^ UP 2000-2499m
Dystans całkowity: | 8877.45 km (w terenie 176.00 km; 1.98%) |
Czas w ruchu: | 437:38 |
Średnia prędkość: | 17.73 km/h |
Maksymalna prędkość: | 72.50 km/h |
Suma podjazdów: | 78527 m |
Liczba aktywności: | 36 |
Średnio na aktywność: | 246.60 km i 13h 40m |
Więcej statystyk |
Chillout w Łodzi / 15kkm w sezonie!
d a n e w y j a z d u
313.87 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:17.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad odręczny, po Łodzi nakręciłem z 40km).
https://photos.app.goo.gl/DGsWsaxhMxHCEsY7A
8.20 (sb) - 13.25 (ndz)
Cel okazał się zbyt lajtowy.
KOREKTA 24.12.2020:
Nowe gminy: 3
Łódzkie: 3
Nowosolna
Brzeziny obszar miejski
Brzeziny teren wiejski
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Turystyka / 10kkm Tribana
d a n e w y j a z d u
304.35 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Krk - Tar - Rze - Przemyśl. Krajóweczką + małe zwiedzanka, błądzonka itp.
Zdjęcie tytułowe przedstawia placki ziemniaczane z baru pod dworcem PKP, które są dobrą motywacją na dociągnięcie do Przemyśla.
https://photos.app.goo.gl/KWpruLP64mXqKzRj8
8.55 (sb) - 20.30 (ndz)
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Spacerek / 100000 km z Bikestats!
d a n e w y j a z d u
268.19 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/uZA5ErxKbjKV3fYRA
12.00 (sb) - 16.30 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem, ^ UP 2000-2499m
Dziewiczy rejs
d a n e w y j a z d u
230.15 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:70.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2300 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/6LSqKYzSR5urvdCj7
A więc tak. Niecałe
40km na szosce nakręcone. Wiem już jak trzymać barana i jak
zmieniać biegi/hamować. Czasem się jeszcze pomylę i szukam klamki
tam gdzie była w rowerze MTB. Pora na pierwszy daleki (powiedzmy)
rejs. Sprawdzić jak moje plecy, dłonie i przedramiona zniosą
pochyloną pozycję. Czy przy wąskim chwycie, ściskającym klatkę
piersiową, nie braknie powietrza. Oraz sprawdzić czy, a jeśli tak
(no raczej tak) to o ile wzrośnie średnia. Jakieś +-200km powinno
być OK. Tym bardziej że do dyspozycji mam tylko niedzielę. Jako że wiatr gna z
tego samego kierunku (choć słabiej) co tydzień temu, więc i kurs
jest podobny: Kielce/Radom, ze wskazaniem na to drugie.
Wyjazd chwilę po
4tej. W lekkim chłodzie i ciemnościach dobiegającej końca
marcowej nocy przelatuję najkrótszą drogą przez miasto. Na
którejś tam z kolei hopce, których nie brak na północ od
Krakowa, wita mnie nowy dzień. No właśnie, odnoście
tych hopek. Mają one sobie tak max 7-8% nachylenia. Nie więcej. A mnie brakuje
przełożeń :) Znaczy się przesadziłem kupując dwutarcz i kasetę
11-28. „Jedynka” to u mnie 36-28. Przełożenie 1,3 inaczej rzecz
ujmując. Dla porównania w MTB miałem najlżej 22-36, czyli 0,6 :D
Ale mam co chciałem, należało mi się. A chciałem klasyczny,
piękny dwutarcz i malutką kasetkę, tak jak prosi ;) Cóż,
najwyżej zmieni się kasetę na bardziej ludzką. Korby na pewno nie, jest za ładna ;) Albo nic się nie zmieni, tylko zamiast dookoła
Tatr będę jeździł na Morze :) Na razie staram się tym nie
przejmować, bo to nie tak że nie da się jechać. Jakoś tam
jadę, tylko że siłowo przepycham korby, z kadencją 80-letniej
babci. Martwię się bardziej że jeśli tu jest tak, to co będzie
się działo w górach, np. na Słowacji… Sprawnie Mniej
sprawnie niż zwykle łykam kolejne hopki Wyżyny Miechowskiej, czy
jak jej tam. W Słomnikach robię fotkę ciekawego Nissanika. Im
dalej na północ tym więcej przyjemnych, leśnych odcinków. A w
tych coraz to więcej zielonych pączków, pierwszych kwiatów i
innych oznak nadchodzącej wiosny. W okolicach Wodzisławia/Jędrzejowa
zaczynają się pierwsze utrudnienia związane z coraz dalej
sięgającą na południe ekspresówką. Tzn. dla kierowców
ekspresówka to ułatwienie, dla rowerzystów niestety nie. W miarę
możliwości staram się trzymać idących równolegle serwisówek.
Ale z nimi jest taki problem, że nie zawsze zachowują ciągłość.
A tam gdzie nie ma ciągłości (lub jest, ale trzeba kombinować,
jeździć z jednej strony szosy na drugą, lub tłuc się
gruntówkami) no to cóż ;) Testuję dolny chwyt i 52-zębny blat na
gładkiej tafli szerokiego pobocza głównej drogi :) Bo nic o tym
jeszcze nie pisałem ale to jest naprawdę potęga. Sztywność
roweru szosowego, jego przyspieszenie, responsywność, aerodynamika,
zapas ciężkich przełożeń itp. itd. Coś pięknego. W połączeniu
z wiatrem w plecy trzeba pomnożyć razy dwa te wszystkie doznania.
Tydzień temu, z kosmicznym wiatrem w plecy na niewielkim zjeździe
miałem tu ponad 70. Z tym że tydzień temu byłem tu na MTB. Gdybym
miał wtedy szoskę… Podczas jednego takiego poszukiwania
alternatywnej dla Ski drogi nadkładam ze 2-3km, tłukąc się
błotnistą drogą przez plac budowy i zajeżdżając ostatecznie nad
brzeg Nidy… Nad głową most drogi ekspresowej i żadnej
alternatywy, można tylko na nielegalu, tym mostem przejechać...
Przynajmniej fajny dźwig zobaczyłem. Po tym incydencie przestałem
już specjalnie szukać. Leciałem jak leci główną szosą, chyba
że zjazd na lokalną drogę sam mi się napatoczył. Ostatnie km
przed Kielcami to na szczęście wojewódzka i (chwilowy) koniec
nerwów związanych z potencjalnym mandatem. Same Kielce tylko
przelatuję, jakiś blokowiska i główne drogi. Żadnego zwiedzania,
bardziej interesuje mnie dziś Radom a poza tym wypadałoby
zdążyć na pociąg. Temperatura taka że popołudniu jadę zupełnie na krótko. Odcinek Kielce-Suchedniów-Skarżysko (w
miarę ;) ) legalnie. Drogą ruchu lokalnego/starą siódemką.
Niestety za Skarżyskiem powtórka z rozrywki. Nowowybudowany odcinek
S-ki. Bez żadnego ostrzeżenia wyrastają znaki „Droga tylko dla
pojazdów samochodowych”. Nie ma jak to zwykle bywa oznaczeń że
zacznie się np. za 1000m, nie ma możliwości zjazdu lub zawrócenia (siatki, barierki). Tylko tak po prostu: mogę jechać legalnie na rowerze. Metr dalej, za znakami już nie mogę. Po obu stronach siatki a za nimi jakieś rozmiękłe błotniste drogi. No to nic, myślałem że jakoś przemknę tak jak wcześniej wiele razy i nikt nie zauważy. Niestety zauważył ;) Patrol Policji, 300m przed zjazdem :D 300m przed nimi był MOP, i szansa na ewakuację, zaczynała się tam bowiem boczna asfaltówka, ale nie zdecydowałem się. Rozmowa z Panami Policjantami była bardzo długa, chyba pół godzinna. Byli bardzo mili i zatroskani o moje bezpieczeństwo. Jeden był wręcz spanikowany że w każdej chwili może mnie tu zabić samochód. No może. Może mnie zabić również na krajówce, wojewódzkiej i osiedlowej uliczce. Jego też może zabić - przy prędkościach 100+ nie ma znaczenia rower, samochód, ciężarówka czy hulajnoga, to i tak jest zgon na miejscu. Oczywiście takie miałem tylko przemyślenia. Bo w rzeczywistości skomlałem o litość ;) Jak powiedziałem że znaki wyrosły ni stąd, ni zowąd a zawrócić się nie dało – to mi poradzili że powinienem zsiąść z roweru i prowadzić poboczem z powrotem. Tłumaczyłem się jak mogłem, choć wiedziałem że jestem na straconej pozycji, bo nie miałem prawa się tu znaleźć. Mandat zgodziłem się przyjąć. Panowie powiedzieli że nie będą się przesadnie starać z jego wysokością. Po sprawdzeniu okazało się że za taką przyjemność stawka jest stała, zryczałtowana. 250zł, żadnych widełek, możliwości pouczenia brak. Wsiedli jeszcze raz do radiowozu i dłuższą chwilę radzili. Uradzili że: „mandatu nie będziemy pisać”. :O Zostałem tylko odeskortowany do tego zjazdu za 300m i tu się rozstaliśmy. O_o. Może dlatego że byłem miły, i się nie kłóciłem, tylko próbowałem usprawiedliwić? Może dlatego że pochwaliłem się skąd dokąd jadę? A może po prostu policjant też człowiek? W każdym razie ten brak mandatu odniósł lepszy „efekt wychowawczy” niż jego wypisanie. Jak bym dostał mandat to bym nie jeździł po ekspresówkach i był wkurwiony na policję. A tak nie jeżdżę po ekspresówkach i bardzo wzrosła moja ocena tej służby mundurowej. Końcówka trasy już bez przygód. „Starym szlakiem” nie błądząc już docieram do Radomia. Zachód Słońca kawałek za Szydłowcem. W Radomiu mam jeszcze trochę czasu, zwiedzam więc przygnębiająco wyglądający (pusty, zaniedbany, nie ma nic) rynek i centrum miasta (to już OK). Dla porównania rynek w Kielcach, podobnym wielkością mieście jest dużo bardziej reprezentacyjny i całą noc tętni gwarem, życiem. Powrót jakimś tam TLK czy innym ICekiem, w domu przed północą.
Dziewiczy rejs z przygodą ale udany :) Co do roweru, to pisałem jakie mam odczucia. Zapierdala się. Po średniej tego nie widać ale średnia w moich trasach nic nie mówi i nie będę jej podawał we wpisach. Nic nie mówi bo to nie jest trening ani maraton po wyznaczonej asfaltowej prostej trasie. Czasem omijając korki przeturlam się przez pół miasta jakimś chodnikiem. Czasem toczę się skrótem gruntową lub piaszczystą/błotnistą drogą. Innym razem prowadzę rower po dworcu albo jakimś rynku i średnia spada na łeb na szyję. A licznika zdejmować mi się chce, poza tym jak zdejmę to ubędzie kilometrów. Plecy zniosły nową pozycję nadspodziewanie dobrze, bolą natomiast okolice łokci (?!). Jedyne co mnie jednak naprawdę martwi to ciężkość przełożeń, a raczej kolejne wydatki jakie trzeba będzie ponieść żeby je zmiękczyć.
AVS 21,8
4.10 - 23.55
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Prawie to samo
d a n e w y j a z d u
277.31 km
0.00 km teren
16:19 h
Pr.śr.:17.00 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/EkbnVovFivRTe2x28
7.15 (10.11) - 14.40 (11.11)
3,2l (w tym 1l energetyka)
nowe gminy: 2
Łódzkie: 2
Nagłowice
Oksa
Kategoria Powrót pociągiem, > km 250-299, ^ UP 2000-2499m
Mierz zamiary na porę roku
d a n e w y j a z d u
336.47 km
0.00 km teren
17:54 h
Pr.śr.:18.80 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2250 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wycieczka na głównej bardzo fajna, aż głupio mi wrzucać taki niedokończony trip. Jeśli krytyka opinii publicznej spowodowana brakiem opisu będzie znaczna, to takowy sporządzę. Jeśli nie - to nie.
Ta prosta krecha to teleportacja na stalowych kołach z Łęczycy do Trzebinii. Autobusowa Komunikacja Zastępcza zmusiła mnie do dokręcenia 50km. Tak więc winnym tego że trasa wylądowała na głównej są PKP.
https://photos.app.goo.gl/QvRjNwoopHn3hhQm6
6.50 (2.11) - 19.50 (3.11)
5,43l (w tym 1,83l energetyka)
nowe gminy: 4
Łódzkie: 4
Moszczenica
Grabica
Tuszyn
Rzgów
Kategoria Powrót pociągiem, > km 300-349, ^ UP 2000-2499m
Długa droga do Trzebini
d a n e w y j a z d u
266.49 km
0.00 km teren
14:48 h
Pr.śr.:18.01 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(ślad poprzerywany, byłem tak wkurwiony że nie miałem głowy sprawdzać czy GPS się nie wyłączył na jakiejś dziurze)
https://photos.app.goo.gl/i8XkTzWuAWTt3YhU2
A więc tak. Awaria w tej trasie była najpoważniejszą awarią
w całej mojej rowerowej karierze. Co prawda kieeedyś tam, w wieku kilkunastu
lat zatarła mi się zupełnie przednia piasta (tak że przestała się obracać) ale
to się nie liczy, bo wtedy jeszcze moja kariera w tym sporcie się nie zaczęła
;) Ale do rzeczy: tej trasy zmieliłem bębenek. Genezy tej usterki należy szukać
w majówkowy weekend na Słowacji, kiedy to niczym pirat rowerowy leciałem na
zderzaku ciężarówki i wpadłem w krater, kiereszując koła. W tym tylne tak
poważnie, że konieczne było składanie nowego. Niedawno wreszcie się za to
zabrałem. Nabyłem drogą kupna obręcz (taka sama, Accent Airplane 29, tyle że
czarna) plus szprychy (Sapimy Leader, ale nie zwykłe fi 2, tylko grubsze 2,3 mm,
do e-bików wraz z nyplami redukcyjnymi). Do tego za półdarmo, a dokładnie to 8zł
kupiłem identyczny, nowiutki korpus piasty Hone M600. Dzięki temu nie musiałem
rozplatać starego koła, no i nowe miski w piaście mam. Resztę bebechów piasty i
zespół bębenka przełożyłem stare. Tu ważna uwaga – bębenek jest jedyną bodajże
częścią roweru, której nigdy w życiu nie rozbierałem i nie serwisowałem. Nie
było takiej potrzeby, a przeczytane w Internetach opowieści o klejących się
pieskach i rozsypujących się po podłodze 50 mikroskopijnych kuleczkach
skutecznie mnie od zaglądania tam odstraszały. Jak działa to działa, na chuj
drążyć temat. Więc bębenek odkręciłem tylko ze starego korpusu, i do nowego
FEST dokręciłem. Ok, zapisałem pół strony A4 wstępem a dalej nie wiadomo gdzie
chciałem dojechać. Chciałem do Czeskiego Ołomuńca, ale w obliczu takiego
nieszczęścia rzecz jasna się to nie udało.
Z domu wyturlałem się przed 5. Przez blokowiska peryferii opuszczam
miasto i kieruję się na Skawinę. Po czym bardzo przyjemną krajową 44-eczką jadę
się na Zator. Słoneczko świeci, pogoda piękna, nic zwiastuje nadchodzącej
katastrofy. Sprawnie łykam kolejne km płasko-pagórkowatej drogi, ani się
obejrzeć a już odpoczywam na Zatorskim ryneczku. Stąd uderzam na Andrychów,
miasto pewnego Bikestatsowego wymiatacza (MTB-wymiatacza). Bardzo lubiłem
czytać jego wpisy, niestety poszedł za modą i przesiadł się na Stravę. BLE. Z
ciekawostek – okolica pełna jest ciekawie pomalowanych przystanków, na
zdjęciach uwieczniłem dwa najciekawsze. Z tego malunku dowiaduję się jaki fail
popełniałem jeżdżąc po Czechach. Zawsze mówiłem ludziom „dobry dień”, zamiast
„dobre rano”… Cóż, człowiek uczy się całe życie. A zdobytą dziś wiedzę
zamierzam wykorzystać :) (tylko zamierzam, nie wykorzystam, bo w Czechach za
wiele nie nawojuję). W Andrychowie fotki chyba nawet nie zrobiłem, za to w Kętach już tak. W B.B. na liczniku wybija 100km. W oblężonym przez Bożocielne procesje mieście dłuższą chwilę odpoczywam, opędzając się od gołębi i
bezdomnych. Jak się nie ma pieniędzy to się idzie do pracy. Nawet ulotki
roznosić na czarno, jak się dobrze zakręci to 10zł/h można wyciągnąć. Po co
takiemu bezdomnemu więcej? Czynszu nie płaci, ZUSu też nie, na jedzenie
starczy. Tu właśnie, przejeżdżając przez blokowiska na obrzeżach zaczynam
odczuwać pierwsze niepokojące objawy ze strony tylnego koła. Delikatne
przeskoki, odczuwalne na napędzie (na pedałach). Niepokojące są tym bardziej,
że występują zarówno w czasie pedałowania, jak i podczas jazdy na luzie. Czyli
to nie jakaś tam przerzutka, to ten gorszy scenariusz – to piasta… Staram się
tym nie przejmować, udawać że problemu nie ma, może przestanie? W końcu jednak
zatrzymuję się i w cieniu drzew na osiedlowym chodniku dokonuję pobieżnych
oględzin. Jest luz. Koło lata na boki. Tak ze 2-3 mm na stronę, mierzone na obręczy.
Niedobrze. Próba mocniejszego zaciśnięcia szybkozamykaczem oczywiście nic nie
daje, ma to taki sam sens jak przeciąć sobie palec i łyknąć witaminę C, żeby
zatamować krwawienie.Szybkie
wygrzebanie z zakamarków mózgu całej swojej całej wiedzy nt. budowy piast
rowerowych i wychodzi mi że są dwie opcje:
1. Luz na konusach (ale jak? Przeca kontrowałem piasty
dziesiątki razy i nigdy nic mi się nic nie poluzowało).
2. Luz na połączeniu bębenka z korpusem piasty (ale przecież
dokręciłem go tym 10mm imbuchem ile pary w łapkach).
(Potem okaże się że jest też opcja nr 3. Jednak moja wiedza
nt. piast nie jest tak obszerna jak mi wydawało i było to jeszcze co innego).
Mogę się tylko domyślać, nie zweryfikuję tego. Narzędzi do
piast nie mam bowiem żadnych. Ani kluczy do konusów, ani bacika, ani klucza do
kasety, ani imbusa 10ki. Do tego święto. Sklepy/serwisy rowerowe zamknięte.
Zresztą i tak bym chyba nie skorzystał, jedną z moich rowerowych zasad jest że
z rowerem wszystko robię sam. W serwisie ostatni raz byłem w 2007 roku. Jedyną
opcją jest kupno narzędzi (zapewne za stówkę albo dwie, narzędzi które mam już w
domu) i samodzielna naprawa. Nie wiem co robić. Setki myśli, setki pytań.
Jechać dalej? Ale tak po Czeskich zadupiach, z takim kołem? Zawrócić do domu? Usiąść
i płakać? Wsiąść tu w pociąg? Ale w jaki pociąg? To BB, tu pociągi prawie że
nie jeżdżą, polikwidowane. Czy luz będzie się powiększał? Czy jadąc z tym luzem
nie zniszczę świeżo zaplecionego, nowego w 2/3 koła? Nic nie wymyśliłem. Póki
da się jechać – jadę. Jak się nie będzie dało, to będę znowu myślał. Do Skoczowa
dojeżdżam jeszcze w miarę normalnie. Coś tam przeskakuje, luz odrobinę większy.
Ale między Skoczowem a Cieszynem jest już bardzo źle. Dochodzą kolejne objawy –
tylny hamulec zaczyna ocierać, tarcza gorąca. Próba regulacji nic nie daje.
Odkręcam tylny zacisk (BB5) i chowam do sakwy. Koło „oklapło” na tylnej osi,
nie jest centryczne wobec niej. Pogodziłem się już ze zniszczeniem piasty, kupi
się nową i zaplecie jeszcze raz. Z jednym hamulcem jadę dalej. Cieszyn. Tu
trzeba się poważnie zastanowić nad dalszymi krokami. W pewnej chwili eureka –
co prawda jest święto, ale to jest Polskie święto :) Sprawdzam Internety – w
Czechach Boże Ciało to normalny dzień roboczy, zwykły czwartek! Jest po 15tej. Może
kupię jakieś narzędzia w Czeskim Cieszynie i to naprawię? Nachodzą mnie nawet
myśli z gatunku sci-fi, że może się przełamię i do serwisu to oddam (tylko czy
naprawią na poczekaniu?). OK, no to przejeżdżamy tą granicę. Ale tak zacząłem
szukać, krążyć po mieście, szukać w necie adresów. Znalazłem jakiś otwarty
sklep rowerowy, ale to duży, firmowy salon, tam mnie pewnie drogo skasują. Drugi
- jakiś mały sklepik miał być, dobre oceny w Googlach. W rzeczywistości nie ma
go, wyburzone kamienice i plac budowy w tym miejscu. Inny okazał się być
sklepem ogólno-sportowym, a nie rowerowym. Jeszcze inny już zamknięty. Yyyyyy….
Nic z tego nie będzie. Nawet jeśli bym coś wyczarował to mnóstwo czasu już
straciłem, a straciłbym jeszcze więcej. Poddaję się. Pozwiedzam sobie Cesky
Tesin, a potem potoczę się w stronę Górnego Śląska/Krakowa. Gdzie dojadę, to
dojadę i wrócę pociągiem. Tak też robię, wprowadzam ten zastępczy plan w życie,
rozpoczynając leniwe i niezobowiązujące zwiedzanie miasta. To rynek, to tereny
kolejowe, to jakieś blokowiska, to alejka wzdłuż rzeczki. Ponad godzinę tak
sobie jeżdżę, po czym biorę odwrót. Z coraz bardziej telepiącym się kołem toczę
się wojewódzką na Pawłowice. Luz osiąga wartość po kilka mm na boki, gdy szarpnąć
za obręcz. Do Pawłowic nawet nie wjeżdżam, od razu na Pszczynę. Dzień powoli
dobiega końca, podobnie jak i żywot tylnego koła. Kawałek za Pszczyną zaczyna
się jazda na ostrym kole. Tzn. gdy spróbuję przestać pedałować przerzutka
momentalnie zaciąga łańcuch, który wywiera napór na pedały. Nie wiem co by było
gdy próbował ten opór nogami przełamać. Zahamowałbym? Połamałbym nogi? A może
piasta by wybuchła? I zamiast ostrego koła miałbym hulajnogę? Albo i monocykl.
Wolę nie ryzykować. Spokojnie turlam się prawie non stop pedałując. Prawie
non-stop, bo na dłuższych zjazdach zakładam nogi na ramę i pedały merdają w
powietrzu. Ależ to jest wkurwiające. I niebezpieczne. Na dziurach, koleinach
można pedałem przyszorować. Na zakrętach tym bardziej. Na rondzie nie można
złożyć się na boczek, muszę „pionowo” jechać 15km/h. Ostrokołowcy to jednak
masochiści. Wolałbym jeździć na wrotkach niż na ostrym kole. Albo na
deskorolce. Ileś tam wkuwających km dalej jest Libiąż, a kolejnych n-dziesiąt
kurw dalej Chrzanów. Dociągam jeszcze do Trzebini. Koło by jeszcze dało radę,
ale moje nerwy nie. 2.30 w nocy. Pociąg po 4 nad ranem. Zdrzemnąłem się chwilę
na ławeczce, zmarznięty obudziłem, przypomniałem sobie niesamowity smak
gorącego hot-doga z Orlenu, w pitniku trochę się umyłem, zrobiłem małą rundkę
po mieście. Dochodzi 4ta, jadę na peron, i pierwszym piątkowym Regio wracam do Krakowa.
W domu o 6.
Rankiem następnego dnia rozpoczynam oględziny pacjenta. Nawet
nie jestem już wkurwiony, bardziej ciekawy, nowego serwisowego doświadczenia.
Sekcja zwłok wykazała:
- po rozkontrowaniu lewej strony kaseta sama odpadła, wraz z
połową bębenka i osią
- druga połowa bębenka siedzi fest przykręcona do korpusu
piasty
- zupełnie urwany upierdolony jest gwint na 2/3 obwodu
wewnętrznej części korpusu bębna
- kuleczki łożyskujące bębenek (50 kuleczek) rozsypane po
całym korpusie
- jedna z nich zaklinowała się między korpusem a osią piłując
ją głębokość prawie milimetra
- druga mała kulka wpadła między ¼” kulki prawego łożyska
piasty, odciskając ślad w kapie bębenka
- wszystko ujebane szarą mazią ze smaru, i metalowych
opiłków i wiórów
- nawet na prawym haku ramy jest małe wyżłobienie – o ramę
tarła nakrętka kasety
- o dziwo same łożyska piasty, tj. obie miski, konusy, a
nawet kulki ocalały. Brak wżerów czy rys innych niż mikroskopijne! I to nawet z
prawej strony!!!
Przyczyna usterki:
Moja hipoteza jest taka: Prawdopodobnie, przekładając
bębenek ze starego koła do nowego odkręcając/dokręcając go poluzowała się prawa
miska, wkręcona w korpus bębenka. Ma ona przeciwstawny, lewy gwint. Nigdy go
nie dokręcałem (dlaczego, o tym we wstępie). Na tej misce opiera się przelotowy
„łeb” fest dokręcanej śruby mocującej bęben do piasty. Która to śruba ma
normalny, prawy gwint. Fest dokręcając tą śrubę, w prawo, mogłem jednocześnie
poluzować nigdy nie sprawdzane, lewogwintowe połączenie miski z korpusem,
luzując je. W czasie jazdy luzowało się ono coraz bardziej i bardziej aż w
końcu trzymało się mniejszej ilości zwojów gwintu, który nie wytrzymał i w
końcu się urwał. A dalej to już reakcja łańcuchowa, żelastwo tarło o żelastwo,
kulki latały gdzie chciały, coś tam się gdzieś zaklinowało i nie pozwalało na
swobodny obrót jednej części korpusu bębna względem drugiej, powodując „stan
ostrego koła”.
Sposób naprawy:
Nie trzeba robić nowego koła. Naprawa będzie polegała na
kupnie nowego, kompletnego Shimanowskiego bębenka (60zł), osi (10zł), dla
przyzwoitości kulek ¼” (10zł) i śruby do bębenka (3zł, niepotrzebna ale kupię,
bo tania). Części wraz z wysyłką zamkną się więc w stówie. Mogło być gorzej. Z
narzędzi dokupię jeszcze klucz do prawej miski, tej w bębenku (20zł).
Oczywiście od Bitula. I sprawdzę połączenie prawej miski z korpusem.
4.40 - 6.10
7l (w tym 1,5l energetyka)
Nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Hażlach
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Ostrava
d a n e w y j a z d u
336.75 km
0.00 km teren
18:49 h
Pr.śr.:17.90 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2138 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/biYQUn8tEZqif5Ju2
Czeska Ostrawa. Spore, bo 300-tys. (wielkości Katowic)
miasto, łatwozaliczalne (160km od Krk, tuż przy granicy), które jakoś mi
umknęło przez te kilka lat rowerowej tułaczki. Aż do dziś – przyszła na nie
pora :) 160 x 2 = 320km, czyli za niedzielę powinienem się uwinąć. Tak właśnie
planowałem, że trasa zajmie mi dobę – od północy do północy, i zdążę się wyspać
przed pracą. Yhym…
Wystartowałem o godz. 00.35. Czyli pół godziny/10km w plecy
już na starcie. Po czym wpadłem na genialny pomysł jazdy rozgrzebaną Cechową.
Powolutku turlałem się po świeżo wysypanym tłuczniu ale na nic się to zdało – łapię snejka na tyle. Dla 32mm slicków taka nawierzchnia okazała się nieakceptowalna.
Choć mam wrażenie, że to może być kwestia opon – niedawno sprawiłem sobie
Hamerykańskie Maxxisy. Wydaje mi się że na pancernych Kendach po 25zł/szt nie
takie kamyczki nie zrobiły by wrażenia… Siadam na przystanku i zaczynam łatać.
Zakładam. Pompuję. Ucieka. Kurwa. Zdejmuję, naklejam dużą łatkę na wierzch
małej łatki. Zakładam, pompuję, ucieka. RRRwa. W końcu daję nową dętkę. Godzinę
straciłem na tą akcję. A koło napompowane tylko na 3,5 bara (nominalnie 6 bar),
bo więcej tą plastikową pompeczką to chyba tylko Pudzian by dał radę. Turlam
się więc powoli, licząc na Orlen przed Skawiną. Tam dorzucam brakujące atmosfery,
i kupuję niepotrzebne aż tak bardzo picie (żeby nie było że korzystam z
kompresora na krzywy ryj). Jestem bardzo zły, dochodzi 3cia a ja w Skawinie. O
tej porze powinienem być w Zatorze. 1,5-2h obsuwy na samym starcie. Wreszcie
jazda zaczyna się kleić, i sprawnie pokonuję ciemne i puste (zero ruchu)
kilometry krajowej 44ki. Jest Zator (również ciemny i pusty), a w leniwie
budzącym się do życia Oświęcimiu melduję się już o świcie. Standardowa fotka basztowej
wieży kopalni w Brzeszczach. Od ostatniej trasy minęły dwa tygodnie, przez ten
czas wiosna mocno posunęła się do przodu, zazieleniając młodymi liśćmi czy
bieląc kwiatami większość drzew. W Pszczynie pauza na prostokątnym rynku a do
Strumienia pojadę dość widokową drogą brzegiem jez. Goczałkowickiego. Nie
pamiętam czy nią kiedyś jechałem – chyba nie, a nawet jeśli tak, to max 1 raz i
to dawno temu. Nad jasnoszarą taflą jeziora góruje w oddali tonąca w szarym
niebie, ciemnoszara ściana gór Beskidu Śląskiego. Tak po prostu pochmurno i
nieco smętnie jest (ale tylko do czasu). W Strumieniu bowiem zza chmur wychodzi
Słońce. Ale nie, to tak tylko na chwilę, zaraz zachodzi. To jeszcze nie teraz, na
piękną pogodę trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Dzielące mnie od granicy
pozostałe kilometry pokonuję zadupiami: obsadzonymi szpalerami topól dróżkami, kluczącymi
między stawami, o rybnym bądź też innym, przeznaczeniu. Na granicy, która na
jednej z takich właśnie dróżek wypada, jestem o godz. 11tej. Pierwszą czeską mieściną jest Karvina. Przejazdem
zaliczam peryferia, blokowiska i zahaczam o rynek. Zanim główną drogą całkiem
Karvinę opuszczę, urządzam dłuższy piknik na brzegiem Olzy. To mi się podoba :)
Psów nie należy volno pobijajscicsd, jeśli pobijajscicsd psa, to tylko na
smyczy. Szeroką, 4-pasmową drogą coraz głębiej zapuszczam się w nieznaną,
czeską krainę. Która wygląda na krainę przemysłową, w szczególności górniczą. W
którą stronę by nie popatrzeć tam górująca nad okolicą wieża szybowa lub komin.
A to brunatne torowiska, a to zardzewiałe rurociągi, przechodzące to nad, to
pod jezdnią. Tu czarna hałda węgla, tam zielona górka, która też jest pewnie starą,
nieczynną, hałdą. Ale najbardziej ujął mnie ten widok – martwe kikuty resztek
brzozowego lasku, smętnie sterczące z podtopionego (mam nadzieję że wodą) zagłębienia
terenu. Całość sprawia wrażenie obszaru klęski ekologicznej, przemysł wygrał tu
z przyrodą. No nic, takie życie, coś trzeba do kotła w elektrowni wrzucić, żeby
był prąd, i można było na kompie relację na BSa napisać ;) Na takich właśnie
rozkminkach i analizie otaczającego mnie krajobrazu mijają mi pozostałe do
Ostrawy kilometry. Do celu docieram ok. 13.30. Czyli powiedzmy że półmetek, a
zamiast planowanych 12 minęło 13,5h. A przecież przed powrotem jeszcze
pozwiedzać i odpocząć trzeba. Właśnie gdzieś tu, w Ostrawie wypogadza się
zupełnie i do końca dnia będzie już gorąco i słonecznie. Główna droga sama
prowadzi mnie w miejsce które obowiązkowo chciałem zaliczyć– wielką hutę.
Patrząc na mapę zajmuje ona podobną, co huta w Krakowie powierzchnię. Są loga koncernu, są kominy, i jakaś brama – być może główna. Hutę można więc uznać za
zaliczoną, a ja mogę oddać się eksploracji dalszej części miasta. Tu wynika
pewien problem – nie ściągnąłem sobie przed wyjazdem mapy Czech, a Internet w
tel. chwilowo mi nie działa. Mapa Polski którą mam offline jest ucięta w
połowie miasta – widzę tylko wschodnią jego część. Jakoś sobie jednak radzę
jadąc po prostu na północ. Z obiektów z kategorii zabytków zaliczam filharmonię
i ratusz – z efektowną, pokrytą spatynowaną miedzią wieżą (85m wysokości!).
Poza tym standard – blokowiska, ciekawe reklamy czy inne dzieła architektury
sakralnej. Odpoczywam trochę na osiedlowym skwerku, trochę na takim oto wzgórzu, a na koniec na nadrzecznych bulwarach, gdzie sielanki niedzielnego
wypoczynku pilnują konne patrole Policji (niestety nie zrobiłem zdjęcia). Zaopatrzywszy
się w zapas czeskich dopalaczy ;) ok. 16tej zbieram się w drogę powrotną. 2,5h tu
zabawiłem. Czyli już domyślam się kiedy wrócę, ale mniej się po prostu nie dało
– to miasto zasługuje na dużo więcej niż 2,5h. Z Ostrawy wyjeżdżam bulwarami,
na północ, i obieram kurs na Bohumin. Sporo mniejsze, odległe o kilka km
miasteczko. Z Bohumina krajówką na wschód. Po drodze pomniejsze, lekko
zaniedbane, (po)przemysłowe miejscowości. Np. taka, „Dolni Lutynie”. Od pewnego
czasu na północnym wchodzie majaczą kominy i chłodnie jakiejś wielkiej
elektrowni. Już wiem że chcę ją zobaczyć z bliska, nie odpuszczę jej. I tak też
robię. W Detmarowicach (Dziećmorowicach) nadkładam 2km, z czego połowę pod
górkę, aby ten obiekt odwiedzić. Robi wrażenie. Internety mówią, że kominy mają
liczą sobie po 259m wysokości, czyli tyle mniej więcej, co wyższy komin w
krakowskim Łęgu. A i chłodnie niczego sobie. Za Detmarowicami boczna droga
którą planuję dobić do granicy okazuję się zamknięta – remont mostu. Kawałek
dalej znajduję inną, a potem kusi mnie wąska ścieżka brzegiem stawu. Warto
było, aby zobaczyć elektrownię z jeszcze innej perspektywy. Znów wracam na
asfalt, jeden przejazd kolejowy, i jestem na granicy. W budynku nieczynnego
przejścia granicznego urzęduje teraz weterynarz. Mocno wspomagając się GPSem w
telefonie dalej kluczę bokami, w kierunku Jastrzębia (Zdroju ;) ). W końcu
jest. Jakieś tam przemysłowe rudery na przedmieściach, jakieś blokowiska.
Elektrownia/elektrociepłownia. Tyle z tego miasta. Rynku choćbym chciał, to nie
zaliczę – bo nie ma. Jeśli by urządzić konkurs na największe w Polsce miasto
bez rynku, centralnego placu, targu itp. to Jastrzębie zajęło by wysoką lokatę
– bo to miasto 90-tys.! Tymczasem powoli zapada zmrok. A ja jeszcze bardziej
powoli przemieszczam się w kierunku Krakowa. Najpierw DW 993 (przez kawałek przekrojem
przypominającym bardziej drogę krajową niż wojewódzką). Pawłowice, i znów
Pszczyna. Tu już noc. Wpadam na genialny pomysł „skrócenia” sobie drogi ścieżką
przez tory, skarpy, ogrodzenia, itp. Pozostałe do domu 100km będzie dłużyło się
strasznie. Zamiast przez Oświęcim drugim wariantem – wojewódzką przez Polankę.
W Przeciszowie dołączam do DK44, i wracam już po śladzie. O północy ponad 20
stopni, tylko ta pogoda ratuje sytuację, cały czas na krótko można jechać.
Zator, Spytkowice, Brzeźnica, Wielkie Drogi. Km dłużą się strasznie, a ja muszę
wspomagać się drzemkami na przystankach. Z upragnieniem wypatruję czerwonych
świateł kominów w Skawinie. W końcu są. Są tam daleeeeko, ale ssssą. Wreszcie
jest i elektrownia, jest Skawina. Bliskość domu jak to często bywa dodaje sił i
końcówka już nie taka straszna. Jako bonus zdjęcie ulicy gdzie złapałem snejka.
Znów nią wracam ale rzecz jasna spacerkiem, prowadząc rower. W domu koło 5tej
rano, więc pośpię sobie jakieś 2 godzinki ;)
Udana wycieczka, takie otwarcie sezonu na zagraniczne tripy
;)
0.35 - 4.50
4,75l (?) (w tym 3l energetyka)
6 bułek z czymśtam, 4 banany, podwójne delicje, pierniki, jakieś ciastka, 2 x 7days i pewnie coś jeszcze
Nowe gminy: 2
Śląskie: 2
Zebrzydowice
Godów
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 300-349
Kopalnia w Bełchatowie i Sieradz
d a n e w y j a z d u
284.39 km
0.00 km teren
15:28 h
Pr.śr.:18.39 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2200 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/cS7WXF3Ynvyy7kF88
Plan na ten weekend był jak zwykle ambitny. Tak ambitny, że
aż wstyd przyznać gdzie planowałem dojechać a gdzie mi się udało. Może tylko
dodam, że miało być trochę więcej niż o połowę dalej… A wyszło tak:
Wystartowałem z lekką obsuwą, 35 minut po północy, i obrałem
tradycyjną już drogę przez Skałę, Wolbrom, Pilicę, Koniecpol. Standard
standardów, najczęściej chyba wybierany wariant gdy uderzam na północ.Cóż więc mogę o tych standardowych pierwszych
~100km napisać? Coś tam pewnie się da. Na przykład że w Wolbromiu na budynku
Urzędu jest zegar. Pierwszy raz go zauważyłem, choć pewnie zawsze tam był. Albo
że rynku w Pilicy zawisły transparenty, upamiętniające setną rocznicę
odzyskania przez Polskę niepodległości. Albo że widziałem niezbite dowody
nadchodzącej wiosny. Wschód Słońca zastaje mnie między Pilicą a Pradłami. Fotki
charakterystycznego wiaduktu nad CMK zabraknąć nie mogło, podobnież jak i
charakterystycznego drogowskazu. Coś w rodzaju tapety z Windowsa XP też się
znajdzie ;) Lekko oszronione pola świadczą o tym, że koło zera pewnie było, ale
bez tragedii – ostatnim razem, w drodze do Starachowic było o wiele gorzej. W
Lelowie jakieś tam zakupy, drugie (trzecie?) śniadanie, itp. itd., jak zawsze w
miasteczkach po drodze. Jak widać na załączonych obrazkach, bociany już urzędują. Z Koniecpola na Świętą Annę, ze Świętej na Gidle, Pławno, no i
Radomsko. Dużo leśnych odcinków, w których przy każdej przerwie na siku
przyglądam się budzącej się do życia przyrodzie. Tak, to już wiosna, koniec
zimowego syfu! Do Radomska, pierwszego większego (drugim będzie Sieradz) miasta
docieram punktualnie w południe. Standardowe fotki ratusza i kościoła (są obok
siebie, więc za jednym zamachem można zrobić dwa zdjęcia). Jakaś tam pauza i
opuszczam miasto przez przemysłowe rejony. Bocznymi drogami obieram bardziej
zachodni kierunek. Zaczyna solidnie wiać ze wschodu, czyli w plecy. Dobrze
widać to po kominach widocznej już w oddali elektrowni. No dobrze ale gdzie to
tak właściwie zamierzałem dojechać? Już mówiłem że się tym nie pochwalę, bo
wstyd. Miało być o połowę dalej, po drodze miał być ten Sieradz, a celem
dodatkowym miała być kopalnia w Bełchatowie. Niestety właśnie w tych okolicach
zaczęło się pieprzyć. Za bardzo podniecając się wiatrem i rowerem który sam
jechał 30km/h (z pedałowaniem 40) – źle skręciłem. Za bardzo na zachód, za mało
na północ. Zanim się zorientowałem było już za późno aby to jakoś sensownie
skorygować. Były dwie opcje: albo jechać dalej, na Szczerców, i odpuścić
Kopalnię. Albo zawrócić, i orać dodatkowe 10km pod wiatr. Wybrałem drugą opcję.
Ponieważ, pomimo tego sprzyjającego wiatru zaczynałem przeliczać czas i
kilometry. I po prostu zaczynałem wątpić w sukces całej operacji, dotarcia do…
nieważne gdzie, już mówiłem. Z kolei uznanie tego Sieradza za cel, dotarcie tam
i powrót pociągiem to też tak trochę słabo. Sam Sieradz mi nie wystarcza,
trzeba coś dorzucić. No i dorzuciłem – taras widokowy na największą dziurę w
Polsce. Docieram tam trochę po asfalcie, trochę chujowymi ścieżkami rowerowymi
z różowej kostki Dauna. Tak to jest jak się dostaje za dużo pieniędzy z Unii, i
wydaje na pierdoły (Kleszczów – najbogatsza gmina w Polsce). Cała okolica jest
piaszczysta i porośnięta młodym lasem, widać że są to tereny dopiero niedawno
oddane we władanie przyrodzie. Co i rusz jakieś ślady przemysłowych instalacji,
rur, ogrodzeń, dziwnych oznaczeń. Na tarasie kilka fotek. Kopalnię już co
prawda widziałem, w zeszłym roku. Widzę więc ją drugi raz, ale i tak rrrobi wrażenie. Wg Internetów 8km x 3km x 200m. Długo szukałem jakiegoś porównania i
chyba mam: można by „włożyć” do środka kawałek Krakowa: całe Pasmo Sowińca: z
Sikornikiem, Lasem Wolskim, Kopcem Kościuszki, Piłsudskiego i resztą wzgórz.
Jeszcze Błonia, kawałek Wisły i DW 780 by się zmieściły. I nic nie wystawało by
na wysokość, wszystko znikło by pod powierzchnią otaczającego kopalnię terenu! Jak
zaś chodzi o widoczną na przeciwległym brzegu elektrownię, dostarczającą ponad
20% energii w kraju to jedna taka wystarczyła by aby zasilić w energię kraj
wielkości Szwajcarii. Dłuższą chwilę kontempluję tę potęgę myśli technicznej
człowieka, i ruszam dalej, na Szczerców. Przejeżdżam jeszcze pod stalowym ogromem przenośników taśmowych, dostarczających elektrowni węgiel z nowo
otwartego wyrobiska, i ostatecznie żegnam się z tymi przemysłowymi klimatami. W Szczercowie po 18tej. Odpoczywam sobie na ławeczce, a tu jakaś Pani do mnie: „-Fajnie,
Słonko, można odpocząć. Dzień dobry panu.” No fajnie, dzień dobry :) Wskakuję z
powrotem na wojewódzką. Do Sieradza jeszcze 40km. Nie spieszę się już nigdzie,
bo Sieradz to już koniec moich ambicji na dziś. Pociąg nie wiem o której, nie
bardzo mnie to interesuje, do pracy w pon., więc mam całą niedzielę na powrót.
Więc tym bardziej się nie spieszę. Sporo leśnych odcinków, gdzie ciekawego pokroju
sosna załapuję się na fotkę. Z godnych odnotowania miejscowości jeszcze Widawa
i Burzenin. Zachód Słońca przed Sieradzem. Zwiedzam przejazdem centrum, udaję
się na dworzec. Pociąg za niecałe pół godziny. Zdążam tylko jakieś chipsy i
picie kupić na Shellu nieopodal. W Ostrowie Wlkp. przesiadka. Jest trochę
czasu, dokręcam więc 10km robiąc nocką pętelkę nad zalew i park. Potem drugi
pociąg, w Krakowie o 6 rano. Czyli całą noc wracałem :)
Trasa, choć zrealizowana tylko w 2/3, udana. Nie zawsze musi
być daleko, czasem wystarczy tak średnio.
0.35 - 6.20
4l (w tym 1l energetyka)
6 bułek z serem & kiełbasą, 3 banany, duże delicje, pierniki, baton energetyczny, 2 x chipsy, trochę krakersów jak i wafelków
nowe gminy: 7
Łódzkie: 7
Ładzice
Sulmierzyce
Szczerców
Widawa
Burzenin
Sieradz - obszar miejski
Sieradz - teren wiejski
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Warszawa dłuższą drogą
d a n e w y j a z d u
379.04 km
0.00 km teren
19:38 h
Pr.śr.:19.31 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2050 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(ślad z małymi przerwami - GPS się wyłączył ze 3 razy)
Na drugi weekend marca wszelkie prognozy były jednoznaczne:
jest pogoda na długą trasę. Tym razem sporo mi zeszło na planowanie. Warunki
atmosferyczne (najwyższe temperatury i południowo wschodni wiatr) podpowiadały
aby uderzyć na Górny/Dolny Śląsk (w domyśle Wrocław). Ale tam niedawno byłem, i
to dwa razy. Po głowie chodził też Przemyśl albo Chełm. Do Przemyśla jechałbym
jednak prosto pod wiatr. Z Chełma brak sensownych połączeń kolejowych. To może na
północ? Coś krótszego po Świętokrzyskim? Opatów, Ostrowiec, Starachowice? Z Kielc/Radomia
sensownych pociągów jednak brak, ostatnie odjeżdżają wieczorem. Wreszcie jakieś
olśnienie i udało mi się zaplanować nieco dłuższą, bo (teoretycznie) 350-360km
trasę do Warszawy. Z której raptem 80 pierwszych km jechałbym znanymi mi
drogami a pozostałych 270-280 – przez zupełnie nowe, nieznane mi okolice.
Miałem pewne obawy co do formy (i tyłka) – ostatnia długa trasa ponad 2
miesiące temu ale, przecież „jakoś to będzie” ;)
Przespawszy się (i to nieźle, jak na mnie, bo ze 3 godziny)
wystartowałem 20 minut po północy. Pierwsze kilkaset metrów i już wiem że za
cienko się ubrałem. Na przystanku koło Rybitw dorzucam więc pod kurtkę bluzę i
już jest ok. Jakaś tam fotka efektownie rozświetlonego mostu na wschodniej
obwodnicy Krakowa, druga pod nową spalarnią i wskakuję na Sandomierkę (DK79).
Niezbyt przyjemną za dnia drogą w nocą leci się pięknie, trzeba tylko uważać na
różnej maści podłużne i poprzeczne nierówności (remont + ciemności, brak
latarni). Raz nie uważałem i wyleciałem na pobocze ale obyło się bez gleby ;) Kawałek
jasności koło wyremontowanego skrzyżowania z DK75, standardowa fotka z tablicą kilometrową,
i znów zanurzam się w mrok marcowej, chłodnej nocy. Ma to jednak zalety – np.
nie trzeba się wgapiać w licznik bo i tak nic nie widać. Widoków też żadnych do
podziwiania. Można skupić się zatem na odczuwaniu, doznawaniu, niczym nieskrępowanej
przyjemności jazdy rowerem. Oraz na wypatrywaniu białej linii pobocza w bladym,
rachitycznym świetle lampki. Zawsze bowiem oszczędzam aku (nie wiem po co, mam
przecież zapasowy) i na długich płaskich prostych jadę np. na trybie 2gim z
8miu, z rzadka przełączając na 4kę. Podejrzewam że „2” jest to max 50lm (8ka ma
520lm). Jakoś fajnie mi się tak jeździ po prostu. W New Brzesku fotka na rynku
a w Koszycach koło zegara. W Opatowcu na tym co zawsze skwerku, przy tej co
zawsze tablicy. W New Korczynie fotki brak bo rynek jest z boku i znów
zapomniałem odbić. Powoli wstaje nowy dzień. Jest bardzo chłodno. W połowie
drogi między Korczynem a Słupią już świta a ja zjeżdżam z krajówki w boczne,
nieznane mi drogi. Idealnie wycelowałem, całe znane okolice przeleciałem nocą
:) Dwa kilometry i jest pierwsza nowa mieścina na mej trasie, a mianowicie
Solec-Zdrój. Jakiegoś niesamowitego wrażenia ona na mnie nie robi, kwadratowy
kościół, uzdrowisko z jakimś ujęciem wody zapewne i brzydki niemiecki tramwaj.
Nie wiem co oni mają z tymi tramwajami. Ostatnio widziałem podobny (tyle że
doczepę) w Kłaju. Zabytkowe parowozy, wagony kolejowe to rozumiem. Ale paskudny
niebieski tramwaj, przy paskudnej, niebieskiej, wiacie przystankowej i peronie
z obleśnej kostki Dauna? Przecież to jest brzydkie i po prostu szpeci. 10km pagórkowatą drogą i jest Stopnica. Też nie byłem. Fajnie. Zabytkowy zegar,
zabytkowy rower, skwerek, drzewka, ławeczki. O wiele lepiej to wygląda niż ten
cały S(t)olec-Zdrój ;) Po odpoczynku wskakuję na wojewódzką 757 którą przejadę
na całej jej 60km długości. Na liczniku wybija 100km. Godzina jest 7.20 a AVS
to 19,1 km/h. Przyjemne leśne odcinki, gdzie podziwiam piękno budzącej się do
życia przyrody (zapomniałem zrobić zdjęć kwiatuszków) przeplatają się z
wiejskimi ciekawostkami. Jak np. to. Czy to. Drugie zdjęcie to już Staszów
właściwie. Tu dłuższa odpoczynkowo/jedzeniowo/fotograficzna przerwa. Ruszam
dalej. Z Bogorii mam fotkę pomniczka parowozu a z Iwanisk selfie z kościółkiem
:) (Nie było na czym postawić mini statywu.) Przed 11 robi się na tyle ciepło,
że na leśnym parkingu przebieram się w krótkie ciuchy. Pierwsza oficjalna jazda
na krótko AD2018 :) Pagórkowaty odcinek do Opatowa pozwala nieco poszaleć – to
właśnie tu wykręciłem dzisiejszego maxa, niemal 70km/h! Stąd też jest tytułowa
fotka, bardzo okazałego drzewa. Na moje oko wiąz, ale mogę się mylić. W
Opatowie uwagę przykuwa nietypowy, bardzo długi rynek/plac. Oraz brzuch pewnego rowerzysty ;) Ale się spasłem przez zimę… Ale to stan
przejściowy. Jeszcze ze 3 miesiące i brzucha nie będzie. Po dłuższej przerwie i
poszukiwaniu sklepu (bezowocnego, niedziela niehandlowa, ale se wymyślili…)
ruszam dalej. Tym razem krajową 74. Przednio-boczny wiatr nieco przeszkadza i
utwierdza mnie w przekonaniu że obrałem dobry kierunek trasy. Bo tylko
kilkanaście km takiej jazdy. Na rondzie skręcam w DK79, i znów wieje z
właściwej strony, tj. z tyłu :) Tą całkiem przyjemną krajóweczką (mały ruch i,
co najważniejsze, praktycznie zero ścieżek rowerowych!) dotrę aż do Góry Kalwarii,
czyli nie rozstanę się z nią przez, bez mała, 150km. Ożarów przykuwa uwagę
nietypowym herbem: księżniczki/królewny ujeżdżającej niedźwiedzia (?!). Za
miastem przyglądam się cementowni. Jedno zdjęcie cykam z lasku a drugie z
polnej drogi. Zaczyna kropić ale szybko przestaje. Kawałek dalej tanksztela,
czyli jest sklep (drogi sklep). Fajnie że nie Orlen a co coś innego (Moya).
Przetestuję nowego energetyczka :) Przy próbie ruszenia zaczynam odczuwać
miękkość w przednim kole. A niech to, kapeć. Drugi w ciągu tygodnia, po co
najmniej dwuletniej przerwie (!). Sprawcą okazuje się kolec, z pewnością wbity
w czasie przedzierania się przez krzaczory koło cementowni. Zabieram się za łatanie. Na stacji mają wszystko za wyjątkiem kompresora. Z dużym wysiłkiem
nabijam więc ręcznie te 3,5 bara. Więcej, nie będąc Pudzianem tą pompeczką nie da
rady. (Zwykle jeżdżę na 6 barach, na szczęście to przód a nie tył). Stuka
200km. Godz. 15 minut 20, średnia 19,8. Kawałek dalej wita mnie Mazowsze, wraz
ze swym specyficznym poczuciem humoru ;) Niebezpieczny, stromy, i w ogóle
hardkorowy zjazd o zabójczym, 4% nachyleniu (!). Natomiast powietrze to mają
czyste, bez dwóch zdań, jeśli takie cuda rosną na drzewach. Pierwsze mijane na
Mazowszu miasteczko to Lipsko. Oprócz ryneczku wyróżniające się niewielkim
stawem na przedmieściach (zdjęcia brak). Odpocząwszy nieco ruszam dalej, zaliczać
kolejne tego typu niewielkie, mające swój urok, mieściny. Ciepielów, tak zowie
się następna. W czasie odpoczynku w mini parku zaczepia mnie (może brzydkie
słowo, bo nie ma złych zamiarów) zagaduje mnie miejscowy. W moim wieku mniej
więcej, tak koło 30ki. Pomimo że (delikatnie, acz wyczuwalnie) wali od Niego
wódą to nie tylko nie chce pieniędzy ale po prostu chce pogadać. Pyta skąd,
dokąd itp. Opowiada o swojej miejscowości, nieco o historii, inwestycjach w
niej, oraz o ciekawych miejscach które będę mijał na trasie. Tym razem bowiem
mówię prawdę, że z Krakowa do Warszawy. Uwierzył, pewnie dlatego że jak mówi, ma
znajomego który też coś tam jeździ, w ~200km traski. Pooglądaliśmy na telefonie
zdjęcia z trasy, pokazał mi jeszcze miejscowy kościół po czym pożegnaliśmy się
miło. Nawet na odchodne ani słowem nie wspomniał o pieniądzach na alkohol (!). Znowu
coś tam kropło z nieba ale też przestało. Słońce powoli chyli się zachodowi.
Niezbyt efektownemu po poza godzinami przedpołudniowymi zachmurzenie cały czas spore.
Na zdjęciu rze(cz)ka Iłżanka. Do Zwolenia docieram już w ciemnościach. Tu z
kolei spotykam innego tubylca. Z przydługiej rozmowy dowiedziałem się m.in. że
ma 69 lat i że jego największym marzeniem jest kupić łódkę i popłynąć nią do Gdańska
i z powrotem. Poza tym w stanowczych słowach wypowiada się On o kościele,
klerze itp. Stanowczych ale nie wulgarnych – dosłownie raz użył „kurwy”, po
czym od razu za nią przeprosił. Ciągnął tą rozmowę i ciągnął, a mnie się trochę
jednak spieszyło. Warszawa sama się nie zdobędzie ;) W końcu pożegnałem się
więc miło, życząc powodzenia z tą łódką i Gdańskiem. Sądząc po trzymanej za
pazuchą butelką piwa a w dłoni zapalniczką sukcesu jednak nie wrócę. Przed
wyjazdem z miasta zamotałem się nieco i dopiero po kilometrze zauważyłem ze
jadę 12ką a nie 79ką. Dalszy, nieco przydługi, bo 30km odcinek między
miasteczkami upłynął pod znakiem pustej po horyzont drogi, ciemnych lasów i
niesamowicie rozgwieżdżonego nieba nad głową. Ciągle jadę w krótkich spodenkach
ale w końcu nie wytrzymuję i ubieram się po ludzku. W końcu są. Kozienice. Małe
zakupy na Orlenie (to co zwykle), odpoczynek na skwerku. Z ciekawostek hotel o wdzięcznej nazwie –
chyba coś dla mnie :D Główna jednak atrakcja, a mianowicie elektrownia (druga największa
w Polsce) jest spory kawałek za miastem (z 10km). Majaczące w oddali czerwone
światła kominów zbliżają się i zbliżają. W końcu jest. Skręcam w drogę
dojazdową licząc na jakiś lepszy widoczek, bo elektrownia jest schowana za
laskiem. Dojeżdżam jednak do jakiegoś parkingu, dalej chyba nie wolno, a widok taki sobie. Zawracam. Przeciskając się przez wąski pas drzew robię trzy o wiele lepsze ujęcia (nijak jednak nie oddające tego co widać było na żywo). Kończę
jednak tą przydługą sesję foto. Coraz bardziej jestem zmęczony. Do tego stopnia
że cały odcinek Kozienice – Warszawa można uznać za raz większy, raz mniejszy,
ale jednak kryzys. 80km kryzys. Senność, zmęczenie, znużenie, ból dłoni, zimno.
Jazda nie była większą przyjemnością, myślami byłem już na dworcu i żarłem
gorącą zapiekankę. Albo hot-doga. Albo hamburgera. Albo konia z kopytami. Albo
psa razem z budą. Itp. itd. Wiadomo o co chodzi. Ponad 40km odcinek do G.
Kalwarii dłużył się strasznie. W połowie pomniejsza atrakcja, tj. armata w Magnuszewicach. A może by tak wsiąść do niej i by do Warszawy mnie wystrzeliła?
300km. 22.50. AVS 19,8.
Na tym przystanku to już prawie usnąłem, chyba tylko zimno
na to nie pozwoliło. W Górze Kalwarii robię pętelkę zanim uwalniam się z placu
budowy (obwodnica). Jakieś tam zdjęcia, takie tylko, żeby nie było że mnie
było. No i ostatnia prosta, DW724, przez Konstancin na Warszawę. Taka prosta to
ona jednak nie była, najpierw zimny odcinek przez las, potem małe halucynacje –
stado baranów na drodze i słupki/kosze na śmieci zmieniające się w ludzi ;)
Kilka razy w życiu mi się przytrafiły. W Konstancinie-Jeziornej, kto by
pomyślał, jeziorko. W końcu Warszawa… Tj. tablica z nazwą miasta bo do centrum
ze 20km jeszcze. Z czego połowa pustymi po horyzont dwupasmówkami, tonącymi w
żółtej poświacie latarni. Nieco surrealistyczne wrażenie, jakbym przez wymarłe
miasto jechał. Zdjęć już nie miałem siły robić. Do tego wszechobecna zimnica,
która odpuściła dopiero gdy wjechałem między zabudowania. Wreszcie w oddali
widać czerwone światła wieżowców. Czyli jeszcze tylko jakieś 5km i już jestem na
Centralnym ;) Jaka ta Warszawa ogromna. Jakoś się dowlokłem. Kilka zdjęć i
kierunek -> pociąg. Choć zostało 1,5 godziny to o jakimkolwiek zwiedzaniu
nie ma mowy. Kupiłem i wchłonąłem te dwa hot-dogi które siedziały mi w głowie od
80km i jakieś chipsy, które ledwo co tknąłem. Odjazd 5.55. W pociągu
zdrzemnąłem się, odpocząłem i ogólnie wróciłem do świata żywych. IC, więc
szybko leciał (2:42h). Wpół do 9 w Krakowie, a po 9 w domu.
Udana trasa. Niemal 300km nieznanymi okolicami, kilkanaście
pierwszy raz widzianych miasteczek. Końcówka mocno mnie wymęczyła ale przecież
wtedy satysfakcja ze zdobycia celu jest jeszcze większa :) Myślę że jak na
połowę marca i drugą długą trasę w sezonie to z formą jest lepiej niż dobrze.
Poza dłońmi brak większych dolegliwości bólowych - tyłek nie zapomniał do czego
służy ;)
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/re5nyLAeFb6L7nUp2
0.20 - 9.10
4,16l (w tym 1,58l energetyka)
4 banany, 4 bułki z szynką, 4 duże 7daysy, 2 hot-dogi, podwójne delicje, 1 standardowy 7days, niecałe 0,5kg wafelków, trochę chipsów
Nowe gminy: 22
Świętokrzyskie: 9
Stopnica
Oleśnica
Tuczępy
Staszów
Bogoria
Iwaniska
Opatów
Wojciechowice
Tarłów
Mazowieckie: 13
Lipsko
Ciepielów
Zwoleń
Policzna
Garbatka - Letnisko
Pionki - obszar miejski
Pionki - teren wiejski
Kozienice
Głowaczów
Magnuszew
Warka
Góra Kalwaria
Konstancin - Jeziorna
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 350-399, Powrót pociągiem