnie najszybciej ale zakaz :/ Inne zjazdy z ronda kierują na jakieś wiochy. Ja nie chcę na jakieś wiochy, ja chcę do Gdańska! "Koszwały" taka wiocha jakaś. Usiadłem tam na ławeczce na jakimś skwerku i błędnym wzrokiem wpatrując się w drogę, jadłem jednego 7days'a za drugim. Potem chyba mi się zdrzemło na kilka minut, i znowu tak jak w Sierpcu obudziło mnie zimno. Tym razem dużo większe, cały dosłownie trzęsłem się z zimna. Wsiadam na rower, rower trzęsie się razem ze mną. Dobrze że nikt mnie nie widział w tym stanie. Dłuższa chwila musiała minąć i parę ładnych obrotów korbą zanim temperatura wróciła do normy. Gdzieś tu pewnie stuka 600km, AVS ok. 19,5 a godzina mogła być nie wiem która. Pewnie między północą a pierwszą. W końcu jakaś wojewódzka, standardem przypominająca jednak krajówkę (szerokie asfaltowe pobocza). W oddali po prawej wyłania się niezwykły widok. Coś jakby "city", centrum wielkiej metropolii ze świecącymi drapaczami chmur. Tylko jakieś dziwne mi się to wydaje, skąd w Gdańsku tyle wysokich budynków by było? Podjechałem bliżej i "las wieżowców" okazał się być lasem wież rafineryjnych. Wiedziałem że w Gdańsku jest wielka rafineria ale skrajnie zmęczony człowiek ma ograniczoną zdolność kojarzenia faktów, logicznego rozumowania itp. Zrobiłem zdjęcie, na którym i tak nic nie widać. Ten niezwykły widok mocno podniósł mnie na duchu. Już nie może być daleko. No i nie było, chwila moment i koło godz. 1szej, niemal 49 godzin od wyjazdu z domu ukazuje się upragniona zielona tablica G D A Ń S K ! Udało się! W takich chwilach jak te wszystko przestaje boleć, przestaje być zimno, przestaje się chcieć spać. Z 15 minut zajęła mi sesja zdjęciowa z tą tablicą ;) Bateria w tel. poniżej 15% więc flesza nie włączę... Co tu robić, co tu robić, zdjęcie z tablicą nie wyjdzie! Resztki logicznego rozumowania jakimi dysponuje teraz mózg podpowiadają: przecież masz lampkę w rowerze ;) No tak, a w tej lampce drzemie 500 lm! Włączam więc najjaśniejszy tryb i jest zdjęcie na którym widać te 6 magicznych liter na zielonym tle (oraz moją skromną osobę). Z czystym sumieniem mogę jechać zwiedzać miasto. Lecę jak leci jedną, drugą, trzecią estakadą (puściutkie o tej porze), w końcu zjeżdżam w boczniejsze drogi. Co tu zwiedzać? Co jest symbolem Gdańska i czego nie zobaczenie byłoby ogromnym faux pax? Pierwsze co mi przychodzi do głowy to zabytkowy żuraw portowy. Drugie przychodzi mi do głowy... yyy... Nic nie przychodzi. Chyba przyjechałem tutaj nie przygotowany. Albo wiem co jest symbolem tego miasta tylko będąc w nieco innym niż na co dzień stanie świadomości nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Hm. To może najpierw jakieś statki? Nigdy nie widziałem na żywo żadnej pełnomorskiej jednostki (tylko jakieś krypy na Wiśle), więc fajnie by było zobaczyć coś naprawdę dużego. Statki, statki. Gdzie są statki. Kręcę się po mieście to tu, to tam. Żywej duszy, nie ma kogo spytać. GPSa nie włączę (bateria kilka %, trzeba oszczędzać na zdjęcia). Mam mapkę centrum w mapie Polski 1:700000 ale nic mi ona nie mówi, za mała. Kręcę się w kółko, trzy razy przejeżdżam obok tego samego salonu BMW a statków ani widu ani słychu :/ W końcu jednak coś drgnęło. Nie przejeżdżam czwarty raz obok tego samego salonu BMW tylko widzę jakąś wieżę. Znaczy się starówka jaka pewnie, stare miasto, rynek, albo coś w tym stylu. Docieram na jakiś duży plac (Długi Targ jak się potem okazało) i pod ładną bramę (Złota Brama, tako rzecze Wikipedia). Statek to to nie jest, ale też ładne. Potem mam i fontannę, i to nie byle jaką, bo Fontannę Neptuna! Jeszcze jedna brama i jestem nad Motławą, w tym całym starym porcie. Jest i Żuraw, tylko nie ma jak objąć w kadr z tej strony rzeki. Ha! Statek! Mam! Nie za wielki ale mały też nie. SS Sołdek, pierwsza zbudowana w Polsce po II Wojnie Światowej jednostka. 87m długości. Coś większego bym chciał ale jakbym nie znalazł (nie znalazłem) to lepszy rydz niż nic. Potem jeszcze Onyx - prom Żeglugi Gdańskiej i jakaś drewniana "piracka" łajba - restauracja, coś jak ten cały kicz w Krakowie pod Wawelem, tylko odrobinę mniej kiczowate. Potem jeszcze zdjęcie centrum z kładki i docieram do jakiejś zapuszczonej portowej uliczki. Połatany beton, asfalt i rozlatujące się pobazgrane, zarośnięte, zabite dechami rudery. Coś takiego widziałem nie raz w grach komputerowych, okazuje się że takie coś naprawdę istnieje, i to w Gdańsku. Uliczka okazała się ślepa, zakończona wjazdem do jakiegoś zakładu. Zawróciłem więc i jakąś główną arterią poleciałem w inną część miasta. W wyniku jej eksploracji dotarłem do bram Stoczni Gdańskiej i budynków/żurawi Remontowej - to stąd jest tytułowa fotka. W czasie przygotowań do niej odwiedził mnie tu pewien lisek - tylko on jeden w tym mieście zainteresował się zmęczonym turystą po podróży przez całą Polskę. A właściwie rowerem tego turysty - obwąchał go całego dokładnie dookoła i nie znalazłwszy niczego do jedzenia sobie poszedł. Dotarłem jeszcze do jakiejś elektrociepłowni i zawróciłem. Zmęczony już byłem i zimny wiatr się wzmógł. Doturlawszy się po śladzie do dworca zakupiłem bilety i suchy prowiant na drogę powrotną. Koło 4tej nad ranem było.
Normalny do Krk + bilet na rower 92zł. Odjazd 4:53, w Wawie na Centralnym 5 minut na przesiadkę (niepokoiło mnie to, i słusznie), w Krakowie 12.43 miał być. W pierwszym TLK nie było gniazdek (tel. ledwo zipie, telefon najważniejsza sprawa!) więc zamiast słuchać muzyki zdrzemnąłem się nieco. Po drodze trzeci wschód Słońca od wyjazdu z domu, fajnie :) Opóźnienie w Warszawie półgodzinne, pociąg do Krakowa odjechał... Już miałem hejtować na PKP a tymczasem w informacji przełożyli mi bilet na ekspres. Odjeżdża później ale do Krakowa jedzie godzinę krócej. W dodatku WiFi, gniazdka, woda w kiblu, jak dla mnie pełen luksus :) Podróż drugim pociągiem minęła więc bardzo przyjemnie, na słuchaniu muzyki. A także. A także na patrzeniu przez okno na uciekający w tempie >100km/h krajobraz. Na cały ten ogrom przestrzeni, 600km i 8 województw. Potem popatrzyłem na mój rower, stojący obok za szybą. I wtedy dopiero uświadomiłem sobie że ja to wszystko przejechałem przed chwilą na tym rowerze. Niepozornej kilkunastokilogramowej maszynie, bez żadnego silnika, bez zamkniętej kabiny z miękkim fotelem, czy ogrzewaniem. I bardzo byłem wtedy szczęśliwy :)
W Krakowie przed południem, w domu koło wpół do pierwszej. Ale zanim dojechałem do domu mała ciekawostka: 600km po jakichś zadupiach, ciemnościach, krajówkach i nic. A w Krakowie prawie gleba na plantach, na zasypanym piaskiem chodniczku :D Prawie tzn. rower poleciał na bok ale mnie udało się jakoś zgrabnie zeskoczyć i ustać na nogach.
Podsumowując: rowerowa przygoda życia :) Póki co oczywiście. W połowie trasy było niemal pewne że będę musiał nocować i w ogóle nie wiedziałem czy dociągnę do końca. A tymczasem wyszła nowa życiówka (duża w tym zasługa cen noclegów w Łowiczu, gdyby kosztowały kilkadziesiąt zł to pewnie bym się skusił). Wydaje mi się że udało mi się to przejechać dzięki temu że całe to 6-letnie (niezbyt wielkie, no ale małe też nie) doświadczenie w jeździe na rowerze wykorzystałem w czasie tej jednej 600km trasy. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to wszystko działo się automatycznie. Gdy coś zaczęło się dziać nie zastanawiałem się czy zrobić tak czy inaczej tylko robiłem to co trzeba było zrobić. Po prostu działałem jak maszyna. Idealnie zaprogramowana maszyna. Zaprogramowana do tego żeby przejechać trasę z punktu A do B. Nie chcę żeby ktoś uznał to za jakieś moje samouwielbienie czy coś, tylko ja po prostu tak to widzę. Jakby co hejtować u mnie zawsze można do woli, ja nie usuwam żadnych komentarzy :)
Jedyne co się nie udało tej trasy to to, że przez najciekawsze miejsca przejechałem nocą: Wisła w Płocku, Zamek w Malborku i Gdańsk. W samym Gdańsku nie dojechałem też nad samo morze, na plażę, po prostu zapomniałem (!) w całej tej euforii. Ale to się nadrobi, np. w przyszłym sezonie ;)
Z dolegliwości & urazów: od Łowicza do Prabut pobolewał lewy czworogłowy, otarcie na szyi od paska kasku, popękane od zimna usta (ostatnia rzecz jakiej się spodziewałem O.o), no i dłonie, główny problem. Następnego dnia obie były zdrętwiałe i z osłabionym czuciem. Po tygodniu ciągle dokucza lewa i nie wiem kiedy przejdzie... Tyłek zniósł trasę bardzo dobrze, praktycznie bez bólu jechałem. Dużym sukcesem jest też to że udało mi się nie rozchorować, pomimo pobolewającego pierwszego dnia gardła.
To był dobry, rowerowy dzień 2,5 doby :)
4. Statystyki:
00.15 (30.09) - 12.25 (02.10)
9l płynów: 4,5l energetyków, 1,5l izotoników, 1,5l wody, 0,9l herbaty, 0,6l soków
4x wafelki (różne), 3x bułki z pasztetem (?), 3x banany, 3x zapiekanki, 2x lub 3x drożdżówki, 2x duże delicje, 2x duże wafelki, 2x 7days + paczka małych 7days, 2x paluszki, 2x czekolada, 1x słone ciasteczka, 1x (bardzo) duża pizza
100km 6.35 AVS 20,7
200km 13.55 AVS 21,0
300km 22.10 AVS 22,6 (lub 21,6)
400km 7.35-7.45 AVS 19,9
500km 14.25 AVS 19,6
600km 0.00-1.00 AVS 19,5
1 doba ok. 335km
2 doba ok. 265km
3 doba ok. 40km
I dwie ciekawostki: jeśli brać pod uwagę godziny wschodów/zachodów Słońca to większą cześć trasy pokonałem nocą: 28,5h, a za dnia tylko 23,5h. I na te 28,5h (minus ileś tam h, bo przednią lampkę na postojach zawsze wyłączam) nocnej jazdy wystarczył mi jeden akumulator 18650 2600mAh, i jeszcze mu zostało. Jechałem na 2 i 4 (z ośmiu) trybie Bocialarki 500lm. Nie wiem ile światła mają te tryby (instrukcja zginęła), chyba mało, ale w zupełności wystarczyło. Drugi 18650 leżał w sakwie nieruszony.
PS To 638km to takie małe oszustwo ;) Ostatnie 10km to powrót z dworca w Krakowie do domu, ja tak zawsze cheatuję. Tak naprawdę w Gdańsku skończyłem jazdę z wynikiem 628km ;)
Nowe gminy:
Świętokrzyskie:
Kluczewsko
Łódzkie:
Przedbórz
Ręczno
Ujazd
Budziszewice
Koluszki
Jeżów
Słupia
Lipce Reymontowskie
Maków
Łyszkowice
Łowicz - obszar wiejski
Łowicz - teren miejski
Chąśno
Kiernozia
Mazowieckie:
Sanniki
Gąbin
Płock
Stara Biała
Bielsk
Gozdowo
Sierpc - obszar wiejski
Sierpc - teren miejski
Szczutowo
Kujawsko - Pomorskie:
Rogowo
Skrwilno
Rypin - obszar wiejski
Rypin - teren miejski
Osiek
Brodnica - obszar wiejski
Brodnica - teren miejski
Zbiczno
Warmińsko - Mazurskie:
Biskupiec
Kisielice
Pomorskie:
Prabuty
Mikołajki Pomorskie
Sztum
Malbork - obszar wiejski
Malbork - teren miejski
Nowy Staw
Nowy Dwór Gdański
Ostaszewo
Stegna
Cedry Wielkie
Pruszcz Gdański - teren wiejski
Pruszcz Gdanski - obszar wiejski
Gdańsk
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 600-699, Powrót pociągiem, ! Wycieczka Sezonu 2017