> km 400-499
Dystans całkowity: | 15079.27 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 178:35 |
Średnia prędkość: | 18.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 40659 m |
Liczba aktywności: | 35 |
Średnio na aktywność: | 430.84 km i 22h 19m |
Więcej statystyk |
Budapeszcik :)
d a n e w y j a z d u
408.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/7hNnXtwWARsbChnJ8
https://www.alltrails.com/explore/map/29-31-08-2024-budapest-69a5b59?u=m&sh=qek9hh
(Ślad ma tylko 335km, bo ładnych kilkadziesiąt km to nie
zaznaczone zwiedzanie Budapesztu , do tego 5km to dom - PKP Podgórze a ze 12km
Krk Główny – Auchan – dom)
Koniec sierpnia, minął ponad miesiąc od ostatniej długiej
trasy, wypada gdzieś uderzyć. Pomysły miałem różne. Praga, Wiedeń, Bratysława,
Budapeszt… Balaton? Niby napalony byłem na Pragę, bo ostatnio byłem tam w Roku
Pańskim AD 2022. Ale po analizach prognoz pogody (głównie kierunek wiatru) i
rozkładów jazdy pociągów, padło na to ostatnie. Na „Węgierskie Morze”, tam
gdzie byłem w lipcu. Tym razem do miasteczka pt. „Balatonkenese” chciałem
dotrzeć. Jak widać się nie udało, i skończyło się na Budapeszciku. Też fajnie.
W celu dotarcia nad Balaton postanawiam skrócić trasę, i
wystartować z New Targu. Odjazd z Krk Podgórze 5.35, tak że wstać musiałem o 5
rano, po 5 godzinach snu. Coś tam się dośpi w pociągu. Albo i nie. Nie ;) Podróż starym składem mija
przyjemnie, acz niezbyt szybko. Opóźnionko małe być rzecz jasna musi. W trakcie trasy
przyglądam się też pracy kolejarzy. „50305, gotów do odjazdu!” – i tak na
każdej stacji. Na takich podrzędnych lokalnych liniach ich praca wygląda całkiem
przyjemnie i niezbyt ciężko. Choć płatna też pewnie nie jest zbyt dobrze. Kolejarze
podwożą się za darmo pociągami do stacji gdzie zaczynają/kończą pracę, a po
drodze plotkują z maszynistą czy też konduktorem. W kibelku nasmarowuję się
porządnie Sudocremem, tak żeby wysiąść w pełni gotów do drogi. Bo jak mawiają
starzy, doświadczeni kolarze: „kto smaruje – ten jedzie”. A kto nie smaruje…
ten kończy trasę wcześniej, z obtartymi jajkami :) W New Targu o 9tej. Poranek
a pogoda już szykuje się upalna. Obieram kurs na ścieżkę rowerową do Trzciany.
Trasa ta jest bardzo widowiskowa. Poprowadzona nasypem zlikwidowanej linii
kolejowej, płynnie nabiera wysokości, a potem równie płynnie ją wytraca. Nie ma
ostrego podjazdu, jak krajówka na Chyżne. Prowadzi też starymi wiaduktami i
mostami kolejowymi, a nawet zalicza zabytkową stacyjkę „Podczerwone”, k.
Czarnego Dunajca. Która dziś występuje już tylko w roli kawiarenki dla głodnych
bikerów. No niby fajna taka ścieżka, za dala od ruchu drogowego i bezpieczna. Ale
wydaje mi się że większy pożytek byłby z tej linii kolejowej jakby ją
wyremontować, a nie likwidować. Wtedy dało by się np. wrócić pociągiem z
Bratysławy czy innego Budapesztu do Rabki. A tak gdy jestem na urlopie, i startuję
z Rabki do którejś z zagranicznych stolic, to na powrocie muszę dymać końcówkę
45km na rowerze, Trzciana-Rabka... Na Słowacji koło 11tej. W Trzcianie mała
pauza na rynku pod ogromnymi topolami. M.in. na nasmarowanie się kremem z
filtrem. I ruszam w dalszą drogę, już cestą nr 59. W trakcie jazdy słucham jak
zawsze słowackiego radia. Z radiowych audycji, wywiadów z różnymi wojakami,
armadami itp. powoli dociera do mnie że dziś na Słowacji święto. Rocznica jakiegoś
powstania w Bańskiej Bystrzycy. Czyli wszystkie duże sklepy pozamykane… Będę na
stacjach musiał kupować picie. Gdybym wiedział to bym pojechał krajówką przez
Chyżne, i zrobił zapasy w PL… I tak w ogóle to zapomniałem kupić żelek
energetycznych w Deca. Z reguły kupuję takowe przed ciężkimi trasami. Docieram
pod mój ulubiony zamek, tj. przyklejony do ponad 100m skały Oravsky Hrad. Górujący
nad okolicą, nad doliną rzeki Oravy. Miejscowość nazywa się zaś Oravsky
Podzamok. Szukam jakiegoś interesującego
bistro, ale bezskutecznie. Same eleganckie i drogie pewnie knajpy. W Dolnym
Kubinie dopadam wreszcie pizzerię, i wciągam najtańszą pizzę, tj. Margheritę. Zapijam
energolami ze stacji, i można uderzać dalej. Z Kubina dla odmiany zamiast na
Żylinę, lecę na Rozumberok. No „lecę” to może za wiele powiedziane. Bardziej
spływam potem na podjeździe 10km/h na przełęcz. 727m n.p.m. „Pod Brestovou”,
wg. tabliczki. Szybki zjazd do Rozumberoka, i kurs na przeł. Donowały, i potem B.
Bystrzycę. W ostatniej tankszteli przed przełęczą robię zakupy. Jak zwykle
kupuję różne kolorowe, niezdrowe ale pełne życiodajnej energii płyny. Pora na
prawdziwy podjazd, na prawie 1000m przełęcz Donowały. Ten ciągnie się
niemiłosiernie. Z plusów nie ma upału, przez spory kawałek z płynącego
równolegle potoku bije przyjemny chłód. Obmyłem się też w nim trochę - zmyłem z
siebie klaster z kremu UV. O dziwo jest też nowy gładki asfalt, coraz bardziej
się ta Słowacja rozwija. Tzn. do Zjednoczonym Polskich Emiratów jeszcze im
daleko. Ale z każdym rokiem coraz mniejsza bida ;) Na razie mają drogi jako
takie już. Może za 20 lat zbudują sobie chodniki :D A za 40 lat wymienią te
syfiaste zardzewiałe Czechosłowackie latarnie :D Na szczycie przełęczy ogrom
turystyczno-narciarskiej infrastruktury. Najbardziej ciekawi mnie zawsze kładka dla narciarzy, która zimą wysypana jest śniegiem, i umożliwia przejazd nad
ruchliwą szosą. Na zjeździe znak zalecający redukcję biegu na dwójkę. Ja robię
na odwrót, tj. włączam bieg najwyższy :) I rozpędzam się do maksymalnie 69km/h.
No ten zjazd do prawdziwy teleport. Chwila moment i jestem w B. Bystrzycy. Czyli
w mieście w którym były dziś zapewne obchody rocznicy powstania. Niestety jest
już wieczór a jakieś defilady itp. to pewnie w południe tak bardziej. Ludzi
dalej od groma, w tym żołnierzy w galowych mundurach. Najważniejszym dla mnie
jest teraz jednak wciągnąć coś na ząb. Odnajduję otwarty chiński fast food.
Pokazuję palcami numerki potraw. Tego nie ma, tego nie ma, tamtego też nie ma.
Wreszcie coś jest. Ale nie wiem tak naprawdę co, kupuję w ciemno. Okazało się
że kupiłem kebaba. Ale takiego dobrze doprawionego, z grzybkami i groszkiem.
Nawet spoko, i porcja ogromna. Przez centrum, obok rozświetlonego biurowca banku wylatuję na Zwoleń. Mijam lotnisko, i jednostkę wojskową przy nim. Obok
mnie przejeżdża z rykiem silnika kilka ciężarowych Tatr, może z defilady
wracają wojaki? Mam też bliskie spotkanie z wielkim leleniem, który stał sobie
na środku drogi. Oboje nieźle się przestraszyliśmy, i uciekliśmy, każdy w swoja
stronę. Po prawej stronie tj. na zachodzie dostrzegam hen daleko błyski burzy.
Po obadaniu radaru burz jestem jednak spokojny. Burza jest nad Nitrą, czyli
kilkadziesiąt km stąd, i nie idzie w moim kierunku. Docieram do Zwolenia.
Jakieś tam zwiedzano przejazdem, jakieś głupie fotki na pszczółce itp. Wylot
cestą 66, jak wiele razy, na Sahy. Noc jest pogodna i lekko chłodna, niebo rozgwieżdżone.
Senność póki co nie doskwiera. Kawałek przed Sahami zmieniam drogę. Zamiast jak
wiele razy na Sahy, Vac i Budapeszt, pokieruję się nieznanymi drogami na
przejście Sturovo/Ostrzygom. Idzie coraz wolniej ale ciągle aktualny jest plan
dotarcia nad Balaton. O świcie dopada mnie senność, i zalegam na przystanku na
dobrą godzinę. Jeszcze bardziej napinając coraz bardziej napięty plan. O tym że
zbliżam się do Węgierskiej granicy, świadczy coraz więcej domków w typowym
węgierskim stylu. Małe, kwadratowe, z 4-spadowymi charakterystycznymi dachami i dwoma okienkami z przodu. Węgierskie tłumaczenia
nazw miejscowości na znakach, węgierskie stacje w radiu. Coraz liczniejsze
akacjowe lasy, czy też coraz bardziej płaska okolica – spalona Słońcem, sucha
patelnia. W akacjowym zagajniku jeszcze chwila drzemki na ławeczce obok
kapliczki. Za którymś pagórkiem wyłania się na horyzoncie imponująca budowla. Potem
okaże się że jest to bazylika w Ostrzygomiu, po drugiej stronie Dunaju, już na
Węgrzech. Cel pielgrzymek, centrum kultu religijnego. Taka węgierska Jasna
Góra, można by rzec. Szybki zjazd w dolinę Dunaju, jeszcze most na Hronie i
jestem w Sturovie. Małe, turystyczne miasteczko. Główną atrakcją miasta wydają
się być wielkie termy, park wodny, jak zwał tak zwał. Mnie natomiast o wiele
bardziej interesują atrakcje gastronomiczne. Kupuję ogromnego, wszystkomającego
i niedrogiego przy tym hamburgera za 5 Euro. Po czym udaję się w kierunku mostu
granicznego. No jest tu bardzo widowiskowo :) Szeroko rozlany Dunaj, zabytkowy
kratownicowy most a na wzgórzu po drugiej stronie rzeki wspomniana „Węgierska Jasna Góra”. Korzystając z pomocy turystów robię kilka fotek na tle tych
wszystkich atrakcji, po czem przeprawiam się na drugą stronę ogromnej rzeki. Dzień
dobry Węgry :) 10 rano a upał już niezły. Z Ostrzygomia za wiela nie zwiedzam,
gdyż ciągle myślę o tym Balatonie. Gdybym wiedział że odpuszczę i pojadę prosto
na Budapeszt, podjechałbym zobaczyć z bliska tą monumentalną świątynię. Póki co
kieruję się trzycyfrową szosą nr 111 na południe. Chyba w Dorogu (?) robię
duże, zimne, kolorowe i płynne zakupy w znajomo wyglądającym SPAR-rze. Potem
kawałek 10ką. Jakieś błądzenie po torach kolejowych i innych chaszczach,
kimanie na ławeczkach, walka z upałem, zmęczeniem i brakiem żelek z Deca. I z
tego co pamiętam miałem potem zgodnie z planem atakować 102ką na Balaton. Ale
nie, to się nie uda. Przeliczam czas i wychodzi mi że doczołgał bym się tam
późnym wieczorem. A ja chciałem za dnia, aby się wykąpać w ciepłej wodzie. Jest
też opcja podjazdu do któregoś miasteczka na brzegu jeziora pociągiem, ale nie
mam siły ani głowy na takie kombinacje. Za duży upał, za duże zmęczenie, brak
żelek z Deca i ogólnie czuję, że Budapeszt to jest lepszy cel na dziś :)
Zalegam zatem na kolejną godzinkę przy bocznej drodze, w cieniu topoli. Z
nowymi siłami ciągnę dalej 10ką do Węgierskiej Stolicy. Rośnie nie tylko upał,
ale i ruch na wąskiej krajówce. Ta szosa to chyba jeden z głównych wlotów do
Budapesztu od zachodu. Po kilkunastu km z ulgą zjeżdżam w boczną drogę, jakąś
4-cyfrówkę. Na mapie wypatrzyłem przy niej zachęcająco wyglądające jeziorko
(kąpiel!?). Ale docieram i nie, niestety nie. To nie jest akwen
plażowo-kąpielowo-letniskowy. Bardziej taki staw do robienia ryb, zakaz kąpieli, zakaz srania, zakaz wszystkiego. Może i by się dało gdzie w krzakach
się zanurzyć, ale nie będę robił wiochy nie u siebie, w gości. Pewnie potem skończy
się myciu mokrymi chustkami (które muszę najpierw kupić). Do stolicy niby
jeszcze raptem +- 30km… Ale jeszcze jakieś wzgórza, jeszcze jakieś podjazdy do
wymęczenia… Na szczęście droga sporo idzie przez las. Na jednym z przystanków
autobusowych w miasteczku dostrzegam wyświetlacz z odjazdami linii. Już wiem że
to to Budapesztańska aglomeracja:) No i tak jest. Do tablicy BUDAPEST docieram
chwilę po 15tej :) Jak chodzi o powrót pociągiem - są co prawda jakieś
wieczorne pociągi, ale nie wiem czy biorą rowery. Zresztą nawet nie chce mi się
sprawdzać. Gdyż w planie mam mega zwiedzano i powrót pociągiem o 5.30 rano -
tym co zwykle, METROPOLITANem. Czyli 14 godzin na szwędanie się po mieście :) Najsamprzód
zwiedzam dzielnicę którą wjechałem do miasta - położone na wzgórzu Hujoswolgy,
czy jakoś tak. Tonie ona cała w cieniu akacji. Jest tu też pięknie
odrestaurowana pętla tramwajowa. Na której zabytki kontrastują z nowoczesnością
- mam na myśli m.in. tabor szynowy. Przebieram się w krzakach w czyste i nieśmierdzące
ubrania. Potem wzdłuż linii tramwajowej kieruję się w dół, do centrum. Mijam
stację kolei zębatej która zapewne wspina się jakieś wzgórze. Świadczą też o
tym wsiadający do wagonów młodzi adepci downhillu na fullach i w fullface’ach. Jest
też zabytkowa, muzealna cześć stacji na której eksponowane są różne stare mechanizmy
i urządzenia używane w takich kolejach. Mą uwagę przykuwa też okazała,
okrągła wieża – Hotel Budapeszt. Ale muszę nabrać sił na dalsze zwiedzanie i
wrzucić coś na ząb. Kupuję naprawdę dobrego, świetnie doprawionego kebsa. A w
markecie zapasy wody, energoli i mokre chustki, bo wiem że z kąpieli nici. Po
czym obieram kurs na zamek. Albo raczej ZAMEK. O tak. Ten jest bardzo
imponujący. Wg mnie od tyłu, od miasta, wygląda on jeszcze bardziej
monumentalnie niż od strony Dunaju. Od tej strony ten gmach wygląda jakby miał
ze 40m wysokości. A od strony rzeki połowę wysokości „zjada” wzgórze. Wspinam
się serpentynami na górę. Trwają tu jakieś szeroko zakrojone prace budowlane. Wygląda
to jakby dobudowali od zera całe zburzone (?) skrzydło zamku. Widoki rzecz
jasna urywają głowę. Widać cały przeciwległy brzeg miasta, sięgające po
horyzont morze gmachów, z wybijający się gdzieniegdzie wieżami kościołów, czy
co wyższymi biurowcami. W roli głównej Parlament, Most Łańcuchowy, sąsiednie
mosty, Wyspa Św. Małgorzaty… No i ogromny Dunaj, który żyje. W jedną i w drugą
stronę płyną wielkie statki wycieczkowe. Takie kilka razy większe od tych na
Wiśle w Krakowie ;) Z pomocą turystów robię kilka fotek. Po czem
zjeżdżam/sprowadzam na dół, w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze jeszcze
fotka pomnika – ogromnego orła z rozpostartymi skrzydłami. Oraz… jeszcze jedna,
zabytkowa kolejka! Tym razem linowa. Dwa kursujące naprzemiennie zabytkowe
wagoniki wwożą stromym zboczem turystów spod Dunaju na Wzgórze Zamkowe! Byłem
kilka razy w Budapeszcie ale tą kolejkę widzę pierwszy raz. Pewnie dlatego że
pierwszy raz zaliczam zamek za dnia. Do tej byłem tu tylko nocą. Jeszcze rzut
oka na tunel pod zamkiem, i siup na Most Łańcuchowy :) Przeprawiam się nim na
drugi brzeg, by obadać parlament. Jest tak wielki, że stąd nie da się go jednak
ująć jednym kadrem. Najlepsze zdjęcia parlamentu zawsze są z drugiej strony
rzeki. Wracam się z poworem na drugi brzeg. I robię fotki parlamentu z mojej
ulubionej miejscówki. Czas poruszyć kwestię biletu na pociąg,
bo ciągle nie kupiłem. Szukam po różnych stronkach, kolei węgierskich, czeskich
i słowackich. Odpowiednio: MAV START, CESKE DRAHY i ZSSK. Na dworcu nie kupuję
bo raz że ciężko się dogadać po ang., a dwa że kiedyś mnie tam skroili na bilet
do Krk coś koło 550zł… No i taki bilet też jest w ofercie przez internet, na
stronie kolei czeskich O.o Na stronie Słowackiej najtańszy po przeliczeniu coś
koło 150zł, ale bez biletu na rower. Ostatecznie kupiłem przez ZSSK z miestenką
na bicykla za ~190zł. Ujdzie. (To są wszystko ceny biletów na jedno i to samo
połączenie! 150 - 550zł! Trzeba uważać, bo można nie przeliczyć sobie tych
forintów/eurów/innych korun, i nieźle popłynąć! Trochu się zeszło na to
gmeranie na telefonie, tak że zastał mnie zmrok. W międzyczasie zapaliły się
światła, iluminacja Parlamentu. Na drugiej fotce gmach już cały płonie złotą poświatą :) Dalszy plan zwiedzania objął wyspę Św. Małgorzaty. Przez dłuższą chwilę
podziwiam grającą/świecącą w rytm muzyki fontannę. Potem zaliczam kolejnego
kebsa. Szwędam się jeszcze po mieście, w te i nazad. Rozimprezowane wschodnie nabrzeże,
mniej lub bardziej (z reguły bardziej) obskurne przejścia podziemne/stacje
metra. Dzikim bulwarem po zachodniej stronie rzeki, potem mam pomysł aby obadać
pewien imponujący pomnik. Który widziałem tylko za dnia a chciałbym zobaczyć go
rozświetlonego nocą. Pomnik Tysiąclecia na Placu Bohaterów się on nazywa. Lipa
niestety, pomnik cały w remoncie obudowany rusztowaniami. To co zwróciło moją
uwagę, a czego nie kojarzę z moich poprzednich wizyt w Budapeszcie to nocne
popisy pojebów w autach i na innych motórach. Pewnie dlatego że dziś jest noc pt./sob.
Normalnie nocne wyścigi, ze 100km/h od świateł do świateł, od skrzyżowania do
skrzyżowania. Starymi gruzami, jak i nowymi Porszakami. A policja stoi, patrzy
się i nic nie robi, udaje że nie widzi… Zatrzymali za to autobus, bo chyba
zatrzymał się na zakazie parkowania… Na jednym ze skrzyżowań Mustang jak gdyby
nigdy nic spalił kapcia, prawie że na oczach policji… To jest POLUCJA, a nie
POLICJA, wg mnie. Coraz bardziej morzy mnie senność i zmęczenie. Pokimałem
trochę na ławce na Wyspie, umyłem się tymi cholernymi chustkami w krzakach. I
jadę powoli na dworzec, bo mam dość. Budapest Nyugati, ten co zwykle. Jeden z
trzech głównych dworców w tym mieście ;) Z zabytkową halą (autorstwa samego
Eiffla!) oraz ślepymi torami wylatującymi tylko w jednym kierunku. W przejściu
podziemnym zakupuję jeszcze tylko ogromną BUŁĘ z przeogromnym FI LE TEM z KUR
CZA KA. Myślę że to zdjęcie dobrze obrazuje skalę :) Powrót pociągami bez
przygód. Przesiadka w Brzecławiu takoż. Sporo pospałem. Za to w Krakowie
chyciła mnie burza i ulewa, może z 1,5km od domu… Pół godziny musiałem czekać
pod blokiem. Za to schłodziłem w tej ulewie trochę piwko, bo ciepłe kupiłem.
Udana wycieczka. Balatonu co prawda nie udało się drugi raz
zdobyć w tym roku, ale Budapeszcik zawsze spoko. 14h szwędania się po mieście,
takie zwiedzanko to ja rozumiem. Ok. 100km jechałem nowymi drogami – od skrętu
przed Sahami, przez Sturovo/Ostrzygom aż do wjazdu do Budapesztu od nieznanej,
zachodniej strony.
5.05 (czw) - 16.00 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Bratislava
d a n e w y j a z d u
461.70 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/pdmwgvz5iw9zVGGe8
https://www.alltrails.com/explore/map/20-22-06-2024-bratislava-f2f4469?u=m&sh=qek9hh
Tak więc mamy 2 połowę czerwca a ja nigdzie nie
przypierdoliłem jeszcze konkretnie w tym roku. Ostatnia długa trasa to
Bratysława w sierpniu roku ubiegłego. Ale jest dobra okazja żeby to zmienić. Pierwszy dzień lata postanawiam świętować w najlepszy ze znanych mi sposobów,
tj. ruszając w jakiś dłuższy trip. A
stanęło znowu na Bratysławie. Z Krakowa chyba jeszcze nie jechałem do
Bratysławy, zawsze uderzam z Rabki, tak jakoś wypada. Zobaczymy jak organizm
poradzi sobie z takim kilometrażem po takiej przerwie, ale jestem dobrej myśli.
Pogoda także szykuje się w sam raz: czwartek ciepły ale nie upalny, upał ma
narastać dopiero w piątek. Czyli większość powinienem jechać w optymalnej temp,
a ten upał pod koniec ogrzeje mi wodę w zalewie, w Złotych Piaskach :)
Start czwartek 7.30. W Wieliczce wciągam
bułeczkowo-kabanosowe śniadanko, i tak posilony sprawnie nawijam kopki Pogórza
Wielickiego. Zachmurzenie duże, ale wg prognoz padać nie powinno. To też dobrze
bo nie trzeba klajstrować się kremem z filtrem. Długi podjazd na przeł.
Wierzbanowską / Wielkie Drogi, zjazd do
Mszany. Trochę pod górkę i melduję się Rabce. Wciągam cheeseburgera/frytki w
moim ulubionym lokalu na dworcu. Cała dolna cześć Rabki tonie w błocie
potężnych wykopów związanych z odbudową linii kolejowej. Do krajówki na Chyżne dobijam
więc objazdem koło skansenu parowozów w Chabówce. Tu czeka mnie ostatni
właściwie dłuższy podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką. Bo potem cała
Słowacja to będzie jazda wzdłuż rzek: Oravicy, Oravy i dolina Dunaju. Na
podjeździe gorąc narasta ale organizm szybko przypomina sobie co to jest i do czego
służy rower i idzie mi to coraz sprawniej. Na szczycie przełęczy jak zawsze
piękny widok na Babią Górę. Parking na tej przełęczy to ulubione miejsce
polowań różnych służb, zwłaszcza ITD. Dziś akurat ITD nie ma, ale w
zastępstwie jest busik Służby Celno Skarbowej oraz wóz jakichś innych służb z
wielką kamerą oraz wielką anteną na dachu :) Do Chyżnego w dół, przed granicą
wciągam jeszcze Squrczybyka (burgera). Wyłaniająca się po lewej piękna panorama Tatr oznacza tylko jedno, że zbliżam się do słowackiej granicy. Na Słowacji
melduję się przed 16tą. Trzcianę i Twardoszyn tylko przejeżdżam tranzytem.
Tutaj to są klimaty, widok (i zapach) wyładowanej drewnem 50-letniej Pragi
ciągnącej za sobą pióropusz siwego dymu nie jest tutaj niczym dziwnym :) No i
te wszechobecne plakaty reklamujące polityków różnych partii. Ja nie wiem na
czym to polega, ale w PL takie plakaty to wiszą przed wyborami a potem są
ściągane. A w SK ogromne ich ilości wiszą na okrągło. Tak się chyba po prostu
reklamują, jak proszki do prania czy salony samochodowe. Wiele uśmiechniętych buzi z tych plakatów zapewnia że „mysmy Slovensko
ne rozkladli”. No to kto rozkradł jak taka bida tutaj jest :D Sama się rozkradła
Słowacja? Ale i tak mój ulubieniec to wąsaty jegomość ze skrajnie prawicowej
zapewne partii. Który chce wyjść ze wszystkiego co się da – nie tylko z Unii
ale i z NATO… Obowiązkowa fotka mojego ulubionego zamku w Orawskim Podzamczu.
Przyklejonego do ponad 100m skały ponad doliną rzeki Oravy. Jako że zbliża się
19ta, a w nocy na Słowacji ze sklepami jest słabo, w Lidlu w Dolnym Kubinie
dokonuję niezbędnego zaopatrzenia na wieczór i całą noc. Powoli zapada zmrok a
ja sprawnie nawijam kolejne km wijącej się doliną rzeki szosy. Jedzie się
naprawdę wybornie, tego mi było trzeba :) W Żylinie, a więc w sporym mieście na
półmetku trasy melduję się o 23ciej. Nic nie zwiedzam, przejeżdżam szybko,
Bratysława czeka. W Povazkiej Bystricy dobijam kilka % baterii w fajnej
wszystko mającej publicznej ładowarce wszystkiego. Sporo takich widuję na
Słowacji: jest USB, 230V, 12V zapalniczka samochodowa, schowki na szyfr w
których można zostawić telefon do ładowania… Oraz defibrylator jakby się komuś
zasłabło. Noc jest krótka i ciepła, kurtkę dosłownie na chwilę musiałem
założyć. A senność zaczyna morzyć mnie dopiero przed świtem. Podrzemałem trochę
na znajomym przystanku, nie raz na nim spałem ;) Wielką cementownię widzę już
za jasności. Gorąc szybko narasta, chmury przerzedzają się, wychodzi Słońce,
dzień szykuje się upalny. Na trawniku w Trenczynie muszę zalegnąć na chwilę,
żeby przepędzić resztę senności. Tam też wciągam burgera, chyba z zapiekanym
syrem. Fotka efektownego zamku na skale, i przekraczam mostem całkiem szeroki
Wag. Wspinam się jeszcze potem na wał, aby zobaczyć wysoko spiętrzoną rzekę.
Niby taki nieduży kraj, a widać wyraźnie że na południu Słowacji wjeżdża się w
trochę już inny, cieplejszy klimat. Niewysokie górki zostają gdzieś tam w
oddali a tu sunie się płaskiej, spalonej Słońcem patelni. Pośród suchych traw i
gdzieniegdzie akacjowych, a nie iglastych czy bukowych lasów. 99km. Tabliczka z
kilometrażem drogi informuje mnie uprzejmie, że czeka mnie jeszcze 99km
wpierdolu :) Bo tak w istocie jest - narasta nie tylko upał ale i kryzys. Smaruję
się kremem, wciskam w siebie jakieś żarcie i wlewam jakieś płyny, żeby trwać
dalej. Napędzają mnie już nie mięśnie a siła woli, a dokładniej to wizja
chłodnej wody Złotych Piasków. Nie jadę do Bratysławy. Jadę do chłodnej wody zalewu w Bratysławie :) Miło by było doczołgać się tam przed nocą żeby woda była chłodna
ale nie za chłodna. W Piestanach zjeżdżam do centrum zjeść coś
konkretniejszego. Pizza po 2EUR za ćwiartkę wydaje się być OK. Kupuję 4szt.
Wracam na trasę, trzeba męczyć się dalej. Zanim jednak wrócę trochę błądzę i
skręcam w jakąś 3-cyfrową drogę zamiast 61-ki na stolicę. Kurrr… Zaliczyć
należy na poczet zwiedzania, ładny widok na Wag był. Za miastem na horyzoncie
wyłaniają się chłodnie kominowe atomnej elektrostancji. Trzeba by tam kiedyś
bliżej podbić i obejrzeć, ale zawsze kiedy jadę na Bratysławę nie ma na to sił i
czasu. Na Slovnafcie ratuję się zimnymi energolami i wodą. Potem zalegam gdzieś
na poboczu w cieniu na betonowych płytach. Przejazd pod lasem linii WN, znajome
okolice. Trnava, przedostatni check point przed metą. Równie znajomy odcinek
drogi pośród ogromnych, 2-m ostów. BRATISLAVSKY SAMOSPRAVNY KRAJ. Ale ta
tablica dodaje kopa, i sił na ostatniej prostej. Po drodze był ostatni check
point, tj. Senec ale chyba nawet nie miałem siły robić fotki. Znowu ratunek na
Slovnafcie i jakiś zimne energole i inne syfy wciągam. Cały czas kalkuluję km /
godzinę dotarcia nad zalew. Przesuwa się ona z 17 na 18, potem 18.30 itd. Pierwsze
zielone jeziorka po bokach szosy. Wyłania się wieża nadajnika TV. BRATISLAVA!!! Doczołgałem
się 18.37. Pierwsza myśl: Valnory czy Złote Piaski? Vajnory to mniejszy zalew
po prawej stronie szosy, Złote Piaski to duży zalew po lewej. Uderzam na
Vajnory ale nie znajduję wolnego, dogodnego miejsca do kąpieli. Z wywieszonym
jęzorem jadę na drugą stronę. Rzucam rowerem i przepoconymi łachami o glebę, i
chwilę po 19tej spełnia się mogę największe marzenie, tj. zanurzam swoje
przepocone przeczochrane zwłoki w chłodnej wodzie zalewu :))) Siedzę tak po szyję w wodzie z pół godziny, i
powoli wracają mi siły witalne i dobrostan organizmu. Pora wyłazić, ubrać się w czyste ciuchy i
obmyślić jakiś plan powrotu/zwiedzania. Stanęło że będę się szlajał po mieście
i zwiedzał całą noc, bo tak lubię. Powrót 3 pociągami, przesiadki w Zylinie i
Bohuminie. Bo wsiądę do pierwszego pociągu o 5.30, i będę mógł się trochę przespać
a nie czekać na bezpośredni ekspres który jest o 11 czy którejś tam. Póki co kupuję na telefonie bilet tylko
na pierwszy vlak z trzech, jakby miały być jakieś opóźnienia i miałbym nie zdążyć na
następne. Zwiedzanie rozpoczynam od objechania dookoła zalewu. Rozpoczynam od wymiany dętki, wbił się kolec jakiegoś zielska. Po wymianie dętki mogę objechać
zalew. Jest tu część najbardziej urządzona pod względem
turystyczno-rekreacyjno-imprezowym. Ze sceną, przystrojoną niczym choinka topolą, wodną tyrolką oraz innemi atrakcjami. Potem są dzikie plaże a na końcu
plaża nudystów. Pełna gołych 60letnich chłopów z ogromnymi brzuchami i oraz
gołych, spalonych na brązowo i pomarszczonych 70letnich bab. Są jakieś tam miejsca
bardziej atrakcyjne dla wędkarzy itp. itd. Ogólnie wielkie centrum wypoczynkowe
na świeżym powietrzu dla miasta i okolicy. Gdy objechałem zalew udaję się powoli w stronę
centrum. Ależ tu jest syf :) Chodniki składające się z polepionych łat asfaltu,
z chwastami wyrastającymi z dziur. Pokruszone krawężniki układane pewnie
jeszcze przez Czechosłowackich towarzyszy. Zardzewiałe latarnie, ulice
wyglądające gorzej niż w Łodzi. Ulice jak w Ukrainie, po upadku odłamków
pocisków artyleryjskich. Dużo chyba mówi to zdjęcie, zrobione 50m od słynnego
mostu SNP, jednego z symboli miasta. Ale w sumie to mi się to podoba. To jest
uroczy, Słowacki, Słowiański pierdolnik :) Tworzy on klimat miasta. A ze
zwiedzania to nie mam siły na jakieś dalsze wycieczki na Pristavny Most czy
wspinaczki na wzgórze zamkowe. Zaliczam głównie starówkę, wspomniany most SNP,
Stary Most (zdj. tytułowe), imprezowe centrum, park (Sad Janka Krala), no i okolice dworca. Noc
jest iście tropikalna. Zamiast koncertu świerszczy jak zazwyczaj, dziś jest
plaga żrących komarów, które utrudniają kimanie na ławeczkach… Ale ogólnie nie
było źle z sennością. Popełniłem bowiem błąd żywieniowy. W wyniku pośpiechu,
bariery językowej i zmęczenia zakupiłem kebab z chilli oraz potężnej mocy
energetyka o smaku kawy (!). 64mg kofeiny / 100ml, czyli 200% normy :) Na
szczęście nie dopiłem go całego, bo by mi chyba łeb eksplodował ; ) (przed
chwilką wypiłem pierwszego, zwykłej mocy energetyka). Po tej wpadce paliło mnie
w przełyku i dzwoniło w uszach ale senność nie dokuczała za bardzo. Jako że byłem
wykończony, na dworzec dotoczyłem się / doszedłem już o 4tej i nie mogłem
doczekać się drzemki w pociągu. Wreszcie jest, dłuugi skład. Bo to pośpieszny
jadący przez całą Słowację łukiem, z zachodu na wschód. Z Bratysławy do Koszyc.
Podróż do Ziliny zeszła raz-dwa, przez większość czasu spałem. W Żylinie burza i wiecznie
rozgrzebany dworzec. Ale udaje mi się kupić w kasie bilet i nawet nie
spierdolił mi pociąg, jak kiedyś :) Ten jedzie do czeskiej Ostravy, a ja
wysiądę trochę wcześniej w Boguminie. Niestety są jakieś problemy i vlak łapie z
pół godziny opóźnienia. Już liczę się z tym że nie zdążę na przesiadkę i będę
musiał czekać na kolejny pociąg do PL. Ale w Bohuminie się że kolejny jest opóźniony jeszcze bardziej :) Właściwie to jeszcze kompletują go. Łączą wagony,
dzielą, nie wiem co robią. Wbijam i czekam aż lokomotywa przyjedzie i łaskawie pociągnie
skład do Krk. Podróż na podłodze na tyle wagonu ale jakie to ma znaczenie,
kiedyś się tak znad morza wracało ;) Na nowszych odcinkach szlaku pociąg nadrabia część opóźnienia gnając na łeb, na szyję. Najszybciej sunął 126km/h! Pewnie pojechałby szybciej gdyby nowsza lokomotywa była, ale to był vmax EU07. W Krk o 13tej a w domu o 14tej.
Udana wycieczka, Bratysława zawsze spoko, zwłaszcza z
Krakowa. Organizm nie zapomniał jak się jeździ, noga podaje. Kąpiel w Złotych Piaskach zaliczona. Tylko zwiedzania
trochę mało bo już miałem dość wszystkiego.
7.30 (czw) - 13.45 (sb)
Kategoria > km 400-499
Gwóźdź programu - Bratislava
d a n e w y j a z d u
457.02 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/KWJhrWmoZW81sht86
https://www.alltrails.com/explore/map/25-28-08-2022-bratislava-8ed36a8?u=m
7.10 (czw) - 9.25 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2022
Budapeszcik 2
d a n e w y j a z d u
487.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/e7iHpv66FwHZSb6J8
https://www.alltrails.com/explore/map/budapest-2-4b3acf4?u=m
8.25 (sb) - 23.00 (pon)
Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499
Budapeszcik
d a n e w y j a z d u
444.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/fvM7VPKf7RJ5gJxF8
https://www.alltrails.com/explore/map/budapest-6a10bbd?u=m
7.00 (pt) - 18.00 (ndz)
Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499
Gwóźdź programu - Wiedeń!
d a n e w y j a z d u
488.91 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Opis nastąpi. Km prawie 500, bo pociągiem wróciłem tylko do Trzciany. Odcinek Trzciana - Rabka +45km.
https://www.alltrails.com/explore/map/wieden-bratyslawa-12-14-06-2022-b742027?u=m
https://photos.app.goo.gl/HtjrtjLadtQ1CRUY8
6.40 (ndz) - 9.30 (wt)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2022
Fit for October
d a n e w y j a z d u
406.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:406.64 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/Woc7r8PyJpekyEUc8
https://www.alltrails.com/explore/map/1-4-10-2021-berlin-90fd26a?u=m
Fit for October - czyli skrócona wersja trasy, skrojona pod październik.
Start w piątek po robocie, niczym Gustav ;) PKP do Wrocławia (pociągiem jechało małe ZOO), tam "start ostry" o 20.00. Kontrolna gleba na 1 pierwszym km trasy ;) W Berlinie niedzielnym rankiem, w domu pięć po północy, z niedzieli na poniedziałek, 7 godzin snu i znów do pracy. W ten oto sposób piątek zlał mi się z poniedziałkiem.
Nowe gminy:
Dolnośląskie: 1
Chocianów
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Wycieczka idealna
d a n e w y j a z d u
469.07 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/eUPhK7gEmJvzD4KB8
https://www.alltrails.com/explore/map/10-12-09-2021-budapest-b9a25e4?u=m
Plan ten trasy zmieniał się wielokrotnie, celem była coraz
to inna Europejska metropolia. Najpierw miał być Berlin, potem Praga. A to
wszystko za sprawą ciągle zmieniających się prognoz pogody. Z dnia na dzień
wróżby meteorologów były coraz to bardziej niekorzystne, coraz bardziej burzowo-deszczowe
dla zachodu Europy. W końcu kolorowe grafiki opadów na mapach sięgnęły nawet i
Wiednia/Bratysławy. Pogodnie miało być tylko centralnie na południu. Tak więc
Budapeszt wybrał się sam. Byłem w Budapeszcie 3 tyg. temu - ale z Rabki, tak jak zawsze. Tym
razem zaś pierwszy raz w karierze zaatakuję stolicę Węgier z Krakowa :)
Wyruszam piątkowym (urlop) rankiem, i obieram kurs na
doskonale znany, i daaawno niejeżdżony skrót do Myślenic – w poprzek Pogórza
Wielickiego. Stare śmieci po prostu, 10 lat temu gdy byłem jeszcze niedzielnym
rowerzystą na tych właśnie pagórkach budowałem formę, i walczyłem z własnymi
słabościami. Ta trasa to również wielki powrót bananów – dawno przestałem je
brać na drogę, i zacząłem żreć słodycze, pora to zmienić :) W narastającym coraz bardziej zaduchu mijam
kolejne doskonale znane ścianki, wioski, zakręty. Koźmice, Gorzków, Borzęta. Na
zjeździe wojewódzką do Myślenic max niecałe 70 z tego co pamiętam. W
Myślenicach małe zakupy, i wskakuję na drogę techniczną wzdłuż Zakopianki.
Odcinek ten, gdzie szosa wije się malowniczo doliną rzeki Raby jest nie mniej
malowniczy niż dalszy jego, górski ciąg. A boczna droga techniczna lokalnego
zapewnia przyjemną i bezpieczną jazdę rowerem. Za którymś zakrętem na środku horyzontu
wyrasta potężny masyw Szczebla. Dzięki otwartemu kolejnemu odcinkowi expresówki
nie trzeba już jechać bokami przez Tokarnię, Łętownię. Zamiast tego polecieć
można starym biegiem Zakopianki, zdegradowanym do drogi ruchu lokalnego. A gdy otworzą tunel pod Luboniem ta stara, pusta krajówka będzie jeszcze dłuższa. Mniej
komfortowym fragmentem, tj. starą szosą razem z dużym ruchem jechałem raptem
kilka km (Naprawa – Rabka). Bardzo efektownie wyglądają te wkomponowane w
górski krajobraz potężne estakady, węzły itp. Po drodze piękny widok na pasmo Pasmo Policy (przejechałem je kiedyś na MTB), i Królowę Beskidów - Babią Górę. W Rabce odbijam w krajówkę na
Chyżne. Sprawnie nawijam kolejne kilometry, zaraz po prawej po raz kolejny wyłania się potężna sylwetka Babiej Góry. Tym razem bliżej, i bez Policy. Podjazd na przełęcz, pauza na parkingu. O tym że zbliżam się
do granicy informuje mnie wyłaniająca się po lewej stronie piękna panorama Tatr. Przygoda rozkręca się na dobre :) Na Słowacji melduję się o 15tej, po 7h
jazdy, jest to standardowy dla mnie czas. Policji chyba znudziło się
kontrolowanie paszportów kowidowych, któryś już raz z rzędu machają ręką gdy
próbuję wyciągać telefon. Zaraz wita mnie Trzciana ze swoim wyremontowanym,
nowiutkim mostem. A zaraz potem Twardoszyn, z ryneczkiem tonącym w cieniu
ogromnych topoli. Kolejne zakręty wijącej się doliną rzeki Oravy szosy coraz
bardziej przybliżają mnie do kolejnego checkpointu – imponującego zamku w
Oravskim Podzamczu. Jest to mój number one jak chodzi o zamki. Najwyższe jego
kondygnacje przyklejone są do strzelistej skały, i górują ponad 100m nad
okolicą! Kawałek dalej znajoma elektrownia (?), i również znajomy, potężny
grzbiet Wielkiego Chocza wznoszącego się ponad Dolnym Kubinem. W Kubinie robię tanie
mniej drogie zakupy w Lidlu, i skręcam w Route 59 na Rozumberok. Jakiś wypadek,
korek, zablokowana droga, ale dla roweru to nie problem. Wciągam hot dogi na
Slovnafcie i w promieniach zachodzącego Słońca wspinam się na przełęcz bez nazwy. Tyle mają tych przełęczy na Słowacji że nie dziwota że nie chce im się
ich wszystkich nazywać. Szybkim zjazdem teleportuję się do Rozumberoka. Jakieś
tam zwiedzanie przejazdem, i rozpoczynam atak na najwyższy punkt tej trasy - Sedlo Donowały, niemal 1000m n.p.m. Byłem kilka razy ale dziś pierwszy raz wciągam ten podjazd nocą. Jest
bardzo klimatycznie, cicho, głucho, miliony gwiazd, Droga Mleczna i te sprawy.
Jakiś kierowca zatrzymuje się i pyta mnie o drogę ale wiele nie jestem w stanie
Mu pomóc, poza pokazaniem swojego GPSa w telefonie. Po którymś z kolei zakręcie
dostrzegam długo wyczekiwane sztuczne światła – znak, że docieram do szczytu.
Pełno te szeroko pojętej infrastruktury narciarsko-turystyczno-hotelowej.
Ciekawostką zaś są dwie charakterystyczne kładki/bramy ponad szosą, z reklamą
Audi, pewnie sponsora. Jeśli się nie mylę to zimą są one pokryte śniegiem i
umożliwiają przejazd na nartach narciarzom. Jest po godz. 23ciej., w kolibie (karczmie) muzyka, śmiech, gwar. Ja tymczasem robię kilka dokumentacyjnych fotek, szybkie Zdrowaś Maryjo ;) i puszczam się serpentynami w dół. Prędkości nie
takie jak za dnia, 60ki nie przekraczałem, ale i tak było fajnie :) Następna
fotka dopiero w Bańskiej Bystrzycy, ponad 20km zjazdu dalej. Coś niecoś jak
zawsze sobie zwiedzam. Rynek z obeliskiem (z czerwoną gwiazdą), centrum
handlowo-biznesowe Europa z wysokim wieżowcem itp. itd. I wylatuję na Zwoleń
boczną drogą wzdłuż autostrady. Mijam Letisko Sliac, oraz zakłady przemysłowe
emitujące charakterystyczny, jakby gumowy zapach. W Zwoleniu trochę sobie
pobłądziłem po osiedlach zanim dotarłem do centrum. Wychodzę na ostatnią prostą,
Route Sixty Six ku Węgierskiej granicy, jakieś 60km. Ale jako że cała do tej
pory trasa jest znanym śladem, jechałem nią do Budapesztu dwa razy, postanawiam
urozmaicić sobie chociaż tą końcówkę. Po paru km zjeżdżam z 66ki w boczniejsze,
trzycyfrowe drogi na Velky Krtis (Wielki Krzyż?). Pogoda wciąż niesamowicie
stabilna, tak wg prognoz jak i wg widoku nieba, które tonie w gwiazdach. Ciągle
też ciepło, krótkie spodenki zamienię na długie dopiero koło świtu. Ten wita
mnie po drodze na Wielki Krzyż. Wstający nowy dzień ujawnia piękno otaczających
mnie okolic. Prawdziwe Słowackie, biedne zadupia, takie jak na wschodzie, w
Kraju Koszyckim. Rozpoczynający się podjazd jest prawdziwym wybawieniem przy
chłodnym świcie. Wjeżdżam nie na typową przełęcz tylko na swego rodzaju wyżynę,
która ciągnąć się będzie kawałek i zakończy zjazdem do Velkiego Krtisu. Słonko
przygrzewa coraz mocniej, tak że drzemka na przystanku jest całkiem błoga i
przyjemna :) Droga sąsiaduje z „Vojennym obwodem”, czyli zapewne poligonem
wojskowym. Upewnia mnie w tym wspinająca się pod górę z rykiem silnika wojskowa
Tatra. Wspomniany już karkołomny (dziury) zjazd prowadzi mnie przez Modry Kamień
do Wielkiego Krzyża. Jakkolwiek cała Słowacja nie jest bogatym krajem tak tutaj
widać że to taka Słowacja B jest. Zardzewiałem słupy, brązowe od rdzy
przystanki, dziurawe niczym ser szwajcarski drogi. Do centrum nie wjeżdżam,
robię tylko zakupy na Slovnafcie, ciekawość coraz bardziej ciągnie mnie ku
Węgierskiej granicy. Jest pierwszy drogowskaz na Budapeszt. 80km. Węgry witają mnie obskurnym, zdewastowanym, dawnym przejściem
granicznym, czyli taki standard. Pierwsze miasteczko za granicą również ma
standardową dla Węgier, długą, bo 14 literową nazwę. Z pięcioma literkami „A”
(o dziwo nie ma zaś żadnych dziwnych ogonków). Przejazdem sobie zwiedzam, dalej
podziwiając piękno Węgierskiego języka ;) Upał robi się coraz większy. Pewnym
wybawieniem od rozpalonej patelni asfaltu pośród słonecznikowych pól są odcinki
przez las. Akacjowe lasy – natężenie drzew tego gatunku jest na Węgrzech
ogromne. Docieram do znanego mi już Retsagu. Hopki za Retsagiem już mnie wykańczają, sporo odpoczywam w cieniu tych akacjowych gajów. Węgry to raczej
płaski kraj, ale północny ich skraj to to samo co południowa Słowacja, czyli po
prostu niewysokie, ale góry. Pagórki kończą się szybkim zjazdem do Vac. Stąd Do
stolicy już tylko ostatnia PŁASKA prosta – 30km wzdłuż Dunaju, poprzez miasta
przyklejone od północy do Budapesztańskiej aglomeracji. Vac, God, Dunakeszi. Ten
ostatni odcinek to zawsze czysta formalność, ale tym razem uda mi się tą
formalność dodatkowo umilić :) A było to tak: w Vac znów uciekł mi prom na
drugą stronę rzeki, którym zawsze chciałem się przepłynąć. I który zawsze mi ucieka, zawsze trzeba czekać godzinę następny kurs, i zawsze nie chce mi się czekać.
Ale tym razem to dobrze, bo dzięki temu wreszcie odkryłem że megafajna ścieżka
rowerowa, alejka wśród wielkich platanów (drugie typowe dla Węgier drzewo) i chaszczy doliny Dunaju wcale nie
kończy się po kilku km. Ona ciągnie się dalej, aż do samego Budapesztu :) I
jest o wiele przyjemniejszą alternatywą dla ruchliwej głównej szosy którą
wcześniej zawsze jeździłem. Droga rowerowa kluczy raz takimi właśnie platanowymi/akacjowymi
lasami w dolinie rzeki, potem biegnie bocznymi uliczkami wśród domków
jednorodzinnych, potem znowu poprzez nadrzeczne łąki i zarośla. Mija przystań
dla żaglówek, stawy rybne a nawet można zajechać na plażę nad Dunajem – tu
podziwiam zachód Słońca nad rzeką. Myślałem czy by się trochę nie umyć ale nie
zaryzykowałem jednak, nie wiem czy ta woda nadaje się do kąpieli. Jest też
odcinek z deptakiem, promenadą. Jeden z najfajniejszych epizodów wycieczki to
właśnie ta ścieżka rowerowa z Vac do stolicy. Zbliża się wieczór, do Budapesztu
dojeżdżam o 19.30. Sprawa pociągu do Krk wygląda tak że ostatni tego dnia
odjeżdża po 20tej, a następny jutro o 8mej. Specjalnie jadę tak żeby nie zdążyć
na ten wieczorny, żeby przypadkiem nie wpadł mi do głowy głupi pomysł wracać od
razu do domu ;) No i udało się, nie zdążyłem! I mam całą noc, praktycznie 12
godzin na zwiedzanie :) Pierwsze o czym marzę to zjeść coś ciepłego i
NIESŁODKIEGO. Kieruję się zatem na centrum, dobrze znaną główną szosą, pod
efektowym mostem, obok portu/stoczni na Dunaju itp. W centrum w przejściu
podziemnym kieruję się do pierwszego lepszego fast fooda. Pokazuję palcem,
kiwam głową, przytakuję „yhmm”, yes, ja, tak, jawohl itp. itd. No nie jest to
łatwa sprawa porozumieć się z Węgierką która nie zna ang. ;) Nawet nie wiem co
zamówiłem. Okazuje się że zamówiłem coś w rodzaju naleśników, wypełnionych
białym mięsem i warzywami (w roli głównej papryka) z dosypanymi ostrymi
„chipsami”. Trochę ostre ale bardzo dobre. Program zwiedzania Budapesztu mam
bardzo obszerny. Najsamprzód objeżdżam dookoła pełną wielkich platanów Wyspę Małgorzaty. Obejrzałem tam fontannę podświetlaną różnymi grafikami, animacjami. Przejechałem się co
najmniej 3 (może czterema?) mostami: Małgorzaty, Elżbiety, Wolności chyba i
jeszcze jakimiś. Najbardziej efektowny z Budapesztańskich mostów - Łańcuchowy -
niestety jest w remoncie, zamknięty i niepodświetlony. Oczywiście był też
Parlament. Najpierw z bliska – oprócz pięknej iluminacji uwagą zwracają
unoszące się w powietrzu, świecące złote gwiazdki (?!) – nie wiem co to było. Na tym zdjęciu to widać. Natomiast widok parlamentu z drugiej strony Dunaju (pierwszy raz widzę go w
nocy) był zdecydowanie jednym z mocniejszych widoków w całej mojej rowerowej
karierze. Z nowości odwiedziłem wreszcie zamek. Jego bryła jest tak ogromna, że
całkowicie pochłania, przytłacza on wzgórze na którym stoi. Wjechałem na szczyt
serpentynkami, potem trochę prowadziłem, trochę pownosiłem rower po schodach. Bajerka z Niemcem, który pomógł mi zrobić zdjęcie na tle pomnika. Potem objeżdżam osiedla,
blokowiska, przejścia podziemne/stacje metra, wszystkiego po trochu
pozwiedzałem. Jedna np. stacja jest tak stylizowana że tam niby wykopano jakieś wielkie archeologiczne odkrycia, fragmenty starych budowli itp. Ale wydaje mi się że to tylko odlana z cementu tandeta. W innym z przejść kupiłem burgera tak ogromnego że nie dałem
rady go zjeść całego. Z ogólnych spostrzeżeń i rozkminek - Budapeszt nocą też się bawi ale tak jakby kulturalniej niż
np. Polskie wielkie miasta. Nie widać awantur, niebieskich świateł
policji/pogotowia, żygających/lejących gdzie popadnie imprezowiczów/imprezowiczek.
Puste butelki gdy nie mieszczą się w koszach na śmieci układane są ładnie obok
nich a nie walają się po chodnikach. Na koniec jeszcze raz na Wyspę Małgorzaty,
i powoli zaczyna świtać. Kieruję się na dworzec, ten co zawsze - Nyugati.
Wyróżnia się on nietypowym układem – jest to dworzec końcowy, oraz wielką
zabytkową halą. Wciągam kilka ćwiartek pizzy, kupuję bilety. Tym razem poszło
mi o wiele łatwiej niż zwykle. Nie tylko z powodu większego doświadczenia ale
gdy łaziłem po dworcu z rowerem podszedł do mnie Pan z obsługi, i po ang.
powiedział gdzie są międzynarodowe kasy biletowe. W oczekiwaniu na pociąg
dokupuję i wciągam kolejne, i kolejne ćwiartki pizzy - uzbierały by się z nich co najmniej 2 spore pizze. Oraz podziwiam otaczający
mnie uroczy Węgierski nieład, Węgierski pierdolnik :) Kto był na Węgrzech ten
wie o co chodzi. Pociąg (bezpośredni) odjeżdża 8.40, w Krk planowo 17.40. Ta 9
godzinna podróż była również bardzo przyjemna, bo lubię jeździć pociągami i
była pięknym epilogiem tej wycieczki. Wycieczki Idealnej :)
Wycieczka Idealna. Dlaczego idealna? Bo wszystko szło
idealnie, było jak trzeba, było po mojej myśli:
Bo pierwszy raz dojechałem do stolicy Węgier z Krakowa, dwa
poprzednie dojazdy były easy mode’m z Rabki. Pogoda – żyleta, i to nie tylko
jak wrzesień. Dni na granicy upału (ale nie powyżej tej granicy) i ciepłe noce,
umożliwiające komfortową nie tylko jazdę ale i odpoczynki bez wyziębienia. Warunki wiatrowe – neutralne, wiatr
nie pomagał ale i nie przeszkadzał. Idąc dalej: tak wg prognoz meteo i wg moich
obserwacji nieba - przez całą trasę, cały jej czas, było 0,0% (słownie: zero
procent) szans na deszcz, burzę, na choćby jedną kroplę z nieba. Zero awarii,
problemów ze sprzętem, ekwipunkiem. Zero dolegliwości, boleści, żadnych większych
problemów z sennością – pierwszą noc przejechałem na kofeinie, pierwsza drzemka
dopiero o poranku drugiego dnia. Druga noc również bez senności, kolejne
drzemki dopiero w pociągu. Kondycja dopisała, jakiś tam nieduży, łatwy do
pokonania kryzys dopadł mnie jedynie drugiego upalnego popołudnia kawałek przez Budapesztem.
Nowe drogi – za Zwoleniem coś mnie tchnęło, skręciłem i zaliczyłem Velki Krtis + nowe przejście
graniczne + kawałek po Węgrzech też nowymi drogami. Do tego ten odcinek Vac –
Budapeszt ścieżką rowerową brzegiem Dunaju :) Zwiedzanie celu – 12 godzin to
chyba mój rekord, odbiłem sobie po Wiedniu i Budapeszcie z poprzednich
miesięcy, z których musiałem szybko się zawijać bo pociągi się nie ułożyły tak jak
trzeba. No i ten powrót pociągiem – bezpośredni, bezproblemowy, komfortowy,
taka po prostu wisienka na torcie :)
8.00 (pt) - 18.35 (ndz)
(rozbieżność pomiędzy km we wpisie a tymi z mapki to efekt 12-godzinnej eksploracji Budapesztu)
Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709
Wielka Fatra (SK)
Sedlo Dolovaly 950
Inne:
Wzgórze Zamkowe (Budapeszt) wys. ?
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, ! Wycieczka Sezonu 2021
Ryzykowna operacja ;)
d a n e w y j a z d u
470.39 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/wien-7-9-08-2021-7fea637?u=m
https://photos.app.goo.gl/Z23Xy3TTDBvHGSs2A
Pomysł na tytuł taki, bo jest to pierwsza trasa na nowym
siodełku. Na zupełnie nowym modelu siodełka.
Z siodełkami jest ogólnie taki zawsze powtarzający się problem, że gdy po 2-3 latach moje stare idealne
siodełko kończy żywot to okazuje się że ten model nie jest już produkowany. Leżaków
magazynowych też nie ma, i ciągle muszę wybierać nowy model, i się do niego od
nowa przyzwyczajać. Tak było i tym razem. Musiałem zamienić San Marco Nino na
San Marco Trekking. Różnice nie są ogromne – ale są. Jest 10mm szersze (NIE
CHCĘ CORAZ SZERSZYCH SIOEŁEK) i ma otwór w środku. Na szczęście materiał jest w
SanMarco niezmienny od lat – BioFoam. Twardawa piankowa skorupa, bez żadnych
żeli. Myślałem żeby włożyć do sakwy stare w razie W, ale jednak zrezygnowałem. Zaufałem
swojemu tyłkowi i postawiłem wszystko na jedną kartę ;) Jak chodzi o sam cel,
tj. Wiedeń to atakuję go po raz drugi w karierze, pierwszy raz byłem w 2019 roku. Natomiast
tym razem pojadę inną trasą. Zamiast B-B, Cieszyn i potem całość przez Czechy teraz polecę
na Żywiec, kawałek Słowacją, i inna końcówka przez Czechy.
Sporządzam rozpiskę jak za starych dobrych czasów, gdy nie miałem GPSa w tel. ;) Tak na wszelki
wypadek, bo droga kręta i zawiła, zwłaszcza w Czechach.
Wyruszam o leniwej 8mej minut 30 i lecę krajóweczką na Skawinkę.
Wciągam jakieś tam bułki, i dalej, skrótami na Krzywaczkę. Stare śmieci, 10 lat
temu gdy byłem niedzielnym rowerzystą i robiłem 200km traski często atakowałem tędy
Krowiarki (lub wracałem z Krowiarek). Krótki epizod krajową 52, i wojewódzka na
Zembrzyce. Mijam charakterystyczne niebieskie zabudowania Sułkowickiej Kuźni
(fabryka narzędzi) a droga zaczyna piąć się do góry. Zaczyna się podjazd na
pierwszą, niewysoką przełęcz – Sanguszki. Fotki przy charakterystycznym
obelisku na szczycie zabrakło, jest za to fotka pięknie odnowionego
źródełka.
Zjazd do Zembrzyc, most na Skawie, krajówka, Sucha Beskidzka, znane okolice. Za
Suchą odbijam w rzadziej jeżdżoną drogę – skrót do Jeleśni, wzdłuż linii
kolejowej. Po drodze ścianka na której wyprzedzam jakichś lokalnych szoszonów,
czyli pomimo piwnego brzucha nie jest u mnie z formą u mnie tak źle ;) Szczyt podjazdu wypada
na granicy
woj. Śląskiego. Zjazd do Jeleśni, kawałek ruchliwą krajówką na
Żywiec. Do centrum nawet nie wjeżdżam tylko starą szosą, starym szlakiem
wylatuję na południe. Mijam zakłady przemysłowe, hale magazynowe i piętrzące
się wysoko stosy skrzynek znanego i cenionego
producenta popularnych,
niskoprocentowych wyrobów alkoholowych. Wzdłuż starej szosy równolegle idzie
efektownymi wiaduktami, mostami droga ekspresowa. Z miasteczek mijam Węgierską
Górkę oraz miejscowość rodzinną braci Golec – Milówkę. Tutaj, kawałek za
najefektowniejszym
wiaduktem następuje pewien problem natury nawigacyjnej. Okazuje
się że boczna droga którą planowałem jechać dalej ku granicy nie
istnieje/istnieje ale w postaci gruntowej. Ciężko stwierdzić, bo zamiast mostku
jest bród przez rzekę... Ostatecznie skręcam na Kamesznicę, i rozpoczynam się
podjazd na przeł. Koniakowską… No niby fajnie, lubię podjazdy ale nie w
dzisiejszych okolicznościach. Teraz celem jest Wiedeń a nie zaliczenie jak największej ilości przełęczy w
Beskidzie Żywieckim… Dodatkowo droga ta wiedzie raczej ku Czechom, do
Jablunkova a ja chciałem na Zwardoń i Słowację… Przed szczytem Koniakowskiej
odnajduję skrót którym powinno udać się skorygować kurs. Boczna dróżka wspina
się na garb, po drugiej stronie którego jest szosa na Zwardoń. No tu to już
nachylenia podchodzą pod
20% :) Ale walczę, nie poddaję się, nie prowadzę. NO
PAIN – NO GAIN. Jadąc przez Koniakowską i później zawracając nadłożył bym z
10km ale chyba straciłbym mniej sił niż na tej ściance. Dociągam do
wojewódzkiej po drugiej stronie grzbietu, mały zwrot w tył, i wjeżdżam wreszcie
na właściwy tor – drogę techniczną
wzdłuż Eski. Która bezbłędnie prowadzi mnie do
przejścia w Zwardoniu. Zapomniałem zameldować się w ehranicy że wjeżdżam na SK
ale Pani Policjantka macha ręką i mnie puszcza. Czipa i paszport mam. Zbliża
się wieczór, 140km w upale po górach i ściankach zajęło mi 10h brutto… No nie
był to dobry start ale od teraz będzie tylko lepiej. Rozpoczynam drugi etap
wycieczki – 60km po nieznanych, Słowackich drogach. Najpierw w dół, doliną
rzeki do Czadcy.
Ekspresówka idzie równolegle drugim jej brzegiem, przyklejona
efektownymi estakadami do zboczy gór. W Czadcy robię
zakupy na OMVce przed
nocną jazdą. I skręcam w boczniejszą,
trzycyfrową drogę ku Czeskiej granicy.
Dzień powoli chyli się końcowi. Na jednym z przystanków przygotowuję się nocnej
jazdy – przebieram, montuję lampki, ładuję kofeinę itp. itd. Wciągam wiedeńskie
wafelki. Dodawały mi one sił w trasie do Wiednia w 2019 roku, towarzyszą mi i
dziś :) Mijam jakieś tam senne miasteczka, jedyne miejsce w którym tętni tu
życie to przydrożna restauracja z jakimś weselem/imprezą. Dojeżdżam do
infrastruktury z daleka przypominającej przejście graniczne – droga rozdziela się na szerokie
place przykryte wiatą, dużo symetrycznych zabudowań po obu stronach. Ale to
tylko nietypowa stacja benzynowa w ten efektowny sposób wkomponowana w szosę.
Droga zaczyna wspinać się serpentynami i jak się potem okazuje na słowacko-czeskiej
granicy wypadanie najwyższy punkt trasy – przeł. Makovski Priesmyk, 802m n.p.m.
Jakiejkolwiek infrastruktury dawnego
przejścia granicznego brak, jedynym śladem że wjeżdżamy do innego państwa są
stosowne tablice. Pierwsze kilometry po czeskiej ziemi są bardzo przyjemne,
zaczynają się długim zjazdem z przełęczy. Po drodze rzecz zupełnie
niespotykana. Środek nocy, po pierwszej, mała czeska miejscowość na jakichś
zadupiach a tu
impreza, pijaństwo, śpiewy, gwar, tłum ludzi na środku drogi!
Czesi są z reguły bardzo grzeczni i w nocy śpią. W Czechach w nocy wszystko jest
pozamykane, zjawisko nocnego życia tam prawie nie występuje, poza wielkimi
miastami. Przepuszczam pijane towarzystwo i jadę dalej. Z kolejnych ciekawostek
mijam miejscowość o wdzięcznej nazwie
Karolinka :) Pierwsze większe zaś miasto
do którego docieram to
Vsetin. Coś niecoś tam zwiedzam, i zmieniam kurs na
bardziej południowy. Jadę „cestą na
Vysovide” (drogą na Wyżowice), tą ze
słynnej piosenki :) W okolicznych lasach podobno grasuje potwór, tak że trzeba
uważać. Potwór szczęśliwie mnie nie dopada, dopada za to senność. A gdy kończę
drzemkę na przystanku i zaczyna świtać, dopada mnie załamanie pogody. Po prostu zaczyna padać. Trochę przeczekuję,
ale w końcu jadę dalej w umiarkowanym deszczu. W okolicach Zlina wypogadza się.
Na Benzinie wciągam Orlenowskie hot dogi, a w Lidlu robię rozsądne cenowo
zakupy. I tu mały fail. Moja znajomość ang. nie jest na wybitnym poziomie, i kupiłem litrowy
SYROP z czarnej porzeczki, myśląc że
to sok… Takie słodkie że po trzech łykach to wywaliłem to do śmieci… Można by niby mieszać z wodą mineralną i rozcieńczać, ale moim celem jest w tym momencie dotarcie do Wiednia. A nie mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie mam czasu na mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie chce mi się mieszać syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Ja chcę jechać do Wiednia. Przelatuję przez Zlin, kawałek za miastem mijam zaś…
Muzeum wszystkiego. Zbiorowisko
sprzętów wszelakich, głównie z poprzedniej ustroju. Są stare czeskie
ciężarówki, lokomotywy, maszyny budowlane. Ale jest też i żaglowiec, jak i latarnia
morska. W Otrokovicach obieram kurs na południe, ku kolejnej – nazwijmy to może
trochę nieładnie – atrakcji. Zniszczonych przez huragan wsi pod Hodoninem.
Jakieś tam kolejne i kolejne typowe czeskie niewielkie miasteczka, z których
mało co zapamiętałem. Odcinek ten
zapamiętałem z mega skwaru, ochładzania się w
fontannie, w którymś momencie
nawet siadłem na chodniku w cieniu, bo już miałem dość. No i takie jeszcze dwie
nazwijmy je umownie „
baszty” przy wjeździe do któregoś miasteczka, zapadły mi w
pamięć. Wreszcie jest Hodonim, przejeżdżam tylko, szkoda czasu na zwiedzanie.
Zamiast jechać dalej główną szosą odbijam tu w boczną, równoległą drogę która
prowadzić będzie właśnie przez te zniszczone wioski. Jeszcze do nich nie
wjechałem a pierwsze ślady żywiołu już widzę Mocno zdemolowany
las, w którym większość
drzew leży a nie stoi. W końcu są, pierwsze zrujnowane domy. No masakra. Domy
pozbawione dachów, z oknami zabitymi dyktą, ściany podparte belkami żeby nie
runęły. Stalowa
hala CAŁA odarta z blachy, ostał się ino sam szkielet.
Żelbetowe
słupy energetyczne złamane w pół niczym zapałki. Stacja kolejowa z
gołymi stalowymi słupami, pozbawionymi całkiem trakcji. Obrazki jakie zazwyczaj
ogląda się w wiadomościach np. z Ameryki po przejściu tornada. Tylko że tutaj
takie coś wydarzyło się w Europie Środkowej, zaraz koło nas. Równie dobrze
mogło i się przydarzyć np. w Krakowie. Największe wrażenie zrobiła na mnie wysoka
na 10m hałda.
Hałda gruzu z domów… Co chwila przyjeżdżał traktor z przyczepą i
dowoził kolejny „towar”. Policja kursuje w te i we wte, pilnując ocalałego
dobytku przed rabunkiem. Z pozytywów widać natomiast że praca wre, ludzie odbudowują swoje domostwa.
Głównie stawiają nowe więźby dachowe, ze świeżych drewnianych belek. Parę km
dalej ważny punkt, taki milestone. Ważny nie tylko tej ale i każdej innej
ambitnej trasy – pierwszy drogowskaz z napisanym celem wycieczki. Pierwszy
drogowskaz na
Wiedeń! Jeszcze stówa. Jest ostatnie miasto przez granicą,
Brzecław. Jakieś tam zakupy na stacji za miastem, i Republik Osterrich czeka :)
Godz. 19, minut 10 – osiągam
Orterrich landesgrenze! Drugi raz w karierze. Pierwsze
miasteczko z niewielkimi domkami, pierwsze betonowe szosy. Las
elektrowni wiatrowych, charakterystyczne, solidne znaki drogowe ze stalowymi ramami wokół.
Pierwsze słowa w niemieckiej gwarze. Ciągnące się po horyzont
słonecznikowe łany, koncert świerszczy z nich dochodzący. Wspomnienia wracają, jest prawie tak
samo fajnie jak w 2019 roku, kiedy pierwszy raz atakowałem Wiedeń :) Prawie, bo
wtedy to był mój pierwszy raz ;) Delektuję się trasą i z ciekawością małego
dziecka podziwiam ten inny, egzotyczny dla mnie świat. Np. takie automaty z
papierosami :O Mnóstwo tego tutaj. Dwa lata temu tego nie dostrzegłem. Jest nawet
automat z
winem! Mijam kolejne cośtamdorfy i cośtamburgi, tymczasem powoli
zaczyna zmierzchać. Ale niebo ciemnieje również z innego powodu – zbliżającej
się burzy. W dodatku dokładnie przede mną. Zaczyna grzmieć i się błyskać. Coraz
częściej i częściej, w końcu dopada mnie deszcz. Szczęście w nieszczęściu że apogeum,
ulewa wypada w centrum miasteczka – akurat nie -dorfu ani -burgu, tylko
Mistelbachu. Z godzinę przeczekuję nawałnicę dobrze ukryty w podcieniu jakiegoś
sklepu. Nawet miałem mięciutki
dywanik żeby usiąść :) Gdy wreszcie zaczyna wygasać
w słabnącym deszczyku ruszam dalej. Waham się nad wariantem trasy, można jechać
główniejszą szosą i potem wzdłuż autostrady lub boczniejszymi drogami. Wybieram
tą drugą opcję, na GPSie wydaje się tu bowiem być więcej terenów zabudowanych. Co
za tym idzie więcej potencjalnych schronień przez ewentualnym powrotem burzy.
Lekko pagórkowata szosa wije się i przeplata z linią kolejową. Deszczyk w
międzyczasie ostatecznie wygasa. Jest po prostu magicznie: lekkie, pachnące
wręcz po burzy powietrze, mokra, lśniąca księżycowym blaskiem szosa.
Wyrastająca zza horyzontu
łuna żółtego światła. Światła wielkiego miasta.
Przejeżdżam nad autobahnem, i dobijam do prostej po horyzont szosy. Znanej mi
już szosy ;) Tak, to ostatnia prosta przed Wiedniem :) Wjeżdżałem nią do
Wiednia 2 lata temu. Mijam przemysłowo – magazynowe przedmieścia, w tym
magazyny austriackiej poczty, no i jest!
Wien!!! Osiągnięcie tej tablicy 2 lata
temu było po prostu osiągnięciem orgazmu, rowerowego orgazmu. Dziś jest tylko
bardzo fajnie :) Lecę dalej prosto na centrum, i rozpoczynam zwiedzanie. Jest
bardzo cicho i spokojnie, żadnych imprez - noc ndz/pon. Podziwiam głównie
otaczającą mnie austriacką solidność, ład, porządek, oraz zawiłości
niemieckiego języka. Np. wyrazy składające się z ponad
20 liter. Solidne konstrukcje
znaków drogowych czy namalowane na betonowej jezdni białe zebry przejść dla
pieszych. Żeby były bardziej widoczne mają
czarne obwódki. Właśnie, w Austrii
mnóstwo jest niezniszczalnych betonowych dróg, jak i betonowych chodników. Nie
z płyt czy kostki dauna tylko jednolicie odlanych. Infrastruktura rowerowa
wzbudziła mój zachwyt już 2 lata temu, tak jest i dziś. Gładkie,
asfaltowe/betonowe pomalowane na czerwono/zielono alejki. Z łagodnie
wyprofilowanymi zakrętami, jednoznacznie oznakowane i z pomysłem upchnięte w
miejską dżunglę, architekturę wielkiego miasta. Trochę wąskie ale muszą takie
być, bo wciśnięte zostały w zabytkową tkankę miasta. Kolejną ciekawostką są…
budki telefoniczne. W PL ciężko o takie relikty a tu jest ich cała masa.
Automaty telefoniczne wyglądają na sprawne, w jednej nawet leżała książka
telefoniczna :D Łapiącą mnie coraz bardziej senność zwalczam drzemką na
ławeczce na bulwarze. Nie jest to niebezpieczne, bo po prostu jest pustko i
głucho, bardzo mało ludzi. Nawet w centrum pustki. Powoli wstaje kolejny dzień
a ja powoli myślę o planie powrotu. Podziwiam jeszcze trochę wielkie, zabytkowe
gmachy, nowoczesne szklane biurowce i kieruję się na dworzec. WIEN
HAUPTBANHOFF. Już go widziałem w ‘19 roku, jest bardzo imponujący, 12 peronów.
Jest 7 rano. W kasach niestety okazuje się że w popołudniowym pociągu nie da
się kupić biletu na rower… Jedyną na dziś opcją powrotu jest pociąg po 8, czyli
za godzinę… No to sobie nie pozwiedzam, a w planie miałem jeszcze kilka godzin
szwendania się. Cóż, bywa i tak, jest to z drugiej strony motywacja żeby jak
najszybciej uderzyć jeszcze raz na Wiedeń. W dodatku pomyliłem się i zamiast
kupić bilet do Krk, kupiłem do Katowic. Z Katowic będę musiał wrócić regio. Podróż QBB / Kolejami Śląskimi komfortowa i bez przygód.
Pomimo pewnych trudności, jak np. oranie 20% ścianek i
nieplanowane zaliczanie przełęczy jeszcze przed wyjazdem z Polski cel
osiągnięty, drugi raz do Wiednia w karierze. Zabrakło tylko tej wisienki na
torcie, czyli dłuższej eksploracji miasta. Ale z drugiej strony jest to
motywacja żeby jak najszybciej uderzyć do Wiednia raz jeszcze :) Przecież nie
to chodzi żeby złapać zajączka, tylko żeby go gonić. Czy tam króliczka. Tyłek
zniósł nowe siodełko bez szwanku, zupełnie bez potrzeby się tym martwiłem.
8.30 (sb) - 15.55 (pon)
Zaliczone szczyty:
Beskid Makowski:
Przeł. Sanguszki 480
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Jaworniki (CZ/SK):
Makovsky Priesmyk 801
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Gwóźdź programu - Bratislava
d a n e w y j a z d u
483.91 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:37.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Opis nastąpi.
https://photos.app.goo.gl/4J5smAjq2C6oDzdL9
https://www.alltrails.com/explore/map/bratislava-1...
Dlaczego zatem prawie 500km gdy na mapce raptem 350? Do Bratysławy ~350km, plus kilkadziesiąt km zwiedzania, potem Vlakiem Bratislava hl. st. - Kralovany, następnie ~25km na gumowych kołach do Dolnego Kubina (zastępcza komunikacja autobusowa = NEMOZNOST PREPRAVY BICYKLA), dalej stalowym szlakiem do Trzciany, ostatni etap wycieczki to 50km na rowerze Trzciana - Chyżne - Jabłonka - Rabka.
6.40 (pon) - ~11.00 (śr)
Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka)709 x2
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2021