> km 500-599
Dystans całkowity: | 5192.38 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 82:27 |
Średnia prędkość: | 18.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 70.00 km/h |
Suma podjazdów: | 11700 m |
Liczba aktywności: | 10 |
Średnio na aktywność: | 519.24 km i 27h 29m |
Więcej statystyk |
Gwóźdź programu - Balaton!!!
d a n e w y j a z d u
505.46 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:68.50 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/Nup3f9JNaSuKrTPX8
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/21-23-07-2024-balaton-690d839?u=m&sh=qek9hh
(nie jestem pewien trasy przez samo południe SK. Dodatkowo parę km zwiedzanie Budapesztu i na koniec 45km odcinek na rowerze Trstena-Rabka)
Balaton chodził mi po głowie już od dawna, ale zawsze jakoś
kończyło się tylko na Budapeszcie. Powodem nie był bowiem sam dojazd nad
jezioro (km niewiela więcej niż do stolicy Węgier) a raczej kłopotliwy powrót. Z
jakichś miasteczek nad samym wschodnim krańcem jeziora do Rabki żelaznym
szlakiem to minimum 4 pociągi +końcówka 45km gratis na ogumionych kołach, Trstena-Rabka.
Tym razem jednak stwierdziłem że mam to w dupie, i atakuję węgierskie morze.
Bratysława miesiąc temu weszła gładko jak nigdy, tak pójdzie i tym razem :) I
poszło :)
Na tradycyjny coroczny urlop do Rabki docieram w piątek
wieczorem. Po jednym dniu aklimatyzacji (sobota), pakuję się, przygotowuję buły
z konserwą turystyczną/ogórem + jajka na twardo i idę wczas spać aby sprawnie
wyruszyć. Start godz. 7.00. Zlatuję szybko do centrum Rabki, poranek
zaskakująco chłodny. Teraz „dół” Rabki to jeden wielki plac budowy - odbudowa
linii kolejowej do N.Sącza idzie pełną parą! Wspianem się boczną dróżką pod
wiaduktem Zakopianki do cesty na Chyżne, czyli route number 7. Upał szybko
narasta, ale na szczęście jest spore zachmurzenie, więc póki nie trzeba
klajstrować się kremem z filtrem. Rozpoczyna się wspinaczka na przeł.
Spytkowicką, pierwszy cięższy podjazd na trasie. Oprócz energetyków wspomagam
się żelkami z Deca, więc idzie sprawnie. Na przełęczy jak zawsze piękny widok
na królową Beskidów, Babią Górę. I jak rzadko pustki na parkingu, tj. nie ma
TIRów ani kontrolujących je służb: ITD, KAS itp. Pewnie dlatego że dziś niedziela.
Szybki zjazd, raz dwa po lewej wyłaniają się widoki na Taterki a chwilę potem
przejście graniczne w Chyżnem. Ahoj przygodo! Trzcianę oraz Twardoszyn mijam
szybko tranzytem. Chmury zanikają, wychodzi Słońce i w końcu trzeba jednak
zapodać krem z filtrem UV (i przy okazji dosmarować dupkę Sudocremem – kto smaruje
ten jedzie. Kto nie smaruje temu się zaciera tyłek). Szybka fotka mojego
ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku i lecę dalej. I to dosłownie lecę, gdyż
co chwila przeliczam w głowie czas/km i wychodzi mi że idzie bardzo dobrze :)
Wiatr w plecy na pewno nieco mi w tym pomaga ale i siłę w nogach czuję dziś
skurwesyńską :) Chyba im rzadziej jeżdżę takie trasy tym lepiej mi idzie. Gdy dawniej
katowałem się w każdy weekend to byłem po prostu przemęczony. Widocznie
przekraczałem jakiś próg powyżej którego nie zyskiwałem nic na formie a tylko
traciłem. Jeden długi trip na miesiąc to jest sam raz :) W Kubinie zaglądam do
Lidla i robię nieduże zakupy, głównie życiodajne kolorowe płyny. Na większe
zakupy, zapasy na noc, przyjdzie jeszcze czas (albo i nie ;) ). Dalej krajowa cesta
pięknie wije się w cieniu i chłodzie doliny rzeki Oravy. Pierwsza setka czas 6h
czyli jak najbardziej OK. Przyjemnie i szybko dociągam zatem do Martina, gdzie
następuje zmiana cesty. Zazwyczaj lecę tu dalej na zachód, na Bratysławę. A
dziś skręcam w lewo, w drogę 65, która idzie prosto na południe, ku Węgierskiej
granicy. Szybkie zwiedzanie przejazdem Martina, i dalej w coraz to mniej mi
znane południowe rubieża Słowacji. Chyba w Martinie wypadało zrobić zakupy na
noc ale zapomniałem. Kupuję jakąś tam wodę i energole na Slovnafcie, a zakupy
zrobię np. w Kremnicy (yhy). Droga idzie tu chwilowo równiną, a po obu stronach
rozciągają się średniej wysokości pasma górskie. Z ciekawszych mijanych
miasteczek przejeżdżam przez Turcianskie Teplice, jakiś kurorcik taki. Gdzieś
od tego miejsca aż do Balatonu będę jechał przez nowymi, dziewiczymi jeszcze
dla mnie rejonami Słowacji/Węgier. W końcu dolina kończy a zaczyna podjazd na przełęcz.
Na szczycie której witają mnie tablice kraju Bańsko-Bystrzyckiego. I tu
następuje zmiana profilu trasy, tj. ciągnący się ok. 20km zjazd :) Jakieś 500m
w pionie się tutaj wytraca. Przez Kremnicę przelatuję 60km/h i nawet szkoda mi
się było zatrzymywać. Z miasta zapamiętałem tylko nieduże zardzewiałe szyby
nieczynnych kopalni - Kremnica to dawna górniczo-hutnicza osada. No i nie
zrobiłem zakupów a mamy niedzielę wieczór ;) Jedyne co to zatrzymałem się przez
samym końcem Kremnicy i kupiłem na Slovnafcie znowu jakieś napoje i dwie bułki
z szynką. Ale chwilowo żyję tym zjazdem a nie tym co będę jadł w nocy. A zjazd staje
się bardziej łagodny, ale ciągnie się dalej i dalej! Wiedzie on jakby szerokim
kanionem, otoczonym z obu stron stromymi górskimi szczytami, i urwiskami. Co
chwila jakieś stare kopalnie/kamieniołomy. Zjazd kończy w pełnym zakładów
przemysłowych i wysokich kominów miasteczku. Tu zaczyna się ekspresowa dwupasmówka,
ale póki co droga 65 też idzie do niej równolegle. Jeszcze jedna przemysłowa zona w „cośtam nad Hronom”. Ogólnie to spory kawałek będę jechał w pobliżu tej
właśnie rzeki, Hron. Gdzieś tu wybija druga setka na liczniku. Druga setka
zajęła mi coś koło 7h, więc też sprawnie. Słońce powoli chowa się za górskimi
szczytami. W Żarnowicy ogólnodostępna
dla wszystkich, w tym pedalarzy, krajowa szosa kończy się, a zostaje tylko
ekspresowa droga R1. Ale przy planowaniu trasy przewidziałem to. Drugim
brzegiem Hronu biegnie boczna lokalna droga, którą można kontynuować jazdę
lowelkiem. Jest ona bardzo klimatyczna - wije się ona, wznosi i opada, przyklejona
do opadającego do Hronu zbocza w cieniu starych drzew. Robi się całkiem ciemno.
Docieram do Hronskiego Benadiku, kolejne wysokie kominy zakładów przemysłowych.
Krajówka powraca, tym razem pod nrem 76. Tu przy planowaniu trasy miałem pewien
zgrzyt – na mapach Google odcinek drogi jest w remoncie. W istocie tak jest:
połowa szerokości drogi zerwana, zagrodzenie, i tablica “przejazd tylko dla
mieszkańców”. Ale spokojnie da się przejechać, nie zaczepiła mnie nawet
pilnująca drogi Policia. Noc jest ciepła, przyjemna i bardzo klimatyczna: świerszcze
wygrywają swą pieśń a zza gór po drugiej stronie Hronu wyłania się wielki,
pomarańczowy księżyc. Po prawej zaś stronie przez wiele kilometrów towarzyszyć
mi będą majaczące w oddali czerwone światła wielkiej elektrowni(?). Skręt w
jakiś skrót boczną drogą, miejscowość o wdzięcznej nazwie „Bajka” :) Potem
znowu DK – nr 75. Światła elektrowni po iluś tam km zostajaw tyle. Zaczyna mi
coraz bardziej dokuczać senność, oraz głód. Z pierwszym nie problem, przystanków
autobusowych nie brakuje. Gorzej z zapasami jedzenia: nie zrobiłem tych
cholernych zakupów i zostały mi tylko żelki, i na nich jakoś ciągnę. A nie. Jednak
nie! Jest jeszcze przecież paczka pierniczków z Lidla! Wolałbym coś
niesłodkiego, ale dobre i to. Najważniejsze że płynów mam pod dostatkiem.
Powoli zaczyna świtać, a o tym że zbliżam się do węgierskiej granicy świadczy
architektura domów. Mnóstwo jest tu
takich małych domków z charakterystycznymi dachami opadającymi pod dwoma
kątami. Dokoła pełno świeżo skoszonych pól, tak że drzemki na przystankach
zastępuję drzemkami na sianku :) Wstaje nowy dzień. I w ten sposób dociągam do
granicznego Komarna. Jestem tu pierwszy raz. Dojazd do granicy SK/HU (ok. 320-330km)
zajął mi około dobę. Wreszcie robię zakupy w Billi: dużo bułek, pasztecików,
serków itp. Przejazd przez granicę jest bardzo widowiskowy. Z zabytkowego,
kratownicowego mostu rozpościera się niesamowity widok na przemysłowe nabrzeża Dunaju.
Pełno portowych dźwigów, barek, bocznic oraz pociągów. Przejazd przez Węgry
rozpoczynam od drogi nr 13. Na której rozjechać, rozdeptać wręcz chcą mnie całe
pociągi TIRów. No tak, Komarno to jedne ważniejszych dla tranzytu przejść
granicznych. A dziś poniedziałek rano. Stan taki utrzymuje się na szczęście
tylko przez kilka skrzyżowań, zjazdów. Potem ruch normalnieje i jazda staje się
względnie bezpieczna. Nie licząc oczywiście dziur, przerębli i kraterów na
drodze, ale to już węgierska specjalność ;) Podobnie jak spalone żarem Słońca,
ciągnące się po horyzont pola słoneczników. O ile pierwsza, druga czy względnie
nawet trzecia setka szły bardzo sprawnie tak teraz tempo spada na łeb, na
szyję. Ale nie martwi mnie to zbytnio bo na początku wypracowałem sobie spory
zapas czasu i jestem pewien że będę nad Balatonem późnym popołudniem. W
najgorszym razie wczesnym wieczorem. A tymczasem może nie kryzys, ale kryzysik
mały. Żar leje się coraz większy a wielkie topole przy drodze niewiela
zmieniają, asfalt po prostu topi się, topię się i ja. Od cienia do cienia. Na
domiar złego droga robi się pagórkowata. A w końcu zaczyna niczego sobie, jak
na Węgry, podjazd. Droga wspina się serpentynami w nieskończoność. Trochę
pomaga w tej wspinaczce cień akacjowych gajów. Docieram do miejsca z super
widokiem na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Myślę sobie że zaraz zjazd ale
gdzie tam. Dalej orka pod górę. Miasteczko Zirc. Termometr pokazuje tutaj 34’C.
Fajne, gładkie ścieżki rowerowe. W końcu nadchodzi upragniony zjazd. Ale jest
on cosik krótki. W sensie za mało wysokości się na nim wytraca wg mnie. No ten
Balaton to chyba jeszcze trochę niżej ma być. Docieram do większego miasta, Veszprem.
Jakieś chmury wiszą nad miastem, ale spada dosłownie kilka kropel deszczu. No
stąd nad Balaton to już rzut beretem, kilkanaście. Trochę błądzę po
skrzyżowaniach i obwodnicach w okolicy lotniska na przedmieściach. Pierwotnie
chciałem jechać do Balatonfuzlo ale zmieniam cel na Balatonaldeli. Gdyż
prowadzi tam fajny zielony szlak rowerowy. Jestem głodny, przepalony Słońcem i
śmierdzący, tak że napędza mnie już tylko wizja kąpieli w Balatonie. I tu jest
właśnie brakujący mi zjazd!!! Asfaltową alejką (DDR) leci się w dół, i w dół, w
dolinę jeziora. W końcu zjeżdżam do pierwszych, przyklejonych piętrowo do
skarpy domków miasteczka. Spomiędzy których jeszcze hen niżej wyłania się
ogromna, zielona tafla Balatonu! Udało się! Jeszcze kilka stronnych uliczek w
dół, i jestem w centrum turystycznego kurortu. Nawet ładnie tu. Pełny starych platanów park, zadbane centrum, zabytkowy budyneczek stacyjki kolejowej czy przystań
żeglarska. Jest pewien szkopuł. Wychodzi mi na to że jedyna plaża jest tutaj
szczelnie ogrodzona, płatna, i zakaz wstępu z rowerem. Ale to nie problem. Nie
po to tyle dymałem na rowerze żeby się nie wykąpać. Jadę w krzaczory, przebieram
się, kąpielówki itp. Z sakwy zdejmuję górną część i robię z niej torbę na
ramię, gdzie wkładam co cenniejsze bagaże. Rower przypinam przed głównym
wejściem, mam przecież łańcuch. Kupuję bilet za ciężkie tysiące forintów (coś
koło 14zł) i wbijam. No “plaża” nie ma piasku ale z tym się liczyłem. Jest za
to równiutko przycięta zielona trawka, czyściutko, prysznice, kraniki,
ratownicy wodni i inni bodyguardzi. Brzeg jeziora wyłożony jest wielkimi
kamolami, a do samej wody schodzi się po schodkach. Ale mniejsza o to. To jest
zdecydowanie najcieplejsza kąpiel w życiu! Delektuję się tymi chwilami, robię
jakieś tam fotki. Ze 3 razy włażę do wody, to znowu odpoczywam na trawce. Trzeba
wyłazić, coś zjeść, ogarnąć się, kupić bilet i iść na pociąg. Mimo pewnej bariery
językowej udaje mi się kupić pizzę. Pierwszy ciepły posiłek tej trasy ;) Z
pociągiem też ok, kupiłem bilet przez tel. (kiedyś mi się to nie udało). Pociąg
do Budapesztu-Deli o 21.28. Jeszcze zakupy w markecie, i na stacyjkę. Wsiadam
do EZT, podróż mija szybko i przyjemnie. Sporo bikerów. Póki co nie usypiam, no
może ze 3 razy zamknęły mi się oczy. W Budapeszcie 23.30. Pierwszy pociąg do
Bratysławy 5.30, z dworca Nyugati. Mam zatem 6h na nocne zwiedzanko węgierskiej
stolicy. Znów na tel., przez stronkę kolei Słowackich ZSSK kupuję bilet na całą
resztę podróży. Na pozostałe 3 pociągi z przesiadkami w Bratysławie i Kralovanach.
Nawet niedrogo, 27 EUR. Bez gwarancji miejscówki, bez biletu na rower. Ale to w
pociągu się dokupi w razie czego. Zwiedzanie takie bez celu. Na wzgórze zamkowe
nie mam siły się wspinać. Parlament nie świeci, iluminacja wyłączona.
Przejechałem zabytkowym tunelem pod zamkiem, i pięknie wyremontowanym mostem
łańcuchowym. Pojeździłem po wyspie Św. Małgorzaty. Tam dłuższa drzemka,
skitrałem się w krzakach na brzegu i oparłem jak zawsze łeb o rower, o sakwę.
Po bulwarze wte i we wte. I tak dotoczyłem się na dobrze znany dworzec, Nyuagati.
Podobnie jak Budapest-Deli jest to ciekawego układu “ślepa” stacja kolejowa. Tj.
nie przelotowa a z kończącymi się torami. Jest też tu pięknie wyremontowana zabytkowa hala. Kupuję na migi i wciągam jeszcze 3
kawałki pizzy. Powoli rozjaśnia się. I tu pewien zgrzyt. Na wyświetlaczu z
odjazdami przy “moim” pociągu, tj. EC280 (Budapeszt-Bratysława-Praga) na
czerwono przesuwa się groźny napis. Oczywiście tylko po węgiersku ;) Coś tam
tłumaczę w Google i wychodzi mi że “wypadek, podróż odwołana(?!)”. Na szczęście
okazuje się że nie. Pociąg stoi gdzie ma stać, na peronie number 11. Wsiadam,
konduktor przesadza mnie w inny wagon, ale i upewnia że to pociąg do
Bratysławy, i że pojedzie. Wypadek faktycznie jakiś gdzieś był, ale jest tylko
opóźnienie, teoretycznie 50 minut. Nie powinno pokrzyżować mi to szyków, bo w
Bratysławie miałem planowo 1,5h na przesiadkę. Pociąg prawie pusty. Cały wagon
dla mnie, sporo pospałem :) Węgierski konduktor nie umiał wypisać biletu na
rower do tego mojego, słowackiego listoka. Ale machnął ręką. No i faktycznie
trochę się wlecze ten pociąg. Co chwila staje. A przez Bratysławę to chyba pół
godziny się turlał/stał na zmianę, zanim dotoczył się na Hlavną Stanicę. Kawałek
przed Bratysławą zdążyła mnie capnąć słowacka konduktorka i przez samym
wyjściem wypisała bilet 1,5 EUR za rower. Ale tylko do Bratysławy, potem
kolejny muszę kupić w kolejnym pociągu. Tak że zapas czasu stopniał do 10-15min.
Nie zdążę kupić nic do żarcia. Wsiadam do 3-go pociagu: nr 610, “Tatran”. Tu
jak zawsze frekwencja spora. Początkowo nie miałem gdzie usiąść ale po
pierwszych stacjach trochu się poluzowało i się znalazło miejsce siedzące do
spania ;) Konduktorka nie skojarzyła czyj ten rower i biletu na bicykla nie
sprzedała mi. 1,5 EUR do przodu. Ostatnia przesiadka w znajomych mi doskonale Kralovanach.
20 minut czasu więc zdążyłem kupić coś do żarcia/picia w automatach na stacji.
Ostatni pociąg to stary, klimatyczny, czechosłowacki spalinowy wagon motorowy.
Jak zawsze powoli i dostojnie toczy się koślawym torowiskiem w dolinie rzeki Oravy. Buja się na nierównych szynach, a pod podłogą głośno ryczy silnik diesla
:) W Trstenie po 14 tej. Tu żelazny szlak kończy się, i chcąc nie chcąc (nie
chcąc…) dochodzi 45km rowerkiem do Rabki. Wyspany jestem więc jakoś to pójdzie.
Najgorsze to jakbym jeszcze kimać musiał po przystankach. W Chyżnem w “Dzikim
Byku” wciągam Zboczka (hambugera takiego). Niby spać się nie chce, a ale
zmęczenie robi swoje, i idzie tak sobie. Na podjeździe wyprzedza mnie nawet jakiś
lokales na skrzypiącym rowerze ;) W końcu jest wzgórze trzech masztów, tj.
przeł. Spytkowicka. Tym razem frekwencja TIRów spora. Szalony zjazd, max pod
70km/h. Jeszcze tylko skrótem do Chabówki. W Rabce do sklepu po coś na obiad, i
po piwa. I na koniec męczący podjazd pod kwaterę. Dowlokłem się po 18tej.
Udana wycieczka:
- Balaton zdobyty
- kąpiel zaliczona
- prawie 300 km nowymi drogami
- 500+km
- forma ok
- zwiedzanko Budapesztu
7.00 (ndz) - 18.20 (wt)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2024
Gwóźdź programu - Budapeszt
d a n e w y j a z d u
522.46 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:37.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/k6mHfqGxpFzdBhNr7
https://www.alltrails.com/explore/map/budapeszt-16-18-07-2023-609a199?u=m&sh=qek9hh
(Końcówka to jak zawsze ~45km z Trzciany do Rabki na rowerze, dlatego tela km.)
Czyli jak spuściłem sobie wpier*ol za pomocą
roweru ;)
W Budapeszcie byłem kilka razy, więc samo
dotarcie tam nie jest już dla mnie wielkim wyczynem. Wyzwaniem jest teraz dojechać tam
za każdym razem inną drogą. Niedawno właśnie mnie olśniło. Znalazłem pomysł na
trasę przez Koszyce i Miszkolc. Oznacza to kawał nowej, niejechanej jeszcze
trasy. Od granicy SK/HU aż do Hatvan. Czyli prawie 200km +Miszkolc, dziewicze
miasto po drodze. Akurat plan ataku na Budapeszt zbiegł się z urlopem w Rabce.
No i dobrze, z Rabki 30-40km bliżej niż z Krk. I tak będzie z czym walczyć, bo
zapowiadają rekordowe upały. W Polsce maxy mają być po 35-36’, prognozy na
Węgrzech mówią o 37-38’C :)
Startuję dobrze wyspany i chyba
zaaklimatyzowany niedzielnym porankiem. Ahoj przygodo! Zlatuję do centrum
Rabki, wciągam śniadanie. 4-dniowe bułki, przywiezione z Krakowa plus konserwa
turystyczna marki własnej Biedronka. Na razie po taniości, drogo jeszcze będzie
;) Rozpoczynam mozolną wspinaczkę serpentynami Zakopianki na górę Piątkową. Już
jest gorąco. Za zjeździe do New Targu trochę stoję w korkach, trochę
wyprzedzam, to prawą, to lewą stroną, omijając guzdrzące się samochody.
Przynajmniej można przyjrzeć się efektownym estakadom budowanej Eski na tle
panoramy Tatr. New Targ omijam tranzytem i wylatuję wojewódzką na Krościenko.
Myślałem czy by nie pojechać na Słowację Drogą Pienińską (szutrowy szlak
pieszo-rowerowy, efektownie wijący się przełomem Dunajca, wśród wysokich skał).
Ale chyba nie chce mi się tam przeciskać między tabunami bachorów z kolonii
szkolnych. Wolę powspinać się bocznymi drogami na Niedzicę. Tu też towarzyszą
mi piękne widoki. Na pierwszym planie jezioro Czorsztyńskie, w tle wielki masyw
Gorców. Jest bardzo gorąco. W końcu wspinaczka kończy się, i wyłania się zamek
w Niedzicy. Na zamek szkoda mi czasu, ale po zaporze się przejechałem. Dawno
tutaj nie byłem. Z górki na pazurki, szybki zjazd i już widzę
charakterystyczne, drewniane zadaszenie dawnego przejścia granicznego. Na
Słowacji melduję się w południe. Jedzie się trudno, nie tyle z powodu upału ale
bardziej z powodu pięknych widoków. Co chwila zatrzymuję się żeby zrobić coraz
to lepsze ujęcie Trzech Koron. Wysoko piętrzące się białe bałwany chmur, mające potencjał stać się chmurami burzowymi zostawiam za plecami, nad Polską, czyli OK :) W końcu Trzy Korony znikają mi z widoku i mogę spokojnie wspinać
się na przełęcz (Strananskie Sedlo). Rzutka oka za plecy i chyba ostatni, lub jeden z ostatnich tej trasy widoków na Tatry. Kończy się picie, ratuję się dżemikiem,
ale to wody to nie zastąpi. Szybki zjazd do Starej Lubovli. Omijam tranzytem,
szkoda czasu. Zapominam że nie mam picia. Upały wykańczają ludzi, najpierw
pogotowie przyjechało do Pana Grubasa w samochodzie, kawałek dalej
dziewczyna leży na chodniku a nad Nią zbiegowisko ludzi. A ultrakolarz napiera
dalej ;) Za Lubovlą napotykam na dziwny fragment szosy, krajowej 68ki. Idealnie
gładka tafla asfaltu, błyszczące nowością znaki i takież same lśniące w Słońcu
srebrne bariery energochłonne. No dziwne tak, nie po słowacku tak. Jakbym przez
jakąś Austrię jechał. Słowacja to muszą być dziury, kratery, przełomy, i
przeręble w nawierzchni. Wyblakłe od Słońca znaki drogowe i powykrzywiane
zardzewiałe latarnie. Na szczęście to parę km, potem znowu jest wszystko wraca
do normy, i znowu czuję dziury pod kołami, czuję że jadę :) O ciągłych
kampaniach politycznych i ogromnej ilości plakatów z Paniami/Panami politykami
wspominać chyba nie trzeba, to stały element Słowackiego krajobrazu. Wszyscy
zapewniają że oni Slevenska ne rozkradli itp. itd. No ktoś chyba rozkradł jak
taka bida tu jest ;) Zaczyna się kolejna wspinaczka na przełęcz, nie wiem czy
ma nazwę. Upał osiąga apogeum a ja znowu o tym piciu zapomniałem… Tzn. był
jakiś sklep ale stały przed nim Cygany, wolałem nie ryzykować. Nie mam co
prawda ze Słowackimi Cyganami żadnych złych przygód ale wolę dmuchać na zimne.
W końcu jest znak! “MOTOREST KYJOV 1 km” !!! Jestem uratowany :) Na stacji
kupuję dużo różnych rodzajów zimnych płynów, lody oraz bagietkę. Od pewnego
czasu chodzi też za mną ciepły posiłek, ale tutaj nie ma jednak baru.
Charakterystyczny betonowy obelisk na szczycie kolejnej przełęczy informuje
mnie że docieram do kraju (słowackiego „województwa”) Preszowskiego. Znowu siup
z górki, 60-70km/h. Mijam Lipany, Sabinov i Velky Saris. Jako że zbliża się
wieczór w którymś z miasteczek (nie pamiętam którym) robię większe nie
drogie mniej drogie zakupy w Lidlu. Tak żeby dociągnąć na tym do rana. Ale
coś ciepłego swoją drogą bym zjazd. Kolejny nie-Słowacki gładki odcinek szosy.
Mijam będący w budowie węzeł drogowy na przedmieściach. I już wita mnie las obleśnych,
żółto-niebieskich, pordzewiałych słupów trakcji trolejbusowej :) Preszów. Robię
fotkę imponującego gmachu jakiegoś zapewne Preszowskiego „urzędu.
Wojewódzkiego”. Wciągam bułki z szynką, serem i ogórkami. ALE WCIAGĄŁ BYM COŚ
CIEPŁEGO. W centrum Preszowa dopadam pizzerię. Ostatnie 4 kawałki pizzy! No
jakby na mnie specjalnie czekały. Biorę wszystkie :) Tak zatankowany mogę
ruszać dalej. Jeszcze tylko szybkie fotki wielkiego kościoła i pomnika ku
chwale czerwonych towarzyszy. (Na Słowacji o dekomunizacji nie słyszeli). Gdy
opuszczam Preszów zaczyna się zmierzchać. Wylatuję krajówką, ruch na drodze
tężeje. Mnóstwo tirów. Na szczęście zaraz jest węzeł drogowy i ciężarówy sobie
skręcają w prawo na autobahna. A ja jadę spokojnie nocą starym szlakiem,
krajową szosą. Kolejny betonowy monument informuje mnie że docieram do Kraju
Koszyckiego. Policia zajeżdża drogę i zatrzymuje jakiegoś drogowego bandziora.
Do mnie tylko w te słowa: “-Zachowajtie pozor, dobre?” “-Dobre”. Noc jest bardzo
ciepła, bezwietrzna i gwieździsta. Ściągam koszulkę, lubię ciepłymi nocami
jeździć z gołą klatą, jest to bardzo orzeźwiające. Płaską (nie mylić z gładką)
drogą krajową docieram do Budimira. Dalej, prosto do Koszyc rowerkiem niestety
się nie da, zaraz droga przeradza się w ekspresówkę. Tu zawsze trzeba jechać
jakimś objazdem, bokami. Mój ulubiony objazd wiedzie w prawo. Wspinaczka na
niewysokie wzgórze, i potem zjazd w dolinę rzeki po drugiej stronie tego garbu.
Na wzgórzu jest po prostu magicznie. Rozgwieżdżone niebo, w oddali delikatna
łuna żółtego światła nad Koszycami. Słonecznikowe łany, a ponad nimi ogrooomna linia wysokiego napięcia. Zjazd w dolinę rzeki. I w tej dolinie rzeki też jest
ciepło, dalej można jechać z gołą klatą. Dlatego właśnie lubię upały - bardzo
wysoki komfort jazdy nocą. Bez zamarzania i bez śpiku u nosa. W Koszycach
melduję się godz. 22.30. Pamiętam że zaraz po lewej jest park. A w parku
źródełko. Kluczowa sprawa po całym dniu jazdy w upale. Zmywam z siebie część
skorupy jaka odłożyła się na mnie po całym dniu jazdy w upale. Skorupy
składającej się z kremu z filtrem, Sudocremu, pyłu, brudu, muszek i kto wie
czego jeszcze. Woda ma charakterystyczny zapach. Wynika on z jej bogatego składu
mineralnego. Przynajmniej taką mam nadzieję. W każdym razie picia jej nie
ryzykuję. Lecę pustymi przelotówkami pod migąjącymi na żółto, wyłączonymi sygnalizatorami.
Docieram do charakterystycznego placu w centrum. Na środku wielka katedra, park
i inne zabytki. A po bokach ta wyspa opasana jest dwiema drogami i dwiema
gałęziami torowiska tramwajowego. Koszyce to spore jak na Słowację, ponad
200-tys. miasto, i mają tu też tramwaje. W ramach zwiedzania robię zdjęcia
tejże katedry, i zabytkowych podziemi, do których można zajrzeć poprzez
przeszklone “studnie”. 24”C. Tyle pokazują termometry w centrum w środku nocy o
północy :) Tak to można jeździć, tak to można żyć! Wylatuję z miasta dalej szosą
nr 68. Są pierwsze drogowskazy na Miszkolc (HU). Nie tylko ja startuję na
Węgry, równolegle do mnie startują samoloty z Koszyckiego lotniska. Na
Węgierskiej granicy jestem o wpół do drugiej w nocy. Kilka fotek, i ruszam na
podbój Węgierskiej ziemi. Tak się rozpędziłem że prawie wjechałem na
ekspresówkę. Zapomniałem bowiem, że na Węgrzech odwraca się kolor drogowskazów.
Tzn. odwraca się względem Słowacji. I znowu jest normalnie, tak jak w Polsce.
Drogi krajowe na zielono, autostrady na niebiesko. Znowu te śmieszne węgierskie
nazwy miejscowości, z 20 liter z 10 ogonkami wywiniętymi we wszystkie strony świata
:) Wskakuję na drogę krajową nr 3, którą to będę jechał aż do końca, do
Budepesztu. „248”. Taka tabliczka stoi też przy drodze. Nie jest to nic innego,
jak kilometraż trasy. Po prostu 248km do Budapesztu. Czyli ostatnia prosta :)
Tak mi się wtedy wydaje. Nie uprzedzając faktów: na razie jest jeszcze OK. Noc
piękna, pogoda stabilna, noga podaje, brzuch pełny. Spowalnia mnie tylko
senność i pierwsze drzemki na przystankach. Węgrzy też śpią. Pozasuwane rolety,
cisza, spokój, żywej duszy. Nie śpią natomiast węgierskie psy. Próbuję się
zdrzemnąć na przystanku w jakiejś wiosce. Jeden zaczyna ujadać. Zaraz za nim
aktywuje się drugi, i kolejny, i jeszcze jeden. Za chwilę szczeka cała wieś. Skąd
ja to znam :D Reakcja łańcuchowa. Trzeba zatem poszukać przystanku poza wioską,
poza zasięgiem wścibskich nochali psiurów. Noc jest bardzo krótka, już o 3-ciej
widzę za plecami delikatną zorzę brzasku. Wschód Słońca na Węgrzech jest piękny.
Jego paląca jeszcze słabo tarcza wyłania się szybko zza wzgórz, i z każdą
chwila pali coraz bardziej, zapowiadając potężny upał na rozpalonej, pełnej
słoneczników Węgierskiej patelni. Mijam nawet drogowskaz do piekła (fabryka
energetyków HELL), ale tam nie skręcam. Piekło węgierskiego upału i tak mnie
dopadnie, nie zależnie gdzie bym nie skręcił ;) Zauważam że pomimo stosowania kremu
z filtrem jestem miejscami lekko przypalony. Muszę częściej go aplikować. O
czym warto wspomnieć to znaki zakazu dla rowerów/traktorów/zaprzęgów konnych stojące
hurtowo jeden za drugim przy drodze krajowej, i tak będzie przez cały czas,
setki tych znaków. Ale zbytnio się nimi nie przejmuję - czytałem że nikt nie
zwraca uwagi na te zakazy. Jeżdżą rowerzyści, jeżdżą traktory, nikt nie trąbi,
nikt się nie czepia. Zresztą z reguły i tak nie ma żadnej alternatywy, żadnej
ścieżki rowerowej ani chodnika ani nic. Nawet policja mijała mnie dwa razy i
zero reakcji. Coraz bardziej roztapiany przez Słońce, coraz wolniej ciągnę
pagórkowatą szosą wśród słonecznikowych pól. Podziwiam odmienność Węgierskiej
przyrody. To jest jednak trochę inny, trochę cieplejszy klimat niż w Polsce.
Widać to głównie po lasach. W PL królują sosny, buki czy świerki (w górach). A
tu są całe akacjowe gaje, sporo platanów, orzechów włoskich i nawet jakieś
gatunki których nie znam - muszę kiedyś sprawdzić co to jest. Nawet chwasty
rosnące przy drodze są trochę inne niż u nas. Docieram do Miszkolca. Pierwszy
raz zaliczam to spore jak na Węgry miasto (~160 tys. mieszkańców). Jest to oczywiście
typowe węgierskie miasto: dziury, rozpadające się chodniki i nieotynkowane bloki
z wielkiej płyty. Jak Polska w latach 90-tych / wczesnych 2000-nych. Trochę
pobłądziłem próbując przekroczyć tereny kolejowe rozcinające miasto na pół. Nie
mam siły, zwiedzanie ograniczam do przejazdu przez centrum. Moją uwagę zwraca
nieco kiczowaty budynek marketu SPAR oraz ciekawy budynek zawieszony nad
wielopasmową szosą. W Pennym (markecie) zrobiłem zakupy, dokupiłem kremu z
filtrem 50. Nie wiem jak drogie, nie mam siły przeliczać tej ich śmiesznej
węgierskiej waluty. Odetchnąłem trochę w cieniu miasta, ale znowu muszę
wyjeżdżać na tą cholerną rozpaloną Węgierską patelnię... Szukając sposobu na
walkę z upałem zakładam pod kask czapkę z daszkiem, zawsze odrobinę więcej
ochrony przez Słońcem. Żeby trochę skrócić drogę opuszczę na chwilę główną
szosę nr 3, i pojadę skrótem boczną drogą. Tak jak myślałem ta droga jest
krótsza ale pagórkowata. Z plusów za to sporo cienia i lasów. Oraz ładna panorama Miszkolca z góry. Gdy wdrapuję się na szczyt szczytów wzniesienia mam
już dość. Siadam na ławeczce w cieniu i chyba z godzinę reanimuję swój
organizm. Wycieram się z potu, smaruję kremem z filtrem. Wciskam w bułki
roztopiony ser topiony, a potem te bułki wciskam w siebie. Wygrzebuję z sakwy
roztopione wafelki z Biedronki i ostatnie żelki energetyczne z Decathlonu. Gdy
jestem w miarę w stanie używalności, ruszam dalej. Szybki zjazd pozwala nieco
się schłodzić, ale nie ma co się oszukiwać że będzie dobrze. Znowu dojeżdżam do
rozpalonej patelni krajowej szosy, i znowu te cholerne słoneczniki które są
ładne ale cienia nie dają. Wolał bym po bokach cień akacjowych gajów. Co chwila
odpoczywam, kładę się w cieniu nielicznych drzew, drzemię, dosmarowuję. Upał
taki że nawet suche ciastka mi zapleśniały w nagrzanej sakwie... Sprawdzam
radary burzowe. Coś idzie, ale daleko, nad Budapesztem, mnie nie dopadnie
(yhy). W jednym z mijanych miasteczek ciekawostka: coś w rodzaju muzeum
górnictwa. Wiele sprzętów jest za ogrodzeniem, ale jest wolny dostęp do
WIELKIEJ KOPARY (czechosłowackiej myśli technicznej) oraz dźwigu na podwoziu
marki KRAZ (dzieło radzieckich inżynierów). Kopara waży 114,5t wg tabliczki
informacyjnej. Oraz daje dużo cienia :) Jest też kranik z wodą, przypominam
sobie o kolejnym sposobie na walkę z upałem.
Moczę w zimnej wodzie koszulkę, i bez wykręcania zakładam taką mokrą
zimną ciężką od wody szmatę na siebie. Nooo pomaga to, ale tylko na kilka km. W
jakimś miasteczku zakupy w SZUPER COOPie i wielki powrót bananów. Potem kawałek
ciekawą ścieżką dla rowerów, ekologiczną, z duża ilością zieleni ;) Tak dla
rozrywki chyba, można by po szosie na zakazie. Upał trochę lżeje, Słońce skrywa
się za chmurami. Sił przybywa ale za to chce się spać. Zdrzemnę się i z nowymi
siłami pocisnę dalej, myślę sobie. Już miałem się kłaść na sianku… I
popatrzyłem na niebo na północy. Nie sprawdzam już radarów, nie ma po co… To
idzie prosto na mnie. Widzę to, czuję i słyszę. Aktualnie jestem w dupie, tzn.
wśród słonecznikowych łanów. Od razu przybywa mi sił. Cisnę ile wlezie, byle do
najbliższej osady. Na wiatę przystankową nie ma liczyć. Po co komu przystanki
autobusowe wśród słoneczników. Jest, widzę w oddali jakieś budynki! Zjazd w
lewo do wioski. Gdzie tu się schować. Znajduję kawałek daszku, jakieś dzieci
się bawią. Wygląda mi to na bar. Może być, ale poszukam jeszcze czegoś innego.
Jednak nie ma nic lepszego, a burza coraz bliżej, zaczyna kropić. Musi być ten
bar. Fajnie, myślę sobie, zjem coś i odpocznę. Wychodzi jakiś chłop, pewnie
ojciec tej gromadki. Oczywiście dogadać się nie sposób, taka rozmowa na migi
bardziej. Pozwala mi schować się, rower też wprowadzam do środka. Sam bar okazuje się być bardzo specyficznym rodzajem baru ;) Jest to po prostu wiejska
pijalnia piwa i wódki :D Stare wiejskie dziadki piją tu wódkę i piwo. Jedzenia
żadnego nie mają tylko najróżniejsze alkohole. A nieliczne napoje niealkoholowe
służą tu tylko do robienia drinków. Jest domowej roboty wyszynk piwa. Właścicielem jest tutaj
chyba starszy Pan. Chyba ojciec ojca tej gromadki dzieci. Siedzi i liczy
pieniądze, jakieś rachunki robi, zapisuje i notuje. W międzyczasie nadchodzi
potężna nawałnica. No ta burza to by mnie przecież zaje*ała… Woda leci z nieba
prawie poziomo, przed domami jeziora. Próbuję się dogadać z wesołym węgierskim
towarzystwem ale jest to raczej niemożliwe. Tylko tyle że z Polski przyjechałem
udało mi się przekazać pokazując naszą flagę na telefonie. Ewidentnie chcą mnie
poczęstować wódką. Ale nie będę przecież jechał ponad 100km pijany do
Budapesztu, ruchliwą krajówką i na zakazie. Ostatecznie dałem się namówić na
dwa piwa, węgierskiej jakiejś marki z „50” w nazwie (nie chodzi tu bynajmniej o
%). Nie chcieli żadnych pieniędzy, ale dałem dzieciakom jakieś drobne które
akurat miałem. Jako że rozmowa nie była możliwa pokazałem Im zdjęcia z trasy,
jak tu przyjechałem. Na migi pokazali mi że są pełni podziwu. Z półtorej godziny czekałem aż burza przejdzie. Ruszam wreszcie dalej. Ochłodziło się,
zbliża się wieczór. Aura jest bardzo przyjemna, a ja wesoły i lekko pijany (po
takim wysiłku da się upić dwoma piwami). Jeszcze 116 km, tako rzecze przydrożna
tabliczka. Na razie jedzie się OK, ale jeszcze będzie źle, bez obaw. Rowy
pozalewane, gałęzie poodrywane, nooo ktoś nade mną czuwał że zdążyłem się
schronić. Bo teraz jadę wyjątkowo zadupiastym odcinkiem drogi. Kilkanaście km
bez kawałka budynku, kawałka dachu. Tylko słonecznikowe pola i w oddali jakieś wzgórza. Za którymi powoli zachodzi Słońce. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu
jest migająca czerwonymi światełkami elektrownia która wyłania mi się za
niewielkim wzgórzem. Oprócz bezsensownych zakazów warto wspomnieć o syfiastej
jakości dróg na Węgrzech. Gorzej jak na Słowacji. Tam dziury się łata, a tutaj
nie. Zbliża się noc, nie mam nic do jedzenia, a do Budapesztu jeszcze 100 km.
Na szczęście jest znak że za kawałek całodobowa stacja benzynowa! Na Węgrzech
rzadkość. No i jest!! Orlenik przystanku przed Godollo, tym co kiedyś. Jest tak długa że gdy się
zaczyna jest ciemno, a gdy się kończy już zupełnie jasno :) Już wiem że nie uda
mi się nigdzie wykąpać. Wykorzystuję więc pozostałe mi mokre chustki do umycia
tych trudniej dostępnych miejsc ciała. Części ciała, których nie wypada myć
publicznie przy kraniku. Bo twarz czy ręce to można umyć wszędzie. Przebieram
się też w świeże ubrania. Jest OK, śmierdzę trochę mniej. Jeszcze muszę coś
zjeść, i wciągnąć energetyka na MOLu zaraz przed Budapesztem... Znowu podjazd, znany
mi węzeł drogowy, zjazd… Jest Budapeszt! 6.30. Żeby zdążyć przed trzecią nocą
wypada mi pociąg o 9.30. Wtedy w Trzcianie po 18tej. Bo potem jeszcze te 45km
na rowerze Trzciana-Rabka. Czyli nic nie pozwiedzam, jadę prosto na dworzec.
Zresztą i tak pora kończyć ten wstyd. Przejechanie 460km zajęło mi niecałe dwie
doby. Średnia brutto to jakieś 10km/h... Zwiedzam coś tam przejazdem. Na początku
rzucają mi się w oczy zielone składy Hungaroringu, czyli jakiejś kolei
miejskiej. Oraz to, że całe miasto tonie w zieleni. Do tego mnóstwo dosadzonych
młodych drzewek (jakaś akcja „10 000 drzew dla Budapesztu”). Mijam
osiedlowe wysypisko śmieci (?) (zdj. tytułowe). Nie wiem co to jest i nie chcę
wiedzieć. Ale dobrze obrazuje to klimat Węgierskiej biedy, nieładu,
Węgierskiego pierdolnika ;) Potem jeszcze jakiś park, fotka pod potężnym platanem... O, coś nowego. Plac z kolumnami, i jedną wielką kolumną na środku,
tutaj nigdy nie byłem. W końcu jest Budapeszt-Nyugati. Jeden z trzech dworców
głównych w Budapeszcie. Bo po co mieć jeden dworzec główny, skoro można mieć
trzy? Sam dworzec jest w ciekawym układzie – nie przelotowy, a czołowy, ze
ślepymi torami. Kończą chyba remont, odnowiona hala prezentuje się naprawdę
okazale. Jest problem z biletem, ten co często się zdarza, i ja się na niego
często nabieram. W pociągu nie ma miejsc na rowery. Tzn. taka informacja jest w
kasie. Miejsca na rowery ma inny, późniejszy pociąg. Oczywiście jak zwykle
pociąg fizycznie ma przedział na rowery. Kupuję bilet przez Internet, na rower
oczywiście się nie da. Wsiadam i to olewam, olewa to też konduktor któremu nie
chce się / nie umie / nie może wystawić biletu na rower. Tzn. ten Węgierski
konduktor. Bo na Słowacji sprawa inna – bilet na rower kupić można, być może
nawet trzeba. Koszt niewielki, 1,50 euro. Problem taki, że kartą zapłacić się
nie da, brak zasięgu. Mam gotówkę – jeden banknot 50 euro :D. Konduktor nie
jest tym faktem zachwycony, ale wydaje mi resztę 48,50. W Bratysławie przesiadka.
Mam ponad godzinę. Idealnie, zjem coś ciepłego. Wciągam nie taniego hamburgera za 8 euro, i taniego hamburgera z innej budki za 4 euro. Czuć różnicę w cenie,
ten pierwszy był prima sort. Drugi pociąg Bratysława – Kralovany (słowacki
ekspres kursujący w poprzek kraju Bratysława <-> Koszyce). W Kralovanach przesiadka
w stary spalinowy wagon motorowy. Ogólnie podróż pociągami minęła mi głównie na
spaniu/drzemaniu. Tak że ostatni rowerowy odcinek Trzciana – Rabka udało się
pokonać sprawnie, bez senności, wspomagając się tylko jedną mała puszką
energetyka. Na kwaterze przed 22gą.
Trasa strasznie mnie wymęczyła. Przyjemność z
jazdy była głównie pierwszego dnia, na Słowacji. Przez Słowację zawsze dobrze
mi się jedzie w czasie upałów. Niby góry, podjazdy ale geografia kraju jest
bardzo urozmaicona. Raz roztapia się człowiek na upale w pełnym Słońcu, potem
szybki zjazd i pęd powietrza, potem znowu podjazd w przyjemnym cieniu iglastego
lasu, jazda wąwozem rzeki itp. itd. No a Węgry to cholerna rozpalona patelnia i
cholerne słoneczniki zamiast drzew. Tym razem prawie nic nie pozwiedzałem, ale
byłem tu nie raz i nie raz jeszcze będę. Ogólnie pomimo emeryckiego tempa to satysfakcja
jednak jest, nie każdy tak potrafi ;)
7.50 (ndz) - 21.45 (wt)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2023, ! Wycieczka Sezonu 2023
Wiedeń :)
d a n e w y j a z d u
542.30 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/pre6WTJ9XVfzVGSd9
https://www.alltrails.com/explore/map/22-24-06-2023-wieden-dcda54e?u=m&sh=qek9hh
Zmęczony nieco łażeniem po McDonaldach z wielką zieloną
torbą na plecach, postawiłem trochę od odpocząć od kurierki, i zmęczyć się w
inny sposób. Mamy wszak połowę roku, a ja w dupie byłem i gówno widziałem. Od pewnego
czasu (dokładnie od wprowadzenia połączenia kolejowego z Wilno-Wawa-Krk) miałem
na celowniku Wilno. I takie były pierwotne założenia. Oczywiście start byłby z
Warszawy, nie z Krakowa. Zamierzenia te skorygowane zostały - jak to często
bywa - przez prognozy pogody. Przez kraj miał przewalać się bowiem z Zachodu na
Wschód front burzowy. Rozsądniej wyglądło po prostu jechać na południe, gdzie
ryzyko ugrzęźnięcia na kilka godzin pod burzowymi/deszczowymi chmurami było
mniejsze. Bratysława/Wiedeń/Budapeszt/Balaton. Te 4 cele chodziły po głowie.
Ostatecznie stanęło na Wiedniu – nową drogą. Zwykle jeżdżę przez Czechy, tym
razem przez Słowację. Odcinek Nw. Mesto na Wagiem – Wiedeń to nowy, nie jechany
nigdy wcześniej odcinek.
Spakowany, przygotowany i porządnie nasmarowany Niemieckim
medykamentem dla niemowląt/starych dziadów z pieluchami i nietrzymaniem moczu
ruszam godzina 7.25. Już jest gorąco. Zanim zaatakuję pierwsze pagórki, w
Wieliczce na plantach wciągam kilka bułek z szynką, zanim szynka przestanie być
zdatna do spożycia. Odzwyczajony trochę od długich tras na szosówce (a
przyzwyczajony do całych dni na MTB na mieście i wielkiej torby na plecach)
martwię się trochę jak to będzie. A raczej to martwią się mój tyłek, dłonie i
moje plecy. Głowa działa OK, podpowiada że przecież nie jeżdżę na rowerze od wczoraj, nie jedno przeżyłem i
przejechałem. Musi być dobrze, szybko przestaję się więc martwić a przypominam
sobie o frajdzie z długich tras - o co to w tym wszystkim chodzi, i po co to
się tak jeździ. Do Rabki docieram nieźle zatopiony w pocie, a przecież upał
dopiero się rozkręca :) Na dworcu w Rabce jak zawsze wciągam cheeseburgera, i wychodzę
na ostatnią prostą przed Słowacją – DK 7 na Chyżne. Ostatni podjazd, rzut oka
na Babią Górę z przełęczy Spytkowickiej, i wpół do trzeciej melduje się na
Słowackiej granicy. Sytuacja pogodowa póki co stabilna – póki co leje się tylko
ze mnie, a nie z nieba :) Widzę co prawda na niebie od pewnego czasu wielkie,
piętrzące się wysoko chmurowe bałwany, ale póki co są one białe, i co
najważniejsze – za moimi plecami, a nie przede mną. W Twardoszynie pauza na
rynku pod ogromnymi topolami. Jak zawsze na Słowacji przy drogach mnóstwo
billboardów zachęcających do głosowania na takich albo owakich polityków. Nie
ma trasy na Słowację żebym nie widział tego typu reklam – oni tam ciągle mają
wybory, ciągle głosują, dymisjonują, czy o co to chodzi? Dziś moją uwagę
najbardziej zwracają plansze z twarzą pewnego wąsatego Jegomościa. O bardzo
radykalnych, konserwatywnych poglądach. Taki Korwin tylko że bardziej. Ów Pan chce wykurzyć ze Słowacji LGBT, wyjść z UE, wyjść z NATO i w ogóle stop
globalizacji, wyjść, wyjść, koniec ze wszystkim, ma nie być niczego. No LGBT to
można zrozumieć, ale jakby Słowacy wyszli z Unii to te ich drogi w tym ich bidnym
państewku wyglądałyby wnet jak drogi w Afryce :) Bo już teraz jest mają syf jak
w Rosji: dziury, przełomy, łaty, przeręble i kratery, i tak wygląda jazda po
Słowacji. Mijam charakterystyczną hutę w Sirocie, chwila moment i podziwiam
zamek w Oravskim Podzamoku. Tamtejszy zamek to mój number 1 wśród zamków – przyklejony
do strzelistej skały wznosi się ponad 100m nad doliną rzeki Oravy. W Dolnym
Kubinie dochodzi 18ta. A to oznacza że trzeba zrobić zakupy na całą noc jazdy,
bo Słowacja to nie Polska, tu nie ma w każdej wiosce czynnych 24/7/365 Orlenów.
Jak się nie zrobi zapasów na noc to można potem ciągnąć kilkadziesiąt km na
odcięciu ;) Zakupy robię w Lidlu, najważniejsze to produkty nie słodkie –
chleb, ser, szynka, ogórki. Za stary jestem żeby jechać kilkaset km na samych
słodyczach (kiedyś tak robiłem). Do tego 6l płynów ;) Kawałek za Kubinem
dylemat jak zawsze – jechać jak leci krajową 70/18 czy objazdem 583 przez
Terchovą? Jadąc objazdem trzeba wspiąć się na ok. 800m przełęcz. Krajówką z
kolei nie lubię jeździć, bo choć doliną rzeki cały czas leci się delikatnie w
dół to jest tu bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny odcinek. Na paru ładnych km
szosa jest podzielona na dwa pasy pod górę, i właśnie jeden pas w dół. Oba
kierunki ruchu zaś rozdzielone są separatorami. Pobocza brak, zaraz obok
stalowa bariera. Choć jest w dół, i można jechać 40-50km/h to generalnie jazda
polega na blokowaniu ruchu samochodom, w tym ciężarówkom, które nie mają jak
wyprzedzić. No nie jest to przyjemne ani dla mnie ani dla kierowców. Wręcz
czuję na karku ciepło i warkot silników. Nie lubię tego odcinka. Ale dziś
jestem zmęczony i nie mam siły wspinać się na przełęcz przez Terchovą. Jadę
krajówką, jakoś to będzie. No i było, okazało się że ten odcinek jest w
remoncie – gładki asfalt, pasy nienamalowane, separatory zdjęte, podzielone
pachołkami równo na pół, po jednym szerokim pasie w każdą stronę, da się
wyprzedzać rowery. Może ktoś pójdzie po rozum do głowy i nie zamontuje z
powrotem tych separatorów… Tyle razy jechałem tą drogą ale dopiero dziś
zauważyłem na skarpie pomnik żołnierza z czerwoną gwiazdą. Postanawiam
sprawdzić ten temat. No tak, na wzgórzu jest cały cmentarz/park/inne pamiątki
ku chwale radzieckich towarzyszy… Na Słowacji nie słyszeli o dekomunizacji i
takich obiektów tutaj ciągle pełno. Siedzę na murku, jem chleb ze serem, w
ciszy i spokoju celebruję zapadający powoli zmrok nad doliną Wagu. Razem ze mną
podziwia ten widok ze swojego postumentu radziecki towarzysz. Jeszcze bardziej
cichy i zamyślony niż ja… Pora ruszać. Noc jest bardzo ciepła, jadę bez
koszulki, jest to bardzo orzeźwiające. Nocą tak lubię, w dzień za bardzo się
nie da, trzeba by zużywać ogromne ilości kremu z filtrem. No i jak posmarować
plecy? Do Żyliny docieram po zmroku. Wjeżdżam od innej niż zwykle strony, więc
nie widzę wielohektarowych hal ogromnej fabryki Kia, setek samochodów na
pociągach, i tysięcy aut na placach. O bliskości tych zakładów samochodowych świadczą
natomiast śmigające wte i we wte autobusy z logo marki KIA, które zapewne
dowożą do zakładów tysiące pracowników z pobliskich miejscowości. Na przystanku
za miastem ucinam pierwszą drzemkę, do tej pory jechałem na kofeinie. Oprócz
tego że ciepła, noc jest też ekstremalnie krótka. Niebo zaczyna zmieniać się z
czarnego na niebieskie już koło trzeciej. Tak że świt wita mnie jeszcze przed Povazką Bystricą. Jest piątek rano więc trafiam tu na krzątających się ludzi,
śpieszących się do pracy i do szkoły. Poranek jest bardzo ciepły ale pochmurny.
Pewnie się rozpogodzi, chmury nie wyglądają na takie z których mogło by padać.
Docieram do Trenczyna, pod charakterystyczny, górujący na skale nad miastem zamek. Chodzi za mną coś ciepłego do jedzenia, ale nie znajduję żadnego
ciekawego lokalu. Albo ciągle pozamykane albo menu nie takie. Ratuję się więc
żelkami z Decathlonu, picia mam jeszcze pod dostatkiem z tych 6l z Dolnego
Kubina. Trochę pobłądziłem zanim znalazłem most na drugą stronę Wagu, ale tak
to jest jak się ufa swojej pamięci a nie GPSowi. Załatwiając w krzakach
potrzeby fizjologiczne dostrzegam wysoki wał, i tak jak podejrzewam, po wspięciu się na
szczyt podziwiać można z niego rzekę Wag. Docieram do Novego Mesta nad Wahem,
czyli granicy: znane mi drogi, okolice | nieznane mi drogi, okolice. Jak dotąd
jechało się przyjemnie i sprawnie ale nadciąga kryzys. Który trwał będzie
prawie do Austriackiej granicy. Czyli jakieś 100km. No bo tak: jest porno i
dusno. Zamulenie coraz większe. Zaczynają boleć dłonie, odzwyczajone od
szosowego barana. Otarcie na szyi od pasków kasku. Mam ochotę na normalne
ciepłe jedzenie. Do tej pory jechałem doliną Oravy/Wagu, a teraz zaczynają się górki.
W Nowym Mestie robię zakupy i próbuję wyeliminować jedną nieprzyjemność, czyli
zjeść coś ciepłego. Wchodzę do pierwszej napotkanej restauracji, Pani do mnie:
„zatvorene”. Jak zamknięte, skoro weszłem do środka? Jak mają zatvorene, to
niech zamkną też drzwi, a nie robią człowiekowi smaka… Znalazłem jakiś bar, cheeseburger
z zasmażanym syrem i duże frytki to jest to czego mi było potrzeba. Skręcam w
boczne, trzycyfrowe drogi, ku Austriackiej granicy. Z plusów: choć pogoda
zapowiada się burzowa, to najbrzydsze chmury znów mam za plecami, a przede mną
względnie niebieskie niebo. Z minusów wyrastają przede mną pagórki przez które
trzeba będzie się przeprawić. Do tego bonusowo dochodzi jeszcze
wielokilometrowa „rekonstrukcia cesty”. Czyli remont drogi i co kawałek ruch
wahadłowy. Czasem czekam na zielone, czasem nie, raz przepuszczam samochody
jadące za mną, raz przepuszczam auta jadące mi na czołówkę, bo cykl świateł jest
za krótki dla rowerów… No kolejna trudność spowalniająca i tak wlekącą się jazdę.
Na jednym ze wzgórz widzę wreszcie maszt/przekaźnik! TV czy tam GSM. Takowy maszt zwykle zwiastuje konie podjazdu! Oraz początek zjazdu! Ale nie tym
razemmmmm… Będzie tych masztów kilka, a podjazdy i tak będzie się ciągnąć
dalej, jeden za drugim… W (chyba) Myjavie mam już dość. Siedzę na przystanku w
cieniu ledwo żywy, rozcinam bułki, wciskam w nie roztopiony ser topiony, a
potem wciskam je siłę w siebie. Po mieście jeździ w te i we wte stary
zdezelowany Ford Transit, i nadaje przez głośniki reklamy jakiegoś sklepu z
elektrycznego (?). „(…) batyrie, elektromotory (…)”. „(…) elektromotory,
batyrie (…)”. Ja też jestem taki jak ten Ford. Stary, brudny, poobijany i też ledwo
jadę. Muszę się zdrzemnąć, może jak się obudzę będzie lepiej. (…) Nie jest
lepiej, jest tak samo źle. Na jednym kolejnych ze pagórków zamiast masztu natomiast
– wieża widokowa. Wlokę się tak że to że wejdę tą wieżę wiele nie zmieni. No
tempo nie jest jak na TdF. Więc se wchodzę. Ze szczytu wieży widać praktycznie
to samo co spod jej stóp, niepotrzebnie wchodziłem. Niepotrzebnie budowali tą
wieżę. No ale jak za unijne dotacje to może być. W końcu trafia się ścianka ze
znakiem 17% nachylenia. Czy oni tam na tej Słowacji nie wiedzą że szosówki nie
mają przełożeń na takie podjazdy?! No dobra wjadę ma górę, ale żeby mi to było
ostatni raz… W końcu chyba jest. Chyba jest. Jest. Jest maszt ostateczny! Maszt
ku którego zmierzałem, który był moją mekką. Maszt na ostatnim wzgórzu! I teraz
to już tylko w dół, i płasko, i zaraz Wiedeń, i w ogóle. No i zgadzało by się:
zjazd w dolinę rzeki, zaraz jest też jakiś zalew. Kusi mnie żeby się wykąpać
ale pewnie zajęło by mi to godzinę, a Wiedeń czeka. Dociągam do Senicy. Kończą
się góry, remonty, przybywa sił. Nawet ból dłoni udało się wyeliminować:
zdejmuję, zakładam coraz to inne rękawiczki (zawsze wiozę kilka par). W końcu
ubrałem dwie pary, jedne na drugie i jest OK :) Za to zaczynają się komplikacje
z pogodą. Teraz jest na odwrót: czyste niebo zostawiam za plecami a przede mną
robi się ciemno i nieciekawie. Zaczyna potężnie wiać w twarz. Patrzę na radary
meteo i faktycznie z zachodu idą burze. Teraz są nad Wiedniem, czyli jeszcze
daleko, to gdzie jestem nie grzmi i nie błyska się. Ciągnę więc pod wiatr, i
rozglądam się za potencjalnymi schronieniami. 12-13-14 km/h, takie rozwijam
prędkości. Kawałek przed granicą wiatr słabnie, a i niebo wygląda trochę
lepiej. Chyba przejdzie bokiem. W Kutach, ostatnim miasteczku na Słowacji
ostatnie zakupy. COOP Jednota otwarta tylko do 18tej (w dzień powszedni!). Na
szczęście Pani pokazuje mi że zaraz obok jest drugi sklep. „Otvorene?” „Ano,
Otvorene!”. Robię zakupy które muszą mi wystarczyć na noc, aż do Wiednia.
Przecinam autostradę Brno – Bratysława, miasteczko Oravsky Svaty Jan, i jest
ostatnia prosta przed Austrią. Droga numer 1144. Zwana też jako „cesta na
Hohenau” (droga na Hohenau, pierwsze miasteczko w Austrii). Jest znak że
„Republik Osterrich” za ein kilometer. I dziwna tablica że droga zamknięta w
godz. 24.00 – 5.00. ?!. Na szczęście jest chwila po 19tej. A wszystko zaraz się
wyjaśnia: granicę stanowi rzeka, a na rzece jest most zwodzony, który zapewne na
noc jest podnoszony żeby coś mogło przepłynąć. Podziwiam chwilę tą konstrukcję,
robię bardzo ważne zdjęcia (w końcu dotarłem do Austrii), jakieś tablice, jakiś
bunkier itp… A muszę robić te zdjęcia bardzo szybko bo zaczynają na potęgę żreć
komary i jakieś inne muchopodobne insekty. Prawdziwa palaga. Zaraz jest to
Hohenau. Hohenau „am der March”. Nad rzeką March znaczy się. Kraj obok a cóż za
różnica. Zamiast dziurawych dróg, obdrapanych zardzewiałych latarni i obleśnych
parkanów z blachy falistej – gładkie betonowe szosy ze starannie
wypielęgnowanymi rabatami z kwiatów na wysepkach, pięknie oznaczone szlaki
rowerowe i wymyślne konstrukcje wsporcze dla znaków drogowych. Każdy znak ma
dwie podpory, a tablice zamontowane są wewnątrz solidnych obramowań. W samym
Hohenau załapuję się na jakiś koncercik, festyn w centrum. Oraz na mały
deszczyk. Ale taki zupełnie nie groźny, popada jeszcze parę km i przestanie. Do
Wiednia ze 60km. Jadę jak prowadzi mnie rowerowy GPS – czyli najpierw nie
zawsze asfaltowymi szlakami rowerowymi. Jest parę km szutru, ale zupełnie mi
takie ubite w miarę gładkie polne drogi nie przeszkadzają na 28mm oponach.
Przestało kropić oraz wiać, zaczyna się przyjemna wieczorna aura. Podziwiam
zachodzące za wzgórzami pełnymi farm wiatrowych Słońce, włączam austriackie
radio. Same fajne piosenki, każda mi wpada ucho. Po kryzysie nie ma śladu,
jedzie się po prostu pięknie. Ale zatrzymać się na dłużej niż 15 sekund się nie
da. Zaraz by mnie zeżarły te latające robale. Sikać też trzeba bardzo szybko ;)
Drzemka w tej szarańczy niemożliwa, trzeba ciągnąć do Wiednia. I modlić się
żeby np. gumy nie złapać. Nie wiem jakby wyglądała naprawa w takim brzęczącym
towarzystwie… Wskakuję na krajową 49kę, a w Angern (am der March) na drogę
numer 8 – którą dociągnę już do Wiednia. Połowę mojego horyzontu – cała prawa
strona i wszystko na przód – rozświetlają migające w oddali czerwone lampy
ogromnej farmy wiatrowej. Przed Wiedniem dosłownie raz się zabłyskało spod
chmury, ale to chyba tylko tak na odchodne. Burza właśnie wycofywała się podczas
gdy ja do Wiednia docierałem. W samą porę. W jakimś miasteczku, pewnie
cośtam-dorfie morzy mnie senność. Są przystanki z ławeczkami. Komarów już nie
ma. Wybieram przystanek po lewej stronie drogi. Bo tam jest optymalna odległość
oparcia od szyby (żeby łeb dało się oprzeć delikatnie odchylony do tyłu, żeby
nie spadł do przodu na dół). No i nastąpiła ta wtopa która się czasem zdarza w
nocy, gdy kima się na ławeczce po lewej stronie szosy… Mianowicie, po drzemce
zacząłem jechać w drugą stronę, z powrotem :D Na szczęście dużo nie nadłożyłem,
może 2x1km=2km. A zorientowałem się, gdy drugi raz zauważyłem charakterystyczny
budynek. Który niedawno przecież mijałem… Wreszcie widzę w oddali światła wielkiej
rafinerii – chyba nawet wiem jakiej. Rafineri OMV przy Dunaju, na wschód od
Wiednia. Jechałem obok niej w ubiegłym roku. Godz. 00.50. Wiedeń!!! Wiadomo,
radość nie taka jak za pierwszym razem ale też fajnie :) Pociąg o godz. 14.10.
Trzeba opracować plan zwiedzania. Ważnym punktem wydaje się być umycie się –
żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Od tego postanawiam zacząć. Znalazłem w
necie jakiś zalew w dzielnicy Aspern, podobno kąpielisko. Udaję się w tamtym
kierunku. Na miejscu wita nowo wybudowane osiedle apartamentowców, zalew też
jest ale ogrodzony, nie wiem jak zejść, nie chce mi się szukać wejścia… Jednak
jadę zwiedzać i coś zjeść, jedzenie jest ważniejsze od mycia. Póki co umyłem
się trochę w zraszaczach trawnika. Długo mi zajęło zanim z tego Aspern
dobujałem się do centrum, bez potrzeby tam jechałem. Przynajmniej zobaczyłem
fajnie rozwiązaną kwestię kolei miejskiej. Tory idą na estakadzie, a pod nią
ciągnie się długi na setki metrów teren sportowo-odpoczynkowo-rekreacyjny.
Ławeczki, różne boiska, drabinki, sprzęty do ćwiczeń itp. itd. Żeby było
ciekawiej – wszystko w zielonym kolorze! Miękka gumowana nawierzchnia też. W ogóle to co zwraca uwagę w Wiedniu, to całe ogromne przestrzenie całkowicie WYŁĄCZONE z ruchu samochodowego. Całe, drogi, aleje, place tylko dla pieszych/pedalarzy/hulajnogarzy i innych deskorolkarzy, bez JEDNEJ blaszanej puszki :) Rzecz w Polsce nie do pomyślenia. Ileś
przecznic, źle skręconych skrzyżowań dalej docieram wreszcie do Dunaju. I tym
samym mostem co zwykle przeprawiam się na drugą stronę Dunaju (Reichsbrücke –
Most Rzeszy, mam nadzieję że nie III, tylko jakiejś innej). Coś tam
pojeździłem, między innymi wśród dzielnicy pełnej drapaczy chmur, ale znowu
chce mi się spać, w końcu druga noc. Na Donau Island znajduję ławeczkę w ustronnym
miejscu i chwilę kimam. Budzi mnie głód. Znajduję wreszcie jakiegoś kebaba. W międzyczasie zaczyna świtać. Wstający dzień
jest zupełnie inny od poprzednich – chłodny, pochmurny i wietrzny, i taki już
pozostanie. Najbardziej duje na mostach na Dunaju. Znowu pojeździłem wśród
szklanych wież, porobiłem trochę zdjęć. Za pomocą gąbki i mokrych chustek
umyłem się w Kaiserwassel (zalew nieopodal Wienna International Center, zdjęcie
tytułowe). Za zimno żeby się kąpać. Trochę pokręciłem na wschód, po bulwarach
Dunaju. Z godzina drzemki na łące, z powrotem na wyspę. Chyba załapałem się na
coś w rodzaju „dni Wiednia”. Albo raczej „dni MPO Wiedeń”. Na wyspie
przygotowania do imprezy, dużo pojazdów i innych sprzętów służb publicznych,
komunalnych itp. A najwięcej pomarańczowych śmieciarek, zamiatarek i innych
sprzątarek. Najciekawsze wg mnie wielkie odkurzacze. Ciężarówki – odkurzacze :D
Z rułą na wysięgniku przed kabiną, jechały po bulwarze i niczym słonie wciągały
swymi trąbami wszelkie śmieci i odpadki. Co by tu jeszcze zobaczyć.
Przypomniało mi się że czytałem o niechlubnych pamiątkach po wujku Adolfie. Ogromnych
bunkrach, „flakturnach”, na których zamontowane kiedyś były działa p-lot do obrony
przed alianckimi samolotami. Zlokalizowałem jeden takowy w parku Arenbergpark,
niedaleko, kilka km od Hausbanhof. Noooo, robi wrażenie, mieli rozmach
skurwesyny. Ze 40m wysokości, szaro-brązowy, wielki, groźny KLOC wstawiony
między drzewa i budynki. Na szczycie cztery „studnie” po działach p-lot. A
zaraz obok drugi, bliźniaczy, trochę mniejszy bunkier. Teraz, po powrocie patrzę
w necie i jest tych bunkrów kilka w Wiedniu, muszę kiedyś obadać pozostałe.
Potem jeszcze odwiedziłem charakterystyczny wielki kościół/bazylikę, z dwiema
cienkimi wieżami, podobne trochę jak te w meczetach. I wielka fontanna przed
kościołem – teraz akurat nieczynna, ale znam już tą miejscówkę. Całemu
zwiedzaniu Wiednia towarzyszy mi niespotykana wręcz ilość tęczowych flag. To
ma być stolica Austrii czy jakaś pedolandia?! Wnet by tym wielkim wojakom,
wodzom imperium Cesarstwa Austro-Węgier spoglądającym dumnie z spiżowych pomników
owinęli tęczowe szale wokół szyi… Zaś flag Austrii za dużo nie widziałem. Cóż,
co kraj to obyczaj. Warszawa cała tonie w biało-czerwonych barwach i jest dumna
ze swej historii, a Wiedeń jest dumny ze swoich 6 płci (w porządku prawnym
Austrii oficjalnie funkcjonuje 6 płci, gdyby ktoś nie wiedział). Można i tak.
Na takich różnych rozkminkach mija mi zwiedzanie. Raczej nie wykorzystałem
optymalnie tych 14 godzin, nie zjeździłem Wiednia jakbym chciał. Za bardzo
zmęczony, zniszczony jestem. I ciągle głodny. Wciągam jeszcze hamburgera, ze
sznyclem wiedeńskim wewnątrz, a jakże. A na sam koniec jeszcze frytki, w bardzo
zapyziałej budce obok jakiegoś kościoła. Niczym na dworcu w Bielsku-Białej.
Długo trzeba było na nie czekać ale za 3 euro dostałem ogroooomną porcję i
kilka sosów do wyboru. Ledwo to zjadłem, to były po prostu dwie duże porcje,
chyba z pół kilo ziemniarów :) Południe, zbliża się czas odjazdu. Tzn. jeszcze
dwie godziny, ale przez neta udało mi się kupić bilet w promocji, za 89zł, ale
bez biletu na rower. Tak więc postanowiłem, tak dla wszelkiej pewności,
spakować ten rower tak, żeby przestał być rowerem a zaczął być bagażem
podręcznym. Byłem w tym celu dobrze przygotowany, miałem mnóstwo taśmy i
wielkich worków na śmieci. Mam to dobrze opanowane, kilka razy tak robiłem.
Rachu-ciachu, odkręcam koła, widelec, kierę, bagażnik, błotniki, PEDAŁY
(nomen-omen) oraz tylną przerzutkę. Składam to wszystko do kupy, blisko siebie,
tak aby stworzyć jak najbardziej regularny i jak najmniejszy kształt, możliwie
przypominający prostopadłościan. Opitalam to wszystko kilkudziesięcioma pewnie
metrami taśmy, na wierzch worki, i znowu taśma. Vol’la! Gotowe. 50 minut mi to
zajęło. W międzyczasie zachciało mi się siku. Nie mam zwyczaju łazić po
dworcowych toaletach, zresztą co zrobię z tym pakunkiem. Najbliższy park dwie
przecznice dalej. Targam ten pakunek w jednej ręce, ciężką sakwę w drugiej.
Wiatr wieje w ten tobół niczym w żagiel, i wyrywa mi go z rąk. Zaraz mi wyrwie
ramiona z barków, wszystko boli. Robię przerwy, zamieniam rower i sakwę
pomiędzy rękami. Jeszcze tylko coraz bardziej obolały spacer farmera na
dworzec. Minąłem wszystkie sklepy spożywcze na dworcu, i nie mam siły wracać.
Jest tylko sklep ze
zdrową/ekologiczną/wegańska/bezglutegową/bezlaktozową/unijną/lewicową/LGBTQ+
żywnością. Kupuję wodę za 2 euro, jak się potem okazuje jest to woda z lodowca
Santa Rosa z Alp, na granicy Włoch i Francji. Naturalnie czerpana, nie
pompowana, o bardzo wysokiej oporności elektrycznej, przez co bardzo dobrze się
w wchłania i nawadnia. Tego mi było trzeba. Nadjeżdża pociąg, oczywiście jak
zwykle miejsca na rowery były, i bez potrzeby pakowałem :D Przychodzi
konduktor, mówię że nie mam biletu na ten packed bicycle. Ten mówi: JA, ITS
PACKED BICYCLE, BUT ITS BICYCLE. 25 OJRO BITTE. Za rower zapłaciłem więcej niż
za siebie :D Ale co zrobić, nie przyznawać się że mam taki pakunek? Dostałbym
pewnie 2500 EURO kary, a i do więzienia by mnie zabrali. Podróż minęła mi
głównie na spaniu. Nie za wiela obejrzałem przez okno. To tego znowu jestem
głodny, a w sakwie tylko jakieś cholerne wafelki. W Warsie wciągam więc jeszcze
pierogi z mięsem. Mniam. W Kato przesiadka. Zrobienie z bagażu podręcznego
roweru zajęło o dziwo mniej, bo tylko 35 minut. Wciągam jeszcze zapiekanę w tej
samej budce co zawsze, u tej samej co zawsze, u starej, grubej i niemiłej baby.
Ale to po prostu takie kultowe miejsce, ta niemiła baba jest po prostu stałą
częścią tutejszego folkloru, a zapiekanki ma dobre, więc wszyscy u Niej kupują.
Nad Katowicami tymczasem pojawia się… TĘCZA. No nie. Tego już za wiele. Wsiadam
do Regio i wracam do domu.
Udana wycieczka, Wiedeń zaliczony nową drogą, coś tam
pozwiedzane, pomimo przerwy w ultra wycieczkach wszystko w organizmie działa
jak należy. Tylko ten bilet na rower za 25 EURO trochę boli.
7.25 (czw) - 23.40 (ndz)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem
Praga
d a n e w y j a z d u
516.18 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:70.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/12-15-08-2022-praga-93da579?u=m
https://photos.app.goo.gl/QECDy9FciQq6Zs4T8
8.30 (pt) - 00.10 (wt)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem
Piła, Piła, gdzie jest siła?
d a n e w y j a z d u
537.81 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
W skrócie: wycieczka intermodalna:
1. Najpierw rowerkiem do Piły:
https://www.alltrails.com/explore/map/fri-20-nov-2020-11-32-848c496?u=m
2. Potem etap PKP:
TLK 58110 Piła Główna -> Krzyż
R 78402 Krzyż -> Stargard
R 80224 Stargard -> Koszalin
R 80953 Koszalin -> Mielno Koszalińskie
Razem 296km stalowym szlakiem (w linii prostej jest to 131km, drogą 146km ;) )
3. Trzeci etap to turystyka: kilkadziesiąt km rowerkiem, w lekko deszczowej pogodzie po Mielnie Koszalińskim i okolicach, po czym kurs na Koszalin, i przejażdżka po mieście w oczekiwaniu na pociąg.
4. Powrót PKP do Krakowa, TLK 53190.
https://photos.app.goo.gl/pzmApWW9y4KBPYNv7
A nieco bardziej szczegółowo:
Miał być
kolejny atak na Morze, kto wie, może nawet na życiówkę, jak widać trasa
rozpisana na ponad 800km ;) Wyszło jak wyszło. Jak powyżej.
Od początku
nie szło… Zaczęło się już przed blokiem, zaraz po wyjściu z domu. Po serwisie
włożyłem przednie koło „na lewą” stronę ;) Tzn. tak że magnesik licznika był
nie po tej stronie co trza. Niby pierdoła, obrócić to chwila. Ale uznałem to za
zły omen ;) Przez Kraków przejechałem jeszcze bezproblemowo. Nie udławiłem się
też bułką na popasie na przystanku, ani nawet nie spadł mi na głowę meteoryt. Ale w Olkuszu już się dzieje… Nie wiem jak to
zrobiłem ale nie skręciłem w DW791 a w jakąś boczną drogę. Nie jeżdżę za często
przez Olkusz no ale jednak. Nie powinna mi się przytrafić taka nawigacyjna
wpadka zaraz po starcie. Przez pewien czas wydawało mi się że jadę dobrze, bo
asfalt gładki i linia namalowana na środku jezdni. Ale nie, to nie ta droga.
Ewidentnie NIE JEST TO DW791. KULWA MAĆ. Jest to powiatowa droga na Rabsztyn.
Obierająca kurs północno-wschodni, ewidentnie nie w kierunku w jakim chcę
jechać. Zawracał nie będę, za dużo km zrobiłem. Trzeba jakoś dobić do zgubionej
791ki. Cóż, przynajmniej zamek w Rabsztynie zobaczyłem. A raczej to co z niego zostało - ruiny. Chyba pierwszy raz w
życiu ;) Za to kosztem dalszej męczarni. Ów skrót do DW, który znalazłem to leśna/polna, błotnista/piaszczysta droga. Ewidentnie niekompatybilna z 25mm 100% slickami. I zaczyna się prowadzenie, w rosnącym
żarze, kurwa leci za kurwą. Ja wiem że tradycją jest odrobina MTB zawsze gdy
jadę nad Morze, ale nie spodziewałem się że stanie się to zaraz za Krakowem… Że może gdzieś w Pomorskiem jakąś polną drogą przejadę pośród wiatraków farmy wiatrowej, czy coś. Jak w 2017 roku. Ze
2km może tego MTB. Ale sił i nerwów tam sporo straciłem. Gdy dobiłem do wojewódzkiej
i wydawało się wszystko będzie OK… Jest OK. Ale tylko przed chwilę ;) Za Zawierciem zaczyna
się bowiem remont i objazdy. Tłuczenie się po tłuczniu, zawracanie,
nadkładanie, jazda po niedokończonych chodnikach, i inna ekwilibrystyka. Tzn.
niby widziałem przy planowaniu trasy że na AllTrails ta droga jest oznaczona jako
remontowana, przerywaną linią. Ale oczywiście to zignorowałem. Ja nie przejadę?
Ja?! Trzeba było jechać jak zawsze DW794 na Wolbrom, Skałę, nie kombinować.
Trzeba było na Skałę. Trzeba było na Skałę. Na Skałę. NA SKAŁĘ!!! Powtarzam
sobie w myślach. Ale nie, ja chciałem odmiany, tam gdzie dawno nie jechałem, no
i mam „odmianę”. Myszków, Poraj, Kolonia Poczesna, i DK1 na Cz-Wę. Jakoś się
przebiłem. Mapa nie odzwierciedla tego jak błądziłem rozpaczliwie poszukując
skrawka gładkiego asfaltu. Bo rysowałem ją w listopadzie, zresztą nawet zaraz
po trasie bym nie był w stanie tego odwzorować co jechałem. Poboczem ruchliwej
„Jedynki”, koślawymi chodnikami, ścieżkami rowerowymi i takimi po prostu,
ścieżkami, wydeptanymi w trawie przy głównej arterii, dociągam do Cz-wy. 10
godzin mi zajęło. Powinno 8. Na Jasną Górę nie mam czasu, jak najszybciej chcę
się przebić do wojewódzkiej na Działoszyn, Wieluń. Zwiedzam tylko przejazdem,
mą uwagę najbardziej przykuł uroczy wręcz dworzec kolejowy, po horyzont pełen
zaparkowanych starych EZT. Znanym mi już z którejś poprzedniej trasy nad morze
skrótem wyjeżdżam z miasta. Dzień powoli chyli się ku końcowi. Idzie słabo, nie
da się ukryć. Początek żniw, kombajny pracują ostro. Kończy się powoli
pagórkowata, Śląska kraina, a zaczyna płaska patelnia woj. Łódzkiego. Pełna
wiatraków elektrowni wiatrowych. Wiatraki towarzyszyć mi będą zresztą przez
całą resztę trasy. To charakterystyczny, nieodłączny i coraz liczniejszy
element płaskich równin woj. Łódzkiego, Wlkp., Kuj.-Pomu, Pomorza.. Całej
zresztą Polski. Bardzo fajnie komponują się one wg. mnie z wiejskim
krajobrazem, swym ogromem i majestatem budzą podziw. Po prostu są fajne i mi się podobają :)
Niedawno przeczytałem że Polsce już niemal 10% energii pochodzi z wiatru (!).
Niesamowicie mnie to zdziwiło, myślałem że bo będą raczej okolice 1%. W Działoszynie już po zmroku. W mieście charakterystyczny wielki rynek, z figurką
Maryi pośrodku. Z Wielunia natomiast nic nie zapamiętałem. Pewnie dlatego że
nadrabiając niedoczas szybko go tylko przeleciałem. Na liczniku 200km. Następne
70km, właściwie cała noc (krótka i ciepła) to boczne dróżki na Kalisz. Nie ma
bowiem dobrze, logicznie, prosto układającej się DW/DK z Cz-wy na Kalisz, trzeba tak
kluczyć, żeby nie nadłożyć. Tu akurat nie pobłądziłem, znam dobrze ten odcinek
bo często tędy lecę np. na Poznań. Dobrosław, Lututów, Aleksandria – to najfajniejsze
z nazw wiosek po drodze. Najciekawszy mijany akcent to wieeelki, i to nie tylko
jak na małą wioskę, kościół w Dobrosławiu. Chłodnawy, i lekko mglisty świt wita
mnie jeszcze w tych dziurach, kawałek przed Kaliszem. Granica Wlkp. minęła
gdzieś po drodze, ale nie było tablicy w tej głuszy. Było o włos od totalnej już katastrofy -
od zerwania haka i/lub zmielenia tylnej przerzutki. Gałązka jakaś wkręciła mi
się w tryby. Rankiem coraz bardziej morzy mnie senność. Mijam leśny parking –
niestety bez ławek. Na szczęście kawałek dalej znajduję fajny na drzemkę przystaneczek. Chyba z godzinę drzemię zanim jestem zdolny do dalszej jazdy. Kończą
się zadupia, a zaczyna się Kalisz. Przekraczam Prosnę, a na Lotosie wciągam
wreszcie coś ciepłego i NIESŁODKIEGO. Coś niecoś tam zwiedzam, jakiś teatr,
ratusz, starówka. I ruszam dalej, na podbój płaskiej, Wielkopolskiej Ziemi.
Zanim jednak na dobre ruszę jeszcze raz muszę się kimnąć, pierwsza drzemka
okazuje się być nie wystarczająca. Godzinę spędzam na przytulnym, dyskretnym przystanku. Pamiętam dobrze ten przystanek. Nie pierwszy raz tu drzemię ;) No to jedziemy. Wojewódzka na Chocz
und Pyzdry, jechałem nią już w zeszłoroczną Wielkanoc do Poznania. Pola, sady,
sosnowe laski, ot typowy wiejski krajobraz. No i wiatraki, jak już wspominałem, wszędzie wiatraki.
Rośnie upał. Znowu chce się spać, i nie tylko spać. Jakiś słaby jestem. Może
Covid mnie bierze?! Cholera wie. Wiem natomiast że muszę odpocząć. Ale nie ma
gdzie, nie ma ławeczki. W końcu klapnąłem w jednym ze wspomnianych lasków. I z
godzinę siedząc na ziemi oparty o sosnę, drzemałem, odpoczywałem, wracałem do
świata żywych. Są chwilę zwątpienia. Ten Koszalin to się może nie udać… Ale
jeszcze walczę, jeszcze odpędzam od siebie myśli o skróceniu trasy. Leżące nad Wartą Pyzdry to ciekawe miasteczko. Wielki zadrzewiony rynek, domy podcieniowe(?), zabytki: resztki murów, zamku itp. Upał osiąga tu
apogeum. Wciągam lody, lemoniadę i gofra. I toczę się dalej. Kończy się drugi
dzień. Przekraczam A2kę, przecinam szybko Wrześnię, chyba nawet zdjęcia tu nie zrobiłem. Następny duży checkpoint
to Gniezno. Jest to zarazem pierwsze dziewicze tej trasy miasto, i w ogóle nie
byle jaki przeca cel. Wszak to pierwsza Stolica naszego Pięknego Kraju! Niesamowitość
tego celu dodaje mi sił do dalszej walki. Walki z jakąś taką niemocą,
niedyspozycją, ze słabym morale. Gniezno zdobyte! Na liczniku coś koło 400.
Tłoczno, gwarno, imprezowo, ogólnie fajnie. Wciągam kebaba. Na jakieś
zwiedzanie, gród itp. to nie mam sił ani czasu. Na wylocie tylko katedrę
oblukałem. Druga noc w trasie. Niemocy ciąg dalszy. Wciągam, o dziwo jakiś
podjeździk (podjazd w Wlkp?!) za miastem. Z ciekawszych nazw miejscowości: Obora. Z trochę większych:
Kłecko i Mieścisko. Nic specjalnego. Wągrowiec to coś konkretniejszego. Coś w
rodzaju choinki, jeziorko i szpital z Covidonamiotem. Na jaśniejącym powoli
nieboskłonie widzę w oddali sznur migających na czerwono, nierównym taktem,
czerwonych światełek. Hehe już dobrze wiem co to jest ;) Położona na takim
jakby płaskowyżu, wielka farma wiatrowa. Ciągnący się w poprzek mojej trasy
bezkresny rząd wiatraków. Tzn. nie widać gdzie to się kończy na
wschodzie/zachodzie, a „szerokie” jest na kilka wiatraków. Robi to na mnie,
nieprzyzwyczajonym do tego typu atrakcji niesamowite wrażenie. Sporo czasu
spędziłem na podziwianie tego i na zdjęcia. I tak już pewnie nie dotrę nad
Morze, więc czasu mam sporo. Coraz bardziej się z tym faktem godzę. Zjeżdżam z „płaskowyżu”, mijam Margonin, jest
Chodzież. Dzień wstał już na dobre. Cały czas dziewicze dla mnie okolice. W
Chodzieży wbijam na DK11. Pierwszy drogowskaz na Koszalin, no już cholera ostatnia
prosta. Ale ujechawszy kawałek tą drogą, zdrzemnąłem się przystanku i doszedłem
do wniosku że to nie ma sensu. Minęły dwie doby od wyjazdu a ja mam na liczniku
ze 460km… To jest bez sensu. Zostało prawie 200, jeśli bym dał radę to w
Koszalinie byłbym w nocy, trzeciej nocy… Do tego prognozy (sprawdzą się) mówią
o nadciągającym deszczu nad Morzem. Ale nie w Szczecinie czy w 3Mieście, tylko
właśnie Koszalin-Słupsk-Kołobrzeg. Rezygnuję, kończę tę żenadę. Przegrywać też
trzeba umieć. Dociągnę tylko do Piły. Piła też spoko, jeszcze nie byłem. Ale
wpadłem w międzyczasie na niegłupi pomysł: podjadę sobie nad Morze pociągiem :)
Trasa, wyzwanie się już skończyło, cel nie osiągnięty. Ale tak turystycznie po
prostu, jak niedzielny rowerzysta, pojadę sobie pociągiem z rowerem pojeździć
nad Morzem. Znalazłem w tel. połączenie. Hehe 4 pociągi :) Już mi się podoba!
Lubię też kolejowe przygody, nie tylko rowerowe. Kupuję przez tel. bilety na to
niesamowite połączenie. Żeby zdążyć muszę cisnąć. Zbieram w sobie wszystko co
najlepsze i na dworcu w Pile jestem na pół godziny przed odjazdem. Ze zwiedzania
nici, tylko prowiant na podróż kupiłem. Z okien pociągu (pociągów) podziwiać
można pomorskie stacyjki, z zabytkowymi, ceglanymi zabudowaniami. Kilka godzin,
kilka przesiadek i kilka dworców dalej jestem w Mielnie Koszalińskim. Deszczowym Mielnie Koszalińskim, trzeba dodać ;) To tylko utwierdza mnie w
słuszności decyzji o skróceniu trasy. Wraz z tabunem turystów wytaczam się na
peron. Po drodze na plażę zwiedzam sobie nadmorski kurort. Wygląda dokładnie
tak, jak sobie to wyobrażałem. Kicz i chałtura. Ogrom gastronomii, salony gier
pod namiotami, jakieś dziwne samochody – amerykański krążownik czy maluch w
stylu mad max. Disco polo dudniące w głośnikach, kubki po piwie i opakowania z frytek
wysypujące się z przepełnionych koszy. Zdjęcia z Mielna Koszalińskiego można by umieścić na Wikipedii jako ilustracje do haseł "kicz" czy "chałtura". No ale przecież ja nie mieszkam tutaj, raz
na jakiś czas można sobie coś takiego pooglądać i się trochę pośmiać ;) Ludzie żrejący pizzę, chlający piwsko, robiący selfie z misiem czy jeżdżący z dziećmi gokartami wydają się być szczęśliwi. Cieszę się więc ich szczęściem :) Ogólnie to nawet mi się tu podoba ;) Przed
tematem plaży i ja wciągam dużą pizzę, cena nie pamiętam jaka ale w normie. Brukowaną
alejką schodzę na plażę. No niby fajnie. Ale nie tak fajnie jak zawsze. To nie
to samo co dojechać tu na strzała z Krakowa. Do tego ta pogoda, padać przestaje,
ale dalej pochmurno i lekko ponuro. Plaża pustawa. Cóż, weszłem do wody żeby
się umyć i w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Porobiłem kilka fotek,
nacieszyłem oczy nieczęstym dla mnie widokiem Morza. Mą uwagę zwróciło
umocnienie brzegu z chaotycznie poukładanych, betonowych ostróg. Obczyszczam rower z piachu i zbieram się
na pociąg. Pociąg z Koszalina, jakieś 10km drogi i kilka godzin do odjazdu, po
Koszalinie sobie pośmigam. Znośną, asfaltową ścieżką wzdłuż ruchliwej szosy docieram do miasta.
Pierwszy raz jestem w Koszalinie. Nabijam km jeżdżąc wte i we wte. Dworzec, plac
przed Urzędem Morskim, blokowiska, bulwary nad rzeczką, fajnie tu. Do tego
zamiast stad srających gołębi stada mew :) Pewnie też srają, ale ładniejsze są te ptaki,
większe, bardziej dostojne od gołębi. Ciekawostką jest brak rynku w tym sporym przecież
mieście. Gdy kończą mi się już siły/chęci siedzę/drzemię na ławeczce w parku, a
ostatnią godzinę spędzam na dworcu. TLK Korsarz. Odjazd 23.26, w Krakowie 9.44.
Lubię takie całonocne powroty pociągami. Trochę są one pewnie niebezpieczne ale i tak
lubię, jest ten klimat wielkiej podróży. Kiedyś zajebali mi kilka stówek w
nocy. Było to gdzieś na Śląsku, potem przeczytałem że w okolicach Mysłowic –
Trzebini grasuje najwięcej złodziei i to się zgadza, to było właśnie na tym odcinku. Ale od tego czasu
zabezpieczam się dobrze. Rower przypinam 2,5kg łańcuchem, kluczyk chowam do
majtek. W portfelu nie mam za wiele gotówki, i różne inne triki, schowki itp.
Tym razem powrót bezproblemowy, szczęśliwie wróciłem do Krakowa.
Nad morze na
rowerze niestety nie dotarłem. Nic na siłę. Jak nie idzie to nie idzie, trzeba
po prostu odpuścić, trzeba umieć przegrywać. Tylko czy na pewno to była
przegrana? W sumie chyba nie. Przejechałem ponad 500km, zaliczyłem Piłę,
Gniezno, pojeździłem pociągami, dworce pozwiedzałem, Morze też zobaczyłem. Było
fajnie a jeszcze nie raz przecież się uda na strzała z Krk na Morze :)
8.20 (pt) - 10.00 (pon)
Nowe gminy: 16
Wlkp.: 13
Czerniejewo
Niechanowo
Gniezno teren miejski
Gniezno obszar wiejski
Kłecko
Mieścisko
Wągrowiec teren miejski
Wągrowiec obszar wiejski
Margonin
Chodzież teren miejski
Chodzież obszar wiejski
Ujście
Piła
Zach.-Pom.: 3 (nie wiem czy to zaliczać, podjechane pociągiem... ale powiedzmy że tak)
Mielno
Będzino
Koszalin
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem
Mater Urbium
d a n e w y j a z d u
542.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-c819904-...
https://photos.app.goo.gl/xzE7z3Xiixao7rC69
V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
V Praga
Budapeszt
Tak więc Praga
zaliczona, został już tylko Budapeszt :) Jeszcze nie tak dawno bałem się że
Koroniak zniweczy wszystkie moje zagraniczne plany na ten rok, a tu się okazuje
że wcale niekoniecznie. Od początku lipca wolno już właściwie wszystko i
wszędzie. Z wymienionej Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (®Pidzej) została Praga i
Budapeszt. Co najpierw? Padło na Pragę. Bo to trudniejszy cel z pozostałej tej
dwójki – ~500km (Budapeszt ~350 z Rabki, bo stąd chcę go atatkować). Najpierw lepiej to cięższe zaliczyć. Bo wieje
ze wschodu. Wiatr ze wschodu to w Polsce rzadkie zjawisko - przeważają wiatry z
kierunków zachodniego i południowego. Bo mam dobrze ogarnięty temat
Słowackich/Czeskich pociągów. A nie wiem jak jest pociąg po Węgiersku. Bo po
prostu czułem że przyszedł czas na Pragę :)
Startuję
ciepłym, sobotnim rankiem. Ciepłym acz pochmurnym – to co zaprząta mi głowę to
właśnie przelotne deszcze i burze, jakie są zapowiadane na sobotę. Na razie
jednak nie pada. Bokami, osiedlami wyjeżdżam z miasta i raz dwa jestem w
Skawinie. Na ryneczku standardowe śniadanie złożone bułek plus energetyka oraz
eksperymentalne energetyczne żelek energ. z Deca. Lecę dalej krajową 44ką, no i cóż –
jest coraz bardziej pochmurno, szoro, buro, nieciekawie, niepewnie. Do Wadowic
skrótem boczną drogą: Brzeźnica -> Tomice, z pominięciem Zatora. W „Mieście
w którym wszystko się zaczęło” największą moją uwagę zwraca dziś różowy
busik z
lodami – jest po prostu uroczy :) Andrychów przelatuję bez zatrzymywania się,
robię za to foto na klimatycznym przejeździe w
Bulowicach. I tak trzeba tam
zwolnić prawie do zera żeby się nie zabić. Potem krajówką jeszcze do Kętów, i kolejnym
skrótem, przez Kozy (największą wieś w Polsce – 20tys. mieszk.), i szybki zjazd
do stolicy Podbeskidzia – Bielska Białej. Rynki, starówki, inne zwiedzania
odpuszczam – Praga czeka. Robię zakupy i kilka tylko randomowych
fotek z losowych
miejsc jak. np. obskurnych okolic dworca PKP i rozkopanej od nie wiadomo kiedy
wylotowej drogi na Cieszyn - starej krajówki. Nic się tu nie zmieniło przez rok.
Niemal dokładnie rok temu atakowałem Wiedeń i tak jak i dzisiaj tłukłem się po
kamieniach/prowadziłem rower po tym bagnie. Wreszcie rymont się kończy i lekko
dziurawa, ale znośna, mało ruchliwa i pagórkowata dawna szosa krajowa
przyjemnie prowadzi ku czeskiej granicy. Teraz większość ruchu idzie równoległą
ekspresówką. Na południu piękna panorama Beskidu Śląskiego. Przez chwilę spoza
chmur nawet nieśmiało próbuje wyglądać Słońce ale za bardzo mu się to nie
udaje. W Skoczowie kropi. Za chwilę przestaje. W Cieszynie przed 16tą. Też za
wiela nie zwiedzam, od razu kieruję się most graniczny, i robię foto przy
tablicy „
Ceska Republika”. Podczas podziwiania śmiesznych czeskich napisów i
szyldów dowiaduję się skąd się wzięło słowo „
bryle” :) Wyjeżdżam z Ceskego
Tesyna i obieram znaną mi już, trzycyfrową drogę na Frydek-Mistek. No i stało
się to co stać się musiało – zaczęło padać. Zatrzymuję się na przystanku, by
przywdziać nowiutkie p/deszczowe wdzianko. Jak to często bywa w takich razach,
zanim się w nie opatulę padać przestaje, tak było i tym razem. Jednak okazuje
się że wysiłek się opłacił, bo kawałek dalej znowu zaczęło, i to tak porządnie.
Największa ulewę przeczekuję na przystanku, w mniejszej natomiast testuję
p/deszczowe wdzianko. Mijam znane mi dzikie
złomowisko samochodów (?). Te auta
tak tu stoją latami, pochłaniane przez zieleń, przez przyrodę. W Polsce by to
raz dwa rozkradli. Poza tym foto tego samego
malunku z rowerowym
motywem co zawsze. Do Frydka docieram koło 18tej. Wypogadza się. wyglądające
zza chmur ostre Słońce odbija się niczym w lustrze od mokrych szos, i wydaje
się że z pogodą idzie ku dobremu (yhy). Zaraz znowu się zachmurzy. Z Frydka do
Ołomuńca bocznymi drogami, równolegle idącymi wzdłuż ekspresówki/autostrady.
Wijącą się to jedną, to drugą jej stroną pagórkowatą drogą techniczną docieram
do kolejnego „checkpointu” – Priboru. Za jasności dotrę jeszcze do
Novego Jicina. Rynek z charakterystycznym, fajnie podświetlanym zegarem i niedużą, jak
się nie mylę, kolumną dziękczynną. Całe mnóstwo ich w Czechach. W Ołomuńcu też
taka będzie. Tylko że trochę większa ;) Prawie zdążam zrobić zakupy w Lidlu.
Zabrakło tylko 20 minut. Do tej 20tej był otwarty ;) Koleje km już w nocy. A z każdym
kolejnym, i kolejnym takim właśnie nocnym kilometrem coraz bardziej uświadamiam
sobie jaki błąd popełniłem. Jadę po czeskich zadupiach i nie zrobiłem zakupów
przed nocą :/ A Czechy to nie Polska że co 10km jest Orlen 24/7/365 z
zapiekankami i herbatą. A w każdym miasteczku Żabka, też 24/7/365. Tu większość
sklepów zamykana jest wczesnym wieczorem, a większość tankszteli niewiela
później. Całodobowe są tylko niektóre. Problem coraz bardziej narasta. Po
prostu mnie odcina. W dodatku znowu zaczyna padać. Chowam się na przystanku,
wypijam resztkę picia. Jedzenia nie mam już od dawna. Na tel. odnajduję
najbliższą całodobową OMVkę. Hranice. 11km. Tak blisko a tak daleko. Przestaje
padać. To były bardzo długie, bardzo męczące i bardzo głodne 11km. Przed
Hranicami jechałem kilku-km odcinkiem drogi, co do którego miałem poważne obawy
że jest drogą ekspresową. Wydawało mi się że widziałem zakaz dla
rowerów/traktorów/dorożek, natomiast pawiem jestem że kilka razy na mnie
trąbiono. Trudno, nie mam siły nic zmieniać. (Teraz potwierdza się to jak
patrzę na mapę: droga ma kolor bardziej czerwony od krajówki a mniej czerwony
od autostrady - znaczy się pewnie ekspresówka). Są Hranice. Resztami sił
wtaczam się na stację. Kupuję bagety, ciastka, batoniki, energole, wodę i w
ogóle
pół sklepu. Wydaję na to milion dolarów, ale to nie jest ważne. Ważne, że
nie jestem głodny, nie chce mi się pić i nie chce mi się spać, bo kofeina z
energetyków zaczyna krążyć w żyłach :) Może nie jestem w pełni sił, ale da się
jechać dalej. Skutki tego durnego błędu z odcięciem będę odczuwał jeszcze długo
a może i do końca trasy. Kolejne nocne km dzielące mnie od Ołomuńca to już jak
najbardziej legal, dokładnie droga number 35/47/437, różnie. Znowu chce się
spać – senność zabijam batonem energetycznym. Ale nie takim zwykłym – ten ma
kofeinę. Dopiero jak zjadłem podliczyłem kiela jej tam jest. Wyszło mi że tyle
co 0,5l energetyka. A dopiero co wypiłem 0,5l energetyka :D Aż w uszach zaczęło
dzwonić :D Ale spać się przestało chcieć. Dobrze kojarzę po znajomy mi, ładnie
iluminowany
wiadukt kolejowy. Nieco mniej, ale również mi się przypomina
mieścina
Lipnik n/ Becvou. Ryneczek, zameczek, jakaś wieża. Wszystko to
kojarzę, w miarę pamiętam bo jechałem tędy do Ołomuńca w 2018 roku. Ołomuniec
to właśnie główny punkt podziału: znane | nieznane. Do tej pory to tu najdalej kończyły się moje wojaże po
Czechach. I zarazem jest to półmetek trasy: ~250km - do Pragi drugie tyle. Na
horyzoncie ukazuje się długo wyczekiwana tablica: „
OLOMOUC ---” :) Zwiedzanie
znanego mi już nieco miasta rozpoczynam jak ostatnio – od okolic dworca
kolejowego. Trafił się automat z napojami – wciągam gorącą herbatę. W głowie
Praga, więc i tu plan zwiedzania jest mocno okrojony. Półtorej godzinki zatem
poświęcam na: odwiedzenie imponującej
katedry Św. Vaclava, rundki po
parkach/plantach wokół murów obronnych, no i rynku – z najbardziej imponującym
obiektem, symbolem miasta:
Kolumny Trójcy Świętej. Czesi stawiali takie właśnie
kolumny, w podzięce Bogu za koniec epidemii, wygranie wojny, czy inne łaski
jakie spłynęły na Czeską Ziemię z Niebios. Ta w Ołomuńcu jest największa w całym
kraju, i liczy 35m wysokości. W 2018 widziałem ją za dnia – poczerniała,
nadgryziona zębem czasu stanowiła mocny widok. Teraz, czarny monument
iluminowany złotym światłem prezentuje się chyba jeszcze bardziej imponująco.
Jest po 3 nocy, gdy zbieram się w
dalszą drogę. Praga czeka. Czeka też druga, ciekawsza część trasy – nieznana
czeska ziemia na zachód od Ołomuńca! Obieram drogę number 635. A przynajmniej
tak mi się wydaje, okazuje się bowiem że zboczyłem nieco z kursu i jadę czymś
boczniejszym. Po kilku km koryguję błąd i dojeżdżam do 635ki. Jest już 4 nad
ranem, i jest już widoczna pierwsza oznaka wstającego powoli dnia – jaśniejąca
łuna na wschodnim nieboskłonie. Trzycyfrowa droga przykleja się do autostrady i
idzie równolegle do niej przez jakieś 30km. Całą noc udało się przetrwać ale
cudów nie ma – wreszcie zaczyna morzyć mnie sen. Na komfortowym, czystym,
niezdewastowanym (Czechy)
przystanku urządzam drzemkę. Po drodze mijam ze
trzech drzemiących na przystankach tubylców, zapewne z innego powodu ;)
Przypinam rower łańcuchem, telefony/portfele itp. chowam do kieszonek na
plecach. Kluczyk do majtek ;) Telefon z budzikiem w dłoń i znanym mi sposobem
urządzam wiele, krótkich 5-minutowych drzemek. Aż przestanie mi się chcieć
spać. Nie wiem ile ich było, ale z 45 minut mogło mi zejść. Energetykiem
intrygującej marki „69” wykurzam resztki senności a „Zlatymi Oplatkami”
nabieram sił do dalszej jazdy. Mam już trochę dość tych słodyczy. Wstający
powoli dzień zapowiada się pięknie i pogodnie, chmur mało co. Zdecydowanie
bardziej optymistycznie niż dzień wczorajszy. (To się oczywiście zmieni). Nie
ma jeszcze upału, temperatura przyjemna do jazdy ale płaskie okolice Ołomuńca
powoli się kończą. A zaczyna się typowo pagórkowata czeska kraina. Wyścielone
nieskończonymi wydaje się dywanami pól, z rzadka urozmaicone niewielkimi
zagajnikami. A sił coś mało. Może to pokłosie tego nocnego odcięcia i kryzysu? Wydaje
mi się że to się będzie ciągło ze mną do końca trasy. Na razie staram się tym
nie przejmować, a pierwszy drogowskaz „
PRAHA” dodaje sił i wiary w powodzenie
całego przedsięwzięcia. Niepokoją natomiast już nie wzgórza a po prostu
góry,
których ściana wyrasta na horyzoncie. Mam uzasadnione obawy że trzeba będzie
się przez nie przebić. Mijam miasteczka Lostice i Mohelnice. Za wiela z nich
nie zapamiętałem, typowe małe czeskie mieścinki. No i zaczynają się te
cholerne góry. Tzn. cholerne akurat teraz i w tej sytuacji, bo ogólnie to
oczywiście lubię jeździć po górach. Średnio stromy podjazd przy obecnym zmęczeniu i
narastającym upale staje się ścianą płaczu. Żar leje się z nieba a ze mnie leją
się strumienie potu. Ileś zakrętów, odpoczynków, zgonów i ileś litrów potu
dalej/wyżej widzę upragniony widok: maszt/przekaźnik TV/radiowy. Tego typu
obiekty zazwyczaj zwiastują koniec podjazdu i szczyt. Tak jest i tym razem.
Jestem na jakiejś
przełęczy. +-600 m n.p.m. Czyli śmieszna wysokość jak na tyle
wysiłku. Stacja, bar, motorest (motel), typowe w tego typu miejscach obiekty.
Od dawna mam ochotę na coś NIESŁODKIEGO i ciepłego. Niestety w gastro nie ma
mają normalnego żarcia typu hamburger, pizza tylko jakieś klobasy i tvaruzky…
Nie ryzykuję. Kupuje na stacji obok zimne niestety, ale przynajmniej niesłodkie
bagety. Jeszcze przez chwilę sobie konam w cieniu, odpoczywam i jem, po czym
ruszam w dół. Szybkim i pełnym wrażeń zjazdem teleportuję się do
Moravkiej Trebovej. To samo co wszędzie: zabytkowy ryneczek, wąskie uliczki i kolumna
dziękczynna na środku. Tzn. nie żeby mi się to nie podobało czy nudziło ale jest
upał, jestem zmęczony i mam dość wszystkiego. A za miastem kolejny podjazd.
Siadam na poboczu i oparty o znak drogowy dłuższą chwilę zbieram siły do
dalszej mordęgi. W międzyczasie zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. I tyle by
było z pięknie zapowiadającej się pogody. Plus tego taki że Słońce chowa się za
chmurami, ale i tak jest bardzo parno i duszno. Burza wisi w powietrzu.
Motywuje mnie to do dalszej jazdy, żeby nie zastała mnie w środku podjazdu,
wolałbym ją przeczekać w kolejnym miasteczku. Wciągam z mozołem kolejne metry
podjazdu, i tuż przed szczytem niespodzianka:
tunel! No, tego to
się nie spodziewałem. Nie ma zakazu dla rowerów, bo nie może być – nie ma
żadnej alternatywy. Co prawda tunel pod górę ma dwa pasy i wg. znaku tylko 358m
długości, ale i tak przejazd nim może być trochę niebezpieczny/stresujący.
Odpoczywam chwilę przed wjazdem, i gdy trafia się luka w sznurze aut, wpieprzam
się do środka. Delikatnym łukiem wspina się pod górę, jest wentylowany - brak
problemów ze spalinami. Ogólnie żaden problem, nie było się czego bać. Tunel jest tuż pod samym
szczytem wzgórza, pewnie po to zrobiony żeby nie niszczyć wykopem zabytkowego
kościółka i jego otoczenia. Na zjeździe po drugiej stronie zaczyna padać, a
zaraz potem lać. Zalane wodą koleiny w połączeniu z zupełnymi slickami czynią
jazdę bardzo niepewną, niebezpieczną. Do tego mokre, zapiaszczone obręcze
(tylna dodatkowo zachlapana smarem z łańcucha) bardzo osłabiają hamulce.
Największe opady przeczekuję pod starym, rozłożystym
drzewem. Gdy przestaje
ruszam dalej. Chmury przerzedzają się, znów wychodzi Słońce. Tylko sił dalej
brak. Ponad godzinę sjestuję na
przystanku autobusowym, zastanawiając się czy
dam radę. Na szczęście ciężkie podjazdy były dwa i na razie nie zanosi się na
to, żeby wyrósł przede mną jakiś kolejny. Świat wokół znów staje się
płaski :)
Kolejny „checkpoint”, tj. punkt od/do którego odliczam km to Litomyśl. Mijam
obwodnicą, nie mam siły, nie mam chęci na żadne zwiedzanie. Następnie mijam
ciekawostkę w postaci autodromu, tj. toru wyścigowego pod Vysokim Mytem
(miejscowość taka, pewnie wysokie podatki tam mają ;) ). Mają chyba nawet
własny park maszyn do ścigania – pomalowanych w zielone-białe barwy
Skodzinek. W
samym miasteczku natomiast dorywam wreszcie (otwartego w niedzielę) Lidla :) I
robię duże, i względnie tanie zakupy. Słodkie/niesłodkie, suche i mokre. Sporo
tego zjadam od razu, a i tak z trudem dopinam sakwę z resztą zapasów. Po tym
posiłku moc włącza mi się większa, wreszcie zaczynam jechać a nie czołgać się.
Na Krzyżówce zmieniam drogę z 35ki na 17kę. Zbliża się drugi wieczór w trasie.
I wydaje się że zbliżają się kolejne zawirowania pogodowe... Chmury za plecami co
prawda są białe, ale kłębią się podejrzanie wysoko. Hehe, nie dam się nabrać,
dobrze wiem co to jest –
młoda chmura burzowa. Tyle dobrze że za plecami.
Trzeba spierdalać przed tym. Hrochuv Tynec. Też tylko mijam tranzytem. Chmury
za plecami łączą się w międzyczasie w jedno wielkie
chmurzysko. Coraz mniej
białe chmurzysko. W Chrudimie póki co nic nie zwiastuje rychłego nadejścia
burzy, wydaje się ona być ciągle daleko. W ostatnich, wieczornych promieniach
Słońca zwiedzam sobie tą zabytkową mieścinkę. Ciekawe obiekty zarejestrowałem
trzy: wieża ciśnień Chrudimskich
Wodowodów :D, imponujący kościół z ciemną,
kamienną fasadą oraz kolejną (którą to już?)
kolumnę. A raczej kolumno –
fontannę. Na licznik zaraz wskoczy 400km a więc do celu została ostatnia setka.
W zapadającym powoli zmroku mijam kolejne, małe senne czeskie miasteczka,
których nazw nie ma sensu chyba dalej wymieniać bo i tak nikomu nic one nie mówią. A
krajobraz przechodzi płynnie z bezkresnych pół uprawnych na większe natężenie
sadów, lasów, ogólnie drzew. W mrokach zapadającej nocy chmurzyska za plecami
nie było by widać. Gdyby nie to, że co zaczęły ją co chwila bardzo efektownie,
od wewnątrz, rozświetlać błyskawice ;) W końcu daje się usłyszeć ciche pomruki
grzmotów. Trzeba spadać. No to spadam, i to dosłownie. Szybki zjazd
serpentynami się akurat trafił, a i po nim droga dalej opada w dół. Tak że mam
wrażenie że niebepieczne zjawisko pogodowe zostało daleko w tyle. I faktycznie
tak było. Uprzedzając bieg wydarzeń: nie licząc przelotnego deszczyku Pradze, tej
trasy mokry będę już tylko od własnego potu. Przez przemysłowy pierdolnik
docieram do Caslavia. Miejscowość bardziej charakterystyczną od większości
mijanych, a to za sprawą nie zabytków a… właśnie tego przemysłowego
pierdolnika. Plątanina torów kolejowych, obskurne przemysłowe obiekty i
plątanina rurociągów to to, co zapadło mi w pamięć z Caslavia. Jest druga noc a
dokładniej północ. Do tej pory było spoko ale coraz bardziej zaczyna morzyć
mnie senność. Nieco pomagają na to grające niemal non stop radio i śmieszne
czeskie piosenki. Teraz akurat trwa jakaś audycja, słuchacze dzwonią do radia.
A Pani dziennikarka miłym głosem co chwila przytakuje rozmówcom, używając na
zmianę trzech słów/zwrotów:
- „jo”
- „ano”
- „mhm”
Śmiesznie to
brzmi :) Czeskie radio i kofeina pomagają ale do czasu. Coraz bardziej chce mi
się spać, w Kolinie na sekundę zasnąłem w czasie jazdy i prawie przytuliłem się
do barierki. Dość. Zdrzemnąłem się z pół godzinki na przystanku na osiedlach.
Na rynku w
Kolinie kolejna kolumna. Obieram drogę nr 12 i to już jest ostatnia
prosta przed Pragą. Więcej już dróg zmieniał nie będę. 50km. Tyle mniej więcej
zostało. Niby rzut beretem, ale trochę jeszcze mi zejdzie. W to że mi się uda
już nie wątpię, to jest pewne. Jest między 3 a 4 gdy można dostrzec pierwsze
oznaki brzasku. Niebo za plecami zmieniające barwę z czarnej na granatową.
Burzę już jak pisałem zostawiłem daleko w tyle. Senność uderza z całą siłą. Na
szczęście znajduję przyjemną, dyskretną
wiatę przystankową. Mam wrażenie że
śpię razem za kierowcami TIRów, których kilka zaparkowanych jest na poboczu po
drugiej stronie szosy. No tu to już chyba z godzina zeszła zanim wygrałem walkę z
sennością. Tak mi się przynajmniej wydaje, że wygrałem. Gdy startuję na
wchodzie jest już żółto-pomarańczowa łuna wstającego dnia. Trzeciego dnia :) w
tej trasie. Na horyzoncie majaczą dwa bliźniacze, migające czerwonymi lampkami,
wysokie obiekty. Początkowo łudzą mnie nadzieje że może to jakieś np. kominy elektrociepłowni na
przedmieściach Pragi? Gdy dojeżdżam bliżej okazują się być parą identycznych
masztów radiowych czy tam telewizyjnych, i stoją pośród pól. Nie no cudów nie
ma. Do miasta jeszcze ze 30km. Dopiero co była konkretna drzemka a znów odzywa
się senność. Na Benzinie (czeskim Orlenie) tankuję Semtexem i zagryzam Energy
barami. Jakoś jedzie się dalej, ale km nie idą sprawnie. Przynajmniej wschód
Słońca bardzo malowniczy – jego promienie efektownie rozświetlają pierzynę
kłębiastych chmurek. Znowu drzemię na ławeczce na jakimś skwerku. A potem
jeszcze raz na ławeczce koło Lidla. W międzyczasie sklep otwierają i robię
kolejne niedrogie zakupy. Po posileniu się zbieram wreszcie całą moc jaka mi
tylko została i dociągam brakujące kilometry.
Godzina
szósta minut trzydzieści dwie, lipca dzień dwudziesty, Anno Domino 2020.
Stało się.
HLAVNI MESTO
PRAHA
:)
Po
zmęczeniu, senności, ogólnym zamuleniu nie zostało śladu. Pełen sił i wigoru
zaczynam zwiedzanie. Od czego by tu zacząć? Zaczynam od ogarnięcia tematu biletu
na pociąg, bo jak zwykle nie mam kupionego. Zawsze kupuję dopiero jak dotrę do
celu – bo nigdy nie mam pewności kiedy, gdzie i czy w ogóle dojadę. Ew. kupuję
po drodze przez telefon jak jestem pewien że dojadę, np. 100km do celu. Na
razie wiem tylko że planowany pociąg o 11tej odpada, 4 godziny na zwiedzanie to
za mało. Celuję w ten o 14tej. Ostatnie sensowne połączenie, żeby uniknąć
trzeciej nocy w trasie. Tzn. połączenie wygląda tak: Praha -> the methropoly of
Włoszczowa; Włoszczowa City -> Kraków. W Krk o północy. Na razie jadę więc w
kierunku dworca. Jakieś kilkanaście km. A pierwsze to co rzuca się w oczy z
obrazu czeskiej stolicy, to typowy Słowacko-Czeski pierdolnik. Powiem więcej. To jest Słowiański pierdolnik :) Połatane chodniki z nierównych asfaltowych łat,
zardzewiałe latarnie, nieuporządkowana zieleń. Jak w Bratysławie. Warszawa to
jest jednak zachód Europy w porównaniu z tym. Ale nawet mi się to podoba – czasem
coś jest po prostu tak brzydkie że aż ładne. Na plus buspasy z dozwolonym
ruchem rowerowym - to rozumiem. Jadę
jadę, koleje km, kolejne skrzyżowania. Wreszcie jest pętla tramwajowa, rzecz
jasna z
tramwajami marki Skoda (i starszymi, marki Tatra). Czyli jestem coraz bliżej. Wreszcie jest
centrum. Widzę też jakąś stację. Zajeżdżam ogarnąć te bilety. Tak w ogóle to
chciałem kupić na telefonie ale pierwszy pociąg to międzynarodowy express Praga-Wawa, i się nie dało. Stąd muszę kupić bilet stacjonarnie, w kasie. I tu ciekawostka – po czesku dworzec główny
jest zupełnie inaczej niż po słowacku. SK: Hlavna Stanica. CZ: Hlavni Nadrazi. A
tu gdzie jestem to nie jest Hlavni Nadrazi, tylko jakieś inne Nadrazi. Tu tylko
kupuję bilet, a wracał będę z Hlavni. Stosuję formułkę jakiej często używam na
Słowacji:
„Dobry dień.
(tu już błąd, powinienem powiedzieć: Dobre rano). Potrebujim kupit listok.
Tento wlak:
(pokazuję na telefonie). Obycajny listok a bicykle listok."
Bardzo miła
i kompetentna Pani Kasjerka daje mi karteczkę żebym coś na niej napisał. Tylko co
mam napisać? Piszę imię i nazwisko, i oddaję karteczkę. Pokiwała tylko głową na boku uśmiechając się tylko
szeroko :D Daję Jej dowód osobisty, okazuje się że do biletu potrzebny jest
także adres zamieszkania. Coś mi potłumaczyła, pokazała na tym bilecie. Udało
się i nawet szybko poszło :) Zdarza się że dłużej kupuję bilet w Polsce, na Regio z
Tarnowa do Krakowa, bez bariery językowej. Mam pięć godzin z hakiem na
zwiedzanie. Na początek jakieś wieże z bramami, i jakieś
dziwadła. Im bardziej
zagłębiam się w miasto tym bardziej wzrasta natężenie brukowanych nawierzchni. W
końcu względnie gładkie bitumiczne nawierzchnie kończą się a są już same kocie
łby. Ze szczelinami bez „fug” tak szerokimi, że z łatwością wpada w nie 25mm
oponka :) Spojlerując i rozładowując napięcie: – nie, nie wyglebię na tym ;) Jest i Wełtawa. I
symbol Pragi –
zabytkowe mosty :) Jednym z nich, nie pamiętam jakim,
przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Robię tam małą rundkę, ale wracam z powrotem
na brzeg z którego przyjechałem, bo tu więcej atrakcji. Pojeździłem trochę
bulwarem, zajechałem w jakiś dziki zaułek z cygańskimi(?) gettami. W dole
rzeki, w chaszczach, też sporo takich melin. Zawracam zwiedzać to co powinno
się zwiedzać, czyli nie dzikie zaułki z cyganami a starówkę. Praga to
niesamowite miasto. Przytłaczający ogrom zabytkowej tkanki. Kamienice, bogato
zdobione gmachy, kościoły, wieże, mosty, całe hektary bruków. A pomiędzy tym
wszystkim, bez szerokich na 100m 10-pasmowych alei zupełnie bez przeszkód toczy
się normalne, szybkie życie wielkiego miasta. Najbardziej fascynują te
tramwaje. Z hukiem i łomotem przelatują przez ciasne łuki i zwrotnice, zwinnie wspinają się
naprawdę stromymi ulicami. No tak, Praga to miasto siedmiu wzgórz. Płasko to tu
nie jest. Czasem nawet, tak po prostu, tramwaj przejeżdża sobie
tunelem na
parterze kamienicy O.o Gwarno, tłoczno, gorąco, bardzo fajnie. Po Covidzie ani
widu ani słychu. Osoba z maseczką? Jedna na kilkaset, mówię bez żadnej przesady. Wreszcie
na cel obieram wzgórze zamkowe. Tu z kolei stromą, wąską brukowaną uliczką bez problemu wspina się nieduży autobusik. Samego zamku to tam za wiela nie zobaczyłem ale za
odkryłem
sad owocowy na jednym ze stoków wzgórza. Jak gaj oliwny trochę to
wygląda. To z tego wzgórza jest tytułowa fotka. Odpocząłem trochę na ławeczce,
umyłem się w pitniku.
Zjechałem Sprowadziłem z powrotem stromą uliczką. Jeszcze
jakiś most obadałem, i jeszcze jakąś bramę. Ścisłą starówkę i rynek zwiedziłem
już z buta, prowadząc rower. Tłumy to raz, a dwa to te bruki ;) Fajnie, pięknie, cudownie. Ale coraz bardziej
jestem zmęczony tym zwiedzaniem, w zasadzie to głowie chodzi mi już tylko
jakieś żarcie. A może i piwo? Ale nie mam głowy do tych wszystkich pubów/knajp
tutaj, nie lubię takich przybytków no i pewnie drogo. Kończy się zestawem
pizza+frytki+Kofola w fast foodzie. Jem sobie na stojąco i przyglądam się życiu
tego wspaniałego miasta. Wszystkimi zmysłami chłonę ten niesamowity klimat, no
i cieszę tą wielką rowerową przygodą. Dobra koniec tego dobrego. Jadę szukać
Hlavni Nadrazi. Jest! Wielka, szaro-brązowa, pełna torowisk i słupów głęboka
nora wykuta w dole miasta. Z trzech stron otoczona wysokimi na kilkanaście
metrów murami, na których wznoszą się budynki. W jednej z tych ścian są tunele,
którymi pociągi wjeżdżają pod miasto. Jadę jeszcze 3 przecznice dalej w
poszukiwaniu sklepu. Kupuję ciastka i jakieś picie, w tym dwa piwka. Jedno
niestety mi się rozbije na stacji ;) Zdjęć zabytkowego budynku dworca brak, bo
w remoncie, otoczony rusztowaniami. Wchodzę do środka. Urzeka mnie piękno
bogato zdobionej, pełnej płaskorzeźb hali. W centrum, pod kopułą złocony
napis:
mater
urbium
I już mam pomysł na tytuł wycieczki :) Na peron, pora kończyć tę niesamowitą przygodę :) Połączenie jakim wracam to ekspres Praga – Wawa, z tym że przesiadam się we Włoszczowej na ICeka. Podróż bez problemów, wypiłem piwko, zdrzemnąłem się, przesiadłem we methropoly of Włoszczowa. W domu koło 23ciej.
Kolejna niesamowita przygoda zrealizowana :) Pomimo pogodowych zawirowań jak i chwil słabości, wręcz zwątpienia - udało się! A może to Covid mnie brał, stąd ten brak sił? Kto go tam wie. Najważniejsze że się udało. No to co, został już tylko Budapeszt ;)
8.10 (sb) - 23.10 (pon)
Zaliczone szczyty:
Hradczany (Praha (CZ)) ;)
Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 500-599, Powrót pociągiem
Dziesiąte 500+ ;)
d a n e w y j a z d u
500.05 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad odręczny i bardzo tylko zgrubny. Nie ma zwiedzania Łodzi, Warszawy, innych miast, błądzenia i powrotu z dworca w Krakowie.)
https://photos.app.goo.gl/Se52z2trvjQxNXmt9
Jako że jakimś cudem nikt nie machnął w październiku tysiaka
;) i nie zdmuchnął mnie z głównej, czuję się obowiązany kilka zdań więcej
napisać. Nie była to może rowerowa przygoda życia, ale kawałek fajnej trasy –
jak najbardziej. Patrząc może chronologicznie jak ewoluowały moje chytre i
szalone plany na to uderzenie Babiego Lata:
- przedłużony 4-dniowy weekend to sprawa oczywista.
Gwarancja że braknie czasu na nic. Ani na zwędzanie, ani na powrót pociągiem,
ani na sen przed pracą. Pon i wt wolne.
- z tzw. „Wielkich Zagranicznych Celów”©
zostały mi do zdobycia Budapeszt i Praga. I to właśnie ta druga aż do
samiusieńtego piątku popołudniu była celem pewnym w 96,483%. Już miałem
zaplanowany ślad, bo droga w Czechach pokrętna i skomplikowana. +-500km.
Ołomuniec w połowie, na półmetku. Znalazłem nawet bezpośredni pociąg w cenie 20
EUR (!), jeśli by kupić bilet z wyprzedzeniem. Już prawie kupiłem.
- ale sprawdzone wreszcie dokładniej prognozy pogody były
nieubłagane, bezlitosne. Owszem, słonecznie, ciepło, nie licząc północy kraju -
0% szans na deszcz. Ale do tego wiatr. Silny, południowo-zachodni wiatr.
Skrajnie niekorzystny dla takiego kierunku trasy. Mówiąc wprost: czołowy. Miał
zacząć wiać w sobotę rano i skończyć w niedzielę wieczór. Sobotę miało wiać
silniej, więc myślałem czy by nie przełożyć trasy na niedzielę. Ale na
niedzielę prognozy były tylko trochę lepsze. To się nie uda. :(.
- na szybko (pt wieczór) opracowuję więc plan B. Niezbyt
odkrywczy: na północ. Który to już raz. Jak się uda to nad Morze. A jak się nie
uda, to się nie uda. Zawsze jakaś Bydgoszcz czy inny Poznań wpadnie, też
fajnie. W tym sezonie byłem już nad Bałtykiem 2 razy. Żeby nie jechać więc tak
samo, tym razem obieram kurs przez Łódź. Z rok nie byłem. Poza tym muszę coś
sprawdzić. Czy ten Trójkąt Bermudzki dalej tam jest. Czy w obszarze
Łódź-Ozorków-Łęczyca dalej z kolarzami i rowerami dzieją się niewyjaśnione
rzeczy. Raz trasę przerwał mi tam front atmosferyczny, raz przebiłem dętkę, raz
wyglebiłem i rozwaliłem koło, ileś razy po prostu w okolicy Łodzi wymiękłem.
Tam zawsze coś się spie*doli. Trochę się boję, ale muszę sprawdzić co tym razem
;)
Wyjeżdżam chwilę po 7. Sobotni ranek jest ciepły i pogodny.
Zapowiada się piękny dzień. W Zielonkach jak zawsze pauza na przystanku koło
piekarni. Świeże wypieki pozwalają zaoszczędzić przygotowane w domu bułki,
dzięki czemu nie słodkiego jedzenia starczy mi na dłużej. Zgodnie z prognozami
zaczyna wiać. Ale przejrzystość powietrza jest dzięki temu niesamowita, z
pagórków Jury pięknie widać pogórza i
góry po drugiej stronie Krakowskiej
aglomeracji. Jutro wybory. Dokoła pełno „pokemonów”, jak to mawia Koleżanka ;)
Co ciekawszym robię zdjęcia. Zaintrygował mnie np. Ten
Pan w zielonym sweterku
:) Na rynku w Skale ruch i gwar. Jak w każdy sobotni poranek – targ. Droga do
Wolbromia to ciągle pagórkowate okolice, z coraz większym udziałem lasów. Lasy zaś
coraz to bardziej pstrokacą się jesiennymi barwami. Jasna zieleń opierających
się jeszcze twardo jesieni drzew liściastych miesza się z żółcią i czerwienią
tych które już się powoli poddają. I brązem kompletnych cieniasów, których
październik już znokautował. Całości dopełnia zaś ciemna zieleń wiecznie zielonych
iglaków. Tymczasem
wiatr rozkręca się na dobre i pokazuje co potrafi. Całe
szczęście że poszedłem za rozumem a nie sercem i nie uderzyłem na Pragę, bo
najdalej w Ołomuńcu bym skapitulował. Albo i w Cieszynie. Standardowo w Lelowie
zakupy. Niecałe 100km. Tu zwykle albo kończy mi się, albo już skończyło picie
wiezione z domu. Oprócz ryneczków zwiedzam też jak zawsze wiaty przystankowe. I
fotografuję co ciekawsze newsy bądź też szklane
eksponaty ;) Za Świętą Anną
droga połatana albo raczej polepiona tym kurewskim żwirkiem i smołą. Co mają w
głowach ludzie w ten sposób naprawiający drogi? To już lepiej żeby dziury były,
dziury są przynajmniej lepiej widoczne i łatwiej je ominąć. A tak ten syf
pryska po ramie i klei się do opon. 3 razy czyściłem
koła. Dłuższa jazda z
czymś takim to realne ryzyko uszkodzenia opon. W
Gildach i Pławnie standardowe
fotki pięknych dębów na tamtejszych ryneczkach. W Radomsku o 17, czyli godzinę
przez zachodem. Nie marnuję tu za wiele czasu, foto pod charakterystycznym
ratuszem, i dalej, na Piotrków, krajową 91ką. Górę Kamieńską oglądam już
migającą czerwonymi lampkami wież elektrowni wiatrowych. Pełen sił, sprawnie
nawijam gładkie i proste, coraz ciemniejsze i póki co ciepłe kilometry krajowej
szosy. W Piotrkowie po 20tej. Jedno foto na
rynku, drugie jakieś losowe, nie
wiadomo po co zrobione zdjęcie
latarni (chyba urzekł mnie jej wygląd przypominający wielki żyrandol) a ostatnie to zboczenie zawodowe ;) O 21
jestem na wylocie na Łódź. Odcinek Piotrków – Łódź to ciemna, płaska patelnia
woj. Łódzkiego. Ze 3 węzły z autostradami/ekspresówkami oraz dwie miejscowości
o jakże romantycznie brzmiących nazwach: Srock i Rzgów. Nie wiem jak innym, ale
mnie trochę kojarzą się ze sraniem i rzyganiem. W tej drugiej ponadto
największe bodajże w kraju centrum handlowe Ptak. Tak.
PTAK. Przez
handlowo/przemysłowo/dystrybucyjno/hurtowe przedmieścia wjeżdżam do Łodzi.
23.30.
14,4’C. Tak to można jeździć :) Nietaktem byłoby chcieć więcej od
październikowej nocy. Miejska wyspa ciepła działa. Do tego stopnia że szybko
zdejmuję kurtkę i Łódź zwiedzam ubrany zupełnie na krótko. Z tym że plan
dotarcia nad Morze ciągle aktualny. Więc to zwiedzanie takie w granicach
rozsądku. Trochę tu, trochę tam ale generalny kurs, trend to na północ miasta,
do wylotu na Zgierz. Może z 10 bonusowych km wpadło. Sporo
Pietryną, a co
kawałek skok w bok, to na wschód, to na zachód od niej. W kebabie zaś wpadły
frytki, zapiekanka i herbata, pierwszy ciepły posiłek tej trasy. Dwie godziny
zajęła mi Łódź. Droga na Zgierz, Ozorków to nieco już smutny krajobraz. Za
sprawą linii tramwajowej do Ozorkowa. Nieczynnej, opuszczonej, jakby
martwej. W
Ozorkowie zaliczam centrum. Jest ciekawostka w postaci zabytkowego drogowskazu,
z drogą krajową
nr 1 (zamiast 91). Póki co wszystko w normie, nic się pieprzy.
A przecież jestem w Trójkącie ;) Pytanie brzmi: nie czy, a co, kiedy, i jak
bardzo? Kiedy wyglebię, lunie gradem, urwę koło lub przynajmniej spadnie mi na
głowę meteoryt. Hehe nie musiałem czeka długo ;) Co prawda nie meteoryt ani
urwane koło. Mianowicie. Zachciało mi się wreszcie spać. Zatrzymuję się więc na
pierwszym przystanku z ławeczką. Przypinam rower łańcuszkiem, ustawiam budzik w
komórce, i ucinam kilka kilkuminutowych drzemek. Po dłuższej chwili zregenerowany
zbieram się i jadę dalej. Coś ciężko idzie. Jakby po górkę. Nie przejmuję się,
widocznie jest pod górkę. Nie, jednak nie jest pod górkę. Jest pod wiatr. Ale
przecież miało wiać z południa? No tak, cofam się do Ozorkowa… O czym dobitnie
informuje mnie znak, z podanymi kilometrami do Łodzi a nie Gdańska… Ten
przystanek był po lewej stronie szosy. A z przystankami po lewej tak czasem
bywa - chyba każdemu kto jeździ długie trasy zdarzyła taka sytuacja. Choć
nadkręciłem >10km nie martwi mnie to ani nie denerwuje, tylko śmieszy :) Bo
wiedziałem że coś się stanie :) Obracam rower o 180’ i jadę jeszcze raz
nadprogramowe km. Nie dojeżdżam do Łęczycy a z nieba zaczyna kapać. Deszcz!!
Nie duży, przelotny, ale jednak deszcz. A wszystkie prognozy dawały temu
regionowi tej nocy 0,00% szanse na opady, w tym i konwekcyjne. Takie rzeczy to
tylko tutaj. Tylko w Trójkącie. Przeczekuję. Gdy domęczam ostatnie km do
Łęczycy zaczyna już widnieć. Do miasteczka znanego głównie z
zamku i
(nieczynnego już)
więzienia docieram o 6.30 rano. I zaczynam weryfikować plany,
założenia, cele. Nie chce mi się. Nie że nie mam sił. Mam siły (przynajmniej
teraz). Po prostu mi się nie chce orać ponad drugie tyle do 3miasta. Lub jak
kto woli wymiękam, niech będzie. A najpewniej to po prostu ten cholerny Trójkąt
tak działa ;) Dojeżdżam do krzyżówki z DK60. Zdrzemnę się chwilę, potem podejmę
ostateczną decyzję, wypoczęty. Dłuższą chwilę drzemałem, tak że dzień wstał już
na dobre a i drogi trochę podeschły. I już wiem co będzie alternatywnym, takim
w sam raz celem. Takim nie za męczącym ale i żeby wstydu nie było, żeby te 500 wpadło:
Warszawa. Wawa zawsze spoko. I to na niej właśnie stanęło. Na budziku w Łęczycy
mam ok. 300, do stolicy 100 z hakiem. Resztę się dokręci w ramach zwiedzania.
Wojewódzką przez Piątek i Łowicz, potem krajówką przez Sochaczew, Błonie. Z tej
czwórki niezdobyte mam pierwsze i ostatnie: Piątek i Błonie. Z wciąż
sprzyjającym wiatrem kręcę lekkie i przyjemne kilometry po Łódzkiej
stolnicy.
Niedziela zapowiada się równie pięknie co dzień wczorajszy. Piątek zdobywam o
10tej. No tak, teraz sobie przypomniałem :)
Geometryczny środek Polski. Nie
wiem jak Oni wyliczyli że to jest właśnie tu, ja bym nie dał rady, Polska nie
jest przecież kwadratem ;) Tak czy siak fajnie, kolejny ciekawy cel zdobyty.
Sam Piątek to typowe, zadupiaste miasteczko pokroju Łęczycy czy innego Zgierza.
Wiadomo co symbolizujący pomnik/monument stoi na
placyku z chamskiego polbruku,
tego o najbardziej wieśniackim kształcie (wiadomo o jaki chodzi). Tak biednie
trochę jak Geometryczny Środek Polski. Na Orlenie wciągam hot dogi, a Pani
namawia mnie na założenie karty Vitay. Wreszcie się skuszę. Za rok kupowania
hotdogów i herbaty będę miał jednego darmowego energetyka albo batona, zawsze
coś ;) Bo na jakieś ciekawsze fanty ilości punktów są tak kosmiczne, że by mi
chyba życia nie starczyło :) Posilony ruszam dalej. Krajobraz powoli zmienia
się. Tzn. wśród ciągnących się po horyzont pól uprawnych wyrastają… Nie, nie
lasy. A ciągnące się po horyzont hale magazynowe. O, np.
taka. Kilkadziesiąt
doków załadunkowych. Z jednej strony. Z drugiej tyle samo ;) Z mniejszej rangi miasteczek mijam
Bielawy
(nic szczególnego), no i dociągam do Łowicza. Wracają wspomnienia - przez
Łowicz wiodła moja pierwsza 600ka nad Morze :) Przełom wrz./paź. 2017 roku.
Ogrzewałem się tu zimnym wieczorem w kebabie. Teraz chyba w tym samym, nie
ogrzeję się ale posilę, dużą porcją frytek. Dużo czasu zajęło mi zjedzenie jej,
a całej herbaty z czajniczka nie udało mi się wypić. Polecam – Hasan Kebab,
Nowy Rynek 31, 99-402 Łowicz. Nie wiem jak z jakością wszystkich potraw, ale
porcje ogromne. Po małym błądzeniu wbijam na krajową 92. Ostatnia prosta do
Wawy. Gładki asfalt, szerokie pobocza, małe pagórki, bardzo
fajna droga na
rower (na tym odcinku, potem będzie gorzej). Lekki kryzys zażegnuję
energetykami i batonami na Orlenie. W Sochaczewie o 17, zaraz zacznie
zmierzchać. Stąd również wspomnienia. Przez Sochaczew z kolei wiodła trasa
mojej pierwszej 700ki na Morze :) W zeszłym roku, witałem tu w trasie drugi
dzień, podziwiałem wschód Słońca nad Bzurą i słuchałem brzydkich słów z ust
Pana z czarnego BMW ;) Ostatnie 40km dzielące mnie od Stolicy to coraz bardziej
gęstniejący ruch na szosie, który wespół z rozpoczynającym się zakazem dla
rowerów i biedaścieżką rowerową czynią jazdę mniej przyjemną. Jadę po jezdni,
bo to jest naprawdę bardzo niski sort ścieżki, nie dam sobą tak pomiatać. O
dziwo nikt ani razu na mnie zatrąbi (!!). Serce rośnie. W
Stolicy Polskiej Logistyki, bo takim tytułem chwali się Błonie, już po zmroku. Tytuł nie
bezpodstawny – tych magazynów, firm transportowych itp. zatrzęsienie. Im bliżej
Warszawy tym teren bardziej zurbanizowany, właściwie to już jedne wielkie
peryferia miasta są. W Ożarowie wreszcie wymiękam i zjeżdżam na
chodnik/ścieżkę. Nie ma co kusić losu, i tak już sporo pocisnąłem na nielegalu
a stówka piechotą nie chodzi. Do tego
ruch potężny, niebezpiecznie już. Dwie ciekawostki – tylko na takie oto
serpentynki dla pieszych/rowerzystów starczyło miejsca przy wielkiej arterii
komunikacyjnej :D Bo musiało starczyć na 2x4 pasy dla samochodów. No i jeszcze
taki świecący
pomnik Polskiego Produktu Narodowego ;) W Warszawie o 20. Tzn.
przy tablicy z napisem Warszawa, bo do centrum jeszcze ho ho. Zanim na dobre
zabiorę się za zwiedzanie obadam temat pociągu. Nie wracam wieczorem, nie ma
mowy. Chcę sobie wreszcie naprawdę konkretnie tu pojeździć. EIC 5.46 rano to
jest idealny wybór :) Cała noc przede mną! >9h nocnej włóczęgi po Stolicy :)
Przez tę noc zrobię ok. 70km. Jak na 9h to może nierekordowo, ale wiadomo,
tempo turystyczne, fotki, odpoczynki, drzemki, żarcie itp. itd. Odwiedziłem
chyba większość dzielnic. Śladu brak, ale odtwarzając z pamięci to co widziałem,
chronologicznie, mniej więcej:
- Gołąbki: przemysłowo-logistyczno-magazynowo-osiedlowe
peryferia;
- Ursus: blokowiska, dawne tereny fabryki, bogata
siedziba
urzędu dzielnicy (ze świecącymi traktorkami !);
- Włochy: latające jak szalone (i hałasujące !) nad blokami
samoloty;
- Jelonki:
ciepłownia Wola;
- Odolany: budowa czegoś
dużego, tak z 10 żurawi;
- Śródmieście: PKiN,
drapacze chmur i inne cuda Metropolii
na skalę Europejską (bez żadnej przesady ani śmiechów);
- Muranów, Żoliborz: chyba tylko bulwary i Centrum Nauki Kopernika;
- Tarchomin: unikatowy na skalę europejską a może i światową
bypass, którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)
- Białołęka: obciachowy napis z serduszkiem, każde miasto taki
ma lub chce taki mieć + znowu blokowiska;
- Żerań:
elektrociepłownia i dzik wielkości niedużego
niedźwiedzia :O Gacie pełne ;)
- Praga: tereny przemysłowe, plątanina
estakad i wielki
cmentarz na planie trójkąta;
- Stare Miasto też chyba liznąłem, przedstawiać nie trzeba;
- na koniec znowu Śródmieście i zwiedzanie przejść
podziemnych pod Centralnym ;) Tam to można się zgubić!
Oczywiście mogłem coś pomieszać, Warszawa to ogromne miasto.
Większości dzielnic to tu może jednak nie było ale i tak sporo widziałem.
Powrót komfortowym (i szybkim – max
160km/h) EIC. 2,5h, po
8mej w Krk, w domu o 9.
Może nie jakaś wielce ambitna (nie taka jak Praga/Morze) ale
dość konkretna trasa. Wreszcie po dotarciu do celu pozwiedzałem sobie tyle ile
chciałem. Mam taki plan, aby od tej pory właśnie w ten sposób zwiedzać sobie
Berliny, Pragi czy inne tam Wiednie :) No a co Trójkąta Bermudzkiego, to cóż.
Nie udało się go odczarować, dalej przeklęty ;)
7.10 (sb) - 9.35 (pon)
Nowe gminy: 8
Łódzkie: 4
Góra Świętej Małgorzaty
Piątek
Bielawy
Nieborów
Mazowieckie: 4
Rybno
Teresin
Błonie
Ożarów Maz.
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Lepszy rydz niż nic
d a n e w y j a z d u
500.04 km
0.00 km teren
28:25 h
Pr.śr.:17.60 km/h
Pr.max:66.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Od Brześcia Kuj. ślad dorysowany z pamięci - padły baterie w GPSie. 20km dokręcania po Toruniu i 20km po Krakowie rzecz jasna tu nie ma.)
https://photos.app.goo.gl/ERdTgKfFzYJoB7f8A
6.40 (6.10.) - 12.10 (8.10)
8,98l (w tym raptem 1,58l energetyka)
nowe gminy: 23
Łódzkie: 7
Zelów
Buczek
Łask
Szadek
Zadzim
Poddębice
Uniejów
Wielkopolskie: 4
Dąbie
Koło - obszar miejski
Koło - teren wiejski
Babiak
Kujawsko-Pomorskie: 12
Izbicka Kujawska
Lubraniec
Brześć Kujawski
Nieszawa
Bobrowniki
Lipno - obszar miejski
Lipno - teren wiejski
Czernikowo
Kikół
Ciechocin
Obrowo
Lubicz
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Bydzia
d a n e w y j a z d u
500.48 km
0.00 km teren
28:26 h
Pr.śr.:17.60 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2700 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/wvFHWq38VDcqCfjn9
Po dwóch górzystych trasach 400+ pod rząd dwa następne
weekendy odpoczywałem, korzystając z chwilowej niedyspozycyjności aury. Ale
nadchodzi trzeci weekend i trzeba brać dupę w troki i się gdzieś ruszyć, żeby
nie ważyć 100kg. By zaś ruszyć się nieco dalej, wziąłem sobie na poniedziałek
wolne. 3-dniowa trasa to rzecz jasna po płaskości. Po górach nie, jeszcze nie
ten poziom ;) Wahałem się i początkowo nie chciałem się chwalić gdzie
planowałem dotrzeć. (Gdy w galerii nie ma zdjęcia rozpiski to znaczy że nie
osiągnąłem celu, dojechałem gdzieś bliżej, i nie daję rozpiski bo wstyd). A tym
razem rozpiski właśnie nie wrzuciłem. Rozumie się samo przez się, że wymiękłem.
Ale teraz zrobię wyjątek i się pochwalę: chciałem do Gdańska/na Morze :) Tak
jak zeszłym roku, jesienią. Tego pięknego lipcowego weekendu się co prawda nie
uda, za to uda się pewnego pięknego sierpniowego weekendu ;)
Start w sobotni poranek (bo nie świt, wpół do siódmej)
przebiegł sprawnie i bez zakłóceń. Zdjęcie na Rynku robię, bo zawsze robię
zdjęcie na Rynku, gdy planuję dojechać nad Morze. Żeby potem zrobić dla
kontrastu drugie zdjęcie na tle Morza. To kolejny wyznacznik po którym można
poznać gdzie planuję dojechać. Sprawnie wciągam 200m podjazd na drodze
wojewódzkiej (de facto jedyny podjazd w trasie) i jestem na pełnym gwaru
sobotniego targu, rynku w Skale. Wciągam jakieś ciastka, jakie to już nie
pamiętam, ale któreś z tych trzech. Równie gładko idą mi pomniejsze zmarszczki na
drodze do Wolbromia. Za miastem wpadam na pomysł, aby robić rzetelnie zdjęcia wszystkich
tablic na wjeździe do kolejnych województw. Oczywiście wiem że później rzetelności
braknie i wszystkich zdjęć tablic nie będzie. Ale będę się starał. Na rynku w
Pilicy bez zmian, wielka lipa jak rosła, tak dalej rośnie. Parę km za tym
miastem definitywnie żegnam się z urozmaiconą rzeźbą Jury K-CZ i wjeżdżam w
plackowatą rzeźbę terenu, która pokrywa 90% powierzchni naszego kraju. Taką
umowną granicą gdzie kończą się pagórki a zaczyna stolnica jest dla mnie zardzewiały wiadukt nad CMK. Aura jest pogodna, gorąca i stabilna, wydawać by się mogło że optymalna
na trasę na drugi koniec Polski. Ale jest jeden czynnik, który się wyłamuje
spośród pozostałych i optymalny nie jest – wiatr. Przez większą część
pierwszego i drugiego dnia wiatr będzie mnie mniej lub bardziej hamował. Całą
winę będę potem zwalał na niego, że nie dojechałem. Ale to nie tak, nie
dojechałem bo po prostu nie kleiła się ta jazda, szło zbyt powoli, po prostu to
nie był czas na jakieś rekordy. W Lelowie odpoczywam w cieniu drzew na skwerku
a w Przyrowie oglądam ślady po jakiejś potężnej bitwie. Zapewne ta partia była
bardzo długa, a zawodnicy zaciekle walczyli o tytuł Przyrowskiego szachmistrza.
W Świętej Annie uwieczniam na zdjęciu to co zwykle, czyli maleńką stacyjkę
benzynową, niezrzeszoną chyba w żadnym wielkim koncernie paliwowym. Droga na
Radomsko jest jedna, jechałem nią nie raz i wydawać by się mogło że nie da się
tu źle skręcić. A jednak mi się udało – w Gidlach nieplanowany skok w bok zrobiłem,
nadkładając z 7km. Wskutek czego w Radomsku mam więcej niż zwykle, bo 150km. Tu
zasłużona dłuższa pauza. Zdjęcia charakterystycznego kościoła
rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Często gdy przejeżdżam przez to miasto zastanawiałem
się jak to jest, że Radom i Radomsko odmieniają się tak samo. I skąd są właściwie
te „Radomskie” fajki które Stopczyk proponował majorowi? Z Radomia czy
Radomska?! Wreszcie zrobiłem risercz w Internetach i już wiem! Prawidłowa
odmiana Radomska to „Radomszczańskie” a Stopczyk oferował majorowi szlugi z
Radomia :) Obieram stąd zasadniczy, globalny kierunek na Sieradz. A taki
lokalny, cząstkowy można by rzec kierunek to Szczerców, oczywiście o Kopalnię
też zahaczę :) Byłem już raz w tym sezonie i raz w poprzednim, ale to dziursko
robi takie wrażenie że zawsze warto tam zajrzeć. No i zajrzałem, uwieczniając
swą niewyjściową gębę na tle Elektrowni :) Kawałek asfaltem w słabym stanie, i
zaliczam jeszcze drugi taras widokowy. Podobno jak skończy się tu wungiel mają
to wszystko zalać i stworzyć wielki, rekreacyjny zalew. Będzie to najgłębszy
zbiornik wodny w Polsce – 205m! Trochę szkoda bo najgłębsza dziura w Polsce
wydaje mi się rzeczą fajniejszą niż najgłębsze jezioro w Polsce. Bo w jeziorze nie
będzie widać tej głębokości, tylko zwykłą taflę wody. A głębokość dziury widać
doskonale. Ale z drugiej strony chciałbym zobaczyć to miejsce w odmienionej
postaci. Termin zakończenia prac – 2058 :D Może dożyję :D Gdy przejeżdżam pod
huczącymi, stalowymi przęsłami taśmociągów przed Szczercowem Słońce powoli
zaczyna kryć się już za horyzontem. Gorący letni dzień dobiega końca i zaczyna
się ciepła, letnia noc. Rynek w Szczercowie jednak ominę, byłem tu już podczas
kwietniowej trasy do Bełchatowa/Sieradza. W ogóle niemal cały odcinek
Krk-Sieradz jadę dziś śladem tamtej wiosennej trasy. W Widawie już całkiem
ciemno, ale ja nie o tym chciałem. Na rynku śmieszna sytuacja z dwoma
młodzieńcami na rowerach. Coś tam trochę zagadał do mnie ten bardziej trzeźwy mniej nietrzeźwy.
Ogólnie że rower fajna sprawa, i że też coś tam jeżdżą po okolicy. Ten w
gorszym (lepszym? zależy jak na to patrzeć) stanie tak tylko przytakiwał. A
odjeżdżając wyrżnął, ale tak solidnie, BĘC głową w beton zrobił :D Gołą głową,
rzecz jasna. Znieczulony alkoholem chyba nawet nie poczuł, wsiadł na rower i
pojechał dalej :D W Burzeninie przekraczam Wartę i wychodzę na ostatnią prostą
do Polskiej stolicy fryzjerstwa. W Sieradzu chwilę po północy. Zwiedzam coś
niecoś centrum, tj. rynek + bonusowo mały park nad Wartą. Następne w tej nocnej
tułaczce miasto to… Warta. Nazwa taka sama jak rzeka. Przez chwilę troszkę tu
popadało, ale to dosłownie taki tylko incydent pogodowy w tej trasie.
Schroniłem się na przystanku i trochę przy okazji zdrzemnąłem. Samo miasto Warta
to miejscowość typu: parę domków, sklepów i 4-piętrowych bloków. Niczym, poza
nazwą się niewyróżniająca, i co za tym idzie na żadne inne zdjęcie poza fotką tablicy wjazdowej nie zasługująca. Następnych kilkanaście km dalej DK83 idzie
brzegiem największego (póki co) jeziora woj. Łódzkiego: Jeziorska. Przed
czwartą jeszcze a już zaczyna jaśnieć, masakra jak ta noc szybko minęła :) Zjeżdżam
nawet na plażę aby zobaczyć wschód nad Jeziorskiem, ale ten jakiś niemrawy, nic
z tego nie będzie, jadę dalej. Jeszcze przed końcem jeziora wjeżdżam do woj.
Wielkopolskiego. Nie pamiętam już gdzie kupuję eksperymentalnego energetyka
marki „Las Vegas” i przebudzam się z jego pomocą na pauzie na leśnym parkingu. Na
Orlenie w Dobrej wciągam, dobre, a jakże dwa hot-dogi :) Kolejne, dziewicze
miasto na mej trasie to Turek. Właściwie wszystkie miasta od Sieradza do końca
będą dla mnie dziewiczymi, nigdy wcześniej w nich nie byłem. Czyli niemal
dokładnie cała druga połowa drogi. Zbliżając się do Turka widzę kolejne po
Bełchatowie, elektrownie. Właściwie całe te okolice to takie energetyczne
zagłębie, tych elektrowni jest tu 4, z czego ta pierwsza którą właśnie widzę,
już nieczynna. Z tego też powodu jej nie odwiedzam. A centrum Turka, choć na
pewno warte odwiedzenia, nie odwiedzam bo nie mam siły i boli mnie kostka (nie
wiadomo z jakiego powodu, nawet lekko spuchła). Dalszy odcinek krajówką też
raczej ciężki, wiatr się włączył, kostka i jeszcze spać się chce. W Tuliszkowie
taka tylko fotka śmiesznej fontanny. Przekraczam górą A2-kę, i jakoś dociągam
do tego Konina, ale kryzys trwa w najlepsze. Przejeżdżając przez zabytkową,
mniejszą część miasta robię kilka zdjęć, w tym to najważniejsze – z konio-człowiekiem :) Sił starcza mi jeszcze tylko na przejazd przez dupny most
nad Wartą. W nowszej, pełnej blokowisk, części miasta doczłapuję do Żabki. Kupuję
2 hot-dogi, wszystkie drożdżówki i pączki jaki mieli w sklepie, 1,5l picia oraz
„herbatę”. Która wskutek błędu (mojego) w obsłudze samoobsługowego ekspresu
składa się prawie wyłącznie z wrzątku, a nie herbaty ;) Okazuje się że takie
samoobsługowe ekspresy do herbaty nie są przystosowane do obsługiwania przez
skrajnie zmęczonych, ledwo kontaktujących rowerzystów ;) Zalegam z całym tym
prowiantem na ławeczce przed klatką jednego ze stu chyba, 4-piętrowego bloku. Dwie
godziny tam na zmianę, jem, piję, drzemię, siedzę, śpię. Oraz takie połączenie
tych trzech ostatnich: niby siedzę, niby wszystko widzę i słyszę ale jako tego
nie rejestruję. Bodźce wzrokowo-słuchowe nie docierają do mózgu, gdzieś giną,
taki letarg jakby. W końcu otrząsam się z tego dziwnego stanu, i słyszę rozmowę
tubylców, z tej klatki zapewne. Że co tam robi ten rowerzysta, od dwóch godzin
ławeczkę im okupuje, co on sobie wyobraża, niech spieprza z naszej ławeczki. :D
Hehe, musiałem ich nieźle wkurwić. To takie miejscowe może nie pijaczki, ale
typowi osiedlowi emeryto-renciści, których hobby jest siedzenie na ławeczce z
kolegami przy puszce Kustosza z Biedry, i petem w drugiej dłoni (niestety nie
wiem jak nazywają się fajki z Biedry). Wiecie na pewno ocb. Dobra już sobie
idę, nie przedłużam ich mąk i cierpień. Tymczasem idę sobie z tej ławeczki w 94,68%
procentach zregenerowany! Tylko kostka coś niecoś dokucza, po zmęczeniu czy senności
natomiast ani śladu :) Minus taki, że dochodzi południe, południe drugiego dnia
jazdy. To to, o czym wspominałem, o „nie klejącej się jeździe”. Po 30 godzinach
w trasie mam bowiem na liczniku jakieś 340km. Łatwo policzyć jak żenujący wynik
wychodzi gdy drugą liczbę podzielimy przez pierwszą… Już wiem że ten Gdańsk to
tak średnio. Ale ok, ile się ujedzie, tyle się ujedzie. W Pątnowie na rondzie
kolejny widok, na inną elektrownię. Nie chce mi się za bardzo podjeżdżać
bliżej. 10-km odcinek od Pątnowa do Ślesina jest bardzo ciekawy. Za sprawą
idącej równolegle armii słupów linii WN. Tych linii jest ich tu aż 5,
równolegle idących. Naprawdę fajnie to wygląda. Jak sobotnie popołudnie było
gorące, tak niedzielne jest upalne. Z ciekawszych obiektów które mijam w pocie
czoła kręcąc kilometry po Wielkopolskiej patelni: w Ślesinie wielki Orlen
(zdjęcia zapomniałem) a w tuż przed granicą województwa pomnik. Pomnik ludzkiej
głupoty. Bo jak inaczej nazwać takie dzieło budownictwa drogowego? Że inaczej
się kurrrrwa nie dało? Nóż się w kieszeni otwiera, brak słów. Na tyle
cenzuralnych słów, żebym mógł ich użyć w relacji...
&^%$%&$
Ok, przejdźmy do czegoś przyjemniejszego. Np. do kolejnych
hot-dogów czy tam zapiekanek które wciągam na Orlenie. Orlenie zaraz za
granicą. Granicą Kuj-Pomu! Znaczy się że daleko już zajechałem :) Szczególnie
ten drugi człon nazwy tego województwa dodaje tej „dalekości”: -poMorskie.
Czyli coś z Morzem, coś tego, no nie? No i tak, i nie. Bo z wielce
zaawansowanych obliczeń wychodzi mi że stąd do takiego, dajmy na to Gdańska
jest 260+ km. Na liczniku mam 380. Lekko licząc daje to 640. A na pewno wyszło
by więcej, bo zawsze wychodzi więcej. Tak pod 700 trzeba liczyć. Słabo to
widzę. Ale jeszcze nie podjąłem ostatecznej decyzji. Przekładam ją na później a
na razie skupiam się na nawijaniu płaskich i gorących kilometrów Kuj-Pomu. Młyn
widziałem dziś chyba tylko jeden, i to niekompletny. Pierwsze natomiast miasteczko
na Kujawskiej Ziemi to Strzelno. Niewiela z niego samego zapamiętałem.
Zapamiętałem za to rondo zaraz za miastem. Krzyżówka 3 krajówek. Tu chwila
zadumy i przemyśleń, podjęte tu decyzje będą brzemienne w skutkach. Lewo/prosto/prawo,
odpowiednio: Poznań i Konin / Toruń i Bydgoszcz / Włocławek. Takie oto kierunki
proponuje wielka niczym billboard, zielona tablica. No więc tak, za koleją: W
Poznaniu już byłem, w zeszłym roku. W Koninie byłem, kilka godzin temu ;) W
Toruniu byłem, w zeszłym roku. W Bydgoszczy nie byłem. We Włocławku byłem, w
zeszłym roku. Więc decyzja w zasadzie podjęła się sama, nie musiałem wybierać
:) Dodatkowo ten kierunek to jedyny kierunek jeśli by ewentualnie, opcjonalnie,
w razie czego, jakby co, rozpatrywać ten Gdańsk/Morze. Przed Inowrocławiem
spory kawałek szeroką dwupasmówką, czymś na pograniczu DK a ekspresówki. Niejasna
to sytuacja, na mapach jest pokolorowana jak drogi ekspresowe ale oznaczenie nr-owe
ma jak droga krajowa. W każdym ja tam na żywo żadnej literki „S” nie widziałem,
zakazu dla dwukółkowych pojazdów z dwoma pedałami takoż. Co oczywiście nie
przeszkodziło kierowcom ze trzy razy na mnie zatrąbić. Na węźle skręcam do
miasta już boczną drogą. Tu faktycznie jakby dalej prosto jechać jest już zakaz
dla rowerów, ludzi i innych traktorów. Na wjeździe mijam wielkie zakłady
produkcji sody. Na przedmieściach kolejny postój na Orlenie, na kolejne wiadomo
co. Inowrocławski rynek – OK, zadbany i odrestaurowany. Z rzeczy
niestandardowych – zabytkowy tramwaj, pewnie kiedyś tu jeździły, i pierwszy tej
trasy budynek z muru pruskiego, też pewnie zabytkowy. Dłuższą chwilę
odpoczywam, przyglądając się jakiejś imprezie i ogólnemu, letnio-niedzielno-popołudniowemu
wypoczynkowi Inowrocławian. Właściwie to wieczornemu wypoczynkowi, bo dochodzi
już 20ta. Zachód Słońca za miastem dość efektowny, z „promieniami Boga”
spływającymi z przerwy w chmurach. Ta łódka to na jakimś tylko przeciętnym
stawie przy drodze, żaden tam rekordowy akwen pokroju Jeziorska. Dystans dzielący
mnie od Bydgoszczy maleje i maleje, w końcu z przodu ukazuje się jedynka. A ja
już definitywnie odpuszczam. W Bydzi będzie 450, więc te 700 co przeliczałam
jakiś czas temu bardzo realne. Nawet jakbym jakimś cudem nad to Morze dojechał,
to zwyczajnie zabrakło by mi poniedziałku żeby wrócić na wtorek rano do pracy
:D Przed samym miastem długi leśny odcinek, a w końcu, po 22giej, upragniona
tablica. Więc tak: nad Morze zabrakło by poniedziałku, ale gdy kończę tutaj to
na pewno nie zabraknie mi czasu na gruntowne zwiedzanie Bydzi :) 450km mam,
więc dokręcę do połowy tysiąca ;) A tak sobie napisałem, bo fajnie brzmi, gdy w
grę wchodzą jednostki typu tysiące to już nie przelewki ;) Do miasta wjeżdżam
taką dwupasmówką. Te latarnie, całe to zdjęcie żywo przypomina mi scenki z
NFS-ów (takie gierki samochodowe, co kiedyś grałem). Zwiedzanie zabytkowego
centrum będzie miało bardzo obszerny harmonogram. Najpierw jakieś zabytkowe gmachy, podejrzewam że muzea, teatry i te sprawy. Potem zobaczę dość efektowny
dworzec PKP. Przy okazji wybierając sobie pociąg, którym wrócę. Drugi od góry.
Odjazd 2 w nocy. Niecałe 4 godziny to optymalny jak myślę czas, żeby zobaczyć
dużo ciekawych rzeczy zarazem zdążyć przed atakiem senności. Ok, zwiedzamy
dalej. Niezliczonych budynków z muru pruskiego wymieniać chyba nie trzeba, to
Bydgoszcz, tu takie rzeczy to standard standardów. Na uwagę zasługuje natomiast
kanał, który wespół z właściwym biegiem rzeki Brdy, okala zabytkową Wyspę
Młyńską. Na której, jak sama nazwa wskazuje są zabytkowe młyny, oraz spichlerze
i inne tego typu obiekty. Największe wrażenie robi jednak nie sama wyspa, a ów
kanał. Zwany jest on nawet „Bydgoską Wenecją”. Rząd kamienic, każda inna, niższe
i wyższe, których „tylne fronty” wychodzą na brukowany bulwar. Jedne z białego
muru pruskiego i czarnych belek, inne z czerwonego muru pruskiego i brązowych
belek, jeszcze inne z ze „zwykłego” muru. Jedne pięknie odnowione z kawiarniami
na parterze, inne odwrócone „dupą” i odrapane, podniszczone, jeszcze inne z
tarasami czy balkonikami. Wszystko to w rozświetlonym na żółto mroku nocy
wygląda bardzo magicznie czy też klimatycznie, jak kto woli. Obejrzałem jeszcze
niczego sobie kościół i jakieś tam parki, fontanny itp. itd. I z urobkiem 480km
zajechałem na dworzec. Ostatnie 20 nakręci się już po Krakowie. Taki mały cheat
;)
Sam powrót pociągiem to odrębna, mała historia, odrębny mini
rozdział. Komfortowy TLK, ze starych wagonów (11 pudeł), czyli najlepszy
możliwy skład :) No, prawie najlepszy. Lepsze od tego są tylko stare, zmodernizowane
wagony z WiFi ;) Wystartował punktualnie czyli 1.59. Na początku szedł zgodnie
z planem. Natomiast potem coraz bardziej powoli mu szło ;) Na kolejnych
stacjach łapał coraz to większe opóźnienie. Coś jak z jazdą na rowerze. Na
początku szybko i sprawnie, potem coraz wolniej i coraz więcej przygód :) Ta
największa zdarzyła się w przed południem, w lesie, między Trzebinią a
Krzeszowicami. Skraj Puszczy Dulowskiej dokładnie. Stanął. I stał. Coś się
zepsuło. I to tak zepsuło zepsuło. Chodzący w te i we wte konduktorzy,
maszynista, konsultacje, uspokajanie pasażerów. Nawet wodę i muffinkę gratis
rozdawali :D Zestaw pewnie za mniej niż złotówkę, ale liczy się gest ;) Wydaje
się niemałe przecież pieniądze na bilet a pociąg stoi zamiast jechać. Ale czy
to ma jakieś znaczenie? Dla mnie nie ma żadnego. Bo teraz ciągle trwa przygoda,
a przygoda powinna trwać jak najdłużej. W końcu, po dwóch godzinach ruszył. Ale
do tyłu :) Musiał wycofać ze dwa km i pojechał po innym torze. Do Krakowa
dotoczył się przed 13tą. Czyli 9h. Szło mu tak sprawnie jak mnie jazda do
Bydgoszczy :D Dokręcam po Krakowie trochę na siłę te kilometry do 500ki. Ale
niedokręcenie było by głupotą. Choć trochę to oszukane to 480+20, to jednak nie
zmienia to faktu że na zdjęciu jest licznik z liczbą 500. W domu po 14tej.
Udana trasa, pierwsze 500+ w tym sezonie. A Morze? Musi jeszcze poczekać. Ale
tylko troszeczkę ;)
6.25 (7.07) - 14.20 (9.07)
13,056l (w tym 2l energetyka)
nowe gminy: 18
Łódzkie: 1
Warta
Wielkopolskie: 9
Dobra
Kawęczyn
Turek - obszar miejski
Turek - teren wiejski
Tuliszków
Stare Miasto
Konin
Ślesin
Skulsk
Kujawsko - Pomorskie: 8
Jeziora Wielkie
Strzelno
Inowrocław - obszar miejski
Inowrocław - teren wiejski
Złotniki Kujawskie
Nowa Wieś Wielka
Białe Błota
Bydgoszcz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Zagubiony w czasie i przestrzeni
d a n e w y j a z d u
525.00 km
0.00 km teren
25:36 h
Pr.śr.:20.51 km/h
Pr.max:48.50 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
"Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem..." Oo tak, turystyka rowerowa to jest coś dla mnie :)
500km. Jeszcze kilka lat temu zupełna abstrakcja, coś o czym
można sobie poczytać, pomarzyć, popodziwiać terminatorów robiących tego typu
dystanse. Tymczasem rok temu udało mi się wreszcie zrobić duży krok naprzód –
pierwsze 400, dokładniej to ta trasa. I wtedy przemknęła przez głowę taka
nieśmiała myśl: a może za rok 500? Rok minął, znów mamy koniec lipca a ja
jestem w trakcie rekordowo zapowiadającego się sezonu, kilkanaście ciężkich
+-300km tras za mną, 400ka do Poznania także. Klamka zapadła, w ten weekend
atak na życiówkę! Ogólny zarys trasy jest taki: Sandomierz -> Lublin ->
Rzeszów, jak będzie trzeba to się dokręci.
Nastała godzina zero. A dokładniej to północ z 28 na 29
lipca, Anno Domino 2k17. Start! Przelatuję przez Bieżanów, Rybitwy, Wisłę
(widać pięknie iluminowany, nowy most na wschodniej obwodnicy) i wskakuję na
krajową 79kę. „Sandomierz 142km”. Tako rzecze przydrożny znak. Hehe już mnie
nie przerażają te kosmiczne niegdyś dla rowerzysty liczby ;) Bezwietrzna, bezchmurna
noc. Idealna do nawijania asfaltu. Ruch niemal zerowy, latarni niet, więc zupełne
ciemności, tak jak lubię. Jest Nowe Brzesko. Pierwsza pauza, coś tam jem,
zapijam energetykiem, jakaś fotka i w drogę. Do woj. Świętokrzyskiego wjeżdżam
jeszcze nocą, a dokładniej o godz. 3.20. Z rzeczy ciekawych to widziałem tej
nocy dwie spadające gwiazdy. Pomyślałem więc dwa życzenia: pierwsze to że chcę
zrobić to 500, a drugie to takie bardzo prywatne życzenie, o wiele ważniejsze, zachowam
je dla siebie. Za Koszycami pierwsze oznaki brzasku, natomiast świt zastaje
mnie za Nowym Korczynem. Z godnych odnotowania miejscowości to jeszcze
Opatowiec i Słupia. Tymczasem docieram do Pacanowa i myślę że można by zajechać
na rynek (jeszcze nie byłem), zrobić sobie zdjęcie ze słynnym Koziołkiem. Tak
też robię, ze 2km trzeba nadłożyć. Zdjęcia są, można jechać dalej. 20km / godzinkę
dalej kolejna atrakcja a mianowicie Połaniec. W sensie elektrownia w tej
miejscowości, jedna z największych w Polsce. Na rynku miły Pan udziela mi
wskazówek gdzie można zrobić najładniejsze zdjęcie. „Na rondzie w prawo na
Mielec, z mostu ładnie widać elektrownię”. Tak też skręcam, na Mielec. Tylko że
jadę i jadę a elektrownia ciągle majaczy gdzieś tam za lasem... W końcu jest
most, 4km trzeba było odbić więc +8km gratis. Ale opłacało się, widok jest
zaiste imponujący :O Potężna bryła elektrowni nad szeroko rozlaną, dziką Wisłą.
Całości dopełniają lasy: ten zielony, liściasty, a także las słupów
energetycznych, do tego jakiś komin, barki, pogłębiarki na rzece. No fajnie się
to wszystko ze sobą komponuje, współgra. Przyroda i technika idealnie się w tej
scence uzupełniają. Wracam po śladzie do głównej drogi i dalej, na Sandomierz. Chwila
moment i jest Osiek, tu z kolei główną atrakcją jest przydrożny pomnik, ku
chwale żołnierzy. Jakich to nie wiem ale komu jak komu, żołnierzom pomniki się
należą. Krajowa 79ka (w weekendy) bardzo przyjemna na rower, ruch rozsądny, gładki
asfalt, pola, lasy, kilometry mijają więc szybko. Koprzywnica. Kolejna godna
uwagi mieścina na dzisiejszej trasie. Zajeżdżam na rynek, bo zawsze jakoś
bokiem objeżdżałem. Jest już bardzo gorąco, kremu z filtrem dużo dziś pójdzie. W
okolicy królują sady owocowe. Sandomierz zdobywam koło godz. 11tej. Dwa razy
byłem w tym mieście ale nigdy słynnego rynku i starówki nie widziałem... To się
nie godzi. Tym razem punkt obowiązkowy. Zajeżdżam więc tam gdzie powinienem być
dziś 3ci raz. Hmm na pewno bardzo ładny ale szczegółów to nie pamiętam, umysł
zbyt bardzo był zaabsorbowany powtarzaniem w kółko jednej liczby: 500, 500,
500... W każdym razie miła Pani zrobiła mi fotkę pod pomnikiem, spotkałem też innego
rowerowego turystę – jedzie z Rzeszowa nad morze, w 4 dni chce tam dotrzeć z
tego co pamiętam. Mówię że z Krakowa jadę, ten mi na to że górki po drodze
musiały być... Yyyy... No nie wiem, ja żadnych podjazdów po drodze nie
zauważyłem :D Mniejsza jednak o to, pora się zbierać, 500 samo się nie
przejedzie. Z Sandomierza wojewódzką na Zawichost. Ponieważ albowiem gdyż przez
Wisłę przeprawić się chcę promem. Niby jest most w Annopolu ale co to za
atrakcja taki most. Prom to jednak coś niecodziennego. Stoi po drugiej stronie
rzeki. Dłuższą chwilę na niego czekam, pytam tubylców kiedy odjazd: nie wiadomo,
istnieje obawa że kapitan się najebał i nici z przeprawy. Tak się jednak nie
stało, w końcu przypływa prom a Pan Promowy sprawia wrażenie (w miarę ;) )
trzeźwego. Dałem mu na piwo a w zamian mam bardzo fajne zdjęcie w kapitańskiej
czapce :) Sam prom choć stary i wysłużony to zadbany: ładnie odmalowany,
ławeczki, jakaś kolekcja dzwonków na stoliku, podwieszone doniczki z
pelargoniami. Mam nadzieję że jeszcze długo tego typu atrakcje będzie można
spotkać na polskich rzekach. Wisła pokonana, jestem na drugim brzegu. Chwila po
12tej jest, a na liczniku niecałe 200km. Kawałek bocznymi drogami, w tym
odcinek specjalny po bardzo zdemolowanym asfalcie. Na przystanku dłuższa
przerwa i popas, chyba zbyt obfity bo jedzie się po nim gorzej niż przed. Na
tego typu trasach trzeba jednak jeść małymi porcjami, ale regularnie. Dobijam
do krajówki, tym razem nr 74. Do Kraśnika rzut beretem ale nie jedzie się
dobrze, coś ciąży na żołądku. Urządzam tu więc pierwszy pełnowymiarowy
odpoczynek tj. ponad pół godziny. W sklepie fail, kupiłem Oshee Zero (!). To
jest dobre dla anorektycznych anorektyczek dążących do anorektycznej anoreksji
a nie dla strudzonego rowerzysty. Zero cukru, zero mocy z tego będzie... Tyle
że zaspokoi pragnienie. Na szczęście kupiłem też Fantę, ta ma wszystko to czego
potrzeba :) No i faktycznie od razu jedzie się lepiej. Z miejscowości o
ciekawszych nazwach: Niedrzwica Duża (pauza pod remizą OSP). Lublin zbliża się
nieubłaganie, lada moment kolejne wielkie miasto wpadnie do mojej kolekcji (nie
wspominałem ale w Lublinie jeszcze nie byłem) :) Kilometr jakąś dwupasmówką i
na zjeździe przed początkiem drogi ekspresowej skręcam do centrum. Tablicę z
nazwą miasta osiągam o godz. 17.35. Przez Lubelskie przedmieścia toczę się na
zmianę: trochę jezdnią, trochę (o dziwo całkiem znośnymi) ścieżkami rowerowymi.
Z ciekawostek trolejbusy. W końcu jest jakiś wielki plac, a na nim pomnik
Józefa Piłsudskiego na koniu. Pamiątkowe zdjęcie. Chciałem zajechać na rynek
ale natrafiłem na ulicę tak szczelnie nabitą nieprzebraną, gęstą ludzką masą że
skręciłem w inną drogę. Zapomniałem o głównym celu w tym mieście i dotarłem pod
zamek. Dobre i co. Niemal godzinna przerwa, po której startuję jak nowo
narodzony :) Trochę się zeszło i z miasta wyjeżdżam o 19.30. Od teraz jakieś
50km bocznymi drogami. Po prawej Zalew Zemborzycki, na pewno bardzo ładny ale
niestety cały czas przeznaczony na odpoczynek wykorzystałem w Lublinie. W
jakimś wiejskim sklepiku ostatnie przed nocą zakupy. W końcu łapie mnie zmrok i
zaczyna się kolejny bardzo fajny etap wycieczki. To wtedy właśnie wpadł mi do
głowy pomysł na tytuł wpisu :) Bo tak się właśnie czułem: zagubiony w czasie i
przestrzeni. No bo tak: północ z piątku na sobotę: ludzie przewracają się na
drugi bok w nocy a ja wyruszam trasę. Sobota, 11 rano, ludzie leniwie wstają i
obierają kurs na łazienkę/lodówkę, ja w Sandomierzu. 14ta, pora obiadowa,
dojeżdżam do Kraśnika. I tak dalej, i tak dalej, uprzedzając nieco fakty i
zaburzając chronologię relacji – przez ponad 1,5 doby. Nie ukrywam że jest to
bardzo fajne :) Wracając jednak na trasę: nocna jazda ma swój urok, bardzo ją
lubię i trasa bez 1 lub 2 nocy była by po prostu niekompletna, niepełna. Rozgwieżdżone
niebo (+ jeszcze jedna spadająca gwiazda). Odpoczynki na zagubionych w
ciemnościach obskurnych przystankach. Od czasu do czasu jakiś ryneczek w sennym
miasteczku. Czarny Golf z ekipą śpiewającą na całe gardło Hej Sokoły :D
Rozkminki nad mapą Polski, siedząc na krawężniku z puszką energetyka w ręku.
Hmm wspominałem już że jest to bardzo fajne? Całą tą sielankę zakłóca tylko
jakiś pajac w wyprzedzającym mnie czarnym Lancerze Evo ileśtam. Z wydechem tak
głośnym że żołądek wpada mi w rezonans i dostaję mdłości. No dosłownie żygać mi
się chce przez pół godziny. Evo srewo. Kurwa. Z miejscowości które zapadły mi w
pamięci z tej nocnej jazdy to Zakrzówek, Janów Lubelski i Nisko. Te dwie
ostatnie to zresztą całkiem spore miasta. Aha zapomniałbym: po tych 50km wskakuję
z powrotem na krajówkę – DK19. Z Niska można by dalej 19ką na Rzeszów. Ale nie
można. Kilometrów mało. Nijak 500 by nie wyszło. Odbijam więc w 77kę, na
Leżajsk. Jeszcze nie byłem, kolejne miasto zaliczone będzie, fajnie. Zaczyna
się przejaśniać. Raz dwa ta nocka minęła, a ja zniosłem ją bardzo dobrze :)
Może z 10 razy ziewnąłem, i to wszystko. Zapiłem energetykiem. Jest więc świt, na
liczniku ze 415-420km. Wszystko idzie zgodnie z planem. Wtem! No chuj by to jasny
strzelił – rzekł kolarz, po czym zaklął szpetnie. Licznik się zresetował... On
zawsze mi to robi na rekordowych trasach. A ja chciałem mieć zdjęcie z magiczną
500ką na wyświetlaczu... Jedyną 500ką którą mogę teraz mieć może być ta na
GPSie. Tyle że on, jak to Garmin, zaniża o jakieś 3%. Wskutek czego żeby było
500 na ekraniku będę musiał przejechać ok. 515... I tak właśnie zrobię, choćbym
miał się zesrać. Plus tego jest taki, że tak się wkurwiłem, że dodało mi to
mnóstwo mocy. W Leżajsku już jasno i coraz cieplej. Zdjęcie pod jakimś
kościołem/klasztorem czy czymś w tym stylu. Z Leżajska polecimy na Łańcut,
trochę braknie km ale to się dokręci już po Rzeszowie. Nieco się zamotałem na
obwodnicy miasta zanim trafiłem w wojewódzką 877. Po drodze przebieram się na
przystanku w krótkie ciuchy, a tu przejeżdża samochód z rowerami na bagażniku.
Pan pyta się, czy wszystko porządku i nic nie potrzeba. Jak najbardziej w
porządku, ale bardzo to było miłe. Przez Łańcut już tylko przelatuję, nie mam
czasu na szukanie jakichś rynków czy zamków. Do Rzeszowa 20km, 4-pasmową,
pagórkowatą krajówką. Słońce znowu przypieka. Tablicę z nazwą miasta mijam o
9.15. Na GPSie nie pamiętam ile już km, ale pewnie ze 485 było (czyli de facto te
+-500 mogło być). Ile by jednak nie było to zdjęcie z 485, 490 czy 495 mnie nie
zadowala. Ja chcę 500. Bardzo nie chciało mi się dokręcać ale się zmusiłem.
Kręciłem dziesiątki pętelek po tych samych uliczkach koło dworca, nad jakąś
rzekę też zajechałem no i rzecz jasna pod Wielką Cipę. Zdjęcia ze słynnym
pomnikiem zabraknąć nie mogło. Bardzo dłużyły mi się te kilometry. W końcu
jednak jest! Jest wymarzone 500, będzie wymarzone zdjęcie :) Z czystym
sumieniem zajeżdżam więc na dworzec skąd o 12 mam pociąg do Krakowa. Podróż
minęła bardzo przyjemnie. Na Głównym po 14 a w domu przed 15tą. Doszło +10km
gratis.
No i tak to było. Tak spełniło się moje kolejne, wielkie
rowerowe marzenie :) Nic nie wspominałem o jakimś zmęczeniu, bólu czy
kontuzjach. Bo i nie było o czym wspominać O_o Mocy nie brakowało, a z bóli to
trochę dłonie (bardziej lewa), lewy Achilles, plus małe otarcie w pachwinie -
także lewej. Tyłek zniósł te 25,5 godz. w siodle nadspodziewanie dobrze ;)
Kilometry oszacowane niestety ale na 90% było właśnie te 525
+-3km.
To był dobry, rowerowy weekend :)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/W7DdvBROQYcRp3NB2
Nowe gminy:
Podkarpackie:
Borowa
Jarocin
Ulanów
Nisko
Rudnik nad Sanem
Nowa Sarzyna
Leżajsk - obszar wiejski
Leżajsk - teren miejski
Żołynia
Rakszawa
Białobrzegi
Świętokrzyskie:
Dwikozy
Lubelskie:
Gościeradów
Trzydnik Duży
Kraśnik - obszar wiejski
Kraśnik - teren miejski
Wilkołaz
Niedrzwica Duża
Konopnica
Lublin
Głusk
Strzyżewice
Zakrzówek
Szastarka
Modliborzyce
Janów Lubelski
0.05 - 15.05
8,5l
6 bułek z szynką, 6 bananów, 2 batony energetyczne, 2 paczki wafelków, 2 małe paczki chipsów, (podwójne) Delicje, pierniczki, jakiś batonik
Kategoria ^ UP 3000-3499m, Powrót pociągiem, > km 500-599