^ UP 3000-3499m
Dystans całkowity: | 5665.97 km (w terenie 168.00 km; 2.97%) |
Czas w ruchu: | 227:41 |
Średnia prędkość: | 17.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.00 km/h |
Suma podjazdów: | 53191 m |
Liczba aktywności: | 17 |
Średnio na aktywność: | 333.29 km i 17h 30m |
Więcej statystyk |
Dziesiąte 500+ ;)
d a n e w y j a z d u
500.05 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad odręczny i bardzo tylko zgrubny. Nie ma zwiedzania Łodzi, Warszawy, innych miast, błądzenia i powrotu z dworca w Krakowie.)
https://photos.app.goo.gl/Se52z2trvjQxNXmt9
Jako że jakimś cudem nikt nie machnął w październiku tysiaka
;) i nie zdmuchnął mnie z głównej, czuję się obowiązany kilka zdań więcej
napisać. Nie była to może rowerowa przygoda życia, ale kawałek fajnej trasy –
jak najbardziej. Patrząc może chronologicznie jak ewoluowały moje chytre i
szalone plany na to uderzenie Babiego Lata:
- przedłużony 4-dniowy weekend to sprawa oczywista.
Gwarancja że braknie czasu na nic. Ani na zwędzanie, ani na powrót pociągiem,
ani na sen przed pracą. Pon i wt wolne.
- z tzw. „Wielkich Zagranicznych Celów”©
zostały mi do zdobycia Budapeszt i Praga. I to właśnie ta druga aż do
samiusieńtego piątku popołudniu była celem pewnym w 96,483%. Już miałem
zaplanowany ślad, bo droga w Czechach pokrętna i skomplikowana. +-500km.
Ołomuniec w połowie, na półmetku. Znalazłem nawet bezpośredni pociąg w cenie 20
EUR (!), jeśli by kupić bilet z wyprzedzeniem. Już prawie kupiłem.
- ale sprawdzone wreszcie dokładniej prognozy pogody były
nieubłagane, bezlitosne. Owszem, słonecznie, ciepło, nie licząc północy kraju -
0% szans na deszcz. Ale do tego wiatr. Silny, południowo-zachodni wiatr.
Skrajnie niekorzystny dla takiego kierunku trasy. Mówiąc wprost: czołowy. Miał
zacząć wiać w sobotę rano i skończyć w niedzielę wieczór. Sobotę miało wiać
silniej, więc myślałem czy by nie przełożyć trasy na niedzielę. Ale na
niedzielę prognozy były tylko trochę lepsze. To się nie uda. :(.
- na szybko (pt wieczór) opracowuję więc plan B. Niezbyt
odkrywczy: na północ. Który to już raz. Jak się uda to nad Morze. A jak się nie
uda, to się nie uda. Zawsze jakaś Bydgoszcz czy inny Poznań wpadnie, też
fajnie. W tym sezonie byłem już nad Bałtykiem 2 razy. Żeby nie jechać więc tak
samo, tym razem obieram kurs przez Łódź. Z rok nie byłem. Poza tym muszę coś
sprawdzić. Czy ten Trójkąt Bermudzki dalej tam jest. Czy w obszarze
Łódź-Ozorków-Łęczyca dalej z kolarzami i rowerami dzieją się niewyjaśnione
rzeczy. Raz trasę przerwał mi tam front atmosferyczny, raz przebiłem dętkę, raz
wyglebiłem i rozwaliłem koło, ileś razy po prostu w okolicy Łodzi wymiękłem.
Tam zawsze coś się spie*doli. Trochę się boję, ale muszę sprawdzić co tym razem
;)
Wyjeżdżam chwilę po 7. Sobotni ranek jest ciepły i pogodny.
Zapowiada się piękny dzień. W Zielonkach jak zawsze pauza na przystanku koło
piekarni. Świeże wypieki pozwalają zaoszczędzić przygotowane w domu bułki,
dzięki czemu nie słodkiego jedzenia starczy mi na dłużej. Zgodnie z prognozami
zaczyna wiać. Ale przejrzystość powietrza jest dzięki temu niesamowita, z
pagórków Jury pięknie widać pogórza i
góry po drugiej stronie Krakowskiej
aglomeracji. Jutro wybory. Dokoła pełno „pokemonów”, jak to mawia Koleżanka ;)
Co ciekawszym robię zdjęcia. Zaintrygował mnie np. Ten
Pan w zielonym sweterku
:) Na rynku w Skale ruch i gwar. Jak w każdy sobotni poranek – targ. Droga do
Wolbromia to ciągle pagórkowate okolice, z coraz większym udziałem lasów. Lasy zaś
coraz to bardziej pstrokacą się jesiennymi barwami. Jasna zieleń opierających
się jeszcze twardo jesieni drzew liściastych miesza się z żółcią i czerwienią
tych które już się powoli poddają. I brązem kompletnych cieniasów, których
październik już znokautował. Całości dopełnia zaś ciemna zieleń wiecznie zielonych
iglaków. Tymczasem
wiatr rozkręca się na dobre i pokazuje co potrafi. Całe
szczęście że poszedłem za rozumem a nie sercem i nie uderzyłem na Pragę, bo
najdalej w Ołomuńcu bym skapitulował. Albo i w Cieszynie. Standardowo w Lelowie
zakupy. Niecałe 100km. Tu zwykle albo kończy mi się, albo już skończyło picie
wiezione z domu. Oprócz ryneczków zwiedzam też jak zawsze wiaty przystankowe. I
fotografuję co ciekawsze newsy bądź też szklane
eksponaty ;) Za Świętą Anną
droga połatana albo raczej polepiona tym kurewskim żwirkiem i smołą. Co mają w
głowach ludzie w ten sposób naprawiający drogi? To już lepiej żeby dziury były,
dziury są przynajmniej lepiej widoczne i łatwiej je ominąć. A tak ten syf
pryska po ramie i klei się do opon. 3 razy czyściłem
koła. Dłuższa jazda z
czymś takim to realne ryzyko uszkodzenia opon. W
Gildach i Pławnie standardowe
fotki pięknych dębów na tamtejszych ryneczkach. W Radomsku o 17, czyli godzinę
przez zachodem. Nie marnuję tu za wiele czasu, foto pod charakterystycznym
ratuszem, i dalej, na Piotrków, krajową 91ką. Górę Kamieńską oglądam już
migającą czerwonymi lampkami wież elektrowni wiatrowych. Pełen sił, sprawnie
nawijam gładkie i proste, coraz ciemniejsze i póki co ciepłe kilometry krajowej
szosy. W Piotrkowie po 20tej. Jedno foto na
rynku, drugie jakieś losowe, nie
wiadomo po co zrobione zdjęcie
latarni (chyba urzekł mnie jej wygląd przypominający wielki żyrandol) a ostatnie to zboczenie zawodowe ;) O 21
jestem na wylocie na Łódź. Odcinek Piotrków – Łódź to ciemna, płaska patelnia
woj. Łódzkiego. Ze 3 węzły z autostradami/ekspresówkami oraz dwie miejscowości
o jakże romantycznie brzmiących nazwach: Srock i Rzgów. Nie wiem jak innym, ale
mnie trochę kojarzą się ze sraniem i rzyganiem. W tej drugiej ponadto
największe bodajże w kraju centrum handlowe Ptak. Tak.
PTAK. Przez
handlowo/przemysłowo/dystrybucyjno/hurtowe przedmieścia wjeżdżam do Łodzi.
23.30.
14,4’C. Tak to można jeździć :) Nietaktem byłoby chcieć więcej od
październikowej nocy. Miejska wyspa ciepła działa. Do tego stopnia że szybko
zdejmuję kurtkę i Łódź zwiedzam ubrany zupełnie na krótko. Z tym że plan
dotarcia nad Morze ciągle aktualny. Więc to zwiedzanie takie w granicach
rozsądku. Trochę tu, trochę tam ale generalny kurs, trend to na północ miasta,
do wylotu na Zgierz. Może z 10 bonusowych km wpadło. Sporo
Pietryną, a co
kawałek skok w bok, to na wschód, to na zachód od niej. W kebabie zaś wpadły
frytki, zapiekanka i herbata, pierwszy ciepły posiłek tej trasy. Dwie godziny
zajęła mi Łódź. Droga na Zgierz, Ozorków to nieco już smutny krajobraz. Za
sprawą linii tramwajowej do Ozorkowa. Nieczynnej, opuszczonej, jakby
martwej. W
Ozorkowie zaliczam centrum. Jest ciekawostka w postaci zabytkowego drogowskazu,
z drogą krajową
nr 1 (zamiast 91). Póki co wszystko w normie, nic się pieprzy.
A przecież jestem w Trójkącie ;) Pytanie brzmi: nie czy, a co, kiedy, i jak
bardzo? Kiedy wyglebię, lunie gradem, urwę koło lub przynajmniej spadnie mi na
głowę meteoryt. Hehe nie musiałem czeka długo ;) Co prawda nie meteoryt ani
urwane koło. Mianowicie. Zachciało mi się wreszcie spać. Zatrzymuję się więc na
pierwszym przystanku z ławeczką. Przypinam rower łańcuszkiem, ustawiam budzik w
komórce, i ucinam kilka kilkuminutowych drzemek. Po dłuższej chwili zregenerowany
zbieram się i jadę dalej. Coś ciężko idzie. Jakby po górkę. Nie przejmuję się,
widocznie jest pod górkę. Nie, jednak nie jest pod górkę. Jest pod wiatr. Ale
przecież miało wiać z południa? No tak, cofam się do Ozorkowa… O czym dobitnie
informuje mnie znak, z podanymi kilometrami do Łodzi a nie Gdańska… Ten
przystanek był po lewej stronie szosy. A z przystankami po lewej tak czasem
bywa - chyba każdemu kto jeździ długie trasy zdarzyła taka sytuacja. Choć
nadkręciłem >10km nie martwi mnie to ani nie denerwuje, tylko śmieszy :) Bo
wiedziałem że coś się stanie :) Obracam rower o 180’ i jadę jeszcze raz
nadprogramowe km. Nie dojeżdżam do Łęczycy a z nieba zaczyna kapać. Deszcz!!
Nie duży, przelotny, ale jednak deszcz. A wszystkie prognozy dawały temu
regionowi tej nocy 0,00% szanse na opady, w tym i konwekcyjne. Takie rzeczy to
tylko tutaj. Tylko w Trójkącie. Przeczekuję. Gdy domęczam ostatnie km do
Łęczycy zaczyna już widnieć. Do miasteczka znanego głównie z
zamku i
(nieczynnego już)
więzienia docieram o 6.30 rano. I zaczynam weryfikować plany,
założenia, cele. Nie chce mi się. Nie że nie mam sił. Mam siły (przynajmniej
teraz). Po prostu mi się nie chce orać ponad drugie tyle do 3miasta. Lub jak
kto woli wymiękam, niech będzie. A najpewniej to po prostu ten cholerny Trójkąt
tak działa ;) Dojeżdżam do krzyżówki z DK60. Zdrzemnę się chwilę, potem podejmę
ostateczną decyzję, wypoczęty. Dłuższą chwilę drzemałem, tak że dzień wstał już
na dobre a i drogi trochę podeschły. I już wiem co będzie alternatywnym, takim
w sam raz celem. Takim nie za męczącym ale i żeby wstydu nie było, żeby te 500 wpadło:
Warszawa. Wawa zawsze spoko. I to na niej właśnie stanęło. Na budziku w Łęczycy
mam ok. 300, do stolicy 100 z hakiem. Resztę się dokręci w ramach zwiedzania.
Wojewódzką przez Piątek i Łowicz, potem krajówką przez Sochaczew, Błonie. Z tej
czwórki niezdobyte mam pierwsze i ostatnie: Piątek i Błonie. Z wciąż
sprzyjającym wiatrem kręcę lekkie i przyjemne kilometry po Łódzkiej
stolnicy.
Niedziela zapowiada się równie pięknie co dzień wczorajszy. Piątek zdobywam o
10tej. No tak, teraz sobie przypomniałem :)
Geometryczny środek Polski. Nie
wiem jak Oni wyliczyli że to jest właśnie tu, ja bym nie dał rady, Polska nie
jest przecież kwadratem ;) Tak czy siak fajnie, kolejny ciekawy cel zdobyty.
Sam Piątek to typowe, zadupiaste miasteczko pokroju Łęczycy czy innego Zgierza.
Wiadomo co symbolizujący pomnik/monument stoi na
placyku z chamskiego polbruku,
tego o najbardziej wieśniackim kształcie (wiadomo o jaki chodzi). Tak biednie
trochę jak Geometryczny Środek Polski. Na Orlenie wciągam hot dogi, a Pani
namawia mnie na założenie karty Vitay. Wreszcie się skuszę. Za rok kupowania
hotdogów i herbaty będę miał jednego darmowego energetyka albo batona, zawsze
coś ;) Bo na jakieś ciekawsze fanty ilości punktów są tak kosmiczne, że by mi
chyba życia nie starczyło :) Posilony ruszam dalej. Krajobraz powoli zmienia
się. Tzn. wśród ciągnących się po horyzont pól uprawnych wyrastają… Nie, nie
lasy. A ciągnące się po horyzont hale magazynowe. O, np.
taka. Kilkadziesiąt
doków załadunkowych. Z jednej strony. Z drugiej tyle samo ;) Z mniejszej rangi miasteczek mijam
Bielawy
(nic szczególnego), no i dociągam do Łowicza. Wracają wspomnienia - przez
Łowicz wiodła moja pierwsza 600ka nad Morze :) Przełom wrz./paź. 2017 roku.
Ogrzewałem się tu zimnym wieczorem w kebabie. Teraz chyba w tym samym, nie
ogrzeję się ale posilę, dużą porcją frytek. Dużo czasu zajęło mi zjedzenie jej,
a całej herbaty z czajniczka nie udało mi się wypić. Polecam – Hasan Kebab,
Nowy Rynek 31, 99-402 Łowicz. Nie wiem jak z jakością wszystkich potraw, ale
porcje ogromne. Po małym błądzeniu wbijam na krajową 92. Ostatnia prosta do
Wawy. Gładki asfalt, szerokie pobocza, małe pagórki, bardzo
fajna droga na
rower (na tym odcinku, potem będzie gorzej). Lekki kryzys zażegnuję
energetykami i batonami na Orlenie. W Sochaczewie o 17, zaraz zacznie
zmierzchać. Stąd również wspomnienia. Przez Sochaczew z kolei wiodła trasa
mojej pierwszej 700ki na Morze :) W zeszłym roku, witałem tu w trasie drugi
dzień, podziwiałem wschód Słońca nad Bzurą i słuchałem brzydkich słów z ust
Pana z czarnego BMW ;) Ostatnie 40km dzielące mnie od Stolicy to coraz bardziej
gęstniejący ruch na szosie, który wespół z rozpoczynającym się zakazem dla
rowerów i biedaścieżką rowerową czynią jazdę mniej przyjemną. Jadę po jezdni,
bo to jest naprawdę bardzo niski sort ścieżki, nie dam sobą tak pomiatać. O
dziwo nikt ani razu na mnie zatrąbi (!!). Serce rośnie. W
Stolicy Polskiej Logistyki, bo takim tytułem chwali się Błonie, już po zmroku. Tytuł nie
bezpodstawny – tych magazynów, firm transportowych itp. zatrzęsienie. Im bliżej
Warszawy tym teren bardziej zurbanizowany, właściwie to już jedne wielkie
peryferia miasta są. W Ożarowie wreszcie wymiękam i zjeżdżam na
chodnik/ścieżkę. Nie ma co kusić losu, i tak już sporo pocisnąłem na nielegalu
a stówka piechotą nie chodzi. Do tego
ruch potężny, niebezpiecznie już. Dwie ciekawostki – tylko na takie oto
serpentynki dla pieszych/rowerzystów starczyło miejsca przy wielkiej arterii
komunikacyjnej :D Bo musiało starczyć na 2x4 pasy dla samochodów. No i jeszcze
taki świecący
pomnik Polskiego Produktu Narodowego ;) W Warszawie o 20. Tzn.
przy tablicy z napisem Warszawa, bo do centrum jeszcze ho ho. Zanim na dobre
zabiorę się za zwiedzanie obadam temat pociągu. Nie wracam wieczorem, nie ma
mowy. Chcę sobie wreszcie naprawdę konkretnie tu pojeździć. EIC 5.46 rano to
jest idealny wybór :) Cała noc przede mną! >9h nocnej włóczęgi po Stolicy :)
Przez tę noc zrobię ok. 70km. Jak na 9h to może nierekordowo, ale wiadomo,
tempo turystyczne, fotki, odpoczynki, drzemki, żarcie itp. itd. Odwiedziłem
chyba większość dzielnic. Śladu brak, ale odtwarzając z pamięci to co widziałem,
chronologicznie, mniej więcej:
- Gołąbki: przemysłowo-logistyczno-magazynowo-osiedlowe
peryferia;
- Ursus: blokowiska, dawne tereny fabryki, bogata
siedziba
urzędu dzielnicy (ze świecącymi traktorkami !);
- Włochy: latające jak szalone (i hałasujące !) nad blokami
samoloty;
- Jelonki:
ciepłownia Wola;
- Odolany: budowa czegoś
dużego, tak z 10 żurawi;
- Śródmieście: PKiN,
drapacze chmur i inne cuda Metropolii
na skalę Europejską (bez żadnej przesady ani śmiechów);
- Muranów, Żoliborz: chyba tylko bulwary i Centrum Nauki Kopernika;
- Tarchomin: unikatowy na skalę europejską a może i światową
bypass, którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)
- Białołęka: obciachowy napis z serduszkiem, każde miasto taki
ma lub chce taki mieć + znowu blokowiska;
- Żerań:
elektrociepłownia i dzik wielkości niedużego
niedźwiedzia :O Gacie pełne ;)
- Praga: tereny przemysłowe, plątanina
estakad i wielki
cmentarz na planie trójkąta;
- Stare Miasto też chyba liznąłem, przedstawiać nie trzeba;
- na koniec znowu Śródmieście i zwiedzanie przejść
podziemnych pod Centralnym ;) Tam to można się zgubić!
Oczywiście mogłem coś pomieszać, Warszawa to ogromne miasto.
Większości dzielnic to tu może jednak nie było ale i tak sporo widziałem.
Powrót komfortowym (i szybkim – max
160km/h) EIC. 2,5h, po
8mej w Krk, w domu o 9.
Może nie jakaś wielce ambitna (nie taka jak Praga/Morze) ale
dość konkretna trasa. Wreszcie po dotarciu do celu pozwiedzałem sobie tyle ile
chciałem. Mam taki plan, aby od tej pory właśnie w ten sposób zwiedzać sobie
Berliny, Pragi czy inne tam Wiednie :) No a co Trójkąta Bermudzkiego, to cóż.
Nie udało się go odczarować, dalej przeklęty ;)
7.10 (sb) - 9.35 (pon)
Nowe gminy: 8
Łódzkie: 4
Góra Świętej Małgorzaty
Piątek
Bielawy
Nieborów
Mazowieckie: 4
Rybno
Teresin
Błonie
Ożarów Maz.
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Wawa 2
d a n e w y j a z d u
404.85 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/bC8M8RPaM4sizMF5A
8.10 (sb) - 1.55 (pon)
18,4 AVS
Nowe gminy: 5
Mazowieckie: 5
Przysucha
Borkowice
Wieniawa
Jastrzębia
Grabów nad Pilicą
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Wawa
d a n e w y j a z d u
384.82 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/ZjzWdxgdRAq5XQmKA
7.45 (22.06) - 1.10 (24.06)
Nowe gminy: 3
Świętokrzyskie: 1
Brody
Mazowieckie: 2
Iłża
Skaryszew
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Sanok
d a n e w y j a z d u
300.02 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3250 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/wtMEGf3gbNXXvnhe7
5.45 (11.05) - 11.00 (12.05)
AVS 18,1
Nowe gminy: 3
Podkarpackie: 3
Kołaczyce
Iwonicz-Zdrój
Besko
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Turystyka
d a n e w y j a z d u
308.47 km
0.00 km teren
18:28 h
Pr.śr.:16.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/Jb1B7UJcVa8dvqo77
7.30 (13.10) - 17.15 (14.10)
4.4l (w tym 1,5l energetyka)
nowe gminy: 4
Podkarpackie: 4
Radymno - obszar miejski
Radymno - teren wiejski
Orły
Żurawica
Zdobyte szczyty:
Zniesienie 353
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Lepszy rydz niż nic
d a n e w y j a z d u
500.04 km
0.00 km teren
28:25 h
Pr.śr.:17.60 km/h
Pr.max:66.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Od Brześcia Kuj. ślad dorysowany z pamięci - padły baterie w GPSie. 20km dokręcania po Toruniu i 20km po Krakowie rzecz jasna tu nie ma.)
https://photos.app.goo.gl/ERdTgKfFzYJoB7f8A
6.40 (6.10.) - 12.10 (8.10)
8,98l (w tym raptem 1,58l energetyka)
nowe gminy: 23
Łódzkie: 7
Zelów
Buczek
Łask
Szadek
Zadzim
Poddębice
Uniejów
Wielkopolskie: 4
Dąbie
Koło - obszar miejski
Koło - teren wiejski
Babiak
Kujawsko-Pomorskie: 12
Izbicka Kujawska
Lubraniec
Brześć Kujawski
Nieszawa
Bobrowniki
Lipno - obszar miejski
Lipno - teren wiejski
Czernikowo
Kikół
Ciechocin
Obrowo
Lubicz
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Preszów
d a n e w y j a z d u
266.30 km
5.00 km teren
17:04 h
Pr.śr.:15.60 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/KDmFS4waxsZ63yIT2
Od pewnego czasu moją rowerową część głowy zaprzątały
Koszyce. Drugie największe (choć tylko 200-tys.) miasto Słowacji, leżące już
bardzo blisko węgierskiej granicy. Co to oznacza – wiadomo ;) Tak naprawdę większą
chrapkę niż na jakieś tam Koszyce miałem na postawienie stopy na węgierskiej
ziemi :) Za pierwszym razem mi się to jednak nie uda… :
Start ok. pół godziny po północy. W Wieliczce śniadanie,
sprawnie pokonuję kolejne hopki Pogórza Wielickiego. Za Gdowem odbijam w nie
mniej, a raczej bardziej, górzystą, boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie.
Sprawną jazdę zakłóca pewien incydent. W pewnym momencie coś wpada mi w
przednie koło. Jakiś kawał żelastwa a dokładniej bębna hamulcowego. Jakiemuś
tępemu wieśniakowi odpadł pewnie od traktóra albo przyczepy z gnojem i tak zostawił. Zesrał się na
środku drogi, i zostawił. Na szczęście jechałem powoli, a to gówno tylko
poharatało mi tylko górne lagi. Jakby mi to wpadło na szybkim zjeździe i
zaklinowało się między szprychami to przecież OTB można by zaliczyć, w skrajnej
sytuacji się zabić… Tak czasem nachodzą mnie takie przemyślenia że niektórzy to
używają mózgu tylko do podtrzymywania funkcji życiowych. Wkurwiony jadę dalej,
wciągam podjazd, zaliczam zjazd, i jest Limanowa. Jeszcze ciemno, ale zaraz
zacznie świtać. Zaraz, a dokładniej na podjeździe na krajówce, to tam Słońce wyłania się zza ciemnozielonego grzbietu Pasma Łososińskiego. Tatry – również
obecne :) Szalony, jak zwykle (69km/h) zjazd do New Sącza. Tam nadkładam nieco
drogi, omijając remont i urządzam dłuższą sjestę pod zamkiem, nad brzegiem
Dunajca. W jej trakcie oceniam szkody w sprzęcie i podziwiam nieco
przyjemniejsze widoki, jak np. takie oto ogromne topole, rosnące w korycie
rzeki. W samym mieście tym razem rynek omijam (byłem nie raz), za to zwiedzam
sobie dalej bulwary i okolice dworca kolejowego (notabene, z którego nigdy nie
wracałem pociągiem!). Z miasta wyjeżdżam krajową 75-teczką, i nią powoli wdrapuję się na
Krzyżówkę. Droga wznosi się do góry od samego Sącza, najpierw niezauważalnie, a
potem coraz to bardziej, i bardziej, by pod koniec podjazdu zostawić to na
asfalcie pierwsze dziś krople potu. Jeszcze tylko taka ciekawostka – tym razem
pękniętą tarczę hamulcową znalazłem… Nie wjechałem w to, tak tylko pokazuję
jacy niektórzy to są debile. Wypieprzyłem to do rowu, aby jakiś jadący nocą z
góry kolarz nie stracił zębów, a może i życia. W końcu jest przełęcz. To
ciekawe miejsce, z którego wszystkie cztery krzyżujące się opadają w dół. Ja
wybieram tę opadającą w kierunku Słowacji :) Mijam Tylicz, wraz z pierwszymi
pojawiającymi się tu cerkwiami, wciągam jeszcze jeden, pomniejszy podjazd na
przełęcz Tylicką i jestem na granicy. Przy obecnej tu wiacie i stolikach
dłuższą chwilę odpoczywam, i kontempluję piękno budzącej się do życia przyrody.
Spotykam tu też dwóch innych rowerzysto-turystów, i słyszę kawałek ich rozmowy:
- To co, lecimy?
- Lecimy, jak to mawiał klasyk: „po cipie ogiera jak się
zapiera”
:D Nie wiem co to za klasyk tak mawiał, i nie jestem pewien
na 100% jaki jest sens ów sentencji. Ale podoba mi się ona, a podejrzewam że
może znaczyć że w ten sposób należy traktować swój organizm, gdy ten odmawia
współpracy w czasie długiej trasy/ciężkiego treningu. Zastosuję się. Nie raz ;)
Jest koło wpół do
dwunastej. Idealna godzina aby wyruszyć na podbój słowackiej (i wtedy jeszcze
miałem nadzieję, że węgierskiej) ziemi :) Na szybkim zjeździe zaraz za granicą
wiosna atakuje mnie z całą swoją mocą, nie pozwalając w spokoju kontynuować
jazdy. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcia całego tego piękna, tej świeżości, które mnie otacza. Gdy wreszcie udało się zaspokoić zmysły tymi
wiosennymi doznaniami, dokończyłem zjazd, i na skrzyżowaniu z główną szosą
skręciłem w lewo, na Bardejów. A do niego niecałe 10km. Po raz pierwszy zaczyna
mnie dziś niepokoić wiatr, który przybiera nie taki jak potrzeba kierunek. W
Bardejowie zwiedzam rynek, wraz z kościołem, oraz robię zdjęcie obecnej niegdyś
w Polsce (dziś już nie) sieci hipermarketów. Po czym obieram drogę na Preszów.
Skręcam na południe więc liczę że wiatr przestanie spowalniać. Tymczasem
odnoszę wrażenie że on też zmienił kierunek i nie chce abym dotarł do Koszyc
(Węgier). Kilometry dłużą się strasznie, a do mnie powoli zaczyna docierać że
nic z tego nie będzie. Nie tym razem. Postanawiam skończyć na Preszowie.
Nigdzie mi się już więc nie spieszy. Wobec czego pozwalam sobie na dłuuugi
piknik na przydrożnym parkingu, razem z „obywatelami mokradeł”. Nie jest bowiem
zwykły „punkt odpoczynkowy”, jakich wiele w lasach, przy głównych szosach. Jest
tu ładnie urządzony, umocniony żwirem i kamieniami stawek + zasilający go
strumyczek. Do tego mostki, ławeczki, wiaty a nawet drewniany wychodek :) A
wszystko to nie tylko dla turystów, ale też dla tych właśnie „obywateli” tj.
żabek, rybek i innych płazów/gadów, które w tym jeziorku urzędują. Długo tam
siedzę i zbieram siły przed dalszą orką pod wiatr. W końcu zmuszam się do
ruszenia, i powoli bo powoli, ale jednak kilometr po kilometrze zbliżam się
Preszowa. Mijam charakterystyczny zamek na stromym wzgórzu w Kapusanach,
docieram głównej, 4-pasmowej, 18-ki, i wychodzę na ostatnią prostą przed
Preszowem. A wiatr skręca razem ze mną… Przynajmniej takie miałem wrażenie, ze
gdzie bym nie skręcił zawsze jest pod wiatr. Z charakterystycznych obiektów
hangar i wieża niedużego, podmiejskiego lotniska. Do miasta obleśnych,
żółto-niebieskich latarni, dowlekam się ok. 17.30. Poważnie, byłem w zeszłym
sezonie w Preszowie, i to właśnie ochydne żółto-niebieskie latarnie, i takie
same słupy, podtrzymujące pajęczynę trolejbusowej sieci, najbardziej utkwiły mi
w pamięci. Jedynie ścisłe, zabytkowe centrum miasta jest od nich wolne. Robię
po tym podłużnym, centralnym skwerze rundkę, trochę odpoczywam i nieco
zawiedziony zbieram się w drogę powrotną. Koszyce Węgry będą musiały
poczekać. Na tankszteli (© Gustav) na wylocie z miasta robię jeszcze zakupy, kupując
wafelki i napoje we wszystkich chyba możliwych smakach i kolorach ;) Wracam
68ką, na Lubotin i Leluchów (SK|PL). Jak na złość wiatr teraz przestaje. Jedzie
się dość sprawnie. Podziwiam zachodzące centralnie przede mną Słońce, pauzuję w Sabinowie i Lipianach. Zapada zmrok, a ja na podjeździe na 600m górkę opadam
jakby z sił. Szybki zjazd do Lubotina nieco ratuję sytuację ale z kolei zaczyna
się chcieć spać. Przejście w Leluchowie zaliczam jeszcze na jawie, ale do
Muszyny nie dotrę bez chwili drzemki. Ratuję się nią na przystanku, przy okazji
nieco marznąć. Dociągam ostatnich kilka km, i jest upragniona Muszyna. 1sza w nocy. Pociąg
po 5 rano :D Co tu robić w takiej dziurze przez 4 zimne, nocne godziny? Dworca
nie ma, żeby się ogrzać. Zanim jednak się zacznę nad tym zastanawiać obieram
kurs na pierwszą w polu widzenia ławeczkę w centrum. Kimię tam chyba z pół
godziny, zanim budzi mnie przeszywające zimno. No tak, czyli już wiem że
siedzenie na ławeczce jest złym pomysłem, trzeba coś się poruszać. Powoli,
spacerkiem, prowadząc rower, przywracam właściwą temperaturę ciała. Moją uwagę
przykuwa jakby wieża, baszta na stromym wzgórzu po drugiej stronie rzeki.
Lokalizuję wiodącą na szczyt, jak mi się wtedy wydawało, brukowaną ścieżkę. O
jeździe oczywiście nie ma mowy, prowadzę rower po wspinającym się przez ciemny
las zakosami, brukowanym chodniczku. "Agrafki" tak ciasne że muszę rower podnosić i obracać w drugim kierunku ;) Chodniczek wznosi się coraz wyżej i wyżej, w końcu
kończy, a wieży nie widać. Skręcam w lewo, ale tam tylko ciemny las, skręcam w
prawo – ciemny las + stroma ścieżynka, dalej pnąca się ostro do góry. Wspinam się
coraz to wyżej i wyżej, ale nie poza kamiennymi słupkami, wyznaczającymi pewnie
jakieś wierzchołki i kapliczkami na drzewach, nie ma tu nic ciekawego. W końcu
odpuszczam, chyba wszedłem na jakiś górski szlak, i brnąc dalej w tą ciemność
dotrę gdzieś wysoko, w jakieś górskie pasmo. Zawracam. Ostrożnie sprowadzam tam skąd
przyszedłem. Znów jestem na poziomie rzeki. Już wróciłem do centrum. Ale jako
że czasu mam jeszcze mnóstwo, sił jakby też, nie chcę się w ogóle spać, po
zimnie też ani śladu, postanawiam jeszcze raz obadać temat tej „wieży”. Odnajduję
z drugiej strony wzgórza inną, szerszą i mniej stromą (da się jechać) alejkę. Docieram
nią wreszcie tam gdzie chciałem tj. do „wieży”. A właściwie to do ruin malutkiego zamku. Ładnie iluminowanego, i to on tak świecił na szczycie. Obchodzę go
dookoła, robię zdjęcie, i zjeżdżam/sprowadzam na dół. Zbliża się 5, zaczyna się
przejaśniać a ja udaję się na peron. Udało się nie tyle przetrwać, co bardzo
fajnie spędzić w tej zapadłej dziurze noc :) Powrót pociągiem lekko przydługi, jak to na tej okrrrrrężnej kolejowej trasie bywa (4h, przez New Sącz, Grybów, Tarnów) ale bez przygód. Wciągam ostatnie zapasy, uzupełniam niedobory snu, w Krakowie późnym rankiem, przed 10.
Czuć trochę niedosyt, jeszcze przed Preszowem temat Koszyc i
Węgier odpuściłem. Przeszkodził wiatr i ogólnie nie rekordowa jeszcze, forma. Zaliczony
został Preszów, ale już tam byłem, w zeszłym roku. Trasa zakończona mocno niestandardowym
akcentem - nocnym spacerem po górach i lasach. Jak tak teraz popatrzę na mapę
to niewiele brakło (ok. 35m w pionie) a faktycznie zaliczył bym górski szczyt –
Koziejówkę (636m n.p.m.). A wspinając się dalej tą ścieżką, kolejny ponad 700m!
6,25l (w tym 2,25l energetyka)
4 bułki z czymśtam, 1 banan, pierniki, jakieś ciastka, podwójne delicje, kilka wafelków
Zdobyte szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Na północ :)
d a n e w y j a z d u
638.11 km
3.50 km teren
33:24 h
Pr.śr.:19.11 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3383 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
1. Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/SWfIquRK55tHKKEz1
2. Piosenka do zdjęć: https://www.youtube.com/watch?v=iQKZFDbO4Wk
3. Wymęczona relacja (jeśli ktoś zdecyduje się czytać, to wyłącznie na własne ryzyko, nie ponoszę odpowiedzialności za to że ktoś dojdzie do połowy i umrze z nudów):
Z Krakowa nad morze. Albo do Gdańska. Albo gdziekolwiek na drugi koniec Polski. Takie coś siedziało mi głowie od początku mojej przygody z rowerem tj. od roku 2011. Tylko że siedziało pod postacią małej, kilkudniowej wyprawy. Tak po 100-150km dziennie. Z przyczyn różnych ciągle odkładałem ją na kolejny sezon, i kolejny, i kolejny... Czas leciał, kondycja leciała (w górę) a plany przeewoluowały w 3x200. A potem w 2x300. W 2016 zrobiłem natomiast pierwszą 400kę, w 2017 pod koniec lipca pierwszą 500kę. W Rzeszowie po ok. 515km byłem w tak dobrym stanie że przemknęło mi przez myśl że gdybym w tym momencie był gdzieś na Pomorzu to te kilkadziesiąt km dzielące mnie od morza dociągnąłbym z palcem w nosie. Ale nie byłem na Pomorzu. Byłem w Rzeszowie. Bo trasę pierwszej 500ki zaplanowałem bardzo asekuracyjnie. Wskutek czego pomimo że pękła "magiczna 500ka" czułem pewien niedosyt. To ciągle nie było to. Trzeba spróbować jeszcze raz, tym razem nieasekuracyjnie, przez całą Polskę. Plany pokrzyżowała nieco gleba z początku sierpnia. Właściwie to gdy zbierałem swoje poobijane zwłoki ze szlaku pod Lubaniem to pierwsza myśl jaka przemknęła mi przez głowę: "no to se pojechałem nad morze...". Skończyło się mocnym poobijaniu, niby nic groźnego. Ale przez dłuższy czas byłem jednak trochę obolały i nie widziała mi się żadna rekordowa trasa. I tak minął sierpień. Potem minął i wrzesień, pogoda nie dopisywała, nie było weekendu z dwoma słonecznymi dniami (słonecznymi zarówno w Małopolsce, na Mazowszu jak i na Pomorzu :D ), nie było czasu. Wreszcie nadszedł ostatni weekend. Przełom września/października. Kilkanaście stopni (mniej niż 20, więcej niż 15) i żółciutkie okrągłe słoneczko w całej Polsce. W nocy plus kilka i brak przymrozków. Wszystkie pogodynki, meteoprog-i i inne TVNy były zgodne. To będzie pogodny weekend. Trzeba spróbować, teraz albo nigdy (tzn. za rok dopiero pewnie). Koło środy zapada ostateczna decyzja. Bierzemy wolne na poniedziałek i jedziemy to. Tego też dnia rozpocząłem przygotowania. Ze śr./czw. przespałem się 12h. Z czw. na pt. 8h. Jeśli tylko uda się zdrzemnąć w piątek wieczór na te 2-3 godzinki to senność nie będzie problemem. Przeserwisowałem też rower, rozrysowałem trasę :D (trzy pierwsze fotki w albumie), jakieś tam zakupy (mniejsze niż zwykle, żeby nie dźwigać tego, po drodze się kupi). Spać położyłem się koło 19. Podejrzewałem że nie będzie łatwo usnąć. I nie myliłem się, na zmianę: leżałem, drzemałem, spałem. Z tego letargu wyrwał mnie o 23.45 budzik komórki. Szybkie ogarnianie wszystkiego, 10 razy sprawdzam czy wziąłem najważniejsze: pieniądze, telefon i ładowarkę. Wziąłem. Na pewno wziąłem. A może jednak zapomniałem? Otwieram sakwę: jednak są, można jechać. Ale sprawdzę jeszcze raz, na wszelki wypadek. Wziąłeś, wziąłeś, wziąłeś, wszystko już jest, przestań sprawdzać tę cholerną sakwę, mówi do mnie wreszcie mózg. Ok, niech ci będzie. Jedziemy!
Godz. zero, zero minut piętnaście, września dzień ostatni, Anno Domino 2017.
No i ruszyli! A dwóch ich było: turysta rowerowy któremu wydaje się że jest ultrakolarzem i jego dzielny 29er, któremu wydaje się że jest szosowym przecinakiem, pożeraczem asfaltu.
Dobra, do rzeczy już: pierwsze co odczułem, poza ogromnym podekscytowaniem to to, że jest zimno. A przecież jestem w mieście, to co będzie na jakichś zadupiach koło świtu? Staram się myśleć pozytywnie, w zimie też się przecież jeździło.
- Ale to były jakieś tam stóweczki, a nie trasa przez całą Polskę!
- Cicho tam, nie znasz się.
(walczę z myślami).
Dorzuciwszy jakąś dodatkową warstwę przelatuję przez miasto, zatrzymując się tylko na fotkę na Rynku. Te koła, tego roweru, i te nogi, tego rowerzysty za 1,5-2 doby będą stały na Bałtyckiej plaży, myślę sobie. Z Krakowa wylatuję wojewódzką 794ką. Przed Skałą najcięższy dziś podjazd (właściwie to jedyny podjazd - vide profil trasy ;) ), z 200 na ponad 400m n.p.m. W Skale śniadanie, i dalej, na Wolbrom. Tu kończą się latarnie i zaczynają fajne, ciemne zadupia. Fajne bo lubię jeździć w takich ciemnościach i podziwiać rozgwieżdżone niebo, ale z praktycznego punktu widzenia to jednak lepiej się jeździ gdy są latarnie. No ale z praktycznego punktu widzenia to lepiej by było jechać pociągiem/autobusem nad to morze a nie rowerem ;) Kilka mniejszych i większych pagórków, i jest i Wolbrom. Na ławeczce znajduję niemal pełną (9 na 10) paczkę chusteczek! Fajnie, sprzydadzą się. Na wyjeździe z miasta pierwszy trudny nawigacyjnie odcinek (odcinki trudne nawigacyjnie to te nie biegnące wojewódzkimi/krajówkami). Patrzę na tą piękną rozpiskę, patrzę, i nie wiem gdzie skręcić. Odpalam na 30 sekund (oszczędzać baterię, oszczędzać baterię!) GPSa w komórce i już wiem. Pomimo raptem kilkudziesięciu km zaczyna pobolewać tyłek. Ale nie martwi mnie to zbytnio, ten typ tak ma, za chwilę przełączy się na "rowerowy tryb" i przestanie boleć ;) 30km zadupiasty odcinek i wita mnie świecący na czerwono neon supermarketu "Wafelek". Znaczy się Szczekociny. Szczekociny kojarzą mi się właśnie z "Wafelkiem". Coś tam pewnie jem, ciastka/bułkę/banana, nie pamiętam, zapijam energetykiem, i jazda. Wojewódzką na Secemin. Tu wita mnie pierwszy wschód na trasie. W oka mgnieniu minęła ta nocka. Wyprzedza mnie tu ciekawy zestaw, betoniarka na lawecie. Chciałem cyknąć fotkę ale nie zdążyłem. 100km wybija na liczniku tuż przed Seceminem, o godz. 6.35 (AVS 20,7). W mieście (jak się potem okazało wsi) pamiątkowa fotka między dwoma jakimiś mieczami. Ale to nie one najbardziej przykuły moją uwagę a pierwsze pożółkłe drzewa. Skąd ta jesień, przecież sezon dopiero się zaczął! Zanim zacznie mi być smutno lecę dalej, na Włoszczową. Na "tankszteli" (Gustav ©) doganiam wspomnianą betoniarę i cykam fotkę. Pewnie mało kto wie ale poza słynną stacją kolejową (notabene bardzo przydatną, można zakończyć tam jakąś trasę rowerową, wskoczyć w pociąg i w godzinkę z hakiem teleportować się do Krakowa) we Włoszczowej jest także rynek (!). Na nim właśnie urządzam standardową ~15min odpoczynkowo-jedzeniowo-fotograficzną pauzę i jadę na Przedbórz. Tak wspominam o tych miastach że najpierw jadę na Secemin, potel lecę na Włoszczową itp. bo w długich trasach stosuję "technikę małych celów". Polega ona na tym że staram się nie myśleć że przede mną jeszcze np. 300km. Myślę tak: do miasta X 30km a potem się zobaczy. Gdy dojeżdżam myślę: do miasta Y tylko 20. A potem jakoś to będzie. W mieście Y pocieszam się: do miasta Z rzut beretem, jakieś 25km. Co to jest 25km, to jest nic. I tak właśnie dzielę sobie w myślach trasę na mniejsze odcinki i staram się nie ulec "magii wielkich liczb". To bardzo pomaga. Na wyjeździe z miasta przecinam CMK i mijam jakiś dziwny jaz na rzece. Dziwny bo z jednej strony wpływa przejrzysta woda a z drugiej kłęby pian, jakby szamponu dolali. Standardowe tankowanie w sklepie (2 Blacki bądź też inne Tigery, nie pamiętam już). Z miejscowości o ciekawszej nazwie mijam Dobromierz (jakaś taka pozytywna nazwa) i koło godz. 10 docieram do Przedbórza (ta z kolei nieco groźna). Tu dłuższa niż zwykle pauza a to za sprawą przygrzewającego wreszcie Słońca. Pierwszy raz w trasie było mi ciepło. Wita się też tu ze mną jakiś miejscowy chłopiec, w gustownym niebieskim kapeluszu i takichże okularach. To bardzo miłe że przejeżdżając przez różne wioski i miasteczka dzieci a czasem nawet młodzież (!) potrafią powiedzieć zupełnie obcemu człowiekowi "dzień dobry" :) Dalsza część drogi zapadła mi w pamięci jako obsadzone pięknymi (miejscami pożółkłymi) drzewami aleje. Ale to nic dziwnego że jest tu ładnie, żbliżam się bowiem do Sulejowskiego Parku Krajobrazowego. Nie mógłbym nie wspomnieć o tym że znowu jest chłodno. Słońce świeci, niebieskie niebo bez jednej chmurki ale powietrze wciąż zimne. Doskonałym pomysłem było ubranie się w 100% na czarno, Słońce opiera się czarnej polarowej bluzie i przyjemnie ogrzewa plecki :) Dosłownie 200m krajówką i kolejny trudny nawigacyjnie odcinek bocznymi drogami. Tu z kolei w czasie odpoczynku na przystanku zagaduje mnie inny chłopiec. Chodzi o kulach i widać że jest w jakimś stopniu upośledzony umysłowo. Zadaje proste pytania, ja także odpowiadam prosto:
- A co ty tu robisz?
- Odpoczywam.
- Tak na rowerze przyjechałeś?
- Na rowerze.
- I tak sobie jeździsz?
- Tak sobie jeżdżę.
Pożegnaliśmy się miło i każdy ruszył w swoją stronę. Krótki leśny odcinek na którym moją uwagę zwraca ponadnaturalna ilość drzew iglastych (jak w górach). 200 wskakuje na licznik o godz. 13.55 (AVS 21), dokładnie na wiadukcie nad S8. Wreszcie coś cieplej, przebrałem się nawet w krótkie ciuchy i użyłem (pierwszy z 2 razy) kremu z filtrem (!). Dość monotonne okolice - bezkres pól uprawnych, gdzie jedyną atrakcją są farmy wiatrowe nie nudzą mi się zupełnie - mieszkając w Krakowie i jeżdżąc dużo po górach to taka przyjemna odmiana, egzotyka :) A takie pole pełne żółciutkich słoneczników to coś pięknego :) Po drodze rozkopany most (dwa metrowe rowy w poprzek drogi ale dla rowerzysty to żadna przeszkoda) i docieram do Niewiadowa, znowu wojewódzką. Tu zaczyna się ścieżka rowerowa, którą rzecz jasna z premedytacją ignoruję, aby dojechać nad morze w dobrej kondycji psychofizycznej. Ktoś tam czasem zatrąbi ale tym się w ogóle nie przejmuję, tylko jadę swoje. I tu mega fart! Zatrzymałem się aby zrobić zdjęcie jakichś tam niewiadowskich blokowisk (bo nie było nic innego godnego uwagi), opieram rower o barierkę, a pół minuty później mija mnie policyjne Kia Sorento! 30 sekund jazdy więcej a koszt wycieczki wzrósłby o 100zł. Aby nie kusić losu przeturlałem się po tej ścieżce do jej końca, który ku mej uciesze nastąpił po jakichś kilkuset metrach. W Budziszewicach jestem koło 16tej, a wspominam o tym dlatego że znowu jest mi zimno. Całe 2 godzinki pojechałem na krótko pierwszego dnia, od 14 do 16. Dodatkowo zaczyna drapać w gardle, jakby coś mnie brało. Tu dociera do mnie że nocleg będzie koniecznością. Planuję go poszukać w okolicach Łowicza. Na skwerku w Budzieszewicach Pan z ławeczki obok, koło 60ki, zagaja rozmowę:
- Z daleka to mistrzu?
- Z daleka.
- A daleko jedziesz?
- Daleko.
Staram się go spławić bo jak powiem mu wszystko to pomyśli że sobie z niego jaja robię. To jest taki paradoks, gdy ktoś mnie pyta w trasie gdzie jadę. Mogę powiedzieć prawdę, wtedy ktoś pomyśli że robię z niego idiotę i się obrazi. Mogę też powiedzieć jakąś bajkę, że nie robię 300km tylko 100. Wtedy uzna mnie za superherosa, pogratuluje kondycji i życzy powodzenia. Wracając jednak na trasę. Kolejny, ok. 45km odcinek drogami niższej kategorii. Zapamiętałem go głównie z tego że było mi zimno i myślałem jak tu skombinować jakiś nocleg. Okolicę urozmaicają sady owocowe. Zbliżam się bowiem do Łowicza a ten kojarzy mi się z dżemikami. Czyli wszystko się zgadza. Są owoce - są dżemiki. Z większych miejscowości Jeżów a z ciekawszych Lipce Reymontowskie (Muzeum Czynu Zbrojnego i 2 czołgi na podwórku). Słońce powoli chyli się ku zachodowi, który zastaje mnie chwilę po przecięciu A2ki. Wypatruję też od jakiegoś czasu na przydrożnych domach napisów "Pokoje", "Noclegi" ale nic takiego nie rzuca mi się w oczy. Zgodnie z planem drogę skracam sobie skrótem. A skróty często mają to do siebie, że skrótami wcale nie są. Tak było i tym razem, "gruntówka" okazała się polną drogą pełną kopnego piachu, większą jej część pokonałem z buta, zastanawiając się skąd ja znam tyle brzydkich słów. Na szczęście "skrót" liczył tylko 1,5km. Boczną ale już asfaltową drogą dobijam do krajówki. Po drodze pytam dwóch chłopaków o jakieś noclegi w okolicach Łowicza. Odjeżdżam z dwoma informacjami: "Podrzeczna 22" i "Hasan". Do Łowicza wjeżdżam krajową 14ką koło godz. 19tej, a więc już prawie całkiem ciemno. Jadę szukać wspomnianych obiektów noclegowych. Na rynku jest WiFi, które działa jednak jakby chciało a nie mogło. Jedyne co udało mi się odnaleźć zanim straciłem do tego nerwy to dwa hoteliki: nocleg w cenie 130 i 190zł za noc :D Uhum. To już wiem że szykuje się 12 godzinna nocka w trasie :D Bo jakoś zupełnie przeoczyłem fakt, że jest już po przesileniu jesiennym a więc noc jest już dłuższa od dnia! Dopiero w trasie sobie o tym przypomniałem. Nic to, trzeba zebrać siły przed długą nocną jazdą. A pomaga mi w tym duża, ociekająca tłustym serem i zasypana kawałkami kurczaka zapiekanka od Hasana, plus gorąca herbata. Tak brzmi nazwa tego przybytku (kebeba): "U Hasana". Widać że to ważny punkt na gastronomicznej mapie Łowicza, wszyscy się tu znają i są z tymi dwoma miłymi Turkami na "Ty". Ogrzałem się tam nie tylko od wewnątrz ale i z zewnątrz (ciepło było w budynku). Do tego jakieś zakupy w Żabce i jestem gotowy do nocnej włóczęgi. A przynajmniej tak mi się wydaje. Długo mi tu zeszło, startuję koło 20.30. Z Łowicza na Kiernozia, z Kiernozi na Sanniki. Z Sanników na Gąbin, z Gąbina na Płock. Wszystko wojewódzkimi. Taki jest mój plan na najbliższe 60km (wspominałem już o "technice małych celów"?). Okazało się że te 60km nie było takie straszne. Druga noc w trasie jest wyraźnie cieplejsza od tej pierwszej. Póki co ;) Jechało się więc całkiem sprawnie, w Gąbinie dłuższa pauza na rynku (jakaś impreza była). 300km mam nawinięte o godz. 22.10, AVS 22,6 (nie wiem czy to nie błąd w notatkach, mogło to być też 21,6). Poza tymi dwoma miejscowościami same ciemne zadupia, lasy itp. Tablicę z napisem "Płock" mijam kilka minut po północy a więc pierwszej doby zrobiłem jakieś 330-335km. Raczej słabo. Liczyłem na zachód Słońca nad Wielką Wisłą a tymczasem muszę ją przejechać w zupełnych ciemnościach. A przejeżdżam mostem na DK 60/62, bardzo fajna pusta po horyzont o tej porze dwupasmówka z asfaltowym poboczem. Pewnym zgrzytem jest zakaz dla rowerów ale kto by się przejmował takimi drobnostkami ;) Zresztą na samym moście przenoszę rower przez barierkę na chodniczek który się tutaj przyłącza. Tablica z informacjami drogowymi pokazuje temp. niecałe 9'C. To wiele wyjaśnia, już wiem czemu nie jest mi zimno. Z mostu zjeżdżam pochylnią i jakąś boczniejszą drogą wjeżdżam do centrum. Po drodze malutki podjazd na którym pobolewa lewy czworogłowy uda (zacząłem go czuć koło Łowicza). W mieście zajeżdżam na ładny rynek (rynki z reguły są ładne), coś tam pewnie jem i ruszam dalej. Szukam jakiegoś sklepu przed wyjazdem z miasta (kończy się paliwo - energetyk) ale nic takiego nie znajduję. Niewywalenie się na rozkopanym wyjeździe krajówką uważam za duży sukces, przydało się tu doświadczenie z jazdy MTB po Beskidach. Wypatruję bocznej drogi skręcającej wraz z torami kolejowymi w lewo. W końcu jest, skręcam. W międzyczasie zaczyna być zimno, do końca nocy będę ubierał warstwa po warstwie. Po lewej imponujący widok na rozświetloną rafinerię w Płocku, na zdjęciu oczywiście niewiele co widać. Zimny i ciemny odcinek do Sierpca. Wkurza otarcie na szyi (od pasków kasku). Do tego stopnia że przez chwilę jechałem z kaskiem powieszonym na kierownicy. A ja nigdy nie zdejmuję kasku na rowerze. Nagle przypomniało mi się że wziąłem plastry (z zamiarem ew. ich wykorzystania przy otarciach, ale w nieco innej części ciała ;) ). Naklejam dwa i po sprawie. Ale to nie koniec problemów. Kończy się energetyk, kończą się baterie w gpsie (co chwilę sam się wyłącza), a mnie kończy się czas czuwania. Ziewam raz po raz i zaraz usnę. Wtem! Wiata przystankowa! Idealna, w ciemnościach (nikt mnie nie zauważy), z wygodną ławeczką i osłoniętymi bokami :) No dosłownie z nieba mi spadł ten przystanek, czego chcieć więcej do szczęścia? Może trochu cieplej mogło by być... Gaszę więc lampki, przypinam rower do ławki (nie wiem po co, chyba tak dla zasady), ustawiam budzik w komórce na 5min, zamykam oczy... Hrrrr... hrrr... hrr.. Bi-pip! hrr? Bi-pip! Pora wstawać! Nie wiem na czym to polega ale można tak jakoś oszukać organizm, kilka takich 3/5 min drzemek na siedząco pozwoliło mi przetrwać drugą noc. W końcu jest i Orlen, z bardzo miłą obsługą która wita mnie jeszcze przed wejściem do budynku. Kupuję paliwo dla siebie (litr Black'a) oraz dla gpsa (4 paluszki) i dalej, na Sierpc. Sierpc zawsze kojarzył mi się z pewnym browarem, od teraz będzie mi się kojarzył z tą pierdoloną zimnicą jaka panuje w Polsce przez pół roku, od piździernika do marca. Tu też się chyba zdrzemnąłem na ławeczce w centrum, tym razem mimowolnie, obudziło mnie zimno. Zbliża się świt, dobrze to i nie dobrze. Dobrze bo noc się kończy, nie dobrze bo koło świtu chłód może osiągnąć apogeum. Kawałek lasami, wschód wita mnie na wjeździe do Kujawsko-Pomorskiego. Tu też kilku minutowa drzemka w wiacie na leśnym parkingu. Kolejne miasto na trasie to Rypin. Zamiast jak zwykle rynku szukam czegoś z ciepłym żarciem. Jest jakaś pizzeria ale zamknięta, za wcześnie, 8mej nie ma. Wyjeżdżam nieco zawiedziony i za podjazdem (podjazd w Kuj-Pom?! kto by pomyślał O.o) natrafiam na Lotosa. Na ścianie wielki baner z jeszcze większą zapiekanką. Wchodzę. Biorę dwie. Plus herbatka. Zapiekanki średnie ale weszły pięknie, najważniejsze że gorące i NIE słodkie. Herbatka natomiast była jedną z najlepszych w życiu. Nic tak nie smakuje jak gorąca herbatka po 12 godzinnej nocy na rowerze :) Mocno odżyłem po tym postoju na Lotosie i złapałem drugi (czy któryś tam już) oddech. 400km stuka gdzieś w okolicach Rypina właśnie, koło godz. 7.35-7.45, AVS 19,9. W okolicy pola, lasy, elektrownie wiatrowe, czyli bardzo ciekawe rzeczy, jak już pisałem. Kolejna godna uwagi mieścina na trasie to Brodnica. Dużo ceglanych zabytkowych zabytków, zrobiłem 3 zdjęcia, można by zrobić i 30 ale szkoda baterii w telefonie. Właśnie, bateria. Ciągle mniej i mniej prądu, niedługo stracę łączność ze światem... Gdzie tu naładować? Z Brodnicy wyjazd ładną drogą, ładnym podjazdem, po lewej równie ładne jezioro. Właśnie, podjazd. Tak się śmiałem na początku z tego ale Pomorze zaskoczyło mnie ukształtowaniem terenu O.o Nie jest to taka stolnica jak na Mazowszu/Wielkopolsce ale mnóstwo kilkunasto a nawet kiludziesięcio metrowych hopek. Gdyby ktoś teleportował mnie na taką leśną pagórkowatą drogę na Pomorzu pomyślałbym że to jakieś pogórza na południe od Krakowa/Tarnowa/Rzeszowa! Z rzeczy godnych odnotowania to to, że wreszcie jest ciepło :) Drugiego dnia autentycznie było ciepło i spory kawałek przejechałem zupełnie na krótko, a i kremu z filtrem raz użyłem. Toczę się przez różne wioski imieniem Biskupiec, Kisielice itp. i ciągle wypatruję jakiegoś obiektu gastronomicznego. Nie tyle po to żeby zjeść coś ciepłego ale aby podładować telefon. Kilkanaście % zostało. Nic godnego uwagi jednak nie znajduję. Po drodze kolejny "skrót", niecałe 2km szutrówką. Też piaszczystą ale w miarę przejezdną. Dodatkowo ładne widoki na farmę wiatrową, nie żałuję, takie skróty są OK. Kawałeczek podrzędnymi asfaltami i w Trumiejkach dobijam do wojewódzkiej na Rypin. Ten odcinek zapamiętałem z kilku powodów:
- 8 (ósme) województwo na trasie!
- mięsień bolał tak że podjazd robiłem głównie prawą nogą
- bardzo byłem zmęczony i w pewnym momencie skręciłem w pierwszą lepszą leśną drogę i usiadłem na mokrej trawie
- na zjeździe do miasta po mocno zdemolowanym asfalcie dłonie bolały tak że ciężko było utrzymać kierownicę
- na licznik wskoczyło 500km :) Było to o godz. 14.25 a AVS to 19,6.
Do Prabut dojeżdżam z kilkoma % baterii w telefonie. Tak, piszę o jakieś głupiej baterii w głupim telefonie, bo to głównie ona zaprzątała mi wtedy głowę. Co będzie jak dojadę nad Morze i nie będzie czym zrobić zdjęcia?! W końcu jest pizzeria, gdzie mogłem zatankować trochę mAh (oczywiście wcześniej zapytałem) a przy okazji także zjeść pizzę. Tak dużą że całej nie dałem rady, kawałeczki (oczywiście te na obwodzie ;) ) zostawiłem. Telefon 48%. Powinno wystarczyć. Od dawna już wiem że nie ma szans zdążyć nad morze np. do tej Stegny o jakiejś ludzkiej porze, żeby zobaczyć zachód Słońca. A łażenie nocą po plaży wydaje mi się średnim pomysłem, na zdjęciu nic wyjdzie, zmieniam więc plan. Z Malborka zamiast prosto na północ polecę na Gdańsk. Dobry i Gdańsk, też jest nad morzem no i 600ka wpadnie. Ta pauza w Prabutach postawiła mnie na nogi, złapałem drugi któryś tam oddech i znowu leciało się pięknie. Uprzedzając fakty: ciężko mi w to uwierzyć ale odcinek 500-570 wszedł lekko i przyjemnie. Po drodze Mikołajki Pomorskie (zapadła dziura) no i Sztum, miasto zdecydowanie godne uwagi. A to za sprawą zamku. Któremu zapomniałem zrobić zdjęcia. Jak można nie zrobić zdjęcia zamku w Sztumie?! Mam tylko zdjęcie rynku ale to mnie w żaden sposób nie usprawiedliwia. Fail po prostu, zamiast zainteresować się zamkiem zastanawiałem się czy kupić w Żabce niebieskiego, żółtego czy zielonego izotonika (padło na zielony, mój ulubiony kolor). Ze Sztumu krajową 55-teczką na Malbork. Po drodze zapada zmrok ale ciągle jest jeszcze w miarę ciepło. Do Malborku docieram już po ciemku. Robię zdjęcie jakiejś wieży, tak na wszelki wypadek, jakbym z jakiegoś powodu nie zrobił zdjęcia zamku. Tym razem jednak zrehabilitowałem się i nie tylko zrobiłem 3 zdjęcia, ale nawet zapytałem pewnej miłej Pani z której strony jest najładniejszy widok (na zamek). Okazało się że z drugiej strony Nogatu. Widok zaiste imponujący, na zdjęciu rzecz jasna nic nie widać. Znowu to co najciekawsze mijam nocą :/ Jako że w ogóle nie byłem zmęczony (odcinek 500-570) w Malborku żadnej pauzy nie robiłem, tylko ruszyłem czym prędzej dalej, zanim zacznę być zmęczony. Z krajowej 55ki skręcam w boczne drogi na Nowy Staw. To co tu się działo to już ciężko opisać słowami, czułem się świeżo jakbym dopiero z domu wyjechał, wszystko przestało boleć (włącznie z lewym czworogłowym), spać też się nie chciało. Nie było też zimno, w krótkich spodenkach jechałem. W Nowym Stawie tylko fotka na rynku, i dalej, zanim zacznę być zmęczony chcę przejechać jak najwięcej. Szukam wyjazdu z miasta, pomaga mi w tym dwóch młodzieńców ze Skody Felicii Kombi, którym ustąpiłem pierwszeństwa na skrzyżowaniu. Wskazali oczywiście właściwą drogę, przez Lubieszewo i Ostaszewo ale byli mocno zdziwieni/zaniepokojeni widokiem rowerzysty w środku nocy na tych zadupiach. Pożegnałem się ładnie zanim zapytają o szczegóły podróży, i zdziwią/zaniepokoją się jeszcze bardziej ;) Gdzieś między nowym Nowym Stawem a dobiciem do krajowej 7ki euforia i moc zamienia w jeden wielki kryzys. Znowu jest zimno, ciemno i znowu boli. Możliwe też że chciało się spać, nie pamiętam czy była tam 3/5 min drzemka czy nie. Drogowskaz: "Gdańsk 34km". To były najdłuższe 34km w moim życiu. A z rzeczy takich fajniejszych, bo nawet gdy jest kryzys to coś fajnego może się przytrafić: niesamowite wrażenie zrobiły na mnie te wszystkie wszechobecne tam elektrownie wiatrowe nocą. Te czerwone migające światła na masztach i potężny szum wirników. Chwilę tam stałem i podziwiałem to zjawisko. W końcu dobijam do 7ki. Most na Wiśle. Hmm Wisła, to już Gdańsk niedaleko pewnie? Ale gdzie tam, ponad 20km jeszcze... Ciężarówka za ciężarówką, rondo za rondem, a Gdańska jak nie było tak nie ma. Kolejne rondo, S7 na Gdańsk, poleciałbym, pewnie najszybciej ale zakaz :/ Inne zjazdy z ronda kierują na jakieś wiochy. Ja nie chcę na jakieś wiochy, ja chcę do Gdańska! "Koszwały" taka wiocha jakaś. Usiadłem tam na ławeczce na jakimś skwerku i błędnym wzrokiem wpatrując się w drogę, jadłem jednego 7days'a za drugim. Potem chyba mi się zdrzemło na kilka minut, i znowu tak jak w Sierpcu obudziło mnie zimno. Tym razem dużo większe, cały dosłownie trzęsłem się z zimna. Wsiadam na rower, rower trzęsie się razem ze mną. Dobrze że nikt mnie nie widział w tym stanie. Dłuższa chwila musiała minąć i parę ładnych obrotów korbą zanim temperatura wróciła do normy. Gdzieś tu pewnie stuka 600km, AVS ok. 19,5 a godzina mogła być nie wiem która. Pewnie między północą a pierwszą. W końcu jakaś wojewódzka, standardem przypominająca jednak krajówkę (szerokie asfaltowe pobocza). W oddali po prawej wyłania się niezwykły widok. Coś jakby "city", centrum wielkiej metropolii ze świecącymi drapaczami chmur. Tylko jakieś dziwne mi się to wydaje, skąd w Gdańsku tyle wysokich budynków by było? Podjechałem bliżej i "las wieżowców" okazał się być lasem wież rafineryjnych. Wiedziałem że w Gdańsku jest wielka rafineria ale skrajnie zmęczony człowiek ma ograniczoną zdolność kojarzenia faktów, logicznego rozumowania itp. Zrobiłem zdjęcie, na którym i tak nic nie widać. Ten niezwykły widok mocno podniósł mnie na duchu. Już nie może być daleko. No i nie było, chwila moment i koło godz. 1szej, niemal 49 godzin od wyjazdu z domu ukazuje się upragniona zielona tablica G D A Ń S K ! Udało się! W takich chwilach jak te wszystko przestaje boleć, przestaje być zimno, przestaje się chcieć spać. Z 15 minut zajęła mi sesja zdjęciowa z tą tablicą ;) Bateria w tel. poniżej 15% więc flesza nie włączę... Co tu robić, co tu robić, zdjęcie z tablicą nie wyjdzie! Resztki logicznego rozumowania jakimi dysponuje teraz mózg podpowiadają: przecież masz lampkę w rowerze ;) No tak, a w tej lampce drzemie 500 lm! Włączam więc najjaśniejszy tryb i jest zdjęcie na którym widać te 6 magicznych liter na zielonym tle (oraz moją skromną osobę). Z czystym sumieniem mogę jechać zwiedzać miasto. Lecę jak leci jedną, drugą, trzecią estakadą (puściutkie o tej porze), w końcu zjeżdżam w boczniejsze drogi. Co tu zwiedzać? Co jest symbolem Gdańska i czego nie zobaczenie byłoby ogromnym faux pax? Pierwsze co mi przychodzi do głowy to zabytkowy żuraw portowy. Drugie przychodzi mi do głowy... yyy... Nic nie przychodzi. Chyba przyjechałem tutaj nie przygotowany. Albo wiem co jest symbolem tego miasta tylko będąc w nieco innym niż na co dzień stanie świadomości nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Hm. To może najpierw jakieś statki? Nigdy nie widziałem na żywo żadnej pełnomorskiej jednostki (tylko jakieś krypy na Wiśle), więc fajnie by było zobaczyć coś naprawdę dużego. Statki, statki. Gdzie są statki. Kręcę się po mieście to tu, to tam. Żywej duszy, nie ma kogo spytać. GPSa nie włączę (bateria kilka %, trzeba oszczędzać na zdjęcia). Mam mapkę centrum w mapie Polski 1:700000 ale nic mi ona nie mówi, za mała. Kręcę się w kółko, trzy razy przejeżdżam obok tego samego salonu BMW a statków ani widu ani słychu :/ W końcu jednak coś drgnęło. Nie przejeżdżam czwarty raz obok tego samego salonu BMW tylko widzę jakąś wieżę. Znaczy się starówka jaka pewnie, stare miasto, rynek, albo coś w tym stylu. Docieram na jakiś duży plac (Długi Targ jak się potem okazało) i pod ładną bramę (Złota Brama, tako rzecze Wikipedia). Statek to to nie jest, ale też ładne. Potem mam i fontannę, i to nie byle jaką, bo Fontannę Neptuna! Jeszcze jedna brama i jestem nad Motławą, w tym całym starym porcie. Jest i Żuraw, tylko nie ma jak objąć w kadr z tej strony rzeki. Ha! Statek! Mam! Nie za wielki ale mały też nie. SS Sołdek, pierwsza zbudowana w Polsce po II Wojnie Światowej jednostka. 87m długości. Coś większego bym chciał ale jakbym nie znalazł (nie znalazłem) to lepszy rydz niż nic. Potem jeszcze Onyx - prom Żeglugi Gdańskiej i jakaś drewniana "piracka" łajba - restauracja, coś jak ten cały kicz w Krakowie pod Wawelem, tylko odrobinę mniej kiczowate. Potem jeszcze zdjęcie centrum z kładki i docieram do jakiejś zapuszczonej portowej uliczki. Połatany beton, asfalt i rozlatujące się pobazgrane, zarośnięte, zabite dechami rudery. Coś takiego widziałem nie raz w grach komputerowych, okazuje się że takie coś naprawdę istnieje, i to w Gdańsku. Uliczka okazała się ślepa, zakończona wjazdem do jakiegoś zakładu. Zawróciłem więc i jakąś główną arterią poleciałem w inną część miasta. W wyniku jej eksploracji dotarłem do bram Stoczni Gdańskiej i budynków/żurawi Remontowej - to stąd jest tytułowa fotka. W czasie przygotowań do niej odwiedził mnie tu pewien lisek - tylko on jeden w tym mieście zainteresował się zmęczonym turystą po podróży przez całą Polskę. A właściwie rowerem tego turysty - obwąchał go całego dokładnie dookoła i nie znalazłwszy niczego do jedzenia sobie poszedł. Dotarłem jeszcze do jakiejś elektrociepłowni i zawróciłem. Zmęczony już byłem i zimny wiatr się wzmógł. Doturlawszy się po śladzie do dworca zakupiłem bilety i suchy prowiant na drogę powrotną. Koło 4tej nad ranem było.
Normalny do Krk + bilet na rower 92zł. Odjazd 4:53, w Wawie na Centralnym 5 minut na przesiadkę (niepokoiło mnie to, i słusznie), w Krakowie 12.43 miał być. W pierwszym TLK nie było gniazdek (tel. ledwo zipie, telefon najważniejsza sprawa!) więc zamiast słuchać muzyki zdrzemnąłem się nieco. Po drodze trzeci wschód Słońca od wyjazdu z domu, fajnie :) Opóźnienie w Warszawie półgodzinne, pociąg do Krakowa odjechał... Już miałem hejtować na PKP a tymczasem w informacji przełożyli mi bilet na ekspres. Odjeżdża później ale do Krakowa jedzie godzinę krócej. W dodatku WiFi, gniazdka, woda w kiblu, jak dla mnie pełen luksus :) Podróż drugim pociągiem minęła więc bardzo przyjemnie, na słuchaniu muzyki. A także. A także na patrzeniu przez okno na uciekający w tempie >100km/h krajobraz. Na cały ten ogrom przestrzeni, 600km i 8 województw. Potem popatrzyłem na mój rower, stojący obok za szybą. I wtedy dopiero uświadomiłem sobie że ja to wszystko przejechałem przed chwilą na tym rowerze. Niepozornej kilkunastokilogramowej maszynie, bez żadnego silnika, bez zamkniętej kabiny z miękkim fotelem, czy ogrzewaniem. I bardzo byłem wtedy szczęśliwy :)
W Krakowie przed południem, w domu koło wpół do pierwszej. Ale zanim dojechałem do domu mała ciekawostka: 600km po jakichś zadupiach, ciemnościach, krajówkach i nic. A w Krakowie prawie gleba na plantach, na zasypanym piaskiem chodniczku :D Prawie tzn. rower poleciał na bok ale mnie udało się jakoś zgrabnie zeskoczyć i ustać na nogach.
Podsumowując: rowerowa przygoda życia :) Póki co oczywiście. W połowie trasy było niemal pewne że będę musiał nocować i w ogóle nie wiedziałem czy dociągnę do końca. A tymczasem wyszła nowa życiówka (duża w tym zasługa cen noclegów w Łowiczu, gdyby kosztowały kilkadziesiąt zł to pewnie bym się skusił). Wydaje mi się że udało mi się to przejechać dzięki temu że całe to 6-letnie (niezbyt wielkie, no ale małe też nie) doświadczenie w jeździe na rowerze wykorzystałem w czasie tej jednej 600km trasy. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to wszystko działo się automatycznie. Gdy coś zaczęło się dziać nie zastanawiałem się czy zrobić tak czy inaczej tylko robiłem to co trzeba było zrobić. Po prostu działałem jak maszyna. Idealnie zaprogramowana maszyna. Zaprogramowana do tego żeby przejechać trasę z punktu A do B. Nie chcę żeby ktoś uznał to za jakieś moje samouwielbienie czy coś, tylko ja po prostu tak to widzę. Jakby co hejtować u mnie zawsze można do woli, ja nie usuwam żadnych komentarzy :)
Jedyne co się nie udało tej trasy to to, że przez najciekawsze miejsca przejechałem nocą: Wisła w Płocku, Zamek w Malborku i Gdańsk. W samym Gdańsku nie dojechałem też nad samo morze, na plażę, po prostu zapomniałem (!) w całej tej euforii. Ale to się nadrobi, np. w przyszłym sezonie ;)
Z dolegliwości & urazów: od Łowicza do Prabut pobolewał lewy czworogłowy, otarcie na szyi od paska kasku, popękane od zimna usta (ostatnia rzecz jakiej się spodziewałem O.o), no i dłonie, główny problem. Następnego dnia obie były zdrętwiałe i z osłabionym czuciem. Po tygodniu ciągle dokucza lewa i nie wiem kiedy przejdzie... Tyłek zniósł trasę bardzo dobrze, praktycznie bez bólu jechałem. Dużym sukcesem jest też to że udało mi się nie rozchorować, pomimo pobolewającego pierwszego dnia gardła.
To był dobry, rowerowy dzień 2,5 doby :)
4. Statystyki:
00.15 (30.09) - 12.25 (02.10)
9l płynów: 4,5l energetyków, 1,5l izotoników, 1,5l wody, 0,9l herbaty, 0,6l soków
4x wafelki (różne), 3x bułki z pasztetem (?), 3x banany, 3x zapiekanki, 2x lub 3x drożdżówki, 2x duże delicje, 2x duże wafelki, 2x 7days + paczka małych 7days, 2x paluszki, 2x czekolada, 1x słone ciasteczka, 1x (bardzo) duża pizza
100km 6.35 AVS 20,7
200km 13.55 AVS 21,0
300km 22.10 AVS 22,6 (lub 21,6)
400km 7.35-7.45 AVS 19,9
500km 14.25 AVS 19,6
600km 0.00-1.00 AVS 19,5
1 doba ok. 335km
2 doba ok. 265km
3 doba ok. 40km
I dwie ciekawostki: jeśli brać pod uwagę godziny wschodów/zachodów Słońca to większą cześć trasy pokonałem nocą: 28,5h, a za dnia tylko 23,5h. I na te 28,5h (minus ileś tam h, bo przednią lampkę na postojach zawsze wyłączam) nocnej jazdy wystarczył mi jeden akumulator 18650 2600mAh, i jeszcze mu zostało. Jechałem na 2 i 4 (z ośmiu) trybie Bocialarki 500lm. Nie wiem ile światła mają te tryby (instrukcja zginęła), chyba mało, ale w zupełności wystarczyło. Drugi 18650 leżał w sakwie nieruszony.
PS To 638km to takie małe oszustwo ;) Ostatnie 10km to powrót z dworca w Krakowie do domu, ja tak zawsze cheatuję. Tak naprawdę w Gdańsku skończyłem jazdę z wynikiem 628km ;)
Nowe gminy:
Świętokrzyskie:
Kluczewsko
Łódzkie:
Przedbórz
Ręczno
Ujazd
Budziszewice
Koluszki
Jeżów
Słupia
Lipce Reymontowskie
Maków
Łyszkowice
Łowicz - obszar wiejski
Łowicz - teren miejski
Chąśno
Kiernozia
Mazowieckie:
Sanniki
Gąbin
Płock
Stara Biała
Bielsk
Gozdowo
Sierpc - obszar wiejski
Sierpc - teren miejski
Szczutowo
Kujawsko - Pomorskie:
Rogowo
Skrwilno
Rypin - obszar wiejski
Rypin - teren miejski
Osiek
Brodnica - obszar wiejski
Brodnica - teren miejski
Zbiczno
Warmińsko - Mazurskie:
Biskupiec
Kisielice
Pomorskie:
Prabuty
Mikołajki Pomorskie
Sztum
Malbork - obszar wiejski
Malbork - teren miejski
Nowy Staw
Nowy Dwór Gdański
Ostaszewo
Stegna
Cedry Wielkie
Pruszcz Gdański - teren wiejski
Pruszcz Gdanski - obszar wiejski
Gdańsk
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 600-699, Powrót pociągiem, ! Wycieczka Sezonu 2017
Prędkość była zbyt szybka
d a n e w y j a z d u
230.00 km
20.00 km teren
14:00 h
Pr.śr.:16.43 km/h
Pr.max:60.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3400 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Jakkolwiek aktualny sezon jest rekordowy pod względem długich szosowych tras tak jeśli chodzi o jakieś terenowe wyrypy jest bardzo marnie. Początek sierpnia a ja w Górach byłem raptem raz – liznąłem tylko nieco Sądeckiego. Postanowiłem to zmienić i wybrałem się w Gorce. Dokładniej to coś takiego jak rok temu chciałem przejechać.
Wyjazd standardowo, chwilę po północy. Pierwsze metry przejechane na nowych oponach (Schwalbe Tough Tom 2,25) ujawniają brutalną prawdę – opory na asfalcie są kosmiczne ;) No ale nie może być inaczej, to już prawdziwie terenowe gumy, bieżnik ze starego Nobby Nica mówi wszystko. Poza niecodziennie dużym oporem na korbie niezwykła jest też temperatura: 25’C w środku nocy :O No po prostu gorąco jest. Toczę się więc powoli, standardowo wylotówką na Wieliczkę. Tam przerwa na łyk energetyka i dalej , wojewódzką na Gdów. Hmm wspominałem już jest bardzo gorąco? Gdów to kolejny standardowy przystanek na trasie. Do Krościenka jadę najkrótszą drogą a ta jest jedna – pora na odcinek zadupiastymi zadupiami przez Stare & Nowe Rybie. Serpentyny, kilku-nasto nawet czasem % podjazdy, ciemne lasy czyli same fajne rzeczy :) Na dokładkę nie mniej fajny zjazd do Limanowej. W mieście ciągle jeszcze ciemno. Skręcam w drogę na Kamienicę i przede mną długi podjazd na przeł. Ostrą-Cichoń. Taki gorąc, że zdejmuję kask, nieczęsto mi się to zdarza. Zaczyna się przejaśniać. Ileś tam serpentyn i litrów potu dalej jest wreszcie szczyt. Pora na zasłużony zjazd do Kamienicy. Wreszcie nieco chłodniej, może nawet delikatnie zimno przez chwilę było (zjeżdża się w dolinę rzeki, Kamienica to nie tylko wieś ale i rzeka o takiej samej nazwie). Z Kamienicy na Zabrzeż, z Zabrzeża na Krościenko. Ciągle delikatnie w dół. Przyjemny odcinek wzdłuż Dunajca i w Krościenku melduję się ok. godz. 7mej. Na liczniku natomiast koło setki. Śniadanie (zjadam najcięższe rzeczy tj. banany), przygotowanie roweru do górskiej wędrówki (plecak na plecy, upuszczanie powietrza z opon, demontaż lampek itp.), jakieś zakupy (2l wody), odpoczynek i godzinka zeszła. Tak że na szlak wjeżdżam ok. godz. 8mej. Szlak, jak to w Gorcach, bardzo przyjemny. Niemal wszystko do podjechania a na tych gumach to już w ogóle. Jeśli tylko wystarczy płuc to wszystko można na nich wciągnąć. Okoliczności przyrody również bardzo ładne, mnóstwo różowych (nie wiem jak się nazywających) kwiatków. Mijam bazę namiotową i na szczycie, pod wieżą melduję się chwilę przed 11tą. Sporo turystów, ktoś tam robi mi tytułową fotkę, jem mocno poobijanego (prawie jak ja za chwilę, ale nie uprzedzajmy faktów ;) ) banana. I ruszam w dół a właściwie to sprowadzam bo z tej strony szczytu jest najstromszy fragment szlaku. Spotykam tam starszego Pana (również z Krakowa) który zbiera jagody i wszędzie chodzi z małym drewnianym stołeczkiem (żeby było na czym usiąść). Dalszy odcinek szlaku to płynna i szybka jazda. Co te opony potrafią! Jakbym na zupełnie inny rower wsiadł. I tak sobie lecę, raz szybciej, raz wolniej, po kamieniach, korzeniach a także zupełnie gładkich odcinkach szlaku. Na tych ostatnich to już w ogóle popuszczam wodze fantazji. I tak sobie lecę, może ze 30, może i 40 po gładkim (jak na górski szlak) odcinku. W którymś momencie zaczynam lecieć dosłownie, ponad kierownicą, jakieś 3m w przód. O kurwa jakie to było uderzenie. Chyba najpotężniejsze w mojej rowerowej karierze. Pierwsze co zawsze robię po glebie to wstaję i czym prędzej wsiadam na rower. Żeby nikt nie widział i wstydu nie było ;) Wyglądało to mniej więcej tak. I tak przejechałem w tym szoku ładny kawałek, ze 3km. W międzyczasie kilka razy oceniam straty, W rowerze niby tylko obrócony róg ale wiem że kiera i tak do wymiany, tyle gleb co ona przeszła to już trzeba. Ze mną z kolei tak: twarz cała, dosłownie na czubku nosa odrobinka ziemi, musnąłem nim glebę. Boli brzuch a dokładnie nadbrzusze, które jest nieco zaczerwienione. Żebra po prawej a raczej miejsca ich łączenia też bolą. Do tego obtarte wszystkie kończyny, najbardziej boli lewa ręka. W połowie przedramienia jakaś gula wyskoczyła, bałem się czy nie złamana ale raczej nie bo działa normalnie. Na niej też najwięcej otarć. Dłonie całe, uratowały je rękawiczki. Koszulka cała ujebana ziemią, przebieram na drugą stronę żeby jako tako wyglądać. Nie muszę chyba dodawać że odechciało mi się dalszej jazdy MTB. Dojechałem w tym szoku pod Kotelnicę gdzie stwierdziłem że nie mam GPSa... Tzn. został na szlaku, ciekawe w jakim stanie. Chcąc nie chcąc zawracam (na tej podstawie wiem ile przejechałem w poglebowym szoku) i nadkładam ~6km. W końcu go mam. Leży na środku szlaku, ekranikiem do dołu... Oczywiście rezjebany (ekranik), ledwie widać 1/6 obrazu. Zakładam, z nadzieją że przynajmniej śladu z trasy nie stracę. Wracam z powrotem pod Kotelnicę, gdzie spotykam piechura. Wygląda na mocno odwodnionego. Pyta czy jest jakieś źródełko przed Lubaniem (przed bazą). Raczej nie ma. Ale ja mam 1,5l mineralnej która nie będzie mi już potrzebna. Odlewam mu połowę do bidonu, chwilę gadamy i każdy rusza w swoją stronę. W moim przypadku w stronę cywilizacji, do Huby zjeżdżam (taka wioska). Szybko zaczyna się asfalt a ja szybko jestem na wojewódzkiej. Myślę że można by coś do dezynfekcji kupić. Ale wszystko pozamykane, jeden sklep otwarty, ale tam nie mają takich rzeczy. Dowlokłem się te kilkanaście km do New Targu, tam kupiłem spirytus i jakieś plastry (żeby Słońce nie świeciło na otarcia, bo upał był). Ale teraz, 2 godziny po glebie to już pewnie potrzebna ta dezynfekcja jak umarłemu kadzidło ;) (Nie pomyślałem a równie dobrze mogłem kupić setkę wódki, na pewno mieli tego typu towar we wcześniejszym sklepie ;) ). W sumie to już coraz mniej wszystko bolało (poza lewą ręką, ta bolała na każdej dziurze, nierówności asfaltu). Pomyślałem więc że jakoś dotoczę się do domu, oczywiście najkrótszą drogą. I tak też zrobiłem, w N. Targu i Rabce lody sobie zjadłem i w ogóle sporo odpoczywałem po drodze. Zachód Słońca między Mszaną a Kasiną. Pamiętam że przed Dobczycami zimno było, a ja żadnych dodatkowych ubrań nie miałem. W domu chwilę po północy.
No i to tyle. Trzecie OTB w karierze, w ogóle zdecydowanie jedna z najgroźniejszych gleb. Szczęście w nieszczęściu takie że szlak na tym odcinku był twardą, ubitą ale jednak niemal idealnie gładką ziemią. To raz. A dwa że siła uderzenia rozłożyła się równomiernie między klatkę piersiową, brzuch i wszystkie kończyny, natomiast nie uderzyłem twarzą. Bo jeśli były by tam kamienie/korzenie i/lub przywaliłbym nosem to z tego Lubania zjechałbym Land Roverem GOPRowców a nie na rowerze... Natomiast sama przyczyna tej gleby ciągle jest dla mnie zagadką. Wiadomo że jechałem szybko ale rowery, tak same z siebie się nie obracają wokół osi przedniego koła. Był tam jakiś kamyk ale wg. mnie za mały aby zatrzymać rozpędzonego 29era. Hmmm...
Kierownica wymieniona (faktycznie miała małe "nadpęknięcie"), GPS służy dalej, choć teraz tylko jako rejestrator śladu (logger) - ekranik mu do tego niepotrzebny ;)
Reszta zdjęć: https://goo.gl/photos/UMSypZRzogLbQ92f8
Zaliczone szczyty:
Przeł. Ostra-Cichoń 812
Marszałek 828
Jaworzyna 1050
Średni Groń 1225
Lubań 1211
Runek 1005
Runek Hubieński 997
Kotelnica 946
Obidowa 865
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502
WYSOK MAX: 1211
0.15 - 0.20
7,75l
5 bananów, 2 bułki z czymśtam, 2 paczki delicji, 2 x lody, pierniczki, czekolada
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 200-249, Nieudane wypady, Terenowo
Zagubiony w czasie i przestrzeni
d a n e w y j a z d u
525.00 km
0.00 km teren
25:36 h
Pr.śr.:20.51 km/h
Pr.max:48.50 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
"Sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem..." Oo tak, turystyka rowerowa to jest coś dla mnie :)
500km. Jeszcze kilka lat temu zupełna abstrakcja, coś o czym
można sobie poczytać, pomarzyć, popodziwiać terminatorów robiących tego typu
dystanse. Tymczasem rok temu udało mi się wreszcie zrobić duży krok naprzód –
pierwsze 400, dokładniej to ta trasa. I wtedy przemknęła przez głowę taka
nieśmiała myśl: a może za rok 500? Rok minął, znów mamy koniec lipca a ja
jestem w trakcie rekordowo zapowiadającego się sezonu, kilkanaście ciężkich
+-300km tras za mną, 400ka do Poznania także. Klamka zapadła, w ten weekend
atak na życiówkę! Ogólny zarys trasy jest taki: Sandomierz -> Lublin ->
Rzeszów, jak będzie trzeba to się dokręci.
Nastała godzina zero. A dokładniej to północ z 28 na 29
lipca, Anno Domino 2k17. Start! Przelatuję przez Bieżanów, Rybitwy, Wisłę
(widać pięknie iluminowany, nowy most na wschodniej obwodnicy) i wskakuję na
krajową 79kę. „Sandomierz 142km”. Tako rzecze przydrożny znak. Hehe już mnie
nie przerażają te kosmiczne niegdyś dla rowerzysty liczby ;) Bezwietrzna, bezchmurna
noc. Idealna do nawijania asfaltu. Ruch niemal zerowy, latarni niet, więc zupełne
ciemności, tak jak lubię. Jest Nowe Brzesko. Pierwsza pauza, coś tam jem,
zapijam energetykiem, jakaś fotka i w drogę. Do woj. Świętokrzyskiego wjeżdżam
jeszcze nocą, a dokładniej o godz. 3.20. Z rzeczy ciekawych to widziałem tej
nocy dwie spadające gwiazdy. Pomyślałem więc dwa życzenia: pierwsze to że chcę
zrobić to 500, a drugie to takie bardzo prywatne życzenie, o wiele ważniejsze, zachowam
je dla siebie. Za Koszycami pierwsze oznaki brzasku, natomiast świt zastaje
mnie za Nowym Korczynem. Z godnych odnotowania miejscowości to jeszcze
Opatowiec i Słupia. Tymczasem docieram do Pacanowa i myślę że można by zajechać
na rynek (jeszcze nie byłem), zrobić sobie zdjęcie ze słynnym Koziołkiem. Tak
też robię, ze 2km trzeba nadłożyć. Zdjęcia są, można jechać dalej. 20km / godzinkę
dalej kolejna atrakcja a mianowicie Połaniec. W sensie elektrownia w tej
miejscowości, jedna z największych w Polsce. Na rynku miły Pan udziela mi
wskazówek gdzie można zrobić najładniejsze zdjęcie. „Na rondzie w prawo na
Mielec, z mostu ładnie widać elektrownię”. Tak też skręcam, na Mielec. Tylko że
jadę i jadę a elektrownia ciągle majaczy gdzieś tam za lasem... W końcu jest
most, 4km trzeba było odbić więc +8km gratis. Ale opłacało się, widok jest
zaiste imponujący :O Potężna bryła elektrowni nad szeroko rozlaną, dziką Wisłą.
Całości dopełniają lasy: ten zielony, liściasty, a także las słupów
energetycznych, do tego jakiś komin, barki, pogłębiarki na rzece. No fajnie się
to wszystko ze sobą komponuje, współgra. Przyroda i technika idealnie się w tej
scence uzupełniają. Wracam po śladzie do głównej drogi i dalej, na Sandomierz. Chwila
moment i jest Osiek, tu z kolei główną atrakcją jest przydrożny pomnik, ku
chwale żołnierzy. Jakich to nie wiem ale komu jak komu, żołnierzom pomniki się
należą. Krajowa 79ka (w weekendy) bardzo przyjemna na rower, ruch rozsądny, gładki
asfalt, pola, lasy, kilometry mijają więc szybko. Koprzywnica. Kolejna godna
uwagi mieścina na dzisiejszej trasie. Zajeżdżam na rynek, bo zawsze jakoś
bokiem objeżdżałem. Jest już bardzo gorąco, kremu z filtrem dużo dziś pójdzie. W
okolicy królują sady owocowe. Sandomierz zdobywam koło godz. 11tej. Dwa razy
byłem w tym mieście ale nigdy słynnego rynku i starówki nie widziałem... To się
nie godzi. Tym razem punkt obowiązkowy. Zajeżdżam więc tam gdzie powinienem być
dziś 3ci raz. Hmm na pewno bardzo ładny ale szczegółów to nie pamiętam, umysł
zbyt bardzo był zaabsorbowany powtarzaniem w kółko jednej liczby: 500, 500,
500... W każdym razie miła Pani zrobiła mi fotkę pod pomnikiem, spotkałem też innego
rowerowego turystę – jedzie z Rzeszowa nad morze, w 4 dni chce tam dotrzeć z
tego co pamiętam. Mówię że z Krakowa jadę, ten mi na to że górki po drodze
musiały być... Yyyy... No nie wiem, ja żadnych podjazdów po drodze nie
zauważyłem :D Mniejsza jednak o to, pora się zbierać, 500 samo się nie
przejedzie. Z Sandomierza wojewódzką na Zawichost. Ponieważ albowiem gdyż przez
Wisłę przeprawić się chcę promem. Niby jest most w Annopolu ale co to za
atrakcja taki most. Prom to jednak coś niecodziennego. Stoi po drugiej stronie
rzeki. Dłuższą chwilę na niego czekam, pytam tubylców kiedy odjazd: nie wiadomo,
istnieje obawa że kapitan się najebał i nici z przeprawy. Tak się jednak nie
stało, w końcu przypływa prom a Pan Promowy sprawia wrażenie (w miarę ;) )
trzeźwego. Dałem mu na piwo a w zamian mam bardzo fajne zdjęcie w kapitańskiej
czapce :) Sam prom choć stary i wysłużony to zadbany: ładnie odmalowany,
ławeczki, jakaś kolekcja dzwonków na stoliku, podwieszone doniczki z
pelargoniami. Mam nadzieję że jeszcze długo tego typu atrakcje będzie można
spotkać na polskich rzekach. Wisła pokonana, jestem na drugim brzegu. Chwila po
12tej jest, a na liczniku niecałe 200km. Kawałek bocznymi drogami, w tym
odcinek specjalny po bardzo zdemolowanym asfalcie. Na przystanku dłuższa
przerwa i popas, chyba zbyt obfity bo jedzie się po nim gorzej niż przed. Na
tego typu trasach trzeba jednak jeść małymi porcjami, ale regularnie. Dobijam
do krajówki, tym razem nr 74. Do Kraśnika rzut beretem ale nie jedzie się
dobrze, coś ciąży na żołądku. Urządzam tu więc pierwszy pełnowymiarowy
odpoczynek tj. ponad pół godziny. W sklepie fail, kupiłem Oshee Zero (!). To
jest dobre dla anorektycznych anorektyczek dążących do anorektycznej anoreksji
a nie dla strudzonego rowerzysty. Zero cukru, zero mocy z tego będzie... Tyle
że zaspokoi pragnienie. Na szczęście kupiłem też Fantę, ta ma wszystko to czego
potrzeba :) No i faktycznie od razu jedzie się lepiej. Z miejscowości o
ciekawszych nazwach: Niedrzwica Duża (pauza pod remizą OSP). Lublin zbliża się
nieubłaganie, lada moment kolejne wielkie miasto wpadnie do mojej kolekcji (nie
wspominałem ale w Lublinie jeszcze nie byłem) :) Kilometr jakąś dwupasmówką i
na zjeździe przed początkiem drogi ekspresowej skręcam do centrum. Tablicę z
nazwą miasta osiągam o godz. 17.35. Przez Lubelskie przedmieścia toczę się na
zmianę: trochę jezdnią, trochę (o dziwo całkiem znośnymi) ścieżkami rowerowymi.
Z ciekawostek trolejbusy. W końcu jest jakiś wielki plac, a na nim pomnik
Józefa Piłsudskiego na koniu. Pamiątkowe zdjęcie. Chciałem zajechać na rynek
ale natrafiłem na ulicę tak szczelnie nabitą nieprzebraną, gęstą ludzką masą że
skręciłem w inną drogę. Zapomniałem o głównym celu w tym mieście i dotarłem pod
zamek. Dobre i co. Niemal godzinna przerwa, po której startuję jak nowo
narodzony :) Trochę się zeszło i z miasta wyjeżdżam o 19.30. Od teraz jakieś
50km bocznymi drogami. Po prawej Zalew Zemborzycki, na pewno bardzo ładny ale
niestety cały czas przeznaczony na odpoczynek wykorzystałem w Lublinie. W
jakimś wiejskim sklepiku ostatnie przed nocą zakupy. W końcu łapie mnie zmrok i
zaczyna się kolejny bardzo fajny etap wycieczki. To wtedy właśnie wpadł mi do
głowy pomysł na tytuł wpisu :) Bo tak się właśnie czułem: zagubiony w czasie i
przestrzeni. No bo tak: północ z piątku na sobotę: ludzie przewracają się na
drugi bok w nocy a ja wyruszam trasę. Sobota, 11 rano, ludzie leniwie wstają i
obierają kurs na łazienkę/lodówkę, ja w Sandomierzu. 14ta, pora obiadowa,
dojeżdżam do Kraśnika. I tak dalej, i tak dalej, uprzedzając nieco fakty i
zaburzając chronologię relacji – przez ponad 1,5 doby. Nie ukrywam że jest to
bardzo fajne :) Wracając jednak na trasę: nocna jazda ma swój urok, bardzo ją
lubię i trasa bez 1 lub 2 nocy była by po prostu niekompletna, niepełna. Rozgwieżdżone
niebo (+ jeszcze jedna spadająca gwiazda). Odpoczynki na zagubionych w
ciemnościach obskurnych przystankach. Od czasu do czasu jakiś ryneczek w sennym
miasteczku. Czarny Golf z ekipą śpiewającą na całe gardło Hej Sokoły :D
Rozkminki nad mapą Polski, siedząc na krawężniku z puszką energetyka w ręku.
Hmm wspominałem już że jest to bardzo fajne? Całą tą sielankę zakłóca tylko
jakiś pajac w wyprzedzającym mnie czarnym Lancerze Evo ileśtam. Z wydechem tak
głośnym że żołądek wpada mi w rezonans i dostaję mdłości. No dosłownie żygać mi
się chce przez pół godziny. Evo srewo. Kurwa. Z miejscowości które zapadły mi w
pamięci z tej nocnej jazdy to Zakrzówek, Janów Lubelski i Nisko. Te dwie
ostatnie to zresztą całkiem spore miasta. Aha zapomniałbym: po tych 50km wskakuję
z powrotem na krajówkę – DK19. Z Niska można by dalej 19ką na Rzeszów. Ale nie
można. Kilometrów mało. Nijak 500 by nie wyszło. Odbijam więc w 77kę, na
Leżajsk. Jeszcze nie byłem, kolejne miasto zaliczone będzie, fajnie. Zaczyna
się przejaśniać. Raz dwa ta nocka minęła, a ja zniosłem ją bardzo dobrze :)
Może z 10 razy ziewnąłem, i to wszystko. Zapiłem energetykiem. Jest więc świt, na
liczniku ze 415-420km. Wszystko idzie zgodnie z planem. Wtem! No chuj by to jasny
strzelił – rzekł kolarz, po czym zaklął szpetnie. Licznik się zresetował... On
zawsze mi to robi na rekordowych trasach. A ja chciałem mieć zdjęcie z magiczną
500ką na wyświetlaczu... Jedyną 500ką którą mogę teraz mieć może być ta na
GPSie. Tyle że on, jak to Garmin, zaniża o jakieś 3%. Wskutek czego żeby było
500 na ekraniku będę musiał przejechać ok. 515... I tak właśnie zrobię, choćbym
miał się zesrać. Plus tego jest taki, że tak się wkurwiłem, że dodało mi to
mnóstwo mocy. W Leżajsku już jasno i coraz cieplej. Zdjęcie pod jakimś
kościołem/klasztorem czy czymś w tym stylu. Z Leżajska polecimy na Łańcut,
trochę braknie km ale to się dokręci już po Rzeszowie. Nieco się zamotałem na
obwodnicy miasta zanim trafiłem w wojewódzką 877. Po drodze przebieram się na
przystanku w krótkie ciuchy, a tu przejeżdża samochód z rowerami na bagażniku.
Pan pyta się, czy wszystko porządku i nic nie potrzeba. Jak najbardziej w
porządku, ale bardzo to było miłe. Przez Łańcut już tylko przelatuję, nie mam
czasu na szukanie jakichś rynków czy zamków. Do Rzeszowa 20km, 4-pasmową,
pagórkowatą krajówką. Słońce znowu przypieka. Tablicę z nazwą miasta mijam o
9.15. Na GPSie nie pamiętam ile już km, ale pewnie ze 485 było (czyli de facto te
+-500 mogło być). Ile by jednak nie było to zdjęcie z 485, 490 czy 495 mnie nie
zadowala. Ja chcę 500. Bardzo nie chciało mi się dokręcać ale się zmusiłem.
Kręciłem dziesiątki pętelek po tych samych uliczkach koło dworca, nad jakąś
rzekę też zajechałem no i rzecz jasna pod Wielką Cipę. Zdjęcia ze słynnym
pomnikiem zabraknąć nie mogło. Bardzo dłużyły mi się te kilometry. W końcu
jednak jest! Jest wymarzone 500, będzie wymarzone zdjęcie :) Z czystym
sumieniem zajeżdżam więc na dworzec skąd o 12 mam pociąg do Krakowa. Podróż
minęła bardzo przyjemnie. Na Głównym po 14 a w domu przed 15tą. Doszło +10km
gratis.
No i tak to było. Tak spełniło się moje kolejne, wielkie
rowerowe marzenie :) Nic nie wspominałem o jakimś zmęczeniu, bólu czy
kontuzjach. Bo i nie było o czym wspominać O_o Mocy nie brakowało, a z bóli to
trochę dłonie (bardziej lewa), lewy Achilles, plus małe otarcie w pachwinie -
także lewej. Tyłek zniósł te 25,5 godz. w siodle nadspodziewanie dobrze ;)
Kilometry oszacowane niestety ale na 90% było właśnie te 525
+-3km.
To był dobry, rowerowy weekend :)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/W7DdvBROQYcRp3NB2
Nowe gminy:
Podkarpackie:
Borowa
Jarocin
Ulanów
Nisko
Rudnik nad Sanem
Nowa Sarzyna
Leżajsk - obszar wiejski
Leżajsk - teren miejski
Żołynia
Rakszawa
Białobrzegi
Świętokrzyskie:
Dwikozy
Lubelskie:
Gościeradów
Trzydnik Duży
Kraśnik - obszar wiejski
Kraśnik - teren miejski
Wilkołaz
Niedrzwica Duża
Konopnica
Lublin
Głusk
Strzyżewice
Zakrzówek
Szastarka
Modliborzyce
Janów Lubelski
0.05 - 15.05
8,5l
6 bułek z szynką, 6 bananów, 2 batony energetyczne, 2 paczki wafelków, 2 małe paczki chipsów, (podwójne) Delicje, pierniczki, jakiś batonik
Kategoria ^ UP 3000-3499m, Powrót pociągiem, > km 500-599