Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

> km 500-599

Dystans całkowity:5192.38 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:82:27
Średnia prędkość:18.50 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:11700 m
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:519.24 km i 27h 29m
Więcej statystyk

Gwóźdź programu - Balaton!!!

d a n e w y j a z d u 505.46 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:68.50 km/h Temperatura:35.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 21 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024



https://photos.app.goo.gl/Nup3f9JNaSuKrTPX8

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/21-23-07-2024-balaton-690d839?u=m&sh=qek9hh
(nie jestem pewien trasy przez samo południe SK. Dodatkowo parę km zwiedzanie Budapesztu i na koniec 45km odcinek na rowerze Trstena-Rabka)

Balaton chodził mi po głowie już od dawna, ale zawsze jakoś kończyło się tylko na Budapeszcie. Powodem nie był bowiem sam dojazd nad jezioro (km niewiela więcej niż do stolicy Węgier) a raczej kłopotliwy powrót. Z jakichś miasteczek nad samym wschodnim krańcem jeziora do Rabki żelaznym szlakiem to minimum 4 pociągi +końcówka 45km gratis na ogumionych kołach, Trstena-Rabka. Tym razem jednak stwierdziłem że mam to w dupie, i atakuję węgierskie morze. Bratysława miesiąc temu weszła gładko jak nigdy, tak pójdzie i tym razem :) I poszło :)

Na tradycyjny coroczny urlop do Rabki docieram w piątek wieczorem. Po jednym dniu aklimatyzacji (sobota), pakuję się, przygotowuję buły z konserwą turystyczną/ogórem + jajka na twardo i idę wczas spać aby sprawnie wyruszyć. Start godz. 7.00. Zlatuję szybko do centrum Rabki, poranek zaskakująco chłodny. Teraz „dół” Rabki to jeden wielki plac budowy - odbudowa linii kolejowej do N.Sącza idzie pełną parą! Wspianem się boczną dróżką pod wiaduktem Zakopianki do cesty na Chyżne, czyli route number 7. Upał szybko narasta, ale na szczęście jest spore zachmurzenie, więc póki nie trzeba klajstrować się kremem z filtrem. Rozpoczyna się wspinaczka na przeł. Spytkowicką, pierwszy cięższy podjazd na trasie. Oprócz energetyków wspomagam się żelkami z Deca, więc idzie sprawnie. Na przełęczy jak zawsze piękny widok na królową Beskidów, Babią Górę. I jak rzadko pustki na parkingu, tj. nie ma TIRów ani kontrolujących je służb: ITD, KAS itp. Pewnie dlatego że dziś niedziela. Szybki zjazd, raz dwa po lewej wyłaniają się widoki na Taterki a chwilę potem przejście graniczne w Chyżnem. Ahoj przygodo! Trzcianę oraz Twardoszyn mijam szybko tranzytem. Chmury zanikają, wychodzi Słońce i w końcu trzeba jednak zapodać krem z filtrem UV (i przy okazji dosmarować dupkę Sudocremem – kto smaruje ten jedzie. Kto nie smaruje temu się zaciera tyłek). Szybka fotka mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku i lecę dalej. I to dosłownie lecę, gdyż co chwila przeliczam w głowie czas/km i wychodzi mi że idzie bardzo dobrze :) Wiatr w plecy na pewno nieco mi w tym pomaga ale i siłę w nogach czuję dziś skurwesyńską :) Chyba im rzadziej jeżdżę takie trasy tym lepiej mi idzie. Gdy dawniej katowałem się w każdy weekend to byłem po prostu przemęczony. Widocznie przekraczałem jakiś próg powyżej którego nie zyskiwałem nic na formie a tylko traciłem. Jeden długi trip na miesiąc to jest sam raz :) W Kubinie zaglądam do Lidla i robię nieduże zakupy, głównie życiodajne kolorowe płyny. Na większe zakupy, zapasy na noc, przyjdzie jeszcze czas (albo i nie ;) ). Dalej krajowa cesta pięknie wije się w cieniu i chłodzie doliny rzeki Oravy. Pierwsza setka czas 6h czyli jak najbardziej OK. Przyjemnie i szybko dociągam zatem do Martina, gdzie następuje zmiana cesty. Zazwyczaj lecę tu dalej na zachód, na Bratysławę. A dziś skręcam w lewo, w drogę 65, która idzie prosto na południe, ku Węgierskiej granicy. Szybkie zwiedzanie przejazdem Martina, i dalej w coraz to mniej mi znane południowe rubieża Słowacji. Chyba w Martinie wypadało zrobić zakupy na noc ale zapomniałem. Kupuję jakąś tam wodę i energole na Slovnafcie, a zakupy zrobię np. w Kremnicy (yhy). Droga idzie tu chwilowo równiną, a po obu stronach rozciągają się średniej wysokości pasma górskie. Z ciekawszych mijanych miasteczek przejeżdżam przez Turcianskie Teplice, jakiś kurorcik taki. Gdzieś od tego miejsca aż do Balatonu będę jechał przez nowymi, dziewiczymi jeszcze dla mnie rejonami Słowacji/Węgier. W końcu dolina kończy a zaczyna podjazd na przełęcz. Na szczycie której witają mnie tablice kraju Bańsko-Bystrzyckiego. I tu następuje zmiana profilu trasy, tj. ciągnący się ok. 20km zjazd :) Jakieś 500m w pionie się tutaj wytraca. Przez Kremnicę przelatuję 60km/h i nawet szkoda mi się było zatrzymywać. Z miasta zapamiętałem tylko nieduże zardzewiałe szyby nieczynnych kopalni - Kremnica to dawna górniczo-hutnicza osada. No i nie zrobiłem zakupów a mamy niedzielę wieczór ;) Jedyne co to zatrzymałem się przez samym końcem Kremnicy i kupiłem na Slovnafcie znowu jakieś napoje i dwie bułki z szynką. Ale chwilowo żyję tym zjazdem a nie tym co będę jadł w nocy. A zjazd staje się bardziej łagodny, ale ciągnie się dalej i dalej! Wiedzie on jakby szerokim kanionem, otoczonym z obu stron stromymi górskimi szczytami, i urwiskami. Co chwila jakieś stare kopalnie/kamieniołomy. Zjazd kończy w pełnym zakładów przemysłowych i wysokich kominów miasteczku. Tu zaczyna się ekspresowa dwupasmówka, ale póki co droga 65 też idzie do niej równolegle. Jeszcze jedna przemysłowa zona w „cośtam nad Hronom”. Ogólnie to spory kawałek będę jechał w pobliżu tej właśnie rzeki, Hron. Gdzieś tu wybija druga setka na liczniku. Druga setka zajęła mi coś koło 7h, więc też sprawnie. Słońce powoli chowa się za górskimi szczytami. W Żarnowicy ogólnodostępna dla wszystkich, w tym pedalarzy, krajowa szosa kończy się, a zostaje tylko ekspresowa droga R1. Ale przy planowaniu trasy przewidziałem to. Drugim brzegiem Hronu biegnie boczna lokalna droga, którą można kontynuować jazdę lowelkiem. Jest ona bardzo klimatyczna - wije się ona, wznosi i opada, przyklejona do opadającego do Hronu zbocza w cieniu starych drzew. Robi się całkiem ciemno. Docieram do Hronskiego Benadiku, kolejne wysokie kominy zakładów przemysłowych. Krajówka powraca, tym razem pod nrem 76. Tu przy planowaniu trasy miałem pewien zgrzyt – na mapach Google odcinek drogi jest w remoncie. W istocie tak jest: połowa szerokości drogi zerwana, zagrodzenie, i tablica “przejazd tylko dla mieszkańców”. Ale spokojnie da się przejechać, nie zaczepiła mnie nawet pilnująca drogi Policia. Noc jest ciepła, przyjemna i bardzo klimatyczna: świerszcze wygrywają swą pieśń a zza gór po drugiej stronie Hronu wyłania się wielki, pomarańczowy księżyc. Po prawej zaś stronie przez wiele kilometrów towarzyszyć mi będą majaczące w oddali czerwone światła wielkiej elektrowni(?). Skręt w jakiś skrót boczną drogą, miejscowość o wdzięcznej nazwie „Bajka” :) Potem znowu DK – nr 75. Światła elektrowni po iluś tam km zostajaw tyle. Zaczyna mi coraz bardziej dokuczać senność, oraz głód. Z pierwszym nie problem, przystanków autobusowych nie brakuje. Gorzej z zapasami jedzenia: nie zrobiłem tych cholernych zakupów i zostały mi tylko żelki, i na nich jakoś ciągnę. A nie. Jednak nie! Jest jeszcze przecież paczka pierniczków z Lidla! Wolałbym coś niesłodkiego, ale dobre i to. Najważniejsze że płynów mam pod dostatkiem. Powoli zaczyna świtać, a o tym że zbliżam się do węgierskiej granicy świadczy architektura domów. Mnóstwo jest tu takich małych domków z charakterystycznymi dachami opadającymi pod dwoma kątami. Dokoła pełno świeżo skoszonych pól, tak że drzemki na przystankach zastępuję drzemkami na sianku :) Wstaje nowy dzień. I w ten sposób dociągam do granicznego Komarna. Jestem tu pierwszy raz. Dojazd do granicy SK/HU (ok. 320-330km) zajął mi około dobę. Wreszcie robię zakupy w Billi: dużo bułek, pasztecików, serków itp. Przejazd przez granicę jest bardzo widowiskowy. Z zabytkowego, kratownicowego mostu rozpościera się niesamowity widok na przemysłowe nabrzeża Dunaju. Pełno portowych dźwigów, barek, bocznic oraz pociągów. Przejazd przez Węgry rozpoczynam od drogi nr 13. Na której rozjechać, rozdeptać wręcz chcą mnie całe pociągi TIRów. No tak, Komarno to jedne ważniejszych dla tranzytu przejść granicznych. A dziś poniedziałek rano. Stan taki utrzymuje się na szczęście tylko przez kilka skrzyżowań, zjazdów. Potem ruch normalnieje i jazda staje się względnie bezpieczna. Nie licząc oczywiście dziur, przerębli i kraterów na drodze, ale to już węgierska specjalność ;) Podobnie jak spalone żarem Słońca, ciągnące się po horyzont pola słoneczników. O ile pierwsza, druga czy względnie nawet trzecia setka szły bardzo sprawnie tak teraz tempo spada na łeb, na szyję. Ale nie martwi mnie to zbytnio bo na początku wypracowałem sobie spory zapas czasu i jestem pewien że będę nad Balatonem późnym popołudniem. W najgorszym razie wczesnym wieczorem. A tymczasem może nie kryzys, ale kryzysik mały. Żar leje się coraz większy a wielkie topole przy drodze niewiela zmieniają, asfalt po prostu topi się, topię się i ja. Od cienia do cienia. Na domiar złego droga robi się pagórkowata. A w końcu zaczyna niczego sobie, jak na Węgry, podjazd. Droga wspina się serpentynami w nieskończoność. Trochę pomaga w tej wspinaczce cień akacjowych gajów. Docieram do miejsca z super widokiem na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Myślę sobie że zaraz zjazd ale gdzie tam. Dalej orka pod górę. Miasteczko Zirc. Termometr pokazuje tutaj 34’C. Fajne, gładkie ścieżki rowerowe. W końcu nadchodzi upragniony zjazd. Ale jest on cosik krótki. W sensie za mało wysokości się na nim wytraca wg mnie. No ten Balaton to chyba jeszcze trochę niżej ma być. Docieram do większego miasta, Veszprem. Jakieś chmury wiszą nad miastem, ale spada dosłownie kilka kropel deszczu. No stąd nad Balaton to już rzut beretem, kilkanaście. Trochę błądzę po skrzyżowaniach i obwodnicach w okolicy lotniska na przedmieściach. Pierwotnie chciałem jechać do Balatonfuzlo ale zmieniam cel na Balatonaldeli. Gdyż prowadzi tam fajny zielony szlak rowerowy. Jestem głodny, przepalony Słońcem i śmierdzący, tak że napędza mnie już tylko wizja kąpieli w Balatonie. I tu jest właśnie brakujący mi zjazd!!! Asfaltową alejką (DDR) leci się w dół, i w dół, w dolinę jeziora. W końcu zjeżdżam do pierwszych, przyklejonych piętrowo do skarpy domków miasteczka. Spomiędzy których jeszcze hen niżej wyłania się ogromna, zielona tafla Balatonu! Udało się! Jeszcze kilka stronnych uliczek w dół, i jestem w centrum turystycznego kurortu. Nawet ładnie tu. Pełny starych platanów park, zadbane centrum, zabytkowy budyneczek stacyjki kolejowej czy przystań żeglarska. Jest pewien szkopuł. Wychodzi mi na to że jedyna plaża jest tutaj szczelnie ogrodzona, płatna, i zakaz wstępu z rowerem. Ale to nie problem. Nie po to tyle dymałem na rowerze żeby się nie wykąpać. Jadę w krzaczory, przebieram się, kąpielówki itp. Z sakwy zdejmuję górną część i robię z niej torbę na ramię, gdzie wkładam co cenniejsze bagaże. Rower przypinam przed głównym wejściem, mam przecież łańcuch. Kupuję bilet za ciężkie tysiące forintów (coś koło 14zł) i wbijam. No “plaża” nie ma piasku ale z tym się liczyłem. Jest za to równiutko przycięta zielona trawka, czyściutko, prysznice, kraniki, ratownicy wodni i inni bodyguardzi. Brzeg jeziora wyłożony jest wielkimi kamolami, a do samej wody schodzi się po schodkach. Ale mniejsza o to. To jest zdecydowanie najcieplejsza kąpiel w życiu! Delektuję się tymi chwilami, robię jakieś tam fotki. Ze 3 razy włażę do wody, to znowu odpoczywam na trawce. Trzeba wyłazić, coś zjeść, ogarnąć się, kupić bilet i iść na pociąg. Mimo pewnej bariery językowej udaje mi się kupić pizzę. Pierwszy ciepły posiłek tej trasy ;) Z pociągiem też ok, kupiłem bilet przez tel. (kiedyś mi się to nie udało). Pociąg do Budapesztu-Deli o 21.28. Jeszcze zakupy w markecie, i na stacyjkę. Wsiadam do EZT, podróż mija szybko i przyjemnie. Sporo bikerów. Póki co nie usypiam, no może ze 3 razy zamknęły mi się oczy. W Budapeszcie 23.30. Pierwszy pociąg do Bratysławy 5.30, z dworca Nyugati. Mam zatem 6h na nocne zwiedzanko węgierskiej stolicy. Znów na tel., przez stronkę kolei Słowackich ZSSK kupuję bilet na całą resztę podróży. Na pozostałe 3 pociągi z przesiadkami w Bratysławie i Kralovanach. Nawet niedrogo, 27 EUR. Bez gwarancji miejscówki, bez biletu na rower. Ale to w pociągu się dokupi w razie czego. Zwiedzanie takie bez celu. Na wzgórze zamkowe nie mam siły się wspinać. Parlament nie świeci, iluminacja wyłączona. Przejechałem zabytkowym tunelem pod zamkiem, i pięknie wyremontowanym mostem łańcuchowym. Pojeździłem po wyspie Św. Małgorzaty. Tam dłuższa drzemka, skitrałem się w krzakach na brzegu i oparłem jak zawsze łeb o rower, o sakwę. Po bulwarze wte i we wte. I tak dotoczyłem się na dobrze znany dworzec, Nyuagati. Podobnie jak Budapest-Deli jest to ciekawego układu “ślepa” stacja kolejowa. Tj. nie przelotowa a z kończącymi się torami. Jest też tu pięknie wyremontowana zabytkowa hala. Kupuję na migi i wciągam jeszcze 3 kawałki pizzy. Powoli rozjaśnia się. I tu pewien zgrzyt. Na wyświetlaczu z odjazdami przy “moim” pociągu, tj. EC280 (Budapeszt-Bratysława-Praga) na czerwono przesuwa się groźny napis. Oczywiście tylko po węgiersku ;) Coś tam tłumaczę w Google i wychodzi mi że “wypadek, podróż odwołana(?!)”. Na szczęście okazuje się że nie. Pociąg stoi gdzie ma stać, na peronie number 11. Wsiadam, konduktor przesadza mnie w inny wagon, ale i upewnia że to pociąg do Bratysławy, i że pojedzie. Wypadek faktycznie jakiś gdzieś był, ale jest tylko opóźnienie, teoretycznie 50 minut. Nie powinno pokrzyżować mi to szyków, bo w Bratysławie miałem planowo 1,5h na przesiadkę. Pociąg prawie pusty. Cały wagon dla mnie, sporo pospałem :) Węgierski konduktor nie umiał wypisać biletu na rower do tego mojego, słowackiego listoka. Ale machnął ręką. No i faktycznie trochę się wlecze ten pociąg. Co chwila staje. A przez Bratysławę to chyba pół godziny się turlał/stał na zmianę, zanim dotoczył się na Hlavną Stanicę. Kawałek przed Bratysławą zdążyła mnie capnąć słowacka konduktorka i przez samym wyjściem wypisała bilet 1,5 EUR za rower. Ale tylko do Bratysławy, potem kolejny muszę kupić w kolejnym pociągu. Tak że zapas czasu stopniał do 10-15min. Nie zdążę kupić nic do żarcia. Wsiadam do 3-go pociagu: nr 610, “Tatran”. Tu jak zawsze frekwencja spora. Początkowo nie miałem gdzie usiąść ale po pierwszych stacjach trochu się poluzowało i się znalazło miejsce siedzące do spania ;) Konduktorka nie skojarzyła czyj ten rower i biletu na bicykla nie sprzedała mi. 1,5 EUR do przodu. Ostatnia przesiadka w znajomych mi doskonale Kralovanach. 20 minut czasu więc zdążyłem kupić coś do żarcia/picia w automatach na stacji. Ostatni pociąg to stary, klimatyczny, czechosłowacki spalinowy wagon motorowy. Jak zawsze powoli i dostojnie toczy się koślawym torowiskiem w dolinie rzeki Oravy. Buja się na nierównych szynach, a pod podłogą głośno ryczy silnik diesla :) W Trstenie po 14 tej. Tu żelazny szlak kończy się, i chcąc nie chcąc (nie chcąc…) dochodzi 45km rowerkiem do Rabki. Wyspany jestem więc jakoś to pójdzie. Najgorsze to jakbym jeszcze kimać musiał po przystankach. W Chyżnem w “Dzikim Byku” wciągam Zboczka (hambugera takiego). Niby spać się nie chce, a ale zmęczenie robi swoje, i idzie tak sobie. Na podjeździe wyprzedza mnie nawet jakiś lokales na skrzypiącym rowerze ;) W końcu jest wzgórze trzech masztów, tj. przeł. Spytkowicka. Tym razem frekwencja TIRów spora. Szalony zjazd, max pod 70km/h. Jeszcze tylko skrótem do Chabówki. W Rabce do sklepu po coś na obiad, i po piwa. I na koniec męczący podjazd pod kwaterę. Dowlokłem się po 18tej.

Udana wycieczka:
- Balaton zdobyty
- kąpiel zaliczona
- prawie 300 km nowymi drogami
- 500+km
- forma ok
- zwiedzanko Budapesztu


7.00 (ndz) - 18.20 (wt)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2024

Gwóźdź programu - Budapeszt

d a n e w y j a z d u 522.46 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:37.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 16 lipca 2023 | dodano: 23.07.2023



https://photos.app.goo.gl/k6mHfqGxpFzdBhNr7

https://www.alltrails.com/explore/map/budapeszt-16-18-07-2023-609a199?u=m&sh=qek9hh
(Końcówka to jak zawsze ~45km z Trzciany do Rabki na rowerze, dlatego tela km.)

Czyli jak spuściłem sobie wpier*ol za pomocą roweru ;)

W Budapeszcie byłem kilka razy, więc samo dotarcie tam nie jest już dla mnie wielkim wyczynem. Wyzwaniem jest teraz dojechać tam za każdym razem inną drogą. Niedawno właśnie mnie olśniło. Znalazłem pomysł na trasę przez Koszyce i Miszkolc. Oznacza to kawał nowej, niejechanej jeszcze trasy. Od granicy SK/HU aż do Hatvan. Czyli prawie 200km +Miszkolc, dziewicze miasto po drodze. Akurat plan ataku na Budapeszt zbiegł się z urlopem w Rabce. No i dobrze, z Rabki 30-40km bliżej niż z Krk. I tak będzie z czym walczyć, bo zapowiadają rekordowe upały. W Polsce maxy mają być po 35-36’, prognozy na Węgrzech mówią o 37-38’C :)

Startuję dobrze wyspany i chyba zaaklimatyzowany niedzielnym porankiem. Ahoj przygodo! Zlatuję do centrum Rabki, wciągam śniadanie. 4-dniowe bułki, przywiezione z Krakowa plus konserwa turystyczna marki własnej Biedronka. Na razie po taniości, drogo jeszcze będzie ;) Rozpoczynam mozolną wspinaczkę serpentynami Zakopianki na górę Piątkową. Już jest gorąco. Za zjeździe do New Targu trochę stoję w korkach, trochę wyprzedzam, to prawą, to lewą stroną, omijając guzdrzące się samochody. Przynajmniej można przyjrzeć się efektownym estakadom budowanej Eski na tle panoramy Tatr. New Targ omijam tranzytem i wylatuję wojewódzką na Krościenko. Myślałem czy by nie pojechać na Słowację Drogą Pienińską (szutrowy szlak pieszo-rowerowy, efektownie wijący się przełomem Dunajca, wśród wysokich skał). Ale chyba nie chce mi się tam przeciskać między tabunami bachorów z kolonii szkolnych. Wolę powspinać się bocznymi drogami na Niedzicę. Tu też towarzyszą mi piękne widoki. Na pierwszym planie jezioro Czorsztyńskie, w tle wielki masyw Gorców. Jest bardzo gorąco. W końcu wspinaczka kończy się, i wyłania się zamek w Niedzicy. Na zamek szkoda mi czasu, ale po zaporze się przejechałem. Dawno tutaj nie byłem. Z górki na pazurki, szybki zjazd i już widzę charakterystyczne, drewniane zadaszenie dawnego przejścia granicznego. Na Słowacji melduję się w południe. Jedzie się trudno, nie tyle z powodu upału ale bardziej z powodu pięknych widoków. Co chwila zatrzymuję się żeby zrobić coraz to lepsze ujęcie Trzech Koron. Wysoko piętrzące się białe bałwany chmur, mające potencjał stać się chmurami burzowymi zostawiam za plecami, nad Polską, czyli OK :) W końcu Trzy Korony znikają mi z widoku i mogę spokojnie wspinać się na przełęcz (Strananskie Sedlo). Rzutka oka za plecy i chyba ostatni, lub jeden z ostatnich tej trasy widoków na Tatry. Kończy się picie, ratuję się dżemikiem, ale to wody to nie zastąpi. Szybki zjazd do Starej Lubovli. Omijam tranzytem, szkoda czasu. Zapominam że nie mam picia. Upały wykańczają ludzi, najpierw pogotowie przyjechało do Pana Grubasa w samochodzie, kawałek dalej dziewczyna leży na chodniku a nad Nią zbiegowisko ludzi. A ultrakolarz napiera dalej ;) Za Lubovlą napotykam na dziwny fragment szosy, krajowej 68ki. Idealnie gładka tafla asfaltu, błyszczące nowością znaki i takież same lśniące w Słońcu srebrne bariery energochłonne. No dziwne tak, nie po słowacku tak. Jakbym przez jakąś Austrię jechał. Słowacja to muszą być dziury, kratery, przełomy, i przeręble w nawierzchni. Wyblakłe od Słońca znaki drogowe i powykrzywiane zardzewiałe latarnie. Na szczęście to parę km, potem znowu jest wszystko wraca do normy, i znowu czuję dziury pod kołami, czuję że jadę :) O ciągłych kampaniach politycznych i ogromnej ilości plakatów z Paniami/Panami politykami wspominać chyba nie trzeba, to stały element Słowackiego krajobrazu. Wszyscy zapewniają że oni Slevenska ne rozkradli itp. itd. No ktoś chyba rozkradł jak taka bida tu jest ;) Zaczyna się kolejna wspinaczka na przełęcz, nie wiem czy ma nazwę. Upał osiąga apogeum a ja znowu o tym piciu zapomniałem… Tzn. był jakiś sklep ale stały przed nim Cygany, wolałem nie ryzykować. Nie mam co prawda ze Słowackimi Cyganami żadnych złych przygód ale wolę dmuchać na zimne. W końcu jest znak! “MOTOREST KYJOV 1 km” !!! Jestem uratowany :) Na stacji kupuję dużo różnych rodzajów zimnych płynów, lody oraz bagietkę. Od pewnego czasu chodzi też za mną ciepły posiłek, ale tutaj nie ma jednak baru. Charakterystyczny betonowy obelisk na szczycie kolejnej przełęczy informuje mnie że docieram do kraju (słowackiego „województwa”) Preszowskiego. Znowu siup z górki, 60-70km/h. Mijam Lipany, Sabinov i Velky Saris. Jako że zbliża się wieczór w którymś z miasteczek (nie pamiętam którym) robię większe nie drogie mniej drogie zakupy w Lidlu. Tak żeby dociągnąć na tym do rana. Ale coś ciepłego swoją drogą bym zjazd. Kolejny nie-Słowacki gładki odcinek szosy. Mijam będący w budowie węzeł drogowy na przedmieściach. I już wita mnie las obleśnych, żółto-niebieskich, pordzewiałych słupów trakcji trolejbusowej :) Preszów. Robię fotkę imponującego gmachu jakiegoś zapewne Preszowskiego „urzędu. Wojewódzkiego”. Wciągam bułki z szynką, serem i ogórkami. ALE WCIAGĄŁ BYM COŚ CIEPŁEGO. W centrum Preszowa dopadam pizzerię. Ostatnie 4 kawałki pizzy! No jakby na mnie specjalnie czekały. Biorę wszystkie :) Tak zatankowany mogę ruszać dalej. Jeszcze tylko szybkie fotki wielkiego kościoła i pomnika ku chwale czerwonych towarzyszy. (Na Słowacji o dekomunizacji nie słyszeli). Gdy opuszczam Preszów zaczyna się zmierzchać. Wylatuję krajówką, ruch na drodze tężeje. Mnóstwo tirów. Na szczęście zaraz jest węzeł drogowy i ciężarówy sobie skręcają w prawo na autobahna. A ja jadę spokojnie nocą starym szlakiem, krajową szosą. Kolejny betonowy monument informuje mnie że docieram do Kraju Koszyckiego. Policia zajeżdża drogę i zatrzymuje jakiegoś drogowego bandziora. Do mnie tylko w te słowa: “-Zachowajtie pozor, dobre?” “-Dobre”. Noc jest bardzo ciepła, bezwietrzna i gwieździsta. Ściągam koszulkę, lubię ciepłymi nocami jeździć z gołą klatą, jest to bardzo orzeźwiające. Płaską (nie mylić z gładką) drogą krajową docieram do Budimira. Dalej, prosto do Koszyc rowerkiem niestety się nie da, zaraz droga przeradza się w ekspresówkę. Tu zawsze trzeba jechać jakimś objazdem, bokami. Mój ulubiony objazd wiedzie w prawo. Wspinaczka na niewysokie wzgórze, i potem zjazd w dolinę rzeki po drugiej stronie tego garbu. Na wzgórzu jest po prostu magicznie. Rozgwieżdżone niebo, w oddali delikatna łuna żółtego światła nad Koszycami. Słonecznikowe łany, a ponad nimi ogrooomna linia wysokiego napięcia. Zjazd w dolinę rzeki. I w tej dolinie rzeki też jest ciepło, dalej można jechać z gołą klatą. Dlatego właśnie lubię upały - bardzo wysoki komfort jazdy nocą. Bez zamarzania i bez śpiku u nosa. W Koszycach melduję się godz. 22.30. Pamiętam że zaraz po lewej jest park. A w parku źródełko. Kluczowa sprawa po całym dniu jazdy w upale. Zmywam z siebie część skorupy jaka odłożyła się na mnie po całym dniu jazdy w upale. Skorupy składającej się z kremu z filtrem, Sudocremu, pyłu, brudu, muszek i kto wie czego jeszcze. Woda ma charakterystyczny zapach. Wynika on z jej bogatego składu mineralnego. Przynajmniej taką mam nadzieję. W każdym razie picia jej nie ryzykuję. Lecę pustymi przelotówkami pod migąjącymi na żółto, wyłączonymi sygnalizatorami. Docieram do charakterystycznego placu w centrum. Na środku wielka katedra, park i inne zabytki. A po bokach ta wyspa opasana jest dwiema drogami i dwiema gałęziami torowiska tramwajowego. Koszyce to spore jak na Słowację, ponad 200-tys. miasto, i mają tu też tramwaje. W ramach zwiedzania robię zdjęcia tejże katedry, i zabytkowych podziemi, do których można zajrzeć poprzez przeszklone “studnie”. 24”C. Tyle pokazują termometry w centrum w środku nocy o północy :) Tak to można jeździć, tak to można żyć! Wylatuję z miasta dalej szosą nr 68. Są pierwsze drogowskazy na Miszkolc (HU). Nie tylko ja startuję na Węgry, równolegle do mnie startują samoloty z Koszyckiego lotniska. Na Węgierskiej granicy jestem o wpół do drugiej w nocy. Kilka fotek, i ruszam na podbój Węgierskiej ziemi. Tak się rozpędziłem że prawie wjechałem na ekspresówkę. Zapomniałem bowiem, że na Węgrzech odwraca się kolor drogowskazów. Tzn. odwraca się względem Słowacji. I znowu jest normalnie, tak jak w Polsce. Drogi krajowe na zielono, autostrady na niebiesko. Znowu te śmieszne węgierskie nazwy miejscowości, z 20 liter z 10 ogonkami wywiniętymi we wszystkie strony świata :) Wskakuję na drogę krajową nr 3, którą to będę jechał aż do końca, do Budepesztu. „248”. Taka tabliczka stoi też przy drodze. Nie jest to nic innego, jak kilometraż trasy. Po prostu 248km do Budapesztu. Czyli ostatnia prosta :) Tak mi się wtedy wydaje. Nie uprzedzając faktów: na razie jest jeszcze OK. Noc piękna, pogoda stabilna, noga podaje, brzuch pełny. Spowalnia mnie tylko senność i pierwsze drzemki na przystankach. Węgrzy też śpią. Pozasuwane rolety, cisza, spokój, żywej duszy. Nie śpią natomiast węgierskie psy. Próbuję się zdrzemnąć na przystanku w jakiejś wiosce. Jeden zaczyna ujadać. Zaraz za nim aktywuje się drugi, i kolejny, i jeszcze jeden. Za chwilę szczeka cała wieś. Skąd ja to znam :D Reakcja łańcuchowa. Trzeba zatem poszukać przystanku poza wioską, poza zasięgiem wścibskich nochali psiurów. Noc jest bardzo krótka, już o 3-ciej widzę za plecami delikatną zorzę brzasku. Wschód Słońca na Węgrzech jest piękny. Jego paląca jeszcze słabo tarcza wyłania się szybko zza wzgórz, i z każdą chwila pali coraz bardziej, zapowiadając potężny upał na rozpalonej, pełnej słoneczników Węgierskiej patelni. Mijam nawet drogowskaz do piekła (fabryka energetyków HELL), ale tam nie skręcam. Piekło węgierskiego upału i tak mnie dopadnie, nie zależnie gdzie bym nie skręcił ;) Zauważam że pomimo stosowania kremu z filtrem jestem miejscami lekko przypalony. Muszę częściej go aplikować. O czym warto wspomnieć to znaki zakazu dla rowerów/traktorów/zaprzęgów konnych stojące hurtowo jeden za drugim przy drodze krajowej, i tak będzie przez cały czas, setki tych znaków. Ale zbytnio się nimi nie przejmuję - czytałem że nikt nie zwraca uwagi na te zakazy. Jeżdżą rowerzyści, jeżdżą traktory, nikt nie trąbi, nikt się nie czepia. Zresztą z reguły i tak nie ma żadnej alternatywy, żadnej ścieżki rowerowej ani chodnika ani nic. Nawet policja mijała mnie dwa razy i zero reakcji. Coraz bardziej roztapiany przez Słońce, coraz wolniej ciągnę pagórkowatą szosą wśród słonecznikowych pól. Podziwiam odmienność Węgierskiej przyrody. To jest jednak trochę inny, trochę cieplejszy klimat niż w Polsce. Widać to głównie po lasach. W PL królują sosny, buki czy świerki (w górach). A tu są całe akacjowe gaje, sporo platanów, orzechów włoskich i nawet jakieś gatunki których nie znam - muszę kiedyś sprawdzić co to jest. Nawet chwasty rosnące przy drodze są trochę inne niż u nas. Docieram do Miszkolca. Pierwszy raz zaliczam to spore jak na Węgry miasto (~160 tys. mieszkańców). Jest to oczywiście typowe węgierskie miasto: dziury, rozpadające się chodniki i nieotynkowane bloki z wielkiej płyty. Jak Polska w latach 90-tych / wczesnych 2000-nych. Trochę pobłądziłem próbując przekroczyć tereny kolejowe rozcinające miasto na pół. Nie mam siły, zwiedzanie ograniczam do przejazdu przez centrum. Moją uwagę zwraca nieco kiczowaty budynek marketu SPAR oraz ciekawy budynek zawieszony nad wielopasmową szosą. W Pennym (markecie) zrobiłem zakupy, dokupiłem kremu z filtrem 50. Nie wiem jak drogie, nie mam siły przeliczać tej ich śmiesznej węgierskiej waluty. Odetchnąłem trochę w cieniu miasta, ale znowu muszę wyjeżdżać na tą cholerną rozpaloną Węgierską patelnię... Szukając sposobu na walkę z upałem zakładam pod kask czapkę z daszkiem, zawsze odrobinę więcej ochrony przez Słońcem. Żeby trochę skrócić drogę opuszczę na chwilę główną szosę nr 3, i pojadę skrótem boczną drogą. Tak jak myślałem ta droga jest krótsza ale pagórkowata. Z plusów za to sporo cienia i lasów. Oraz ładna panorama Miszkolca z góry. Gdy wdrapuję się na szczyt szczytów wzniesienia mam już dość. Siadam na ławeczce w cieniu i chyba z godzinę reanimuję swój organizm. Wycieram się z potu, smaruję kremem z filtrem. Wciskam w bułki roztopiony ser topiony, a potem te bułki wciskam w siebie. Wygrzebuję z sakwy roztopione wafelki z Biedronki i ostatnie żelki energetyczne z Decathlonu. Gdy jestem w miarę w stanie używalności, ruszam dalej. Szybki zjazd pozwala nieco się schłodzić, ale nie ma co się oszukiwać że będzie dobrze. Znowu dojeżdżam do rozpalonej patelni krajowej szosy, i znowu te cholerne słoneczniki które są ładne ale cienia nie dają. Wolał bym po bokach cień akacjowych gajów. Co chwila odpoczywam, kładę się w cieniu nielicznych drzew, drzemię, dosmarowuję. Upał taki że nawet suche ciastka mi zapleśniały w nagrzanej sakwie... Sprawdzam radary burzowe. Coś idzie, ale daleko, nad Budapesztem, mnie nie dopadnie (yhy). W jednym z mijanych miasteczek ciekawostka: coś w rodzaju muzeum górnictwa. Wiele sprzętów jest za ogrodzeniem, ale jest wolny dostęp do WIELKIEJ KOPARY (czechosłowackiej myśli technicznej) oraz dźwigu na podwoziu marki KRAZ (dzieło radzieckich inżynierów). Kopara waży 114,5t wg tabliczki informacyjnej. Oraz daje dużo cienia :) Jest też kranik z wodą, przypominam sobie o kolejnym sposobie na walkę z upałem. Moczę w zimnej wodzie koszulkę, i bez wykręcania zakładam taką mokrą zimną ciężką od wody szmatę na siebie. Nooo pomaga to, ale tylko na kilka km. W jakimś miasteczku zakupy w SZUPER COOPie i wielki powrót bananów. Potem kawałek ciekawą ścieżką dla rowerów, ekologiczną, z duża ilością zieleni ;) Tak dla rozrywki chyba, można by po szosie na zakazie. Upał trochę lżeje, Słońce skrywa się za chmurami. Sił przybywa ale za to chce się spać. Zdrzemnę się i z nowymi siłami pocisnę dalej, myślę sobie. Już miałem się kłaść na sianku… I popatrzyłem na niebo na północy. Nie sprawdzam już radarów, nie ma po co… To idzie prosto na mnie. Widzę to, czuję i słyszę. Aktualnie jestem w dupie, tzn. wśród słonecznikowych łanów. Od razu przybywa mi sił. Cisnę ile wlezie, byle do najbliższej osady. Na wiatę przystankową nie ma liczyć. Po co komu przystanki autobusowe wśród słoneczników. Jest, widzę w oddali jakieś budynki! Zjazd w lewo do wioski. Gdzie tu się schować. Znajduję kawałek daszku, jakieś dzieci się bawią. Wygląda mi to na bar. Może być, ale poszukam jeszcze czegoś innego. Jednak nie ma nic lepszego, a burza coraz bliżej, zaczyna kropić. Musi być ten bar. Fajnie, myślę sobie, zjem coś i odpocznę. Wychodzi jakiś chłop, pewnie ojciec tej gromadki. Oczywiście dogadać się nie sposób, taka rozmowa na migi bardziej. Pozwala mi schować się, rower też wprowadzam do środka. Sam bar okazuje się być bardzo specyficznym rodzajem baru ;) Jest to po prostu wiejska pijalnia piwa i wódki :D Stare wiejskie dziadki piją tu wódkę i piwo. Jedzenia żadnego nie mają tylko najróżniejsze alkohole. A nieliczne napoje niealkoholowe służą tu tylko do robienia drinków. Jest domowej roboty wyszynk piwa. Właścicielem jest tutaj chyba starszy Pan. Chyba ojciec ojca tej gromadki dzieci. Siedzi i liczy pieniądze, jakieś rachunki robi, zapisuje i notuje. W międzyczasie nadchodzi potężna nawałnica. No ta burza to by mnie przecież zaje*ała… Woda leci z nieba prawie poziomo, przed domami jeziora. Próbuję się dogadać z wesołym węgierskim towarzystwem ale jest to raczej niemożliwe. Tylko tyle że z Polski przyjechałem udało mi się przekazać pokazując naszą flagę na telefonie. Ewidentnie chcą mnie poczęstować wódką. Ale nie będę przecież jechał ponad 100km pijany do Budapesztu, ruchliwą krajówką i na zakazie. Ostatecznie dałem się namówić na dwa piwa, węgierskiej jakiejś marki z „50” w nazwie (nie chodzi tu bynajmniej o %). Nie chcieli żadnych pieniędzy, ale dałem dzieciakom jakieś drobne które akurat miałem. Jako że rozmowa nie była możliwa pokazałem Im zdjęcia z trasy, jak tu przyjechałem. Na migi pokazali mi że są pełni podziwu. Z półtorej godziny czekałem aż burza przejdzie. Ruszam wreszcie dalej. Ochłodziło się, zbliża się wieczór. Aura jest bardzo przyjemna, a ja wesoły i lekko pijany (po takim wysiłku da się upić dwoma piwami). Jeszcze 116 km, tako rzecze przydrożna tabliczka. Na razie jedzie się OK, ale jeszcze będzie źle, bez obaw. Rowy pozalewane, gałęzie poodrywane, nooo ktoś nade mną czuwał że zdążyłem się schronić. Bo teraz jadę wyjątkowo zadupiastym odcinkiem drogi. Kilkanaście km bez kawałka budynku, kawałka dachu. Tylko słonecznikowe pola i w oddali jakieś wzgórza. Za którymi powoli zachodzi Słońce. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu jest migająca czerwonymi światełkami elektrownia która wyłania mi się za niewielkim wzgórzem. Oprócz bezsensownych zakazów warto wspomnieć o syfiastej jakości dróg na Węgrzech. Gorzej jak na Słowacji. Tam dziury się łata, a tutaj nie. Zbliża się noc, nie mam nic do jedzenia, a do Budapesztu jeszcze 100 km. Na szczęście jest znak że za kawałek całodobowa stacja benzynowa! Na Węgrzech rzadkość. No i jest!! Orlenik przystanku przed Godollo, tym co kiedyś. Jest tak długa że gdy się zaczyna jest ciemno, a gdy się kończy już zupełnie jasno :) Już wiem że nie uda mi się nigdzie wykąpać. Wykorzystuję więc pozostałe mi mokre chustki do umycia tych trudniej dostępnych miejsc ciała. Części ciała, których nie wypada myć publicznie przy kraniku. Bo twarz czy ręce to można umyć wszędzie. Przebieram się też w świeże ubrania. Jest OK, śmierdzę trochę mniej. Jeszcze muszę coś zjeść, i wciągnąć energetyka na MOLu zaraz przed Budapesztem... Znowu podjazd, znany mi węzeł drogowy, zjazd… Jest Budapeszt! 6.30. Żeby zdążyć przed trzecią nocą wypada mi pociąg o 9.30. Wtedy w Trzcianie po 18tej. Bo potem jeszcze te 45km na rowerze Trzciana-Rabka. Czyli nic nie pozwiedzam, jadę prosto na dworzec. Zresztą i tak pora kończyć ten wstyd. Przejechanie 460km zajęło mi niecałe dwie doby. Średnia brutto to jakieś 10km/h... Zwiedzam coś tam przejazdem. Na początku rzucają mi się w oczy zielone składy Hungaroringu, czyli jakiejś kolei miejskiej. Oraz to, że całe miasto tonie w zieleni. Do tego mnóstwo dosadzonych młodych drzewek (jakaś akcja „10 000 drzew dla Budapesztu”). Mijam osiedlowe wysypisko śmieci (?) (zdj. tytułowe). Nie wiem co to jest i nie chcę wiedzieć. Ale dobrze obrazuje to klimat Węgierskiej biedy, nieładu, Węgierskiego pierdolnika ;) Potem jeszcze jakiś park, fotka pod potężnym platanem... O, coś nowego. Plac z kolumnami, i jedną wielką kolumną na środku, tutaj nigdy nie byłem. W końcu jest Budapeszt-Nyugati. Jeden z trzech dworców głównych w Budapeszcie. Bo po co mieć jeden dworzec główny, skoro można mieć trzy? Sam dworzec jest w ciekawym układzie – nie przelotowy, a czołowy, ze ślepymi torami. Kończą chyba remont, odnowiona hala prezentuje się naprawdę okazale. Jest problem z biletem, ten co często się zdarza, i ja się na niego często nabieram. W pociągu nie ma miejsc na rowery. Tzn. taka informacja jest w kasie. Miejsca na rowery ma inny, późniejszy pociąg. Oczywiście jak zwykle pociąg fizycznie ma przedział na rowery. Kupuję bilet przez Internet, na rower oczywiście się nie da. Wsiadam i to olewam, olewa to też konduktor któremu nie chce się / nie umie / nie może wystawić biletu na rower. Tzn. ten Węgierski konduktor. Bo na Słowacji sprawa inna – bilet na rower kupić można, być może nawet trzeba. Koszt niewielki, 1,50 euro. Problem taki, że kartą zapłacić się nie da, brak zasięgu. Mam gotówkę – jeden banknot 50 euro :D. Konduktor nie jest tym faktem zachwycony, ale wydaje mi resztę 48,50. W Bratysławie przesiadka. Mam ponad godzinę. Idealnie, zjem coś ciepłego. Wciągam nie taniego hamburgera za 8 euro, i taniego hamburgera z innej budki za 4 euro. Czuć różnicę w cenie, ten pierwszy był prima sort. Drugi pociąg Bratysława – Kralovany (słowacki ekspres kursujący w poprzek kraju Bratysława <-> Koszyce). W Kralovanach przesiadka w stary spalinowy wagon motorowy. Ogólnie podróż pociągami minęła mi głównie na spaniu/drzemaniu. Tak że ostatni rowerowy odcinek Trzciana – Rabka udało się pokonać sprawnie, bez senności, wspomagając się tylko jedną mała puszką energetyka. Na kwaterze przed 22gą.

Trasa strasznie mnie wymęczyła. Przyjemność z jazdy była głównie pierwszego dnia, na Słowacji. Przez Słowację zawsze dobrze mi się jedzie w czasie upałów. Niby góry, podjazdy ale geografia kraju jest bardzo urozmaicona. Raz roztapia się człowiek na upale w pełnym Słońcu, potem szybki zjazd i pęd powietrza, potem znowu podjazd w przyjemnym cieniu iglastego lasu, jazda wąwozem rzeki itp. itd. No a Węgry to cholerna rozpalona patelnia i cholerne słoneczniki zamiast drzew. Tym razem prawie nic nie pozwiedzałem, ale byłem tu nie raz i nie raz jeszcze będę. Ogólnie pomimo emeryckiego tempa to satysfakcja jednak jest, nie każdy tak potrafi ;)

7.50 (ndz) - 21.45 (wt)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2023, ! Wycieczka Sezonu 2023

Wiedeń :)

d a n e w y j a z d u 542.30 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 22 czerwca 2023 | dodano: 12.07.2023



https://photos.app.goo.gl/pre6WTJ9XVfzVGSd9

https://www.alltrails.com/explore/map/22-24-06-2023-wieden-dcda54e?u=m&sh=qek9hh

Zmęczony nieco łażeniem po McDonaldach z wielką zieloną torbą na plecach, postawiłem trochę od odpocząć od kurierki, i zmęczyć się w inny sposób. Mamy wszak połowę roku, a ja w dupie byłem i gówno widziałem. Od pewnego czasu (dokładnie od wprowadzenia połączenia kolejowego z Wilno-Wawa-Krk) miałem na celowniku Wilno. I takie były pierwotne założenia. Oczywiście start byłby z Warszawy, nie z Krakowa. Zamierzenia te skorygowane zostały - jak to często bywa - przez prognozy pogody. Przez kraj miał przewalać się bowiem z Zachodu na Wschód front burzowy. Rozsądniej wyglądło po prostu jechać na południe, gdzie ryzyko ugrzęźnięcia na kilka godzin pod burzowymi/deszczowymi chmurami było mniejsze. Bratysława/Wiedeń/Budapeszt/Balaton. Te 4 cele chodziły po głowie. Ostatecznie stanęło na Wiedniu – nową drogą. Zwykle jeżdżę przez Czechy, tym razem przez Słowację. Odcinek Nw. Mesto na Wagiem – Wiedeń to nowy, nie jechany nigdy wcześniej odcinek.

Spakowany, przygotowany i porządnie nasmarowany Niemieckim medykamentem dla niemowląt/starych dziadów z pieluchami i nietrzymaniem moczu ruszam godzina 7.25. Już jest gorąco. Zanim zaatakuję pierwsze pagórki, w Wieliczce na plantach wciągam kilka bułek z szynką, zanim szynka przestanie być zdatna do spożycia. Odzwyczajony trochę od długich tras na szosówce (a przyzwyczajony do całych dni na MTB na mieście i wielkiej torby na plecach) martwię się trochę jak to będzie. A raczej to martwią się mój tyłek, dłonie i moje plecy. Głowa działa OK, podpowiada że przecież nie jeżdżę na rowerze od wczoraj, nie jedno przeżyłem i przejechałem. Musi być dobrze, szybko przestaję się więc martwić a przypominam sobie o frajdzie z długich tras - o co to w tym wszystkim chodzi, i po co to się tak jeździ. Do Rabki docieram nieźle zatopiony w pocie, a przecież upał dopiero się rozkręca :) Na dworcu w Rabce jak zawsze wciągam cheeseburgera, i wychodzę na ostatnią prostą przed Słowacją – DK 7 na Chyżne. Ostatni podjazd, rzut oka na Babią Górę z przełęczy Spytkowickiej, i wpół do trzeciej melduje się na Słowackiej granicy. Sytuacja pogodowa póki co stabilna – póki co leje się tylko ze mnie, a nie z nieba :) Widzę co prawda na niebie od pewnego czasu wielkie, piętrzące się wysoko chmurowe bałwany, ale póki co są one białe, i co najważniejsze – za moimi plecami, a nie przede mną. W Twardoszynie pauza na rynku pod ogromnymi topolami. Jak zawsze na Słowacji przy drogach mnóstwo billboardów zachęcających do głosowania na takich albo owakich polityków. Nie ma trasy na Słowację żebym nie widział tego typu reklam – oni tam ciągle mają wybory, ciągle głosują, dymisjonują, czy o co to chodzi? Dziś moją uwagę najbardziej zwracają plansze z twarzą pewnego wąsatego Jegomościa. O bardzo radykalnych, konserwatywnych poglądach. Taki Korwin tylko że bardziej. Ów Pan chce wykurzyć ze Słowacji LGBT, wyjść z UE, wyjść z NATO i w ogóle stop globalizacji, wyjść, wyjść, koniec ze wszystkim, ma nie być niczego. No LGBT to można zrozumieć, ale jakby Słowacy wyszli z Unii to te ich drogi w tym ich bidnym państewku wyglądałyby wnet jak drogi w Afryce :) Bo już teraz jest mają syf jak w Rosji: dziury, przełomy, łaty, przeręble i kratery, i tak wygląda jazda po Słowacji. Mijam charakterystyczną hutę w Sirocie, chwila moment i podziwiam zamek w Oravskim Podzamoku. Tamtejszy zamek to mój number 1 wśród zamków – przyklejony do strzelistej skały wznosi się ponad 100m nad doliną rzeki Oravy. W Dolnym Kubinie dochodzi 18ta. A to oznacza że trzeba zrobić zakupy na całą noc jazdy, bo Słowacja to nie Polska, tu nie ma w każdej wiosce czynnych 24/7/365 Orlenów. Jak się nie zrobi zapasów na noc to można potem ciągnąć kilkadziesiąt km na odcięciu ;) Zakupy robię w Lidlu, najważniejsze to produkty nie słodkie – chleb, ser, szynka, ogórki. Za stary jestem żeby jechać kilkaset km na samych słodyczach (kiedyś tak robiłem). Do tego 6l płynów ;) Kawałek za Kubinem dylemat jak zawsze – jechać jak leci krajową 70/18 czy objazdem 583 przez Terchovą? Jadąc objazdem trzeba wspiąć się na ok. 800m przełęcz. Krajówką z kolei nie lubię jeździć, bo choć doliną rzeki cały czas leci się delikatnie w dół to jest tu bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny odcinek. Na paru ładnych km szosa jest podzielona na dwa pasy pod górę, i właśnie jeden pas w dół. Oba kierunki ruchu zaś rozdzielone są separatorami. Pobocza brak, zaraz obok stalowa bariera. Choć jest w dół, i można jechać 40-50km/h to generalnie jazda polega na blokowaniu ruchu samochodom, w tym ciężarówkom, które nie mają jak wyprzedzić. No nie jest to przyjemne ani dla mnie ani dla kierowców. Wręcz czuję na karku ciepło i warkot silników. Nie lubię tego odcinka. Ale dziś jestem zmęczony i nie mam siły wspinać się na przełęcz przez Terchovą. Jadę krajówką, jakoś to będzie. No i było, okazało się że ten odcinek jest w remoncie – gładki asfalt, pasy nienamalowane, separatory zdjęte, podzielone pachołkami równo na pół, po jednym szerokim pasie w każdą stronę, da się wyprzedzać rowery. Może ktoś pójdzie po rozum do głowy i nie zamontuje z powrotem tych separatorów… Tyle razy jechałem tą drogą ale dopiero dziś zauważyłem na skarpie pomnik żołnierza z czerwoną gwiazdą. Postanawiam sprawdzić ten temat. No tak, na wzgórzu jest cały cmentarz/park/inne pamiątki ku chwale radzieckich towarzyszy… Na Słowacji nie słyszeli o dekomunizacji i takich obiektów tutaj ciągle pełno. Siedzę na murku, jem chleb ze serem, w ciszy i spokoju celebruję zapadający powoli zmrok nad doliną Wagu. Razem ze mną podziwia ten widok ze swojego postumentu radziecki towarzysz. Jeszcze bardziej cichy i zamyślony niż ja… Pora ruszać. Noc jest bardzo ciepła, jadę bez koszulki, jest to bardzo orzeźwiające. Nocą tak lubię, w dzień za bardzo się nie da, trzeba by zużywać ogromne ilości kremu z filtrem. No i jak posmarować plecy? Do Żyliny docieram po zmroku. Wjeżdżam od innej niż zwykle strony, więc nie widzę wielohektarowych hal ogromnej fabryki Kia, setek samochodów na pociągach, i tysięcy aut na placach. O bliskości tych zakładów samochodowych świadczą natomiast śmigające wte i we wte autobusy z logo marki KIA, które zapewne dowożą do zakładów tysiące pracowników z pobliskich miejscowości. Na przystanku za miastem ucinam pierwszą drzemkę, do tej pory jechałem na kofeinie. Oprócz tego że ciepła, noc jest też ekstremalnie krótka. Niebo zaczyna zmieniać się z czarnego na niebieskie już koło trzeciej. Tak że świt wita mnie jeszcze przed Povazką Bystricą. Jest piątek rano więc trafiam tu na krzątających się ludzi, śpieszących się do pracy i do szkoły. Poranek jest bardzo ciepły ale pochmurny. Pewnie się rozpogodzi, chmury nie wyglądają na takie z których mogło by padać. Docieram do Trenczyna, pod charakterystyczny, górujący na skale nad miastem zamek. Chodzi za mną coś ciepłego do jedzenia, ale nie znajduję żadnego ciekawego lokalu. Albo ciągle pozamykane albo menu nie takie. Ratuję się więc żelkami z Decathlonu, picia mam jeszcze pod dostatkiem z tych 6l z Dolnego Kubina. Trochę pobłądziłem zanim znalazłem most na drugą stronę Wagu, ale tak to jest jak się ufa swojej pamięci a nie GPSowi. Załatwiając w krzakach potrzeby fizjologiczne dostrzegam wysoki wał, i tak jak podejrzewam, po wspięciu się na szczyt podziwiać można z niego rzekę Wag. Docieram do Novego Mesta nad Wahem, czyli granicy: znane mi drogi, okolice | nieznane mi drogi, okolice. Jak dotąd jechało się przyjemnie i sprawnie ale nadciąga kryzys. Który trwał będzie prawie do Austriackiej granicy. Czyli jakieś 100km. No bo tak: jest porno i dusno. Zamulenie coraz większe. Zaczynają boleć dłonie, odzwyczajone od szosowego barana. Otarcie na szyi od pasków kasku. Mam ochotę na normalne ciepłe jedzenie. Do tej pory jechałem doliną Oravy/Wagu, a teraz zaczynają się górki. W Nowym Mestie robię zakupy i próbuję wyeliminować jedną nieprzyjemność, czyli zjeść coś ciepłego. Wchodzę do pierwszej napotkanej restauracji, Pani do mnie: „zatvorene”. Jak zamknięte, skoro weszłem do środka? Jak mają zatvorene, to niech zamkną też drzwi, a nie robią człowiekowi smaka… Znalazłem jakiś bar, cheeseburger z zasmażanym syrem i duże frytki to jest to czego mi było potrzeba. Skręcam w boczne, trzycyfrowe drogi, ku Austriackiej granicy. Z plusów: choć pogoda zapowiada się burzowa, to najbrzydsze chmury znów mam za plecami, a przede mną względnie niebieskie niebo. Z minusów wyrastają przede mną pagórki przez które trzeba będzie się przeprawić. Do tego bonusowo dochodzi jeszcze wielokilometrowa „rekonstrukcia cesty”. Czyli remont drogi i co kawałek ruch wahadłowy. Czasem czekam na zielone, czasem nie, raz przepuszczam samochody jadące za mną, raz przepuszczam auta jadące mi na czołówkę, bo cykl świateł jest za krótki dla rowerów… No kolejna trudność spowalniająca i tak wlekącą się jazdę. Na jednym ze wzgórz widzę wreszcie maszt/przekaźnik! TV czy tam GSM. Takowy maszt zwykle zwiastuje konie podjazdu! Oraz początek zjazdu! Ale nie tym razemmmmm… Będzie tych masztów kilka, a podjazdy i tak będzie się ciągnąć dalej, jeden za drugim… W (chyba) Myjavie mam już dość. Siedzę na przystanku w cieniu ledwo żywy, rozcinam bułki, wciskam w nie roztopiony ser topiony, a potem wciskam je siłę w siebie. Po mieście jeździ w te i we wte stary zdezelowany Ford Transit, i nadaje przez głośniki reklamy jakiegoś sklepu z elektrycznego (?). „(…) batyrie, elektromotory (…)”. „(…) elektromotory, batyrie (…)”. Ja też jestem taki jak ten Ford. Stary, brudny, poobijany i też ledwo jadę. Muszę się zdrzemnąć, może jak się obudzę będzie lepiej. (…) Nie jest lepiej, jest tak samo źle. Na jednym kolejnych ze pagórków zamiast masztu natomiast – wieża widokowa. Wlokę się tak że to że wejdę tą wieżę wiele nie zmieni. No tempo nie jest jak na TdF. Więc se wchodzę. Ze szczytu wieży widać praktycznie to samo co spod jej stóp, niepotrzebnie wchodziłem. Niepotrzebnie budowali tą wieżę. No ale jak za unijne dotacje to może być. W końcu trafia się ścianka ze znakiem 17% nachylenia. Czy oni tam na tej Słowacji nie wiedzą że szosówki nie mają przełożeń na takie podjazdy?! No dobra wjadę ma górę, ale żeby mi to było ostatni raz… W końcu chyba jest. Chyba jest. Jest. Jest maszt ostateczny! Maszt ku którego zmierzałem, który był moją mekką. Maszt na ostatnim wzgórzu! I teraz to już tylko w dół, i płasko, i zaraz Wiedeń, i w ogóle. No i zgadzało by się: zjazd w dolinę rzeki, zaraz jest też jakiś zalew. Kusi mnie żeby się wykąpać ale pewnie zajęło by mi to godzinę, a Wiedeń czeka. Dociągam do Senicy. Kończą się góry, remonty, przybywa sił. Nawet ból dłoni udało się wyeliminować: zdejmuję, zakładam coraz to inne rękawiczki (zawsze wiozę kilka par). W końcu ubrałem dwie pary, jedne na drugie i jest OK :) Za to zaczynają się komplikacje z pogodą. Teraz jest na odwrót: czyste niebo zostawiam za plecami a przede mną robi się ciemno i nieciekawie. Zaczyna potężnie wiać w twarz. Patrzę na radary meteo i faktycznie z zachodu idą burze. Teraz są nad Wiedniem, czyli jeszcze daleko, to gdzie jestem nie grzmi i nie błyska się. Ciągnę więc pod wiatr, i rozglądam się za potencjalnymi schronieniami. 12-13-14 km/h, takie rozwijam prędkości. Kawałek przed granicą wiatr słabnie, a i niebo wygląda trochę lepiej. Chyba przejdzie bokiem. W Kutach, ostatnim miasteczku na Słowacji ostatnie zakupy. COOP Jednota otwarta tylko do 18tej (w dzień powszedni!). Na szczęście Pani pokazuje mi że zaraz obok jest drugi sklep. „Otvorene?” „Ano, Otvorene!”. Robię zakupy które muszą mi wystarczyć na noc, aż do Wiednia. Przecinam autostradę Brno – Bratysława, miasteczko Oravsky Svaty Jan, i jest ostatnia prosta przed Austrią. Droga numer 1144. Zwana też jako „cesta na Hohenau” (droga na Hohenau, pierwsze miasteczko w Austrii). Jest znak że „Republik Osterrich” za ein kilometer. I dziwna tablica że droga zamknięta w godz. 24.00 – 5.00. ?!. Na szczęście jest chwila po 19tej. A wszystko zaraz się wyjaśnia: granicę stanowi rzeka, a na rzece jest most zwodzony, który zapewne na noc jest podnoszony żeby coś mogło przepłynąć. Podziwiam chwilę tą konstrukcję, robię bardzo ważne zdjęcia (w końcu dotarłem do Austrii), jakieś tablice, jakiś bunkier itp… A muszę robić te zdjęcia bardzo szybko bo zaczynają na potęgę żreć komary i jakieś inne muchopodobne insekty. Prawdziwa palaga. Zaraz jest to Hohenau. Hohenau „am der March”. Nad rzeką March znaczy się. Kraj obok a cóż za różnica. Zamiast dziurawych dróg, obdrapanych zardzewiałych latarni i obleśnych parkanów z blachy falistej – gładkie betonowe szosy ze starannie wypielęgnowanymi rabatami z kwiatów na wysepkach, pięknie oznaczone szlaki rowerowe i wymyślne konstrukcje wsporcze dla znaków drogowych. Każdy znak ma dwie podpory, a tablice zamontowane są wewnątrz solidnych obramowań. W samym Hohenau załapuję się na jakiś koncercik, festyn w centrum. Oraz na mały deszczyk. Ale taki zupełnie nie groźny, popada jeszcze parę km i przestanie. Do Wiednia ze 60km. Jadę jak prowadzi mnie rowerowy GPS – czyli najpierw nie zawsze asfaltowymi szlakami rowerowymi. Jest parę km szutru, ale zupełnie mi takie ubite w miarę gładkie polne drogi nie przeszkadzają na 28mm oponach. Przestało kropić oraz wiać, zaczyna się przyjemna wieczorna aura. Podziwiam zachodzące za wzgórzami pełnymi farm wiatrowych Słońce, włączam austriackie radio. Same fajne piosenki, każda mi wpada ucho. Po kryzysie nie ma śladu, jedzie się po prostu pięknie. Ale zatrzymać się na dłużej niż 15 sekund się nie da. Zaraz by mnie zeżarły te latające robale. Sikać też trzeba bardzo szybko ;) Drzemka w tej szarańczy niemożliwa, trzeba ciągnąć do Wiednia. I modlić się żeby np. gumy nie złapać. Nie wiem jakby wyglądała naprawa w takim brzęczącym towarzystwie… Wskakuję na krajową 49kę, a w Angern (am der March) na drogę numer 8 – którą dociągnę już do Wiednia. Połowę mojego horyzontu – cała prawa strona i wszystko na przód – rozświetlają migające w oddali czerwone lampy ogromnej farmy wiatrowej. Przed Wiedniem dosłownie raz się zabłyskało spod chmury, ale to chyba tylko tak na odchodne. Burza właśnie wycofywała się podczas gdy ja do Wiednia docierałem. W samą porę. W jakimś miasteczku, pewnie cośtam-dorfie morzy mnie senność. Są przystanki z ławeczkami. Komarów już nie ma. Wybieram przystanek po lewej stronie drogi. Bo tam jest optymalna odległość oparcia od szyby (żeby łeb dało się oprzeć delikatnie odchylony do tyłu, żeby nie spadł do przodu na dół). No i nastąpiła ta wtopa która się czasem zdarza w nocy, gdy kima się na ławeczce po lewej stronie szosy… Mianowicie, po drzemce zacząłem jechać w drugą stronę, z powrotem :D Na szczęście dużo nie nadłożyłem, może 2x1km=2km. A zorientowałem się, gdy drugi raz zauważyłem charakterystyczny budynek. Który niedawno przecież mijałem… Wreszcie widzę w oddali światła wielkiej rafinerii – chyba nawet wiem jakiej. Rafineri OMV przy Dunaju, na wschód od Wiednia. Jechałem obok niej w ubiegłym roku. Godz. 00.50. Wiedeń!!! Wiadomo, radość nie taka jak za pierwszym razem ale też fajnie :) Pociąg o godz. 14.10. Trzeba opracować plan zwiedzania. Ważnym punktem wydaje się być umycie się – żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Od tego postanawiam zacząć. Znalazłem w necie jakiś zalew w dzielnicy Aspern, podobno kąpielisko. Udaję się w tamtym kierunku. Na miejscu wita nowo wybudowane osiedle apartamentowców, zalew też jest ale ogrodzony, nie wiem jak zejść, nie chce mi się szukać wejścia… Jednak jadę zwiedzać i coś zjeść, jedzenie jest ważniejsze od mycia. Póki co umyłem się trochę w zraszaczach trawnika. Długo mi zajęło zanim z tego Aspern dobujałem się do centrum, bez potrzeby tam jechałem. Przynajmniej zobaczyłem fajnie rozwiązaną kwestię kolei miejskiej. Tory idą na estakadzie, a pod nią ciągnie się długi na setki metrów teren sportowo-odpoczynkowo-rekreacyjny. Ławeczki, różne boiska, drabinki, sprzęty do ćwiczeń itp. itd. Żeby było ciekawiej – wszystko w zielonym kolorze! Miękka gumowana nawierzchnia też. W ogóle to co zwraca uwagę w Wiedniu, to całe ogromne przestrzenie całkowicie WYŁĄCZONE z ruchu samochodowego. Całe, drogi, aleje, place tylko dla pieszych/pedalarzy/hulajnogarzy i innych deskorolkarzy, bez JEDNEJ blaszanej puszki :) Rzecz w Polsce nie do pomyślenia. Ileś przecznic, źle skręconych skrzyżowań dalej docieram wreszcie do Dunaju. I tym samym mostem co zwykle przeprawiam się na drugą stronę Dunaju (Reichsbrücke – Most Rzeszy, mam nadzieję że nie III, tylko jakiejś innej). Coś tam pojeździłem, między innymi wśród dzielnicy pełnej drapaczy chmur, ale znowu chce mi się spać, w końcu druga noc. Na Donau Island znajduję ławeczkę w ustronnym miejscu i chwilę kimam. Budzi mnie głód. Znajduję wreszcie jakiegoś kebaba. W międzyczasie zaczyna świtać. Wstający dzień jest zupełnie inny od poprzednich – chłodny, pochmurny i wietrzny, i taki już pozostanie. Najbardziej duje na mostach na Dunaju. Znowu pojeździłem wśród szklanych wież, porobiłem trochę zdjęć. Za pomocą gąbki i mokrych chustek umyłem się w Kaiserwassel (zalew nieopodal Wienna International Center, zdjęcie tytułowe). Za zimno żeby się kąpać. Trochę pokręciłem na wschód, po bulwarach Dunaju. Z godzina drzemki na łące, z powrotem na wyspę. Chyba załapałem się na coś w rodzaju „dni Wiednia”. Albo raczej „dni MPO Wiedeń”. Na wyspie przygotowania do imprezy, dużo pojazdów i innych sprzętów służb publicznych, komunalnych itp. A najwięcej pomarańczowych śmieciarek, zamiatarek i innych sprzątarek. Najciekawsze wg mnie wielkie odkurzacze. Ciężarówki – odkurzacze :D Z rułą na wysięgniku przed kabiną, jechały po bulwarze i niczym słonie wciągały swymi trąbami wszelkie śmieci i odpadki. Co by tu jeszcze zobaczyć. Przypomniało mi się że czytałem o niechlubnych pamiątkach po wujku Adolfie. Ogromnych bunkrach, „flakturnach”, na których zamontowane kiedyś były działa p-lot do obrony przed alianckimi samolotami. Zlokalizowałem jeden takowy w parku Arenbergpark, niedaleko, kilka km od Hausbanhof. Noooo, robi wrażenie, mieli rozmach skurwesyny. Ze 40m wysokości, szaro-brązowy, wielki, groźny KLOC wstawiony między drzewa i budynki. Na szczycie cztery „studnie” po działach p-lot. A zaraz obok drugi, bliźniaczy, trochę mniejszy bunkier. Teraz, po powrocie patrzę w necie i jest tych bunkrów kilka w Wiedniu, muszę kiedyś obadać pozostałe. Potem jeszcze odwiedziłem charakterystyczny wielki kościół/bazylikę, z dwiema cienkimi wieżami, podobne trochę jak te w meczetach. I wielka fontanna przed kościołem – teraz akurat nieczynna, ale znam już tą miejscówkę. Całemu zwiedzaniu Wiednia towarzyszy mi niespotykana wręcz ilość tęczowych flag. To ma być stolica Austrii czy jakaś pedolandia?! Wnet by tym wielkim wojakom, wodzom imperium Cesarstwa Austro-Węgier spoglądającym dumnie z spiżowych pomników owinęli tęczowe szale wokół szyi… Zaś flag Austrii za dużo nie widziałem. Cóż, co kraj to obyczaj. Warszawa cała tonie w biało-czerwonych barwach i jest dumna ze swej historii, a Wiedeń jest dumny ze swoich 6 płci (w porządku prawnym Austrii oficjalnie funkcjonuje 6 płci, gdyby ktoś nie wiedział). Można i tak. Na takich różnych rozkminkach mija mi zwiedzanie. Raczej nie wykorzystałem optymalnie tych 14 godzin, nie zjeździłem Wiednia jakbym chciał. Za bardzo zmęczony, zniszczony jestem. I ciągle głodny. Wciągam jeszcze hamburgera, ze sznyclem wiedeńskim wewnątrz, a jakże. A na sam koniec jeszcze frytki, w bardzo zapyziałej budce obok jakiegoś kościoła. Niczym na dworcu w Bielsku-Białej. Długo trzeba było na nie czekać ale za 3 euro dostałem ogroooomną porcję i kilka sosów do wyboru. Ledwo to zjadłem, to były po prostu dwie duże porcje, chyba z pół kilo ziemniarów :) Południe, zbliża się czas odjazdu. Tzn. jeszcze dwie godziny, ale przez neta udało mi się kupić bilet w promocji, za 89zł, ale bez biletu na rower. Tak więc postanowiłem, tak dla wszelkiej pewności, spakować ten rower tak, żeby przestał być rowerem a zaczął być bagażem podręcznym. Byłem w tym celu dobrze przygotowany, miałem mnóstwo taśmy i wielkich worków na śmieci. Mam to dobrze opanowane, kilka razy tak robiłem. Rachu-ciachu, odkręcam koła, widelec, kierę, bagażnik, błotniki, PEDAŁY (nomen-omen) oraz tylną przerzutkę. Składam to wszystko do kupy, blisko siebie, tak aby stworzyć jak najbardziej regularny i jak najmniejszy kształt, możliwie przypominający prostopadłościan. Opitalam to wszystko kilkudziesięcioma pewnie metrami taśmy, na wierzch worki, i znowu taśma. Vol’la! Gotowe. 50 minut mi to zajęło. W międzyczasie zachciało mi się siku. Nie mam zwyczaju łazić po dworcowych toaletach, zresztą co zrobię z tym pakunkiem. Najbliższy park dwie przecznice dalej. Targam ten pakunek w jednej ręce, ciężką sakwę w drugiej. Wiatr wieje w ten tobół niczym w żagiel, i wyrywa mi go z rąk. Zaraz mi wyrwie ramiona z barków, wszystko boli. Robię przerwy, zamieniam rower i sakwę pomiędzy rękami. Jeszcze tylko coraz bardziej obolały spacer farmera na dworzec. Minąłem wszystkie sklepy spożywcze na dworcu, i nie mam siły wracać. Jest tylko sklep ze zdrową/ekologiczną/wegańska/bezglutegową/bezlaktozową/unijną/lewicową/LGBTQ+ żywnością. Kupuję wodę za 2 euro, jak się potem okazuje jest to woda z lodowca Santa Rosa z Alp, na granicy Włoch i Francji. Naturalnie czerpana, nie pompowana, o bardzo wysokiej oporności elektrycznej, przez co bardzo dobrze się w wchłania i nawadnia. Tego mi było trzeba. Nadjeżdża pociąg, oczywiście jak zwykle miejsca na rowery były, i bez potrzeby pakowałem :D Przychodzi konduktor, mówię że nie mam biletu na ten packed bicycle. Ten mówi: JA, ITS PACKED BICYCLE, BUT ITS BICYCLE. 25 OJRO BITTE. Za rower zapłaciłem więcej niż za siebie :D Ale co zrobić, nie przyznawać się że mam taki pakunek? Dostałbym pewnie 2500 EURO kary, a i do więzienia by mnie zabrali. Podróż minęła mi głównie na spaniu. Nie za wiela obejrzałem przez okno. To tego znowu jestem głodny, a w sakwie tylko jakieś cholerne wafelki. W Warsie wciągam więc jeszcze pierogi z mięsem. Mniam. W Kato przesiadka. Zrobienie z bagażu podręcznego roweru zajęło o dziwo mniej, bo tylko 35 minut. Wciągam jeszcze zapiekanę w tej samej budce co zawsze, u tej samej co zawsze, u starej, grubej i niemiłej baby. Ale to po prostu takie kultowe miejsce, ta niemiła baba jest po prostu stałą częścią tutejszego folkloru, a zapiekanki ma dobre, więc wszyscy u Niej kupują. Nad Katowicami tymczasem pojawia się… TĘCZA. No nie. Tego już za wiele. Wsiadam do Regio i wracam do domu.

Udana wycieczka, Wiedeń zaliczony nową drogą, coś tam pozwiedzane, pomimo przerwy w ultra wycieczkach wszystko w organizmie działa jak należy. Tylko ten bilet na rower za 25 EURO trochę boli.

7.25 (czw) - 23.40 (ndz)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem

Praga

d a n e w y j a z d u 516.18 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:70.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 12 sierpnia 2022 | dodano: 16.08.2022



https://www.alltrails.com/explore/map/12-15-08-2022-praga-93da579?u=m

https://photos.app.goo.gl/QECDy9FciQq6Zs4T8

8.30 (pt) - 00.10 (wt)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem

Piła, Piła, gdzie jest siła?

d a n e w y j a z d u 537.81 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 31 lipca 2020 | dodano: 17.08.2020



W skrócie: wycieczka intermodalna:

1. Najpierw rowerkiem do Piły:
https://www.alltrails.com/explore/map/fri-20-nov-2020-11-32-848c496?u=m

2. Potem etap PKP:
TLK 58110 Piła Główna -> Krzyż
R 78402 Krzyż -> Stargard
R 80224 Stargard -> Koszalin
R 80953 Koszalin -> Mielno Koszalińskie
Razem 296km stalowym szlakiem (w linii prostej jest to 131km, drogą 146km ;) )

3. Trzeci etap to turystyka: kilkadziesiąt km rowerkiem, w lekko deszczowej pogodzie po Mielnie Koszalińskim i okolicach, po czym kurs na Koszalin, i przejażdżka po mieście w oczekiwaniu na pociąg.

4. Powrót PKP do Krakowa, TLK 53190.

https://photos.app.goo.gl/pzmApWW9y4KBPYNv7

A nieco bardziej szczegółowo:
Miał być kolejny atak na Morze, kto wie, może nawet na życiówkę, jak widać trasa rozpisana na ponad 800km ;) Wyszło jak wyszło. Jak powyżej.

Od początku nie szło… Zaczęło się już przed blokiem, zaraz po wyjściu z domu. Po serwisie włożyłem przednie koło „na lewą” stronę ;) Tzn. tak że magnesik licznika był nie po tej stronie co trza. Niby pierdoła, obrócić to chwila. Ale uznałem to za zły omen ;) Przez Kraków przejechałem jeszcze bezproblemowo. Nie udławiłem się też bułką na popasie na przystanku, ani nawet nie spadł mi na głowę meteoryt. Ale w Olkuszu już się dzieje… Nie wiem jak to zrobiłem ale nie skręciłem w DW791 a w jakąś boczną drogę. Nie jeżdżę za często przez Olkusz no ale jednak. Nie powinna mi się przytrafić taka nawigacyjna wpadka zaraz po starcie. Przez pewien czas wydawało mi się że jadę dobrze, bo asfalt gładki i linia namalowana na środku jezdni. Ale nie, to nie ta droga. Ewidentnie NIE JEST TO DW791. KULWA MAĆ. Jest to powiatowa droga na Rabsztyn. Obierająca kurs północno-wschodni, ewidentnie nie w kierunku w jakim chcę jechać. Zawracał nie będę, za dużo km zrobiłem. Trzeba jakoś dobić do zgubionej 791ki. Cóż, przynajmniej zamek w Rabsztynie zobaczyłem. A raczej to co z niego zostało - ruiny. Chyba pierwszy raz w życiu ;) Za to kosztem dalszej męczarni. Ów skrót do DW, który znalazłem to leśna/polna, błotnista/piaszczysta droga. Ewidentnie niekompatybilna z 25mm 100% slickami. I zaczyna się prowadzenie, w rosnącym żarze, kurwa leci za kurwą. Ja wiem że tradycją jest odrobina MTB zawsze gdy jadę nad Morze, ale nie spodziewałem się że stanie się to zaraz za Krakowem… Że może gdzieś w Pomorskiem jakąś polną drogą przejadę pośród wiatraków farmy wiatrowej, czy coś. Jak w 2017 roku. Ze 2km może tego MTB. Ale sił i nerwów tam sporo straciłem. Gdy dobiłem do wojewódzkiej i wydawało się wszystko będzie OK… Jest OK. Ale tylko przed chwilę ;) Za Zawierciem zaczyna się bowiem remont i objazdy. Tłuczenie się po tłuczniu, zawracanie, nadkładanie, jazda po niedokończonych chodnikach, i inna ekwilibrystyka. Tzn. niby widziałem przy planowaniu trasy że na AllTrails ta droga jest oznaczona jako remontowana, przerywaną linią. Ale oczywiście to zignorowałem. Ja nie przejadę? Ja?! Trzeba było jechać jak zawsze DW794 na Wolbrom, Skałę, nie kombinować. Trzeba było na Skałę. Trzeba było na Skałę. Na Skałę. NA SKAŁĘ!!! Powtarzam sobie w myślach. Ale nie, ja chciałem odmiany, tam gdzie dawno nie jechałem, no i mam „odmianę”. Myszków, Poraj, Kolonia Poczesna, i DK1 na Cz-Wę. Jakoś się przebiłem. Mapa nie odzwierciedla tego jak błądziłem rozpaczliwie poszukując skrawka gładkiego asfaltu. Bo rysowałem ją w listopadzie, zresztą nawet zaraz po trasie bym nie był w stanie tego odwzorować co jechałem. Poboczem ruchliwej „Jedynki”, koślawymi chodnikami, ścieżkami rowerowymi i takimi po prostu, ścieżkami, wydeptanymi w trawie przy głównej arterii, dociągam do Cz-wy. 10 godzin mi zajęło. Powinno 8. Na Jasną Górę nie mam czasu, jak najszybciej chcę się przebić do wojewódzkiej na Działoszyn, Wieluń. Zwiedzam tylko przejazdem, mą uwagę najbardziej przykuł uroczy wręcz dworzec kolejowy, po horyzont pełen zaparkowanych starych EZT. Znanym mi już z którejś poprzedniej trasy nad morze skrótem wyjeżdżam z miasta. Dzień powoli chyli się ku końcowi. Idzie słabo, nie da się ukryć. Początek żniw, kombajny pracują ostro. Kończy się powoli pagórkowata, Śląska kraina, a zaczyna płaska patelnia woj. Łódzkiego. Pełna wiatraków elektrowni wiatrowych. Wiatraki towarzyszyć mi będą zresztą przez całą resztę trasy. To charakterystyczny, nieodłączny i coraz liczniejszy element płaskich równin woj. Łódzkiego, Wlkp., Kuj.-Pomu, Pomorza.. Całej zresztą Polski. Bardzo fajnie komponują się one wg. mnie z wiejskim krajobrazem, swym ogromem i majestatem budzą podziw. Po prostu są fajne i mi się podobają :) Niedawno przeczytałem że Polsce już niemal 10% energii pochodzi z wiatru (!). Niesamowicie mnie to zdziwiło, myślałem że bo będą raczej okolice 1%. W Działoszynie już po zmroku. W mieście charakterystyczny wielki rynek, z figurką Maryi pośrodku. Z Wielunia natomiast nic nie zapamiętałem. Pewnie dlatego że nadrabiając niedoczas szybko go tylko przeleciałem. Na liczniku 200km. Następne 70km, właściwie cała noc (krótka i ciepła) to boczne dróżki na Kalisz. Nie ma bowiem dobrze, logicznie, prosto układającej się DW/DK z Cz-wy na Kalisz, trzeba tak kluczyć, żeby nie nadłożyć. Tu akurat nie pobłądziłem, znam dobrze ten odcinek bo często tędy lecę np. na Poznań. Dobrosław, Lututów, Aleksandria – to najfajniejsze z nazw wiosek po drodze. Najciekawszy mijany akcent to wieeelki, i to nie tylko jak na małą wioskę, kościół w Dobrosławiu. Chłodnawy, i lekko mglisty świt wita mnie jeszcze w tych dziurach, kawałek przed Kaliszem. Granica Wlkp. minęła gdzieś po drodze, ale nie było tablicy w tej głuszy. Było o włos od totalnej już katastrofy - od zerwania haka i/lub zmielenia tylnej przerzutki. Gałązka jakaś wkręciła mi się w tryby. Rankiem coraz bardziej morzy mnie senność. Mijam leśny parking – niestety bez ławek. Na szczęście kawałek dalej znajduję fajny na drzemkę przystaneczek. Chyba z godzinę drzemię zanim jestem zdolny do dalszej jazdy. Kończą się zadupia, a zaczyna się Kalisz. Przekraczam Prosnę, a na Lotosie wciągam wreszcie coś ciepłego i NIESŁODKIEGO. Coś niecoś tam zwiedzam, jakiś teatr, ratusz, starówka. I ruszam dalej, na podbój płaskiej, Wielkopolskiej Ziemi. Zanim jednak na dobre ruszę jeszcze raz muszę się kimnąć, pierwsza drzemka okazuje się być nie wystarczająca. Godzinę spędzam na przytulnym, dyskretnym przystanku. Pamiętam dobrze ten przystanek. Nie pierwszy raz tu drzemię ;) No to jedziemy. Wojewódzka na Chocz und Pyzdry, jechałem nią już w zeszłoroczną Wielkanoc do Poznania. Pola, sady, sosnowe laski, ot typowy wiejski krajobraz. No i wiatraki, jak już wspominałem, wszędzie wiatraki. Rośnie upał. Znowu chce się spać, i nie tylko spać. Jakiś słaby jestem. Może Covid mnie bierze?! Cholera wie. Wiem natomiast że muszę odpocząć. Ale nie ma gdzie, nie ma ławeczki. W końcu klapnąłem w jednym ze wspomnianych lasków. I z godzinę siedząc na ziemi oparty o sosnę, drzemałem, odpoczywałem, wracałem do świata żywych. Są chwilę zwątpienia. Ten Koszalin to się może nie udać… Ale jeszcze walczę, jeszcze odpędzam od siebie myśli o skróceniu trasy. Leżące nad Wartą Pyzdry to ciekawe miasteczko. Wielki zadrzewiony rynek, domy podcieniowe(?), zabytki: resztki murów, zamku itp. Upał osiąga tu apogeum. Wciągam lody, lemoniadę i gofra. I toczę się dalej. Kończy się drugi dzień. Przekraczam A2kę, przecinam szybko Wrześnię, chyba nawet zdjęcia tu nie zrobiłem. Następny duży checkpoint to Gniezno. Jest to zarazem pierwsze dziewicze tej trasy miasto, i w ogóle nie byle jaki przeca cel. Wszak to pierwsza Stolica naszego Pięknego Kraju! Niesamowitość tego celu dodaje mi sił do dalszej walki. Walki z jakąś taką niemocą, niedyspozycją, ze słabym morale. Gniezno zdobyte! Na liczniku coś koło 400. Tłoczno, gwarno, imprezowo, ogólnie fajnie. Wciągam kebaba. Na jakieś zwiedzanie, gród itp. to nie mam sił ani czasu. Na wylocie tylko katedrę oblukałem. Druga noc w trasie. Niemocy ciąg dalszy. Wciągam, o dziwo jakiś podjeździk (podjazd w Wlkp?!) za miastem. Z ciekawszych nazw miejscowości: Obora. Z trochę większych: Kłecko i Mieścisko. Nic specjalnego. Wągrowiec to coś konkretniejszego. Coś w rodzaju choinki, jeziorko i szpital z Covidonamiotem. Na jaśniejącym powoli nieboskłonie widzę w oddali sznur migających na czerwono, nierównym taktem, czerwonych światełek. Hehe już dobrze wiem co to jest ;) Położona na takim jakby płaskowyżu, wielka farma wiatrowa. Ciągnący się w poprzek mojej trasy bezkresny rząd wiatraków. Tzn. nie widać gdzie to się kończy na wschodzie/zachodzie, a „szerokie” jest na kilka wiatraków. Robi to na mnie, nieprzyzwyczajonym do tego typu atrakcji niesamowite wrażenie. Sporo czasu spędziłem na podziwianie tego i na zdjęcia. I tak już pewnie nie dotrę nad Morze, więc czasu mam sporo. Coraz bardziej się z tym faktem godzę. Zjeżdżam z „płaskowyżu”, mijam Margonin, jest Chodzież. Dzień wstał już na dobre. Cały czas dziewicze dla mnie okolice. W Chodzieży wbijam na DK11. Pierwszy drogowskaz na Koszalin, no już cholera ostatnia prosta. Ale ujechawszy kawałek tą drogą, zdrzemnąłem się przystanku i doszedłem do wniosku że to nie ma sensu. Minęły dwie doby od wyjazdu a ja mam na liczniku ze 460km… To jest bez sensu. Zostało prawie 200, jeśli bym dał radę to w Koszalinie byłbym w nocy, trzeciej nocy… Do tego prognozy (sprawdzą się) mówią o nadciągającym deszczu nad Morzem. Ale nie w Szczecinie czy w 3Mieście, tylko właśnie Koszalin-Słupsk-Kołobrzeg. Rezygnuję, kończę tę żenadę. Przegrywać też trzeba umieć. Dociągnę tylko do Piły. Piła też spoko, jeszcze nie byłem. Ale wpadłem w międzyczasie na niegłupi pomysł: podjadę sobie nad Morze pociągiem :) Trasa, wyzwanie się już skończyło, cel nie osiągnięty. Ale tak turystycznie po prostu, jak niedzielny rowerzysta, pojadę sobie pociągiem z rowerem pojeździć nad Morzem. Znalazłem w tel. połączenie. Hehe 4 pociągi :) Już mi się podoba! Lubię też kolejowe przygody, nie tylko rowerowe. Kupuję przez tel. bilety na to niesamowite połączenie. Żeby zdążyć muszę cisnąć. Zbieram w sobie wszystko co najlepsze i na dworcu w Pile jestem na pół godziny przed odjazdem. Ze zwiedzania nici, tylko prowiant na podróż kupiłem. Z okien pociągu (pociągów) podziwiać można pomorskie stacyjki, z zabytkowymi, ceglanymi zabudowaniami. Kilka godzin, kilka przesiadek i kilka dworców dalej jestem w Mielnie Koszalińskim. Deszczowym Mielnie Koszalińskim, trzeba dodać ;) To tylko utwierdza mnie w słuszności decyzji o skróceniu trasy. Wraz z tabunem turystów wytaczam się na peron. Po drodze na plażę zwiedzam sobie nadmorski kurort. Wygląda dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem. Kicz i chałtura. Ogrom gastronomii, salony gier pod namiotami, jakieś dziwne samochody – amerykański krążownik czy maluch w stylu mad max. Disco polo dudniące w głośnikach, kubki po piwie i opakowania z frytek wysypujące się z przepełnionych koszy. Zdjęcia z Mielna Koszalińskiego można by umieścić na Wikipedii jako ilustracje do haseł "kicz" czy "chałtura". No ale przecież ja nie mieszkam tutaj, raz na jakiś czas można sobie coś takiego pooglądać i się trochę pośmiać ;) Ludzie żrejący pizzę, chlający piwsko, robiący selfie z misiem czy jeżdżący z dziećmi gokartami wydają się być szczęśliwi. Cieszę się więc ich szczęściem :) Ogólnie to nawet mi się tu podoba ;) Przed tematem plaży i ja wciągam dużą pizzę, cena nie pamiętam jaka ale w normie. Brukowaną alejką schodzę na plażę. No niby fajnie. Ale nie tak fajnie jak zawsze. To nie to samo co dojechać tu na strzała z Krakowa. Do tego ta pogoda, padać przestaje, ale dalej pochmurno i lekko ponuro. Plaża pustawa. Cóż, weszłem do wody żeby się umyć i w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Porobiłem kilka fotek, nacieszyłem oczy nieczęstym dla mnie widokiem Morza. Mą uwagę zwróciło umocnienie brzegu z chaotycznie poukładanych, betonowych ostróg. Obczyszczam rower z piachu i zbieram się na pociąg. Pociąg z Koszalina, jakieś 10km drogi i kilka godzin do odjazdu, po Koszalinie sobie pośmigam. Znośną, asfaltową ścieżką wzdłuż ruchliwej szosy docieram do miasta. Pierwszy raz jestem w Koszalinie. Nabijam km jeżdżąc wte i we wte. Dworzec, plac przed Urzędem Morskim, blokowiska, bulwary nad rzeczką, fajnie tu. Do tego zamiast stad srających gołębi stada mew :) Pewnie też srają, ale ładniejsze są te ptaki, większe, bardziej dostojne od gołębi. Ciekawostką jest brak rynku w tym sporym przecież mieście. Gdy kończą mi się już siły/chęci siedzę/drzemię na ławeczce w parku, a ostatnią godzinę spędzam na dworcu. TLK Korsarz. Odjazd 23.26, w Krakowie 9.44. Lubię takie całonocne powroty pociągami. Trochę są one pewnie niebezpieczne ale i tak lubię, jest ten klimat wielkiej podróży. Kiedyś zajebali mi kilka stówek w nocy. Było to gdzieś na Śląsku, potem przeczytałem że w okolicach Mysłowic – Trzebini grasuje najwięcej złodziei i to się zgadza, to było właśnie na tym odcinku. Ale od tego czasu zabezpieczam się dobrze. Rower przypinam 2,5kg łańcuchem, kluczyk chowam do majtek. W portfelu nie mam za wiele gotówki, i różne inne triki, schowki itp. Tym razem powrót bezproblemowy, szczęśliwie wróciłem do Krakowa.

Nad morze na rowerze niestety nie dotarłem. Nic na siłę. Jak nie idzie to nie idzie, trzeba po prostu odpuścić, trzeba umieć przegrywać. Tylko czy na pewno to była przegrana? W sumie chyba nie. Przejechałem ponad 500km, zaliczyłem Piłę, Gniezno, pojeździłem pociągami, dworce pozwiedzałem, Morze też zobaczyłem. Było fajnie a jeszcze nie raz przecież się uda na strzała z Krk na Morze :)

8.20 (pt) - 10.00 (pon)

Nowe gminy: 16

Wlkp.: 13
Czerniejewo
Niechanowo
Gniezno teren miejski
Gniezno obszar wiejski
Kłecko
Mieścisko
Wągrowiec teren miejski
Wągrowiec obszar wiejski
Margonin
Chodzież teren miejski
Chodzież obszar wiejski
Ujście
Piła

Zach.-Pom.: 3 (nie wiem czy to zaliczać, podjechane pociągiem... ale powiedzmy że tak)
Mielno
Będzino
Koszalin


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem

Mater Urbium

d a n e w y j a z d u 542.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 18 lipca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-c819904-...

https://photos.app.goo.gl/xzE7z3Xiixao7rC69

V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
V Praga
Budapeszt

Tak więc Praga zaliczona, został już tylko Budapeszt :) Jeszcze nie tak dawno bałem się że Koroniak zniweczy wszystkie moje zagraniczne plany na ten rok, a tu się okazuje że wcale niekoniecznie. Od początku lipca wolno już właściwie wszystko i wszędzie. Z wymienionej Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (®Pidzej) została Praga i Budapeszt. Co najpierw? Padło na Pragę. Bo to trudniejszy cel z pozostałej tej dwójki – ~500km (Budapeszt ~350 z Rabki, bo stąd chcę go atatkować). Najpierw lepiej to cięższe zaliczyć. Bo wieje ze wschodu. Wiatr ze wschodu to w Polsce rzadkie zjawisko - przeważają wiatry z kierunków zachodniego i południowego. Bo mam dobrze ogarnięty temat Słowackich/Czeskich pociągów. A nie wiem jak jest pociąg po Węgiersku. Bo po prostu czułem że przyszedł czas na Pragę :)

Startuję ciepłym, sobotnim rankiem. Ciepłym acz pochmurnym – to co zaprząta mi głowę to właśnie przelotne deszcze i burze, jakie są zapowiadane na sobotę. Na razie jednak nie pada. Bokami, osiedlami wyjeżdżam z miasta i raz dwa jestem w Skawinie. Na ryneczku standardowe śniadanie złożone bułek plus energetyka oraz eksperymentalne energetyczne żelek energ. z Deca. Lecę dalej krajową 44ką, no i cóż – jest coraz bardziej pochmurno, szoro, buro, nieciekawie, niepewnie. Do Wadowic skrótem boczną drogą: Brzeźnica -> Tomice, z pominięciem Zatora. W „Mieście w którym wszystko się zaczęło” największą moją uwagę zwraca dziś różowy busik z lodami – jest po prostu uroczy :) Andrychów przelatuję bez zatrzymywania się, robię za to foto na klimatycznym przejeździe w Bulowicach. I tak trzeba tam zwolnić prawie do zera żeby się nie zabić. Potem krajówką jeszcze do Kętów, i kolejnym skrótem, przez Kozy (największą wieś w Polsce – 20tys. mieszk.), i szybki zjazd do stolicy Podbeskidzia – Bielska Białej. Rynki, starówki, inne zwiedzania odpuszczam – Praga czeka. Robię zakupy i kilka tylko randomowych fotek z losowych miejsc jak. np. obskurnych okolic dworca PKP i rozkopanej od nie wiadomo kiedy wylotowej drogi na Cieszyn - starej krajówki. Nic się tu nie zmieniło przez rok. Niemal dokładnie rok temu atakowałem Wiedeń i tak jak i dzisiaj tłukłem się po kamieniach/prowadziłem rower po tym bagnie. Wreszcie rymont się kończy i lekko dziurawa, ale znośna, mało ruchliwa i pagórkowata dawna szosa krajowa przyjemnie prowadzi ku czeskiej granicy. Teraz większość ruchu idzie równoległą ekspresówką. Na południu piękna panorama Beskidu Śląskiego. Przez chwilę spoza chmur nawet nieśmiało próbuje wyglądać Słońce ale za bardzo mu się to nie udaje. W Skoczowie kropi. Za chwilę przestaje. W Cieszynie przed 16tą. Też za wiela nie zwiedzam, od razu kieruję się most graniczny, i robię foto przy tablicy „ Ceska Republika”. Podczas podziwiania śmiesznych czeskich napisów i szyldów dowiaduję się skąd się wzięło słowo „ bryle” :) Wyjeżdżam z Ceskego Tesyna i obieram znaną mi już, trzycyfrową drogę na Frydek-Mistek. No i stało się to co stać się musiało – zaczęło padać. Zatrzymuję się na przystanku, by przywdziać nowiutkie p/deszczowe wdzianko. Jak to często bywa w takich razach, zanim się w nie opatulę padać przestaje, tak było i tym razem. Jednak okazuje się że wysiłek się opłacił, bo kawałek dalej znowu zaczęło, i to tak porządnie. Największa ulewę przeczekuję na przystanku, w mniejszej natomiast testuję p/deszczowe wdzianko. Mijam znane mi dzikie złomowisko samochodów (?). Te auta tak tu stoją latami, pochłaniane przez zieleń, przez przyrodę. W Polsce by to raz dwa rozkradli. Poza tym foto tego samego malunku z rowerowym motywem co zawsze. Do Frydka docieram koło 18tej. Wypogadza się. wyglądające zza chmur ostre Słońce odbija się niczym w lustrze od mokrych szos, i wydaje się że z pogodą idzie ku dobremu (yhy). Zaraz znowu się zachmurzy. Z Frydka do Ołomuńca bocznymi drogami, równolegle idącymi wzdłuż ekspresówki/autostrady. Wijącą się to jedną, to drugą jej stroną pagórkowatą drogą techniczną docieram do kolejnego „checkpointu” – Priboru. Za jasności dotrę jeszcze do Novego Jicina. Rynek z charakterystycznym, fajnie podświetlanym zegarem i niedużą, jak się nie mylę, kolumną dziękczynną. Całe mnóstwo ich w Czechach. W Ołomuńcu też taka będzie. Tylko że trochę większa ;) Prawie zdążam zrobić zakupy w Lidlu. Zabrakło tylko 20 minut. Do tej 20tej był otwarty ;) Koleje km już w nocy. A z każdym kolejnym, i kolejnym takim właśnie nocnym kilometrem coraz bardziej uświadamiam sobie jaki błąd popełniłem. Jadę po czeskich zadupiach i nie zrobiłem zakupów przed nocą :/ A Czechy to nie Polska że co 10km jest Orlen 24/7/365 z zapiekankami i herbatą. A w każdym miasteczku Żabka, też 24/7/365. Tu większość sklepów zamykana jest wczesnym wieczorem, a większość tankszteli niewiela później. Całodobowe są tylko niektóre. Problem coraz bardziej narasta. Po prostu mnie odcina. W dodatku znowu zaczyna padać. Chowam się na przystanku, wypijam resztkę picia. Jedzenia nie mam już od dawna. Na tel. odnajduję najbliższą całodobową OMVkę. Hranice. 11km. Tak blisko a tak daleko. Przestaje padać. To były bardzo długie, bardzo męczące i bardzo głodne 11km. Przed Hranicami jechałem kilku-km odcinkiem drogi, co do którego miałem poważne obawy że jest drogą ekspresową. Wydawało mi się że widziałem zakaz dla rowerów/traktorów/dorożek, natomiast pawiem jestem że kilka razy na mnie trąbiono. Trudno, nie mam siły nic zmieniać. (Teraz potwierdza się to jak patrzę na mapę: droga ma kolor bardziej czerwony od krajówki a mniej czerwony od autostrady - znaczy się pewnie ekspresówka). Są Hranice. Resztami sił wtaczam się na stację. Kupuję bagety, ciastka, batoniki, energole, wodę i w ogóle pół sklepu. Wydaję na to milion dolarów, ale to nie jest ważne. Ważne, że nie jestem głodny, nie chce mi się pić i nie chce mi się spać, bo kofeina z energetyków zaczyna krążyć w żyłach :) Może nie jestem w pełni sił, ale da się jechać dalej. Skutki tego durnego błędu z odcięciem będę odczuwał jeszcze długo a może i do końca trasy. Kolejne nocne km dzielące mnie od Ołomuńca to już jak najbardziej legal, dokładnie droga number 35/47/437, różnie. Znowu chce się spać – senność zabijam batonem energetycznym. Ale nie takim zwykłym – ten ma kofeinę. Dopiero jak zjadłem podliczyłem kiela jej tam jest. Wyszło mi że tyle co 0,5l energetyka. A dopiero co wypiłem 0,5l energetyka :D Aż w uszach zaczęło dzwonić :D Ale spać się przestało chcieć. Dobrze kojarzę po znajomy mi, ładnie iluminowany wiadukt kolejowy. Nieco mniej, ale również mi się przypomina mieścina Lipnik n/ Becvou. Ryneczek, zameczek, jakaś wieża. Wszystko to kojarzę, w miarę pamiętam bo jechałem tędy do Ołomuńca w 2018 roku. Ołomuniec to właśnie główny punkt podziału: znane | nieznane. Do tej pory to tu najdalej kończyły się moje wojaże po Czechach. I zarazem jest to półmetek trasy: ~250km - do Pragi drugie tyle. Na horyzoncie ukazuje się długo wyczekiwana tablica: „ OLOMOUC ---” :) Zwiedzanie znanego mi już nieco miasta rozpoczynam jak ostatnio – od okolic dworca kolejowego. Trafił się automat z napojami – wciągam gorącą herbatę. W głowie Praga, więc i tu plan zwiedzania jest mocno okrojony. Półtorej godzinki zatem poświęcam na: odwiedzenie imponującej katedry Św. Vaclava, rundki po parkach/plantach wokół murów obronnych, no i rynku – z najbardziej imponującym obiektem, symbolem miasta: Kolumny Trójcy Świętej. Czesi stawiali takie właśnie kolumny, w podzięce Bogu za koniec epidemii, wygranie wojny, czy inne łaski jakie spłynęły na Czeską Ziemię z Niebios. Ta w Ołomuńcu jest największa w całym kraju, i liczy 35m wysokości. W 2018 widziałem ją za dnia – poczerniała, nadgryziona zębem czasu stanowiła mocny widok. Teraz, czarny monument iluminowany złotym światłem prezentuje się chyba jeszcze bardziej imponująco. Jest po 3 nocy, gdy zbieram się w dalszą drogę. Praga czeka. Czeka też druga, ciekawsza część trasy – nieznana czeska ziemia na zachód od Ołomuńca! Obieram drogę number 635. A przynajmniej tak mi się wydaje, okazuje się bowiem że zboczyłem nieco z kursu i jadę czymś boczniejszym. Po kilku km koryguję błąd i dojeżdżam do 635ki. Jest już 4 nad ranem, i jest już widoczna pierwsza oznaka wstającego powoli dnia – jaśniejąca łuna na wschodnim nieboskłonie. Trzycyfrowa droga przykleja się do autostrady i idzie równolegle do niej przez jakieś 30km. Całą noc udało się przetrwać ale cudów nie ma – wreszcie zaczyna morzyć mnie sen. Na komfortowym, czystym, niezdewastowanym (Czechy) przystanku urządzam drzemkę. Po drodze mijam ze trzech drzemiących na przystankach tubylców, zapewne z innego powodu ;) Przypinam rower łańcuchem, telefony/portfele itp. chowam do kieszonek na plecach. Kluczyk do majtek ;) Telefon z budzikiem w dłoń i znanym mi sposobem urządzam wiele, krótkich 5-minutowych drzemek. Aż przestanie mi się chcieć spać. Nie wiem ile ich było, ale z 45 minut mogło mi zejść. Energetykiem intrygującej marki „69” wykurzam resztki senności a „Zlatymi Oplatkami” nabieram sił do dalszej jazdy. Mam już trochę dość tych słodyczy. Wstający powoli dzień zapowiada się pięknie i pogodnie, chmur mało co. Zdecydowanie bardziej optymistycznie niż dzień wczorajszy. (To się oczywiście zmieni). Nie ma jeszcze upału, temperatura przyjemna do jazdy ale płaskie okolice Ołomuńca powoli się kończą. A zaczyna się typowo pagórkowata czeska kraina. Wyścielone nieskończonymi wydaje się dywanami pól, z rzadka urozmaicone niewielkimi zagajnikami. A sił coś mało. Może to pokłosie tego nocnego odcięcia i kryzysu? Wydaje mi się że to się będzie ciągło ze mną do końca trasy. Na razie staram się tym nie przejmować, a pierwszy drogowskaz „ PRAHA” dodaje sił i wiary w powodzenie całego przedsięwzięcia. Niepokoją natomiast już nie wzgórza a po prostu góry, których ściana wyrasta na horyzoncie. Mam uzasadnione obawy że trzeba będzie się przez nie przebić. Mijam miasteczka Lostice i Mohelnice. Za wiela z nich nie zapamiętałem, typowe małe czeskie mieścinki. No i zaczynają się te cholerne góry. Tzn. cholerne akurat teraz i w tej sytuacji, bo ogólnie to oczywiście lubię jeździć po górach. Średnio stromy podjazd przy obecnym zmęczeniu i narastającym upale staje się ścianą płaczu. Żar leje się z nieba a ze mnie leją się strumienie potu. Ileś zakrętów, odpoczynków, zgonów i ileś litrów potu dalej/wyżej widzę upragniony widok: maszt/przekaźnik TV/radiowy. Tego typu obiekty zazwyczaj zwiastują koniec podjazdu i szczyt. Tak jest i tym razem. Jestem na jakiejś przełęczy. +-600 m n.p.m. Czyli śmieszna wysokość jak na tyle wysiłku. Stacja, bar, motorest (motel), typowe w tego typu miejscach obiekty. Od dawna mam ochotę na coś NIESŁODKIEGO i ciepłego. Niestety w gastro nie ma mają normalnego żarcia typu hamburger, pizza tylko jakieś klobasy i tvaruzky… Nie ryzykuję. Kupuje na stacji obok zimne niestety, ale przynajmniej niesłodkie bagety. Jeszcze przez chwilę sobie konam w cieniu, odpoczywam i jem, po czym ruszam w dół. Szybkim i pełnym wrażeń zjazdem teleportuję się do Moravkiej Trebovej. To samo co wszędzie: zabytkowy ryneczek, wąskie uliczki i kolumna dziękczynna na środku. Tzn. nie żeby mi się to nie podobało czy nudziło ale jest upał, jestem zmęczony i mam dość wszystkiego. A za miastem kolejny podjazd. Siadam na poboczu i oparty o znak drogowy dłuższą chwilę zbieram siły do dalszej mordęgi. W międzyczasie zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. I tyle by było z pięknie zapowiadającej się pogody. Plus tego taki że Słońce chowa się za chmurami, ale i tak jest bardzo parno i duszno. Burza wisi w powietrzu. Motywuje mnie to do dalszej jazdy, żeby nie zastała mnie w środku podjazdu, wolałbym ją przeczekać w kolejnym miasteczku. Wciągam z mozołem kolejne metry podjazdu, i tuż przed szczytem niespodzianka: tunel! No, tego to się nie spodziewałem. Nie ma zakazu dla rowerów, bo nie może być – nie ma żadnej alternatywy. Co prawda tunel pod górę ma dwa pasy i wg. znaku tylko 358m długości, ale i tak przejazd nim może być trochę niebezpieczny/stresujący. Odpoczywam chwilę przed wjazdem, i gdy trafia się luka w sznurze aut, wpieprzam się do środka. Delikatnym łukiem wspina się pod górę, jest wentylowany - brak problemów ze spalinami. Ogólnie żaden problem, nie było się czego bać. Tunel jest tuż pod samym szczytem wzgórza, pewnie po to zrobiony żeby nie niszczyć wykopem zabytkowego kościółka i jego otoczenia. Na zjeździe po drugiej stronie zaczyna padać, a zaraz potem lać. Zalane wodą koleiny w połączeniu z zupełnymi slickami czynią jazdę bardzo niepewną, niebezpieczną. Do tego mokre, zapiaszczone obręcze (tylna dodatkowo zachlapana smarem z łańcucha) bardzo osłabiają hamulce. Największe opady przeczekuję pod starym, rozłożystym drzewem. Gdy przestaje ruszam dalej. Chmury przerzedzają się, znów wychodzi Słońce. Tylko sił dalej brak. Ponad godzinę sjestuję na przystanku autobusowym, zastanawiając się czy dam radę. Na szczęście ciężkie podjazdy były dwa i na razie nie zanosi się na to, żeby wyrósł przede mną jakiś kolejny. Świat wokół znów staje się płaski :) Kolejny „checkpoint”, tj. punkt od/do którego odliczam km to Litomyśl. Mijam obwodnicą, nie mam siły, nie mam chęci na żadne zwiedzanie. Następnie mijam ciekawostkę w postaci autodromu, tj. toru wyścigowego pod Vysokim Mytem (miejscowość taka, pewnie wysokie podatki tam mają ;) ). Mają chyba nawet własny park maszyn do ścigania – pomalowanych w zielone-białe barwy Skodzinek. W samym miasteczku natomiast dorywam wreszcie (otwartego w niedzielę) Lidla :) I robię duże, i względnie tanie zakupy. Słodkie/niesłodkie, suche i mokre. Sporo tego zjadam od razu, a i tak z trudem dopinam sakwę z resztą zapasów. Po tym posiłku moc włącza mi się większa, wreszcie zaczynam jechać a nie czołgać się. Na Krzyżówce zmieniam drogę z 35ki na 17kę. Zbliża się drugi wieczór w trasie. I wydaje się że zbliżają się kolejne zawirowania pogodowe... Chmury za plecami co prawda są białe, ale kłębią się podejrzanie wysoko. Hehe, nie dam się nabrać, dobrze wiem co to jest – młoda chmura burzowa. Tyle dobrze że za plecami. Trzeba spierdalać przed tym. Hrochuv Tynec. Też tylko mijam tranzytem. Chmury za plecami łączą się w międzyczasie w jedno wielkie chmurzysko. Coraz mniej białe chmurzysko. W Chrudimie póki co nic nie zwiastuje rychłego nadejścia burzy, wydaje się ona być ciągle daleko. W ostatnich, wieczornych promieniach Słońca zwiedzam sobie tą zabytkową mieścinkę. Ciekawe obiekty zarejestrowałem trzy: wieża ciśnień Chrudimskich Wodowodów :D, imponujący kościół z ciemną, kamienną fasadą oraz kolejną (którą to już?) kolumnę. A raczej kolumno – fontannę. Na licznik zaraz wskoczy 400km a więc do celu została ostatnia setka. W zapadającym powoli zmroku mijam kolejne, małe senne czeskie miasteczka, których nazw nie ma sensu chyba dalej wymieniać bo i tak nikomu nic one nie mówią. A krajobraz przechodzi płynnie z bezkresnych pół uprawnych na większe natężenie sadów, lasów, ogólnie drzew. W mrokach zapadającej nocy chmurzyska za plecami nie było by widać. Gdyby nie to, że co zaczęły ją co chwila bardzo efektownie, od wewnątrz, rozświetlać błyskawice ;) W końcu daje się usłyszeć ciche pomruki grzmotów. Trzeba spadać. No to spadam, i to dosłownie. Szybki zjazd serpentynami się akurat trafił, a i po nim droga dalej opada w dół. Tak że mam wrażenie że niebepieczne zjawisko pogodowe zostało daleko w tyle. I faktycznie tak było. Uprzedzając bieg wydarzeń: nie licząc przelotnego deszczyku Pradze, tej trasy mokry będę już tylko od własnego potu. Przez przemysłowy pierdolnik docieram do Caslavia. Miejscowość bardziej charakterystyczną od większości mijanych, a to za sprawą nie zabytków a… właśnie tego przemysłowego pierdolnika. Plątanina torów kolejowych, obskurne przemysłowe obiekty i plątanina rurociągów to to, co zapadło mi w pamięć z Caslavia. Jest druga noc a dokładniej północ. Do tej pory było spoko ale coraz bardziej zaczyna morzyć mnie senność. Nieco pomagają na to grające niemal non stop radio i śmieszne czeskie piosenki. Teraz akurat trwa jakaś audycja, słuchacze dzwonią do radia. A Pani dziennikarka miłym głosem co chwila przytakuje rozmówcom, używając na zmianę trzech słów/zwrotów:
- „jo”
- „ano”
- „mhm”

Śmiesznie to brzmi :) Czeskie radio i kofeina pomagają ale do czasu. Coraz bardziej chce mi się spać, w Kolinie na sekundę zasnąłem w czasie jazdy i prawie przytuliłem się do barierki. Dość. Zdrzemnąłem się z pół godzinki na przystanku na osiedlach. Na rynku w Kolinie kolejna kolumna. Obieram drogę nr 12 i to już jest ostatnia prosta przed Pragą. Więcej już dróg zmieniał nie będę. 50km. Tyle mniej więcej zostało. Niby rzut beretem, ale trochę jeszcze mi zejdzie. W to że mi się uda już nie wątpię, to jest pewne. Jest między 3 a 4 gdy można dostrzec pierwsze oznaki brzasku. Niebo za plecami zmieniające barwę z czarnej na granatową. Burzę już jak pisałem zostawiłem daleko w tyle. Senność uderza z całą siłą. Na szczęście znajduję przyjemną, dyskretną wiatę przystankową. Mam wrażenie że śpię razem za kierowcami TIRów, których kilka zaparkowanych jest na poboczu po drugiej stronie szosy. No tu to już chyba z godzina zeszła zanim wygrałem walkę z sennością. Tak mi się przynajmniej wydaje, że wygrałem. Gdy startuję na wchodzie jest już żółto-pomarańczowa łuna wstającego dnia. Trzeciego dnia :) w tej trasie. Na horyzoncie majaczą dwa bliźniacze, migające czerwonymi lampkami, wysokie obiekty. Początkowo łudzą mnie nadzieje że może to jakieś np. kominy elektrociepłowni na przedmieściach Pragi? Gdy dojeżdżam bliżej okazują się być parą identycznych masztów radiowych czy tam telewizyjnych, i stoją pośród pól. Nie no cudów nie ma. Do miasta jeszcze ze 30km. Dopiero co była konkretna drzemka a znów odzywa się senność. Na Benzinie (czeskim Orlenie) tankuję Semtexem i zagryzam Energy barami. Jakoś jedzie się dalej, ale km nie idą sprawnie. Przynajmniej wschód Słońca bardzo malowniczy – jego promienie efektownie rozświetlają pierzynę kłębiastych chmurek. Znowu drzemię na ławeczce na jakimś skwerku. A potem jeszcze raz na ławeczce koło Lidla. W międzyczasie sklep otwierają i robię kolejne niedrogie zakupy. Po posileniu się zbieram wreszcie całą moc jaka mi tylko została i dociągam brakujące kilometry.
Godzina szósta minut trzydzieści dwie, lipca dzień dwudziesty, Anno Domino 2020.
Stało się.

HLAVNI MESTO PRAHA

:)

Po zmęczeniu, senności, ogólnym zamuleniu nie zostało śladu. Pełen sił i wigoru zaczynam zwiedzanie. Od czego by tu zacząć? Zaczynam od ogarnięcia tematu biletu na pociąg, bo jak zwykle nie mam kupionego. Zawsze kupuję dopiero jak dotrę do celu – bo nigdy nie mam pewności kiedy, gdzie i czy w ogóle dojadę. Ew. kupuję po drodze przez telefon jak jestem pewien że dojadę, np. 100km do celu. Na razie wiem tylko że planowany pociąg o 11tej odpada, 4 godziny na zwiedzanie to za mało. Celuję w ten o 14tej. Ostatnie sensowne połączenie, żeby uniknąć trzeciej nocy w trasie. Tzn. połączenie wygląda tak: Praha -> the methropoly of Włoszczowa; Włoszczowa City -> Kraków. W Krk o północy. Na razie jadę więc w kierunku dworca. Jakieś kilkanaście km. A pierwsze to co rzuca się w oczy z obrazu czeskiej stolicy, to typowy Słowacko-Czeski pierdolnik. Powiem więcej. To jest Słowiański pierdolnik :) Połatane chodniki z nierównych asfaltowych łat, zardzewiałe latarnie, nieuporządkowana zieleń. Jak w Bratysławie. Warszawa to jest jednak zachód Europy w porównaniu z tym. Ale nawet mi się to podoba – czasem coś jest po prostu tak brzydkie że aż ładne. Na plus buspasy z dozwolonym ruchem rowerowym - to rozumiem. Jadę jadę, koleje km, kolejne skrzyżowania. Wreszcie jest pętla tramwajowa, rzecz jasna z tramwajami marki Skoda (i starszymi, marki Tatra). Czyli jestem coraz bliżej. Wreszcie jest centrum. Widzę też jakąś stację. Zajeżdżam ogarnąć te bilety. Tak w ogóle to chciałem kupić na telefonie ale pierwszy pociąg to międzynarodowy express Praga-Wawa, i się nie dało. Stąd muszę kupić bilet stacjonarnie, w kasie. I tu ciekawostka – po czesku dworzec główny jest zupełnie inaczej niż po słowacku. SK: Hlavna Stanica. CZ: Hlavni Nadrazi. A tu gdzie jestem to nie jest Hlavni Nadrazi, tylko jakieś inne Nadrazi. Tu tylko kupuję bilet, a wracał będę z Hlavni. Stosuję formułkę jakiej często używam na Słowacji:

„Dobry dień.
(tu już błąd, powinienem powiedzieć: Dobre rano). Potrebujim kupit listok. Tento wlak: (pokazuję na telefonie). Obycajny listok a bicykle listok."

Bardzo miła i kompetentna Pani Kasjerka daje mi karteczkę żebym coś na niej napisał. Tylko co mam napisać? Piszę imię i nazwisko, i oddaję karteczkę. Pokiwała tylko głową na boku uśmiechając się tylko szeroko :D Daję Jej dowód osobisty, okazuje się że do biletu potrzebny jest także adres zamieszkania. Coś mi potłumaczyła, pokazała na tym bilecie. Udało się i nawet szybko poszło :) Zdarza się że dłużej kupuję bilet w Polsce, na Regio z Tarnowa do Krakowa, bez bariery językowej. Mam pięć godzin z hakiem na zwiedzanie. Na początek jakieś wieże z bramami, i jakieś dziwadła. Im bardziej zagłębiam się w miasto tym bardziej wzrasta natężenie brukowanych nawierzchni. W końcu względnie gładkie bitumiczne nawierzchnie kończą się a są już same kocie łby. Ze szczelinami bez „fug” tak szerokimi, że z łatwością wpada w nie 25mm oponka :) Spojlerując i rozładowując napięcie: – nie, nie wyglebię na tym ;) Jest i Wełtawa. I symbol Pragi – zabytkowe mosty :) Jednym z nich, nie pamiętam jakim, przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Robię tam małą rundkę, ale wracam z powrotem na brzeg z którego przyjechałem, bo tu więcej atrakcji. Pojeździłem trochę bulwarem, zajechałem w jakiś dziki zaułek z cygańskimi(?) gettami. W dole rzeki, w chaszczach, też sporo takich melin. Zawracam zwiedzać to co powinno się zwiedzać, czyli nie dzikie zaułki z cyganami a starówkę. Praga to niesamowite miasto. Przytłaczający ogrom zabytkowej tkanki. Kamienice, bogato zdobione gmachy, kościoły, wieże, mosty, całe hektary bruków. A pomiędzy tym wszystkim, bez szerokich na 100m 10-pasmowych alei zupełnie bez przeszkód toczy się normalne, szybkie życie wielkiego miasta. Najbardziej fascynują te tramwaje. Z hukiem i łomotem przelatują przez ciasne łuki i zwrotnice, zwinnie wspinają się naprawdę stromymi ulicami. No tak, Praga to miasto siedmiu wzgórz. Płasko to tu nie jest. Czasem nawet, tak po prostu, tramwaj przejeżdża sobie tunelem na parterze kamienicy O.o Gwarno, tłoczno, gorąco, bardzo fajnie. Po Covidzie ani widu ani słychu. Osoba z maseczką? Jedna na kilkaset, mówię bez żadnej przesady. Wreszcie na cel obieram wzgórze zamkowe. Tu z kolei stromą, wąską brukowaną uliczką bez problemu wspina się nieduży autobusik. Samego zamku to tam za wiela nie zobaczyłem ale za odkryłem sad owocowy na jednym ze stoków wzgórza. Jak gaj oliwny trochę to wygląda. To z tego wzgórza jest tytułowa fotka. Odpocząłem trochę na ławeczce, umyłem się w pitniku. Zjechałem Sprowadziłem z powrotem stromą uliczką. Jeszcze jakiś most obadałem, i jeszcze jakąś bramę. Ścisłą starówkę i rynek zwiedziłem już z buta, prowadząc rower. Tłumy to raz, a dwa to te bruki ;) Fajnie, pięknie, cudownie. Ale coraz bardziej jestem zmęczony tym zwiedzaniem, w zasadzie to głowie chodzi mi już tylko jakieś żarcie. A może i piwo? Ale nie mam głowy do tych wszystkich pubów/knajp tutaj, nie lubię takich przybytków no i pewnie drogo. Kończy się zestawem pizza+frytki+Kofola w fast foodzie. Jem sobie na stojąco i przyglądam się życiu tego wspaniałego miasta. Wszystkimi zmysłami chłonę ten niesamowity klimat, no i cieszę tą wielką rowerową przygodą. Dobra koniec tego dobrego. Jadę szukać Hlavni Nadrazi. Jest! Wielka, szaro-brązowa, pełna torowisk i słupów głęboka nora wykuta w dole miasta. Z trzech stron otoczona wysokimi na kilkanaście metrów murami, na których wznoszą się budynki. W jednej z tych ścian są tunele, którymi pociągi wjeżdżają pod miasto. Jadę jeszcze 3 przecznice dalej w poszukiwaniu sklepu. Kupuję ciastka i jakieś picie, w tym dwa piwka. Jedno niestety mi się rozbije na stacji ;) Zdjęć zabytkowego budynku dworca brak, bo w remoncie, otoczony rusztowaniami. Wchodzę do środka. Urzeka mnie piękno bogato zdobionej, pełnej płaskorzeźb hali. W centrum, pod kopułą złocony napis:

PRAGA
mater
urbium

I już mam pomysł na tytuł wycieczki :) Na peron, pora kończyć tę niesamowitą przygodę :) Połączenie jakim wracam to ekspres Praga – Wawa, z tym że przesiadam się we Włoszczowej na ICeka. Podróż bez problemów, wypiłem piwko, zdrzemnąłem się, przesiadłem we methropoly of Włoszczowa. W domu koło 23ciej.

Kolejna niesamowita przygoda zrealizowana :) Pomimo pogodowych zawirowań jak i chwil słabości, wręcz zwątpienia - udało się! A może to Covid mnie brał, stąd ten brak sił? Kto go tam wie. Najważniejsze że się udało. No to co, został już tylko Budapeszt ;)

8.10 (sb) - 23.10 (pon)

Zaliczone szczyty:
Hradczany (Praha (CZ)) ;)


Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 500-599, Powrót pociągiem

Dziesiąte 500+ ;)

d a n e w y j a z d u 500.05 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3000 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 13 października 2019 | dodano: 16.10.2019


(Ślad odręczny i bardzo tylko zgrubny. Nie ma zwiedzania Łodzi, Warszawy, innych miast, błądzenia i powrotu z dworca w Krakowie.)



https://photos.app.goo.gl/Se52z2trvjQxNXmt9

Jako że jakimś cudem nikt nie machnął w październiku tysiaka ;) i nie zdmuchnął mnie z głównej, czuję się obowiązany kilka zdań więcej napisać. Nie była to może rowerowa przygoda życia, ale kawałek fajnej trasy – jak najbardziej. Patrząc może chronologicznie jak ewoluowały moje chytre i szalone plany na to uderzenie Babiego Lata:
- przedłużony 4-dniowy weekend to sprawa oczywista. Gwarancja że braknie czasu na nic. Ani na zwędzanie, ani na powrót pociągiem, ani na sen przed pracą. Pon i wt wolne.
- z tzw. „Wielkich Zagranicznych Celów”© zostały mi do zdobycia Budapeszt i Praga. I to właśnie ta druga aż do samiusieńtego piątku popołudniu była celem pewnym w 96,483%. Już miałem zaplanowany ślad, bo droga w Czechach pokrętna i skomplikowana. +-500km. Ołomuniec w połowie, na półmetku. Znalazłem nawet bezpośredni pociąg w cenie 20 EUR (!), jeśli by kupić bilet z wyprzedzeniem. Już prawie kupiłem.
- ale sprawdzone wreszcie dokładniej prognozy pogody były nieubłagane, bezlitosne. Owszem, słonecznie, ciepło, nie licząc północy kraju - 0% szans na deszcz. Ale do tego wiatr. Silny, południowo-zachodni wiatr. Skrajnie niekorzystny dla takiego kierunku trasy. Mówiąc wprost: czołowy. Miał zacząć wiać w sobotę rano i skończyć w niedzielę wieczór. Sobotę miało wiać silniej, więc myślałem czy by nie przełożyć trasy na niedzielę. Ale na niedzielę prognozy były tylko trochę lepsze. To się nie uda. :(.
- na szybko (pt wieczór) opracowuję więc plan B. Niezbyt odkrywczy: na północ. Który to już raz. Jak się uda to nad Morze. A jak się nie uda, to się nie uda. Zawsze jakaś Bydgoszcz czy inny Poznań wpadnie, też fajnie. W tym sezonie byłem już nad Bałtykiem 2 razy. Żeby nie jechać więc tak samo, tym razem obieram kurs przez Łódź. Z rok nie byłem. Poza tym muszę coś sprawdzić. Czy ten Trójkąt Bermudzki dalej tam jest. Czy w obszarze Łódź-Ozorków-Łęczyca dalej z kolarzami i rowerami dzieją się niewyjaśnione rzeczy. Raz trasę przerwał mi tam front atmosferyczny, raz przebiłem dętkę, raz wyglebiłem i rozwaliłem koło, ileś razy po prostu w okolicy Łodzi wymiękłem. Tam zawsze coś się spie*doli. Trochę się boję, ale muszę sprawdzić co tym razem ;)

Wyjeżdżam chwilę po 7. Sobotni ranek jest ciepły i pogodny. Zapowiada się piękny dzień. W Zielonkach jak zawsze pauza na przystanku koło piekarni. Świeże wypieki pozwalają zaoszczędzić przygotowane w domu bułki, dzięki czemu nie słodkiego jedzenia starczy mi na dłużej. Zgodnie z prognozami zaczyna wiać. Ale przejrzystość powietrza jest dzięki temu niesamowita, z pagórków Jury pięknie widać pogórza i góry po drugiej stronie Krakowskiej aglomeracji. Jutro wybory. Dokoła pełno „pokemonów”, jak to mawia Koleżanka ;) Co ciekawszym robię zdjęcia. Zaintrygował mnie np. Ten Pan w zielonym sweterku :) Na rynku w Skale ruch i gwar. Jak w każdy sobotni poranek – targ. Droga do Wolbromia to ciągle pagórkowate okolice, z coraz większym udziałem lasów. Lasy zaś coraz to bardziej pstrokacą się jesiennymi barwami. Jasna zieleń opierających się jeszcze twardo jesieni drzew liściastych miesza się z żółcią i czerwienią tych które już się powoli poddają. I brązem kompletnych cieniasów, których październik już znokautował. Całości dopełnia zaś ciemna zieleń wiecznie zielonych iglaków. Tymczasem wiatr rozkręca się na dobre i pokazuje co potrafi. Całe szczęście że poszedłem za rozumem a nie sercem i nie uderzyłem na Pragę, bo najdalej w Ołomuńcu bym skapitulował. Albo i w Cieszynie. Standardowo w Lelowie zakupy. Niecałe 100km. Tu zwykle albo kończy mi się, albo już skończyło picie wiezione z domu. Oprócz ryneczków zwiedzam też jak zawsze wiaty przystankowe. I fotografuję co ciekawsze newsy bądź też szklane eksponaty ;) Za Świętą Anną droga połatana albo raczej polepiona tym kurewskim żwirkiem i smołą. Co mają w głowach ludzie w ten sposób naprawiający drogi? To już lepiej żeby dziury były, dziury są przynajmniej lepiej widoczne i łatwiej je ominąć. A tak ten syf pryska po ramie i klei się do opon. 3 razy czyściłem koła. Dłuższa jazda z czymś takim to realne ryzyko uszkodzenia opon. W Gildach i Pławnie standardowe fotki pięknych dębów na tamtejszych ryneczkach. W Radomsku o 17, czyli godzinę przez zachodem. Nie marnuję tu za wiele czasu, foto pod charakterystycznym ratuszem, i dalej, na Piotrków, krajową 91ką. Górę Kamieńską oglądam już migającą czerwonymi lampkami wież elektrowni wiatrowych. Pełen sił, sprawnie nawijam gładkie i proste, coraz ciemniejsze i póki co ciepłe kilometry krajowej szosy. W Piotrkowie po 20tej. Jedno foto na rynku, drugie jakieś losowe, nie wiadomo po co zrobione zdjęcie latarni (chyba urzekł mnie jej wygląd przypominający wielki żyrandol) a ostatnie to zboczenie zawodowe ;) O 21 jestem na wylocie na Łódź. Odcinek Piotrków – Łódź to ciemna, płaska patelnia woj. Łódzkiego. Ze 3 węzły z autostradami/ekspresówkami oraz dwie miejscowości o jakże romantycznie brzmiących nazwach: Srock i Rzgów. Nie wiem jak innym, ale mnie trochę kojarzą się ze sraniem i rzyganiem. W tej drugiej ponadto największe bodajże w kraju centrum handlowe Ptak. Tak. PTAK. Przez handlowo/przemysłowo/dystrybucyjno/hurtowe przedmieścia wjeżdżam do Łodzi. 23.30. 14,4’C. Tak to można jeździć :) Nietaktem byłoby chcieć więcej od październikowej nocy. Miejska wyspa ciepła działa. Do tego stopnia że szybko zdejmuję kurtkę i Łódź zwiedzam ubrany zupełnie na krótko. Z tym że plan dotarcia nad Morze ciągle aktualny. Więc to zwiedzanie takie w granicach rozsądku. Trochę tu, trochę tam ale generalny kurs, trend to na północ miasta, do wylotu na Zgierz. Może z 10 bonusowych km wpadło. Sporo Pietryną, a co kawałek skok w bok, to na wschód, to na zachód od niej. W kebabie zaś wpadły frytki, zapiekanka i herbata, pierwszy ciepły posiłek tej trasy. Dwie godziny zajęła mi Łódź. Droga na Zgierz, Ozorków to nieco już smutny krajobraz. Za sprawą linii tramwajowej do Ozorkowa. Nieczynnej, opuszczonej, jakby martwej. W Ozorkowie zaliczam centrum. Jest ciekawostka w postaci zabytkowego drogowskazu, z drogą krajową nr 1 (zamiast 91). Póki co wszystko w normie, nic się pieprzy. A przecież jestem w Trójkącie ;) Pytanie brzmi: nie czy, a co, kiedy, i jak bardzo? Kiedy wyglebię, lunie gradem, urwę koło lub przynajmniej spadnie mi na głowę meteoryt. Hehe nie musiałem czeka długo ;) Co prawda nie meteoryt ani urwane koło. Mianowicie. Zachciało mi się wreszcie spać. Zatrzymuję się więc na pierwszym przystanku z ławeczką. Przypinam rower łańcuszkiem, ustawiam budzik w komórce, i ucinam kilka kilkuminutowych drzemek. Po dłuższej chwili zregenerowany zbieram się i jadę dalej. Coś ciężko idzie. Jakby po górkę. Nie przejmuję się, widocznie jest pod górkę. Nie, jednak nie jest pod górkę. Jest pod wiatr. Ale przecież miało wiać z południa? No tak, cofam się do Ozorkowa… O czym dobitnie informuje mnie znak, z podanymi kilometrami do Łodzi a nie Gdańska… Ten przystanek był po lewej stronie szosy. A z przystankami po lewej tak czasem bywa - chyba każdemu kto jeździ długie trasy zdarzyła taka sytuacja. Choć nadkręciłem >10km nie martwi mnie to ani nie denerwuje, tylko śmieszy :) Bo wiedziałem że coś się stanie :) Obracam rower o 180’ i jadę jeszcze raz nadprogramowe km. Nie dojeżdżam do Łęczycy a z nieba zaczyna kapać. Deszcz!! Nie duży, przelotny, ale jednak deszcz. A wszystkie prognozy dawały temu regionowi tej nocy 0,00% szanse na opady, w tym i konwekcyjne. Takie rzeczy to tylko tutaj. Tylko w Trójkącie. Przeczekuję. Gdy domęczam ostatnie km do Łęczycy zaczyna już widnieć. Do miasteczka znanego głównie z zamku i (nieczynnego już) więzienia docieram o 6.30 rano. I zaczynam weryfikować plany, założenia, cele. Nie chce mi się. Nie że nie mam sił. Mam siły (przynajmniej teraz). Po prostu mi się nie chce orać ponad drugie tyle do 3miasta. Lub jak kto woli wymiękam, niech będzie. A najpewniej to po prostu ten cholerny Trójkąt tak działa ;) Dojeżdżam do krzyżówki z DK60. Zdrzemnę się chwilę, potem podejmę ostateczną decyzję, wypoczęty. Dłuższą chwilę drzemałem, tak że dzień wstał już na dobre a i drogi trochę podeschły. I już wiem co będzie alternatywnym, takim w sam raz celem. Takim nie za męczącym ale i żeby wstydu nie było, żeby te 500 wpadło: Warszawa. Wawa zawsze spoko. I to na niej właśnie stanęło. Na budziku w Łęczycy mam ok. 300, do stolicy 100 z hakiem. Resztę się dokręci w ramach zwiedzania. Wojewódzką przez Piątek i Łowicz, potem krajówką przez Sochaczew, Błonie. Z tej czwórki niezdobyte mam pierwsze i ostatnie: Piątek i Błonie. Z wciąż sprzyjającym wiatrem kręcę lekkie i przyjemne kilometry po Łódzkiej stolnicy. Niedziela zapowiada się równie pięknie co dzień wczorajszy. Piątek zdobywam o 10tej. No tak, teraz sobie przypomniałem :) Geometryczny środek Polski. Nie wiem jak Oni wyliczyli że to jest właśnie tu, ja bym nie dał rady, Polska nie jest przecież kwadratem ;) Tak czy siak fajnie, kolejny ciekawy cel zdobyty. Sam Piątek to typowe, zadupiaste miasteczko pokroju Łęczycy czy innego Zgierza. Wiadomo co symbolizujący pomnik/monument stoi na placyku z chamskiego polbruku, tego o najbardziej wieśniackim kształcie (wiadomo o jaki chodzi). Tak biednie trochę jak Geometryczny Środek Polski. Na Orlenie wciągam hot dogi, a Pani namawia mnie na założenie karty Vitay. Wreszcie się skuszę. Za rok kupowania hotdogów i herbaty będę miał jednego darmowego energetyka albo batona, zawsze coś ;) Bo na jakieś ciekawsze fanty ilości punktów są tak kosmiczne, że by mi chyba życia nie starczyło :) Posilony ruszam dalej. Krajobraz powoli zmienia się. Tzn. wśród ciągnących się po horyzont pól uprawnych wyrastają… Nie, nie lasy. A ciągnące się po horyzont hale magazynowe. O, np. taka. Kilkadziesiąt doków załadunkowych. Z jednej strony. Z drugiej tyle samo ;) Z mniejszej rangi miasteczek mijam Bielawy (nic szczególnego), no i dociągam do Łowicza. Wracają wspomnienia - przez Łowicz wiodła moja pierwsza 600ka nad Morze :) Przełom wrz./paź. 2017 roku. Ogrzewałem się tu zimnym wieczorem w kebabie. Teraz chyba w tym samym, nie ogrzeję się ale posilę, dużą porcją frytek. Dużo czasu zajęło mi zjedzenie jej, a całej herbaty z czajniczka nie udało mi się wypić. Polecam – Hasan Kebab, Nowy Rynek 31, 99-402 Łowicz. Nie wiem jak z jakością wszystkich potraw, ale porcje ogromne. Po małym błądzeniu wbijam na krajową 92. Ostatnia prosta do Wawy. Gładki asfalt, szerokie pobocza, małe pagórki, bardzo fajna droga na rower (na tym odcinku, potem będzie gorzej). Lekki kryzys zażegnuję energetykami i batonami na Orlenie. W Sochaczewie o 17, zaraz zacznie zmierzchać. Stąd również wspomnienia. Przez Sochaczew z kolei wiodła trasa mojej pierwszej 700ki na Morze :) W zeszłym roku, witałem tu w trasie drugi dzień, podziwiałem wschód Słońca nad Bzurą i słuchałem brzydkich słów z ust Pana z czarnego BMW ;) Ostatnie 40km dzielące mnie od Stolicy to coraz bardziej gęstniejący ruch na szosie, który wespół z rozpoczynającym się zakazem dla rowerów i biedaścieżką rowerową czynią jazdę mniej przyjemną. Jadę po jezdni, bo to jest naprawdę bardzo niski sort ścieżki, nie dam sobą tak pomiatać. O dziwo nikt ani razu na mnie zatrąbi (!!). Serce rośnie. W Stolicy Polskiej Logistyki, bo takim tytułem chwali się Błonie, już po zmroku. Tytuł nie bezpodstawny – tych magazynów, firm transportowych itp. zatrzęsienie. Im bliżej Warszawy tym teren bardziej zurbanizowany, właściwie to już jedne wielkie peryferia miasta są. W Ożarowie wreszcie wymiękam i zjeżdżam na chodnik/ścieżkę. Nie ma co kusić losu, i tak już sporo pocisnąłem na nielegalu a stówka piechotą nie chodzi. Do tego ruch potężny, niebezpiecznie już. Dwie ciekawostki – tylko na takie oto serpentynki dla pieszych/rowerzystów starczyło miejsca przy wielkiej arterii komunikacyjnej :D Bo musiało starczyć na 2x4 pasy dla samochodów. No i jeszcze taki świecący pomnik Polskiego Produktu Narodowego ;) W Warszawie o 20. Tzn. przy tablicy z napisem Warszawa, bo do centrum jeszcze ho ho. Zanim na dobre zabiorę się za zwiedzanie obadam temat pociągu. Nie wracam wieczorem, nie ma mowy. Chcę sobie wreszcie naprawdę konkretnie tu pojeździć. EIC 5.46 rano to jest idealny wybór :) Cała noc przede mną! >9h nocnej włóczęgi po Stolicy :) Przez tę noc zrobię ok. 70km. Jak na 9h to może nierekordowo, ale wiadomo, tempo turystyczne, fotki, odpoczynki, drzemki, żarcie itp. itd. Odwiedziłem chyba większość dzielnic. Śladu brak, ale odtwarzając z pamięci to co widziałem, chronologicznie, mniej więcej:
- Gołąbki: przemysłowo-logistyczno-magazynowo-osiedlowe peryferia;
- Ursus: blokowiska, dawne tereny fabryki, bogata siedziba urzędu dzielnicy (ze świecącymi traktorkami !);
- Włochy: latające jak szalone (i hałasujące !) nad blokami samoloty;
- Jelonki: ciepłownia Wola;
- Odolany: budowa czegoś dużego, tak z 10 żurawi;
- Śródmieście: PKiN, drapacze chmur i inne cuda Metropolii na skalę Europejską (bez żadnej przesady ani śmiechów);
- Muranów, Żoliborz: chyba tylko bulwary i Centrum Nauki Kopernika;
- Tarchomin: unikatowy na skalę europejską a może i światową bypass, którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)
- Białołęka: obciachowy napis z serduszkiem, każde miasto taki ma lub chce taki mieć + znowu blokowiska;
- Żerań: elektrociepłownia i dzik wielkości niedużego niedźwiedzia :O Gacie pełne ;)
- Praga: tereny przemysłowe, plątanina estakad i wielki cmentarz na planie trójkąta;
- Stare Miasto też chyba liznąłem, przedstawiać nie trzeba;
- na koniec znowu Śródmieście i zwiedzanie przejść podziemnych pod Centralnym ;) Tam to można się zgubić!
Oczywiście mogłem coś pomieszać, Warszawa to ogromne miasto. Większości dzielnic to tu może jednak nie było ale i tak sporo widziałem.

Powrót komfortowym (i szybkim – max 160km/h) EIC. 2,5h, po 8mej w Krk, w domu o 9.
Może nie jakaś wielce ambitna (nie taka jak Praga/Morze) ale dość konkretna trasa. Wreszcie po dotarciu do celu pozwiedzałem sobie tyle ile chciałem. Mam taki plan, aby od tej pory właśnie w ten sposób zwiedzać sobie Berliny, Pragi czy inne tam Wiednie :) No a co Trójkąta Bermudzkiego, to cóż. Nie udało się go odczarować, dalej przeklęty ;)

7.10 (sb) - 9.35 (pon)

Nowe gminy: 8

Łódzkie: 4
Góra Świętej Małgorzaty
Piątek
Bielawy
Nieborów

Mazowieckie: 4
Rybno
Teresin
Błonie
Ożarów Maz.


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem

Lepszy rydz niż nic

d a n e w y j a z d u 500.04 km 0.00 km teren 28:25 h Pr.śr.:17.60 km/h Pr.max:66.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 6 października 2018 | dodano: 10.10.2018

(Od Brześcia Kuj. ślad dorysowany z pamięci - padły baterie w GPSie. 20km dokręcania po Toruniu i 20km po Krakowie rzecz jasna tu nie ma.)



https://photos.app.goo.gl/ERdTgKfFzYJoB7f8A

6.40 (6.10.) - 12.10 (8.10)
8,98l (w tym raptem 1,58l energetyka)

nowe gminy: 23

Łódzkie: 7
Zelów
Buczek
Łask
Szadek
Zadzim
Poddębice
Uniejów

Wielkopolskie: 4
Dąbie
Koło - obszar miejski
Koło - teren wiejski
Babiak

Kujawsko-Pomorskie: 12
Izbicka Kujawska
Lubraniec
Brześć Kujawski
Nieszawa
Bobrowniki
Lipno - obszar miejski
Lipno - teren wiejski
Czernikowo
Kikół
Ciechocin
Obrowo
Lubicz


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem

Bydzia

d a n e w y j a z d u 500.48 km 0.00 km teren 28:26 h Pr.śr.:17.60 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2700 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 8 lipca 2018 | dodano: 10.07.2018





https://photos.app.goo.gl/wvFHWq38VDcqCfjn9

Po dwóch górzystych trasach 400+ pod rząd dwa następne weekendy odpoczywałem, korzystając z chwilowej niedyspozycyjności aury. Ale nadchodzi trzeci weekend i trzeba brać dupę w troki i się gdzieś ruszyć, żeby nie ważyć 100kg. By zaś ruszyć się nieco dalej, wziąłem sobie na poniedziałek wolne. 3-dniowa trasa to rzecz jasna po płaskości. Po górach nie, jeszcze nie ten poziom ;) Wahałem się i początkowo nie chciałem się chwalić gdzie planowałem dotrzeć. (Gdy w galerii nie ma zdjęcia rozpiski to znaczy że nie osiągnąłem celu, dojechałem gdzieś bliżej, i nie daję rozpiski bo wstyd). A tym razem rozpiski właśnie nie wrzuciłem. Rozumie się samo przez się, że wymiękłem. Ale teraz zrobię wyjątek i się pochwalę: chciałem do Gdańska/na Morze :) Tak jak zeszłym roku, jesienią. Tego pięknego lipcowego weekendu się co prawda nie uda, za to uda się pewnego pięknego sierpniowego weekendu ;)

Start w sobotni poranek (bo nie świt, wpół do siódmej) przebiegł sprawnie i bez zakłóceń. Zdjęcie na Rynku robię, bo zawsze robię zdjęcie na Rynku, gdy planuję dojechać nad Morze. Żeby potem zrobić dla kontrastu drugie zdjęcie na tle Morza. To kolejny wyznacznik po którym można poznać gdzie planuję dojechać. Sprawnie wciągam 200m podjazd na drodze wojewódzkiej (de facto jedyny podjazd w trasie) i jestem na pełnym gwaru sobotniego targu, rynku w Skale. Wciągam jakieś ciastka, jakie to już nie pamiętam, ale któreś z tych trzech. Równie gładko idą mi pomniejsze zmarszczki na drodze do Wolbromia. Za miastem wpadam na pomysł, aby robić rzetelnie zdjęcia wszystkich tablic na wjeździe do kolejnych województw. Oczywiście wiem że później rzetelności braknie i wszystkich zdjęć tablic nie będzie. Ale będę się starał. Na rynku w Pilicy bez zmian, wielka lipa jak rosła, tak dalej rośnie. Parę km za tym miastem definitywnie żegnam się z urozmaiconą rzeźbą Jury K-CZ i wjeżdżam w plackowatą rzeźbę terenu, która pokrywa 90% powierzchni naszego kraju. Taką umowną granicą gdzie kończą się pagórki a zaczyna stolnica jest dla mnie zardzewiały wiadukt nad CMK. Aura jest pogodna, gorąca i stabilna, wydawać by się mogło że optymalna na trasę na drugi koniec Polski. Ale jest jeden czynnik, który się wyłamuje spośród pozostałych i optymalny nie jest – wiatr. Przez większą część pierwszego i drugiego dnia wiatr będzie mnie mniej lub bardziej hamował. Całą winę będę potem zwalał na niego, że nie dojechałem. Ale to nie tak, nie dojechałem bo po prostu nie kleiła się ta jazda, szło zbyt powoli, po prostu to nie był czas na jakieś rekordy. W Lelowie odpoczywam w cieniu drzew na skwerku a w Przyrowie oglądam ślady po jakiejś potężnej bitwie. Zapewne ta partia była bardzo długa, a zawodnicy zaciekle walczyli o tytuł Przyrowskiego szachmistrza. W Świętej Annie uwieczniam na zdjęciu to co zwykle, czyli maleńką stacyjkę benzynową, niezrzeszoną chyba w żadnym wielkim koncernie paliwowym. Droga na Radomsko jest jedna, jechałem nią nie raz i wydawać by się mogło że nie da się tu źle skręcić. A jednak mi się udało – w Gidlach nieplanowany skok w bok zrobiłem, nadkładając z 7km. Wskutek czego w Radomsku mam więcej niż zwykle, bo 150km. Tu zasłużona dłuższa pauza. Zdjęcia charakterystycznego kościoła rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Często gdy przejeżdżam przez to miasto zastanawiałem się jak to jest, że Radom i Radomsko odmieniają się tak samo. I skąd są właściwie te „Radomskie” fajki które Stopczyk proponował majorowi? Z Radomia czy Radomska?! Wreszcie zrobiłem risercz w Internetach i już wiem! Prawidłowa odmiana Radomska to „Radomszczańskie” a Stopczyk oferował majorowi szlugi z Radomia :) Obieram stąd zasadniczy, globalny kierunek na Sieradz. A taki lokalny, cząstkowy można by rzec kierunek to Szczerców, oczywiście o Kopalnię też zahaczę :) Byłem już raz w tym sezonie i raz w poprzednim, ale to dziursko robi takie wrażenie że zawsze warto tam zajrzeć. No i zajrzałem, uwieczniając swą niewyjściową gębę na tle Elektrowni :) Kawałek asfaltem w słabym stanie, i zaliczam jeszcze drugi taras widokowy. Podobno jak skończy się tu wungiel mają to wszystko zalać i stworzyć wielki, rekreacyjny zalew. Będzie to najgłębszy zbiornik wodny w Polsce – 205m! Trochę szkoda bo najgłębsza dziura w Polsce wydaje mi się rzeczą fajniejszą niż najgłębsze jezioro w Polsce. Bo w jeziorze nie będzie widać tej głębokości, tylko zwykłą taflę wody. A głębokość dziury widać doskonale. Ale z drugiej strony chciałbym zobaczyć to miejsce w odmienionej postaci. Termin zakończenia prac – 2058 :D Może dożyję :D Gdy przejeżdżam pod huczącymi, stalowymi przęsłami taśmociągów przed Szczercowem Słońce powoli zaczyna kryć się już za horyzontem. Gorący letni dzień dobiega końca i zaczyna się ciepła, letnia noc. Rynek w Szczercowie jednak ominę, byłem tu już podczas kwietniowej trasy do Bełchatowa/Sieradza. W ogóle niemal cały odcinek Krk-Sieradz jadę dziś śladem tamtej wiosennej trasy. W Widawie już całkiem ciemno, ale ja nie o tym chciałem. Na rynku śmieszna sytuacja z dwoma młodzieńcami na rowerach. Coś tam trochę zagadał do mnie ten bardziej trzeźwy mniej nietrzeźwy. Ogólnie że rower fajna sprawa, i że też coś tam jeżdżą po okolicy. Ten w gorszym (lepszym? zależy jak na to patrzeć) stanie tak tylko przytakiwał. A odjeżdżając wyrżnął, ale tak solidnie, BĘC głową w beton zrobił :D Gołą głową, rzecz jasna. Znieczulony alkoholem chyba nawet nie poczuł, wsiadł na rower i pojechał dalej :D W Burzeninie przekraczam Wartę i wychodzę na ostatnią prostą do Polskiej stolicy fryzjerstwa. W Sieradzu chwilę po północy. Zwiedzam coś niecoś centrum, tj. rynek + bonusowo mały park nad Wartą. Następne w tej nocnej tułaczce miasto to… Warta. Nazwa taka sama jak rzeka. Przez chwilę troszkę tu popadało, ale to dosłownie taki tylko incydent pogodowy w tej trasie. Schroniłem się na przystanku i trochę przy okazji zdrzemnąłem. Samo miasto Warta to miejscowość typu: parę domków, sklepów i 4-piętrowych bloków. Niczym, poza nazwą się niewyróżniająca, i co za tym idzie na żadne inne zdjęcie poza fotką tablicy wjazdowej nie zasługująca. Następnych kilkanaście km dalej DK83 idzie brzegiem największego (póki co) jeziora woj. Łódzkiego: Jeziorska. Przed czwartą jeszcze a już zaczyna jaśnieć, masakra jak ta noc szybko minęła :) Zjeżdżam nawet na plażę aby zobaczyć wschód nad Jeziorskiem, ale ten jakiś niemrawy, nic z tego nie będzie, jadę dalej. Jeszcze przed końcem jeziora wjeżdżam do woj. Wielkopolskiego. Nie pamiętam już gdzie kupuję eksperymentalnego energetyka marki „Las Vegas” i przebudzam się z jego pomocą na pauzie na leśnym parkingu. Na Orlenie w Dobrej wciągam, dobre, a jakże dwa hot-dogi :­­) Kolejne, dziewicze miasto na mej trasie to Turek. Właściwie wszystkie miasta od Sieradza do końca będą dla mnie dziewiczymi, nigdy wcześniej w nich nie byłem. Czyli niemal dokładnie cała druga połowa drogi. Zbliżając się do Turka widzę kolejne po Bełchatowie, elektrownie. Właściwie całe te okolice to takie energetyczne zagłębie, tych elektrowni jest tu 4, z czego ta pierwsza którą właśnie widzę, już nieczynna. Z tego też powodu jej nie odwiedzam. A centrum Turka, choć na pewno warte odwiedzenia, nie odwiedzam bo nie mam siły i boli mnie kostka (nie wiadomo z jakiego powodu, nawet lekko spuchła). Dalszy odcinek krajówką też raczej ciężki, wiatr się włączył, kostka i jeszcze spać się chce. W Tuliszkowie taka tylko fotka śmiesznej fontanny. Przekraczam górą A2-kę, i jakoś dociągam do tego Konina, ale kryzys trwa w najlepsze. Przejeżdżając przez zabytkową, mniejszą część miasta robię kilka zdjęć, w tym to najważniejsze – z konio-człowiekiem :) Sił starcza mi jeszcze tylko na przejazd przez dupny most nad Wartą. W nowszej, pełnej blokowisk, części miasta doczłapuję do Żabki. Kupuję 2 hot-dogi, wszystkie drożdżówki i pączki jaki mieli w sklepie, 1,5l picia oraz „herbatę”. Która wskutek błędu (mojego) w obsłudze samoobsługowego ekspresu składa się prawie wyłącznie z wrzątku, a nie herbaty ;) Okazuje się że takie samoobsługowe ekspresy do herbaty nie są przystosowane do obsługiwania przez skrajnie zmęczonych, ledwo kontaktujących rowerzystów ;) Zalegam z całym tym prowiantem na ławeczce przed klatką jednego ze stu chyba, 4-piętrowego bloku. Dwie godziny tam na zmianę, jem, piję, drzemię, siedzę, śpię. Oraz takie połączenie tych trzech ostatnich: niby siedzę, niby wszystko widzę i słyszę ale jako tego nie rejestruję. Bodźce wzrokowo-słuchowe nie docierają do mózgu, gdzieś giną, taki letarg jakby. W końcu otrząsam się z tego dziwnego stanu, i słyszę rozmowę tubylców, z tej klatki zapewne. Że co tam robi ten rowerzysta, od dwóch godzin ławeczkę im okupuje, co on sobie wyobraża, niech spieprza z naszej ławeczki. :D Hehe, musiałem ich nieźle wkurwić. To takie miejscowe może nie pijaczki, ale typowi osiedlowi emeryto-renciści, których hobby jest siedzenie na ławeczce z kolegami przy puszce Kustosza z Biedry, i petem w drugiej dłoni (niestety nie wiem jak nazywają się fajki z Biedry). Wiecie na pewno ocb. Dobra już sobie idę, nie przedłużam ich mąk i cierpień. Tymczasem idę sobie z tej ławeczki w 94,68% procentach zregenerowany! Tylko kostka coś niecoś dokucza, po zmęczeniu czy senności natomiast ani śladu :) Minus taki, że dochodzi południe, południe drugiego dnia jazdy. To to, o czym wspominałem, o „nie klejącej się jeździe”. Po 30 godzinach w trasie mam bowiem na liczniku jakieś 340km. Łatwo policzyć jak żenujący wynik wychodzi gdy drugą liczbę podzielimy przez pierwszą… Już wiem że ten Gdańsk to tak średnio. Ale ok, ile się ujedzie, tyle się ujedzie. W Pątnowie na rondzie kolejny widok, na inną elektrownię. Nie chce mi się za bardzo podjeżdżać bliżej. 10-km odcinek od Pątnowa do Ślesina jest bardzo ciekawy. Za sprawą idącej równolegle armii słupów linii WN. Tych linii jest ich tu aż 5, równolegle idących. Naprawdę fajnie to wygląda. Jak sobotnie popołudnie było gorące, tak niedzielne jest upalne. Z ciekawszych obiektów które mijam w pocie czoła kręcąc kilometry po Wielkopolskiej patelni: w Ślesinie wielki Orlen (zdjęcia zapomniałem) a w tuż przed granicą województwa pomnik. Pomnik ludzkiej głupoty. Bo jak inaczej nazwać takie dzieło budownictwa drogowego? Że inaczej się kurrrrwa nie dało? Nóż się w kieszeni otwiera, brak słów. Na tyle cenzuralnych słów, żebym mógł ich użyć w relacji...

&^%$%&$

Ok, przejdźmy do czegoś przyjemniejszego. Np. do kolejnych hot-dogów czy tam zapiekanek które wciągam na Orlenie. Orlenie zaraz za granicą. Granicą Kuj-Pomu! Znaczy się że daleko już zajechałem :) Szczególnie ten drugi człon nazwy tego województwa dodaje tej „dalekości”: -poMorskie. Czyli coś z Morzem, coś tego, no nie? No i tak, i nie. Bo z wielce zaawansowanych obliczeń wychodzi mi że stąd do takiego, dajmy na to Gdańska jest 260+ km. Na liczniku mam 380. Lekko licząc daje to 640. A na pewno wyszło by więcej, bo zawsze wychodzi więcej. Tak pod 700 trzeba liczyć. Słabo to widzę. Ale jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Przekładam ją na później a na razie skupiam się na nawijaniu płaskich i gorących kilometrów Kuj-Pomu. Młyn widziałem dziś chyba tylko jeden, i to niekompletny. Pierwsze natomiast miasteczko na Kujawskiej Ziemi to Strzelno. Niewiela z niego samego zapamiętałem. Zapamiętałem za to rondo zaraz za miastem. Krzyżówka 3 krajówek. Tu chwila zadumy i przemyśleń, podjęte tu decyzje będą brzemienne w skutkach. Lewo/prosto/prawo, odpowiednio: Poznań i Konin / Toruń i Bydgoszcz / Włocławek. Takie oto kierunki proponuje wielka niczym billboard, zielona tablica. No więc tak, za koleją: W Poznaniu już byłem, w zeszłym roku. W Koninie byłem, kilka godzin temu ;) W Toruniu byłem, w zeszłym roku. W Bydgoszczy nie byłem. We Włocławku byłem, w zeszłym roku. Więc decyzja w zasadzie podjęła się sama, nie musiałem wybierać :) Dodatkowo ten kierunek to jedyny kierunek jeśli by ewentualnie, opcjonalnie, w razie czego, jakby co, rozpatrywać ten Gdańsk/Morze. Przed Inowrocławiem spory kawałek szeroką dwupasmówką, czymś na pograniczu DK a ekspresówki. Niejasna to sytuacja, na mapach jest pokolorowana jak drogi ekspresowe ale oznaczenie nr-owe ma jak droga krajowa. W każdym ja tam na żywo żadnej literki „S” nie widziałem, zakazu dla dwukółkowych pojazdów z dwoma pedałami takoż. Co oczywiście nie przeszkodziło kierowcom ze trzy razy na mnie zatrąbić. Na węźle skręcam do miasta już boczną drogą. Tu faktycznie jakby dalej prosto jechać jest już zakaz dla rowerów, ludzi i innych traktorów. Na wjeździe mijam wielkie zakłady produkcji sody. Na przedmieściach kolejny postój na Orlenie, na kolejne wiadomo co. Inowrocławski rynek – OK, zadbany i odrestaurowany. Z rzeczy niestandardowych – zabytkowy tramwaj, pewnie kiedyś tu jeździły, i pierwszy tej trasy budynek z muru pruskiego, też pewnie zabytkowy. Dłuższą chwilę odpoczywam, przyglądając się jakiejś imprezie i ogólnemu, letnio-niedzielno-popołudniowemu wypoczynkowi Inowrocławian. Właściwie to wieczornemu wypoczynkowi, bo dochodzi już 20ta. Zachód Słońca za miastem dość efektowny, z „promieniami Boga” spływającymi z przerwy w chmurach. Ta łódka to na jakimś tylko przeciętnym stawie przy drodze, żaden tam rekordowy akwen pokroju Jeziorska. Dystans dzielący mnie od Bydgoszczy maleje i maleje, w końcu z przodu ukazuje się jedynka. A ja już definitywnie odpuszczam. W Bydzi będzie 450, więc te 700 co przeliczałam jakiś czas temu bardzo realne. Nawet jakbym jakimś cudem nad to Morze dojechał, to zwyczajnie zabrakło by mi poniedziałku żeby wrócić na wtorek rano do pracy :D Przed samym miastem długi leśny odcinek, a w końcu, po 22giej, upragniona tablica. Więc tak: nad Morze zabrakło by poniedziałku, ale gdy kończę tutaj to na pewno nie zabraknie mi czasu na gruntowne zwiedzanie Bydzi :) 450km mam, więc dokręcę do połowy tysiąca ;) A tak sobie napisałem, bo fajnie brzmi, gdy w grę wchodzą jednostki typu tysiące to już nie przelewki ;) Do miasta wjeżdżam taką dwupasmówką. Te latarnie, całe to zdjęcie żywo przypomina mi scenki z NFS-ów (takie gierki samochodowe, co kiedyś grałem). Zwiedzanie zabytkowego centrum będzie miało bardzo obszerny harmonogram. Najpierw jakieś zabytkowe gmachy, podejrzewam że muzea, teatry i te sprawy. Potem zobaczę dość efektowny dworzec PKP. Przy okazji wybierając sobie pociąg, którym wrócę. Drugi od góry. Odjazd 2 w nocy. Niecałe 4 godziny to optymalny jak myślę czas, żeby zobaczyć dużo ciekawych rzeczy zarazem zdążyć przed atakiem senności. Ok, zwiedzamy dalej. Niezliczonych budynków z muru pruskiego wymieniać chyba nie trzeba, to Bydgoszcz, tu takie rzeczy to standard standardów. Na uwagę zasługuje natomiast kanał, który wespół z właściwym biegiem rzeki Brdy, okala zabytkową Wyspę Młyńską. Na której, jak sama nazwa wskazuje są zabytkowe młyny, oraz spichlerze i inne tego typu obiekty. Największe wrażenie robi jednak nie sama wyspa, a ów kanał. Zwany jest on nawet „Bydgoską Wenecją”. Rząd kamienic, każda inna, niższe i wyższe, których „tylne fronty” wychodzą na brukowany bulwar. Jedne z białego muru pruskiego i czarnych belek, inne z czerwonego muru pruskiego i brązowych belek, jeszcze inne z ze „zwykłego” muru. Jedne pięknie odnowione z kawiarniami na parterze, inne odwrócone „dupą” i odrapane, podniszczone, jeszcze inne z tarasami czy balkonikami. Wszystko to w rozświetlonym na żółto mroku nocy wygląda bardzo magicznie czy też klimatycznie, jak kto woli. Obejrzałem jeszcze niczego sobie kościół i jakieś tam parki, fontanny itp. itd. I z urobkiem 480km zajechałem na dworzec. Ostatnie 20 nakręci się już po Krakowie. Taki mały cheat ;)

Sam powrót pociągiem to odrębna, mała historia, odrębny mini rozdział. Komfortowy TLK, ze starych wagonów (11 pudeł), czyli najlepszy możliwy skład :) No, prawie najlepszy. Lepsze od tego są tylko stare, zmodernizowane wagony z WiFi ;) Wystartował punktualnie czyli 1.59. Na początku szedł zgodnie z planem. Natomiast potem coraz bardziej powoli mu szło ;) Na kolejnych stacjach łapał coraz to większe opóźnienie. Coś jak z jazdą na rowerze. Na początku szybko i sprawnie, potem coraz wolniej i coraz więcej przygód :) Ta największa zdarzyła się w przed południem, w lesie, między Trzebinią a Krzeszowicami. Skraj Puszczy Dulowskiej dokładnie. Stanął. I stał. Coś się zepsuło. I to tak zepsuło zepsuło. Chodzący w te i we wte konduktorzy, maszynista, konsultacje, uspokajanie pasażerów. Nawet wodę i muffinkę gratis rozdawali :D Zestaw pewnie za mniej niż złotówkę, ale liczy się gest ;) Wydaje się niemałe przecież pieniądze na bilet a pociąg stoi zamiast jechać. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie nie ma żadnego. Bo teraz ciągle trwa przygoda, a przygoda powinna trwać jak najdłużej. W końcu, po dwóch godzinach ruszył. Ale do tyłu :) Musiał wycofać ze dwa km i pojechał po innym torze. Do Krakowa dotoczył się przed 13tą. Czyli 9h. Szło mu tak sprawnie jak mnie jazda do Bydgoszczy :D Dokręcam po Krakowie trochę na siłę te kilometry do 500ki. Ale niedokręcenie było by głupotą. Choć trochę to oszukane to 480+20, to jednak nie zmienia to faktu że na zdjęciu jest licznik z liczbą 500. W domu po 14tej. Udana trasa, pierwsze 500+ w tym sezonie. A Morze? Musi jeszcze poczekać. Ale tylko troszeczkę ;)

6.25 (7.07) - 14.20 (9.07)
13,056l (w tym 2l energetyka)

nowe gminy: 18

Łódzkie: 1
Warta

Wielkopolskie: 9
Dobra
Kawęczyn
Turek - obszar miejski
Turek - teren wiejski
Tuliszków
Stare Miasto
Konin
Ślesin
Skulsk

Kujawsko - Pomorskie: 8
Jeziora Wielkie
Strzelno
Inowrocław - obszar miejski
Inowrocław - teren wiejski
Złotniki Kujawskie
Nowa Wieś Wielka
Białe Błota
Bydgoszcz


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 500-599, Powrót pociągiem

Zagubiony w czasie i przestrzeni

d a n e w y j a z d u 525.00 km 0.00 km teren 25:36 h Pr.śr.:20.51 km/h Pr.max:48.50 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 29 lipca 2017 | dodano: 30.07.2017




"Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem..." Oo tak, turystyka rowerowa to jest coś dla mnie :)

500km. Jeszcze kilka lat temu zupełna abstrakcja, coś o czym można sobie poczytać, pomarzyć, popodziwiać terminatorów robiących tego typu dystanse. Tymczasem rok temu udało mi się wreszcie zrobić duży krok naprzód – pierwsze 400, dokładniej to ta trasa. I wtedy przemknęła przez głowę taka nieśmiała myśl: a może za rok 500? Rok minął, znów mamy koniec lipca a ja jestem w trakcie rekordowo zapowiadającego się sezonu, kilkanaście ciężkich +-300km tras za mną, 400ka do Poznania także. Klamka zapadła, w ten weekend atak na życiówkę! Ogólny zarys trasy jest taki: Sandomierz -> Lublin -> Rzeszów, jak będzie trzeba to się dokręci.

Nastała godzina zero. A dokładniej to północ z 28 na 29 lipca, Anno Domino 2k17. Start! Przelatuję przez Bieżanów, Rybitwy, Wisłę (widać pięknie iluminowany, nowy most na wschodniej obwodnicy) i wskakuję na krajową 79kę. „Sandomierz 142km”. Tako rzecze przydrożny znak. Hehe już mnie nie przerażają te kosmiczne niegdyś dla rowerzysty liczby ;) Bezwietrzna, bezchmurna noc. Idealna do nawijania asfaltu. Ruch niemal zerowy, latarni niet, więc zupełne ciemności, tak jak lubię. Jest Nowe Brzesko. Pierwsza pauza, coś tam jem, zapijam energetykiem, jakaś fotka i w drogę. Do woj. Świętokrzyskiego wjeżdżam jeszcze nocą, a dokładniej o godz. 3.20. Z rzeczy ciekawych to widziałem tej nocy dwie spadające gwiazdy. Pomyślałem więc dwa życzenia: pierwsze to że chcę zrobić to 500, a drugie to takie bardzo prywatne życzenie, o wiele ważniejsze, zachowam je dla siebie. Za Koszycami pierwsze oznaki brzasku, natomiast świt zastaje mnie za Nowym Korczynem. Z godnych odnotowania miejscowości to jeszcze Opatowiec i Słupia. Tymczasem docieram do Pacanowa i myślę że można by zajechać na rynek (jeszcze nie byłem), zrobić sobie zdjęcie ze słynnym Koziołkiem. Tak też robię, ze 2km trzeba nadłożyć. Zdjęcia są, można jechać dalej. 20km / godzinkę dalej kolejna atrakcja a mianowicie Połaniec. W sensie elektrownia w tej miejscowości, jedna z największych w Polsce. Na rynku miły Pan udziela mi wskazówek gdzie można zrobić najładniejsze zdjęcie. „Na rondzie w prawo na Mielec, z mostu ładnie widać elektrownię”. Tak też skręcam, na Mielec. Tylko że jadę i jadę a elektrownia ciągle majaczy gdzieś tam za lasem... W końcu jest most, 4km trzeba było odbić więc +8km gratis. Ale opłacało się, widok jest zaiste imponujący :O Potężna bryła elektrowni nad szeroko rozlaną, dziką Wisłą. Całości dopełniają lasy: ten zielony, liściasty, a także las słupów energetycznych, do tego jakiś komin, barki, pogłębiarki na rzece. No fajnie się to wszystko ze sobą komponuje, współgra. Przyroda i technika idealnie się w tej scence uzupełniają. Wracam po śladzie do głównej drogi i dalej, na Sandomierz. Chwila moment i jest Osiek, tu z kolei główną atrakcją jest przydrożny pomnik, ku chwale żołnierzy. Jakich to nie wiem ale komu jak komu, żołnierzom pomniki się należą. Krajowa 79ka (w weekendy) bardzo przyjemna na rower, ruch rozsądny, gładki asfalt, pola, lasy, kilometry mijają więc szybko. Koprzywnica. Kolejna godna uwagi mieścina na dzisiejszej trasie. Zajeżdżam na rynek, bo zawsze jakoś bokiem objeżdżałem. Jest już bardzo gorąco, kremu z filtrem dużo dziś pójdzie. W okolicy królują sady owocowe. Sandomierz zdobywam koło godz. 11tej. Dwa razy byłem w tym mieście ale nigdy słynnego rynku i starówki nie widziałem... To się nie godzi. Tym razem punkt obowiązkowy. Zajeżdżam więc tam gdzie powinienem być dziś 3ci raz. Hmm na pewno bardzo ładny ale szczegółów to nie pamiętam, umysł zbyt bardzo był zaabsorbowany powtarzaniem w kółko jednej liczby: 500, 500, 500... W każdym razie miła Pani zrobiła mi fotkę pod pomnikiem, spotkałem też innego rowerowego turystę – jedzie z Rzeszowa nad morze, w 4 dni chce tam dotrzeć z tego co pamiętam. Mówię że z Krakowa jadę, ten mi na to że górki po drodze musiały być... Yyyy... No nie wiem, ja żadnych podjazdów po drodze nie zauważyłem :D Mniejsza jednak o to, pora się zbierać, 500 samo się nie przejedzie. Z Sandomierza wojewódzką na Zawichost. Ponieważ albowiem gdyż przez Wisłę przeprawić się chcę promem. Niby jest most w Annopolu ale co to za atrakcja taki most. Prom to jednak coś niecodziennego. Stoi po drugiej stronie rzeki. Dłuższą chwilę na niego czekam, pytam tubylców kiedy odjazd: nie wiadomo, istnieje obawa że kapitan się najebał i nici z przeprawy. Tak się jednak nie stało, w końcu przypływa prom a Pan Promowy sprawia wrażenie (w miarę ;) ) trzeźwego. Dałem mu na piwo a w zamian mam bardzo fajne zdjęcie w kapitańskiej czapce :) Sam prom choć stary i wysłużony to zadbany: ładnie odmalowany, ławeczki, jakaś kolekcja dzwonków na stoliku, podwieszone doniczki z pelargoniami. Mam nadzieję że jeszcze długo tego typu atrakcje będzie można spotkać na polskich rzekach. Wisła pokonana, jestem na drugim brzegu. Chwila po 12tej jest, a na liczniku niecałe 200km. Kawałek bocznymi drogami, w tym odcinek specjalny po bardzo zdemolowanym asfalcie. Na przystanku dłuższa przerwa i popas, chyba zbyt obfity bo jedzie się po nim gorzej niż przed. Na tego typu trasach trzeba jednak jeść małymi porcjami, ale regularnie. Dobijam do krajówki, tym razem nr 74. Do Kraśnika rzut beretem ale nie jedzie się dobrze, coś ciąży na żołądku. Urządzam tu więc pierwszy pełnowymiarowy odpoczynek tj. ponad pół godziny. W sklepie fail, kupiłem Oshee Zero (!). To jest dobre dla anorektycznych anorektyczek dążących do anorektycznej anoreksji a nie dla strudzonego rowerzysty. Zero cukru, zero mocy z tego będzie... Tyle że zaspokoi pragnienie. Na szczęście kupiłem też Fantę, ta ma wszystko to czego potrzeba :) No i faktycznie od razu jedzie się lepiej. Z miejscowości o ciekawszych nazwach: Niedrzwica Duża (pauza pod remizą OSP). Lublin zbliża się nieubłaganie, lada moment kolejne wielkie miasto wpadnie do mojej kolekcji (nie wspominałem ale w Lublinie jeszcze nie byłem) :) Kilometr jakąś dwupasmówką i na zjeździe przed początkiem drogi ekspresowej skręcam do centrum. Tablicę z nazwą miasta osiągam o godz. 17.35. Przez Lubelskie przedmieścia toczę się na zmianę: trochę jezdnią, trochę (o dziwo całkiem znośnymi) ścieżkami rowerowymi. Z ciekawostek trolejbusy. W końcu jest jakiś wielki plac, a na nim pomnik Józefa Piłsudskiego na koniu. Pamiątkowe zdjęcie. Chciałem zajechać na rynek ale natrafiłem na ulicę tak szczelnie nabitą nieprzebraną, gęstą ludzką masą że skręciłem w inną drogę. Zapomniałem o głównym celu w tym mieście i dotarłem pod zamek. Dobre i co. Niemal godzinna przerwa, po której startuję jak nowo narodzony :) Trochę się zeszło i z miasta wyjeżdżam o 19.30. Od teraz jakieś 50km bocznymi drogami. Po prawej Zalew Zemborzycki, na pewno bardzo ładny ale niestety cały czas przeznaczony na odpoczynek wykorzystałem w Lublinie. W jakimś wiejskim sklepiku ostatnie przed nocą zakupy. W końcu łapie mnie zmrok i zaczyna się kolejny bardzo fajny etap wycieczki. To wtedy właśnie wpadł mi do głowy pomysł na tytuł wpisu :) Bo tak się właśnie czułem: zagubiony w czasie i przestrzeni. No bo tak: północ z piątku na sobotę: ludzie przewracają się na drugi bok w nocy a ja wyruszam trasę. Sobota, 11 rano, ludzie leniwie wstają i obierają kurs na łazienkę/lodówkę, ja w Sandomierzu. 14ta, pora obiadowa, dojeżdżam do Kraśnika. I tak dalej, i tak dalej, uprzedzając nieco fakty i zaburzając chronologię relacji – przez ponad 1,5 doby. Nie ukrywam że jest to bardzo fajne :) Wracając jednak na trasę: nocna jazda ma swój urok, bardzo ją lubię i trasa bez 1 lub 2 nocy była by po prostu niekompletna, niepełna. Rozgwieżdżone niebo (+ jeszcze jedna spadająca gwiazda). Odpoczynki na zagubionych w ciemnościach obskurnych przystankach. Od czasu do czasu jakiś ryneczek w sennym miasteczku. Czarny Golf z ekipą śpiewającą na całe gardło Hej Sokoły :D Rozkminki nad mapą Polski, siedząc na krawężniku z puszką energetyka w ręku. Hmm wspominałem już że jest to bardzo fajne? Całą tą sielankę zakłóca tylko jakiś pajac w wyprzedzającym mnie czarnym Lancerze Evo ileśtam. Z wydechem tak głośnym że żołądek wpada mi w rezonans i dostaję mdłości. No dosłownie żygać mi się chce przez pół godziny. Evo srewo. Kurwa. Z miejscowości które zapadły mi w pamięci z tej nocnej jazdy to Zakrzówek, Janów Lubelski i Nisko. Te dwie ostatnie to zresztą całkiem spore miasta. Aha zapomniałbym: po tych 50km wskakuję z powrotem na krajówkę – DK19. Z Niska można by dalej 19ką na Rzeszów. Ale nie można. Kilometrów mało. Nijak 500 by nie wyszło. Odbijam więc w 77kę, na Leżajsk. Jeszcze nie byłem, kolejne miasto zaliczone będzie, fajnie. Zaczyna się przejaśniać. Raz dwa ta nocka minęła, a ja zniosłem ją bardzo dobrze :) Może z 10 razy ziewnąłem, i to wszystko. Zapiłem energetykiem. Jest więc świt, na liczniku ze 415-420km. Wszystko idzie zgodnie z planem. Wtem! No chuj by to jasny strzelił – rzekł kolarz, po czym zaklął szpetnie. Licznik się zresetował... On zawsze mi to robi na rekordowych trasach. A ja chciałem mieć zdjęcie z magiczną 500ką na wyświetlaczu... Jedyną 500ką którą mogę teraz mieć może być ta na GPSie. Tyle że on, jak to Garmin, zaniża o jakieś 3%. Wskutek czego żeby było 500 na ekraniku będę musiał przejechać ok. 515... I tak właśnie zrobię, choćbym miał się zesrać. Plus tego jest taki, że tak się wkurwiłem, że dodało mi to mnóstwo mocy. W Leżajsku już jasno i coraz cieplej. Zdjęcie pod jakimś kościołem/klasztorem czy czymś w tym stylu. Z Leżajska polecimy na Łańcut, trochę braknie km ale to się dokręci już po Rzeszowie. Nieco się zamotałem na obwodnicy miasta zanim trafiłem w wojewódzką 877. Po drodze przebieram się na przystanku w krótkie ciuchy, a tu przejeżdża samochód z rowerami na bagażniku. Pan pyta się, czy wszystko porządku i nic nie potrzeba. Jak najbardziej w porządku, ale bardzo to było miłe. Przez Łańcut już tylko przelatuję, nie mam czasu na szukanie jakichś rynków czy zamków. Do Rzeszowa 20km, 4-pasmową, pagórkowatą krajówką. Słońce znowu przypieka. Tablicę z nazwą miasta mijam o 9.15. Na GPSie nie pamiętam ile już km, ale pewnie ze 485 było (czyli de facto te +-500 mogło być). Ile by jednak nie było to zdjęcie z 485, 490 czy 495 mnie nie zadowala. Ja chcę 500. Bardzo nie chciało mi się dokręcać ale się zmusiłem. Kręciłem dziesiątki pętelek po tych samych uliczkach koło dworca, nad jakąś rzekę też zajechałem no i rzecz jasna pod Wielką Cipę. Zdjęcia ze słynnym pomnikiem zabraknąć nie mogło. Bardzo dłużyły mi się te kilometry. W końcu jednak jest! Jest wymarzone 500, będzie wymarzone zdjęcie :) Z czystym sumieniem zajeżdżam więc na dworzec skąd o 12 mam pociąg do Krakowa. Podróż minęła bardzo przyjemnie. Na Głównym po 14 a w domu przed 15tą. Doszło +10km gratis.

No i tak to było. Tak spełniło się moje kolejne, wielkie rowerowe marzenie :) Nic nie wspominałem o jakimś zmęczeniu, bólu czy kontuzjach. Bo i nie było o czym wspominać O_o Mocy nie brakowało, a z bóli to trochę dłonie (bardziej lewa), lewy Achilles, plus małe otarcie w pachwinie - także lewej. Tyłek zniósł te 25,5 godz. w siodle nadspodziewanie dobrze ;)

Kilometry oszacowane niestety ale na 90% było właśnie te 525 +-3km.

To był dobry, rowerowy weekend :)

Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/W7DdvBROQYcRp3NB2

Nowe gminy:

Podkarpackie:
Borowa
Jarocin
Ulanów
Nisko
Rudnik nad Sanem
Nowa Sarzyna
Leżajsk - obszar wiejski
Leżajsk - teren miejski
Żołynia
Rakszawa
Białobrzegi

Świętokrzyskie:
Dwikozy

Lubelskie:
Gościeradów
Trzydnik Duży
Kraśnik - obszar wiejski
Kraśnik - teren miejski
Wilkołaz
Niedrzwica Duża
Konopnica
Lublin
Głusk
Strzyżewice
Zakrzówek
Szastarka
Modliborzyce
Janów Lubelski

0.05 - 15.05
8,5l
6 bułek z szynką, 6 bananów,  2 batony energetyczne, 2 paczki wafelków, 2 małe paczki chipsów, (podwójne) Delicje, pierniczki, jakiś batonik


Kategoria ^ UP 3000-3499m, Powrót pociągiem, > km 500-599