^ UP 1500-1999m
Dystans całkowity: | 8517.57 km (w terenie 127.00 km; 1.49%) |
Czas w ruchu: | 393:53 |
Średnia prędkość: | 18.38 km/h |
Maksymalna prędkość: | 75.00 km/h |
Suma podjazdów: | 74087 m |
Liczba aktywności: | 44 |
Średnio na aktywność: | 193.58 km i 10h 38m |
Więcej statystyk |
Rozjazd ;)
d a n e w y j a z d u
133.92 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:75.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/2Yzh59q56kDADexj7
Krk - Wieliczka - Dobczyce - Wiśniowa - Kasina - Mszana - Rabka i nazad po śladzie. V max na zjeździe z Wierzbanowskiej ;)
10.35 - 20.45
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 100-149
Chillout 2
d a n e w y j a z d u
229.11 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/oXYt2HTRDY2A6b3N7
6.40 (6.07) - 10.40 (7.07)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Falstart
d a n e w y j a z d u
146.97 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1800 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/AWEyFKXUwhkmnh5m9
7.00 (20.06) - 7.10 (21.06)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 100-149, Nieudane wypady, Powrót pociągiem
Rabka po pracy
d a n e w y j a z d u
133.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Nadrabianie zaległości po dwóch weekendach na warsztacie. Śladu niet, ale to po prostu Krk - Wieliczka - Dobczyce - Wiśniowa - Kasina - Mszana - Raba Wyżna - Rabka, i nazad takoż. Powrót od Mszany w lekkim deszczyku.
https://photos.app.goo.gl/t4UWB1EQMRw4543i9
AVS 18,6
16.50 - 2.10
1,7l (w tym 1l energetyka)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 100-149
Wykorzystać go
d a n e w y j a z d u
160.59 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:71.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wykorzystać wiatr. 68 ma płaskim i 71 z górki ;) 40x11 na więcej nie pozwoliło.
https://photos.app.goo.gl/5EBkBdshqriwrADr7
5.55 - 21.35
AVS 19
2,65l (w tym 0,9l energetyka)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem
Przeziębić się
d a n e w y j a z d u
173.41 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:7.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Misja wykonana.
https://photos.app.goo.gl/JtwuudF5Tyh96Yc58
AVS 18,9
6.20 - 23.55
3,05l (w tym 0,8l energetyka)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem
Wrocław
d a n e w y j a z d u
300.02 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:7.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1621 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/bP9PZJKhhCikeh1XA
Zapowiadany na środkowo lutowy weekend pierwszy prawdziwy
powiew wiosny nie postawił przede mną żadnego wyboru: trzeba ruszyć swoje
tłuste, 90-kg dupsko gdzieś dalej. Cele, wartości na dziś przestawiają się następująco:
Plan minimum: Wrocław. Optimum: Legnica. Porażka: Opole. Science-fiction:
Zielona Góra ;) Przed wyjazdem poczyniłem pewne zmiany sprzęcie, w postaci
zmiany opon. W miejsce losowej mieszanki Kendy z przodu i Mitasa zakupionego w
trasie, w Połańcu na tyle wzułem komplet używanych 32mm Detonatorów. Używanych
bo kupiłem je rok temu, na początku sezonu. Śmigałem na nich zachwycony
lekkością toczenia dopóty, dopóki się na nie nie pogniewałem po serii snejków.
Postanowiłem dać im drugą szansę. Nabiłem ostrożnie do niecałych 6 barów, z
nadzieją aby jeszcze raz poczuć tę przyjemną lekkość zapierdalania :)
Spać położyłem się wcześnie, więc wstawszy bez wspomagania
budzika o godz. 4 minut 45 nie byłem w stanie kontynuować nocnego wypoczynku.
Trzeba ruszać. Zanim się jednak wygramoliłem, dokończyłem pakowanie, wypiłem
herbatkę itp. na zegarze była już 5.35, ale dalej za ciemności. Jak by się tak
nie guzdrać to +0,5h można zaoszczędzić. Czyli w trasie np. zachciało by mi się
spać 10km dalej. Albo zimo zrobiło by się 10km dalej. Itp. itd. Wahałem się na
wyborem drogi na Śląsk. Standardowe warianty są cztery: DK44 na Oświęcim, DW 780
na Libiąż, DK 94 na OIkusz i DK 79 na Trzebinię, Chrzanów. Najkrótsza,
najszybsza i najbardziej oczywista jest ta ostatnia, i to ją często (za często)
wybieram. Jechałem nią tydzień temu, myślałem więc że teraz może na Libiąż by
pocisnąć? Przelatując przez miasto Alejami tak się jednak rozpędziłem że kompletnie
zapomniałem i podświadomie i tak wylądowałem na szosie na Trzebinię. Przed
wyjazdem z miasta jeszcze tylko fotka krakowskiej wieży „Salwator Tower” (tak
brzmi cały napis, tylko na zdjęciu jest ucięty). O co mi chodzi z tą „wieżą”,
do czego zmierzam, wyjaśnię na końcu. Na wylocie z Krakowa zaczyna świtać. Poranek
za miastem jest lekko mroźny i ponury a jezdnie mokre i śliskie. Taki typowy
zimowo-syfiasty początek dnia po prostu. Jednak zanim wciągnę na przystanku pierwszą,
śniadaniową bułę z kiełbasą rozpogadza się. Coraz mocniej operujące promienie
Słońca opierają się na czarnym kurtalonie i przyjemnie wygrzewają plecki :) W
Krzeszowicach jakaś tam pauza, w Trzebini za to nie. W pełni zaśnieżony jeszcze
tydzień temu lasek w Dulowej dziś już niemal całkiem odtajały. Oj czuć tę
przyjemną lekkość zapierdalania Detonatorów o której wspominałem :) Póki co jestem
zadowolony. Tylko nie pękać mi tu proszę, w sensie snejka nie łapać. W
Chrzanowie nie mogę oprzeć się i nie zrobić zdjęcia mojego ulubionego pomnika.
On niemal zawsze załapuje się na zdjęcie gdy tylko przejeżdżam przez to miasto.
W Jaworznie uwieczniam zaś na kliszy obraz tamtejszej niesamowicie rozbudowanej
infrastruktury rowerowej, jak na taką dziurę to nienajgorszej jakości. Ale tu
to chyba przekombinowali. Szkoda asfaltu i farby, lepiej było po prostu zrobić
szerszą drogę. Pierwsza dziś kopalnia – również w tym mieście. Co prawda
nieczynna, obudowana handlowym burdelem ale jednak kopalnia. Kolejne na mej
dzisiejszej marszrucie miasteczko to Mysłowice. Gdzie zamiast jak zawsze
skrzyżowania w centrum na fotkę załapuje się tym razem wjazd do miasta, w takim
oto energetycznym klimacie. Przy kolejnej nieczynnej kopalni w ostatniej chwili
udało mi się wyszarpać telefon z torby i złapać takie piękne bordowo-żółte bydlę. Między Mysłowicami a Katowicami DK79 rozszerza swój przekrój do n-pasów,
ruch też przybiera na gęstości. Nieco abstrakcyjnie wygląda przy tej pełnej
szybko mknących, lśniących samochodów arterii oddalone o 100m bagnistego
trawnika, przedwojenne osiedle bieda-familoków. Na klimatycznym skwerku obok zasiadam
przy stoliku zrobionym ze starych drzwi i wciągam kolejną bułę z kiełbasą. Temperatura
już bardzo przyjemna, wrzucam więc do sakwy część zbędnej garderoby. Kilka
kilometrów dalej a widoki jakże inne: zamiast przykopconych ceglanych ścian familoków
– ściany lśniących, gładkich szyb Katowickiej korpo zabudowy. Czasu nie spędzam
tu za wiele, szybko dalej, na Bytom. Bo plany dziś ambitne a całą dobę tak
ciepło nie będzie. Oj nie będzie ;) Kolejny odpoczynek dopiero na rynku w
Bytomiu, czyli już praktycznie na wylocie z górnośląskiej konurbacji. Jeszcze
tylko kilka km zabudowań i zurbanizowany przemysłowo-kopalniano-drogowo-kolejowo-usługowo-handlowy
kocioł GOPu skończy się a zaczną lasy i otwarte przestrzenie. Ostatnia
górnośląska ciekawostka to taka oto figurka na jednym Zabrzańskim domu a
ostatni element górnośląskiego „kotła” to węzeł drogowy i chyba energetyczny,
zaraz za Rokitnicą. Od tej pory wiejskie tereny i małe miasteczka niczym nie
będą przypominać już przypominać ostatnich 40km przejechanych de facto po
jednym wielkim mieście. Mini atrakcja to stojący przy wodociągach w
Karchowicach zabytkowy zawór. Na rurce o konkretnej, bo chyba z metrowej
średnicy. Pierwsze mijane na tych odludziach miasteczko to Pyskowice. Na
rabatach zasadzili już bratki – nie za wcześnie, nie umarznie toto? Ostatnie
przed zmianą województwa miasto to Toszek. Ze swym charakterystycznym ratuszem
z dwoma bliźniaczymi zegarami – na bogatości ;) Województwo Opolskie atakuję
chwilę przed 16tą. Ciepło osiągnęło już chyba apogeum – 10 stopni ze sporym
hakiem. Ale 15 nie ma. Od teraz temperatura będzie już tylko spadać. Toszecki
ratusz z swymi dwoma zegarami to jednak nic przy stolicy ekstrawagancji takiej
jak Strzelce Opolskie – tu mają nawet piramidę (!). Za Strzelcami Słońce chyli
się już ku zachodowi. A właściwie to już zaszło. Gdy zacząłem hamować widziałem
jeszcze maleńki brzeg jego tarczy, gdy wykadrowałem zdjęcie było już po ptokach. Z pauzy na przystanku (ekstrawaganckim przystanku) ruszam już z
włączonymi lampkami. Na zdjęciu za wiela nie widać, ale przydrożna tablica
pogodowa wskazywała temperaturę niecałych 7 stopni. I jest mi już trochę
chłodno. Zagubioną w ciemnym lesie tablicę z napisem „Opole” osiągam o godz.
18.20. Jeszcze tylko fotka na słynnym opolskim Wiadukcie i czem prędzej udaję
się centrum. Czem prędzej, z dwóch powodów: po pierwsze zimno będzie narastać,
nie chciałbym do tego Wrocławia całą noc jechać. Po drugie, ważniejsze – żeby
mi się czasem nie przypomniało że jestem zmęczony i żebym nie wpadł na durny
pomysł uznania Opola za cel i zakończenia tu trasy. Pod pięknie iluminowanym
opolskim ratuszem robię na szybko fotkę, wciągam ostatnie ciastka i ostatnie
łyki soku. Z Opola uciekam zapomniawszy nawet zrobić zakupów – zemści się to
potem łokrutnie. Do Wro ~80km. Zastanawiam się czy 80km zimną lutową nocą to
dużo czy mało. Biję się myślami. Upewniam się, myślę życzeniowo, naginam fakty,
przekręcam znaczenia, naciągam ku swojemu, zaokrąglam w dół. W końcu wypieprzam
z frazy „80 km zimną lutową nocą” jeden tylko mało ważny, nic nie znaczący,
pomijalny wyraz „zimną” i dochodzę do wniosku że to jest to tyle co nic :) Pozytywnie
i bojowo nastawiony atakuję ciemne
czeluścia Opolsko-Dolnośląskich zadupi. Ciemne ale nie zimne, bo przecież ten
wyraz wypieprzyłem z mojej głowy, no nie? No właśnie nie. Bo w końcu przestaję
się oszukiwać. Jest ciemno, zimno i domu daleko. Do tego głodno. Bo nie
zrobiłem zakupów w Opolu. Morale spada na łeb na szyję. Toczę się zupełnie bez
siły i wiary przez te pustkowia. Wkurwiam na licznik na którym nie chce
przybywać kilometrów. Na horyzoncie nie widać żadnej oazy (świecących neonów
stacji benzynowej). Ogólnie kryzys i dramat, syf i kiła, i mogiła. Jest Brzeg.
Jest Orlen! A nie, jednak nie ma… Otwarte 24/7. Ale teraz akurat zamknięte,
przerwa jakaś… To niech urwa napiszą że otwarte 23,5h na dobę a nie 24!
&%*$^$%^
Jestem bardzo zły i jeszcze bardziej głodny. Na szybkości
robię zdjęcie kościoła, ratusza i szukam innej stacji w mieście lub
całodobowego sklepu. Ale jak na złość jest tylko całodobowa apteka, ale ja nie
jestem chory tylko głodny. No nic, do Oławy dyszka, tam na pewno coś będzie.
Musi być. No i jest!!! Shell który ratuje mi życie. Dawać dwa hot dogi! „- są
tylko duże”. Tak jakby był to dla mnie jakiś problem :D Nie jadłem od 50km.
Dawać herbatę! „jest tylko kawa i czekolada”. Kawy nie pijam, wybieram więc
gorącą czekoladę. Nie jest dla mnie w tym momencie żadnym problemem połączenie
parówek, ostrego keczupu i słodkiej czekolady. Ważne że kalorie się zgadzają (i
że te kalorie są gorące). I że wewnątrz stacji też ciepło. Z nowymi siłami
wracam na ostatnią prostą. 20km. Kryzys mija, więc to już taka tylko
formalność. Właściwie to już praktycznie jestem we Wrocławiu. Zaraz za Oławą
widzę migające na czerwono kominy elektrociepłowni w podwrocławskich
Siechnicach. Zawsze gdy jadę nocą do Wrocławia te kominy to jest dla mnie taka
migająca w oddali latarnia morska dająca znak, sygnał, że do portu
przeznaczania już niedaleko. No bo jest niedaleko. Kominy zbliżają się, stają
się coraz większe aż w końcu mijam wspomniany zakład przemysłowy i mym
zmęczonym oczom ukazuję się upragniona tablica. Wrocław! 2.30 w nocy. Rzecz
jasna o Legnicy dawno już przestałem myśleć. W planach tylko zwiedzanie miasta
i powrót pociągiem po 6tej rano. Sam wjazd do Wrocławia od tej strony taki
trochę nietypowy. Bo niby jest tablica informująca o wjeździe do ponad 600-tys.
miasta ale droga wlotowa ciągle wąska, jedna jezdnia, ruch mały, po bokach
jakieś małe domki, laski, zadupia. W końcu pojawia się końcówka linii
tramwajowej – pętla. Czyli jednak się zgadza, wjechałem do wielkiego miasta a
nie do jakiejś tam Oławy czy innego Brzegu. Lokalizuję na GPSie dworzec i
obieram na niego kurs. Gdy tylko wjeżdżam do starej części miasta zaczyna się
dramat, czyli poniemieckie przedwojenne kocie łby. Ale nie jakaś jedna tam
uliczka. One są w ilości ogromnej, większość mniej głównych ulic jest tym
gównem wyłożona… Jadę ostrożnie, gdzie się tylko da korzystając z asfaltowych
łat i plomb, ale i tak się obawiam o snejka w Detonatorach. Jest dworzec. A
raczej Dworzec. Absolutna ekstraklasa jeśli chodzi o dworce, nie widziałem
ładniejszego w Polsce. A przynajmniej ładniejszego tej wielkości, tej skali. Kupuję
bilety, oganiam się od bezdomnych, wciągam barszcz z automatu, przywracam ciału
właściwą temperaturę. I ruszam na zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska. Inne niż
zwykle zwiedzanie. Bo starówka, zabytki itp. mnie dziś nie interesują. Widziałem
dwa razy. Dziś celem jest nowsze dzielnice miasta a właściwie to jeden budynek.
Sky Tower. Ewenement w skali kraju. Wieżowiec o „warszawskiej” wysokości, ponad
200-m, poza stolicą! W żadnym innym polskim mieście nie ma takiego. Na żywo go
nigdy nie widziałem. Już chciałem go szukać na GPSie ale niepotrzebnie – zaraz
za dworcem dostrzegam błyskające podejrzanie wysoko czerwone światełka ;) To
nie może być nic innego. Mijam plac budowy i zbliżam się do tego kolosa. Naprawdę
robi wrażenie. Jestem już blisko, okrążam tą imponującą wieżę ale nie mogę
znaleźć miejsca żeby jakiś kadr ładny sobie zrobić na jego tle. W końcu takie cuś
wyszło. Takie se, wieża leci na bok, ale będzie musiało wystarczyć. To z czego
ludzie się śmieją, że nie pasuje do niskiej okolicznej zabudowy to prawda. Statywik
do tego zdjęcia stawiałem na starym ogrodzeniu jakiejś kamienicy ;) Ale czy to
ważne? Przecież zawsze musi być ten jeden pierwszy, żeby potem mogły powstać
kolejne wieżowce, i będzie to lepiej wyglądało. Napatrzywszy się na to cudo,
mając jeszcze trochę czasu, i trochę km do dokręcenia (do 300) zwiedzam dalej.
Jakieś tam bloki, parki, ogródki działkowe okrążam. Z ciekawostek jeszcze
parking piętrowy ze ślimakiem wjazdowym. Jak żywo przypomina mi on scenerię z któregoś
tam GTA, w które zagrywałem się za małolata. Jednak nie tylko w Hameryce takie fajne
parkingi mają. No i ta migająca czerwonymi lampkami 200m wieża. Widzę ją
ciągle, góruje nad drzewami, nad blokami, z każdego miejsca miasta chyba ją
widać. Fajna sprawa. Zziębnięty zajeżdżam na dworzec z zapasem czasu i
brakującymi 12km. Dokręci się po Krakowie. Na razie sadowię się w komfortowym,
wagonowym ICku i drzemię. Za drzemki wybudza mnie piękny widok wschodu Słońca
nad pobielonymi porannym szronem polami. Pociąg jedzie dłuższą i nieco pokrętną
drogą, zamiast przez Śląsk: przez Częstochowę. Na Głównym po 10tej, a w domu
przed 11tą.
Udana wycieczka, 300 jak na luty nie jest wynikiem złym.
Oczywiście trochę żal tej Legnicy, ale ona nie ucieknie. Nawet Detonatory dały
radę. Są już lekko zużyte więc jako następne planuję kupić coś podobnie
lekkiego, gładkiego i szybkiego. A tym zdjęciem krakowskiego budynku na
początku relacji chciałem zwrócić na niesamowitą zaściankowość miasta w którym przyszło
mi żyć. W Krakowie „wieża” ma 50m wysokości, we Wrocławiu Wieża ma 50 pięter
wysokości ;)
AVS 17,5 (chyba nie będę wpisywał średniej bo to nie ma sensu, te 17,5 wynika ze zwiedzania Wrocławia. Do Wrocławia było 18, do Opola 19)
3,93l (w tym 1,4l energetyka)
5.35 - 10.55
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Bęc
d a n e w y j a z d u
180.51 km
0.00 km teren
08:59 h
Pr.śr.:20.09 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Śladu niet, po prostu Krk - Tar - Rze starą czwóreczką)
https://photos.app.goo.gl/pXSCb6yzMskE4e7B6
Lajtowy, niezobowiązujący trip do Rzeszowa. Tzn. taki miał
być. A był trochę inny ;)
Jako że miało być lajtowo i niezobowiązująco pora wyjazdu również
była adekwatna i leniwa – 7.30. Jak Rzeszów to standardowo, Wieliczka i
krajówką na Bochnię. Minął maj, czerwiec, lipiec, mamy sierpień. Przeminęły
żółte łany rzepaku, przeminęły usiane czerwonymi makami łąki. Zaczęło kwitnąć
inne, żółte, sierpniowe
dziadostwo (nazwy nie znam). Szybko robi się gorąco, dzień
będzie upalny. W Bochni dwie fotki, rynku i szybu
Sutoris. Między Bochnią a
Brzeskiem jak zwykle przyglądam się „parku maszynowemu” – tam zawsze stoi coś
ciekawego. Dziś najbardziej spodobał mi się zielony
dźwig. W Brzesku pierwszy
raz w życiu wjechałem na kładkę nad szosą i wreszcie zobaczyłem
rondo
wjazdowe z nieco innej perspektywy. Sielanka leniwej trasy trwa w najlepsze. Przyglądam się żniwom
i urzędującym jeszcze w kraju bocianom. Burzowe
chmury zbytnio nie niepokoją –
są daleko na północy, a ja tam nie jadę. Testuję dziś nowe rękawiczki. Shimano
Airway. Bardzo fajne, jakość wykonania taka że powinny dłużej wytrzymać niż te
Decathlonowe (puduszeczki antyuciskowe stały się w nich totalnie płaskie). Naliczyłem
w nich 10 różnych materiałów (!): 3 siateczkowane, jedno śliskie coś, cienki
gumowany, antypoślizgowy spód, frotka do potu, tasiemka wykończeniowa,
rozciągliwa gumka, guma w sensie guma (z logo Shimano), i taki niby zamsz, z
którego zrobione są poduszeczki. A wewnątrz poduszeczek pewnie jest jedenasty
materiał! Naprawdę nie mogę się nadziwić kunsztowi projektu tych ochronników
dłoni. Oglądam, podziwiam, poprawiam, jestem zachwycony…
J E B
Przytuliłem się do krawężnika. Na zjeździe do Wojnicza. Największe
straty na prawym
kolanie. Poza tym drobne uszkodzenia powłoki na prawym udzie,
lewym kolanie, prawym łokciu i lewym nadgarstku. Rękawiczki uratowały dłonie i
o dziwo same mało co ucierpiały. Drobne przetarcie na tasiemce lewej
rękawiczki. Szczęście w nieszczęściu. Poza tym cały jestem uwalony piochem.
Rower chyba OK. Kończę szacowanie strat, ból nieco mija, sprzydała by się jakaś
woda, żeby zmyć piach. Spirytus do odkażania mam, ostatnio zawsze wożę – to mój
ulubiony kosmetyk, obok Sudocremu. Jednak w Wojniczu ogólnodostępnego
kranu/studni/pitnika brak. Jest za to 100 ławeczek, wszystkie obowiązkowo w
Słońcu, bo po co w cieniu. Brudny i wkurwiony tylko odkażam otarcia, póki ma to
jeszcze sens i nie zaschną. W Tarnowie coś na pewno będzie! Taa. Jest. 200
ławeczek, wszystkie w Słońcu a pitnika brak. Sprawdziłem Rynek i kilka placów/skwerków
w centrum. &*^%$$*^. W końcu kupuję najtańszą wodę źródlaną i chusteczki.
Na jakimś
osiedlu znajduję kawałek ławeczki w cieniu i trochę bardziej się
ogarniam. Może być, już chyba tak nie straszę swoim wyglądem. I myślę co dalej.
Rzeszów chyba ciągle aktualny, coś tam trochę boli ale to przecież to tylko
Rzeszów, a nie Gdańsk. Wciągam więc nieśpiesznym tempem kolejne upalne i
pagórkowate kilometry krajowej 94. W Pilźnie odbijam do centrum. Nie zawsze mi
się chce, bo rynek jest trochę na uboczu i trzeba kawałek drogi nadłożyć. Dziś
jednak się zdecydowałem i to był bardzo dobry wybór. Z dwóch, a nawet trzech
powodów:
1A) Jest kran!
1B) W kranie jest woda!!!
2 ) Poza tym jest jakaś impreza motoryzacyjna i trochę
ciekawych fur.
(Potem się okaże że to jakaś prezentacja maszyn przed Rajdem
Rzeszowskim). Kranu używam w wiadomym celu, natomiast spośród aut najbardziej
wpadły mi w oko:
- „B grupowe”
Audi (replika, ale wygląda fajnie)
-
125p
- jakaś tam Skoda. Tzn. podoba mi się malowanie z
zielonymi
akcentami, nie samo auto.
Trochę się poprzyglądałem, trochę się umyłem, odpocząłem, i
poleciałem dalej. Chmurzyć zaczęło się już nie tylko na północy, ale także na
południu i zachodzie. Czyli wszędzie z wyjątkiem tam gdzie jadę. Miejscami
wygląda to naprawdę
groźnie. Trzeba przyspieszyć tempa. Żeby się nie okazało że
niepotrzebnie tego kranu szukałem, bo zaraz wody będę miał pod dostatkiem :D Ropczyce
i Sędziszów więc ominę. Cały czas jak leci za główną szosą. Na ostatniej
prostej kosmiczny wiatr się w plecy włącza. Do tego jakiś chłopaczek siadł mi
na ambicję i musiałem pokazać kto tu rządzi. Na MTB co prawda jechał ale po pro
ubiorze, sylwetce i parze w nogach widać było że to jakiś młody adept
kolarstwa. Ogień szedł konkretny. Pod górę 30-40 (wiatr), po płaskim 40-50, w
dół 50-60. O kolanie kompletnie zapomniałem, nie bolało w ogóle. Raz ja go
wyprzedzam, raz on mnie. Do granic Rzeszowa docieram na prowadzeniu. Ale trzeba
przecież zrobić zdjęcie
tablicy i trochę ochłonąć żeby w pociągu śmierdzieć
trochę mniej. Robię zdjęcia a on leci w dal, już go nie dogonię. Pojedynek
uważam za wyrównany, nierozstrzygnięty. Nie wiadomo gdzie był start, gdzie
meta, zawodnicy z różnych kategorii wiekowych, sprzęt inny itp. itd. Remis, no
contest, ex aequo itp. itd. Mam dość, jadę na pociąg. W kroplach deszczu
przejazdem zwiedzam miasto, kupuję
wypasioną zapiekankę na jednym z
niezliczonych pod dworcem zapiekanko-pointów a w markecie Społem nieco mniej
wypasione
biszkopty. Kupuję bilety i kończę tę pechową trasę.
Pechową bo z tym kolanem rzecz jasna nie do końca OK. Ten
wyścig w końcówce to był debilizm. Kolano zacznie boleć następnego dnia rano. Przez
kilka dni będę kulawy a kolano spuchnie, raz zaczęło nawet boleć samo z siebie,
bez zginania go. To postawi pod znakiem zapytania główny cel w tym sezonie –
Morze…
7.30 - 23.20
6,1l (w tym 1l energetyka)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem
Przepalony wiatrem i przemrożony Słońcem
d a n e w y j a z d u
221.22 km
3.00 km teren
12:51 h
Pr.śr.:17.22 km/h
Pr.max:63.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1900 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/R1xSJaIR3N5Uwre83
Drugi w marcu weekend z w miarę rowerową pogodą postanowiłem
spożytkować na nieco krótszą, bo 200+ km trasę. Plan wyglądał tak jak na
załączonym obrazku, tj. obejmował Busko-Zdrój, Ostrowiec Św., Starachowice i
Skarżysko-Kamienną (+ew. atak na Święty Krzyż). Ale jak to z planami często
bywa nie powiódł się on w całości, bo zaliczonych zostało tylko 60% wymienionych
celów. Ostrowiec Św. musiałem odpuścić a o Łysicy nawet nie mogło być mowy…
Wymęczył mnie nie tyle dystans, co zimno i wiatr. Stąd taki tytuł – choć
słonecznie i pogodnie, to jednak kurrrewsko zimno.
Wyjechałem 20 minut po północy, i początek poleciałem
standardową jak na ten, północno-wschodni kierunek trasy drogą. Czyli New Huta
-> DW 776 na Proszowice. Tablica na wjeździe do Proszowic wyświetlała co
prawda jakieś ekstremalne -12’C ale ona była zepsuta, naprawdę było kilka
stopni na plusie czyli, póki co, znośnie. Na rynku pauza na coś w rodzaju
śniadania, a pierwsze modyfikacje w trasie na rondzie za Klimontowem. Zamiast
jak zwykle na wprost, bokami na Skalbmierz und Pińczów – tym razem w prawo, dalej
za główną drogą, na Kazimierzę Wlk. Tam standardowa fotka dziwnej wieżo-baszty.
Kawałek dalej, miedzy Kazimierzą a Wiślicą pierwsze oznaki brzasku, a potem i
świtu. Jest bardzo zimno. Jak bardzo to nie wiem, bo nie mam już licznika z
termometrem, ale na pewno trochę poniżej zera. Myślę że na zdjęciach dobrze to zimno widać. Wiślicy rzecz jasna odpuścić nie mogłem, i zamiast obwodnicą
zaliczyłem centrum tego najmniejszego w Polsce miasteczka (~500 mieszkańców. Z
grubsza tyle co w jednym 10-piętrowym bloku :D). Za miastem dość malowniczy
wschód Słońca, ocieplający jednak tylko wizualnie krajobraz, bo dalej jest
cholernie zimno. Kolejnych kilkanaście kilometrów przez zmrożone pola i jest
Busko Zdrój. Szybka fotka ciekawostki technicznej (wiertnica) i zasłużony
odpoczynek w Parku Zdrojowym. W którym wszystkie ławeczki pomalowane są biało. Biały
jest dość dziwnym kolorem, jak chodzi o malowanie ławeczek. Hmm, a może to po
to, żeby gówien ptaków nie było widać, i na Karcherze przyoszczędzić? W
Broninie upamiętniający bitwę z II wojny światowej pomnik. Kilkanaście nieco
cieplejszych kilometrów drogami niższej kategorii, gdzie urozmaiceniem są lasy,
stawy i sady owocowe (pierwszych 100km było przez pola uprawne). Najciekawsze
jednak dopiero za chwilę – Szydłów. Maleńkie miasteczko otoczone niemal
kompletnym murem obronnym! Zdecydowanie nie jest to jedna z setek mijanych po
drodze mieścin. Małe zwiedzanie – rynek, mury z innej strony, oryginalne szyldy
sklepów itp. Dalszą drogę urozmaicają coraz to większe hopki, szybkie zjazdy,
pierwsze widoki na Góry Świętokrzyskie czy takie oto śnieżne „mini-lodowce”. Po
drodze, na jednym ze wzgórz osiągam też najwyższy punkt dzisiejszej trasy – ok.
360-370 m n.p.m. Miasteczko imieniem Raków omijam obwodnicą – nie pamiętam już
dlaczego, czy jakoś minąłem zjazd, czy też nie spodobała mi się jego
niezaciekawa nazwa. Łagów z jego położonym tuż przy głównej drodze centrum
natomiast zaliczam. Z drogi widać maszt na Łysej Górze. Nie dane mi będzie jej
dzisiaj zaliczyć, już dawno ten temat odpuściłem. Zbyt bardzo wymęczyło mnie to
zimno, i nie widzi mi żadne zdobywanie szczytów dzisiaj. Dziś skupię się na
mniej wymagających celach – miastach. Ostrowiec i Starachowice. W ostatnim jednak
miejscu gdzie można podjąć decyzję, Nowej Słupi, odpuszczam i Ostrowiec. Idzie
tak wolno, że w takim tempie nie zdążę na jakiś sensowny pociąg ze Skarżyska
(jutro pon., do pracy). Na dodatek, po porannym chłodzie, i chwili ciepła,
włącza się zimny wiatr. Jeszcze jeden leśny podjazd, jeszcze jeden zjazd i
wjeżdżam do Starachowic. Do tej pory miejscowość ta kojarzyła mi się (poza
rzecz jasna wiadomymi ciężarówkami) z pewnym, obecnym również na bikestatsie
rowerowym przekozakiem. Dziś jestem tu pierwszy raz, i okazuje się że też nie
jest do zwykłe, jedno z wielu, miasto. Nietypowe jest tu ukształtowanie terenu
– całe miasto położone jest na wzgórzach, nie brakuje tu stromych, ciekawych
uliczek. Wielkopłytowe blokowiska górują nad położonym na południu zalewem i
doliną rzeki, a od północy otaczają je lasy, resztki Puszczy Świętokrzyskiej. Po
prostu – fajnie tu :) Zwiedzanie zaczynam od kolejowo – handlowych terenów, by
potem źle skręcić i zamiast do centrum wjechać w las. Nic to, przez zaśnieżone
i rozmiękłe drogi i ścieżki brnę do przodu (i do góry), by potem przez błotnisty plac budowy dotrzeć do cywilizacji. Przez wspomniane blokowiska docieram do
fabryki Stara, a raczej jej resztek. Za wiele nie widać, przynajmniej z ulicy,
którą jadę. Jakieś zrujnowane hale, puste tereny po wyburzonych halach, w tych
co się ostały salon/serwis Mana, jednym słowem nic ciekawego. Ratująca całą
sytuację ciężarówka w roli pomnika na szczęście jest, i rzecz jasna robię jej
zdjęcia. Bo co by to była za wycieczka do Starachowic bez zdjęcia choćby
jednego Stara? Jeszcze tylko fotka tego o czym wspomniałem na początku – bloków
z widokiem na rzekę i na zalew. Powoli kończę to zwiedzanie, nic w rodzaju
rynku czy czegoś podobnego nie znajduję – pewnie nie ma, bo to młoda
miejscowość. Zanim kończy się miasto nie znajduję też w zasięgu wzroku żadnego
otwartego sklepu, a picia brak. Z mapy z telefonie wynika też że zajechałem za
daleko na zachód, i muszę się cofnąć, bo ostatni most w mieście już minąłem.
Kolejny kawał dalej, a droga którą jadę niknie gdzieś w zieleni lasu. Nie chce
mi się jednak zawracać, no i postanawiam sprawdzić – a może te mapy kłamią?! Nie,
jednak nie kłamały… Stromymi, wąskimi uliczkami zjeżdżam nad rzekę i linię
kolejową. Przekraczam tory gruntową drogą, która coraz to bardziej tonie w
trawskach, by wreszcie zniknąć zupełnie w gąszczy nadrzecznych szuwarów. Ciężko
się przez to jedzie prowadzi niesie rower. W końcu przedzieranie
się przez zarośla i szukanie przejścia między starorzeczami wkurwia mnie tak że
wbijam na tory i prowadzę rower po torowisku ;) Linia chyba czynna ale przecież
pociągi nie jeżdżą co chwilę. W każdym razie żaden mnie rozjechał, czego
dowodem jest ta relacja. Prowadzę tak kawałek, potem odnajduję ścieżkę po
której wpycham rower z powrotem na jakąś boczną dróżkę. Po chwili kończy się
ona, a zaczyna błotnista co prawda, ale jednak: droga! Leśna droga, którą da
się jechać. Wreszcie docieram do asfaltu, i przez przejazd kolejowy i most
przedostaję się na drugą stronę rzeki, do krajówki. W końcu. Sporo czasu i
trochę sił straciłem na ten offroad-owy fragment. Ale najwięcej chyba straciłem
wody – pić! Nic jednak nie ma po drodze. Docieram co prawda do miasteczka
imieniem Wąchock, ale nie podejrzewałbym takiej dziury o istnienie otwartego
niedzielnym popołudniem sklepu, i niestety się nie myliłem. Po podjeździe, na
którym z odwodnienia musiałem aż sobie na chwilę odpocząć, wreszcie znajduję
otwarty sklep. Wciągam litr czegoś kolorowego, słodkiego, i co najważniejsze –
mokrego. Coś tam jem, odpoczywam, i znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy. Ale
jest już coraz ciemniej, zimniej, i w ogóle coraz nieprzyjemniej. Marzę tylko o
tym żeby dociągnąć do tego Skarżyska, wejść do śmierdzącego, ale nagrzanego
dworca. A potem do pociągu, też nagrzanego. Jeszcze z 10km zimnicy, no i jest.
Skarżysko-Kamienna. Szybkie zwiedzanie przejazdem - jakiś tam kościół, pomnik, i
na dworzec. Kupuję bilety, z kładki jeszcze tylko fotka zabytkowego parowozu, i
na peron. Do Krakowa wracam TLK. W środku ciekawostka w postaci „Przedziału
zarezerwowanego do przewozu rowerów”. Tzn. to był taki zwykły przedział ;) To
fajnie że troszczą się o rowerzystów, i gdy brak dedykowanego przedziału/wagonu
robią takie coś. Ale kiedyś, raz próbowałem wcisnąć tam rower, dużego 29era.
Dać się da, ale wymaga to niezłej ekwilibrystyki. Tym razem poprzestałem więc
na standardowym postawieniu go w ostatnim przedsionku, tym bardziej że
frekwencja była nieduża. Na Głównym po 23ciej, w domu przed północą.
Choć nie zrealizowałem wszystkich zamierzonych celów, a z
nowości to tylko Starachowice zaliczyłem, trasy nie można uznać za nieudaną.
Uważam że 200km w takich wczesnowiosennych, marcowych warunkach nie jest
powodem do wstydu. Nadchodzi kwiecień, więc może być tylko lepiej :)
0.20 - 23.45
2,58l (w tym tylko 1l energetyka, jest coraz lepiej!)
4 bułki z szynka, 3 banany, 3 mini pizze, 7days, duże delicje, takież chipsy i trochę wafelków kakaowych
nowe gminy: 7
Świętokrzyskie: 7
Szydłów
Raków
Łagów
Pawłów
Starachowice
Wąchock
Skarżysko Kościelne
Kategoria Zimowo, Powrót pociągiem, > km 200-249, ^ UP 1500-1999m
Mocne otwarcie sezonu :)
d a n e w y j a z d u
303.68 km
0.00 km teren
17:10 h
Pr.śr.:17.69 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:12.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1550 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wszystkie pogodynki, meteoprogi i inne TVNy oszalały - na
pierwszy weekend roku zapowiadając dwucyfrowe, dodatnie temperatury. 10, 13, 15
stopni – takimi liczbami usiane były mapy kraju. To mogło oznaczać tylko jedno
– mocne otwarcie sezonu ;) Na celownik wziąłem Wrocław – tam miało być
najcieplej no i byłem w nim tylko raz – w 2015 roku. Trasę zaplanowałem w jakieś 3 minuty: DK79 -> jakoś przebić się przez GOP -> DK94
:) A dzisiejszą wycieczkę sponsoruje Auchan ;)
Coś tam udało się przespać, wstaję przed 12tą. Za oknem
mokro, ale nie pada. Wygrzebawszy się startuję 20 minut po północy. Kropić
zaczyna jeszcze przed wyjazdem z miasta. Na wylocie natomiast już trochę
pada. W końcu zatrzymuję się na przystanku i wdziewam przeciwdeszczowe ubranko.
W Krzeszowicach mała pauza na świątecznie przystrojonym rynku. Ciepło –
pierwszej nocy temperatura oscylowała pomiędzy 5-10’C. Następny pit-stop w Chrzanowie (w międzyczasie przestaje padać). Tyle razy byłem w tym mieście ale
dopiero dziś zauważyłem tą lokomotywkę – pomnik w centrum. Swoją drogą miasto
mogące się pochwalić pierwszą fabryką lokomotyw w Polsce powinno mieć jakiś
okazalszy pomnik. Ja bym ustawił na środku rynku np. Petuchę (Pt47) ;) W Jaworznie również zaliczam ładnie przystrojony rynek. Kolejnych parę mokrych i
ciemnych kilometrów krajówką, i osiągam Mysłowice. Jeśli rynki w Krzeszowicach,
Chrzanowie czy Jaworznie były ładnie przystrojone to nie wiem jak nazwać ten
placyk w Mysłowicach. Po prostu klasa sama w sobie :) Za miastem jakoś źle mi
się skręciło. I choć od dłuższego czasu wiedziałem że oddalam się od centrum Katowic
to nie chciało mi się zawracać. W końcu odpalam komórkowego GPSa i już wiem że
zajechałem do Giszowca. Zmieniam więc kurs na północny – kawałeczek dwupasmówką,
potem na drugą jej stronę kładką. To na niej dostrzegam pierwsze oznaki wstającego dnia. Potem bocznymi drogami/alejkami koło ukrytej w lasku kopalni. Moją uwagę
zwraca nieduży stawek - na mapie zwie się on „Kąpielowy”. A za tymi ekranami A4
:D Górny Śląsk w czystej postaci ;) Ze stawkiem sąsiaduje też niewielkie
lotnisko Śląskiego aeroklubu. W końcu kończę jednak to zwiedzanie i wracam do centrum
Katowic. Było fajnie ale nadłożyłem ładnych kilka km. A Wrocław sam się nie
zdobędzie. Z Katowic zamiast zdjęcia rynku kilka innych kadrów – ładny kościół, Superjednostka, os. Tysiąclecia. Oraz selfie z Panem Zientkiem. Przebierając
zachlapane piachem ubrania z 15 minut stałem sobie w tym krótkim rękawku, i nie
było mi specjalnie zimno. Typowy, styczniowy poranek :) Różnej jakości
ścieżkami rowerowymi (ogólnie nie było tragedii) turlam się do Chorzowa (z tego
miasta brak zdjęć). W Mysłowicach ostatecznie pozbywam się zasyfionych ubrań/pokrowców
i przebieram w czyste ciuchy. Ostatnie duże miasto górnośląskiej konurbacji na mej
trasie to Bytom, ze swym charakterystycznym, podłużnym rynkiem. Ostatnia kopalnia i żegna mnie górnośląskie megalopolis ( ;) ) a witają otwarte przestrzenie, bezkres pół uprawnych i pachnące jeszcze jesiennym liściem lasy. Nie
żebym nie lubił jazdy po Górnym Śląsku, ona też ma swój urok – ten cały przemysł,
budownictwo itp. Do Opola niedaleko a do Wrocławia ładny kawałek – tak mówi do
mnie przydrożny znak. W Karchowicach standardowe zdjęcie przy zabytkowych
zakładach wodociągowych. W Pyskowicach natomiast jeszcze bardziej standardowa
fotka z rynku. Niestandardową rzeczą jest natomiast „automat” z dostępem do Internetu. W zasadzie nie samo urządzenie bo to żadne cudo a raczej fakt że
jest w jednym kawałku, NIErozwalony O.o A wygląda jakby kilka latek miał. W
okolicach Toszka było tak ciepło, że można było zdjąć nie tylko rękawiczki ale
i czapkę. W samym Toszku natomiast usiadłem na ławeczce, na rynku… A ta cała
ciepła, nagrzana od Słońca :) Kawałek dalej wita mnie ziemia Opolska. Na
przydrożnych drzewach wszechobecne w tych okolicach (Opolskie, Dolny Śląsk)
skupiska jemioły. Kilkanaście przyjemnych km przyjemną krajówka, w przyjemnej temperaturze,
w przyjemnych okolicznościach przyrody i są Strzelce Opolskie. Dopiero tu
asfalt staje się suchy. Kawałek przed Opolem na tablicach 13’C! (a zbliża się
zachód Słońca). Wcześniej więc śmiało mogło być te 15. Do Opola docieram koło
wpół do czwartej. I jestem, co tu kryć, trochę zmęczony. W styczniu noga jednak
nie taka jak w środku lata ;) Ani przez myśl nie przechodzi mi jednak kończyć
tu jazdę. Ja chcę do Wrocławia! Coś zjem, odpocznę, i jakoś to będzie, jak zawsze. Miasto
zwiedzam przejazdem, podziwiając ciekawe wiadukty ( :D ), pomniki czy przyglądając
się kolędującej procesji (3 Króli). Z ciekawszych rzeczy jest też oczywiście Odra i ładny zachód Słońca nad nią. Jakieś tam zakupy (to co zwykle, rogaliki, ciastka + energetyk),
odpoczynek i koło 17tej wyjeżdżam z
miasta. Jeszcze 80km a po drodze dwa większe miasteczka – Brzeg i Oława. Ciągle
koło 10 stopni (najmniej spadło do 8) więc kilometry mijają bardzo przyjemnie.
Nie wiem co więcej ciekawego można napisać o takiej nocnej jeździe krajówką,
więc tak w skrócie tylko: Brzeg. Ładny kościół. Dolnośląskie. Rękawiczki
wpadają mi do bardzo dużej kałuży. Jestem bardzo zdenerwowany. Oława. Ładny ratusz. I tym sposobem dojeżdżamy z
relacją prawie do Wrocławia. W oddali, po prawej majaczą już czerwone światła
kominów elektrociepłowni w Siechnicach (zdjęcie nie wyszło). Po lewej natomiast wielka łuna żółtego
światła (?). Myślałem że to Wrocław tak świeci ale okazało się że źródłem tej
światłości jest po prostu wielka hala jakiegoś magazynu, z przeszklonym dachem.
Do Wrocławia docieram kilka minut przed 22gą. Pociąg 15 minut po północy. Dwie
godziny na zwiedzanie to nie za wiele :/ Wolę gdy mam tak ze cztery. Cóż jednak
zrobić, pozwiedzam ile się uda. Poza ruchliwymi dwupasmówkami, wielkimi
skrzyżowaniami i dworcem (to zwiedzam zawsze, w każdym dużym mieście) postawiam
zobaczyć Halę Stulecia. Bo tak sobie przejechałem palcem po mapie w GPSie i
rzucił mi się w oczy ustawiony ukosem wielki kwadrat. Most, rondo, drugi most,
kładeczką na drugą stronę drogi. No i jestem. Szczerze mówiąc nie zrobiła ona
na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Okrągły betonowy budynek, z jakimiś
przyległościami, otoczony parkiem, stawami itp. W ogóle myślałem że większa
będzie. Jakbym wiedział to poszukałbym czegoś ciekawszego, np. ponad 200m
wrocławskiego wieżowca (Sky Tower). Trudno, czas goni. Kilka zdjęć i po śladzie
na dworzec. Jakieś tam zakupy i w pociąg. Podróż, jak zwykle minęła przyjemnie
i bez większych przygód (poza awarią lokomotywy i 80min. opóźnieniem ;) ). Moją uwagę zwrócił też często spotykany w pociągach obwoźny sprzedawca piwa jasnego i wody mineralnej. Który komunikując się przez telefon ze swoim kolegą sprawnie planował swoją pracę unikając konduktorów i sokistów. W
Krakowie przed 7mą a w domu o wpół do 8mej.
Udana wycieczka, 300km styczniu. Tylko że ten styczeń to
taki raczej marzec przypominał :)
Wszystkie zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uJgknpfYAEgk2Yop2
0.20 - 7.25
2,25l (w tym energetyk niecałe 2l, reszta woda)
4 bułki z pasztetem, 4 (małe) banany, 2x 7days, czekolada, prawie cała paczka wafelków, małe i duże delicje, trochę paluszków, 2 obrzydliwe, zimne mini pizze
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 300-349, Powrót pociągiem