Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

> km 400-499

Dystans całkowity:15993.97 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:178:35
Średnia prędkość:18.86 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:40659 m
Liczba aktywności:37
Średnio na aktywność:432.27 km i 22h 19m
Więcej statystyk

Bratysława II

d a n e w y j a z d u 447.10 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 12 czerwca 2025 | dodano: 28.06.2025



https://photos.app.goo.gl/o83n2nVW3BpWojco6

https://connect.garmin.com/modern/activity/19415927551
https://connect.garmin.com/modern/activity/19425349540
https://connect.garmin.com/modern/activity/19429535204
(ślad 1+2 - podzieliło mi aktywność na dwie części, i nie wiem jak to połączyć. Ślad 3 to standardowy powrót z Trzciany do Rabki)

Tak więc przyszła pora na drugi długi trip tego urlopu. Wychodzi mi że skoro w środę była słaba pogoda i zrobiłem krótką rekreacyjną traskę, trzeba ruszać w czwartek. Bo w czwartek ma być ładna pogoda jakbym zrobił jakieś 100+km to w piątek byłbym zmęczony przed długą trasą. Prognozy pogody na 4 najbliższe dni czw-ndz są wręcz znakomite. Stabilna gorąca pogoda, praktycznie zerowe ryzyko burz oraz północny wiatr. Tak więc w środę wieczorem robię eksperymentalne kanapki (czyt.: kanapki z tym co zostało w lodówce), idę wcześnie spać. A wstępnym planem jest Gyor na Węgrzech, jeszcze nie byłem.

Start 7.30. Miałem myśli czy dla odmiany nie polecieć początek trochu inną drogą, objechać jezioro przez Namiestów. Ale przypomniało mi się że tam jest spory podjazd do wciągnięcia, a mnie teraz nie zależy na wciąganiu sporych podjazdów, ino na dotarciu do Gyor :) Tak że jadę DW przez przeł. Pieniążkowicką na Czarny Dunajec, a potem obiorę ścieżkę rowerową do Trzciany. Miałem smaka na Zboczka (taki hamburger) w Dzikim Byku w Cz. Dunajcu, ale niestety jeszcze mają zamknięte. Trudno. Na razie lecę na eksperymentalnych kanapkach i żelkach energetycznych z Deca. W Cz. Dunajcu obieram super szlak rowerowy, i kurs na Słowację. Rześki trochę poranek ustępuję coraz bardziej gorącej aurze. Szlak jest bardzo piękny i bardzo widokowy. Raz dwa jestem w Trzcienie, i siup na krajową szosę. O tak. Prognozy sprawdziły się i leci się pięknie z wiatrem. Z rzadka tylko zrzucam z blatu. Bardzo szybko mija odcinek przez Twardoszyn, Oravsky Podzamok, Dolny Kubin. Tu małe zakupy. Oczywiście dzielnie kontynuuję swe postanowienie ZERO ENERGOLI :) Idą zamiast tego soki, napoje owocowe/izotoniczne plus kapsułka kofeiny. BARDZO sprawnie docieram do Kralovan, a zaraz potem koła szybko mnie niosą do Martina. Tak duje w plecy. Tak że fotek jest bardzo mało z tego odcinka. Idzie do tego stopnia sprawnie, że w Martinie jestem za dnia – przed 17tą! A zazwyczaj gdzieś w tych okolicach łapie mnie wieczór. Miałem plan taki, żeby wciągnąć tutaj w Macu hamburgera, albo i dwa (nie jadłem nic ciepłego tej trasy), oraz dobić telefon. Niestety okazuje się że pełno ludzi, i miejsca przy gniazdkach z prądem pozajmowane. Odpuszczam więc temat jedzenia, jak i ładowania tel. Właściwie to nie wiem dlaczego zrezygnowałem z jedzenia. Trzeba było chociaż coś zjeść, a telefon olać. Błąd. Powoli jednak będzie zbliżał się wieczór a potem noc. A ja nie jadłem ciągle nic ciepłego, a z zapasów zostało mi kilka żelek oraz 1,5l wody. Przelatuję jakoś przez Martin, oczywiście nic nie jem ani nic nie kupuję :D Wiatr już nie jest taki korzystny. Wyjeżdżam z miasta główną cestą numer 18. Pociągi TIRów, masakra. Z ulgą zjeżdżam za kawałek w boczną drogę nr 519 na Nitranskie Pravno, Prievidzę. Zaczynają się podjazdy, tempo spada. Pomimo zbliżającego się wieczora, żar dalej leje się z nieba. Wokół, w oddali po wszystkich chyba stronach świata łańcuchy jakichś gór. Ile tych gór tutaj jest na Słowacji! Pierwszy mały kryzysik mnie łapie, ale jakoś ciągnę siłą żelek ;) No tak – kwestia zakupów dalej nierozwiązana. Ilość żelek maleje z 7 do 5. Do tego 1,5 czystej wody. Mogę nie dożyć na tym do rana :D Robię pauzę, i przypominam sobie że już tą drogą kiedyś jechałem, chyba w ub. roku. Przypominają mi o tym 3 wielkie betonowe rynny, pamiętam je dokładnie. Odpoczywałem przy nich, tylko że w nocy. Strasznie zamrówczona okolica, mrówki są wszędzie i uprzykrzają odpoczynek. Wreszcie widzę obiekt który zawsze dodaje sił do dalszej wędrówki – maszt nadajnika. Takowe maszty często znajdują się na szczytach wzniesień, tak było i tym razem. Następuje zzzzjaaaazddd :) W połowie zjazdu hamowanie. Oaza z wiaderkiem prądu do telefonu! No tak, pamiętam ten nowiutki przystanek autobusowy, wraz z wszystkomającą, ładowarką do wszystkiego! Takie cudo stoni nie w środku jakiegoś miasta, tylko na zadupiu, koło zabitej dechami wsi. Kiedyś też dopadłem ją, tylko że w nocy. Dobijam trochę telefon, trochę zegarek. W wyniku nie wiem czego aktywność zaczęła mi się zapisywać od nowa… Już myślałem że wcięło mi cały dotychczasowy ślad, ale nie, na szczęście nie. Wszystko wgra się do serwisu Garmina, tylko że chwilę to zajmie. Przed wieczorem docieram do Nitry. Tylko że na razie jest to rzeka Nitra. Do miasta Nitry jeszcze kawał drogi. Na razie jest niebrzydkie nawet jak na słowackie zadupia miasteczko Nitranskie Pravno. Jest jakiś mały otwarty sklepik, ale nawet nie chce mi się wchodzić, wolę większe samoobsługowe markety. Wskakuję na główniejszą, dwucyfrową drogę nr 64. Przed nocą docieram jeszcze do Prievidzy. Tu, w ostatniej chwili dopadam otwarty Slovnaft, i kupuję małe zapasy na noc. Jakaś buła, wafelki, napoje itp. Chyba jestem uratowany, nie wiem czy na tych 5 żelkach bym dotrwał do świtu :D Małe zwiedzanie Prievidzy. Pamiętam to miasto, byłem tu kiedyś, tylko że nocą. Zwłaszcza zapadł mi w pamięć plac z kolumną z rzeźbą na szczycie, oraz ogromna płaskorzeźba. Jacyś tam dawni rolnicy, ludzie pracy itp. Po długim czerwcowym dniu zapada wreszcie noc. Po małym błądzeniu trafiam wreszcie z powrotem na główną cestę nr 9/64, smer: Nitra! (smer to po SK kierunek). Miałem co to tej drogi pewne obawy, że jest to droga z jakimś zakazem dla rowerów. Ale gdy wyprzedza mnie pewien szoszon, i widzę w oddali jak Jego czerwona lampka sunie już po tej drodze, uspokoiło mnie to. Chwilę po nim wjeżdżam i ja. Normalne niebieskie znaki, nie zielone jak na ekspresówkach/autostradach. Zwykła krajówka, tylko że dwupasmowa. Przejeżdżam przez Novaky, i tu droga 9/64 dzieli się na dwie. Ja obieram tą nr 64. W ramach zwiedzania zaliczam jakiś tam parczek, oraz robię kilka fotek zakładów przemysłowych na peryferiach. Noc jest pogodna i bezchmurna. Z jednej strony to dobrze, z drugiej niedobrze, bo taka bezchmurna noc może być zimna (i taka będzie). Mijam kilka pomniejszych miasteczek, bardziej charakterystyczne z nich to chyba Topolcany. Jest coraz zimmmniej, temperatura spada do raptem jakichś 5 stopni powyżej zera. Ubieram wszystko co mam, tj. długie spodnie, dwie kurtki, czapkę i długie rękawiczki. Coś to tam daje, ale co chwila muszę się zdrzemnąć na przystanku, i po każdej takiej drzemce coraz bardziej zamarzam. Jeszcze jedno dłuższe kimanko i wreszcie świt. Czyli apogeum zimnicy :) Ciągnę jakoś siłą woli, przecież może być tylko lepiej, tj. cieplej. Z plusów raczej płaskie tereny. Na zjazdach mogło by być nieciekawie w tej zimnicy. Wtem widzę kolejny checkpoint – na horyzoncie wyłania się zamek na wzgórzu. Tak, to musi być Nitra :) I jest – o 6 rano docieram do tego miasta. Zaliczam je pierwszy raz. Po odcinku ruchliwą wlotówką i niebezpiecznym przejeździe przez węzeł drogowy, wbijam do centrum. Przejeżdżam przez park, docieram pod wspomniane wzgórze zamkowe. Kilka fotek starówki, i stromą brukowaną drogą wspinam się pod zamek. A może to jest jakaś świątynia, kościół? Być może dwa w jednym. Przed wejściem na dziedziniec zamku/kościoła jest taras widokowy. Rozpościera się stąd fenomenalna panorama Nitry. W tym widok na sąsiednie wzgórze, z jakaś wieżą TV (?) na szczycie. Wstaje kolejny piękny, słoneczny dzień. Wchodzę na dziedziniec zamku. Jest tam pomnik naszego Papieża, oraz kolejna porcja widoczków, w inną stronę. I chyba tyle, do środka wchodził przecież nie będę, jakieś bilety pewnie trzeba itp. Z innych atrakcji standardowa, nieduża kolumna dziękczynna, oraz jakieś wielkie okrągłe kamienne COŚ. (na środku tego zdjęcia) Wygląda jak górna część wielkiego dzwonu, ale to na pewno nie to. Inne co przychodzi mi na myśl to podobnie wyglądają pancerne kopuły strzelnicze podziemnych fortów, ale to tym bardziej nie to :D Tymczasem zagaduje mnie miejscowy ksiądz. Okazuje się że całkiem dobrze mówi po polsku, i że podobnie jak ja ma na imię Piotr. Rozmawiamy dłuższą chwilę, mówię skąd jadę, dokąd, po co i dlaczego. Trochę o polityce, o złodzieju Fico, i złodzieju Tusku. Trochę o Wojtyle, żartują sobie na Słowacji że to jest Ich papież, bo często jeździł tu na nartach. Trochę o geografii, miastach Polski. Ksiądz Piotr urzędował też kiedyś w Krakowie. Próbuje mi On też wyjaśnić co to jest to wielkie kamienne coś. Ale niestety bariera językowa w specjalistycznym, kościelnym słownictwie okazuje się zbyt duża. Wiem tylko tyle że jest to element związany z Liturgią, Mszą Świętą. Co ciekawe chłop w ogóle nie porusza tematu wiary, czy ja wierzę czy też nie. Kończymy tą sympatyczną pogawędkę, i muszę się zbierać w dalszą drogę, do Bratysławy. No tak – Bratysławy. W międzyczasie podjąłem decyzję, że jednak odpuszczam Gyor. Za wolno to idzie, nie mam siły ani ochoty. Pewnie i był dał radę, ale z tego Gyoru do Bratysławy dotarłbym wieczorem. A ja wolę wykąpać się w Złotych Piaskach za dnia, w ciepłej wodzie. I sobie na spokojnie poszwędać się po mieście, a nie lecieć od razu na pociąg. Robi się coraz bardziej gorąco. Zanim opuszczę miasto, jeszcze tylko szybkie zakupy w Tesco. Ciągle, od początku trasy nie jadłem nic na ciepło. Ale chcę jak najszybciej dolecieć do tej Bratysławy, i tam sobie coś na spokojnie zjeść. Na razie zadowalam się suchym prowiantem. Z Nitry wylatuję 3-cyfrową drogą na Salę, i Cabaj Capor. Jakieś podjazdy wyrastają po drodze, do tego gorąc i senność. Mam trochu dość. Cabaj Capor to całkiem spore zakłady przemysłowe, i tylko tyle zapamiętałem z tej miejscowości. Po drodze dosypiam, dodrzemuję na przystanku, zbieram jakoś chęci i siły do dalszej jazdy. Z większych miasteczek po drodze jeszcze Sala i Galanta. Ciężko to idzie, odpoczywam w cieniu na krzakach. Droga 62 między Galanta a Senec to chyba apogeum kryzysu. Droga z betonowych nierównych płyt, pomiędzy którymi są szpary połączone z uskokiem. Co kilka metrów jebnięcie w koło, w kierownicę, i co za tym idzie w moje obolałe dłonie. Nie ma jak chwycić kierownicy żeby nie bolało. Obok mnie przez te uskoki z hukiem, łomotem przelatują na pełnej prędkości pociągi TIRów… Każdy kryzys w długiej trasie kiedyś jednak się kończy. Kończy się i tym razem, gdy docieram do znanego już Senec :) Znajome okolice. W oddali elektrownia atomowa, majaczy też wieża TV na wzgórzu w Bratysławie. Zaraz potem pierwsze małe jeziorka. Wieża TV rośnie w oczach, tzn. przybliżam się do celu :) Oto i jest! BRATISLAVA!!! Docieram o godz. 16.00, czyli niemal dokładnie tak jak tydzień temu :) Program zwiedzania zaczynam jak zawsze od odświeżającej kąpieli w Złotych Piaskach (zalew na przedmieściach). Potem objeżdżam zalew dookoła terenową ścieżką, i kieruję się do centrum. Bilety na pociąg można kupić przez Internet (16 EUR), tak że na dworzec nie muszę wcześniej zajeżdżać. Na początek wciągam PYSZNEGO kebaba. Dawno nie jadłem tak świeżego mięsa i tak świeżych, lekkich frytek :O Zamek dziś odpuszczam, nie chce mi się dymać pod górę, byłem tydzień temu. Zwiedzam głównie starówkę, tam przyglądam się gwarowi nocnego życia miasta. Oraz dwóm koncertom – jeden Słowackiej, a drugi Węgierskiej kapeli. Zwłaszcza Ci drudzy dają czadu :) Nie wiem co to za zespół, ale chyba rock jakiś. Przejeżdżam jeszcze przez pełen OGROMNYCH platanów park po drugiej stronie Dunaju. Platany prawie jak w Budapeszcie, na Wyspie Św. Małgorzaty :) Zaliczam też co za tym idzie dwa mosty. Słynny most SNP, oraz „Stary Most” – tak jest on opisany na mapie. Parę fotek tu, parę fotek tam. Penetruję również różne mroczne zaułki tego ciekawego miasta ;) Z ciekawostek widziałem 4-osiowy, 3-członowy trolejbus. Z wyglądu jaka Solaris, ale ma logo Skody. Może licencja jakaś, albo co? No jakoś musi sobie radzić to spore miasto, metra się nie dorobili ciągle. Oczywiście przeszkadza trochę senność, kilka razy musiałem kimnąć na ławeczkach, murkach itp. Gdy zbliża się godzina 3-cia, jak zbliżam się powoli do Hlavnej Stanicy. Dworzec zamknięty w godzinach 0.00 – 3.00. Nic dziwnego, jest tu trochę syf, sporo bezdomnych i innych podejrzanych typów. Jakby był otwarty byłoby więcej bezdomnych, i więcej syfu. Odjazd 3.27. Zdążam coś tam kupić w automacie do picia, ale do jedzenia już nie. Bistra wszystkie pozamykane. Ale to nic, bo przez sen nie czuje się głodu ;) A podróż pierwszym pociągiem mija mi głównie właśnie na spaniu. Ustawiam oczywiście budzik żeby nie przespać przesiadki. W Kralovanach po 6 rano. Położona między górami, w dolinie Wagu stacyjka tonie w chmurach, i rześkim chłodzie poranku. Tu na stacji zdążam kupić więcej w automatach. Drugi etap kolejowej podróży to stary spalinowy szynobus do Trsteny. Ten sam od lat, i tak samo od lat tłucze się nieśpiesznie po koślawych szynach, łomocząc co chwila kołami o przerwy w szynach – taki stary jest tutaj tor. Tym razem planowo udaje mi się dotrzeć do Trzciany, a nie do Niżnej. Przede mną ostatnia prosta – ok. 50km do Rabki. Do Czarnego Dunajca moją ulubioną ścieżką rowerową, idącą szlakiem dawnej linii kolejowej. Poranne mgły szybko ustępują, i robi się piękna, słoneczna pogoda. Dziś idzie mi dużo lepiej niż tydzień temu, kryzysu brak :) W pewnym momencie łapię wręcz drugi oddech, i ścigam się z jakimś kolesiem na szosówce (nie wiem czy to było mądre). W Czarnym Dunajcu tym razem Dziki Byk otvoreny na szczęście :) Wciągam ociekającego tłuszczem burgera tak aby do Rabki nie brakło mi mocy. Te z Maca się nie umywają do tego giganta, a cena znośna (chyba 35zł). W dobrej formie wciągam przełęcz Pieniążkowicką, a końcówka to już formalność :) Sru w dół wojewódzką przez Rabę Wyżną, Rokiciny, Chabówkę do Rabki. Jakieś tam zakupy w centrum, i jeszcze tylko dotoczyć się na kwaterę - ostatni podjazd. W domu o 13.30.

W sumie udana wycieczka. Gyoru co prawda nie osiągnąłem, ale pierwszy raz dotarłem do Nitry, zaliczyłem też trochę nowych dróg. Po prostu taka Bratysława inną drogą wyszła :)

7.30 (czw) - 13.30 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025

Bratysława I

d a n e w y j a z d u 467.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 4 czerwca 2025 | dodano: 28.06.2025


Strasznie spodobał mi się ten trolejbus, tak że umieszczę go jako fotka tytułowa, bo nie mam jakichś super zdjęć z Bratysławy.

Tak więc wychodzi mi że nie będę miał za dużo czasu na aklimatyzację przed długą trasą - raptem jedno popołudnie. Na niedzielę zapowiadane jest bowiem załamanie pogody, tj. front z deszczem. Wychodzi więc zatem że muszę więc wystartować w czwartek, tak żeby wrócić na sobotę. Nie mam za dużo czasu na zastanawianie się, tak więc postanawiam polecieć standardzik – tj. Bratysławę, znaną drogą.

Wieczorem robię kanapki z konserwą / dżemikiem, pakuję sakwę i idę spać. Wstaję porządnie wyspany, start przed 8mą. Dodać należy, że w trakcie tej trasy podejmuję pewne wyzwanie – walkę z moim energetycznym nałogiem. Zero energoli. Takie jest postanowienie. Zamiast tego pudełko kapsułek z kofeiną w razie senności. Pomimo że zgodnie z prognozami na początku wieje mi prosto w twarz, jadę na zerowej kofeinie, a ostatnia długa trasa była w sierpniu ub. roku… to idzie mi całkiem nienajgorzej :) Czuję tę moc w nogach, jak za dawnych dobrych czasów. Wciągam lekutko przeł. Spytkowicką. Jest czwartek, a więc na słynnej zatoczce mundurowi ostro pracują, kontrolują podejrzane ciężąrówy. Dziś Służba Celno – Skarbowa. Szybka fotka Królowej Beskidów – Babiej Góry, potem jeszcze transportu transformatorów z Węgier. I sru w dół, na Chyżne, na Trzcianę. Jest bardzo gorąco (do upału trochę brakuje), a wiatr dalej duje w twarz. Ale wiem że wg prognoz potem ma on ustąpić (ustąpi). Przekroczenie Słowackiej granicy – czuć ten zew przygody, jak za dawnych dobrych czasów :) Pauza na rynku w Twardoszynie, pod ogromnymi topolami. Tutaj też małe, niedrogie zakupy w Lidlu. Silna wola działa, i nie kupuję energola :) Zamiast tego jakiś owocowy napój piwny 0% (dokładnie to 0,3%). Łączę go z kapsułką kofeiny, i oszukuję w ten sposób organizm że niby zapodałem mu energetyka. Zaraz potem jest Oravsky Podzamok – oczywiście nie mogło zabraknąć fotki mojego ulubionego zamku. Jeden mały podjazd, i w dół na Dolny Kubin. Przeleciałem tranzytem, tak że fotki z miasta brak. Potem malowniczy odcinek doliną rzeki Oravy. Jazda chwilami mało przyjemna i niebezpieczna ze względu na ciągnące główną szosą stada TIRów (środek tygodnia). Przejeżdżam przez doskonale mi znane Kralovany (Królewiany). Tutaj bowiem zawsze na powrocie pociągiem przesiadam się z pośpiesznego Tatran na regionalny szynobus do Trzciany. Tutaj też rzeka Orava wpada do potężnego Wagu. Przez wiele kolejnych kilometrów główna szosa wić się będzie właśnie wokół Wagu, i jej zbiorników wodnych, zapór itp. Małe przypadkowe zwiedzanie Sucan (Sucanów?) i zaraz jestem w Martinie. Tu mam plan wciągnąć wreszcie coś ciepłego w McDonaldzie. Ogólnie nie przepadam za tą restauracją ze względu na wysokie ceny w stosunku do ilości pożywienia. Ale za granicą jak znalazł, nie trzeba dukać po słowacku ani angielsku żeby coś zamówić, tylko można sobie wyklikać na ekranie. Plus dodatkowo dorwałem gniazdko, i podładowałem telefon :) Jeden zestaw nie wystarczył, musiałem oczywiście domówić drugi, bo j.w. jedzenia mało. Więcej tych kolorowych papierków, opakowanek niż jedzenia :D W Martinie zrobiłem też zakupy na noc w Kauflandzie, i wpadłem na inny genialny pomysł – w kiblu w tym markecie zmyłem z siebie część skorupy z potu i z kremu z filtrem. Od razu przyjemniej się będzie jechać a Słońce już powoli zachodzi. Za Martinem kolejny malowniczy odcinek doliną Wagu. Ilość TIRów jakby zmniejsza się – coraz większa ilość kierowców idzie spać w ciężarówkach na przydrożnych parkingach. Są tu też malownicze ruiny zamku na skale – na fotce za wiela jednak nie widać. Zbliżam się do Żyliny, kolejnego milestone’a. Milestone’a – bo stąd do Bratysławy jest równe 200km. Zaczyna niepokoić mnie stan nieba. Chmury nad górami po prawej stronie są takie jakie ciemniejsze niż te po lewej ;) No tak – patrzę na radary, i faktycznie idzie burza. Za chwilę też widzę pierwszy błysk. Wrzucam na blat i pędzę coraz szybciej aby zdążyć do miasta przed ulewą. Najpierw główną szosą, potem alejką wzdłuż zalewu na Wagu. Gdy dopada mnie deszcz chowam na Slovnafcie na przedmieściach. Ostatecznie jednak z dużej chmury mały deszcz. Popadało 5 minut i przestało a główna część burzy przeszła bokiem, po prawej, w czym upewnia mnie radar burzowy. Nie wiem jak ja mogłem kiedyś jeździć bez tego wynalazku?! Na radarach przede mną czysto, mogę śmiało jechać dalej. Jakieś tam zwiedzanie przejazdem Żyliny, centrum, pokręciłem się też po chaszczach pod estakadami. I jest słynny drogowskaz: BRATISLAVA 200KM. Zapada noc. W dalszym ciągu zero energoli :) Pierwszą senność zwalczam mała drzemką na przystanku +kapsułką kofeiny. Przy próbie spożycia serka topionego-serdelka do chlebka jego część ląduje na rowerze i na moim ubraniu ;) Z charakterystycznych miejscowości mijam Povazską Bystricę. Charakterystyczny jest tu dokładnie wysoki biurowiec-wieżowiec w centrum miasta. Ruch na drodze całkiem maleje, nie tylko ze względu na noc. Ale również z powodu że główny ciężar przejmuje tu droga ekspresowa, która wije się raz po lewej, raz po prawej stronie starej szosy. Chwila moment, i po lewej mijam charakterystyczną cementownię. Noc powoli dobiega końca. Była dość ciepła i całkiem przyjemna, senność za bardzo nie dokuczała. Mijam znajomą cukrownię, i docieram do Trenczyna. Miasto z charakterystycznym zamkiem na skale w centrum. Oraz z mostem nad wielkim (coraz większym) Wagiem. Od dawna chodzi mi coś ciepłego do jedzenia po głowie, jest jednak za wcześnie, wszystko zamknięte. Trudno, zadowalam się kolejnym serkiem (tym razem lepiej mi poszło otwieranie) i chlebkiem. Gorący dzień rozkręca się na dobre. Resztki senności zwalczam drzemką na przystanku. W międzyczasie ze strefy gór wjeżdżam na równiny południowej Słowacji. Choć jakieś niewysokie górki widać na horyzoncie po prawej stronie. Po roślinności widać że jest tu nieco cieplejszy klimat. Coraz więcej akacji, i innych gatunków liściastych. Kolejny kamień milowy to chłodnie kominowe na horyzoncie po prawej. Są to kominy atomnej elektrostancji. Świadczą one niezbicie, iż przybliżam się do Bratysławy :) W Pieszczanach wreszcie posilam się czymś ciepłym. Trzema kawałkami pizzy, każdy do 2EUR. Nawet niedrogo, bo kawałki całkiem spore. Mała rundka po Pieszczanach, a potem łapie mnie kryzys. Do tego stopnia że zalegam na dłuższą chwilę w cieniu drzew przy polnej drodze. Upalne kilometry ciągną się niemiłosiernie. Doczołguję się do Trnavy, a za miastem zaś… Tak :) Na horyzoncie, na jednym ze wzgórz po prawej widzę majaczącą wysoką sylwetkę wieży TV w Bratysławie :) Byłem pod nią chyba 2 lata temu. Nabieram sił w chłodnej oazie. Tzn. klimatyzowanym budynku stacji OMV, gdzie wciągam zimny napój z witaminkami (nie energetyk), jakąś bułę, oraz podładowuję tel. Senec przelatuję tranzytem, gdyż łapię drugi oddech. Czuję bliskość celu. Dwa czyste, piękne małe jeziorka po prawej przypominają mi o nagrodzie jakąś zaraz otrzymam :) O kąpieli w Złotych Piaskach – zalewie na przedmieściach Bratysławy. BRATISLAVA!!! Cel osiągam ok. godz. 16. Jedyne co mi teraz chodzi po głowie to wspomniana kąpiel. Z podekscytowania mylę estakady. Skręcam o jedną za wcześnie. Wreszcie jestem w lasku na zalewem, szukam dogodnego miejsca, ściągam przepocone łachy i zanurzam się po głowę w chłodnej wodzie… Relaks w wodzi trwa całkiem długo, bo chyba z godzinę. Czas podziałać coś dalej w kwestii zwiedzania. Wdziewam więc czyste szaty, i ruszam na podbój Bratysławy. Niestety rozwaliłem sobie okulary, tzn. nadepnąłem je i wyłamałem zawias… Kleję to jakoś taśmą byle się trzymało… Jest po 18tej, a w planie jest pociąg o 3.27 w nocy tak że czasu sporo. Najsamprzód odrobina MTB na szosówce, czyli objazd zalewu terenową ścieżką. Mijam strefę dla nudystów, niestety jak zwykle większość z nich to obleśne grube chłopy z wielki brzucholami i ujami na wierzchu. Następnie tłukę się powoli w stronę centrum, jadę na pamięć, tak że trochu błądzę. Tłukę to dobre słowo, o tak. Mam tu na myśli "chodniki" w Bratysławie. Te koślawe łaty asfaltu z dziurami poprzez które wyrastają chwasty to wylewali chyba jeszcze czechosłowaccy towarzysze ;) I tak wygląda całe miasto, z małymi wyjątkami. I inne miasta, Koszyce itp. podobnie. Tu jest po prostu chyba taki zwyczaj, taki nawyk, że chodniki są po prostu mało ważnym elementem infrastruktury. Nawet jak wymieniają nawierzchnię drogi, i kładą nowiutki gładziutki asfalt, to chodniki zostawiają stare. Co najwyżej dorzucą łopatę asfaltu w jakieś większe wyrwy :D Toczę się dalej z obolałymi od drgań dłońmi, i zwiedzam. Wciągam pysznego burgera z pysznymi frytami (przydrogie toto), robię zakupy w małym Tesco na noc. Zakupuję przez tel. bilety – 16 EUR czyli niedużo. I kontynuuję zwiedzanie. Ogólnie jest to miasto kontrastów. Z jednej strony są wypasione fury słowackich bogaczy, są też stare ciężarowe Tatry z nosem, które wloką za sobą pióropusz czarnego cuchnącego dymu. Są sięgające niebios szklane wieże, niektóre prawie jak Warszawie… Z drugiej zaraz obok takiej szklanej wieży jest jakiś zabytkowy opuszczony pałac, pobazgrany spreyem, z którego lecą cegły. A przed nim pełny śmieci zarośnięty plac ze spalonym wrakiem samochodu… Itp. itd. Do tego wszechobecne pamiątki po poprzednim ustroju. Jakieś płaskorzeźby, pomniki, tablice przedstawiające kult pracy, potęgę socjalizmu itp. itd… No Bratysława ma swój specyficzny klimat. Zwiedzanie obejmuje również wjazd na wzgórze zamkowe, przejazd mostem SNP, pałac prezydencki (?). Jakieś tam błądzenie po rozimprezowanych zakamarkach starego miasta, byłem też w dzielnicy nowych apartamentowców. Noc jest bardzo ciepła. Termometr o 23ciej pokazuje 25’C! Pora toczyć się na dworzec. Ogólnie to mam dość, męczy mnie senność, musiałem się w parku zdrzemnąć, i bolą mnie dłonie. W pociągu (Tatran) wpieprzam rower w kąt, a swój tyłek wpieprzam w pierwszy lepszy fotel. Jeszcze tylko okazuję bilet do kontroli, ustawiam budzik żeby nie minąć Kralovan…. I dobranoc!
 HRRRRRR...
Budzę się kawałek przed Kralovanami. W Kralovanach o 6 tej. Jest 20+ minut na przesiadkę tak że zdążam wychylić gorącą herbatkę z automatu. Przesiadka do klimatycznego, spalinowego szynobusu. Który też chyba pamięta czasy Ceskoslovensko. Tu również zajmuję się głównie spaniem. Diesel ryczy pod podłogą, pociąg się telepie po koślawych torach, i co chwila łomocze kołami o przerwy w szynach (szyny też pewnie made in CZSK). Ale w niczym nie przeszkadza to w drzemce, tak jestem zmęczony. Pod koniec trasy konduktor do mnie w te słowa „je problem, wyłuka”. Już wiem co to oznacza… +10km gratis. Pociąg dojedzie tylko do Niżnej. Z Niżnej do Trzciany jest autobus zastępczy ale roweru przewieźć się raczej nie da. Nie będę się kłócił o 10km, żadna różnica. W Niżnej wpadam jednak na głupi pomysł. Zamiast po bożemu szosą, szukam jakiejś ścieżki rowerowej, szlaku Velo wzdłuż rzeki, aby dotrzeć nią do Trzciany. VELO SRELO. Tzn. ścieżka jest ale taka gruntowa, terenowa :D Bez sensu, straciłem czas i dotrzęsło mi jeszcze bardziej moje obolałe dłonie. W Trzcianie wskakuję natomiast na trasę Velo która na pewno jest, i która jest bardzo fajna :) Asfaltowa trasa prowadzi szlakiem starego toru kolejowego do N. Targu. Ja dojadę nią zaś do Czarnego Dunajca. Trasa bardzo malownicza i w ogóle super alternatywa dla głównej drogi przez Chyżne. Tylko że ja ledwo jadę, mam dość. W Cz. Dunajcu dopadam wielkiego burgera, i wreszcie pierwszego tej trasy energola. Oj postawiło mnie to combo na nogi :) Tak że przeł. Pieniążkowicką (droga wojewódzka) wciągam w dobrej formie. No a potem to już formalność. Długi łagodny zjazd przez Rabę Wyżną, Rokiciny, Chabówkę do Rabki. W centrum zakupy, drugi malutki energetyczek. A co należy mi się, w nagrodę za moją silną wolę ;) Kupuję też tanie okulary przeciwsłoneczne, z których przełożę sobie zauszniki aby nareperować rozwalone okulary. Na kwaterze po 14tej.

Udana wycieczka, Bratysława zawsze spoko :) Coś tam pozwiedzane, coś zobaczone, forma w normie – a poprzednia długa trasa była przecież w sierpniu.

https://photos.app.goo.gl/JyiyDdsHCbvKh1sQ7

https://connect.garmin.com/modern/activity/19394826877
https://connect.garmin.com/modern/activity/19394841825

7.45 (czw) - 14.00 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025

Budapeszcik :)

d a n e w y j a z d u 408.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:67.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 29 sierpnia 2024 | dodano: 18.09.2024



https://photos.app.goo.gl/7hNnXtwWARsbChnJ8

https://www.alltrails.com/explore/map/29-31-08-2024-budapest-69a5b59?u=m&sh=qek9hh

(Ślad ma tylko 335km, bo ładnych kilkadziesiąt km to nie zaznaczone zwiedzanie Budapesztu , do tego 5km to dom - PKP Podgórze a ze 12km Krk Główny – Auchan – dom)

Koniec sierpnia, minął ponad miesiąc od ostatniej długiej trasy, wypada gdzieś uderzyć. Pomysły miałem różne. Praga, Wiedeń, Bratysława, Budapeszt… Balaton? Niby napalony byłem na Pragę, bo ostatnio byłem tam w Roku Pańskim AD 2022. Ale po analizach prognoz pogody (głównie kierunek wiatru) i rozkładów jazdy pociągów, padło na to ostatnie. Na „Węgierskie Morze”, tam gdzie byłem w lipcu. Tym razem do miasteczka pt. „Balatonkenese” chciałem dotrzeć. Jak widać się nie udało, i skończyło się na Budapeszciku. Też fajnie.

W celu dotarcia nad Balaton postanawiam skrócić trasę, i wystartować z New Targu. Odjazd z Krk Podgórze 5.35, tak że wstać musiałem o 5 rano, po 5 godzinach snu. Coś tam się dośpi w pociągu. Albo i nie. Nie ;) Podróż starym składem mija przyjemnie, acz niezbyt szybko. Opóźnionko małe być rzecz jasna musi. W trakcie trasy przyglądam się też pracy kolejarzy. „50305, gotów do odjazdu!” – i tak na każdej stacji. Na takich podrzędnych lokalnych liniach ich praca wygląda całkiem przyjemnie i niezbyt ciężko. Choć płatna też pewnie nie jest zbyt dobrze. Kolejarze podwożą się za darmo pociągami do stacji gdzie zaczynają/kończą pracę, a po drodze plotkują z maszynistą czy też konduktorem. W kibelku nasmarowuję się porządnie Sudocremem, tak żeby wysiąść w pełni gotów do drogi. Bo jak mawiają starzy, doświadczeni kolarze: „kto smaruje – ten jedzie”. A kto nie smaruje… ten kończy trasę wcześniej, z obtartymi jajkami :) W New Targu o 9tej. Poranek a pogoda już szykuje się upalna. Obieram kurs na ścieżkę rowerową do Trzciany. Trasa ta jest bardzo widowiskowa. Poprowadzona nasypem zlikwidowanej linii kolejowej, płynnie nabiera wysokości, a potem równie płynnie ją wytraca. Nie ma ostrego podjazdu, jak krajówka na Chyżne. Prowadzi też starymi wiaduktami i mostami kolejowymi, a nawet zalicza zabytkową stacyjkę „Podczerwone”, k. Czarnego Dunajca. Która dziś występuje już tylko w roli kawiarenki dla głodnych bikerów. No niby fajna taka ścieżka, za dala od ruchu drogowego i bezpieczna. Ale wydaje mi się że większy pożytek byłby z tej linii kolejowej jakby ją wyremontować, a nie likwidować. Wtedy dało by się np. wrócić pociągiem z Bratysławy czy innego Budapesztu do Rabki. A tak gdy jestem na urlopie, i startuję z Rabki do którejś z zagranicznych stolic, to na powrocie muszę dymać końcówkę 45km na rowerze, Trzciana-Rabka... Na Słowacji koło 11tej. W Trzcianie mała pauza na rynku pod ogromnymi topolami. M.in. na nasmarowanie się kremem z filtrem. I ruszam w dalszą drogę, już cestą nr 59. W trakcie jazdy słucham jak zawsze słowackiego radia. Z radiowych audycji, wywiadów z różnymi wojakami, armadami itp. powoli dociera do mnie że dziś na Słowacji święto. Rocznica jakiegoś powstania w Bańskiej Bystrzycy. Czyli wszystkie duże sklepy pozamykane… Będę na stacjach musiał kupować picie. Gdybym wiedział to bym pojechał krajówką przez Chyżne, i zrobił zapasy w PL… I tak w ogóle to zapomniałem kupić żelek energetycznych w Deca. Z reguły kupuję takowe przed ciężkimi trasami. Docieram pod mój ulubiony zamek, tj. przyklejony do ponad 100m skały Oravsky Hrad. Górujący nad okolicą, nad doliną rzeki Oravy. Miejscowość nazywa się zaś Oravsky Podzamok. Szukam jakiegoś interesującego bistro, ale bezskutecznie. Same eleganckie i drogie pewnie knajpy. W Dolnym Kubinie dopadam wreszcie pizzerię, i wciągam najtańszą pizzę, tj. Margheritę. Zapijam energolami ze stacji, i można uderzać dalej. Z Kubina dla odmiany zamiast na Żylinę, lecę na Rozumberok. No „lecę” to może za wiele powiedziane. Bardziej spływam potem na podjeździe 10km/h na przełęcz. 727m n.p.m. „Pod Brestovou”, wg. tabliczki. Szybki zjazd do Rozumberoka, i kurs na przeł. Donowały, i potem B. Bystrzycę. W ostatniej tankszteli przed przełęczą robię zakupy. Jak zwykle kupuję różne kolorowe, niezdrowe ale pełne życiodajnej energii płyny. Pora na prawdziwy podjazd, na prawie 1000m przełęcz Donowały. Ten ciągnie się niemiłosiernie. Z plusów nie ma upału, przez spory kawałek z płynącego równolegle potoku bije przyjemny chłód. Obmyłem się też w nim trochę - zmyłem z siebie klaster z kremu UV. O dziwo jest też nowy gładki asfalt, coraz bardziej się ta Słowacja rozwija. Tzn. do Zjednoczonym Polskich Emiratów jeszcze im daleko. Ale z każdym rokiem coraz mniejsza bida ;) Na razie mają drogi jako takie już. Może za 20 lat zbudują sobie chodniki :D A za 40 lat wymienią te syfiaste zardzewiałe Czechosłowackie latarnie :D Na szczycie przełęczy ogrom turystyczno-narciarskiej infrastruktury. Najbardziej ciekawi mnie zawsze kładka dla narciarzy, która zimą wysypana jest śniegiem, i umożliwia przejazd nad ruchliwą szosą. Na zjeździe znak zalecający redukcję biegu na dwójkę. Ja robię na odwrót, tj. włączam bieg najwyższy :) I rozpędzam się do maksymalnie 69km/h. No ten zjazd do prawdziwy teleport. Chwila moment i jestem w B. Bystrzycy. Czyli w mieście w którym były dziś zapewne obchody rocznicy powstania. Niestety jest już wieczór a jakieś defilady itp. to pewnie w południe tak bardziej. Ludzi dalej od groma, w tym żołnierzy w galowych mundurach. Najważniejszym dla mnie jest teraz jednak wciągnąć coś na ząb. Odnajduję otwarty chiński fast food. Pokazuję palcami numerki potraw. Tego nie ma, tego nie ma, tamtego też nie ma. Wreszcie coś jest. Ale nie wiem tak naprawdę co, kupuję w ciemno. Okazało się że kupiłem kebaba. Ale takiego dobrze doprawionego, z grzybkami i groszkiem. Nawet spoko, i porcja ogromna. Przez centrum, obok rozświetlonego biurowca banku wylatuję na Zwoleń. Mijam lotnisko, i jednostkę wojskową przy nim. Obok mnie przejeżdża z rykiem silnika kilka ciężarowych Tatr, może z defilady wracają wojaki? Mam też bliskie spotkanie z wielkim leleniem, który stał sobie na środku drogi. Oboje nieźle się przestraszyliśmy, i uciekliśmy, każdy w swoja stronę. Po prawej stronie tj. na zachodzie dostrzegam hen daleko błyski burzy. Po obadaniu radaru burz jestem jednak spokojny. Burza jest nad Nitrą, czyli kilkadziesiąt km stąd, i nie idzie w moim kierunku. Docieram do Zwolenia. Jakieś tam zwiedzano przejazdem, jakieś głupie fotki na pszczółce itp. Wylot cestą 66, jak wiele razy, na Sahy. Noc jest pogodna i lekko chłodna, niebo rozgwieżdżone. Senność póki co nie doskwiera. Kawałek przed Sahami zmieniam drogę. Zamiast jak wiele razy na Sahy, Vac i Budapeszt, pokieruję się nieznanymi drogami na przejście Sturovo/Ostrzygom. Idzie coraz wolniej ale ciągle aktualny jest plan dotarcia nad Balaton. O świcie dopada mnie senność, i zalegam na przystanku na dobrą godzinę. Jeszcze bardziej napinając coraz bardziej napięty plan. O tym że zbliżam się do Węgierskiej granicy, świadczy coraz więcej domków w typowym węgierskim stylu. Małe, kwadratowe, z 4-spadowymi charakterystycznymi dachami i dwoma okienkami z przodu. Węgierskie tłumaczenia nazw miejscowości na znakach, węgierskie stacje w radiu. Coraz liczniejsze akacjowe lasy, czy też coraz bardziej płaska okolica – spalona Słońcem, sucha patelnia. W akacjowym zagajniku jeszcze chwila drzemki na ławeczce obok kapliczki. Za którymś pagórkiem wyłania się na horyzoncie imponująca budowla. Potem okaże się że jest to bazylika w Ostrzygomiu, po drugiej stronie Dunaju, już na Węgrzech. Cel pielgrzymek, centrum kultu religijnego. Taka węgierska Jasna Góra, można by rzec. Szybki zjazd w dolinę Dunaju, jeszcze most na Hronie i jestem w Sturovie. Małe, turystyczne miasteczko. Główną atrakcją miasta wydają się być wielkie termy, park wodny, jak zwał tak zwał. Mnie natomiast o wiele bardziej interesują atrakcje gastronomiczne. Kupuję ogromnego, wszystkomającego i niedrogiego przy tym hamburgera za 5 Euro. Po czym udaję się w kierunku mostu granicznego. No jest tu bardzo widowiskowo :) Szeroko rozlany Dunaj, zabytkowy kratownicowy most a na wzgórzu po drugiej stronie rzeki wspomniana „Węgierska Jasna Góra”. Korzystając z pomocy turystów robię kilka fotek na tle tych wszystkich atrakcji, po czem przeprawiam się na drugą stronę ogromnej rzeki. Dzień dobry Węgry :) 10 rano a upał już niezły. Z Ostrzygomia za wiela nie zwiedzam, gdyż ciągle myślę o tym Balatonie. Gdybym wiedział że odpuszczę i pojadę prosto na Budapeszt, podjechałbym zobaczyć z bliska tą monumentalną świątynię. Póki co kieruję się trzycyfrową szosą nr 111 na południe. Chyba w Dorogu (?) robię duże, zimne, kolorowe i płynne zakupy w znajomo wyglądającym SPAR-rze. Potem kawałek 10ką. Jakieś błądzenie po torach kolejowych i innych chaszczach, kimanie na ławeczkach, walka z upałem, zmęczeniem i brakiem żelek z Deca. I z tego co pamiętam miałem potem zgodnie z planem atakować 102ką na Balaton. Ale nie, to się nie uda. Przeliczam czas i wychodzi mi że doczołgał bym się tam późnym wieczorem. A ja chciałem za dnia, aby się wykąpać w ciepłej wodzie. Jest też opcja podjazdu do któregoś miasteczka na brzegu jeziora pociągiem, ale nie mam siły ani głowy na takie kombinacje. Za duży upał, za duże zmęczenie, brak żelek z Deca i ogólnie czuję, że Budapeszt to jest lepszy cel na dziś :) Zalegam zatem na kolejną godzinkę przy bocznej drodze, w cieniu topoli. Z nowymi siłami ciągnę dalej 10ką do Węgierskiej Stolicy. Rośnie nie tylko upał, ale i ruch na wąskiej krajówce. Ta szosa to chyba jeden z głównych wlotów do Budapesztu od zachodu. Po kilkunastu km z ulgą zjeżdżam w boczną drogę, jakąś 4-cyfrówkę. Na mapie wypatrzyłem przy niej zachęcająco wyglądające jeziorko (kąpiel!?). Ale docieram i nie, niestety nie. To nie jest akwen plażowo-kąpielowo-letniskowy. Bardziej taki staw do robienia ryb, zakaz kąpielizakaz srania, zakaz wszystkiego. Może i by się dało gdzie w krzakach się zanurzyć, ale nie będę robił wiochy nie u siebie, w gości. Pewnie potem skończy się myciu mokrymi chustkami (które muszę najpierw kupić). Do stolicy niby jeszcze raptem +- 30km… Ale jeszcze jakieś wzgórza, jeszcze jakieś podjazdy do wymęczenia… Na szczęście droga sporo idzie przez las. Na jednym z przystanków autobusowych w miasteczku dostrzegam wyświetlacz z odjazdami linii. Już wiem że to to Budapesztańska aglomeracja:) No i tak jest. Do tablicy BUDAPEST docieram chwilę po 15tej :) Jak chodzi o powrót pociągiem - są co prawda jakieś wieczorne pociągi, ale nie wiem czy biorą rowery. Zresztą nawet nie chce mi się sprawdzać. Gdyż w planie mam mega zwiedzano i powrót pociągiem o 5.30 rano - tym co zwykle, METROPOLITANem. Czyli 14 godzin na szwędanie się po mieście :) Najsamprzód zwiedzam dzielnicę którą wjechałem do miasta - położone na wzgórzu Hujoswolgy, czy jakoś tak. Tonie ona cała w cieniu akacji. Jest tu też pięknie odrestaurowana pętla tramwajowa. Na której zabytki kontrastują z nowoczesnością - mam na myśli m.in. tabor szynowy. Przebieram się w krzakach w czyste i nieśmierdzące ubrania. Potem wzdłuż linii tramwajowej kieruję się w dół, do centrum. Mijam stację kolei zębatej która zapewne wspina się jakieś wzgórze. Świadczą też o tym wsiadający do wagonów młodzi adepci downhillu na fullach i w fullface’ach. Jest też zabytkowa, muzealna cześć stacji na której eksponowane są różne stare mechanizmy i urządzenia używane w takich kolejach. Mą uwagę przykuwa też okazała, okrągła wieża – Hotel Budapeszt. Ale muszę nabrać sił na dalsze zwiedzanie i wrzucić coś na ząb. Kupuję naprawdę dobrego, świetnie doprawionego kebsa. A w markecie zapasy wody, energoli i mokre chustki, bo wiem że z kąpieli nici. Po czym obieram kurs na zamek. Albo raczej ZAMEK. O tak. Ten jest bardzo imponujący. Wg mnie od tyłu, od miasta, wygląda on jeszcze bardziej monumentalnie niż od strony Dunaju. Od tej strony ten gmach wygląda jakby miał ze 40m wysokości. A od strony rzeki połowę wysokości „zjada” wzgórze. Wspinam się serpentynami na górę. Trwają tu jakieś szeroko zakrojone prace budowlane. Wygląda to jakby dobudowali od zera całe zburzone (?) skrzydło zamku. Widoki rzecz jasna urywają głowę. Widać cały przeciwległy brzeg miasta, sięgające po horyzont morze gmachów, z wybijający się gdzieniegdzie wieżami kościołów, czy co wyższymi biurowcami. W roli głównej Parlament, Most Łańcuchowy, sąsiednie mosty, Wyspa Św. Małgorzaty… No i ogromny Dunaj, który żyje. W jedną i w drugą stronę płyną wielkie statki wycieczkowe. Takie kilka razy większe od tych na Wiśle w Krakowie ;) Z pomocą turystów robię kilka fotek. Po czem zjeżdżam/sprowadzam na dół, w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze jeszcze fotka pomnika – ogromnego orła z rozpostartymi skrzydłami. Oraz… jeszcze jedna, zabytkowa kolejka! Tym razem linowa. Dwa kursujące naprzemiennie zabytkowe wagoniki wwożą stromym zboczem turystów spod Dunaju na Wzgórze Zamkowe! Byłem kilka razy w Budapeszcie ale tą kolejkę widzę pierwszy raz. Pewnie dlatego że pierwszy raz zaliczam zamek za dnia. Do tej byłem tu tylko nocą. Jeszcze rzut oka na tunel pod zamkiem, i siup na Most Łańcuchowy :) Przeprawiam się nim na drugi brzeg, by obadać parlament. Jest tak wielki, że stąd nie da się go jednak ująć jednym kadrem. Najlepsze zdjęcia parlamentu zawsze są z drugiej strony rzeki. Wracam się z poworem na drugi brzeg. I robię fotki parlamentu z mojej ulubionej miejscówki. Czas poruszyć kwestię biletu na pociąg, bo ciągle nie kupiłem. Szukam po różnych stronkach, kolei węgierskich, czeskich i słowackich. Odpowiednio: MAV START, CESKE DRAHY i ZSSK. Na dworcu nie kupuję bo raz że ciężko się dogadać po ang., a dwa że kiedyś mnie tam skroili na bilet do Krk coś koło 550zł… No i taki bilet też jest w ofercie przez internet, na stronie kolei czeskich O.o Na stronie Słowackiej najtańszy po przeliczeniu coś koło 150zł, ale bez biletu na rower. Ostatecznie kupiłem przez ZSSK z miestenką na bicykla za ~190zł. Ujdzie. (To są wszystko ceny biletów na jedno i to samo połączenie! 150 - 550zł! Trzeba uważać, bo można nie przeliczyć sobie tych forintów/eurów/innych korun, i nieźle popłynąć! Trochu się zeszło na to gmeranie na telefonie, tak że zastał mnie zmrok. W międzyczasie zapaliły się światła, iluminacja Parlamentu. Na drugiej fotce gmach już cały płonie złotą poświatą :) Dalszy plan zwiedzania objął wyspę Św. Małgorzaty. Przez dłuższą chwilę podziwiam grającą/świecącą w rytm muzyki fontannę. Potem zaliczam kolejnego kebsa. Szwędam się jeszcze po mieście, w te i nazad. Rozimprezowane wschodnie nabrzeże, mniej lub bardziej (z reguły bardziej) obskurne przejścia podziemne/stacje metra. Dzikim bulwarem po zachodniej stronie rzeki, potem mam pomysł aby obadać pewien imponujący pomnik. Który widziałem tylko za dnia a chciałbym zobaczyć go rozświetlonego nocą. Pomnik Tysiąclecia na Placu Bohaterów się on nazywa. Lipa niestety, pomnik cały w remoncie obudowany rusztowaniami. To co zwróciło moją uwagę, a czego nie kojarzę z moich poprzednich wizyt w Budapeszcie to nocne popisy pojebów w autach i na innych motórach. Pewnie dlatego że dziś jest noc pt./sob. Normalnie nocne wyścigi, ze 100km/h od świateł do świateł, od skrzyżowania do skrzyżowania. Starymi gruzami, jak i nowymi Porszakami. A policja stoi, patrzy się i nic nie robi, udaje że nie widzi… Zatrzymali za to autobus, bo chyba zatrzymał się na zakazie parkowania… Na jednym ze skrzyżowań Mustang jak gdyby nigdy nic spalił kapcia, prawie że na oczach policji… To jest POLUCJA, a nie POLICJA, wg mnie. Coraz bardziej morzy mnie senność i zmęczenie. Pokimałem trochę na ławce na Wyspie, umyłem się tymi cholernymi chustkami w krzakach. I jadę powoli na dworzec, bo mam dość. Budapest Nyugati, ten co zwykle. Jeden z trzech głównych dworców w tym mieście ;) Z zabytkową halą (autorstwa samego Eiffla!) oraz ślepymi torami wylatującymi tylko w jednym kierunku. W przejściu podziemnym zakupuję jeszcze tylko ogromną BUŁĘ z przeogromnym FI LE TEM z KUR CZA KA. Myślę że to zdjęcie dobrze obrazuje skalę :) Powrót pociągami bez przygód. Przesiadka w Brzecławiu takoż. Sporo pospałem. Za to w Krakowie chyciła mnie burza i ulewa, może z 1,5km od domu… Pół godziny musiałem czekać pod blokiem. Za to schłodziłem w tej ulewie trochę piwko, bo ciepłe kupiłem.

Udana wycieczka. Balatonu co prawda nie udało się drugi raz zdobyć w tym roku, ale Budapeszcik zawsze spoko. 14h szwędania się po mieście, takie zwiedzanko to ja rozumiem. Ok. 100km jechałem nowymi drogami – od skrętu przed Sahami, przez Sturovo/Ostrzygom aż do wjazdu do Budapesztu od nieznanej, zachodniej strony.


5.05 (czw) - 16.00 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Bratislava

d a n e w y j a z d u 461.70 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 20 czerwca 2024 | dodano: 29.06.2024



https://photos.app.goo.gl/pdmwgvz5iw9zVGGe8

https://www.alltrails.com/explore/map/20-22-06-2024-bratislava-f2f4469?u=m&sh=qek9hh

Tak więc mamy 2 połowę czerwca a ja nigdzie nie przypierdoliłem jeszcze konkretnie w tym roku. Ostatnia długa trasa to Bratysława w sierpniu roku ubiegłego. Ale jest dobra okazja żeby to zmienić. Pierwszy dzień lata postanawiam świętować w najlepszy ze znanych mi sposobów, tj. ruszając w jakiś dłuższy trip. A stanęło znowu na Bratysławie. Z Krakowa chyba jeszcze nie jechałem do Bratysławy, zawsze uderzam z Rabki, tak jakoś wypada. Zobaczymy jak organizm poradzi sobie z takim kilometrażem po takiej przerwie, ale jestem dobrej myśli. Pogoda także szykuje się w sam raz: czwartek ciepły ale nie upalny, upał ma narastać dopiero w piątek. Czyli większość powinienem jechać w optymalnej temp, a ten upał pod koniec ogrzeje mi wodę w zalewie, w Złotych Piaskach :)

Start czwartek 7.30. W Wieliczce wciągam bułeczkowo-kabanosowe śniadanko, i tak posilony sprawnie nawijam kopki Pogórza Wielickiego. Zachmurzenie duże, ale wg prognoz padać nie powinno. To też dobrze bo nie trzeba klajstrować się kremem z filtrem. Długi podjazd na przeł. Wierzbanowską / Wielkie Drogi, zjazd do Mszany. Trochę pod górkę i melduję się Rabce. Wciągam cheeseburgera/frytki w moim ulubionym lokalu na dworcu. Cała dolna cześć Rabki tonie w błocie potężnych wykopów związanych z odbudową linii kolejowej. Do krajówki na Chyżne dobijam więc objazdem koło skansenu parowozów w Chabówce. Tu czeka mnie ostatni właściwie dłuższy podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką. Bo potem cała Słowacja to będzie jazda wzdłuż rzek: Oravicy, Oravy i dolina Dunaju. Na podjeździe gorąc narasta ale organizm szybko przypomina sobie co to jest i do czego służy rower i idzie mi to coraz sprawniej. Na szczycie przełęczy jak zawsze piękny widok na Babią GóręParking na tej przełęczy to ulubione miejsce polowań różnych służb, zwłaszcza ITD. Dziś akurat ITD nie ma, ale w zastępstwie jest busik Służby Celno Skarbowej oraz wóz jakichś innych służb z wielką kamerą oraz wielką anteną na dachu :) Do Chyżnego w dół, przed granicą wciągam jeszcze Squrczybyka (burgera). Wyłaniająca się po lewej piękna panorama Tatr oznacza tylko jedno, że zbliżam się do słowackiej granicy. Na Słowacji melduję się przed 16tą. Trzcianę i Twardoszyn tylko przejeżdżam tranzytem. Tutaj to są klimaty, widok (i zapach) wyładowanej drewnem 50-letniej Pragi ciągnącej za sobą pióropusz siwego dymu nie jest tutaj niczym dziwnym :) No i te wszechobecne plakaty reklamujące polityków różnych partii. Ja nie wiem na czym to polega, ale w PL takie plakaty to wiszą przed wyborami a potem są ściągane. A w SK ogromne ich ilości wiszą na okrągło. Tak się chyba po prostu reklamują, jak proszki do prania czy salony samochodowe. Wiele uśmiechniętych buzi z tych plakatów zapewnia że „mysmy Slovensko ne rozkladli”. No to kto rozkradł jak taka bida tutaj jest :D Sama się rozkradła Słowacja? Ale i tak mój ulubieniec to wąsaty jegomość ze skrajnie prawicowej zapewne partii. Który chce wyjść ze wszystkiego co się da – nie tylko z Unii ale i z NATO… Obowiązkowa fotka mojego ulubionego zamku w Orawskim Podzamczu. Przyklejonego do ponad 100m skały ponad doliną rzeki Oravy. Jako że zbliża się 19ta, a w nocy na Słowacji ze sklepami jest słabo, w Lidlu w Dolnym Kubinie dokonuję niezbędnego zaopatrzenia na wieczór i całą noc. Powoli zapada zmrok a ja sprawnie nawijam kolejne km wijącej się doliną rzeki szosy. Jedzie się naprawdę wybornie, tego mi było trzeba :) W Żylinie, a więc w sporym mieście na półmetku trasy melduję się o 23ciej. Nic nie zwiedzam, przejeżdżam szybko, Bratysława czeka. W Povazkiej Bystricy dobijam kilka % baterii w fajnej wszystko mającej publicznej ładowarce wszystkiego. Sporo takich widuję na Słowacji: jest USB, 230V, 12V zapalniczka samochodowa, schowki na szyfr w których można zostawić telefon do ładowania… Oraz defibrylator jakby się komuś zasłabło. Noc jest krótka i ciepła, kurtkę dosłownie na chwilę musiałem założyć. A senność zaczyna morzyć mnie dopiero przed świtem. Podrzemałem trochę na znajomym przystanku, nie raz na nim spałem ;) Wielką cementownię widzę już za jasności. Gorąc szybko narasta, chmury przerzedzają się, wychodzi Słońce, dzień szykuje się upalny. Na trawniku w Trenczynie muszę zalegnąć na chwilę, żeby przepędzić resztę senności. Tam też wciągam burgera, chyba z zapiekanym syrem. Fotka efektownego zamku na skale, i przekraczam mostem całkiem szeroki Wag. Wspinam się jeszcze potem na wał, aby zobaczyć wysoko spiętrzoną rzekę. Niby taki nieduży kraj, a widać wyraźnie że na południu Słowacji wjeżdża się w trochę już inny, cieplejszy klimat. Niewysokie górki zostają gdzieś tam w oddali a tu sunie się płaskiej, spalonej Słońcem patelni. Pośród suchych traw i gdzieniegdzie akacjowych, a nie iglastych czy bukowych lasów. 99km. Tabliczka z kilometrażem drogi informuje mnie uprzejmie, że czeka mnie jeszcze 99km wpierdolu :) Bo tak w istocie jest - narasta nie tylko upał ale i kryzys. Smaruję się kremem, wciskam w siebie jakieś żarcie i wlewam jakieś płyny, żeby trwać dalej. Napędzają mnie już nie mięśnie a siła woli, a dokładniej to wizja chłodnej wody Złotych Piasków. Nie jadę do Bratysławy. Jadę do chłodnej wody zalewu w Bratysławie :) Miło by było doczołgać się tam przed nocą żeby woda była chłodna ale nie za chłodna. W Piestanach zjeżdżam do centrum zjeść coś konkretniejszego. Pizza po 2EUR za ćwiartkę wydaje się być OK. Kupuję 4szt. Wracam na trasę, trzeba męczyć się dalej. Zanim jednak wrócę trochę błądzę i skręcam w jakąś 3-cyfrową drogę zamiast 61-ki na stolicę. Kurrr… Zaliczyć należy na poczet zwiedzania, ładny widok na Wag był. Za miastem na horyzoncie wyłaniają się chłodnie kominowe atomnej elektrostancji. Trzeba by tam kiedyś bliżej podbić i obejrzeć, ale zawsze kiedy jadę na Bratysławę nie ma na to sił i czasu. Na Slovnafcie ratuję się zimnymi energolami i wodą. Potem zalegam gdzieś na poboczu w cieniu na betonowych płytach. Przejazd pod lasem linii WN, znajome okolice. Trnava, przedostatni check point przed metą. Równie znajomy odcinek drogi pośród ogromnych, 2-m ostówBRATISLAVSKY SAMOSPRAVNY KRAJ. Ale ta tablica dodaje kopa, i sił na ostatniej prostej. Po drodze był ostatni check point, tj. Senec ale chyba nawet nie miałem siły robić fotki. Znowu ratunek na Slovnafcie i jakiś zimne energole i inne syfy wciągam. Cały czas kalkuluję km / godzinę dotarcia nad zalew. Przesuwa się ona z 17 na 18, potem 18.30 itd. Pierwsze zielone jeziorka po bokach szosy. Wyłania się wieża nadajnika TV. BRATISLAVA!!! Doczołgałem się 18.37. Pierwsza myśl: Valnory czy Złote Piaski? Vajnory to mniejszy zalew po prawej stronie szosy, Złote Piaski to duży zalew po lewej. Uderzam na Vajnory ale nie znajduję wolnego, dogodnego miejsca do kąpieli. Z wywieszonym jęzorem jadę na drugą stronę. Rzucam rowerem i przepoconymi łachami o glebę, i chwilę po 19tej spełnia się mogę największe marzenie, tj. zanurzam swoje przepocone przeczochrane zwłoki w chłodnej wodzie zalewu :))) Siedzę tak po szyję w wodzie z pół godziny, i powoli wracają mi siły witalne i dobrostan organizmu. Pora wyłazić, ubrać się w czyste ciuchy i obmyślić jakiś plan powrotu/zwiedzania. Stanęło że będę się szlajał po mieście i zwiedzał całą noc, bo tak lubię. Powrót 3 pociągami, przesiadki w Zylinie i Bohuminie. Bo wsiądę do pierwszego pociągu o 5.30, i będę mógł się trochę przespać a nie czekać na bezpośredni ekspres który jest o 11 czy którejś tam. Póki co kupuję na telefonie bilet tylko na pierwszy vlak z trzech, jakby miały być jakieś opóźnienia i miałbym nie zdążyć na następne. Zwiedzanie rozpoczynam od objechania dookoła zalewu. Rozpoczynam od wymiany dętki, wbił się kolec jakiegoś zielska. Po wymianie dętki mogę objechać zalew. Jest tu część najbardziej urządzona pod względem turystyczno-rekreacyjno-imprezowym. Ze sceną, przystrojoną niczym choinka topolą, wodną tyrolką oraz innemi atrakcjami. Potem są dzikie plaże a na końcu plaża nudystów. Pełna gołych 60letnich chłopów z ogromnymi brzuchami i oraz gołych, spalonych na brązowo i pomarszczonych 70letnich bab. Są jakieś tam miejsca bardziej atrakcyjne dla wędkarzy itp. itd. Ogólnie wielkie centrum wypoczynkowe na świeżym powietrzu dla miasta i okolicy. Gdy objechałem zalew udaję się powoli w stronę centrum. Ależ tu jest syf :) Chodniki składające się z polepionych łat asfaltu, z chwastami wyrastającymi z dziur. Pokruszone krawężniki układane pewnie jeszcze przez Czechosłowackich towarzyszy. Zardzewiałe latarnie, ulice wyglądające gorzej niż w Łodzi. Ulice jak w Ukrainie, po upadku odłamków pocisków artyleryjskich. Dużo chyba mówi to zdjęcie, zrobione 50m od słynnego mostu SNP, jednego z symboli miasta. Ale w sumie to mi się to podoba. To jest uroczy, Słowacki, Słowiański pierdolnik :) Tworzy on klimat miasta. A ze zwiedzania to nie mam siły na jakieś dalsze wycieczki na Pristavny Most czy wspinaczki na wzgórze zamkowe. Zaliczam głównie starówkę, wspomniany most SNP, Stary Most (zdj. tytułowe), imprezowe centrum, park (Sad Janka Krala), no i okolice dworca. Noc jest iście tropikalna. Zamiast koncertu świerszczy jak zazwyczaj, dziś jest plaga żrących komarów, które utrudniają kimanie na ławeczkach… Ale ogólnie nie było źle z sennością. Popełniłem bowiem błąd żywieniowy. W wyniku pośpiechu, bariery językowej i zmęczenia zakupiłem kebab z chilli oraz potężnej mocy energetyka o smaku kawy (!). 64mg kofeiny / 100ml, czyli 200% normy :) Na szczęście nie dopiłem go całego, bo by mi chyba łeb eksplodował ; ) (przed chwilką wypiłem pierwszego, zwykłej mocy energetyka). Po tej wpadce paliło mnie w przełyku i dzwoniło w uszach ale senność nie dokuczała za bardzo. Jako że byłem wykończony, na dworzec dotoczyłem się / doszedłem już o 4tej i nie mogłem doczekać się drzemki w pociągu. Wreszcie jest, dłuugi skład. Bo to pośpieszny jadący przez całą Słowację łukiem, z zachodu na wschód. Z Bratysławy do Koszyc. Podróż do Ziliny zeszła raz-dwa, przez większość czasu spałem. W Żylinie burza i wiecznie rozgrzebany dworzec. Ale udaje mi się kupić w kasie bilet i nawet nie spierdolił mi pociąg, jak kiedyś :) Ten jedzie do czeskiej Ostravy, a ja wysiądę trochę wcześniej w Boguminie. Niestety są jakieś problemy i vlak łapie z pół godziny opóźnienia. Już liczę się z tym że nie zdążę na przesiadkę i będę musiał czekać na kolejny pociąg do PL. Ale w Bohuminie się że kolejny jest opóźniony jeszcze bardziej :) Właściwie to jeszcze kompletują go. Łączą wagony, dzielą, nie wiem co robią. Wbijam i czekam aż lokomotywa przyjedzie i łaskawie pociągnie skład do Krk. Podróż na podłodze na tyle wagonu ale jakie to ma znaczenie, kiedyś się tak znad morza wracało ;) Na nowszych odcinkach szlaku pociąg nadrabia część opóźnienia gnając na łeb, na szyję. Najszybciej sunął 126km/h! Pewnie pojechałby szybciej gdyby nowsza lokomotywa była, ale to był vmax EU07. W Krk o 13tej a w domu o 14tej.

Udana wycieczka, Bratysława zawsze spoko, zwłaszcza z Krakowa. Organizm nie zapomniał jak się jeździ, noga podaje. Kąpiel w Złotych Piaskach zaliczona. Tylko zwiedzania trochę mało bo już miałem dość wszystkiego.

7.30 (czw) - 13.45 (sb)


Kategoria > km 400-499

Gwóźdź programu - Bratislava

d a n e w y j a z d u 457.02 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 25 sierpnia 2022 | dodano: 18.09.2022



https://photos.app.goo.gl/KWJhrWmoZW81sht86

https://www.alltrails.com/explore/map/25-28-08-2022-bratislava-8ed36a8?u=m

7.10 (czw) - 9.25 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2022

Budapeszcik 2

d a n e w y j a z d u 487.64 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 16 lipca 2022 | dodano: 31.07.2022



https://photos.app.goo.gl/e7iHpv66FwHZSb6J8

https://www.alltrails.com/explore/map/budapest-2-4b3acf4?u=m

8.25 (sb) - 23.00 (pon)


Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499

Budapeszcik

d a n e w y j a z d u 444.50 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:35.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 1 lipca 2022 | dodano: 31.07.2022



https://photos.app.goo.gl/fvM7VPKf7RJ5gJxF8

https://www.alltrails.com/explore/map/budapest-6a10bbd?u=m

7.00 (pt) - 18.00 (ndz)


Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499

Gwóźdź programu - Wiedeń!

d a n e w y j a z d u 488.91 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 12 czerwca 2022 | dodano: 19.06.2022



Opis nastąpi. Km prawie 500, bo pociągiem wróciłem tylko do Trzciany. Odcinek Trzciana - Rabka +45km.

https://www.alltrails.com/explore/map/wieden-bratyslawa-12-14-06-2022-b742027?u=m

https://photos.app.goo.gl/HtjrtjLadtQ1CRUY8

6.40 (ndz) - 9.30 (wt)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2022

Fit for October

d a n e w y j a z d u 406.64 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:406.64 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 2 października 2021 | dodano: 14.10.2021



https://photos.app.goo.gl/Woc7r8PyJpekyEUc8

https://www.alltrails.com/explore/map/1-4-10-2021-berlin-90fd26a?u=m

Fit for October - czyli skrócona wersja trasy, skrojona pod październik.
Start w piątek po robocie, niczym Gustav ;) PKP do Wrocławia (pociągiem jechało małe ZOO), tam "start ostry" o 20.00. Kontrolna gleba na 1 pierwszym km trasy ;) W Berlinie niedzielnym rankiem, w domu pięć po północy, z niedzieli na poniedziałek, 7 godzin snu i znów do pracy. W ten oto sposób piątek zlał mi się z poniedziałkiem.

Nowe gminy:
Dolnośląskie: 1 
Chocianów


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Wycieczka idealna

d a n e w y j a z d u 469.07 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 10 września 2021 | dodano: 13.09.2021



https://photos.app.goo.gl/eUPhK7gEmJvzD4KB8

https://www.alltrails.com/explore/map/10-12-09-2021-budapest-b9a25e4?u=m

Plan ten trasy zmieniał się wielokrotnie, celem była coraz to inna Europejska metropolia. Najpierw miał być Berlin, potem Praga. A to wszystko za sprawą ciągle zmieniających się prognoz pogody. Z dnia na dzień wróżby meteorologów były coraz to bardziej niekorzystne, coraz bardziej burzowo-deszczowe dla zachodu Europy. W końcu kolorowe grafiki opadów na mapach sięgnęły nawet i Wiednia/Bratysławy. Pogodnie miało być tylko centralnie na południu. Tak więc Budapeszt wybrał się sam. Byłem w Budapeszcie 3 tyg. temu - ale z Rabki, tak jak zawsze. Tym razem zaś pierwszy raz w karierze zaatakuję stolicę Węgier z Krakowa :)

Wyruszam piątkowym (urlop) rankiem, i obieram kurs na doskonale znany, i daaawno niejeżdżony skrót do Myślenic – w poprzek Pogórza Wielickiego. Stare śmieci po prostu, 10 lat temu gdy byłem jeszcze niedzielnym rowerzystą na tych właśnie pagórkach budowałem formę, i walczyłem z własnymi słabościami. Ta trasa to również wielki powrót bananów – dawno przestałem je brać na drogę, i zacząłem żreć słodycze, pora to zmienić :) W narastającym coraz bardziej zaduchu mijam kolejne doskonale znane ścianki, wioski, zakręty. Koźmice, Gorzków, Borzęta. Na zjeździe wojewódzką do Myślenic max niecałe 70 z tego co pamiętam. W Myślenicach małe zakupy, i wskakuję na drogę techniczną wzdłuż Zakopianki. Odcinek ten, gdzie szosa wije się malowniczo doliną rzeki Raby jest nie mniej malowniczy niż dalszy jego, górski ciąg. A boczna droga techniczna lokalnego zapewnia przyjemną i bezpieczną jazdę rowerem. Za którymś zakrętem na środku horyzontu wyrasta potężny masyw Szczebla. Dzięki otwartemu kolejnemu odcinkowi expresówki nie trzeba już jechać bokami przez Tokarnię, Łętownię. Zamiast tego polecieć można starym biegiem Zakopianki, zdegradowanym do drogi ruchu lokalnego. A gdy otworzą tunel pod Luboniem ta stara, pusta krajówka będzie jeszcze dłuższa. Mniej komfortowym fragmentem, tj. starą szosą razem z dużym ruchem jechałem raptem kilka km (Naprawa – Rabka). Bardzo efektownie wyglądają te wkomponowane w górski krajobraz potężne estakady, węzły itp. Po drodze piękny widok na pasmo Pasmo Policy (przejechałem je kiedyś na MTB), i Królowę Beskidów - Babią Górę. W Rabce odbijam w krajówkę na Chyżne. Sprawnie nawijam kolejne kilometry, zaraz po prawej po raz kolejny wyłania się potężna sylwetka Babiej Góry. Tym razem bliżej, i bez Policy. Podjazd na przełęcz, pauza na parkingu. O tym że zbliżam się do granicy informuje mnie wyłaniająca się po lewej stronie piękna panorama Tatr. Przygoda rozkręca się na dobre :) Na Słowacji melduję się o 15tej, po 7h jazdy, jest to standardowy dla mnie czas. Policji chyba znudziło się kontrolowanie paszportów kowidowych, któryś już raz z rzędu machają ręką gdy próbuję wyciągać telefon. Zaraz wita mnie Trzciana ze swoim wyremontowanym, nowiutkim mostem. A zaraz potem Twardoszyn, z ryneczkiem tonącym w cieniu ogromnych topoli. Kolejne zakręty wijącej się doliną rzeki Oravy szosy coraz bardziej przybliżają mnie do kolejnego checkpointu – imponującego zamku w Oravskim Podzamczu. Jest to mój number one jak chodzi o zamki. Najwyższe jego kondygnacje przyklejone są do strzelistej skały, i górują ponad 100m nad okolicą! Kawałek dalej znajoma elektrownia (?), i również znajomy, potężny grzbiet Wielkiego Chocza wznoszącego się ponad Dolnym Kubinem. W Kubinie robię tanie mniej drogie zakupy w Lidlu, i skręcam w Route 59 na Rozumberok. Jakiś wypadek, korek, zablokowana droga, ale dla roweru to nie problem. Wciągam hot dogi na Slovnafcie i w promieniach zachodzącego Słońca wspinam się na przełęcz bez nazwy. Tyle mają tych przełęczy na Słowacji że nie dziwota że nie chce im się ich wszystkich nazywać. Szybkim zjazdem teleportuję się do Rozumberoka. Jakieś tam zwiedzanie przejazdem, i rozpoczynam atak na najwyższy punkt tej trasy - Sedlo Donowały, niemal 1000m n.p.m. Byłem kilka razy ale dziś pierwszy raz wciągam ten podjazd nocą. Jest bardzo klimatycznie, cicho, głucho, miliony gwiazd, Droga Mleczna i te sprawy. Jakiś kierowca zatrzymuje się i pyta mnie o drogę ale wiele nie jestem w stanie Mu pomóc, poza pokazaniem swojego GPSa w telefonie. Po którymś z kolei zakręcie dostrzegam długo wyczekiwane sztuczne światła – znak, że docieram do szczytu. Pełno te szeroko pojętej infrastruktury narciarsko-turystyczno-hotelowej. Ciekawostką zaś są dwie charakterystyczne kładki/bramy ponad szosą, z reklamą Audi, pewnie sponsora. Jeśli się nie mylę to zimą są one pokryte śniegiem i umożliwiają przejazd na nartach narciarzom. Jest po godz. 23ciej., w kolibie (karczmie) muzyka, śmiech, gwar. Ja tymczasem robię kilka dokumentacyjnych fotek, szybkie Zdrowaś Maryjo ;) i puszczam się serpentynami w dół. Prędkości nie takie jak za dnia, 60ki nie przekraczałem, ale i tak było fajnie :) Następna fotka dopiero w Bańskiej Bystrzycy, ponad 20km zjazdu dalej. Coś niecoś jak zawsze sobie zwiedzam. Rynek z obeliskiem (z czerwoną gwiazdą), centrum handlowo-biznesowe Europa z wysokim wieżowcem itp. itd. I wylatuję na Zwoleń boczną drogą wzdłuż autostrady. Mijam Letisko Sliac, oraz zakłady przemysłowe emitujące charakterystyczny, jakby gumowy zapach. W Zwoleniu trochę sobie pobłądziłem po osiedlach zanim dotarłem do centrum. Wychodzę na ostatnią prostą, Route Sixty Six ku Węgierskiej granicy, jakieś 60km. Ale jako że cała do tej pory trasa jest znanym śladem, jechałem nią do Budapesztu dwa razy, postanawiam urozmaicić sobie chociaż tą końcówkę. Po paru km zjeżdżam z 66ki w boczniejsze, trzycyfrowe drogi na Velky Krtis (Wielki Krzyż?). Pogoda wciąż niesamowicie stabilna, tak wg prognoz jak i wg widoku nieba, które tonie w gwiazdach. Ciągle też ciepło, krótkie spodenki zamienię na długie dopiero koło świtu. Ten wita mnie po drodze na Wielki Krzyż. Wstający nowy dzień ujawnia piękno otaczających mnie okolic. Prawdziwe Słowackie, biedne zadupia, takie jak na wschodzie, w Kraju Koszyckim. Rozpoczynający się podjazd jest prawdziwym wybawieniem przy chłodnym świcie. Wjeżdżam nie na typową przełęcz tylko na swego rodzaju wyżynę, która ciągnąć się będzie kawałek i zakończy zjazdem do Velkiego Krtisu. Słonko przygrzewa coraz mocniej, tak że drzemka na przystanku jest całkiem błoga i przyjemna :) Droga sąsiaduje z „Vojennym obwodem”, czyli zapewne poligonem wojskowym. Upewnia mnie w tym wspinająca się pod górę z rykiem silnika wojskowa Tatra. Wspomniany już karkołomny (dziury) zjazd prowadzi mnie przez Modry Kamień do Wielkiego Krzyża. Jakkolwiek cała Słowacja nie jest bogatym krajem tak tutaj widać że to taka Słowacja B jest. Zardzewiałem słupy, brązowe od rdzy przystanki, dziurawe niczym ser szwajcarski drogi. Do centrum nie wjeżdżam, robię tylko zakupy na Slovnafcie, ciekawość coraz bardziej ciągnie mnie ku Węgierskiej granicy. Jest pierwszy drogowskaz na Budapeszt. 80km. Węgry witają mnie obskurnym, zdewastowanym, dawnym przejściem granicznym, czyli taki standard. Pierwsze miasteczko za granicą również ma standardową dla Węgier, długą, bo 14 literową nazwę. Z pięcioma literkami „A” (o dziwo nie ma zaś żadnych dziwnych ogonków). Przejazdem sobie zwiedzam, dalej podziwiając piękno Węgierskiego języka ;) Upał robi się coraz większy. Pewnym wybawieniem od rozpalonej patelni asfaltu pośród słonecznikowych pól są odcinki przez las. Akacjowe lasy – natężenie drzew tego gatunku jest na Węgrzech ogromne. Docieram do znanego mi już Retsagu. Hopki za Retsagiem już mnie wykańczają, sporo odpoczywam w cieniu tych akacjowych gajów. Węgry to raczej płaski kraj, ale północny ich skraj to to samo co południowa Słowacja, czyli po prostu niewysokie, ale góry. Pagórki kończą się szybkim zjazdem do Vac. Stąd Do stolicy już tylko ostatnia PŁASKA prosta – 30km wzdłuż Dunaju, poprzez miasta przyklejone od północy do Budapesztańskiej aglomeracji. Vac, God, Dunakeszi. Ten ostatni odcinek to zawsze czysta formalność, ale tym razem uda mi się tą formalność dodatkowo umilić :) A było to tak: w Vac znów uciekł mi prom na drugą stronę rzeki, którym zawsze chciałem się przepłynąć. I który zawsze mi ucieka, zawsze trzeba czekać godzinę następny kurs, i zawsze nie chce mi się czekać. Ale tym razem to dobrze, bo dzięki temu wreszcie odkryłem że megafajna ścieżka rowerowa, alejka wśród wielkich platanów (drugie typowe dla Węgier drzewo) i chaszczy doliny Dunaju wcale nie kończy się po kilku km. Ona ciągnie się dalej, aż do samego Budapesztu :) I jest o wiele przyjemniejszą alternatywą dla ruchliwej głównej szosy którą wcześniej zawsze jeździłem. Droga rowerowa kluczy raz takimi właśnie platanowymi/akacjowymi lasami w dolinie rzeki, potem biegnie bocznymi uliczkami wśród domków jednorodzinnych, potem znowu poprzez nadrzeczne łąki i zarośla. Mija przystań dla żaglówek, stawy rybne a nawet można zajechać na plażę nad Dunajem – tu podziwiam zachód Słońca nad rzeką. Myślałem czy by się trochę nie umyć ale nie zaryzykowałem jednak, nie wiem czy ta woda nadaje się do kąpieli. Jest też odcinek z deptakiem, promenadą. Jeden z najfajniejszych epizodów wycieczki to właśnie ta ścieżka rowerowa z Vac do stolicy. Zbliża się wieczór, do Budapesztu dojeżdżam o 19.30. Sprawa pociągu do Krk wygląda tak że ostatni tego dnia odjeżdża po 20tej, a następny jutro o 8mej. Specjalnie jadę tak żeby nie zdążyć na ten wieczorny, żeby przypadkiem nie wpadł mi do głowy głupi pomysł wracać od razu do domu ;) No i udało się, nie zdążyłem! I mam całą noc, praktycznie 12 godzin na zwiedzanie :) Pierwsze o czym marzę to zjeść coś ciepłego i NIESŁODKIEGO. Kieruję się zatem na centrum, dobrze znaną główną szosą, pod efektowym mostem, obok portu/stoczni na Dunaju itp. W centrum w przejściu podziemnym kieruję się do pierwszego lepszego fast fooda. Pokazuję palcem, kiwam głową, przytakuję „yhmm”, yes, ja, tak, jawohl itp. itd. No nie jest to łatwa sprawa porozumieć się z Węgierką która nie zna ang. ;) Nawet nie wiem co zamówiłem. Okazuje się że zamówiłem coś w rodzaju naleśników, wypełnionych białym mięsem i warzywami (w roli głównej papryka) z dosypanymi ostrymi „chipsami”. Trochę ostre ale bardzo dobre. Program zwiedzania Budapesztu mam bardzo obszerny. Najsamprzód objeżdżam dookoła pełną wielkich platanów Wyspę Małgorzaty. Obejrzałem tam fontannę podświetlaną różnymi grafikami, animacjami. Przejechałem się co najmniej 3 (może czterema?) mostami: Małgorzaty, Elżbiety, Wolności chyba i jeszcze jakimiś. Najbardziej efektowny z Budapesztańskich mostów - Łańcuchowy - niestety jest w remoncie, zamknięty i niepodświetlony. Oczywiście był też Parlament. Najpierw z bliska – oprócz pięknej iluminacji uwagą zwracają unoszące się w powietrzu, świecące złote gwiazdki (?!) – nie wiem co to było. Na tym zdjęciu to widać. Natomiast widok parlamentu z drugiej strony Dunaju (pierwszy raz widzę go w nocy) był zdecydowanie jednym z mocniejszych widoków w całej mojej rowerowej karierze. Z nowości odwiedziłem wreszcie zamek. Jego bryła jest tak ogromna, że całkowicie pochłania, przytłacza on wzgórze na którym stoi. Wjechałem na szczyt serpentynkami, potem trochę prowadziłem, trochę pownosiłem rower po schodach. Bajerka z Niemcem, który pomógł mi zrobić zdjęcie na tle pomnika. Potem objeżdżam osiedla, blokowiska, przejścia podziemne/stacje metra, wszystkiego po trochu pozwiedzałem. Jedna np. stacja jest tak stylizowana że tam niby wykopano jakieś wielkie archeologiczne odkrycia, fragmenty starych budowli itp. Ale wydaje mi się że to tylko odlana z cementu tandeta. W innym z przejść kupiłem burgera tak ogromnego że nie dałem rady go zjeść całego. Z ogólnych spostrzeżeń i rozkminek - Budapeszt nocą też się bawi ale tak jakby kulturalniej niż np. Polskie wielkie miasta. Nie widać awantur, niebieskich świateł policji/pogotowia, żygających/lejących gdzie popadnie imprezowiczów/imprezowiczek. Puste butelki gdy nie mieszczą się w koszach na śmieci układane są ładnie obok nich a nie walają się po chodnikach. Na koniec jeszcze raz na Wyspę Małgorzaty, i powoli zaczyna świtać. Kieruję się na dworzec, ten co zawsze - Nyugati. Wyróżnia się on nietypowym układem – jest to dworzec końcowy, oraz wielką zabytkową halą. Wciągam kilka ćwiartek pizzy, kupuję bilety. Tym razem poszło mi o wiele łatwiej niż zwykle. Nie tylko z powodu większego doświadczenia ale gdy łaziłem po dworcu z rowerem podszedł do mnie Pan z obsługi, i po ang. powiedział gdzie są międzynarodowe kasy biletowe. W oczekiwaniu na pociąg dokupuję i wciągam kolejne, i kolejne ćwiartki pizzy - uzbierały by się z nich co najmniej 2 spore pizze. Oraz podziwiam otaczający mnie uroczy Węgierski nieład, Węgierski pierdolnik :) Kto był na Węgrzech ten wie o co chodzi. Pociąg (bezpośredni) odjeżdża 8.40, w Krk planowo 17.40. Ta 9 godzinna podróż była również bardzo przyjemna, bo lubię jeździć pociągami i była pięknym epilogiem tej wycieczki. Wycieczki Idealnej :)

Wycieczka Idealna. Dlaczego idealna? Bo wszystko szło idealnie, było jak trzeba, było po mojej myśli:
Bo pierwszy raz dojechałem do stolicy Węgier z Krakowa, dwa poprzednie dojazdy były easy mode’m z Rabki. Pogoda – żyleta, i to nie tylko jak wrzesień. Dni na granicy upału (ale nie powyżej tej granicy) i ciepłe noce, umożliwiające komfortową nie tylko jazdę ale i odpoczynki bez wyziębienia. Warunki wiatrowe – neutralne, wiatr nie pomagał ale i nie przeszkadzał. Idąc dalej: tak wg prognoz meteo i wg moich obserwacji nieba - przez całą trasę, cały jej czas, było 0,0% (słownie: zero procent) szans na deszcz, burzę, na choćby jedną kroplę z nieba. Zero awarii, problemów ze sprzętem, ekwipunkiem. Zero dolegliwości, boleści, żadnych większych problemów z sennością – pierwszą noc przejechałem na kofeinie, pierwsza drzemka dopiero o poranku drugiego dnia. Druga noc również bez senności, kolejne drzemki dopiero w pociągu. Kondycja dopisała, jakiś tam nieduży, łatwy do pokonania kryzys dopadł mnie jedynie drugiego upalnego popołudnia kawałek przez Budapesztem. Nowe drogi – za Zwoleniem coś mnie tchnęło, skręciłem i zaliczyłem Velki Krtis + nowe przejście graniczne + kawałek po Węgrzech też nowymi drogami. Do tego ten odcinek Vac – Budapeszt ścieżką rowerową brzegiem Dunaju :) Zwiedzanie celu – 12 godzin to chyba mój rekord, odbiłem sobie po Wiedniu i Budapeszcie z poprzednich miesięcy, z których musiałem szybko się zawijać bo pociągi się nie ułożyły tak jak trzeba. No i ten powrót pociągiem – bezpośredni, bezproblemowy, komfortowy, taka po prostu wisienka na torcie :)

8.00 (pt) - 18.35 (ndz)
(rozbieżność pomiędzy km we wpisie a tymi z mapki to efekt 12-godzinnej eksploracji Budapesztu)

Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709
Wielka Fatra (SK)
Sedlo Dolovaly 950
Inne:
Wzgórze Zamkowe (Budapeszt) wys. ?


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, ! Wycieczka Sezonu 2021