Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

> km 400-499

Dystans całkowity:14209.37 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:178:35
Średnia prędkość:18.86 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:40659 m
Liczba aktywności:33
Średnio na aktywność:430.59 km i 22h 19m
Więcej statystyk

Uratować luty!

d a n e w y j a z d u 420.85 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 24 lutego 2021 | dodano: 27.02.2021



https://www.alltrails.com/explore/map/25-26-02-2021-poznan-42ba513?u=m

https://photos.app.goo.gl/SLhxAsfTNGj63oCB6

Przed czym uratować? Przed żenującym przebiegiem. Od 1 do 23 lutego nabiłem bowiem raptem 115km, niemal wyłącznie na kilku-km dojazdach do pracy. Warunki były tak fatalne że na 4 dni wymiękłem w ogóle i do pracy chodziłem z buta… Jest mi z tego powodu bardzo wstyd. W związku z tym zapowiadany potężny atak wiosny chciałem wykorzystać na 100%. Zrobić 400km. Na dwa najcieplejsze wg prognoz dni, środę i czwartek biorę wolne. Potem domawiam jeszcze piątek. Przygotowuję rower, skuwam z niego piaskowo-solną skorupę. Formy nie przygotowuję, liczę na to że jakoś to będzie, że 20kkm z ub. sezonu zostało w nogach. Przez ostatnie dwa miesiące trenowałem bowiem głównie picie piwa i jedzenie tostów. Patrząc na mapy pogodynek samonasuwającym się celem jest Wrocław, 18-19’C. Ale we Wrocławiu byłem w ub. roku 2 razy, w dodatku tam jest 300km. Można by dalej, do Zielonej Góry, ale to już z 450 - deko za dużo. W Poznaniu ostatni raz zaś byłem w 2019 roku, jest 400km, i temperaturowo ten kierunek również wygląda ok, Łodzkie/Wlkp. 16-17’C. No i po prostu miałem ochotę na Poznań :)

Startuję 20 minut po siódmej, na termometrze 5’C, ale zanim przejadę przez miasto robi się już ciepło. Wylatuję standardowo, wojewódzką na Skałę. W Zielonkach również standardowo wciągam dwie mini pizze z piekarenki, oszczędzając niesłodki prowiant w sakwie na potem. Na kolejnych i kolejnych podjazdach Jury robi się już gorąco w kurtce i długich spodniach, ale jeszcze poczekam ze zdejmowaniem tego, bo na zjazdach i w lasach ciągle chłodno. Na rynku w Skale szybka tylko fotka, i lecę na Wolbrom. Najpiękniejszym widokiem dla moich oczu jest tej trasy… asfalt ;) Suchy i czysty asfalt, jakże stęskniłem się za takim jego stanem. Tzn. mokre i zasyfione odcinki też się zdarzają, ale nie ma tego dużo. Miejscami tylko w lasach, lub w innych zacienionych miejscach. Ze śniegiem podobnie – resztki w lasach i na niekorzystnie ukształtowanych do Słońca polach uprawnych. Za Pilicą opuszczam wojewódzką szosę na rzecz bocznych dróg. Koło południa przebieram się wreszcie w krótkie ciuchy – ale fajnie :) Odczuwalna w Słońcu na pewno ponad 20. Po kilkunastu km tłuczenia się po dziurach bocznych dróg wskakuję na wojewódzką 792, która zaprowadzi mnie do Żarek. Po drodze standardowy postój pod kościółkiem Św. Stanisława i punktem widokowym na Kuestę Jurajską – wielką skarpę, urwisko na Jurze, z której rozpościerają się szerokie widoki na niższe tereny, z kominami Górnego Śląska na horyzoncie. Z Żarek znowu bokami przez lasy na Olsztyn. Piękne odpicowany Olsztyn, z górującymi nad rynkiem ruinami zamku to chyba najbogatsze miasteczko na Jurze. Ostatnią prostą Olsztyn – Częstochowa zazwyczaj jadę zupełnie spoko ścieżką rowerowo-pieszo-rolkową – szeroką aleją przez las (przy DK zakaz dla rowerów). Ta jednak dziś okazuję się być ciągle pokryta śnieżno – lodową skorupą… Nawet nie próbuję jechać po tym. Już miałem wskakiwać na krajówkę ale wpadłem na inny plan – objadę Częstochowę zupełnie bokiem. Nadłożę pewnie kilka km ale możliwe że zaoszczędzę czas, bo nie będę tłukł się przez centrum dużego miasta. Tak też robię – bocznymi asfaltami objeżdżam Cz-Wę, lekko tylko zahaczając o jej północno-wschodnie rubieża. Przy okazji robię zakupy w wiejskim sklepiku. Krótki lutowy dzień dobiega końca i robi się chłodno. 3,5 godz. jechałem całkiem na krótko, w końcu trzeba się ubrać. Obieram kurs na Działoszyn. Póki co lekki chłód nie przeszkadza, rozgwieżdżone niebo, księżyc w pełni, radyjko w uszach, radość z pierwszej długiej trasy w sezonie sprawiają że jedzie się pięknie :) Trochę tylko wkurza przekręcona w lewo kierownica – w szosówce nigdy nie udaje mi się jej idealnie wycentrować po serwisie. Zauważyłem to zaraz po wyjeździe z domu, ale tak odkładałem i odkładałem jej skorygowanie że dodaję z taką krzywą aż do Poznania ;) Wjeżdżam do Łódzkiego – lubię robić zdjęcia przy tablicach z nazwą województw ale często też mi się chce. W Działoszynie po 20tej. Miasteczko to kojarzy mi się tylko z jednym – ogromnym rynkiem. Trzeba zrobić zakupy przed nocną jazdą, ostatecznie robię je tam gdzie zazwyczaj gdy jadę tą drogą – w Dino na zakręcie kawałem za Działoszynem. Do Wielunia jeszcze jedzie się spoko, tj. nie jest zimno. Wieluń to nawiasem mówiąc półmetek – 200km. Jakaś tam fotka rynku, ratusza, itp., standardowe sprawy. Za miastem dopiero się zacznie – lutowa noc po prostu nie może nie być zimna ;) Zjeżdżam z krajowej szosy, do Kalisza dotrę dobrze znanym mi skrótem bocznymi drogami. 60km dziurawych, mokrych asfaltów. 60km lasów, mgieł, wilgoci i zimna. Lututów, Klonowa, Głuszyna, Brzeziny, Aleksandria – znam tą kolejność na pamięć, zawsze jadę tędy na Kalisz. Z wyróżniających się obiektów kościół w Lututowie – jest po prostu ogromny, i to nie tylko jak na tak małą miejscowość. Zimno, coraz zimniej. Ubieram prawie wszystko co mam, tj. koszulkę, bluzę, dwie kurtki i kamizelkę a i tak ledwo wyrabiam. Na szczęście senność ciągle daje się zagłuszyć kofeiną, nie ma konieczności drzemki bo ta była bardzo nieprzyjemna… Pomocną w walce z zimnem staje się też maseczka – oddycha się cieplejszym powietrzem, naprawdę dużo to daje, polecam. Gdzieś w tych zadupiach wjeżdżam do Wlkp., tablicy niestety brak. Przed piątą doczołguję się do Kalisza. Ciągle jeszcze ciemno. Liczę że „miejska wyspa ciepła” coś da, w mieście zawsze cieplej. No i coś tam, niewiele, ale daje. Zamiast bardzo zimno jest tylko zimno ;) Jakaś tam fotka opery, czy też teatru, ratusza na rynku, byłem nie raz, widziałem, znam, kojarzę. Odpoczynek nie wchodzi w grę, bo zmarznę jeszcze bardziej, trzeba jechać. Kalisz powoli budzi się do życia, moją uwagę zwraca spora ilość rowerzystów zmierzających zapewne do pracy. Mijam jeszcze charakterystyczny, okrągły gmach kaliskiego szpitala i wyjeżdżam z miasta krajową 12ką. Słońce wreszcie wschodzi ponad miastem. „Poznań 115km” – tako rzecze przydrożna tablica. Ujeżdżam jeszcze parę km i chcąc nie chcąc muszę się zdrzemnąć. Chyba z godzinę spędzam na przydrożnym przystanku, udało mi się zresetować czas czuwania i przy tym nie zamarznąć. Teraz wstaje już nowy dzień i może być tylko lepiej :) Tzn. lepiej jak chodzi o temperaturę, pogodę. Bo jak chodzi o drogę to nie, lepiej już było. Odcinek Kalisz – Środa Wlkp. będzie średnio przyjemny. Ruchliwa krajówka, mnóstwo tirów, bez asfaltowego pobocza, co chwila zakazy dla rowerów i ścieżki z kostki Dauna. Radzę sobie z nimi różnie – to lecę na zakazie, to po ścieżce, to alternatywami bocznymi drogami które idą mniej więcej za biegiem krajówki. No a cóż – te km po kostce traktuję jako dobry trening dla tyłka, dłoni i nadgarstków ;) Krajobraz jaki mnie otacza to typowa Wielkopolska patelnia – jak okiem sięgnąć pola uprawne, wszechobecne silosy i inne rolnicze instalacje, ciężko o kawałek lasu a podjazdy to tylko na wiaduktach ;) Docieram do Pleszewa, robię zakupy. Mijam Kotlin – miejscowość słynną z przetworów owocowo-warzywnych. Na jakieś zwiedzania mijanych miasteczek generalnie nie ma szans – czas nagli. Idzie coraz wolniej a dwa interesujące mnie pociągi z Poznania odjeżdżają 17.00 i 17.40, następne dopiero w nocy. W Jarocinie więc tylko sobie ronda pozwiedzałem, w dodatku pobłądziłem i trochę nadłożyłem. Z pozytywów to Słońce wreszcie przyjemnie przypieka, jeszcze bardziej jak wczoraj :) Rozważam nawet użycie kremu z filtrem (wziąłem!), ale nie chce mi się z tym babrać, bez przesady, to jest lutowe Słońce. Dziś na krótko pojadę 5-6 godzin, od ok. południa aż do Poznania. Dociągam wreszcie do Środy, koniec z ruchliwą krajówką. Tu zaczyna się ekspresówka, więc dalej pojadę bocznymi drogami przez różne Podpoznańskie wioski. Szybkie tylko foto jakiejś tam zabytkowej wieży w Środzie i czem prędzej na Poznań. Czuć bliskość celu, power w nogach więc włącza się potężny. Obsadzoną wielkimi topolami ulicą Topolską przez Topolę (miejscowość), wiaduktem nad autostradą, i nad inną ekspresówką. Komorniki, Tulce, krajobraz zmienia się z wiejskiego na typowo przemysłowo-magazynowy. Linie wysokiego napięcia, hale DPD, FEDexa, i inne wielkie magazyny, i place pełne ciężarówek. Z ciekawostek mijam budynek ze znajomym mi logo. Eurobike. Hmm… Skąd ja znam tą firmę? No tak, taki napis jest na każdym pudle z kupowanym w Polsce amorem Suntoura – Eurobike to oficjalny dystrybutor tej marki w Polsce. Miałem kilka Suntorów, zanim przesiadłem się szosówkę. Tablicę z napisem Poznań osiągam o godz. 16 :) Udało się. Niestety za wiela sobie nie pozwiedzam… Przejazdem tylko, generalnie kieruję na dworzec główny. Charakterystyczne zielono-żółte tramwaje/autobusy, most na Warcie, jakieś tam nie wysokie może ale i tak okazałe szklane biurowce. Wielka betonowa estakada ze ścieżkami rowerowymi pod spodem. Wreszcie jest i słynny poznański „ chlebak”. Tj. dworzec główny. Podobno coś jest z nim trochę nie tak, i chyba już wiem co ;) Zanim trafiłem do hali dworca przeszedłem jeden i drugi poziom galerii handlowej. Spytałem ochroniarza o drogę. Wjechałem widną, w pięknej i lśniącej hali były perony 1-3, ale mój pociąg rusza z peronu 4a. Zjechałem schodami ruchomymi. Wyszedłem z nowego budynku, przeszedłem obok starego budynku dworca. Spytałem o drogę konduktora, długachnym starym peronem nr 6 (?) obok zrujnowanych kolejowych budynków dotarłem do znajdującego się na szarym końcu peronu 4a :D Nawet fajnie było, zaliczam ten spacerek na poczet zwiedzania Poznania ;) TLK już czekał na peronie. Podróż szybka i przyjemna, pociąg generalnie wiózł powietrze, mnie i mój rower. W Krk koło 23ciej, w domu przed północą.

Udana trasa, poprawiłem swój poprzedni lutowy rekord (343km w ub. roku do Warszawy) na 421km :) W ub. roku udało mi się zrealizować projekt pt. „300+ w każdym miesiącu”. To może teraz pora na 400+? Brakuje mi 400ki w grudniu i styczniu. Szkoda tylko że Poznania coś więcej nie pozwiedzałem. Kondycji wystarczyło, udało mi się też nie przeziębić. Z dolegliwości to lekkie pobolewania tyłka, dłoni, ramion, karku, pleców, generalnie wszystkiego po odrobince, po prostu odzwyczaiłem się od pozycji na szosówce. Poszło sporo Sudecremu ;) Nie zawalił się też pode mną rower, a po wspomnianej piwno-tostowej ultrakolarskiej diecie ważę prawie 100kg ;)

7.20 (śr) - 23.40 (czw)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

I'm back.

d a n e w y j a z d u 407.82 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 22 października 2020 | dodano: 01.11.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/tue-27-oct-2...

https://photos.app.goo.gl/WeeVJA4ZHVso5KwJ6

Powrót na długie dystanse po awarii kolana z początku września :)

8.00 (czw) - 6.05 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Bratislava

d a n e w y j a z d u 406.79 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 14 sierpnia 2020 | dodano: 17.08.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/sun-01-nov-2020-21-02-927e838?u=m


https://photos.app.goo.gl/n4MUEzBSvcskFkkh9

Gwóźdź programu, tj. Budapeszt - zaliczony :) Jednakowoż plan urlopu zakłada jeszcze drugą atrakcję – Bratysławę :) 3 dni (niecałe) to max jaki udało mi się wygospodarować na odpoczynek, żeby zmieścić się w urlopie. Bratysławę mam już zaliczoną w ub. roku, więc to będzie mój drugi raz. Plus dwa razy jeszcze się w niej przesiadałem na stacjach, na powrocie pociągiem z Wiednia i właśnie z Budapesztu. Plan zakłada trasę taką samą jak rok temu, z jedną tylko, małą modyfikacją - o tym później. Jest to bardzo niezwykłe jak na Słowację, ale trasa będzie… płaska. Tzn. płaska jak na Słowację, ma się rozumieć ;) Podjazd na przeł. Spytkowicką, a potem w zasadzie płasko/w dół. Nie będzie żadnych hardcorowych przełęczy do wciągnięcia, a profil trasy będzie opadający. (Tak naprawdę to jeden ciężki podjazd będzie, przez wspomnianą modyfikację). No a jak to w ogóle możliwe?  Będę bowiem jechał za biegiem rzek: najpierw doliną Oravy, potem wzdłuż Wagu, a końcówka to naddunajskie niziny. Tzn. nie żebym był cieniasem, i nie lubił podjazdów. Po prostu dziś celem jest Bratysława, a nie jak największa ilość 1000m przełęczy po drodze. Powrót oczywiście jak zawsze – stalowym szlakiem tylko do Trzciany, potem dokrętka na rowerze 50km do Rabki.

Wyjeżdżam piątkowym rankiem. Przelatuję przez centrum, wskakuję na krajową 7kę. I to co widzę lekko mnie nie pokoi – jakaś burza pląta się po okolicy. Chmurzyska, z przebijającą się z nich tęczą są na wschodzie, jakby nad Gorcami. I chyba też idą w tę stronę. To dobrze, bo ja jadę bardziej na zachód. Uprzedzając fakty – burza mnie nie dopadnie, a w każdym razie nie ta. Jedyne co to miejscami mokre drogi. Wypogadza się, i w przypiekającym coraz bardziej Słońcu wciągam przeł. Spytkowicką. Widok na Babią to coś pięknego, ale to każdy chyba wie. O godz. 9 minut 59 melduję się na Słowackiej granicy. Pomimo raptem 3 dni od ataku na Budapeszt kilometry idą gładko, nie ma śladu po tamtej trasie w organizmie. Przynajmniej na razie. W Trzcianie remont mostu trwa nadal, nic się nie zmieniło od 3 dni ;) Mostu dalej brak. Dziś niebieską kładeczką, tą po lewej od mostu. Niebieska ściana toytoyów gdy dojeżdżam bliżej okazuję się być rzędem garaży dla rowerów O.o To jest dopiero nowoczesność, rozwój, cywilizacja! W Twardoszynie dopadam Lidla i robię duże, tanie zakupy. Zawsze wożę 2,5kg łańcuch do przypięcia roweru, ale i tak trochę strach do większych marketów wchodzić. Więc wchodzę tylko jak nie ma kolejek, i szybko kupuję co trzeba i wychodzę. Z trudem upycham prowiant do sakwy. Dochodzi południe a skwar przybiera na sile. W Podzamoku kole 13tej. Selfiaczka na tle najfajniejszego zamku jaki znam braknąć nie mogło. Kubin zaś szybko tylko przelatuję, nie ma czasu, Hlavne Mesto Bratislava czeka. W Parnicy zjeżdżam z drogi number 70 na wspomniany wcześniej objazd. Dlaczego tak a nie inaczej? Bo w pamięci mam trasę z ub. roku. Wijąca się barrrdzo przełomem rzeki Oravy szosa jest prze-pięk-na! I ten niesamowity zamek na urwisku skały, podparty betonową kolumną... A jednocześnie jest też niebezpieczna, niekomfortowa, stresująca, nierozsądna. Przynajmniej w tym kierunku jak jadę. Co z tego że ma 3 pasy i opada w dół. Dwa pasy idą pod górę, jeden w dół. I ten układ 2+1 oddzielony jest betonowymi separatorami. Asfaltowych poboczy brak. Choćby cisnąć i dokręcać ile pary w nóżkach wiela ponad 50km/h średniej się tu nie utrzyma. A kierowcy woleli by tak bardziej 70km/h jechać, podejrzewam. Pomimo tego że to Słowacja i nikt by pewnie nie zatrąbił na mnie ani razu i cierpliwie jechał 50ką to i tak takie tamowanie ruchu jest dla mnie niekomfortowe, nie lubię tak. Newralgiczny fragment ominę zatem trzycyfrową drogą, okrążając grupę Małej Fatry z drugiej strony. Pusta, przyjemna szosa tonie w zieleni i początkowo też wije się doliną jakiejś rzeczki, rzecz jasna mniejszej od Oravy. Ale za zakrętem w Zazrivem zaczyna się ;) Niczego sobie ścianka na jakąś jednak przełęcz. Znak mówi o 12% nachylenia i ja mu wierzę, może tyle być, ledwo to wciągam na mojej „jedynce” (36-34). Wjeżdża się na jakieś 750m n.p.m., nie chce mi się sprawdzać co to za przełęcz. W nagrodę zaś przyjemny zjazd. I emocjonujący a to za sprawą ciuchci (takiej na gumowych kołach, do wożenia leniwych, grubych turystów) która wymusza pierwszeństwo zmuszając do hamowania. Tankuję na Slovnafcie w Terchovej. Zjazd ciągnie się i ciągnie, praktycznie aż do Żyliny. A wokół zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. W Żylinie duże wrażenie robi wielka fabryka Kia (Kii??? - kto to wie jak to się odmienia). Zastawione tysiącami aut place i załadowane setkami aut pociągi towarowe. Ale to już kiedyś widziałem, byłem tu. Dziś natomiast przejazdem odkrywam „Wodne Dzieło Żylina” (Vodne Dielo). Czyli zaporę i elektrownię na rzece Wag. Kręcę się po centrum, odpoczywam, wciągam gofra i ruszam dalej. Głównymi przelotówkami, estakadami wyjeżdżam na drogę number 61, która zaprowadzi mnie aż do Bratysławy. Przez następne 200km szosy zmieniał już nie będę, ciągle 61ka. Tak że trasa łatwa nawigacyjnie ;) Będzie ona się wiła raz jedną, raz drugą stroną stroną idącej równolegle ekspresówki. Która przekracza 61kę efektownymi estakadami, węzłami, wiaduktami, po prostu z rozmachem jest poprowadzona przez górzystą, Słowacką krainę. Poprowadzona tak bez pierdolenia się, tak jak w Hameryce ;) Np. już odcinek zaraz za Żyliną jest dość ciekawy. Krajówka, linia, kolejowa, zalew, mało miejsca - droga ekspresowa jest tu przyklejona do zbocza na wielkich filarach. Tymczasem po burzy ani śladu, rozeszła się gdzieś, rozmyła. Zbliża się zmrok. Na OMV-ce w Poważkiej Bystrzycy robę zakupy, takie żeby wystarczyły mi całą noc, bo na Słowacji krucho z całodobowymi sklepami/stacjami. Najefektowniejsze wiadukty eskpresówki to są chyba właśnie tutaj – droga zawieszona jest tak po prostu wysoko ponad domami, ponad miastem i ładnie podświetlona. Kolejne miasteczka to Belusa, Ilava, Dubnic na Vahom, ale stąd nic raczej nie zapamiętałem. Godny uwagi jest dopiero Trenczyn. A to oczywiście za sprawą zamku na skale, i przyklejonej do tej skały kamienicy. Zdjęcia zabraknąć nie mogło. Jest też tu zdecydowanie więcej nocnego życia, gwaru, zgiełku. Imprezowo jest po prostu. Jest też bardzo ciepło. 2ga w nocy a termometr w mieście pokazuje 19 stopni. Uwielbiam takie noce :) Zwiedzam przejazdem starówkę, a potem trochę pobłądziłem w poszukiwaniu mostu. Wskutek czego najpierw wjechałem na jakąś wyspę na Wagu, pełną boisk i innej sportowej infrastruktury. A na drugą stronę rzeki przejechałem w końcu kładeczką przyklejoną do kolejowego mostu. Sierpniowa, ciepła noc szybko się kończy, aż trochę szkoda. Dzień rozkręca się na dobre podczas drzemki na przystanku w Nowym Mieście n. Wagiem. Z tych okolic pierwszy raz dostrzec można chłodnie kominowe Słowackiej atomnej elektrostancji. Przez miasto przejeżdżam jeszcze w dobrej formie ale ta drzemka na długo nie wystarcza, pilnie potrzebna jest druga. Lokalizuję wreszcie dwa ustronne przystanki w polach, na odludziu. Z tym że jeden ma ławeczkę, owszem, lecz jest zajęty. Na dobre rozgościła się tu przyroda ;) Drugi zaś jest lepszej formie i jest wolny ale niestety bez ławeczki. Wybieram ten drugi, podłożę coś pod tyłek i jakoś się zdrzemnę. Chyba godzina mi tu zeszła. Słońce jest coraz wyżej i zaczyna grzać coraz bardziej. Coraz bliżej są też kominy elektrowni. Chciałbym kiedyś tam podjechać i ją obejrzeć z bliska, ale ewidentnie nie dziś. Dziś Bratysława. O bliskości wielkiej elektrowni świadczy też ponadprzeciętna ilość linii WN przekraczających drogę. Docieram do Ternawy. Tak to się chyba po polsku pisze. Coś zaczyna brakować mi sił. Dłuższą chwilę odpoczywam na trawniku, w cieniu Slovnaftu. Przede mną ostatnia prosta – 40km do Bratysławy. Tak blisko a tak daleko zarazem. Bliskość celu dodaje sił i otuchy, bo kryzys mnie łapie konkretny. Za często jednak nie odpoczywam, jadę siłą woli, na chama, żeby najszybciej dotrzeć i cieszyć się zwiedzaniem miasta. Drogę na ostatnich km przed Bratysławą pamiętam dobrze. Jest charakterystyczna, a to za sprawą zieleni która wręcz wlewa się tu na jezdnię, i ją sobie częściowo zawłaszcza. Senec tylko przelatuję, nawet zdjęcia stąd nie ma, w głowie już tylko Bratysława. No dobra, tak naprawdę to nie tylko bliskość celu daje mi takiego powera, ale też bliskość nadciągającej burzy ;) Niebo przybiera coraz bardziej niepokojące barwy. No i udało się! Bratysławę zdobywam o godz. 13.24. Drugi raz w mojej rowerowej karierze, więc nie jest to już taki rowerowy orgazm jak za pierwszym razem. Ale wiadomo, i tak jest bardzo fajnie :) Na zwiedzanie mam jakieś 3 godziny, więc nie za wiela. Plus ta burza, która jest coraz bliżej. Najsampierw jednak zwiedzam Slovnaft, kupując niezbędne nawodnienie. A jak chodzi o właściwie zwiedzanie, to na pierwszy ogień idą „Zlate Piesky”. Złote Piaski to plaże na przedmieściach miasta, nad urokliwymi zalewami z niesamowicie czystą, zieloną wodą. Najpierw zajeżdżam nad mniejszy zalewik, w mniej zatłoczonym miejscu (żeby nie straszyć ludzi moim cherlawym ciałem) i zanurzam się po szyję w tej niesamowitej zielonej wodzie. Co za przyjemność! A i śmierdział będę trochę mniej w pociągu ;) Potem zajeżdżam tak tylko obejrzeć ten drugi, większy, po przeciwnej stronie głównej szosy. Tam na końcu, daleko w lesie jest plaża nudystów. Ale nie będę podglądał, zresztą i tak nie ma co podglądać. Większość nudystów to 60 letnie otyłe chłopy i 70 letnie pomarszczone babcie ;) Moja hipoteza nt. tego hobby jest taka, że ludziom się nudzi na starość, szukają czegoś nowego, niezwykłego, ciekawego, no i znajdują :) Gdy temat zalewów mam już zaliczony, jadę do centrum. Zaczyna się błyskać i coraz bardziej wiać - to jest coraz bliżej. Zdjęć już za wiela zatem nie robię, zresztą jak już pisałem to już mój drugi raz. Pozwiedzałem sobie parkingi wielkich centrów handlowych, poturlałem się po koślawych chodnikach z popękanego asfaltu, możliwe że pamiętającego czasy Czechosłowacji. Na drugą stronę Dunaju nie przejeżdżałem, generalnie obierałem kurs na Hlavną Stanicę. Popodziwiałem nowoczesne biurowce i 4-osiowe, przegubowe autobusy. Bratysława to nie najbogatsza, i nie największa, ale nowoczesna i rozwijająca się europejska stolica. Gdy zbliżał się odjazd pociągu, a ulewa była kwestią minut, wdrapałem się dobrze znanym podjazdem pod dworzec kolejowy. Bilety kupiłem wcześniej na tel. Idę na właściwy peron, i o 16tej wsiadam do długachneeego pociągu. Ze 20 wagonów jak nic. Pośpieszny, który kursuje przez cały kraj: Bratysława <-> Koszyce, po drodze zaliczając jeszcze kilka większych miast. W czasie jazdy faktycznie lunęło, i popadało ale burzy jako takiej z piorunami nie było. Przesiadka wieczorem w Kralovanach (Królewianach). Drugi, bardzo klimatyczny etap kolejowej podróży to malutki wagonik motorowy który nieśpiesznie toczy się do Trzciany, pod polską granicę. W Trzcianie po 21, i stąd jeszcze 50km do dokręcenia do Rabki. Rozkopany most na rzece objeżdżam znów niebieską kładeczką. (Do pomarańczowej, którą odkryłem jako pierwsza, jest dalej). Na granicy przed 22gą. Ten 50km odcinek zawsze mi się dłuży, i szczerze mówiąc niespecjalnie mi się chce go jechać. Bo wszystko co najfajniejsze już było, wielka przygoda, wielki cel już za mną, chciałbym położyć się do łóżka i iść spać. A nie kręcić zamulony, zmęczony, zniszczony, 50km po górach w nocy doskonale znaną drogą. Dziś akurat nie było aż tak źle. Przespałem się w pociągu, moc jeszcze była, więc póki nie póki nie byłem zamulony atakowałem ile wlezie i szło szybko. Senność zapijałem energetykami, dużo ponad normę tej kofeiny poszło. Zdrowsze i skuteczniejsze byłyby drzemki na przystankach ale w dupie mam drzemki, ja chcę jak najszybciej walnąć się do łóżka a nie kimać na ławce jak żul spod Biedronki. Po prostu chciałem jak najszybciej zakończyć już tą trasę. I tak też zrobiłem, na kwaterze w Rabce zameldowałem się o 00.45, czyli 3,5h od Trzciany. Jak na mnie to jest to dobry wynik, nieraz dłużej męczyłem te 50km. Oczywiście aktywowałem psiura, i co za tym idzie obudziałem gospodarzy… Ale Oni są bardzo mili i wyrozumiali na moje rowerowe wygłupy ;)

Udana trasa. Choć drugi raz do Bratysławy to nie jest już taki kaliber jak kilka dni temu pierwszy raz do Budapesztu, czy w ub. miesiącu pierwszy atak na Pragę, to i tak było fajnie :) W ogóle w tym sezonie to się dzieje: 700ka nad Morze, Praga, Budapeszt, Bratysława…. No grubo jest :)

7.20 (pt) - 00.45 (ndz)

Zaliczone szczyty:

Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2

Mała Fatra (SK):
Rovna Hora 750 (Daję pogrubione, jako nowy szczyt. A może to już miałem kiedyś zaliczone, tylko nie zanotowane? kto to wie...)

Inne:
Wzgórze Zamkowe (Bratysława)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020

Budapest

d a n e w y j a z d u 416.77 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 9 sierpnia 2020 | dodano: 17.08.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-7fa732b--36?u=m
(na mapie nie ma błądzenia, zwiedzania Budapesztu i końcowego odcinka Trzciana - Jabłonka - Rabka 45km)

https://photos.app.goo.gl/W5AzrhbsE9vSRF6z5

(Opis jest w trakcie poprawiania, edytowania, wstawiania linków itp. na razie dojechałem z tym do Twardoszyna)

No to z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) został już tylko Budapeszt :) Cel postanawiam zaatakować z Rabki, podczas urlopu. Wiem że to małe oszustwo, kilkadziesiąt km mniej niż z Krakowa. Ale wiem też że lepiej zaliczyć stolicę Węgier z takim ułatwieniem niż nie zaliczyć w ogóle, wystartować z Krakowa i wymięknąć gdzieś po drodze. Bo forma ostatnio coś słaba, do tej Pragi się ledwo dowlokłem a nad Morze tydzień temu nie dotarłem… Mam swoją hipotezę na ten temat, ale o tym może potem.

Na razie mamy piękny, słoneczny niedzielny poranek, i wg prognoz taka stabilna, słoneczna, upalna pogoda ma się utrzymać przez najbliższe dni. Oczywiście jakaś zabłąkana burza może się przytrafić wszędzie i w każdej chwili, na to się nic nie poradzi. Startuję 7.05. Na luzie zlatuję do centrum Rabki, i wciągam podjazd na dawną krzyżówkę Zakopianki z krajówką na Chyżne. Wszystko się tu zmieniło - niebezpieczne i ruchliwe niegdyś skrzyżowanie świeci pustkami a ekspresowa Zakopianka poprowadzona jest obok, z węzłem drogowym. DK7 na Chyżne szybko zaczyna piąć się do góry, szybko wzrasta też temperatura. Jest 8-9 rano a już niezły skwar. Natomiast to czego się obawiałem, czyli forma, wydaje się OK. Zresztą już dojazd do Rabki, te 70km w piątek wieczorem poszedł gładko i przyjemnie, czułem moc w nogach. Moc czuję i dziś, będzie dobrze :) Docieram na przeł. Spytkowicką, oddzielającą Gorce od Beskidu Żywieckiego. Charakterystyczne miejsce, z parkingiem dla TIRów, gdzie z jednej strony rozpościera się piękny widok na Babią Górę, a z drugiej strony strony, w lesie,stoją trzy charakterystyczne maszty. Po podjeździe, co oczywiste, następuje zjazd a potem trochę bardziej płaskie km po Orawskiej równinie. Po mej lewej stronie piękne widoki na Tatry, a dalej w prawo – na niższe, słowackie pasma górskie. Babia też oczywiście ciągle obecna. Na granicy, na charakterystycznym, położonym w dolinie przejściu granicznym Chyżne – Trstena melduję się o godz. 10. Robię dłuższą pauzę w starej, drewnianej wiacie/przystanku, którą zaszczycił swym podpisem niejeden już turysta ;) Mój nos atakuje tu niesamowity zapach starego, przepalonego Słońcem drewna. Sam bym się podpisał ale nie wziąłem nic do pisania a ryć w drewnie mi się nie chce. Wciągam kanapki z wiejską kiełbasą, energetyczne żelki z Deca, smaruję się kremem z filtrem i pełen sił i dobrych myśli jestem gotów na podbój słowackiej, a potem i węgierskiej ziemi :) Gładkość i przyjemność pierwszych km po drugiej stronie granicy mąci nieco remont mostu w Trzcianie. A właściwie to brak mostu w Trzcianie, bo remont jest naprawdę konkretny. Jest co prawda jakiś objazd, ale obawiam się że może on prowadzić ekspresówką. Znajduję za to nieopodal ukrytą w zaroślach pomarańczową kładeczkę. W Trzcianie ze 3 szybkie fotki i lecę dalej. Na tankszteli między Trzcianą a Twardoszynem robię zakupy. Co prawda na Słowacji w niedzielę część marketów jest otwarta, plus mam 2,5kg łańcuch żeby przypiąć rower ale jakoś nie mam głowy do tańszych zakupów w normalnych sklepach. Kupuję na stacjach, bo tak jest szybciej. Nie kupuję przecież na stacjach codziennie żebym musiał się tym przejmować. Chwila moment i jest Twardoszyn. Tu zajeżdżam nieco w głąb miasteczka, na rynek/plac. Ten skąpany w cieniu wielkich, starych topoli wygląda bardzo efektownie. Za miastem zaczyna się typowy słowacki „interior”, czyli skąpane w zieleni, górzyste odludzia z rzadka tylko zurbanizowane małymi miasteczkami czy pojedynczymi zakładami przemysłowymi. Sielanki i radości z trasy nie zakłócają podejrzanie wyglądające chmury za plecami - bo jadę dokładnie w drugą stronę :) Po ~20 km wijącej się doliną rzeki Oravy drogi na horyzoncie wyłania się bardzo charakterystyczny obiekt. Przyklejony do strzelistej skały, wznoszący się ponad 100m nad lustrem rzeki Zamek w Orawskim Podzamczu. Zawsze to piszę, napiszę i tym razem: mój number one, jeśli chodzi o zamki (te które widziałem na żywo). Zawsze robię sobie pod nim też zdjęcie, zdjęcie jest i tym razem. (fajnie łydy wyszły – a nic nie było napinane, pozowane ;) ). Jadę dalej i odliczam km do kolejnego checkpointu – Dolnego Kubina. W tle towarzyszy mi piękny widok na - jeśli się nie mylę - Wielki Chocz. Ponad 1600m szczyt. Przed Kubinem kolejny po przeł. Spytkowickiej konkretniejszy podjazd. Który pomimo kosmicznego upału mnie tylko cieszy, bo moc w nogach czuję potężną :) Nie ma śladu po słabościach sprzed 2-3 tygodni. Do centrum Kubina nie zjeżdżam, bo nie po drodze. Lecę od razu główną szosą na Rozumberok. Kolejny Slovnafcik, kolejne zakupy. Staram się popełnić często popełnianego w CZ/SK błędu – pominięciu możliwości zakupów, i potem wleczeniu się na odcięciu/odwodnieniu przez XX km. D. Kubin i Twardoszyn również rozdzielone są przełęczą. Tu to już jest konkretna patelnia :) Wyprzedzam paru wystrojonych co najmniej jak na TdF zawodników na lekkich szoskach, nieziemsko jednak zamulających, wręcz fioletowych z wysiłku. Niby nie ma się czym chwalić, bo prostu trafiłem na słabszych kólarzy – ale jednak takie sytuacje podnoszą morale, pewność siebie, wiarę w powodzenie całego przedsięwzięcia - dotarcie do Budapesztu. Niczym nie wyróżniający się, żadnym ciekawym obiektem ani nawet tablicą szczyt, i szybki zjazd do Rozumberoka. Tu zahaczam o centrum, starówkę, bo akurat jest po drodze. Wciągam lody, zwiedzam przejazdem przedmieścia, i dalej, na Bańską Bystrzycę. I to właśnie między Rozumberokiem a Bańską jest najfajniejszy „odcinek specjalny” tej trasy. Przeprawa niemal 1000m przeł. Donovaly. Tu również nie popełniam błędu, i robię zakupy na „ Ostatniej stacji benzynowej przed przełęczy Donovaly”. Nie chcę po drodze umrzeć z pragnienia. Nie chcę przesadzać ale ten najcięższy podjazd znów wchodzi lekko, przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Częściowo jest to zasługa dobrej dyspozycji, częściowo nie popełnianiu błędu polegającego na nie jedzeniu/nie piciu, a częściowo tego, że droga idzie doliną potoku. Z którego to bije przyjemny chłód, las daje przyjemny cień a całości dopełnia lekko pogarszająca się pogoda, i coraz bardziej zachmurzone niebo. Na chwilę nawet zaczęło kropić, wygląda mi to ogólnie na nadciągającą burzę. Droga w końcu wyjeżdża z doliny potoku, więc znów żar leje się z nieba. Przydrożna tablica mówi o 3,5km pozostałych do jakiejś karczmy na Donovalach, więc i tyle podjazdu mi zostało. Odliczam więc te pozostałe km, aż za którymś zakrętem wyłaniają się zabudowania i turystyczna infrastruktura na przełęczy. W tym dwie fajne kładki nad drogą, to chyba takie dla narciarzy? Żeby zimą mogli sobie przejechać na nartach z jednego stoku na drugi? W każdym razie kojarzy mi się to z jakimiś alpejskimi kurortami narciarskimi. Wreszcie z pociemniałego nieba na zachodzie dochodzą grzmoty. Trzeba spadać. Szybka tylko fotka przy tablicy, i zaczyna się. Alpejski zjazd ;) Nigdy nie byłem w Alpach ale podejrzewam że tam jest tak jak tu, tylko że bardziej. Albo bardziej bardziej. Fotek ze zjazdu brak, nie potrafiłem przerwać tej rowerowej ekstazy. Zrobiłem za to filmik ze zjazdu, z niego wytnę jakiś kadr. O, proszę: jest. Sam zjazd opisać słowami jest ciężko. Po prostu kwintesencja radości, jaką daje jazda rowerem po górach. Nie wiem jaki xmax, licznik nawala i przy >60km/h dzieją się cuda, gubi impulsy i prędkość skacze: 63-34-29-55 km/h… Przez to pewnie też zjadł trochę dystansu tutaj, i na innych, szybkich zjazdach również :/ W każdym razie przypuszczam że 70km/h to tutaj było, i to lekutko. Ciekawostką ze zjazdu jest rampa ucieczkowa dla samochodów, którym nawaliły hamulce. Poza tym co chwila swąd palonych klocków od mijanych aut. Zjazd ciągnie się i ciągnie, coraz to bardziej oczywiście wypłaszczając się. Można przyjąć że liczył on prawie 20km. Po tym 20km teleporcie rzecz jasna po burzy nie ma śladu, została daleko w tyle. W palącym znów Słońcu docieram do „ Mesta Olimpijskuych Vitazow” - Bańskiej Bystrzycy. Efektownym węzłem drogowym wjeżdżam do centrum. Na znanym mi już, podłużnym rynku dominują ciekawa, zarośnięta mchem fontanna oraz obelisk z gwiazdą, ku chwale naszych Towarzyszy ze wschodu ;) Na Słowacji ustawy dekomunizacyjnej to chyba nie mają, całe mnóstwo jest tu tego typu pamiątek poprzedniego ustroju. A im dalej na wschód Słowacji – tym więcej czerwonych gwiazd, sierpów, i młotów ;) Jest po 19tej, czyli wieczór. Zmywam więc z siebie kilka nałożonych przez cały dzień warstw kremu z flitrem, w nocy nie będzie potrzebny. I mam ogromną ochotę na coś jednocześnie niesłodkiego i ciepłego. Na razie oprócz tony słodyczy i napojów gazowanych jadłem tylko trochę niesłodkiego i nieciepłego. Punktów gastronomicznych mnóstwo ale nic ciekawego nie znajduję. A to za duża kolejka, a to trzeba wchodzić do środka, a to za eleganckie, a to nie mają tego co chcę. Nieważne, jeszcze nie rzygam słodyczą, jeszcze trochę dam radę. Odwiedzam efektowną jak na kilkudziesięcio-tys. miasto dzielnicę handlowo-biznesową,ze 100m wieżowcem, ogólnie lśniącą nowością i ładnie odpicowaną. W zachodzącym Słońcu opuszczam tę mieścinę. Jeszcze jedne, słodkie zakupy, tym razem na Lukoil-u. Zawsze myślałem że ten LUKoil to coś z Łukaszenką związane i Białorusią :D Teraz wreszcie sprawdziłem, okazuje się że to sieć stacji benzynowych wielkiego rosyjskiego koncernu paliwowego ;) Główna szosa łącząca Bańską ze Zwoleniem to ekspresówka. Muszę więc skorzystać z objazdu bocznymi drogami. Wspinają się one na wzgórze ponad miastem, potem przekraczają ekspresówkę wiaduktem. Ciekawostkę, czyli niewielkie lotnisko pod Zwoleniem mijam już po zmroku. W coraz bardziej ciemniejącym niebie zdołam jednak dostrzec coraz bardziej niepokojące chmury. Chmury burzowe po prostu. Centralnie tam gdzie jadę, czyli na południu. Na razie staram się tym jednak nie przejmować. Cieszę się z kolejnego osiągniętego checkpointu: Zvolenia. Dochodzi 22ga. Na rynku gwar i śmiechy, jakaś impreza, film wyświetlany na dużym ekranie itp. itd. Wreszcie lokalizuję ciekawą pizzerię, kupuję 5 wielkich kawałków różnych pizz. Zjadam tylko 3,5, część z tego była za ostra jak dla mnie. Foto pod obciachowym napisem do selfiaczków, i wychodzę na ostatnią prostą. Ostatnią prostą przed węgierską granicą. Drogą nr 66 na Sahy. 70km do granicy, potem drugie 70km i Budapeszt! Naprawdę sprawnie i przyjemnie to idzie. Przynajmniej na razie. Bo po wjeździe na szosę na Sahy, zaczyna się błyskać na horyzoncie. Coraz to bardziej, i bardziej błyskać. Sprawdzam neta i radar burzowy nie pozostawia złudzeń: przede mną jest burza. Aktualnie jedna jedyna burza na całej Słowacji, akurat tutaj… Na razie same błyski, grzmotów nie słychać, więc póki co jadę. Jest bardzo ciepło, 20’C w górach w środku nocy! Taktykę na tą burzę mam taką: postój w większej miejscowości, rozeznanie sytuacji, ciśnięcię do następnej miejscowości, znowu rozeznanie, odpoczynek, i tak na zmianę. Zaliczam w ten sposób Dobrą Nivę i Babiny. Do błysków dochodzą grzmoty, znaczy się jest coraz bliżej. Między Babinami a większą miejscowością – Krupiną zaczyna się mokra szosa. Jest to wbrew pozorom jeden z lepszych scenariuszy. Bo jeśli nie wjeżdżam w deszcz a na mokrą drogę, to znaczy że tu już padało, i poszło gdzie indziej, w inną stronę. Nie zmierza to na mnie, w najgorszym wypadku tą burzę gonię. Teoretycznie wystarczy nie jechać za szybko, i tego armageddonu nie dogonię. Ale i tak się trochę boję. Rozpalona upałem i schłodzona ulewą szosa efektownie paruje. Jest Krupina. Albo jakiś Azerbejdżan, Afganistan, Tadżykistan?! No dosłownie syf, kiła i mogiła. Pełna zalanych wodą kolein i kraterów, zasypana piachem i tonąca w ciemnościach zgaszonych latarni droga ;) Toczę się po tym czymś bardzo powoli, czasem to wręcz wolę skorzystać z chodnika. Mam 25mm 100% slicki, więc o glebę na czymś takim nietrudno. Można też zostać efektownie ochlapanym przez przejeżdżającą ciężarówkę. Do tego tylny hamulec jakby przestał działać, zapewne za sprawą zachlapanej wodą zmieszaną ze smarem z łańcucha obręczy. Szczęśliwie udaje mi się tutaj nie zabić. W międzyczasie burza oddala się – grzmoty cichną, a błyski są coraz mniej intensywne. Tak jak przewidywałem, poszło sobie. Mogę w spokoju ciągnąć pozostałe do granicy kilometry. Ulewa musiała być konkretna, kawałem za miastem w przydrożnych rowach woda na styk, a nawet na jezdnię podchodzi! Jest grubo po północy, do Sahów mniej niż 30km. Senności ani śladu, ciągle trzyma mnie przy życiu kofeina plus entuzjazm długiej trasy. Po drodze są jeszcze Dudince, ale nic z tej miejscowości nie zapamiętałem. Pamiętam tylko wielkie zbiorniki z czymś tam, ale to już chyba Sahy. W Sahach pierwszy drogowskaz na Budapest :) Kurs od razu na (dawne) przejście graniczne. „Magyarorszag 1km”. Emocje sięgają zenitu :)

Węgierską ziemię zdobywam o godz. 4.00. Ciągle ciemno, noce coraz dłuższe. „ Family Friendly Zone” - głosi biała tablica, ten mniejszy niewyraźny na zdjęciu napisik. Czyli tak jak w PL ;) Nieśmiało rzuca się w oczy to co z pełną mocą uderzy potem – może nie bieda, ale węgierski nieład i nieporządek. Na razie w postaci lichego asfaltu szosy, z niespodziankami w postaci nie dziur a po prostu kraterów ;) Nie byle jakiej szosy - głównej, krajowej drogi nr 2 / korytarza transeuropejskiego E77! Na plus natomiast że nie dostrzegłem tu zjawiska często opisywanego w necie: wszechobecnych na głównych drogach zakazów dla rowerów (które podobno i tak wszyscy, włącznie z Policją mają w dupie). W ogóle żadnego znaku z zakazem dla rowerów na Węgrzech nie znalazłem. Pod tym względem więc jazda bezstresowa, nie licząc nielicznych, krótkich odcinków ścieżek rowerowych niemal ciągle na legalu. Natomiast stresował nieco ruch na tej trasie. Ciężarówka za ciężarówką, i tak będzie przez całe 70km do Budapesztu. Główna trasa, no i jest już poniedziałkowy świt. Świt, który łapie mnie na jednym ze wzgórz. Tak – wzgórz. Podobno Węgry takie płaskie i równinne, ale na pewno nie tutaj. Tutaj jak na Słowacji – góra za górą, podjazd za podjazdem i zjazd za zjazdem. Krajówka bez asfaltowego pobocza ale na szczęście na podjazdach przechodzi w dwa pasy pod górę więc nie tamuję ruchu. No a zjazdy to tak 70km/h ;) Noc przetrwałem ale na jednym z pierwszych wzgórz senność łapie mnie już konkretna. Wynajduję więc ławeczkę w ustronnym miejscu, przypinam rower łańcuchem, zakładam ciemne okulary i urządzam krótkie, 5-min drzemki, w łącznie sumie ok. 45 minut. Lepsze są jednak wiaty autobusowe niż same ławeczki. Bo można oprzeć głowę o szybę/blachę z tyłu. Bez tego w momencie usypiania głowa opada – do przodu lub do tyłu. Teraz mi tak poleciała w tył, że aż coś zakuło w szyi :D Chyba znak że trzeba ruszać dalej. Coraz więcej śmiesznych, nic nie mówiących, węgierskich napisów, coraz bardziej gorąco, coraz większy ruch, coraz konkretniejsze podjazdy/zjazdy, i coraz więcej słonecznikowych łanów – słonecznik to chyba jeden z symboli Węgier. Tak w skrócie można opisać kolejne km po węgierskiej ziemi. Węgry to dla mnie egzotyka – przed tą trasą dwa razy tylko przekroczyłem węgierską granicę, i za każdym razem raptem kilka km zrobiłem tylko po drugiej stronie. Teraz całą tą egzotykę chłonę wszystkimi zmysłami. Za którymś z kolei, najwyższym chyba szczytem, i najszybszym chyba zjazdem jest wreszcie Vac. Jedyne większe miasto przed stolicą. Przejadę przez centrum, obwodnica to chyba ekspresówka. Jeszcze tylko efektowny widok na jakieś zakłady przemysłowe, i jestem w dole, w Vac. No i tu się zaczyna to o czym pisałem – ten cały Węgierski nieład. Tu nie ma asfaltu. Na Węgrzech zjawisko "asfaltu" nie występuje. Tu jest chropowata, pełna kraterów skorupa złożona z różnych gatunków i różnej faktury, gradacji asfaltu, betonu, poszatkowana szczelinami i pęknięciami z których wyrastają chwasty :D Widziałem podobne rzeczy na Słowacji ale tu jest po prostu bardziej, dużo bardziej. Ten nieład, burdel nie dotyczy rzecz jasna tylko nawierzchni dróg. To jest wokół, to jest wszędzie. To jest zarówno w zardzewiałych latarniach pamiętających zapewne poprzedni ustrój, to jest w chodnikach zasypanych suchymi liśćmi sprzed roku (bo skąd suche liście w lecie?). To jest w blokowiskach – które w 2020 roku wyglądają tak samo jak je socjalistyczne ręce pół wieku temu zbudowały – nie ma żadnej termomodernizacji itp. itd. Ale i tak bardzo mi się to podoba – to jest po prostu tak brzydkie że aż ładne ;) A przeszkadza tylko jakość jakoś nawierzchni. No a co do samego Vac, to jest to zabytkowe miasteczko położone nad brzegiem rzeki. No właśnie rzeki. Nad brzegiem Dunaju :) Nie mogąc się doczekać widoku na rzekę nie czekam na Budapeszt, nad Dunaj zajeżdżam już tutaj. Widok na samą rzekę przyćmiewa inny fajny widok – wieeelki prom! Zabiera nawet ciężarówki – ciągnik z naczepą czeka na wjazd. Takim wielkim to jeszcze nie płynąłem, muszę skorzystać. Promem na drugi brzeg Dunaju, potem inną, trzycyfrową drogą na Budapeszt. Taki mam plan. Brakuje mi tylko gotówki – forintów. Nie zdążyłem skołować przed wyjazdem. Nie wiem czy można płacić kartą, ale chyba nie zapowiada się na to. Szukam więc bankomatu. Objeżdżam kilka ulic zanim znajduję. Po złodziejskim zapewne kursie wypłacam 19000 forintów (jedna z proponowanych kwot, dziwna trochę). To będzie ponad 200zł pewnie - na wszelki wypadek, jakbym np. bilet za pociąg musiał za gotówkę kupować. Na prom się spóźniam, jakąś minutę… 9.01 jest. Odpływa. Może trzeba było zaryzykować i kartą spróbować zapłacić? Albo euro? No nic, trudno, prom innym razem. Następny o 10.00, godziny czekał nie będę. Jadę dalej jedną stroną Dunaju. Chwilowo nie główną szosą, a jakąś ścieżką rowerową, która z bulwaru wchodzi w szuwary i zarośla, lasy doliny rzeki. Byłaby całkiem przyjemna, bo okoliczności przyrody są tu piękne – alejka tonie w zieleni, i co chwila mija wielkie, pomnikowe drzewa. Tylko ten asfalt… Co kawałek uskok, wyrwa, dziura. Do tego nie idzie najkrótszą drogą a kluczy, zakręca, wije się pośród tej nadrzecznej doliny. Tak że po kilku km odpuszczam temat ścieżki rowerowej i wracam na ruchliwą „dwójkę”. I nie w cieniu szuwarów, a w palącym Słońcu. Mijam miasteczko o ciekawej nazwie „God” ;) Ze 20km jeszcze, zależy jak liczyć. Jak do granic stolicy to może i tylko 10, jak do Parlamentu – może i być ze 30. Budapeszt to wielkie, niemal 2-mln miasto, podobnie jak Wiedeń czy Wawa. W każdym razie zaczyna iść opornie, muszę coś zjeść, odpocząć i przebrać się w czyste ciuchy. Robię kolejne, słodkie zakupy na OMVce (plus wielka paczka mokrych chusteczek, których mi bardzo brakowało). Siadam na ławeczce w cieniu, i w ciągu pół godziny ogarniam się na tyle, że dalsza jazda znów jest przyjemna. Kolejnych parę upalnych km, noooo i jeeeest :D Anno Domino 2020, sierpnia dzień dziesiąty, godzina 11 minut 21. BUDAPEST ZDOBYTY!! 28h od wyjazdu, na liczniku nie pamiętam ile km, ale pewnie ze 340. Toczę się dalej dziurawą szosą a kierowcy coraz to częściej zaczynają trąbić, coś jest na rzeczy. No tak – ścieżka rowerowa. Po drugiej stronie jezdni więc chyba (?) nie muszę nią jechać, ale co tam, poświęcę się, dla dobra ludzkości. Jestem tak szczęśliwy, że w niczym mi to nie przeszkadza. W ogóle nic mi teraz nie przeszkadza. No, może mąci trochę umysł temat powrotu pociągiem. Pociągiem wrócić z Budapesztu do Rabki, owszem, da się. Tylko że ten pociąg jechał by przez Słowację, Zwardoń, Katowice, Kraków :D I tych pociągów było by z 5, i jechałyby całą dobę. Plan powrotu mam więc taki:
1) vlak Budapest Nyugati > Bratislava hl. st. (międzynarodowy)
2) vlak Bratislava hl. st. > Kralovany (jakby Intercity)
3) vlak Kralovany > Trstena (regio)
4) ~45km rowerem Trstena > Rabka
Gdzie punkt 2), 3) jak i 4) ;) to nie problem, słowackie pociagi mam opanowane. Niewiadomą jest pkt 1). Chwila grzebania na stronce ZSSK (koleje Słowackie) i już wiem że biletu przez tel. na ten pociąg nie kupię – międzynarodowy. Próbuję przez stronkę węgierską MAV-START, ale to jest z góry skazane na niepowodzenie – szybko odpuszczam. Bilet muszę więc kupić w kasie. W związku z tym pierwszy cel jaki obieram to dworzec. Budapest NYUGATI. Wg GPSa kilkanaście km. Kilkanaście km, w trakcie których podziwiam i chłonę cały ten węgierski pierdolnik, o którym wspominałem ;) Bo w Budapeszcie to samo, nic się nie zmieniło ani w kwestii nawierzchni ani w innych tematach. Piękne, lśniące biurowce kontrastują z zasyfionymi, zarośniętymi chodnikami i zapadniętymi na 10cm studzienkami na jezdni. Na zabytkowym, kamiennym murze odnajduję zabytkowe źródełko. Skwapliwie z niego korzystam myjąc włosy. Na szczęście wziąłem grzebień. Z innych ciekawostek to port/stocznia (?) na Dunaju. Jeszcze parę km tego rozgardiaszu i jest centrum. Jest i NYUGATI. Próbuję kupić bilety. Główna hala jest w remoncie. Na zewnątrz ze 20 automatów biletowych, ale w nich biletu zagranicznego kupić się nie da. Znajduję wejście do remontowanej hali, ale w pomieszczeniu jakaś zbiórka krwi czy coś?! Albo test na koronę? Kto to wie :D Błądzę po przejściach podziemnych w poszukiwaniu kas. Kasy są ale to chyba są kasy metra, nie kolejowe… Węgierskie napisy niewiela mi mówią, tłumaczę w googlach co jest co :D No nie powiem, jest lekki strach jak stąd wrócę. Tzn. mam plan B: z Budapesztu dociągnąć kilkadziesiąt km do Słowackiej granicy, stamtąd z jakiegoś miasteczka pociągiem/pociągami do Bratysławy, i potem pkt 2), 3) i 4) bez zmian. Wychodzę na powierzchnię. Obchodzę halę dookoła i lokalizuję inne, boczne wejście. Korytarzem docieram do niewielkiej, czynnej poczekalni i 4 czynnych kas. Uff. W notatniku na telefonie napisałem po ang/hung. jaki bilet na jaki pociąg potrzebuję. Z jednego okienka odsyłają mnie do drugiego, międzynarodowego. Za ~4000 forintów kupuję bilet ale coś mi w nim nie pasuje. Do trzeciego okienka odsyłam się więc sam. Tam siedzi kompetentniejszy od starszej Pani młodszy Pan i dokoptowuje mi do ogólnego biletu na pociąg miejscówkę i bilet na rower. Za +1700 forintów. Chyba jestem w domu :) Ale na 100% i tak nie jestem pewien czy to jest właściwy bilet. Tylko tak na 90%. Napisy na biletach są po węgiersku i po niemiecku... W razie czego można chyba dokupić w pociągu jakby czegoś brakowało? W każdym razie bilet jakiś mam, a jak mam zły to nie celowo, tylko wskutek pomyłki. Z godzinę straciłem na te bilety, jadę zwiedzać miasto. Zdjęć dworca nie zrobiłem, byłem zbyt pochłonięty tematem biletu. Zrobię jak będę kończył zwiedzanie. Cele typu must see mam dwa, no może trzy:
1) Parlament :)
2) Most Łańcuchowy
3) Dunaj – ale to się zobaczy przy okazji.
Nie jest daleko z dworca do Parlamentu, szybko go więc lokalizuję. No i jest :O Okazały i odpicowany jest nie tylko sam gmach ale i jego otoczenie – plac i najbliższe ulice. Jakże odmienne od typowego węgierskiego pierdolnika ;) Kilka pozowanych fotek. Podczas poszukiwania słynnego Mostu docieram nad Dunaj. Imponująca panorama miasta, Most Łańcuchowy też już widzę. Oprócz tego kilka solidnych statków wycieczkowych. Bulwar – typowo węgierski, piaszczysto – żwirowa wydeptana ścieżka. Zabytkowym mostem przeprawiam się na drugi brzeg. „Łańcuchy” przypominają trochę ogólną konstrukcją, budową, łańcuch rowerowy. Płaskowniki pospinane wielkimi sworzniami. Robię jakieś tam fotki. Ale jest taki upał, że mam wrażenie że jeszcze 5 minut dłużej na tym Słońcu i zejdę na zawał, albo na wylew. I nie będzie wpisu na BS, i nikt się nie dowie że zdobyłem Budapest :o Plan mam więc taki, że jeszcze jedna (tytułowa) fotka Parlamentu, z drugiego brzegu Dunaju i chowam się w zacienionych wielkimi gmachami uliczkach. I szukam czegoś do picia (zimnego) i do jedzenia (ciepłego, NIESŁODKIEGO). Robię fotkę, i z cieniem sprawa jest prosta, znajdzie się. Wielkich gmachów i ciasnych uliczek w Budapeszcie pod dostatkiem. Jedzenie też znajdę ale trochę później. Ze zwiedzania zaliczam jeszcze dwa inne, niezabytkowe już mosty oraz wyspę na Dunaju. Wyspę – park, pełną fotnann, placów zabaw i innych atrakcji. Np. takich pięknych, okazałych platanów. Z nietypowym pokrojem pnia – rozgałęzionym tuż przy ziemi. Jeszcze trochę jakichś tam fotek, wiele z nich w trakcie jazdy, bez zatrzymywania się. I jadę na dworzec, ogarnąć jedzenie, odpocząć i odszukać właściwy peron. W przejściu podziemnym kupuję pizzę. „ONLI KESZ” - mówi dziewczyna. Czyli sprzydały się forinty  i tak :) I z powrotem na dworcu. Godzina czasu ponad, ale mam dość atrakcji, muszę odpocząć. Peron odnajduję, a pozostały czas poświęcam na podziwianie węgierskiego pierdolnika, tym razem na dworcu. Więc może jeszcze kilka zdań na ten temat. Budapest Nyugai to podobno jeden z 3 dużych dworców w stolicy. Rozplanowany w ciekawym układzie – nie przelotowy, tylko końcowy, ze ślepymi torami. Główna hala w remoncie, więc ocena jej mogłaby być nieobiektywna. Ale. Na przykład: zadaszenie peronów. Część peronów przykryta nowoczesnym, stalowo – szklanym zadaszeniem. Inne ze starymi, granatowo-żółtymi wiatami pamiętającymi czasy Breżniewa. Jeszcze inne przykryte obleśną, betonową płytą piętrowego parkingu. A pozostałe perony pod gołym niebem, nie przykryte niczym :D Ławki: w 3 wzorach. Stare, odrapane, drewniane granatowe ławy. Nowoczesne, ze stali nierdzewnej, bez oparć. Zestaw uzupełniają ozdobne, stalowo-drewniane, jakby przyniesione z parku :D Itp. itd. długo można by wymieniać. Zdjęcia tylko częściowo to oddają, tam trzeba być i zobaczyć na własne oczy. O pięknie węgierskich Kobiet pisać chyba nie trzeba, każdy wie. Na takich właśnie obserwacjach, rozkminkach i dywagacjach mija mi czas do odjazdu pociągu. No dobra, ostatnia sytuacja – maszynista zdejmujący koszulę, i z gołą klatą prowadzący lokomotywę :D (Maszynista tego pociągu co jadę, Budapeszt – Bratysława – Praga). Bez problemów odnajduję wagon i miejsce, przynajmniej dla siebie. Z rowerem coś jest nie tak, ale nie do końca wiem co. Konduktor próbuje mi coś wyjaśnić ale ang. u Niego słaby. Na razie przestawiam rower na inny stojak, który oznaczony jest numerem fotela który zajmuję. W czasie kontroli biletów dowiem się ocb – to jest pociąg w którym rower jest pod nadzorem konduktora, obok jego przedziału, a jeden z 4 biletów które mam wkłada się w szprychy koła, przez co wiadomo do kogo ten rower należy i kto go może wynieść z pociągu. Ale jak i tak nie ufam Węgrom, i przypinam rower 2,5kg Oxfordem ;) Podróż mija przyjemnie, pociąg wysokiej klasy, z klimatyzacją, wifi, kiblem większym niż łazienka w moim mieszkaniu, a miejsce mam chyba w 1szej klasie – 3 fotele w rzędzie, nie 4. Zaczyna padać deszcz ale teraz to już se może. Przez tel. kupuję bezproblemowo bilet na pozostałe dwa, słowackie pociągu (16 EUR). W Bratysławie z niewielkim opóźnieniem, po 20tej. Kolejny pociąg przed 23, mam więc ponad 2h na przejażdżkę. Zwiedzam centrum, przyglądając się gwarowi i nocnemu życiu stolicy. Tłukę się po brukach starówki, podziwiam Nowy Most. Wciągam hotdoga, frytki (hranulky), kupuję zapasy na dalszą drogę. I z powrotem wspinam się na stację - hlavna stanica jest na wzgórzu. Drugi pociąg to międzymiastowy Bratysława – Humenne. Czyli taki jadący łukiem przez całą Słowację, z zachodu na wschód. Jest już noc, a mnie zaczyna morzyć senność. Sporo pospałem w tym pociągu. Przed Kralovanami miałem budzik ustawiony. W Kralovanach po 2 w nocy. Ostatni vlak, do Trzciany o 3.40. Mam więc ponad godzinę na zwiedzanie. Tylko nie bardzo jest co zwiedzać ;) Kralovany to zatopiona w ciemnych, słowackich zadupiach wieś. Jedyną rzeczą jakiej można by zrobić tu zdjęcie to ładnie iluminowany kościółek. Poza tym najciekawszy to chyba jest budynek dworca. Z automatami z gorącymi napojami ;) Noc chłodna. No i ostatni vlak jest bardzo ciekawy. Mały, przynajmniej z zewnątrz, 2-osiowy, stary wagon motorowy. Mnóstwo tego wciąż jeździ po CZ/SK. Już nim w ub. roku jechałem, też w nocy, i pamiętam jak klimatyczna jest to podróż :) Toczenie się małym spalinowym wagonikiem, pośród ciemnych słowackich zadupi. Tu też usnąłem. Obudził mnie świt, gdy zbliżałem się już do Trzciany. W Trzcianie koło 5.30. W miarę więc wyspany i zdatny do dalszej jazdy chłodnym porankiem wyruszam na ostatnią prostą, ~45km krajówką do Rabki. Objazd rozkopanego mostu tym razem inną, niebieską kładeczką. Chyżne, Jabłonka, nawet szły te km, odpocząłem w pociągach. W Jabłonce pauza, a gdzieś w Spytkowicach jednak drzemka na przystanku. Nie chciałem więcej kofeiny przyjmować. Na kwaterze w Rabce po 9tej.

Ostatni, Piąty Cel z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) zaliczony :) Nie przeszkodziły mi burze, mocy nie zabrakło. Urzekł mnie uroczy Słowiański nieład, pierdolnik Budapesztu jak i całej Węgierskiej krainy. Tak jak Słowacja, tylko że bardziej :) A Węgry wcale nie są płaskie. Przynajmniej nie północne Węgry. Północne Węgry to jak południowa Słowacja, czyli po prostu góry.

7.05 (ndz) - 9.15 (wt)

Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2

Wielka Fatra (SK):
Sedlo Donovaly 950


Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020

Toruń

d a n e w y j a z d u 472.16 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:30.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 26 czerwca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://photos.app.goo.gl/7THbJWPWd8CfWFNg7

https://www.alltrails.com/explore/map/26-28-06-202...

7.35 (pt) - 11.45 (ndz)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Konin

d a n e w y j a z d u 406.51 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 6 czerwca 2020 | dodano: 11.06.2020



Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. (wróbel = Konin, gołąb = Poznań). Potem napiszę kilka zdań.

EDIT: Albo i nie napiszę. Bo jest grudzień i dalej nic tu nie ma :D

https://www.alltrails.com/explore/map/map-f8417d0--20?u=md

https://photos.app.goo.gl/eSHHccrKo8uMUHQ86

8.35 (sb) - 00.35 (pon)

Nowe gminy: 7

Wielkopolskie: 7
Grabów nad Prosną
Sieroszowice
Nowe Skalmierzyce
Żerków
Czermin
Zagórków
Rzgów


Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499

Kraków - Warszawa, za biegiem Wisły

d a n e w y j a z d u 417.32 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 22 maja 2020 | dodano: 01.06.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-d1359f9--16?u=m

https://photos.app.goo.gl/uZNCjLqJs1Lpfsxy8

No i gdzie by tu jechać. Od pewnego czasu kołacze mi się w głowie chytry plan dotarcia nad Morze. Jest jednak pewien problem, z pogodą mianowicie. Nie chce się ona zgrać, tak żeby w okolicach weekendu (pt/sb/ndz/pon) przez min. 2 dni z rzędu było ciepło i słonecznie w całym kraju. Widząc klarującą się mniej więcej prognozę na najbliższe dni - ładnie w pt/sb (nie dotyczy wybrzeża), w ndz deszcz, biorę na piątek wolne i ruszam z jakimś lżejszym tematem. Taka Warszawa dłuższą drogą wydaje się być w sam raz :) Tzn. teraz dopiero zauważyłem że tak ładnie mi się ta trasa ułożyła wzdłuż Wisły, bo przed wyjazdem plan kończył się na Sandomierzu. A potem się zobaczy. :). Zapomniałbym – ta trasa to też test nowych kół. Jest mi bardzo wstyd, ale po 10 zaplecionych własnoręcznie kołach, i ze 100tys. km na nich zrobionych tym razem kupiłem gotowce… Koła do szosówki, słoneczka, 11rz bębenki, wylajtowane obręcze itp. itd. to dla mnie jednak za wysokie progi. Ja specjalizuję się w 32/36 szprychach, 3/4 krzyżach, i topornych kołach do MTB/turystyki. A co kupiłem? Jeden z podstawowych zestawów z Daveo, full DT Swiss, 24/28h, w najpancerniejszej wersji z limitem 100kg. Wczoraj zrobiłem już 2km rundkę po osiedlu. Wszystko gra i bucy. I KURRRRRRWAAA TERRRRRRRKOCZEEE. BĘBENEK. No tak, zapomniałem że wszystkie pro piasty tak mają, i że ludziom się to podobno podoba… A ja lubię cichutkie Shimano. Zobaczymy co to będzie… Czy dam radę z tym żyć…

Startuję porą dość leniwą, bo dopiero przed 9tą. Nie ma pośpiechu - cała (deszczowa) niedziela w zapasie na powrót PKP. Raz dwa przelatuję Bieżanów, Rybitwy, Most Wandy, mijam spalarnię i ląduję na mojej ulubionej Sandomierce :) Duży ruch na szosie przypomina mi że dziś piątek. Ale im dalej za miasto tym robi się luźniej, kończą się też remonty/światła, i jedzie się fajnie. Bardzo lubię te pierwsze kilometry zaraz po opuszczeniu krakowskiej aglomeracji. Szosa wspina się tu wysoko. I jest piękna panorama: na pierwszym planie przedzielone miedzami i zagajnikami pola uprawne (żółciutkiego rzepaczku niestety coraz mniej). Plan drugi to meandrująca nisko, w korycie, pośród zieleni Wisła. A na planie trzecim – niebieskie grzbiety Beskidów. Te niższe, ciemniejsze to zapewne Pogórza: Wiśnickie i Rożnowskie. Jaśniejsze, wyższe to Beskid Wyspowy. Wiele z tych szczytów mam zaliczonych – Mogielica, Łopień, Jaworz, długo by wymieniać… Są w tabelce obok, na blogu :D Ile to tras, ile przygód, wspomnień, wylanego potu, ile gleb ;) Wracając na trasę: mijam skąpane w promieniach Słońca New Brzesko zaraz potem Koszyce, chwila moment, i opuszczam rodzime województwo, a zaczynam Świętokrzyskie. Szybka fotka w Opatowcu, a doglądnięcie budowy mostu w New Korczynie to sprawa obowiązkowa. Zresztą nie ja jeden się tu zatrzymuję żeby popatrzeć. No most fajny, tylko tego promu trochę żal… Przeprawy promowe to są jednak klimaty. To jest piękny, stały element pejzażu tych wszystkich wiejskich zadupi. Pierwsza setka zajmuje mi 5h 45min co jest dla mnie czasem bardzo dobrym. A co z piastą? Tj. bębenkiem? Nie wyrabiam, to terkotanie jest wkurwiające, dołujące, frustrujące. Grr… Jak to kiedyś na jakimś forum rowerowym przeczytałem o tego typu piastach: „czy to się podoba komuś starszemu niż 8-letnie dzieci?!”. Doraźnie, na tą chwilę rozwiązania znalazłem dwa:
1) non stop pedałować.
2) słuchać radia.

Wybieram to drugie, słuchawki niemal bez przerwy w uszach, wyjmuję tylko jak lecą reklamy Media Expert ;) (Ciekawe czy tylko ja tak mam?). A na dłuższą metę, docelowo, wyjścia widzę trzy:
1) Może się wyrobi i będzie ciszej terkotał?
2)Mocniej przesmarować.
3)Wymienić piastę na Shimano.

Pkt 3) to rzecz jasna ostateczność. Liczę na to że połączone pkt. 1) i 2) załatwią sprawę.

Standardowe zakupy w Połańcu wzbogacam niestandardowo o lody. Osiek natomiast tonie. Tonie w różowych kwiatach kasztanowców ;) Pioseneczka ;) Zalew Kałuża w Koprzywnicy bez zmian, wody nie przybyło. Km szybko mijają, mijam sady owocowe Samborca, na horyzoncie majaczy już komin huty szkła w Sandomierzu. Koło 19tej melduję się na miejscu. Oczywistym jest że będąc w Sandomierzu wypada odwiedzić słynną starówkę, z rynkiem na czele, ale już drugi raz pod rząd mi się to nie udało. Dwa tygodnie temu jakoś bardziej zainteresowałem się bulwarami. Tym razem zaś źle skręciłem i wjechałem nie na to wzgórze co trzeba. Zamiast rynku znalazłem za to Biedronkę, w której zrobiłem tanie zakupy. (Nie boję się zakupów w trochę większych sklepach, odkąd wożę ze sobą 2,5kg Oxforda ;) ). Koniec końców z tego pięknego miasteczka wyjeżdżam z dwoma tylko zdjęciami: wzgórza zamkowego, i losowego ronda, z wielkimi donicami pośrodku. Nie chce mi się już zawracać, wskakuję na Route 777. Właściwie to na Sandomierzu kończył mi się plan trasy. 777 poleciałem jakoś tak odruchowo, zawsze jak jadę na Lublin to w nią skręcam. Po paru km zatrzymuję się, i zerkam na GPSa. Właściwie to droga na Warszawę to tak bardziej DK79, przez Ożarów, Lipsko, Zwoleń i Kozienice. Ale jak już tak skręciłem to tak jadę, nie będę zmieniał kursu. Na razie kierunek: Annopol. Prom w Zawichoście pływa tylko do 20tej, zresztą 2 tyg. temu nim płynąłem. Zapada zmrok, a o tym że zbliżam się do długachnego mostu świadczą migające czerwonymi lampami pylony linii WN na Wisłą. To jest taki jeden z uroków jazdy nocą – wypatrywanie wysokich, migających na czerwono obiektów, które są niczym latarnie morskie. Tak jak marynarzom dodają otuchy i świadczą o docieraniu do bezpiecznego portu, tak zagubionym w czeluściach nocy zmęczonym kolarzom mówią że to już, że to już prawie, że cel, że takie albo inne miasto już niedaleko. Przekraczam mostem Wisłę, i zarazem granicę województwa – zaczynamy Lubelskie :) Jeśli mam zamiar dotrzeć do tej Warszawy, to w Annopolu wybór musi być jeden: DW 824. I tak też jadę. W chłodnych mrokach nocy łykam koleje km lubelskich pustkowi. Józefów nad Wisłą – raczej dziura, Opole Lub. – nieco większe, ale tez niewyróżniające się miasto. Słynny Kazimierz Dolny omijam – nie chce mi się nadkładać km. I tak już mało sprawnie idzie ta jazda. Spać się nie chce (nie pozwala tykający bębenek!), ale sporo bezsensownych odpoczynków, zamułek. A że noc krótka, szybko wita mnie świt. Niewielka tych km nocą zrobiłem ;) Jakoś raźniej się teraz jedzie. Wielkie instalacje przy drodze na pierwszy rzut oka przypominają jakieś anteny HAARP ;) Ale to chyba tylko stelaże pod groch/fasolę/inne rośliny pnące. Przejeżdżam przez Janowiec, i kusi trochę drogowskaz na prom. Drżąc o nowiutkie koła tłukę się kilkaset metrów po betonowych płytach z wielkimi szparami i wystającym zbrojeniem. Spośród dziwnie nisko i szybko płynących, lecących wręcz nad doliną mgieł (?!?!) wyłania się ów prom. Ale nie wiem czy to to pływa. Piszą żeby zatrąbić lub błysnąć światłami jeśli się chce zaokrętować. Yyyy, nieważne, zawracam, szkoda czasu, i pieniędzy. Jadę za drogą, na Puławy. Kawałek dalej z przydrożnego rowu wyłania się wielka skała. Która gdy podjeżdżam bliżej okazuję się być w rzeczywistości wielkim pniem zwalonej/ściętej topoli. Ze dwa metry średnicy może mieć. Myślę sobie że fajnie było by wejść na górę, i zrobić zdjęcie. Żeby była jakaś skala, odniesienie, ukazujące ogrom tego drzewa. Nie jest to łatwe, ale udaje mi się wspiąć po spękanej, porośniętej odrostami korze. I jest tytułowe zdjęcie :) Ciekawe co myśleli przejeżdżający ludzie :D Jakbym spadł w stronę łąki to mogło by być nieciekawie, bo tam jest skarpa i łącznie ze 4m do spadania nawet. A zdjęcie to właściwie nie jest zdjęcie, tylko klatka wycięta z filmiku z telefonu przypiętego do kierownicy. Inaczej nie dało rady tego ogarnąć. Kończę z dziwnymi pomysłami i docieram wreszcie do Puław. Miasto wita mnie oryginalnym billboardem. Tyle fotek z miasta. Szkoda czasu na Puławy, Stolica czeka na zwiedzanie :) Aha – w Puławach rozwiązuje się zagadka wspomnianej dziwnej, szybko lecącej „mgły”. Ów mgła to dym wydobywający się z komina zakładów azotowych ;) Z jakiegoś powodu nie lecący wysoko ku górze, tylko opadający, i płożący się doliną rzeki. Albo para wodna, zachowująca się w taki dziwny sposób. Z Puław początkowo planowałem technicznymi wzdłuż S17 przez Ryki, Garwolin. Lub na drugą stronę Wisły, i DK79 przez Kozienice, Magnuszew, Górę Kalwarię. Pierwszy wariant szybko odpadł gdy dokładniej sprawdziłem mapę i okazało się że ta ekspresówka to chyba ciągle w budowie jeszcze. A przy okazji odkryłem jeszcze trzecią, ciekawą opcję: DW801 przez Dęblin, Wilgę, Otwock. Jako że S17 rozkopana, DK79 już jechałem a DW801 jeszcze nie, wybór mógł być tylko jeden. I okazał się strzałem w 10. Droga wiedzie malowniczą doliną Wisły. Sosnowe lasy z suchą, piaszczystą ściółką, i opadające stromo w koryto rzeki skarpy. Trochę jak nad morzem. Nawet tablice są że to „Obszar chronionego krajobrazu doliny Wisły”, nie dziwota, ładnie tu. W przerwach między drzewami panorama na rzekę. Do tego co kawałek różnej maści pomniki, obeliski - pamiątki toczonych na linii Wisły licznych bitew. Przekraczam Wieprz - rzekę o nieuroczej może nazwie, ale kolejnym pięknym krajobrazie rzecznej doliny. Jest Dęblin. Miasteczko kojarzące mi się z wojskowo-lotniczymi sprawami. Jakieś koszary/wojskowe jednostki faktycznie są, do tego zatłoczony targ. I tyle z Dęblina, Wawa czeka. Przed południem wreszcie łapie mnie senność. Odnajduję przystanek w odludnej okolicy, mała drzemka, i znów jestem zdatny do jazdy. W Tyrzynie jakaś impreza/zgromadzenie/święto – czy to na pewno legalne w obecnej sytuacji epidemiologicznej? O tym że jestem na wysokości usytuowanej na przeciwległym brzegu Wisły wielkiej kozienickiej elektrowni świadczą kolejne imponujące, wysokie pylony linii energetycznych przekraczających tu rzekę. Samą elektrownie też coś tam w oddali widać, ale zapomniałem zrobić zdjęcia. Najciekawszy zaś pomnik to właściwie mały parczek nad brzegiem rzeki. Z obeliskiem, i trzema wojennymi eksponatami – działami, haubicami, jak zwał tak zwał. Wszystko to zaniedbane, opuszczone trochę. Przypomina mi to klimaty wschodniej Słowacji. Tam dużo takich wojennych pamiątek jest (tyle że tam na pomnikach zamiast orła jest czerwona gwiazda – ku chwale przyjaciół ze wschodu ;) ). Kolejny kryzys, tym razem odcina mnie, brak picia jak i jedzenia. A jak na złość okolice ciągle odludne. Tzn. była jakiś tam Orlen czy Lotos był ale wiadomo że na stacjach drogo, chcę do sklepu zwykłego dociągnąć. Potem tego żałowałem. Sklep wreszcie jest, w Wildze, kolejnym dziurzastym miasteczku. Dużo ciastek, dużo coli, dużo drożdżówek, dużo wszystkiego. Dużo za dużo, bo mnie brzuch zaczął boleć. Potem znowu senność, znowu przystanek, znowu drzemka. Zbieram wreszcie siły i do tej Warszawy chcę dociągnąć, bo tempo mam iście emeryckie. Zbieraniu sił i szybszej jeździe sprzyja droga. Nie jest już w ogóle widokowa, rzeka znikła gdzieś w oddali, wokół tylko monotonia: pola i zarośla. Czasem dla odmiany zarośla i pola. Podobno przejeżdżam przez Otwock, ale jakoś tego nie zauważam, bo wokół pola i zarośla. Zaczyna się ścieżka rowerowa, na szczęście nawet znośna. Kończą się pola i zarośla, zaczynają zarośla i lasy. O 16.50 jest długo oczekiwana tablica: WARSZAWA :) Gdy po raz pierwszy dotarłem do tablicy z napisałem WARSZAWA, w sierpniu 2014 roku, to to był prawdziwy rowerowy orgazm :) A teraz to cóż. Warszawa to Warszawa. No nawet spoko że jestem, pozwiedzam sobie. A rowerowe orgazmy to ja teraz przeżywam gdy widzę tablice z napisem „WIEN” lub „BERLIN” ;) Pociąg o 20, mam więc 3 godzinki. Akurat żeby dłuższą drogą dojechać na dworzec. Ciągnącą się i ciągnącą dwupasmówką (Wał Miedzeszyński) docieram wreszcie do pierwszego mostu. Czego jak czego, ale Warszawa to mostów ma mało, raptem 8 naliczyłem (drogowych). W 2,5 raza mniejszym Krakowie jest ich 11. (Talk, wiem, w Krk Wisła ma śmieszną szerokość, więc i mosty mogą być śmieszne ;) ). Za to widok z mostu skyline jest po prostu niesamowity. Że jedyny taki w Polsce to wiadome. Ale podobno także jeden z najlepszych skylinów w skali całej Europy! Pozwiedzałem przejazdem jeszcze Mokotów i Śródmieście, ciesząc oczy tymi wszystkimi drapaczami chmur, szerokimi alejami, ogólnym rozmachem tego wielkiego miasta. Chyba jakiś proteścik się szykuje, bo dziesiątki radiowozów migają niebieskimi lampkami. Zajechałem jeszcze pod pomnik Nieznanego Żołnierza (warta honorowa w maseczkach), i zaczęło kropić. W sam raz, pociąg za pół godziny. Wracam TLK z moim ulubionym, wypasionym wagonem rowerowym (przerobionym ze starego wagonu pocztowego). Też jakieś trzy ultrasy ze mną wracały ;) Tylko takie z trochę wyższej ligi. Nie zagadywałem, ale podsłyszałem kilka słów rozmowy, i przewijało się tam ultra, jakaś Francja, Czechy, Bałkany itp. I takie słowa: „średnia 32,4, no nie najgorzej, z 32,5 spadło”. 32,5 średnia z Krk do Wawy, na przejeździe przez miasto Im do 32,4 spadło. Ja tak to rozumiem, bo tym pociągiem tak samo jak ja do Krk wracali. Nie mam pytań :D Z malutkimi podsiodłówkami jechali, nie z wielką sakwą wypchaną bagażem (i bez 2,5kg łańcuchów). Pociąg cały czas jedzie w deszczu, w Krk też mocno pada. Przeciekające, zniszczone ubranie p/deszcz przypomina że czas najwyższy kupić nowe. W domu po północy. Cała niedziela przede mną, można wyspać jak człowiek przed pracą.

Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Dopiero po powrocie, jak narysowałem mapkę widzę jak fajnie ułożyła mi się ta trasa – jechałem za biegiem Wisły :) Tylko ten bębenek, grr… Mam na półce oryginalny, Shimanowski smar do bębenków i nie zawaham się go użyć!

8.50 (pt) - 00.35 (ndz)

Nowe gminy: 8

Lubelskie: 2
Dęblin
Stężyca

Mazowieckie: 6
Maciejowice
Wilga
Sobienie-Jeziory
Karczew
Otwock
Józefów


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Przemyśl Plus

d a n e w y j a z d u 403.27 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 16 maja 2020 | dodano: 01.06.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-bf2fe65--12?u=m

https://photos.app.goo.gl/4temsrXra1Hi9ury8

Wstęp do relacji będzie nieco tragiczny. Tylne koło w stanie agonii. Mnóstwo pęknięć wokół za mocno naciągniętych szprych od strony napędu. Najkoszmarniejszy przypadek przedstawiony na obrazku. Tu nypel/kapsel jest po prostu wyrwany z obręczy. Zalałem to miejsce żywicą epoksydową, ale to chyba pudrowanie trupa. Ta szprycha i tak już nie przenosi żadnej siły, to jest koło de facto 31-szprychowe. Oczywiście jest kilku mm bicie boczne, nie do skorygowania bez tej szprychy. To już jest śmierć techniczna. Ale jechać trzeba. Mając w głowie nieciekawe wizje prowadzenia roweru, hamowania w górach samym przednim hamulcem i inne straszne scenariusze trasę zaplanowałem lekko tylko pagórkowatą, i wzdłuż linii kolejowej. Krajową czwóreczką: Tarnów -> Rzeszów -> Przemyśl.

Wyruszam leniwie, o 8-mej rano w sobotę. Sprawnie łykam kolejne hopki pagórkowatej szosy. Cieszę oczy pięknymi okolicznościami przyrody (żółte łany rzepaku). I robię fotki co ciekawszych pojazdów stojących na placach przy drodze. W sumie to z tym kołem nawet nie jest tak źle. Obraca się, jest okrągłe, i w jednej całości. Hamulec coś tam hamuje - wyregulowałem szerzej szczęki, tak że nic nie obciera. W Brzesku nachodzi mnie więc myśl że może dojadę na tym kole górami do Przemyśla? Przez Jasło, Krosno und Sanok? Waham się tylko chwilę, i obieram DK75 na New Sącz :) Słońce przygrzewa coraz bardziej. Na pauzie w Gnojniku aplikuję więc wreszcie pierwszy raz krem z filtrem. Kawałek dalej zaczynają się pierwsze podjazdy i ogólnie górskie klimaty. Urwiste, zabezpieczone siatką i murami oporowymi zbocza gór, do których przylega szosa. Podjazd na Just (375 m n.p.m.), i fajny zjazd serpentynami. No i szerokie panoramy na jeziora: Czchowskie i Rożnowskie. W New Sącz o 14. Kilka szybkich fotek zamku (ruin), fabryki Korala, jakiegoś tam ronda. Z tym N. Sączem to jest ciekawa sprawa tak nawiasem mówiąc. Czytałem jakiś czas temu artykuł o rynku pracy w tejże mieścinie. W skrócie: pracy podobno pod dostatkiem, każdy pracę ma lub może mieć, jeśli tylko chce. Z tym że jest to praca za minimalną krajową lub niewiele wyższą pensję. Jest trzech lokalnych miliarderów: Koralowie (lody, wiadomo), Wiśniowscy (bramy, ogrodzenia) i jeszcze jakaś trzecia wielka firma, nazwy nie pomnę. I pomiędzy nimi zmowa płacowa. Jeśli komuś się nie uda wyrwać z tej dziury do normalnego miasta typu Kraków, to wegetuje tu za śmieszne pieniądze. Podobno też jest jakieś lobby, które blokuje budowę szybkiego połączenia z Krakowem: drogi ekspresowej i łącznika/reaktywacji linii kolejowej. Można by wtedy mieszkać w N. Sączu i dojeżdżać do lepszej pracy w Krk. Nie wiem ile w tym prawdy, tak gdzieś kiedyś czytałem. Wyjeżdżam DK28, do Przemyśla dwie stówy :) Znalazłem fajne miejsce na odpoczynek, nad rzeczką. Z atrakcją w postaci brodu, kilku cm głębokości. Jest też mostek, ale na drugą stronę przejechałem przez wodę. Bo co to za frajda tak po prostu po mostku? Ze dwa cięższe podjazdy, i docieram do Grybowa. Miasteczka z górującym nad rynkiem wielkim kościołem. Następne w kolejności są Gorlice. Takie bardziej przemysłowe klimaty. Na takich właśnie przemysłowych przedmieściach obfotografowuję dokładnie ciekawą, zabytkową maszynę (na zdjęciu tytułowym). Tabliczki znamionowe mówią, iż jest to: „Żuraw przewoźny udarowy do 300 (800?) metrów SMFM-41”. W każdym coś z górnictwem nafty i gazu związane, na Podkarpaciu ten przemysł był (jest?) dobrze rozwinięty. Na rynek w Gorlicach nie zajeżdżam, nie chce mi się. Zamiast tego robię zdjęcie innego żurawia, samochodowego. Trochę nowszego, ale dalej zabytkowego. Chyba w ciągłym użyciu :) Biecz i Jasło mijam tranzytem. W Krośnie już po zachodzie Słońca. W Biedrze robię większe zakupy przed nocną jazdą, z trudem dopinam sakwę. Miejsce Piastowe i Rymanów to jedyne większe miejscowości na ostatnich km dzielących mnie od Sanoka. Zdjęć z nich brak, bo ciemno i nic nie widać. Po drodze miał miejsce mały incydent, drugi taki w tym sezonie. Idąc się wysikać poślizgnąłem się i upadłem na plecy na trawiastej skarpie ;) W Sanoku po północy. Tym razem trochę sobie pozwiedzałem: wjechałem na parkowe wzgórze a potem wprowadziłem/wniosłem rower na kopiec na szczycie. Budzę niemały podziw tubylców (Ale z jakiego powodu? Przecież nie wiedzieli że z Krk jadę). Oraz przy okazji całkiem przemaczam w rosie buty ;) Do tego jeszcze jakaś tam starówka, rynek itp. I wyjeżdżam na odcinek specjalny, tj. nocny przejazd DK28 Sanok – Przemyśl :) 70km odcinek, z którego z 50km to wijąca się serpentynami i wspinająca na przełęcze droga przez odludzia Gór Słonnych i Gór Sanocko-Turczańskich. Góry może nie jakieś wysokie, kilkaset m n.p.m. mają najwyższe przełęcze ale da się tam zmęczyć. Nie muszę chyba dodawać, jak fajnie się tu śmiga nocą. Pustą szosą przez czarne, ciche lasy pod rozgwieżdżonym niebem. Z tym że ta noc to powoli się niestety kończy już. Tak że przed połową tego „OSa" łapie mnie świt. W Birczy natomiast – łapie senność. Na szczęście mega wypasiony przystanek znalazłem, wielkości małego domu! Poranny chłód trochę uprzykrzał drzemkę, ale jakoś dało radę. Obok chyba spał „busiarz” w dostawczaku, w „kurniku” nad kabiną. Skąd wiem? Bo za kierownicą nikt nie siedział. A na chwilę sam załączył się, a potem wyłączył jakiś silniczek – zapewne od Webasto. Za dnia jest tu może trochę mniej klimatycznie, ale plusem są widoki na te całe góry. W uszach jak zazwyczaj RMFik. Normalna muzyka, nie jakieś smęty dla starych dziadków. Co pół godzinki koronawiadomości, do tego ciekawe audycje mają, np. „Sceny zbrodni”. Teraz akurat coś o zamachu terrorystycznym w Oklahoma City idzie, też ciekawe sprawy. Jedyny minus to frustrujące, nachalne reklamy Media Expert ale zawsze można wyjąć słuchawki z uszu na tą chwilę. Jeszcze jedna drzemka, na innym przystanku okazuje się być potrzebna. Z ciekawszych obiektów trafia się platforma widokowa. Jest tablica z panoramką, można sobie rozszyfrować szczyty otaczających gór. Ze wskazań zegara słonecznego nici (zachmurzenie), z mapy gwiazdozbiorów tym bardziej – noc się skończyła. Zjazd w dolinę Sanu, i koło 10-tej jest Przemyśl. Na liczniku 310km. Przede mną cała niedziela. Koło też całe. Oczywistym jest zatem że na Przemyślu się nie skończy. Byłem tu nie raz, zwiedzanie ograniczam tylko do przejazdu bulwarami Sanu. Wzgórze z masztem, i fajnym kilkunasto-% podjazdem dziś wypada z planu. Nowym celem jest Rzeszów, i 400+. Zamiast jechać krajówką przez Jarosław przypomniała mi się ciekawa alternatywa, droga którą nigdy nie jechałem: DW881 przez Pruchnik, Kańczugę. Po kilku km krajówki tam też skręcam. W skrócie: ten ponad 50km odcinek do Łańcuta to tłuczenie się po dziurach przez urokliwe, podkarpackie zadupia. Są wzgórze przykryte łanami żółtego rzepaku. Są instalacje przesyłowe gazu (?). Są obsadzone starymi drzewami aleje. Są też zbierające się coraz ciemniejsze chmury. Do Pruchnika jeszcze dojechałem suchy. Ale między Pruchnikiem a Kańczugą lunęło. W ostatniej chwili dociągnąłem do przystanku, po kilku km jazdy przez otwarte pola. Z 45min czekałem zanim się uspokoi. W międzyczasie doglądnąłem zniszczeń w tylnym kole. Dotknąłem palcem feralnego miejsca i odpadł kawałek felgi :D To co odpadło schowałem do kieszeni na pamiątkę, luźną szprychę owinąłem wokół innej. Odpaliłem neta w tel. i wznowiłem rozważania w temacie kół nad którymi się waham. Gdy sytuacja pogodowa się uspokoiła ruszyłem dalej. Dziurawą niczym ser szwajcarski, pełną kałuż, błyszczącą w blasku Słońca mokrą szosą. Za Kańczugą stan nawierzchni diametralnie się poprawia, asfalt jest gładziutki. Mijam niesamowicie wyglądającą miejscówkę – fermę wiatrową. Jak gdzieś zagranicą normalnie, ilość i wielkość wiatraków robią wrażenie. Zawsze widziałem te turbiny z daleka, gdy jechałem krajówką na Przemyśl. A teraz przejeżdżam przez centrum tej atrakcji. Pozostałe do Rzeszowa km to już walka z czasem. Żeby zdążyć na ostatni pociąg. Przez Łańcut tylko przelatuję, zero zdjęć. Końcówka to orka jak na złość pod wiatr, jak na złość zbliżającej się kolejnej burzy, jak na złość po rozkopanej, remontowanej krajówce. Zdążam z ok. pół godzinnym zapasem. Nie lubię się tak spieszyć. Bo jak np. bym złapał kapcia, to ten zapas mógłby być już tylko 10-min. Powrót do Krk komfortowym, pustym (korona) ICkiem. Z trasy mam pamiątkę – czerwony odblask. Taki co jest montowany na stalowych barierach przy szosie. Nie urywałem ;) Leżał na drodze gdzieś na tych serpentynach między Sanokiem a Przemyślem. A nuż się kiedyś sprzyda?

Udana trasa, koło wytrzymało, pogoda też. No i trening też niezły wyszedł, bo większość z tych 400km to góry lub pagórki jak by nie patrzeć.

7.55 (sb) - 21.55 (ndz)

Nowe gminy: 5

Podkarpackie: 5
Rokietnica
Roźwienica
Próchnik
Kańczuga
Markowa

Zaliczone szczyty:

Beskid Wyspowy:
Przeł. Św. Justa 375

Pogórze Przemyskie:
Tyrawskie 481
Krępak 475
Spława 501
Mordownia 472
Bobowiska 428
Olszańska 381

Góry Sanocko-Turczańskie:
Majkowa Góra 346
Przeł. Przysłup 620
Tyrawskie 481


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Lublin Plus

d a n e w y j a z d u 451.42 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 9 maja 2020 | dodano: 14.05.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-b7d3550-...

https://photos.app.goo.gl/LGWhdszYkdj9eiUs5

Kwarantannę czas kończyć. Wszystko odmrażają, otwierają, odtegowują… Odmrażam się i ja, po dwóch miesiącach krótszych (ale za to b. regularnych) tripów wkoło komina, po Małopolsce. Ostatnia grubsza akcja to 300ka, też do Lublina, 12 marca. Trzeba robić formę żeby nad Morze dojechać :) Wyruszam sobotnim, ciepłym rankiem, w głowie mając ogólny tylko zarys trasy. Na pewno nocka w trasie, na pewno powrót w niedzielę. Może coś mniej więcej śladem mojej pierwszej 500-ki z 2017 roku? Sandomierką na Sandomierz, potem Route 19 na Lublin. A potem się zobaczy. Może pętla z powrotem do Krajowa, może do Rzeszowa/Tarnowa i powrót PKP? Ale czy te pociągi to już bezpieczne? Czy to już można? A może nie powinno się? Fajnie by było żeby to 500+ było. Ale jak nie będzie to też nic się nie stanie.

Pierwsze kilometry krajowej 79ki z małymi, remontowymi utrudnieniami. Po kilku km remontów i industrialnych klimatów kombinatu w Nowej Hucie zaczyna się płynna, przyjemna jazda po gładkiej tafli asfaltu, pośród brązowych, zielonych i żółtych dywanów pól okrywających skąpane w Słońcu pagórki. (żółte to rzepaczek, jasna sprawa). No po prostu bajka :) Wszystkimi zmysłami chłonę frajdę rozpoczynającej się kolejnej trasy, kolejnej rowerowej przygody. Podczas korona zakazów jeździłem dużo nocą WTRką po drugiej stronie Wisły (trasą rowerową po wale rzeki). Z nadzieją patrzyłem wtedy na świecące wysoko, na przeciwległym brzegu sodowe latarnie Sandomierki. Dziś tą Sandomierką znowu jadę :) Natomiast z coraz większym niepokojem przyglądam się stanowi tylnego koła. Nie jest dobrze. Coraz więcej pęknięć wokół nypli od strony napędowej. Zdjęcie przedstawia najtragiczniejsze miejsce, gdzie nypel jest już wyrwany. To żadna kraksa, po prostu tak to koło rok temu zaplotłem, pęknięcia dostrzegłem niedawno. Przeciągnąłem szprychy od strony napędu. 10 kół zaplotłem w mojej karierze mechanika rowerowego, i to pierwsze które mi naprawdę nie wyszło. Bębenek pod 11rz, kosmiczna różnica w kątach szprych, z DS idą prawie pionowo… Co za tym idzie kosmiczne różnice w naciągu… Nie wiedziałem jak mocno naciągnąć DS., żeby nie było za mocno, i żeby jednocześnie NDS nie była za luźno… Temat nowych kół spędza mi ostatnio sen z powiek. Kół, nie koła, bo obydwie obręcze i tak już są mocno wytarte. Tylko kilkanaście kkm te koła wytrzymały. Jeszcze nie wiem czy będę znowu samemu coś psuł, czy może po prostu kupię gotowce. Nie jestem pewien ma to jakiś wpływ na korona – bezpieczeństwo ale na wszelki wypadek nie zatrzymuję się w mijanych miasteczkach. Na pewno ma to natomiast wpływ na sprawność jazdy – mniej odpoczynków, mniej zdjęć, mniej zwiedzania ryneczków, mniej tracenia czasu. Jedyny skok w bok to tylko doglądnięcie budowy mostu w Nowym Korczynie. Ani się obejrzałem a na liczniku 60km i niebieska tablica Woj. Świętokrzyskiego. W Świętokrzyskim rządzi PO, tego typu informacja widnieje na każdym mijanym przystanku ;) Przejeżdżając pod LHSem tym razem na żaden skład ciągnięty przez tandem Gagarów niestety się nie załapuję. Radio w telefonie odbiera tak sobie, zwykle słucham więc najlepiej odbierającej stacji. Tzn. najlepiej zwykle odbiera Radio Maryja… I program 1szy, 2gi (3ci?) Polskiego Radia. Maryja - wiadomo, odpada. Jedynka, dwójka itd. też. To są radiostacje dla starych, smutnych, nudnych ludzi. A ja stary na pewno nie jestem, smutny – w tej chwili też na pewno nie, a czy nudny to nie wiem. Zazwyczaj kończy się na RMFie/Radiu ZET. Ale teraz znalazłem ciekawą alternatywę – Radio, uwaga: „LELIWA”. Regionalna jakaś rozgłośnia, Tarnobrzeg, Mielec, Stalowa Wola. Ch.j wi co to znaczy… Ta cała „Leliwa”. W każdym razie odbiór dobry, muzyka spoko, a nazwa radiostacji śmieszna, podoba mi się. (teraz sprawdziłem: Wikipedia: „Leliwa (Leliwczyk, Leliwita) – polski herb szlachecki, noszący zawołanie Leliwa”. Ok, nie miałem prawa tego wiedzieć, nie znam się na herbach szlacheckich. Bardziej obstawiałem coś z Wisłą :D Po południu mam już dość słodkiego jedzenia. Pora na nie słodkie :) Jak Turystyczna to tylko od Krakusa, nie jakieś podrabiańce. Królewskie to danie pałaszuję z widokiem na zale… yyy… Na kałużę ;) Kałużę w Koprzywnicy. Na razie takie „morze” musi mi wystarczyć, ale to prawdziwe Morze też będzie, kwestia czasu. W Sandomierzu o 19tej. Na starówki, zamki szkoda mi czasu, dla odmiany zrobię tylko małą rundkę po bulwarach. Z widokiem na most i hutę szkła na przeciwległym brzegu. Za długo tu nie zabawiam, spieszę się na prom w Zawichoście. Zamiast przez most w Annopolu. Dla odmiany, no i dla skrótu. Drogą o uroczym numerku 777 cisnę ile wlezie, nie wiem do której przeprawa czynna. Jestem na miejscu ok. 20.15, od tubylców ma przystani dowiaduję się że o 20 kończy kursować... Pan promowy łódką właśnie dobija do brzegu. Zagaduję i za stosowną dopłatą robi extra kurs :) Tym sposobem zaoszczędziłem 16km (lub niecałą godzinę jazdy). No i, co nie bez znaczenia - promem się przepłynąłem. Lubię pływać promami, to są klimaty. W zapadającym zmroku tłukę się płytową drogą, i staram nie rozwalić tylnego koła. Oraz siebie, bo prawie wyglebiłem na jednej szparze zasypanej piachem. Potem skrót drogą o równie podłej jakości, co ciekawe oznaczonej jako wojewódzka. Z ulgą wskakuję z powrotem na gładką krajówkę. Jest już noc. Ciepła, pogodna, bardzo przyjemna noc. Przed Kraśnikiem grubszy (jak na Lubelskie) podjazd, na którym z wytęsknieniem wypatruję czerwonych świateł masztu. Często na podjazdach wypatruję takich masztów, bo one zwiastują koniec wspinaczki, stoją na szczycie. Sam Kraśnik nieco w dole, i tu już sporo chłodniej. Do tego stopnia że przebieram się w długie ubrania. Standardowa fotka pod ceglaną bramą ze słynnym napisem, i w drogę, Lublin czeka. Km zaczynają się dłużyć. LELIWA nadaje coraz słabiej, w końcu przełączam na RMFik, coś o koronie posłuchać. Jest charakterystyczny, iluminowany wiadukt w Wilkołazie. Wreszcie jest i upragniony znak drogi ekspresowej, który wieszczy dotarcie do przedmieść Lublina :) Tzn. ekspresówką jechał oczywiście nie będę (to kosztuje 250zł), tylko boczną, równoległą drogą. Po prostu pamiętam ten znak, i zawsze go wyczekuję. Pomimo że dopiero wpół do czwartej, niebo zaczyna już jaśnieć. Lublin zwiedzam więc we wstającym powoli dniu. Samo zwiedzanie to nie jakieś szeroko zakrojone, ot Ogród Saski, Plac Litewski, Zamek. Chyba tyle. Bo ambitny plan machnięcia pierwszej pięćsetki ciągle aktualny. No, jeszcze Zalew Zemborzycki na południu miasta można zaliczyć jeszcze jako zwiedzanie. Wędkarze już działają, całe mnóstwo ich tutaj. Tu wreszcie łapie mnie senność, i w przyjemnie grzejących promieniach Słońca robię ze 45minut drzemki na ławeczce. Leniwie zbieram się do dalszej drogi. No ale jakiej drogi? Trzeba podjąć jakieś decyzje. Z powrotem do Krk chyba jednak odpada. Wracając drugą stroną Wisły wyszło by z 600km :) Nawet wracając po śladzie, Sandomierką: 550… Jakoś bym pewnie dał radę ale w domu bym był w pon. rano, a do pracy trzeba. Zresztą w planie była jedna nocka, a nie dwie, jeszcze bez takich hardcorów. Do Tarnowa niecałe 500, z tym że nie zdążę na ostatni pociąg, po 22. Zostaje Rzeszów, +-430,440km. Dwa ostatnie Regio do Krk o 17.50 i 20.15. I chyba na tym się skończy, nici z 500+. Może się ew. dokręci po Krakowie. W każdym razie na razie po śladzie do Kraśnika. Niby po śladzie, ale to jednak nie ta sama droga co w nocy. To piękne pejzaże Lubelszczyzny, żółte łany rzepaku, szpalery przydrożnych topoli, zapach koszonych traw, no i cała ta niesamowita świeżość majowej zieleni, to piękno budzącej się życia przyrody. Taka piosenka mi się przypomniała ;) Tylko ciągnąca się równolegle całymi dziesiątkami km budowa S19 mąci nieco tę sielankę, ale przecież niedziela, wszystkie wielkie kopary i wywrotki grzecznie śpią. Z Kraśnika dalej 19ką, droga na Rzeszów jest jedna. Już wiem, że końcówka będzie pod wiatr. W połączeniu z najbardziej pagórkowatym odcinkiem trasy i zmęczeniem sprawi to, że trzeba będzie się sprężać żeby nawet na ten drugi pociąg zdążyć. Z ciekawszych akcentów to nietypowa ozdoba w ogródku, i wiejski przystanek, pełny miłosnych wyznań i innych mądrości. No po prostu cudo :) Drugi atak senności i drugie ~45 minut drzemki na przystanku. I 45 minut w plecy. Jest bardzo ciepło. Z większych miasteczek mijam Janów Lub. i Nisko, ale nawet zdjęcia tam nie zrobię, nie ma czasu. Km dłużą się, czasu coraz mniej. Raz po raz przeliczam w pamięci km i godziny. Wychodzi że zdążę. Ale nie lubię tak, nie lubię tak się śpieszyć. To jest jedna z trzech najbardziej wkurzających dla mnie rzeczy w trasie: deszcz, senność i właśnie pośpiech. Sokołów Młp. Do Rzeszowa tak blisko a tak daleko. Wkurwiający wiatr i hopki na trasie. Jest Jasionka, znaczy się lotnisko pod Rzeszowem. A raczej nad, bo tak na wzgórzu jakby. W końcu tablica z upragnioną nazwą miasta i dwupasmówka do centrum. Jedna, druga trzecia przelotówka, trochę ścieżkami, trochę po buspasach no i jakoś zdążam. 20 minut do odjazdu, bilet kupiony przez telefon. Nie jest to dużo te 20 minut. Jakbym złapał kapcia to mógłbym być np. 2 minuty przed odjazdem. Albo też 2 minuty po… Regio z przesiadką w Tarnowie. Nakręcam tam kilka km, szukam jakiejś budy z ciepłym żarciem ale gdzie tam, koronawirus wszystko pozamykał. W Krakowie 23.30, w domu 00.30.

Udana wycieczka, 500+ co prawda nie ma, ale i 450 nie jest wynikiem słabym. Zwłaszcza jak na maj i dwa miesiące krótkich, 100-200km trasek.

7.55 (sb) - 00.30 pon

Nowe gminy: 3
Podkarpackie: 3
Jeżowe
Kamień
Sokołów Młp.


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Wawa 3

d a n e w y j a z d u 402.82 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3500 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019





Pojechałem obejrzeć ten bajpas którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)

https://photos.app.goo.gl/dEvY99jEPcC3fbBN7

Dopisane 0,75km (licznik się wypiął). Ślad od Radomia jest dosztukowany na szybkości odręcznie. Brak oczywiście błądzenia po drodze, zwiedzania Radomia, Wawy, dokręcania po Krk. Ekspresówką też rzecz nie jechałem tylko serwisowymi. Tzn. zrobiłem ekspresówką pojedyncze km, w dwóch miejscach - most na Nidzie i jakiejś innej rzece, za Skarżyskiem. To są punkty gdzie nie ma żadnej alternatywy, nie da się przekroczyć w tych miejscach legalnie rzek pojazdem innym niż samochodowy.

8.40 (sb) - 00.40 (pon)


Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem