> km 400-499
Dystans całkowity: | 16409.17 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 178:35 |
Średnia prędkość: | 18.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 40659 m |
Liczba aktywności: | 38 |
Średnio na aktywność: | 431.82 km i 22h 19m |
Więcej statystyk |
Balaton!
d a n e w y j a z d u
415.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://connect.garmin.com/modern/activity/19809653907
https://connect.garmin.com/modern/activity/19809667312
https://photos.app.goo.gl/K4TisPn3g9WFuhfs9
Tak więc nadszedł czas na dłuższy strzał na Węgry. Główny
cel to Balaton, a jakby się nie udało w zastępstwie może być też Budapeszt. Po
drodze próbował będę zaliczyć też Gyor (nie uda się). Aby zwiedzić trochę
nowych dróg i miast, wystartować postanawiam ze Śląską. Z Węgierskiej Górki dokładnie. Normalnie dało
by się spod słowackiej granicy, ze Zwardonia. Ale teraz jest remont i koleje nie kolejują,
tylko autobusują. Tj. od Węgierskiej do Zwardonia uwielbiana przez rowerzystów
„autobusowa komunikacja zastępcza” ;)
Spałem słabo gdyż tylko ze 2h… Bez potrzeby przespałem się w
piątek po południu... Rychtuję wszystko wieczorem. Wstaję przed 6 rano i lecę
na pociąg. Pierwszy pociąg, bo trochę ich tej trasy będzie ;) Krk Prokocim -
Krk Główny. A tak żeby nie dymać 10km tylko 2km. Drugi etap podróży PKP to Krk -
Czechowice Dziedzice. Ostatni (teoretycznie) Czechowice - Węgierska. Pociągi
wloką się strasznie (zwykłe regio) a w drzemce przeszkadza grupa pijanych
górników którzy wycieczkę zaczynają od nawodnienia się „czymś specjalnym”. W
Węgierskiej G. okazuje się że jest opcja podjechania jeszcze kawałek autobusem
zastępczym!? Dokładnie to busem z przyczepą na rowery. Pierwszy raz widzę takie
cudo. Korzystam z tej opcji, nawet tak z ciekawości. Nigdy nie wiozłem roweru
na przyczepie. Miejsc jej na niej kilkanaście, i zapełniają się prawie
wszystkie. Zamiast Zwardonia dociera on tylko do Rajczy ale dobre i co. Zawsze
jakieś ~10km bliżej Balatonu będę :) Gdy wreszcie kończę ten
pociągowo-autobusowy-przyczepowy etap podróży jest już godzina 11ta… Niedoczas
mocny że tak powiem… Mijam centrum-ryneczek Rajczy i na Słowację wyruszam
bardzo wąską, i bardzo stromą drogą przez Sól oraz Zwardoń Bór. Trochę
niepokoją mnie znaki „ślepa uliczka”. Ale niepotrzebnie, jak się dowiaduję od
tubylca one dotyczą tylko zimy – droga jest zimą nie odśnieżana, nie
utrzymywana. Chyba jakąś przełęcz się nawet zalicza na granicy PL/SK. Temperatura
jest bardzo przyjemna a słoneczko mocno zakryte chmurami (niegroźnymi, nie
deszczowymi/nieburzowymi). I tak będzie przez cały pierwszy dzień, tak że
ciągnąć się będzie wartko. Upał zacznie się, ale dopiero nazajutrz. Z początku
lecę w dół bocznymi drogami do głównej szosy – no. 11. Ta szybko prowadzi mnie
do Żyliny. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem, zakupy w Lidlu i wylatuję z
miasta 64ką. Póki co cały czas ciągnę nowymi, nieznanymi mi drogami. Z
miasteczek zaliczam Rajec, oraz bardzo ładny jak na Słowację kurorcik Rajecke Teplice. Wręcz aż za ładne jest to uzdrowisko. Nie pasuje do wszechobecnej
słowackiej bidy i syfu :D Po drodze mijam też atrakcję geologiczną.
Kilkunastometrową skalną iglicę. Ostaniec skalny chyba się to fachowo nazywa.
Dla odmiany, aby nie dublowała mi się trasa z poprzednim wyjazdem na Słowację dziś
pojadę inaczej. Zamiast główną 64ką przez Prievidzę, Nowaky, polecę kawałek
boczniejszymi 3 i 4 cyfrowymi drogami. Zadupia
straszne, zasięgu GSM nie ma przez ładne
kilkanaście km. W sumie to po co ma być, skoro brak osad ludzkich, wokół tylko
góry i lasy. Jest za to przełęcz do zaliczenia, oraz ładne widoki na góry ze
stromymi urwiskami skalnymi. A po przełęczy stromy, szybki i chłodny zjazd. Temp.
spada na nim do 15 stopni. Zastał mnie wieczór a ja oczywiście zapomniałem
zrobić zakupów na noc. Od pewnego czasu ciągnę na żelkach z Biedronki. Liczę na
to że w większym mieście, Nitrze coś kupię. Słowacja to nie Polska z Żabkami i
Orlenami 24/7/365 ma każdym kroku. Na chwilę wskakuję na główną szosę nr 9. A potem aby nie pokrywała mi się trasa z tą
czerwcową, jadę idącą równolegle do drogi nr 64 drogą nr 593. Noc robi się
chłodna, acz nie zimna. Temp. spadnie do 12 stopni. Ubranko p/deszcz wystarczy
aby nie zmarznąć, zwłaszcza podczas drzemek na przystankach. A tych nie było
zresztą dużo, noc wejdzie nadspodziewanie gładko jak na 2h snu przed trasą. Czas
żniw. Nocami szosą śmigają ogromne kombajny z pola na pole. Czuć też przyjemne,
wiejskie zapachy koszonych zbóż. Mijam rzekę Nitrę, a w końcu docieram do
miasta - Nitry. Kilka rond i skrzyżowań dalej, jestem w centrum. Niestety zamek
na wzgórzu nie jest iluminowany. Zresztą Nitrę zwiedziłem porządnie w czerwcu,
tak że dziś tylko przemykam przez rozimprezowaną starówkę i szukam wylotu 64ką
na południe. Gdyż zapada decyzja iż odpuszczam dziś Gyor. No szkoda ale trzeba
go poświęcić na rzecz Balatonu. Skrócę w ten sposób trasę o ok. 20km. Nie chcę też kąpać się zimnej
wodzie po ciemku tylko jeszcze w ciepłej za dnia. W Nitrze udało się dorwać
stację OMV czynną 24h (co na SK nie jest takie oczywiste). Wreszcie mogę zjeść coś
niesłodkiego, tj. dwie przedrożone bagety z sunką (szynką). A po kolejnej
drzemce na przystanku na przedmieściach miasta wita mnie już świt. Przede mną ostatnia
prosta do Węgierskiej granicy. 70km jak leci drogą nr 64. Wstający nowy dzień
będzie bardzo upalny. Słowackie góry zostawiam za plecami, południe Słowacji to
już praktycznie to co północne Węgry. Czyli gorąca, płaska spalona pustynia.
Wokół pola uprawne, słoneczniki, kukurydze, żar, upał, skwar i spiekota. I słowackie chujowe
dziurawe, drogi, łatane jakimiś cygańskimi metodami. Ok. 10tej dowlekam się do
Komarna… Przejeżdżam przez koszmarnie dziurawy i połatany most na Wagu. Słowaccy
politycy chyba kradną wszystkie te pieniądze z Łuni, bo w Polsce taki syf to
był 20 lat temu :D W Polsce politycy kradną tylko część pieniędzy, coś tam
zostaje na drogi. Dla odmiany zaraz potem jest piękny, zabytkowy, kratownicowy,
graniczny most na Dunaju. Właśnie w Komarnie Wag wpada do Dunaju. W trakcie przejazdu nad ogromną rzeką, Dunajem bije od niej przyjemny chłodek. W Komarom, czyli
Węgierskim Komarnie zaliczam Tesco oraz KFC aby nabrać sił przed atakiem nad
Balaton. Coś ostrawy ten burger był. Z wyliczeń wynika mi że powinno się udać. Późnym
popołudniem powinienem być nad jeziorem. Narastający upał, mało lasów, tylko
ciągnące się po horyzont pola słoneczników. Równie chujowe jak słowackie drogi,
i zapierdalający po nich popierdoleni węgierscy kierowcy. Tak w skrócie wygląda
podróżowanie rowerem po tej spalonej słońcem, cholernej węgierskiej patelni :D Ale
ja lubię tą walkę :) Przede mną ok. 100km takiej jazdy. Tymczasem okazuje się
że wyniku bariery językowej zamiast kupić sok truskawkowy, kupiłem truskawkowy SYROP. Słodki tak że wykręca gębę! Tak jak przepijać trzeba wódę, tak ten syrop
też trzeba przepijać :D Wodą. Ale w sumie jestem tak zmęczony że nie mam siły
nic jeść. A więc zamiast jeść wlewam w siebie ten słodki syf, który ma też na
pewno zalety – dużo cukru i energii. Sprawia przez to że jadę powoli do przodu,
ale nie leżę zdechnięty na poboczu. I tak mijają te ciężkie węgierskie
kilometry. Od cienia do cienia, od łyku syropu do łyku syropu. A ja przeliczam
czas/dystans, i wychodzi mi że ten Balaton to tak bardziej wczesnym wieczorem
będzie niż późnym popołudniem. Tym bardziej że mam jeszcze małe góry do
pokonania. Tak - choć może wydawać się to dziwne na (północnych) Węgrzech są
góry. Niewysokie ale jednak. Znam to miejsce bo jechałem tak samo w ub. roku.
Jest tu taki jakby „płaskowyż” na który trzeba się wdrapać. Z 200m na prawie
500m n.p.m. Na ów płaskowyżu będą miasta Zirc oraz Veszprem. A zjazd w dolinę
jeziora, nad Balaton będzie dosłownie na samym końcu, na ostatnich km. Plus jest
taki że szosa wspina się w te góry dobrze zacienionymi serpentynami, przez
gęsty akacjowy gaj. W połowie podjazdu jest też piękny widoczek na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Trochę główną
drogą, trochę jakimiś ścieżkami rowerowymi zaliczam miasteczka Zirc oraz Epleny.
Wreszcie dojeżdżam do większego miasta Veszprem. Tu to już ciągnę jak zombi na
autopilocie. Nie jem nie piję nie odpoczywam. Patrzę tylko na znaki tras rowerowych które prowadzą mnie jak po sznurku nad Balaton. Póki co prowadzą
jeszcze lekko pod górę. Ale to nic, nie czuję już zmęczenia, czuję już tylko
jak zanurzam się w wodach Balatonu, co za chwilę faktycznie nastąpi. Fizyki się
nie oszuka, było w górę to teraz musi W DÓŁ! O tak :) To jest ta pierwsza,
mniejsza nagroda za cały ten wysiłek. ZJAZZZD :) Jakieś 200m w pionie do
wytracenia. A zjeżdżą się asfaltową trasą rowerową. Przez pola, lasy, zarośla i
chaszcze. W pięknym chłodnym zielonym tunelu z drzew :) A zjeżdżam do
miasteczka Balatonalmadi, położonego na zboczu wspomnianego „płaskowyżu”. Kilka
stromych uliczek w dół, i między domami wyłania się ogromna niebieska tafla Balatonu :) Rok temu gdy dotarłem tu pierwszy raz w życiu wrażenie było
oczywiście niepomiernie większe, ale i dziś też jest fajnie. Ok, jestem na
samym dole, w centrum miasteczka – kurorciku. Pierwsze co robię to szukam
znanego mi już kąpieliska, aby dobrać
się do nagrody nr 2. Tzn. kąpieli w Balatonie rzecz jasna. Nieźle się wkurzyłem
– na mapach Google wisi info że otwarte do 19tej… A jest chwila po 19. Już mnie
szlag trafiał że się dziś nie wykąpię w Balatonie, ale nie, na szczęście nie.
Wszystko się wyjaśnia. Otwarte do 19tej - znaczy się że do 19 jest otwarta kasa
biletowa. Teraz kasa jest zamknięta a bramka obok… otwarta :) Czyli można wejść
za darmo!!! (bilet chyba coś koło 11-14zł, tak rok temu wyszło). To nawet
lepiej. A obiekt zamykają dopiero o 22giej. Obiekt gdyż jest to pięknie
urządzona trawiasta plaża. Trawa, drzewa, wszystko ładnie i równo przystrzyżone.
Natryski, toalety, przebieralnie i inne udogodnienia. Zakaz wstępu dla rowerów niestety
(rower można przypiąć przed wejściem, mam łańcuch). Do jeziora zaś schodzi się
po metalowych schodkach. Woda lekko chłodnawa już. Kąpiel jednak BARDZO
przyjemna :) Gdy zbliża się zmrok robię jeszcze małą rundkę po miasteczku
Balatonalmadi. Zwiedzam piękny park pełny starych platanów. Szukam czegoś
ciepłego do zjedzenia ale ostatecznie nie kupiłem nic. Może w Budapeszcie coś
zjem. Kupuję bilet przez internet. Pociąg do Budapesztu o 22.28. Inny jest to
pociąg niż rok temu jechałem. Nie jest to nowoczesny zespół trakcyjny tylko
tradycyjny skład złożony z wagonów. Pakuję się do wagonu z namalowanym wielkim
rowerkiem. Jak się okazuje jest to przebudowany stary wagon pocztowy. Aż mi się
przypomniały moje pierwsze podróże po Polsce sprzed kilkunastu lat :) Wtedy też
takie wagony śmigały po Polsce. Mają one ogromną zaletę – do takiego wagonu
można wpieprzyć kilkadziesiąt rowerów. A do takiego np. Pendolino rowerów
wchodzi raptem chyba 8, z tego co pamiętam... Z ciekawostek jest w tym wagonie rowerowym/pocztowym
również sracz starego typu, tj. z dziurą w podłodze :) (A w zestawie również
obszczana deska z zaschniętym moczem). Oraz dawny przedział dla kierownika pociągu
(?) który dziś zarezerwował dla siebie starszy Pan, rowerzysta :) Pociąg choć
stary to mknie szybko doliną, brzegiem Balatonu. GPS pokazuje niemal 120km/h.
Można też wychylić łeb przez okno i zaczerpnąć orzeźwiającej wichury po upalnym
dniu :) Jak za starych dobrych czasów :) W Budapeszcie jestem koło północy.
Postawiam że wracam do domu pociągiem o 5.30. Przesiadka w Brzecławiu (CZ).
Waham się nad następnym, bezpośrednim pociągiem do Krk o 7.00. Ale tam są jakieś
cyrki z zakupem biletu na rower… Można by niby bez biletu na rower jechać i
potem w pociągu dokupić. (Lub i nie, jakby konduktor machnął reką). Tak też
jeździłem. A do tego jestem tak zmęczony że nie mam siły na 7h zwiedzania.
Chyba bym zaległ na ławce w parku obok jakiegoś żula przez te 7h :D Pociąg z
Balatonalmadi dojeżdża do stacji Budapest-Deli. Stąd przejechać trzeba na drugą
stronę Dunaju do stacji Budapest-Keleti. (Budapeszt to takie dziwne miasto, że
ma 3 główne dworce kolejowe. Trzeci to
Budapest-Nyugati). Najsamprzód kieruję się na moją ulubioną wyspę Małgorzaty.
Uwielbiam ten park na niej, z OGROMNYMI platanami. Niestety dziś nie załapuję
się na grającą fontannę z efektami świetlonymi, hologramami i innymi cudami.
Jest noc ndz/pon… W ogóle całe miasto śpi, Parlament/zamek/Most Łańcuchowy
niepodświetlone, zero gwaru, nocnej zabawy itp. itd. Słychać tylko cichy
koncert świerszczy. Czasem tylko jakiś Uber czy inny Bolt ruszy z piskiem opon
i zakłóci tą przyjemną muzykę. Senność, zmęczenie, mam dość. Tak więc
odpuszczam parlamenty, zamki, widziałem te cuda nie raz i jeszcze nie raz
zobaczę. Toczę się powoli, i rozglądam też za jakimś kebsem czynnym 24h. Nie ma
jednak nic takiego. Kupuję zatem picie i suchy prowiant w jakichś sklepach
całodobowych. Będzie musiało wystarczyć do Krk, czyli co najmniej do 14tej. Ze
2 razy się zdrzemnąłem na ławeczkach, zrobiłem kilka byle jakich fotek byle
czego w mieście. W sumie najbardziej to chyba zwiedziłem dworzec Keleti, z imponującą zabytkową halą. Pod koniec to już prowadziłem rower a nie jechałem,
tak byłem zmęczony :D Wtaczam się do pociągu, do pierwszego lepszego wagonu,
zakładam okulary przeciwsłoneczne, i zaraz będę kimał. A nad Budapesztem wstaje
kolejny upalny piękny dzień, niebo z czarnego robi się niebieskie, a potem różowe… Jako że sporo przesypiam, pierwsza część podróży mija szybko.
Opóźnienie około 15 minut łapiemy. To niedobrze, bo w Brzecławiu na przesiadkę
jest tylko kilka minut! Na szczęście tak jak myślałem oba pociągi są
skomunikowanie – tj. ten drugi poczeka na opóźniony pierwszy. Muszą być bo to
ważne połączenia. Pierwszy Budapeszt-Bratysława-Praga, a drugi
Graz-Wiedeń-Krk–Przemyśl. Przesiadka to właściwie przeskok z wagonu do wagonu,
bo oba pociągi stają przy tym samym peronie. Drugi pociąg wlecze się jeszcze
bardziej, a 30 minut opóźnienia zawdzięcza pewnej bezdomnej Pani, która nie ma
biletu i nie chce go kupić (bo pewnie nie ma za co). Wyprowadza ją czeska
policja na którejś stacji. Jeszcze tylko śmieszna sytuacja z polską
konduktorką, której nie zgadza się moje nazwisko na bilecie. Kerekpar się niby
nazywam. Tłumaczę Jej że kerekpar to po węgiersku rower :D Bo to był bilet na
rower. W Krk koło 14.30 a dwa piwka w parku sprawiają że w domu pojawiam się
dopiero o 16tej. Jednak musiałem wypić po drodze, żeby się ogrzały za bardzo.
Wycieczka udana, cel główny, tj. Balaton osiągnięty. Jest
jednak pewnie niedosyt. Gyoru nie zaliczyłem. Woda w Balatonie trochę za
chłodna, rok temu była cieplejsza. Budapeszt spał i nie świecił się Parlament.
Czyli trzeba uderzyć jeszcze raz w te strony, i trochę lepiej to rozplanować.
Bo zaczynanie trasy w sb. o godzinie 11tej po 5h jazdy pociągami/busami to nie
jest najszczęśliwszy start. Z plusów zaliczone trochę nowych dróg/miasteczek na
Słowacji. Odcinek węgierski to kopiuj-wklej z ub. roku. Zaliczone też 5 pięć
pociągów + jeden bus :)
5.55(sb) - 16.00(pon)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Bratysława II
d a n e w y j a z d u
447.10 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/o83n2nVW3BpWojco6
https://connect.garmin.com/modern/activity/19415927551
https://connect.garmin.com/modern/activity/19425349540
https://connect.garmin.com/modern/activity/19429535204
(ślad 1+2 - podzieliło mi aktywność na dwie części, i nie wiem jak to połączyć. Ślad 3 to standardowy powrót z Trzciany do Rabki)
Tak więc przyszła pora na drugi długi trip tego urlopu.
Wychodzi mi że skoro w środę była słaba pogoda i zrobiłem krótką rekreacyjną
traskę, trzeba ruszać w czwartek. Bo w czwartek ma być ładna pogoda jakbym zrobił jakieś 100+km to w piątek byłbym zmęczony przed długą trasą. Prognozy pogody na 4 najbliższe
dni czw-ndz są wręcz znakomite. Stabilna gorąca pogoda, praktycznie zerowe
ryzyko burz oraz północny wiatr. Tak więc w środę wieczorem robię
eksperymentalne kanapki (czyt.: kanapki z tym co zostało w lodówce), idę
wcześnie spać. A wstępnym planem jest Gyor na Węgrzech, jeszcze nie byłem.
Start 7.30. Miałem myśli czy dla odmiany nie polecieć
początek trochu inną drogą, objechać jezioro przez Namiestów. Ale przypomniało
mi się że tam jest spory podjazd do wciągnięcia, a mnie teraz nie zależy na
wciąganiu sporych podjazdów, ino na dotarciu do Gyor :) Tak że jadę DW przez
przeł. Pieniążkowicką na Czarny Dunajec, a potem obiorę ścieżkę rowerową do
Trzciany. Miałem smaka na Zboczka (taki hamburger) w Dzikim Byku w Cz. Dunajcu,
ale niestety jeszcze mają zamknięte. Trudno. Na razie lecę na eksperymentalnych
kanapkach i żelkach energetycznych z Deca. W Cz. Dunajcu obieram super szlak rowerowy, i kurs na Słowację. Rześki trochę poranek ustępuję coraz bardziej
gorącej aurze. Szlak jest bardzo piękny i bardzo widokowy. Raz dwa jestem w
Trzcienie, i siup na krajową szosę. O tak. Prognozy sprawdziły się i leci się
pięknie z wiatrem. Z rzadka tylko zrzucam z blatu. Bardzo szybko mija odcinek
przez Twardoszyn, Oravsky Podzamok, Dolny Kubin. Tu małe zakupy. Oczywiście
dzielnie kontynuuję swe postanowienie ZERO ENERGOLI :) Idą zamiast tego soki,
napoje owocowe/izotoniczne plus kapsułka kofeiny. BARDZO sprawnie docieram do
Kralovan, a zaraz potem koła szybko mnie niosą do Martina. Tak duje w plecy.
Tak że fotek jest bardzo mało z tego odcinka. Idzie do tego stopnia sprawnie,
że w Martinie jestem za dnia – przed 17tą! A zazwyczaj gdzieś w tych okolicach
łapie mnie wieczór. Miałem plan taki, żeby wciągnąć tutaj w Macu hamburgera,
albo i dwa (nie jadłem nic ciepłego tej trasy), oraz dobić telefon. Niestety
okazuje się że pełno ludzi, i miejsca przy gniazdkach z prądem pozajmowane.
Odpuszczam więc temat jedzenia, jak i ładowania tel. Właściwie to nie wiem
dlaczego zrezygnowałem z jedzenia. Trzeba było chociaż coś zjeść, a telefon
olać. Błąd. Powoli jednak będzie zbliżał się wieczór a potem noc. A ja nie
jadłem ciągle nic ciepłego, a z zapasów zostało mi kilka żelek oraz 1,5l wody.
Przelatuję jakoś przez Martin, oczywiście nic nie jem ani nic nie kupuję :D
Wiatr już nie jest taki korzystny. Wyjeżdżam z miasta główną cestą numer 18. Pociągi TIRów,
masakra. Z ulgą zjeżdżam za kawałek w boczną drogę nr 519 na Nitranskie Pravno,
Prievidzę. Zaczynają się podjazdy, tempo spada. Pomimo zbliżającego się
wieczora, żar dalej leje się z nieba. Wokół, w oddali po wszystkich chyba
stronach świata łańcuchy jakichś gór. Ile tych gór tutaj jest na Słowacji!
Pierwszy mały kryzysik mnie łapie, ale jakoś ciągnę siłą żelek ;) No tak –
kwestia zakupów dalej nierozwiązana. Ilość żelek maleje z 7 do 5. Do tego 1,5
czystej wody. Mogę nie dożyć na tym do rana :D Robię pauzę, i przypominam sobie
że już tą drogą kiedyś jechałem, chyba w ub. roku. Przypominają mi o tym 3
wielkie betonowe rynny, pamiętam je dokładnie. Odpoczywałem przy nich, tylko że
w nocy. Strasznie zamrówczona okolica, mrówki są wszędzie i uprzykrzają
odpoczynek. Wreszcie widzę obiekt który zawsze dodaje sił do dalszej wędrówki – maszt nadajnika. Takowe maszty często znajdują się na szczytach wzniesień, tak
było i tym razem. Następuje zzzzjaaaazddd :) W połowie zjazdu hamowanie. Oaza z
wiaderkiem prądu do telefonu! No tak, pamiętam ten nowiutki przystanek
autobusowy, wraz z wszystkomającą, ładowarką do wszystkiego! Takie cudo stoni nie w środku jakiegoś miasta, tylko na zadupiu, koło zabitej dechami wsi. Kiedyś też
dopadłem ją, tylko że w nocy. Dobijam trochę telefon, trochę zegarek. W wyniku
nie wiem czego aktywność zaczęła mi się zapisywać od nowa… Już myślałem że
wcięło mi cały dotychczasowy ślad, ale nie, na szczęście nie. Wszystko wgra się
do serwisu Garmina, tylko że chwilę to zajmie. Przed wieczorem docieram do
Nitry. Tylko że na razie jest to rzeka Nitra. Do miasta Nitry jeszcze kawał
drogi. Na razie jest niebrzydkie nawet jak na słowackie zadupia miasteczko Nitranskie Pravno. Jest jakiś mały otwarty sklepik, ale nawet nie chce mi się
wchodzić, wolę większe samoobsługowe markety. Wskakuję na główniejszą,
dwucyfrową drogę nr 64. Przed nocą docieram jeszcze do Prievidzy. Tu, w ostatniej
chwili dopadam otwarty Slovnaft, i kupuję małe zapasy na noc. Jakaś buła,
wafelki, napoje itp. Chyba jestem uratowany, nie wiem czy na tych 5 żelkach bym
dotrwał do świtu :D Małe zwiedzanie Prievidzy. Pamiętam to miasto, byłem tu
kiedyś, tylko że nocą. Zwłaszcza zapadł mi w pamięć plac z kolumną z rzeźbą na
szczycie, oraz ogromna płaskorzeźba. Jacyś tam dawni rolnicy, ludzie pracy itp.
Po długim czerwcowym dniu zapada wreszcie noc. Po małym błądzeniu trafiam
wreszcie z powrotem na główną cestę nr 9/64, smer: Nitra! (smer to po SK
kierunek). Miałem co to tej drogi pewne obawy, że jest to droga z jakimś
zakazem dla rowerów. Ale gdy wyprzedza mnie pewien szoszon, i widzę w oddali
jak Jego czerwona lampka sunie już po tej drodze, uspokoiło mnie to. Chwilę po
nim wjeżdżam i ja. Normalne niebieskie znaki, nie zielone jak na
ekspresówkach/autostradach. Zwykła krajówka, tylko że dwupasmowa. Przejeżdżam
przez Novaky, i tu droga 9/64 dzieli się na dwie. Ja obieram tą nr 64. W ramach
zwiedzania zaliczam jakiś tam parczek, oraz robię kilka fotek zakładów przemysłowych na peryferiach. Noc jest pogodna i bezchmurna. Z jednej strony to
dobrze, z drugiej niedobrze, bo taka bezchmurna noc może być zimna (i taka
będzie). Mijam kilka pomniejszych miasteczek, bardziej charakterystyczne z nich
to chyba Topolcany. Jest coraz zimmmniej, temperatura spada do raptem jakichś 5
stopni powyżej zera. Ubieram wszystko co mam, tj. długie spodnie, dwie kurtki,
czapkę i długie rękawiczki. Coś to tam daje, ale co chwila muszę się zdrzemnąć
na przystanku, i po każdej takiej drzemce coraz bardziej zamarzam. Jeszcze
jedno dłuższe kimanko i wreszcie świt. Czyli apogeum zimnicy :) Ciągnę jakoś
siłą woli, przecież może być tylko lepiej, tj. cieplej. Z plusów raczej płaskie
tereny. Na zjazdach mogło by być nieciekawie w tej zimnicy. Wtem widzę kolejny
checkpoint – na horyzoncie wyłania się zamek na wzgórzu. Tak, to musi być Nitra
:) I jest – o 6 rano docieram do tego miasta. Zaliczam je pierwszy raz. Po
odcinku ruchliwą wlotówką i niebezpiecznym przejeździe przez węzeł drogowy,
wbijam do centrum. Przejeżdżam przez park, docieram pod wspomniane wzgórze
zamkowe. Kilka fotek starówki, i stromą brukowaną drogą wspinam się pod zamek.
A może to jest jakaś świątynia, kościół? Być może dwa w jednym. Przed wejściem
na dziedziniec zamku/kościoła jest taras widokowy. Rozpościera się stąd
fenomenalna panorama Nitry. W tym widok na sąsiednie wzgórze, z jakaś wieżą TV
(?) na szczycie. Wstaje kolejny piękny, słoneczny dzień. Wchodzę na dziedziniec
zamku. Jest tam pomnik naszego Papieża, oraz kolejna porcja widoczków, w inną
stronę. I chyba tyle, do środka wchodził przecież nie będę, jakieś bilety
pewnie trzeba itp. Z innych atrakcji standardowa, nieduża kolumna dziękczynna,
oraz jakieś wielkie okrągłe kamienne COŚ. (na środku tego zdjęcia) Wygląda jak górna część wielkiego
dzwonu, ale to na pewno nie to. Inne co przychodzi mi na myśl to podobnie
wyglądają pancerne kopuły strzelnicze podziemnych fortów, ale to tym bardziej
nie to :D Tymczasem zagaduje mnie miejscowy ksiądz. Okazuje się że całkiem
dobrze mówi po polsku, i że podobnie jak ja ma na imię Piotr. Rozmawiamy
dłuższą chwilę, mówię skąd jadę, dokąd, po co i dlaczego. Trochę o polityce, o
złodzieju Fico, i złodzieju Tusku. Trochę o Wojtyle, żartują sobie na Słowacji
że to jest Ich papież, bo często jeździł tu na nartach. Trochę o geografii,
miastach Polski. Ksiądz Piotr urzędował też kiedyś w Krakowie. Próbuje mi On
też wyjaśnić co to jest to wielkie kamienne coś. Ale niestety bariera językowa
w specjalistycznym, kościelnym słownictwie okazuje się zbyt duża. Wiem tylko
tyle że jest to element związany z Liturgią, Mszą Świętą. Co ciekawe chłop w
ogóle nie porusza tematu wiary, czy ja wierzę czy też nie. Kończymy tą
sympatyczną pogawędkę, i muszę się zbierać w dalszą drogę, do Bratysławy. No
tak – Bratysławy. W międzyczasie podjąłem decyzję, że jednak odpuszczam Gyor.
Za wolno to idzie, nie mam siły ani ochoty. Pewnie i był dał radę, ale z tego
Gyoru do Bratysławy dotarłbym wieczorem. A ja wolę wykąpać się w Złotych
Piaskach za dnia, w ciepłej wodzie. I sobie na spokojnie poszwędać się po
mieście, a nie lecieć od razu na pociąg. Robi się coraz bardziej gorąco. Zanim
opuszczę miasto, jeszcze tylko szybkie zakupy w Tesco. Ciągle, od początku
trasy nie jadłem nic na ciepło. Ale chcę jak najszybciej dolecieć do tej
Bratysławy, i tam sobie coś na spokojnie zjeść. Na razie zadowalam się suchym
prowiantem. Z Nitry wylatuję 3-cyfrową drogą na Salę, i Cabaj Capor. Jakieś
podjazdy wyrastają po drodze, do tego gorąc i senność. Mam trochu dość. Cabaj
Capor to całkiem spore zakłady przemysłowe, i tylko tyle zapamiętałem z tej
miejscowości. Po drodze dosypiam, dodrzemuję na przystanku, zbieram jakoś chęci
i siły do dalszej jazdy. Z większych miasteczek po drodze jeszcze Sala i Galanta. Ciężko to idzie, odpoczywam w cieniu na krzakach. Droga 62 między
Galanta a Senec to chyba apogeum kryzysu. Droga z betonowych nierównych płyt, pomiędzy którymi są szpary połączone z uskokiem. Co kilka metrów jebnięcie w koło, w kierownicę, i co za tym idzie w moje obolałe dłonie. Nie ma jak
chwycić kierownicy żeby nie bolało. Obok mnie przez te uskoki z hukiem, łomotem
przelatują na pełnej prędkości pociągi TIRów… Każdy kryzys w długiej trasie
kiedyś jednak się kończy. Kończy się i tym razem, gdy docieram do znanego już Senec :) Znajome okolice. W oddali elektrownia atomowa, majaczy też wieża TV na
wzgórzu w Bratysławie. Zaraz potem pierwsze małe jeziorka. Wieża TV rośnie w
oczach, tzn. przybliżam się do celu :) Oto i jest! BRATISLAVA!!! Docieram o
godz. 16.00, czyli niemal dokładnie tak jak tydzień temu :) Program zwiedzania
zaczynam jak zawsze od odświeżającej kąpieli w Złotych Piaskach (zalew na
przedmieściach). Potem objeżdżam zalew dookoła terenową ścieżką, i kieruję się
do centrum. Bilety na pociąg można kupić przez Internet (16 EUR), tak że na
dworzec nie muszę wcześniej zajeżdżać. Na początek wciągam PYSZNEGO kebaba.
Dawno nie jadłem tak świeżego mięsa i tak świeżych, lekkich frytek :O Zamek
dziś odpuszczam, nie chce mi się dymać pod górę, byłem tydzień temu. Zwiedzam
głównie starówkę, tam przyglądam się gwarowi nocnego życia miasta. Oraz dwóm koncertom
– jeden Słowackiej, a drugi Węgierskiej kapeli. Zwłaszcza Ci drudzy dają czadu
:) Nie wiem co to za zespół, ale chyba rock jakiś. Przejeżdżam jeszcze przez
pełen OGROMNYCH platanów park po drugiej stronie Dunaju. Platany prawie jak w
Budapeszcie, na Wyspie Św. Małgorzaty :) Zaliczam też co za tym idzie dwa mosty. Słynny most SNP, oraz
„Stary Most” – tak jest on opisany na mapie. Parę fotek tu, parę fotek tam.
Penetruję również różne mroczne zaułki tego ciekawego miasta ;) Z ciekawostek
widziałem 4-osiowy, 3-członowy trolejbus. Z wyglądu jaka Solaris, ale ma logo
Skody. Może licencja jakaś, albo co? No jakoś musi sobie radzić to spore
miasto, metra się nie dorobili ciągle. Oczywiście przeszkadza trochę senność,
kilka razy musiałem kimnąć na ławeczkach, murkach itp. Gdy zbliża się godzina
3-cia, jak zbliżam się powoli do Hlavnej Stanicy. Dworzec zamknięty w godzinach
0.00 – 3.00. Nic dziwnego, jest tu trochę syf, sporo bezdomnych i innych podejrzanych
typów. Jakby był otwarty byłoby więcej bezdomnych, i więcej syfu. Odjazd 3.27.
Zdążam coś tam kupić w automacie do picia, ale do jedzenia już nie. Bistra
wszystkie pozamykane. Ale to nic, bo przez sen nie czuje się głodu ;) A podróż
pierwszym pociągiem mija mi głównie właśnie na spaniu. Ustawiam oczywiście
budzik żeby nie przespać przesiadki. W Kralovanach po 6 rano. Położona między
górami, w dolinie Wagu stacyjka tonie w chmurach, i rześkim chłodzie poranku.
Tu na stacji zdążam kupić więcej w automatach. Drugi etap kolejowej podróży to
stary spalinowy szynobus do Trsteny. Ten sam od lat, i tak samo od lat tłucze
się nieśpiesznie po koślawych szynach, łomocząc co chwila kołami o przerwy w
szynach – taki stary jest tutaj tor. Tym razem planowo udaje mi się dotrzeć do
Trzciany, a nie do Niżnej. Przede mną ostatnia prosta – ok. 50km do Rabki. Do
Czarnego Dunajca moją ulubioną ścieżką rowerową, idącą szlakiem dawnej linii
kolejowej. Poranne mgły szybko ustępują, i robi się piękna, słoneczna pogoda.
Dziś idzie mi dużo lepiej niż tydzień temu, kryzysu brak :) W pewnym momencie
łapię wręcz drugi oddech, i ścigam się z jakimś kolesiem na szosówce (nie wiem
czy to było mądre). W Czarnym Dunajcu tym razem Dziki Byk otvoreny na szczęście
:) Wciągam ociekającego tłuszczem burgera tak aby do Rabki nie brakło mi mocy.
Te z Maca się nie umywają do tego giganta, a cena znośna (chyba 35zł). W dobrej
formie wciągam przełęcz Pieniążkowicką, a końcówka to już formalność :) Sru w
dół wojewódzką przez Rabę Wyżną, Rokiciny, Chabówkę do Rabki. Jakieś tam zakupy
w centrum, i jeszcze tylko dotoczyć się na kwaterę - ostatni podjazd. W
domu o 13.30.
W sumie udana wycieczka. Gyoru co prawda nie osiągnąłem, ale
pierwszy raz dotarłem do Nitry, zaliczyłem też trochę nowych dróg. Po prostu
taka Bratysława inną drogą wyszła :)
7.30 (czw) - 13.30 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025
Bratysława I
d a n e w y j a z d u
467.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Strasznie spodobał mi się ten trolejbus, tak że umieszczę go jako fotka tytułowa, bo nie mam jakichś super zdjęć z Bratysławy.
Tak więc wychodzi mi że nie będę miał za dużo czasu na
aklimatyzację przed długą trasą - raptem jedno popołudnie. Na niedzielę
zapowiadane jest bowiem załamanie pogody, tj. front z deszczem. Wychodzi więc zatem że muszę więc wystartować w czwartek, tak żeby wrócić na sobotę. Nie mam za dużo
czasu na zastanawianie się, tak więc postanawiam polecieć standardzik – tj.
Bratysławę, znaną drogą.
Wieczorem robię kanapki z konserwą / dżemikiem, pakuję sakwę
i idę spać. Wstaję porządnie wyspany, start przed 8mą. Dodać należy, że w
trakcie tej trasy podejmuję pewne wyzwanie – walkę z moim energetycznym
nałogiem. Zero energoli. Takie jest postanowienie. Zamiast tego pudełko
kapsułek z kofeiną w razie senności. Pomimo że zgodnie z prognozami na początku
wieje mi prosto w twarz, jadę na zerowej kofeinie, a ostatnia długa trasa była
w sierpniu ub. roku… to idzie mi całkiem nienajgorzej :) Czuję tę moc w nogach,
jak za dawnych dobrych czasów. Wciągam lekutko przeł. Spytkowicką. Jest
czwartek, a więc na słynnej zatoczce mundurowi ostro pracują, kontrolują
podejrzane ciężąrówy. Dziś Służba Celno – Skarbowa. Szybka fotka Królowej
Beskidów – Babiej Góry, potem jeszcze transportu transformatorów z Węgier. I
sru w dół, na Chyżne, na Trzcianę. Jest bardzo gorąco (do upału trochę brakuje),
a wiatr dalej duje w twarz. Ale wiem że wg prognoz potem ma on ustąpić
(ustąpi). Przekroczenie Słowackiej granicy – czuć ten zew przygody, jak za
dawnych dobrych czasów :) Pauza na rynku w Twardoszynie, pod ogromnymi topolami.
Tutaj też małe, niedrogie zakupy w Lidlu. Silna wola działa, i nie kupuję
energola :) Zamiast tego jakiś owocowy napój piwny 0% (dokładnie to 0,3%). Łączę
go z kapsułką kofeiny, i oszukuję w ten sposób organizm że niby zapodałem mu
energetyka. Zaraz potem jest Oravsky Podzamok – oczywiście nie mogło zabraknąć
fotki mojego ulubionego zamku. Jeden mały podjazd, i w dół na Dolny Kubin.
Przeleciałem tranzytem, tak że fotki z miasta brak. Potem malowniczy odcinek doliną rzeki Oravy. Jazda chwilami mało przyjemna i niebezpieczna ze względu na
ciągnące główną szosą stada TIRów (środek tygodnia). Przejeżdżam przez
doskonale mi znane Kralovany (Królewiany). Tutaj bowiem zawsze na powrocie
pociągiem przesiadam się z pośpiesznego Tatran na regionalny szynobus do
Trzciany. Tutaj też rzeka Orava wpada do potężnego Wagu. Przez wiele kolejnych
kilometrów główna szosa wić się będzie właśnie wokół Wagu, i jej
zbiorników wodnych, zapór itp. Małe przypadkowe zwiedzanie Sucan (Sucanów?) i
zaraz jestem w Martinie. Tu mam plan wciągnąć wreszcie coś ciepłego w
McDonaldzie. Ogólnie nie przepadam za tą restauracją ze względu na wysokie ceny
w stosunku do ilości pożywienia. Ale za granicą jak znalazł, nie trzeba dukać
po słowacku ani angielsku żeby coś zamówić, tylko można sobie wyklikać na
ekranie. Plus dodatkowo dorwałem gniazdko, i podładowałem telefon :) Jeden
zestaw nie wystarczył, musiałem oczywiście domówić drugi, bo j.w. jedzenia mało. Więcej tych kolorowych papierków, opakowanek niż jedzenia :D W Martinie zrobiłem
też zakupy na noc w Kauflandzie, i wpadłem na inny genialny pomysł – w kiblu w
tym markecie zmyłem z siebie część skorupy z potu i z kremu z filtrem. Od razu
przyjemniej się będzie jechać a Słońce już powoli zachodzi. Za Martinem kolejny
malowniczy odcinek doliną Wagu. Ilość TIRów jakby zmniejsza się – coraz większa
ilość kierowców idzie spać w ciężarówkach na przydrożnych parkingach. Są tu też
malownicze ruiny zamku na skale – na fotce za wiela jednak nie widać. Zbliżam
się do Żyliny, kolejnego milestone’a. Milestone’a – bo stąd do Bratysławy jest
równe 200km. Zaczyna niepokoić mnie stan nieba. Chmury nad górami po prawej
stronie są takie jakie ciemniejsze niż te po lewej ;) No tak – patrzę na
radary, i faktycznie idzie burza. Za chwilę też widzę pierwszy błysk. Wrzucam
na blat i pędzę coraz szybciej aby zdążyć do miasta przed ulewą. Najpierw
główną szosą, potem alejką wzdłuż zalewu na Wagu. Gdy dopada mnie deszcz chowam
na Slovnafcie na przedmieściach. Ostatecznie jednak z dużej chmury mały
deszcz. Popadało 5 minut i przestało a główna część burzy przeszła bokiem, po
prawej, w czym upewnia mnie radar burzowy. Nie wiem jak ja mogłem kiedyś
jeździć bez tego wynalazku?! Na radarach przede mną czysto, mogę śmiało jechać
dalej. Jakieś tam zwiedzanie przejazdem Żyliny, centrum, pokręciłem się też po
chaszczach pod estakadami. I jest słynny drogowskaz: BRATISLAVA 200KM. Zapada noc.
W dalszym ciągu zero energoli :) Pierwszą senność zwalczam mała drzemką na
przystanku +kapsułką kofeiny. Przy próbie spożycia serka topionego-serdelka do
chlebka jego część ląduje na rowerze i na moim ubraniu ;) Z charakterystycznych
miejscowości mijam Povazską Bystricę. Charakterystyczny jest tu dokładnie
wysoki biurowiec-wieżowiec w centrum miasta. Ruch na drodze całkiem maleje, nie
tylko ze względu na noc. Ale również z powodu że główny ciężar przejmuje tu
droga ekspresowa, która wije się raz po lewej, raz po prawej stronie starej
szosy. Chwila moment, i po lewej mijam charakterystyczną cementownię. Noc
powoli dobiega końca. Była dość ciepła i całkiem przyjemna, senność za bardzo
nie dokuczała. Mijam znajomą cukrownię, i docieram do Trenczyna. Miasto z
charakterystycznym zamkiem na skale w centrum. Oraz z mostem nad wielkim (coraz
większym) Wagiem. Od dawna chodzi mi coś ciepłego do jedzenia po głowie, jest
jednak za wcześnie, wszystko zamknięte. Trudno, zadowalam się kolejnym serkiem
(tym razem lepiej mi poszło otwieranie) i chlebkiem. Gorący dzień rozkręca się
na dobre. Resztki senności zwalczam drzemką na przystanku. W międzyczasie ze
strefy gór wjeżdżam na równiny południowej Słowacji. Choć jakieś niewysokie
górki widać na horyzoncie po prawej stronie. Po roślinności widać że jest tu
nieco cieplejszy klimat. Coraz więcej akacji, i innych gatunków liściastych.
Kolejny kamień milowy to chłodnie kominowe na horyzoncie po prawej. Są to
kominy atomnej elektrostancji. Świadczą one niezbicie, iż przybliżam się do
Bratysławy :) W Pieszczanach wreszcie posilam się czymś ciepłym. Trzema
kawałkami pizzy, każdy do 2EUR. Nawet niedrogo, bo kawałki całkiem spore. Mała
rundka po Pieszczanach, a potem łapie mnie kryzys. Do tego stopnia że zalegam
na dłuższą chwilę w cieniu drzew przy polnej drodze. Upalne kilometry ciągną
się niemiłosiernie. Doczołguję się do Trnavy, a za miastem zaś… Tak :) Na
horyzoncie, na jednym ze wzgórz po prawej widzę majaczącą wysoką sylwetkę wieży TV w Bratysławie :) Byłem pod nią chyba 2 lata temu. Nabieram sił w chłodnej
oazie. Tzn. klimatyzowanym budynku stacji OMV, gdzie wciągam zimny napój z
witaminkami (nie energetyk), jakąś bułę, oraz podładowuję tel. Senec przelatuję
tranzytem, gdyż łapię drugi oddech. Czuję bliskość celu. Dwa czyste, piękne małe jeziorka po prawej przypominają mi o nagrodzie jakąś zaraz otrzymam :) O
kąpieli w Złotych Piaskach – zalewie na przedmieściach Bratysławy. BRATISLAVA!!! Cel osiągam ok. godz. 16. Jedyne co mi teraz chodzi po głowie to
wspomniana kąpiel. Z podekscytowania mylę estakady. Skręcam o jedną za
wcześnie. Wreszcie jestem w lasku na zalewem, szukam dogodnego miejsca, ściągam
przepocone łachy i zanurzam się po głowę w chłodnej wodzie… Relaks w wodzi trwa
całkiem długo, bo chyba z godzinę. Czas podziałać coś dalej w kwestii
zwiedzania. Wdziewam więc czyste szaty, i ruszam na podbój Bratysławy. Niestety
rozwaliłem sobie okulary, tzn. nadepnąłem je i wyłamałem zawias… Kleję to jakoś
taśmą byle się trzymało… Jest po 18tej, a w planie jest pociąg o 3.27 w nocy
tak że czasu sporo. Najsamprzód odrobina MTB na szosówce, czyli objazd zalewu terenową ścieżką. Mijam strefę dla nudystów, niestety jak zwykle większość z
nich to obleśne grube chłopy z wielki brzucholami i ujami na wierzchu. Następnie
tłukę się powoli w stronę centrum, jadę na pamięć, tak że trochu błądzę. Tłukę
to dobre słowo, o tak. Mam tu na myśli "chodniki" w Bratysławie. Te koślawe łaty
asfaltu z dziurami poprzez które wyrastają chwasty to wylewali chyba jeszcze
czechosłowaccy towarzysze ;) I tak wygląda całe miasto, z małymi wyjątkami. I
inne miasta, Koszyce itp. podobnie. Tu jest po prostu chyba taki zwyczaj, taki
nawyk, że chodniki są po prostu mało ważnym elementem infrastruktury. Nawet jak
wymieniają nawierzchnię drogi, i kładą nowiutki gładziutki asfalt, to chodniki zostawiają stare. Co najwyżej dorzucą łopatę asfaltu w jakieś większe wyrwy :D Toczę
się dalej z obolałymi od drgań dłońmi, i zwiedzam. Wciągam pysznego burgera z
pysznymi frytami (przydrogie toto), robię zakupy w małym Tesco na noc. Zakupuję
przez tel. bilety – 16 EUR czyli niedużo. I kontynuuję zwiedzanie. Ogólnie jest
to miasto kontrastów. Z jednej strony są wypasione fury słowackich bogaczy, są
też stare ciężarowe Tatry z nosem, które wloką za sobą pióropusz czarnego
cuchnącego dymu. Są sięgające niebios szklane wieże, niektóre prawie jak
Warszawie… Z drugiej zaraz obok takiej szklanej wieży jest jakiś zabytkowy
opuszczony pałac, pobazgrany spreyem, z którego lecą cegły. A przed nim pełny
śmieci zarośnięty plac ze spalonym wrakiem samochodu… Itp. itd. Do tego
wszechobecne pamiątki po poprzednim ustroju. Jakieś płaskorzeźby, pomniki,
tablice przedstawiające kult pracy, potęgę socjalizmu itp. itd… No Bratysława
ma swój specyficzny klimat. Zwiedzanie obejmuje również wjazd na wzgórze
zamkowe, przejazd mostem SNP, pałac prezydencki (?). Jakieś tam błądzenie po rozimprezowanych
zakamarkach starego miasta, byłem też w dzielnicy nowych apartamentowców. Noc
jest bardzo ciepła. Termometr o 23ciej pokazuje 25’C! Pora toczyć się na
dworzec. Ogólnie to mam dość, męczy mnie senność, musiałem się w parku
zdrzemnąć, i bolą mnie dłonie. W pociągu (Tatran) wpieprzam rower w kąt, a swój
tyłek wpieprzam w pierwszy lepszy fotel. Jeszcze tylko okazuję bilet do
kontroli, ustawiam budzik żeby nie minąć Kralovan…. I dobranoc!
HRRRRRR...
Budzę się
kawałek przed Kralovanami. W Kralovanach o 6 tej. Jest 20+ minut na przesiadkę
tak że zdążam wychylić gorącą herbatkę z automatu. Przesiadka do klimatycznego,
spalinowego szynobusu. Który też chyba pamięta czasy Ceskoslovensko. Tu również
zajmuję się głównie spaniem. Diesel ryczy pod podłogą, pociąg się telepie po
koślawych torach, i co chwila łomocze kołami o przerwy w szynach (szyny też
pewnie made in CZSK). Ale w niczym nie przeszkadza to w drzemce, tak jestem zmęczony.
Pod koniec trasy konduktor do mnie w te słowa „je problem, wyłuka”. Już wiem co
to oznacza… +10km gratis. Pociąg dojedzie tylko do Niżnej. Z Niżnej do Trzciany
jest autobus zastępczy ale roweru przewieźć się raczej nie da. Nie będę się
kłócił o 10km, żadna różnica. W Niżnej wpadam jednak na głupi pomysł. Zamiast
po bożemu szosą, szukam jakiejś ścieżki rowerowej, szlaku Velo wzdłuż rzeki,
aby dotrzeć nią do Trzciany. VELO SRELO. Tzn. ścieżka jest ale taka gruntowa,
terenowa :D Bez sensu, straciłem czas i dotrzęsło mi jeszcze bardziej moje
obolałe dłonie. W Trzcianie wskakuję natomiast na trasę Velo która na pewno
jest, i która jest bardzo fajna :) Asfaltowa trasa prowadzi szlakiem starego
toru kolejowego do N. Targu. Ja dojadę nią zaś do Czarnego Dunajca. Trasa
bardzo malownicza i w ogóle super alternatywa dla głównej drogi przez Chyżne. Tylko
że ja ledwo jadę, mam dość. W Cz. Dunajcu dopadam wielkiego burgera, i wreszcie
pierwszego tej trasy energola. Oj postawiło mnie to combo na nogi :) Tak że przeł. Pieniążkowicką (droga wojewódzka) wciągam w dobrej formie. No a potem to
już formalność. Długi łagodny zjazd przez Rabę Wyżną, Rokiciny, Chabówkę do
Rabki. W centrum zakupy, drugi malutki energetyczek. A co należy mi się, w
nagrodę za moją silną wolę ;) Kupuję też tanie okulary przeciwsłoneczne, z
których przełożę sobie zauszniki aby nareperować rozwalone okulary. Na kwaterze
po 14tej.
Udana wycieczka, Bratysława zawsze spoko :) Coś tam
pozwiedzane, coś zobaczone, forma w normie – a poprzednia długa trasa była
przecież w sierpniu.
https://photos.app.goo.gl/JyiyDdsHCbvKh1sQ7
https://connect.garmin.com/modern/activity/19394826877
https://connect.garmin.com/modern/activity/19394841825
7.45 (czw) - 14.00 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025
Budapeszcik :)
d a n e w y j a z d u
408.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/7hNnXtwWARsbChnJ8
https://www.alltrails.com/explore/map/29-31-08-2024-budapest-69a5b59?u=m&sh=qek9hh
(Ślad ma tylko 335km, bo ładnych kilkadziesiąt km to nie
zaznaczone zwiedzanie Budapesztu , do tego 5km to dom - PKP Podgórze a ze 12km
Krk Główny – Auchan – dom)
Koniec sierpnia, minął ponad miesiąc od ostatniej długiej
trasy, wypada gdzieś uderzyć. Pomysły miałem różne. Praga, Wiedeń, Bratysława,
Budapeszt… Balaton? Niby napalony byłem na Pragę, bo ostatnio byłem tam w Roku
Pańskim AD 2022. Ale po analizach prognoz pogody (głównie kierunek wiatru) i
rozkładów jazdy pociągów, padło na to ostatnie. Na „Węgierskie Morze”, tam
gdzie byłem w lipcu. Tym razem do miasteczka pt. „Balatonkenese” chciałem
dotrzeć. Jak widać się nie udało, i skończyło się na Budapeszciku. Też fajnie.
W celu dotarcia nad Balaton postanawiam skrócić trasę, i
wystartować z New Targu. Odjazd z Krk Podgórze 5.35, tak że wstać musiałem o 5
rano, po 5 godzinach snu. Coś tam się dośpi w pociągu. Albo i nie. Nie ;) Podróż starym składem mija
przyjemnie, acz niezbyt szybko. Opóźnionko małe być rzecz jasna musi. W trakcie trasy
przyglądam się też pracy kolejarzy. „50305, gotów do odjazdu!” – i tak na
każdej stacji. Na takich podrzędnych lokalnych liniach ich praca wygląda całkiem
przyjemnie i niezbyt ciężko. Choć płatna też pewnie nie jest zbyt dobrze. Kolejarze
podwożą się za darmo pociągami do stacji gdzie zaczynają/kończą pracę, a po
drodze plotkują z maszynistą czy też konduktorem. W kibelku nasmarowuję się
porządnie Sudocremem, tak żeby wysiąść w pełni gotów do drogi. Bo jak mawiają
starzy, doświadczeni kolarze: „kto smaruje – ten jedzie”. A kto nie smaruje…
ten kończy trasę wcześniej, z obtartymi jajkami :) W New Targu o 9tej. Poranek
a pogoda już szykuje się upalna. Obieram kurs na ścieżkę rowerową do Trzciany.
Trasa ta jest bardzo widowiskowa. Poprowadzona nasypem zlikwidowanej linii
kolejowej, płynnie nabiera wysokości, a potem równie płynnie ją wytraca. Nie ma
ostrego podjazdu, jak krajówka na Chyżne. Prowadzi też starymi wiaduktami i
mostami kolejowymi, a nawet zalicza zabytkową stacyjkę „Podczerwone”, k.
Czarnego Dunajca. Która dziś występuje już tylko w roli kawiarenki dla głodnych
bikerów. No niby fajna taka ścieżka, za dala od ruchu drogowego i bezpieczna. Ale
wydaje mi się że większy pożytek byłby z tej linii kolejowej jakby ją
wyremontować, a nie likwidować. Wtedy dało by się np. wrócić pociągiem z
Bratysławy czy innego Budapesztu do Rabki. A tak gdy jestem na urlopie, i startuję
z Rabki do którejś z zagranicznych stolic, to na powrocie muszę dymać końcówkę
45km na rowerze, Trzciana-Rabka... Na Słowacji koło 11tej. W Trzcianie mała
pauza na rynku pod ogromnymi topolami. M.in. na nasmarowanie się kremem z
filtrem. I ruszam w dalszą drogę, już cestą nr 59. W trakcie jazdy słucham jak
zawsze słowackiego radia. Z radiowych audycji, wywiadów z różnymi wojakami,
armadami itp. powoli dociera do mnie że dziś na Słowacji święto. Rocznica jakiegoś
powstania w Bańskiej Bystrzycy. Czyli wszystkie duże sklepy pozamykane… Będę na
stacjach musiał kupować picie. Gdybym wiedział to bym pojechał krajówką przez
Chyżne, i zrobił zapasy w PL… I tak w ogóle to zapomniałem kupić żelek
energetycznych w Deca. Z reguły kupuję takowe przed ciężkimi trasami. Docieram
pod mój ulubiony zamek, tj. przyklejony do ponad 100m skały Oravsky Hrad. Górujący
nad okolicą, nad doliną rzeki Oravy. Miejscowość nazywa się zaś Oravsky
Podzamok. Szukam jakiegoś interesującego
bistro, ale bezskutecznie. Same eleganckie i drogie pewnie knajpy. W Dolnym
Kubinie dopadam wreszcie pizzerię, i wciągam najtańszą pizzę, tj. Margheritę. Zapijam
energolami ze stacji, i można uderzać dalej. Z Kubina dla odmiany zamiast na
Żylinę, lecę na Rozumberok. No „lecę” to może za wiele powiedziane. Bardziej
spływam potem na podjeździe 10km/h na przełęcz. 727m n.p.m. „Pod Brestovou”,
wg. tabliczki. Szybki zjazd do Rozumberoka, i kurs na przeł. Donowały, i potem B.
Bystrzycę. W ostatniej tankszteli przed przełęczą robię zakupy. Jak zwykle
kupuję różne kolorowe, niezdrowe ale pełne życiodajnej energii płyny. Pora na
prawdziwy podjazd, na prawie 1000m przełęcz Donowały. Ten ciągnie się
niemiłosiernie. Z plusów nie ma upału, przez spory kawałek z płynącego
równolegle potoku bije przyjemny chłód. Obmyłem się też w nim trochę - zmyłem z
siebie klaster z kremu UV. O dziwo jest też nowy gładki asfalt, coraz bardziej
się ta Słowacja rozwija. Tzn. do Zjednoczonym Polskich Emiratów jeszcze im
daleko. Ale z każdym rokiem coraz mniejsza bida ;) Na razie mają drogi jako
takie już. Może za 20 lat zbudują sobie chodniki :D A za 40 lat wymienią te
syfiaste zardzewiałe Czechosłowackie latarnie :D Na szczycie przełęczy ogrom
turystyczno-narciarskiej infrastruktury. Najbardziej ciekawi mnie zawsze kładka dla narciarzy, która zimą wysypana jest śniegiem, i umożliwia przejazd nad
ruchliwą szosą. Na zjeździe znak zalecający redukcję biegu na dwójkę. Ja robię
na odwrót, tj. włączam bieg najwyższy :) I rozpędzam się do maksymalnie 69km/h.
No ten zjazd do prawdziwy teleport. Chwila moment i jestem w B. Bystrzycy. Czyli
w mieście w którym były dziś zapewne obchody rocznicy powstania. Niestety jest
już wieczór a jakieś defilady itp. to pewnie w południe tak bardziej. Ludzi
dalej od groma, w tym żołnierzy w galowych mundurach. Najważniejszym dla mnie
jest teraz jednak wciągnąć coś na ząb. Odnajduję otwarty chiński fast food.
Pokazuję palcami numerki potraw. Tego nie ma, tego nie ma, tamtego też nie ma.
Wreszcie coś jest. Ale nie wiem tak naprawdę co, kupuję w ciemno. Okazało się
że kupiłem kebaba. Ale takiego dobrze doprawionego, z grzybkami i groszkiem.
Nawet spoko, i porcja ogromna. Przez centrum, obok rozświetlonego biurowca banku wylatuję na Zwoleń. Mijam lotnisko, i jednostkę wojskową przy nim. Obok
mnie przejeżdża z rykiem silnika kilka ciężarowych Tatr, może z defilady
wracają wojaki? Mam też bliskie spotkanie z wielkim leleniem, który stał sobie
na środku drogi. Oboje nieźle się przestraszyliśmy, i uciekliśmy, każdy w swoja
stronę. Po prawej stronie tj. na zachodzie dostrzegam hen daleko błyski burzy.
Po obadaniu radaru burz jestem jednak spokojny. Burza jest nad Nitrą, czyli
kilkadziesiąt km stąd, i nie idzie w moim kierunku. Docieram do Zwolenia.
Jakieś tam zwiedzano przejazdem, jakieś głupie fotki na pszczółce itp. Wylot
cestą 66, jak wiele razy, na Sahy. Noc jest pogodna i lekko chłodna, niebo rozgwieżdżone.
Senność póki co nie doskwiera. Kawałek przed Sahami zmieniam drogę. Zamiast jak
wiele razy na Sahy, Vac i Budapeszt, pokieruję się nieznanymi drogami na
przejście Sturovo/Ostrzygom. Idzie coraz wolniej ale ciągle aktualny jest plan
dotarcia nad Balaton. O świcie dopada mnie senność, i zalegam na przystanku na
dobrą godzinę. Jeszcze bardziej napinając coraz bardziej napięty plan. O tym że
zbliżam się do Węgierskiej granicy, świadczy coraz więcej domków w typowym
węgierskim stylu. Małe, kwadratowe, z 4-spadowymi charakterystycznymi dachami i dwoma okienkami z przodu. Węgierskie tłumaczenia
nazw miejscowości na znakach, węgierskie stacje w radiu. Coraz liczniejsze
akacjowe lasy, czy też coraz bardziej płaska okolica – spalona Słońcem, sucha
patelnia. W akacjowym zagajniku jeszcze chwila drzemki na ławeczce obok
kapliczki. Za którymś pagórkiem wyłania się na horyzoncie imponująca budowla. Potem
okaże się że jest to bazylika w Ostrzygomiu, po drugiej stronie Dunaju, już na
Węgrzech. Cel pielgrzymek, centrum kultu religijnego. Taka węgierska Jasna
Góra, można by rzec. Szybki zjazd w dolinę Dunaju, jeszcze most na Hronie i
jestem w Sturovie. Małe, turystyczne miasteczko. Główną atrakcją miasta wydają
się być wielkie termy, park wodny, jak zwał tak zwał. Mnie natomiast o wiele
bardziej interesują atrakcje gastronomiczne. Kupuję ogromnego, wszystkomającego
i niedrogiego przy tym hamburgera za 5 Euro. Po czym udaję się w kierunku mostu
granicznego. No jest tu bardzo widowiskowo :) Szeroko rozlany Dunaj, zabytkowy
kratownicowy most a na wzgórzu po drugiej stronie rzeki wspomniana „Węgierska Jasna Góra”. Korzystając z pomocy turystów robię kilka fotek na tle tych
wszystkich atrakcji, po czem przeprawiam się na drugą stronę ogromnej rzeki. Dzień
dobry Węgry :) 10 rano a upał już niezły. Z Ostrzygomia za wiela nie zwiedzam,
gdyż ciągle myślę o tym Balatonie. Gdybym wiedział że odpuszczę i pojadę prosto
na Budapeszt, podjechałbym zobaczyć z bliska tą monumentalną świątynię. Póki co
kieruję się trzycyfrową szosą nr 111 na południe. Chyba w Dorogu (?) robię
duże, zimne, kolorowe i płynne zakupy w znajomo wyglądającym SPAR-rze. Potem
kawałek 10ką. Jakieś błądzenie po torach kolejowych i innych chaszczach,
kimanie na ławeczkach, walka z upałem, zmęczeniem i brakiem żelek z Deca. I z
tego co pamiętam miałem potem zgodnie z planem atakować 102ką na Balaton. Ale
nie, to się nie uda. Przeliczam czas i wychodzi mi że doczołgał bym się tam
późnym wieczorem. A ja chciałem za dnia, aby się wykąpać w ciepłej wodzie. Jest
też opcja podjazdu do któregoś miasteczka na brzegu jeziora pociągiem, ale nie
mam siły ani głowy na takie kombinacje. Za duży upał, za duże zmęczenie, brak
żelek z Deca i ogólnie czuję, że Budapeszt to jest lepszy cel na dziś :)
Zalegam zatem na kolejną godzinkę przy bocznej drodze, w cieniu topoli. Z
nowymi siłami ciągnę dalej 10ką do Węgierskiej Stolicy. Rośnie nie tylko upał,
ale i ruch na wąskiej krajówce. Ta szosa to chyba jeden z głównych wlotów do
Budapesztu od zachodu. Po kilkunastu km z ulgą zjeżdżam w boczną drogę, jakąś
4-cyfrówkę. Na mapie wypatrzyłem przy niej zachęcająco wyglądające jeziorko
(kąpiel!?). Ale docieram i nie, niestety nie. To nie jest akwen
plażowo-kąpielowo-letniskowy. Bardziej taki staw do robienia ryb, zakaz kąpieli, zakaz srania, zakaz wszystkiego. Może i by się dało gdzie w krzakach
się zanurzyć, ale nie będę robił wiochy nie u siebie, w gości. Pewnie potem skończy
się myciu mokrymi chustkami (które muszę najpierw kupić). Do stolicy niby
jeszcze raptem +- 30km… Ale jeszcze jakieś wzgórza, jeszcze jakieś podjazdy do
wymęczenia… Na szczęście droga sporo idzie przez las. Na jednym z przystanków
autobusowych w miasteczku dostrzegam wyświetlacz z odjazdami linii. Już wiem że
to to Budapesztańska aglomeracja:) No i tak jest. Do tablicy BUDAPEST docieram
chwilę po 15tej :) Jak chodzi o powrót pociągiem - są co prawda jakieś
wieczorne pociągi, ale nie wiem czy biorą rowery. Zresztą nawet nie chce mi się
sprawdzać. Gdyż w planie mam mega zwiedzano i powrót pociągiem o 5.30 rano -
tym co zwykle, METROPOLITANem. Czyli 14 godzin na szwędanie się po mieście :) Najsamprzód
zwiedzam dzielnicę którą wjechałem do miasta - położone na wzgórzu Hujoswolgy,
czy jakoś tak. Tonie ona cała w cieniu akacji. Jest tu też pięknie
odrestaurowana pętla tramwajowa. Na której zabytki kontrastują z nowoczesnością
- mam na myśli m.in. tabor szynowy. Przebieram się w krzakach w czyste i nieśmierdzące
ubrania. Potem wzdłuż linii tramwajowej kieruję się w dół, do centrum. Mijam
stację kolei zębatej która zapewne wspina się jakieś wzgórze. Świadczą też o
tym wsiadający do wagonów młodzi adepci downhillu na fullach i w fullface’ach. Jest
też zabytkowa, muzealna cześć stacji na której eksponowane są różne stare mechanizmy
i urządzenia używane w takich kolejach. Mą uwagę przykuwa też okazała,
okrągła wieża – Hotel Budapeszt. Ale muszę nabrać sił na dalsze zwiedzanie i
wrzucić coś na ząb. Kupuję naprawdę dobrego, świetnie doprawionego kebsa. A w
markecie zapasy wody, energoli i mokre chustki, bo wiem że z kąpieli nici. Po
czym obieram kurs na zamek. Albo raczej ZAMEK. O tak. Ten jest bardzo
imponujący. Wg mnie od tyłu, od miasta, wygląda on jeszcze bardziej
monumentalnie niż od strony Dunaju. Od tej strony ten gmach wygląda jakby miał
ze 40m wysokości. A od strony rzeki połowę wysokości „zjada” wzgórze. Wspinam
się serpentynami na górę. Trwają tu jakieś szeroko zakrojone prace budowlane. Wygląda
to jakby dobudowali od zera całe zburzone (?) skrzydło zamku. Widoki rzecz
jasna urywają głowę. Widać cały przeciwległy brzeg miasta, sięgające po
horyzont morze gmachów, z wybijający się gdzieniegdzie wieżami kościołów, czy
co wyższymi biurowcami. W roli głównej Parlament, Most Łańcuchowy, sąsiednie
mosty, Wyspa Św. Małgorzaty… No i ogromny Dunaj, który żyje. W jedną i w drugą
stronę płyną wielkie statki wycieczkowe. Takie kilka razy większe od tych na
Wiśle w Krakowie ;) Z pomocą turystów robię kilka fotek. Po czem
zjeżdżam/sprowadzam na dół, w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze jeszcze
fotka pomnika – ogromnego orła z rozpostartymi skrzydłami. Oraz… jeszcze jedna,
zabytkowa kolejka! Tym razem linowa. Dwa kursujące naprzemiennie zabytkowe
wagoniki wwożą stromym zboczem turystów spod Dunaju na Wzgórze Zamkowe! Byłem
kilka razy w Budapeszcie ale tą kolejkę widzę pierwszy raz. Pewnie dlatego że
pierwszy raz zaliczam zamek za dnia. Do tej byłem tu tylko nocą. Jeszcze rzut
oka na tunel pod zamkiem, i siup na Most Łańcuchowy :) Przeprawiam się nim na
drugi brzeg, by obadać parlament. Jest tak wielki, że stąd nie da się go jednak
ująć jednym kadrem. Najlepsze zdjęcia parlamentu zawsze są z drugiej strony
rzeki. Wracam się z poworem na drugi brzeg. I robię fotki parlamentu z mojej
ulubionej miejscówki. Czas poruszyć kwestię biletu na pociąg,
bo ciągle nie kupiłem. Szukam po różnych stronkach, kolei węgierskich, czeskich
i słowackich. Odpowiednio: MAV START, CESKE DRAHY i ZSSK. Na dworcu nie kupuję
bo raz że ciężko się dogadać po ang., a dwa że kiedyś mnie tam skroili na bilet
do Krk coś koło 550zł… No i taki bilet też jest w ofercie przez internet, na
stronie kolei czeskich O.o Na stronie Słowackiej najtańszy po przeliczeniu coś
koło 150zł, ale bez biletu na rower. Ostatecznie kupiłem przez ZSSK z miestenką
na bicykla za ~190zł. Ujdzie. (To są wszystko ceny biletów na jedno i to samo
połączenie! 150 - 550zł! Trzeba uważać, bo można nie przeliczyć sobie tych
forintów/eurów/innych korun, i nieźle popłynąć! Trochu się zeszło na to
gmeranie na telefonie, tak że zastał mnie zmrok. W międzyczasie zapaliły się
światła, iluminacja Parlamentu. Na drugiej fotce gmach już cały płonie złotą poświatą :) Dalszy plan zwiedzania objął wyspę Św. Małgorzaty. Przez dłuższą chwilę
podziwiam grającą/świecącą w rytm muzyki fontannę. Potem zaliczam kolejnego
kebsa. Szwędam się jeszcze po mieście, w te i nazad. Rozimprezowane wschodnie nabrzeże,
mniej lub bardziej (z reguły bardziej) obskurne przejścia podziemne/stacje
metra. Dzikim bulwarem po zachodniej stronie rzeki, potem mam pomysł aby obadać
pewien imponujący pomnik. Który widziałem tylko za dnia a chciałbym zobaczyć go
rozświetlonego nocą. Pomnik Tysiąclecia na Placu Bohaterów się on nazywa. Lipa
niestety, pomnik cały w remoncie obudowany rusztowaniami. To co zwróciło moją
uwagę, a czego nie kojarzę z moich poprzednich wizyt w Budapeszcie to nocne
popisy pojebów w autach i na innych motórach. Pewnie dlatego że dziś jest noc pt./sob.
Normalnie nocne wyścigi, ze 100km/h od świateł do świateł, od skrzyżowania do
skrzyżowania. Starymi gruzami, jak i nowymi Porszakami. A policja stoi, patrzy
się i nic nie robi, udaje że nie widzi… Zatrzymali za to autobus, bo chyba
zatrzymał się na zakazie parkowania… Na jednym ze skrzyżowań Mustang jak gdyby
nigdy nic spalił kapcia, prawie że na oczach policji… To jest POLUCJA, a nie
POLICJA, wg mnie. Coraz bardziej morzy mnie senność i zmęczenie. Pokimałem
trochę na ławce na Wyspie, umyłem się tymi cholernymi chustkami w krzakach. I
jadę powoli na dworzec, bo mam dość. Budapest Nyugati, ten co zwykle. Jeden z
trzech głównych dworców w tym mieście ;) Z zabytkową halą (autorstwa samego
Eiffla!) oraz ślepymi torami wylatującymi tylko w jednym kierunku. W przejściu
podziemnym zakupuję jeszcze tylko ogromną BUŁĘ z przeogromnym FI LE TEM z KUR
CZA KA. Myślę że to zdjęcie dobrze obrazuje skalę :) Powrót pociągami bez
przygód. Przesiadka w Brzecławiu takoż. Sporo pospałem. Za to w Krakowie
chyciła mnie burza i ulewa, może z 1,5km od domu… Pół godziny musiałem czekać
pod blokiem. Za to schłodziłem w tej ulewie trochę piwko, bo ciepłe kupiłem.
Udana wycieczka. Balatonu co prawda nie udało się drugi raz
zdobyć w tym roku, ale Budapeszcik zawsze spoko. 14h szwędania się po mieście,
takie zwiedzanko to ja rozumiem. Ok. 100km jechałem nowymi drogami – od skrętu
przed Sahami, przez Sturovo/Ostrzygom aż do wjazdu do Budapesztu od nieznanej,
zachodniej strony.
5.05 (czw) - 16.00 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Bratislava
d a n e w y j a z d u
461.70 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/pdmwgvz5iw9zVGGe8
https://www.alltrails.com/explore/map/20-22-06-2024-bratislava-f2f4469?u=m&sh=qek9hh
Tak więc mamy 2 połowę czerwca a ja nigdzie nie
przypierdoliłem jeszcze konkretnie w tym roku. Ostatnia długa trasa to
Bratysława w sierpniu roku ubiegłego. Ale jest dobra okazja żeby to zmienić. Pierwszy dzień lata postanawiam świętować w najlepszy ze znanych mi sposobów,
tj. ruszając w jakiś dłuższy trip. A
stanęło znowu na Bratysławie. Z Krakowa chyba jeszcze nie jechałem do
Bratysławy, zawsze uderzam z Rabki, tak jakoś wypada. Zobaczymy jak organizm
poradzi sobie z takim kilometrażem po takiej przerwie, ale jestem dobrej myśli.
Pogoda także szykuje się w sam raz: czwartek ciepły ale nie upalny, upał ma
narastać dopiero w piątek. Czyli większość powinienem jechać w optymalnej temp,
a ten upał pod koniec ogrzeje mi wodę w zalewie, w Złotych Piaskach :)
Start czwartek 7.30. W Wieliczce wciągam
bułeczkowo-kabanosowe śniadanko, i tak posilony sprawnie nawijam kopki Pogórza
Wielickiego. Zachmurzenie duże, ale wg prognoz padać nie powinno. To też dobrze
bo nie trzeba klajstrować się kremem z filtrem. Długi podjazd na przeł.
Wierzbanowską / Wielkie Drogi, zjazd do
Mszany. Trochę pod górkę i melduję się Rabce. Wciągam cheeseburgera/frytki w
moim ulubionym lokalu na dworcu. Cała dolna cześć Rabki tonie w błocie
potężnych wykopów związanych z odbudową linii kolejowej. Do krajówki na Chyżne dobijam
więc objazdem koło skansenu parowozów w Chabówce. Tu czeka mnie ostatni
właściwie dłuższy podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką. Bo potem cała
Słowacja to będzie jazda wzdłuż rzek: Oravicy, Oravy i dolina Dunaju. Na
podjeździe gorąc narasta ale organizm szybko przypomina sobie co to jest i do czego
służy rower i idzie mi to coraz sprawniej. Na szczycie przełęczy jak zawsze
piękny widok na Babią Górę. Parking na tej przełęczy to ulubione miejsce
polowań różnych służb, zwłaszcza ITD. Dziś akurat ITD nie ma, ale w
zastępstwie jest busik Służby Celno Skarbowej oraz wóz jakichś innych służb z
wielką kamerą oraz wielką anteną na dachu :) Do Chyżnego w dół, przed granicą
wciągam jeszcze Squrczybyka (burgera). Wyłaniająca się po lewej piękna panorama Tatr oznacza tylko jedno, że zbliżam się do słowackiej granicy. Na Słowacji
melduję się przed 16tą. Trzcianę i Twardoszyn tylko przejeżdżam tranzytem.
Tutaj to są klimaty, widok (i zapach) wyładowanej drewnem 50-letniej Pragi
ciągnącej za sobą pióropusz siwego dymu nie jest tutaj niczym dziwnym :) No i
te wszechobecne plakaty reklamujące polityków różnych partii. Ja nie wiem na
czym to polega, ale w PL takie plakaty to wiszą przed wyborami a potem są
ściągane. A w SK ogromne ich ilości wiszą na okrągło. Tak się chyba po prostu
reklamują, jak proszki do prania czy salony samochodowe. Wiele uśmiechniętych buzi z tych plakatów zapewnia że „mysmy Slovensko
ne rozkladli”. No to kto rozkradł jak taka bida tutaj jest :D Sama się rozkradła
Słowacja? Ale i tak mój ulubieniec to wąsaty jegomość ze skrajnie prawicowej
zapewne partii. Który chce wyjść ze wszystkiego co się da – nie tylko z Unii
ale i z NATO… Obowiązkowa fotka mojego ulubionego zamku w Orawskim Podzamczu.
Przyklejonego do ponad 100m skały ponad doliną rzeki Oravy. Jako że zbliża się
19ta, a w nocy na Słowacji ze sklepami jest słabo, w Lidlu w Dolnym Kubinie
dokonuję niezbędnego zaopatrzenia na wieczór i całą noc. Powoli zapada zmrok a
ja sprawnie nawijam kolejne km wijącej się doliną rzeki szosy. Jedzie się
naprawdę wybornie, tego mi było trzeba :) W Żylinie, a więc w sporym mieście na
półmetku trasy melduję się o 23ciej. Nic nie zwiedzam, przejeżdżam szybko,
Bratysława czeka. W Povazkiej Bystricy dobijam kilka % baterii w fajnej
wszystko mającej publicznej ładowarce wszystkiego. Sporo takich widuję na
Słowacji: jest USB, 230V, 12V zapalniczka samochodowa, schowki na szyfr w
których można zostawić telefon do ładowania… Oraz defibrylator jakby się komuś
zasłabło. Noc jest krótka i ciepła, kurtkę dosłownie na chwilę musiałem
założyć. A senność zaczyna morzyć mnie dopiero przed świtem. Podrzemałem trochę
na znajomym przystanku, nie raz na nim spałem ;) Wielką cementownię widzę już
za jasności. Gorąc szybko narasta, chmury przerzedzają się, wychodzi Słońce,
dzień szykuje się upalny. Na trawniku w Trenczynie muszę zalegnąć na chwilę,
żeby przepędzić resztę senności. Tam też wciągam burgera, chyba z zapiekanym
syrem. Fotka efektownego zamku na skale, i przekraczam mostem całkiem szeroki
Wag. Wspinam się jeszcze potem na wał, aby zobaczyć wysoko spiętrzoną rzekę.
Niby taki nieduży kraj, a widać wyraźnie że na południu Słowacji wjeżdża się w
trochę już inny, cieplejszy klimat. Niewysokie górki zostają gdzieś tam w
oddali a tu sunie się płaskiej, spalonej Słońcem patelni. Pośród suchych traw i
gdzieniegdzie akacjowych, a nie iglastych czy bukowych lasów. 99km. Tabliczka z
kilometrażem drogi informuje mnie uprzejmie, że czeka mnie jeszcze 99km
wpierdolu :) Bo tak w istocie jest - narasta nie tylko upał ale i kryzys. Smaruję
się kremem, wciskam w siebie jakieś żarcie i wlewam jakieś płyny, żeby trwać
dalej. Napędzają mnie już nie mięśnie a siła woli, a dokładniej to wizja
chłodnej wody Złotych Piasków. Nie jadę do Bratysławy. Jadę do chłodnej wody zalewu w Bratysławie :) Miło by było doczołgać się tam przed nocą żeby woda była chłodna
ale nie za chłodna. W Piestanach zjeżdżam do centrum zjeść coś
konkretniejszego. Pizza po 2EUR za ćwiartkę wydaje się być OK. Kupuję 4szt.
Wracam na trasę, trzeba męczyć się dalej. Zanim jednak wrócę trochę błądzę i
skręcam w jakąś 3-cyfrową drogę zamiast 61-ki na stolicę. Kurrr… Zaliczyć
należy na poczet zwiedzania, ładny widok na Wag był. Za miastem na horyzoncie
wyłaniają się chłodnie kominowe atomnej elektrostancji. Trzeba by tam kiedyś
bliżej podbić i obejrzeć, ale zawsze kiedy jadę na Bratysławę nie ma na to sił i
czasu. Na Slovnafcie ratuję się zimnymi energolami i wodą. Potem zalegam gdzieś
na poboczu w cieniu na betonowych płytach. Przejazd pod lasem linii WN, znajome
okolice. Trnava, przedostatni check point przed metą. Równie znajomy odcinek
drogi pośród ogromnych, 2-m ostów. BRATISLAVSKY SAMOSPRAVNY KRAJ. Ale ta
tablica dodaje kopa, i sił na ostatniej prostej. Po drodze był ostatni check
point, tj. Senec ale chyba nawet nie miałem siły robić fotki. Znowu ratunek na
Slovnafcie i jakiś zimne energole i inne syfy wciągam. Cały czas kalkuluję km /
godzinę dotarcia nad zalew. Przesuwa się ona z 17 na 18, potem 18.30 itd. Pierwsze
zielone jeziorka po bokach szosy. Wyłania się wieża nadajnika TV. BRATISLAVA!!! Doczołgałem
się 18.37. Pierwsza myśl: Valnory czy Złote Piaski? Vajnory to mniejszy zalew
po prawej stronie szosy, Złote Piaski to duży zalew po lewej. Uderzam na
Vajnory ale nie znajduję wolnego, dogodnego miejsca do kąpieli. Z wywieszonym
jęzorem jadę na drugą stronę. Rzucam rowerem i przepoconymi łachami o glebę, i
chwilę po 19tej spełnia się mogę największe marzenie, tj. zanurzam swoje
przepocone przeczochrane zwłoki w chłodnej wodzie zalewu :))) Siedzę tak po szyję w wodzie z pół godziny, i
powoli wracają mi siły witalne i dobrostan organizmu. Pora wyłazić, ubrać się w czyste ciuchy i
obmyślić jakiś plan powrotu/zwiedzania. Stanęło że będę się szlajał po mieście
i zwiedzał całą noc, bo tak lubię. Powrót 3 pociągami, przesiadki w Zylinie i
Bohuminie. Bo wsiądę do pierwszego pociągu o 5.30, i będę mógł się trochę przespać
a nie czekać na bezpośredni ekspres który jest o 11 czy którejś tam. Póki co kupuję na telefonie bilet tylko
na pierwszy vlak z trzech, jakby miały być jakieś opóźnienia i miałbym nie zdążyć na
następne. Zwiedzanie rozpoczynam od objechania dookoła zalewu. Rozpoczynam od wymiany dętki, wbił się kolec jakiegoś zielska. Po wymianie dętki mogę objechać
zalew. Jest tu część najbardziej urządzona pod względem
turystyczno-rekreacyjno-imprezowym. Ze sceną, przystrojoną niczym choinka topolą, wodną tyrolką oraz innemi atrakcjami. Potem są dzikie plaże a na końcu
plaża nudystów. Pełna gołych 60letnich chłopów z ogromnymi brzuchami i oraz
gołych, spalonych na brązowo i pomarszczonych 70letnich bab. Są jakieś tam miejsca
bardziej atrakcyjne dla wędkarzy itp. itd. Ogólnie wielkie centrum wypoczynkowe
na świeżym powietrzu dla miasta i okolicy. Gdy objechałem zalew udaję się powoli w stronę
centrum. Ależ tu jest syf :) Chodniki składające się z polepionych łat asfaltu,
z chwastami wyrastającymi z dziur. Pokruszone krawężniki układane pewnie
jeszcze przez Czechosłowackich towarzyszy. Zardzewiałe latarnie, ulice
wyglądające gorzej niż w Łodzi. Ulice jak w Ukrainie, po upadku odłamków
pocisków artyleryjskich. Dużo chyba mówi to zdjęcie, zrobione 50m od słynnego
mostu SNP, jednego z symboli miasta. Ale w sumie to mi się to podoba. To jest
uroczy, Słowacki, Słowiański pierdolnik :) Tworzy on klimat miasta. A ze
zwiedzania to nie mam siły na jakieś dalsze wycieczki na Pristavny Most czy
wspinaczki na wzgórze zamkowe. Zaliczam głównie starówkę, wspomniany most SNP,
Stary Most (zdj. tytułowe), imprezowe centrum, park (Sad Janka Krala), no i okolice dworca. Noc
jest iście tropikalna. Zamiast koncertu świerszczy jak zazwyczaj, dziś jest
plaga żrących komarów, które utrudniają kimanie na ławeczkach… Ale ogólnie nie
było źle z sennością. Popełniłem bowiem błąd żywieniowy. W wyniku pośpiechu,
bariery językowej i zmęczenia zakupiłem kebab z chilli oraz potężnej mocy
energetyka o smaku kawy (!). 64mg kofeiny / 100ml, czyli 200% normy :) Na
szczęście nie dopiłem go całego, bo by mi chyba łeb eksplodował ; ) (przed
chwilką wypiłem pierwszego, zwykłej mocy energetyka). Po tej wpadce paliło mnie
w przełyku i dzwoniło w uszach ale senność nie dokuczała za bardzo. Jako że byłem
wykończony, na dworzec dotoczyłem się / doszedłem już o 4tej i nie mogłem
doczekać się drzemki w pociągu. Wreszcie jest, dłuugi skład. Bo to pośpieszny
jadący przez całą Słowację łukiem, z zachodu na wschód. Z Bratysławy do Koszyc.
Podróż do Ziliny zeszła raz-dwa, przez większość czasu spałem. W Żylinie burza i wiecznie
rozgrzebany dworzec. Ale udaje mi się kupić w kasie bilet i nawet nie
spierdolił mi pociąg, jak kiedyś :) Ten jedzie do czeskiej Ostravy, a ja
wysiądę trochę wcześniej w Boguminie. Niestety są jakieś problemy i vlak łapie z
pół godziny opóźnienia. Już liczę się z tym że nie zdążę na przesiadkę i będę
musiał czekać na kolejny pociąg do PL. Ale w Bohuminie się że kolejny jest opóźniony jeszcze bardziej :) Właściwie to jeszcze kompletują go. Łączą wagony,
dzielą, nie wiem co robią. Wbijam i czekam aż lokomotywa przyjedzie i łaskawie pociągnie
skład do Krk. Podróż na podłodze na tyle wagonu ale jakie to ma znaczenie,
kiedyś się tak znad morza wracało ;) Na nowszych odcinkach szlaku pociąg nadrabia część opóźnienia gnając na łeb, na szyję. Najszybciej sunął 126km/h! Pewnie pojechałby szybciej gdyby nowsza lokomotywa była, ale to był vmax EU07. W Krk o 13tej a w domu o 14tej.
Udana wycieczka, Bratysława zawsze spoko, zwłaszcza z
Krakowa. Organizm nie zapomniał jak się jeździ, noga podaje. Kąpiel w Złotych Piaskach zaliczona. Tylko zwiedzania
trochę mało bo już miałem dość wszystkiego.
7.30 (czw) - 13.45 (sb)
Kategoria > km 400-499
Gwóźdź programu - Bratislava
d a n e w y j a z d u
457.02 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/KWJhrWmoZW81sht86
https://www.alltrails.com/explore/map/25-28-08-2022-bratislava-8ed36a8?u=m
7.10 (czw) - 9.25 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2022
Budapeszcik 2
d a n e w y j a z d u
487.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/e7iHpv66FwHZSb6J8
https://www.alltrails.com/explore/map/budapest-2-4b3acf4?u=m
8.25 (sb) - 23.00 (pon)
Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499
Budapeszcik
d a n e w y j a z d u
444.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/fvM7VPKf7RJ5gJxF8
https://www.alltrails.com/explore/map/budapest-6a10bbd?u=m
7.00 (pt) - 18.00 (ndz)
Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499
Gwóźdź programu - Wiedeń!
d a n e w y j a z d u
488.91 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Opis nastąpi. Km prawie 500, bo pociągiem wróciłem tylko do Trzciany. Odcinek Trzciana - Rabka +45km.
https://www.alltrails.com/explore/map/wieden-bratyslawa-12-14-06-2022-b742027?u=m
https://photos.app.goo.gl/HtjrtjLadtQ1CRUY8
6.40 (ndz) - 9.30 (wt)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2022
Fit for October
d a n e w y j a z d u
406.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:406.64 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/Woc7r8PyJpekyEUc8
https://www.alltrails.com/explore/map/1-4-10-2021-berlin-90fd26a?u=m
Fit for October - czyli skrócona wersja trasy, skrojona pod październik.
Start w piątek po robocie, niczym Gustav ;) PKP do Wrocławia (pociągiem jechało małe ZOO), tam "start ostry" o 20.00. Kontrolna gleba na 1 pierwszym km trasy ;) W Berlinie niedzielnym rankiem, w domu pięć po północy, z niedzieli na poniedziałek, 7 godzin snu i znów do pracy. W ten oto sposób piątek zlał mi się z poniedziałkiem.
Nowe gminy:
Dolnośląskie: 1
Chocianów
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem