> km 400-499
Dystans całkowity: | 15993.97 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 178:35 |
Średnia prędkość: | 18.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 40659 m |
Liczba aktywności: | 37 |
Średnio na aktywność: | 432.27 km i 22h 19m |
Więcej statystyk |
Kraków - Warszawa, za biegiem Wisły
d a n e w y j a z d u
417.32 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-d1359f9--16?u=m
https://photos.app.goo.gl/uZNCjLqJs1Lpfsxy8
No i gdzie by tu jechać. Od pewnego czasu kołacze mi się w
głowie chytry plan dotarcia nad Morze. Jest jednak pewien problem, z pogodą
mianowicie. Nie chce się ona zgrać, tak żeby w okolicach weekendu
(pt/sb/ndz/pon) przez min. 2 dni z rzędu było ciepło i słonecznie w całym
kraju. Widząc klarującą się mniej więcej prognozę na najbliższe dni - ładnie w
pt/sb (nie dotyczy wybrzeża), w ndz deszcz, biorę na piątek wolne i ruszam z
jakimś lżejszym tematem. Taka Warszawa dłuższą drogą wydaje się być w sam raz
:) Tzn. teraz dopiero zauważyłem że tak ładnie mi się ta trasa ułożyła wzdłuż
Wisły, bo przed wyjazdem plan kończył się na Sandomierzu. A potem się zobaczy.
:). Zapomniałbym – ta trasa to też test nowych kół. Jest mi bardzo wstyd, ale
po 10 zaplecionych własnoręcznie kołach, i ze 100tys. km na nich zrobionych tym
razem kupiłem gotowce… Koła do szosówki, słoneczka, 11rz bębenki, wylajtowane
obręcze itp. itd. to dla mnie jednak za wysokie progi. Ja specjalizuję się w
32/36 szprychach, 3/4 krzyżach, i topornych kołach do MTB/turystyki. A co
kupiłem? Jeden z podstawowych zestawów z Daveo, full DT Swiss, 24/28h, w
najpancerniejszej wersji z limitem 100kg. Wczoraj zrobiłem już 2km rundkę po
osiedlu. Wszystko gra i bucy. I KURRRRRRWAAA TERRRRRRRKOCZEEE. BĘBENEK. No tak,
zapomniałem że wszystkie pro piasty tak mają, i że ludziom się to podobno podoba…
A ja lubię cichutkie Shimano. Zobaczymy co to będzie… Czy dam radę z tym żyć…
Startuję porą dość leniwą, bo dopiero przed 9tą. Nie ma
pośpiechu - cała (deszczowa) niedziela w zapasie na powrót PKP. Raz dwa
przelatuję Bieżanów, Rybitwy, Most Wandy, mijam spalarnię i ląduję na mojej
ulubionej Sandomierce :) Duży ruch na szosie przypomina mi że dziś piątek. Ale
im dalej za miasto tym robi się luźniej, kończą się też remonty/światła, i
jedzie się fajnie. Bardzo lubię te pierwsze kilometry zaraz po opuszczeniu krakowskiej
aglomeracji. Szosa wspina się tu wysoko. I jest piękna panorama: na pierwszym
planie przedzielone miedzami i zagajnikami pola uprawne (żółciutkiego rzepaczku
niestety coraz mniej). Plan drugi to meandrująca nisko, w korycie, pośród
zieleni Wisła. A na planie trzecim – niebieskie grzbiety Beskidów. Te niższe,
ciemniejsze to zapewne Pogórza: Wiśnickie i Rożnowskie. Jaśniejsze, wyższe to
Beskid Wyspowy. Wiele z tych szczytów mam zaliczonych – Mogielica, Łopień,
Jaworz, długo by wymieniać… Są w tabelce obok, na blogu :D Ile to tras, ile
przygód, wspomnień, wylanego potu, ile gleb ;) Wracając na trasę: mijam skąpane
w promieniach Słońca New Brzesko zaraz potem Koszyce, chwila moment, i
opuszczam rodzime województwo, a zaczynam Świętokrzyskie. Szybka fotka w
Opatowcu, a doglądnięcie budowy mostu w New Korczynie to sprawa obowiązkowa. Zresztą
nie ja jeden się tu zatrzymuję żeby popatrzeć. No most fajny, tylko tego promu
trochę żal… Przeprawy promowe to są jednak klimaty. To jest piękny, stały element
pejzażu tych wszystkich wiejskich zadupi. Pierwsza setka zajmuje mi 5h 45min co
jest dla mnie czasem bardzo dobrym. A co z piastą? Tj. bębenkiem? Nie wyrabiam,
to terkotanie jest wkurwiające, dołujące, frustrujące. Grr… Jak to kiedyś na
jakimś forum rowerowym przeczytałem o tego typu piastach: „czy to się podoba
komuś starszemu niż 8-letnie dzieci?!”. Doraźnie, na tą chwilę rozwiązania znalazłem
dwa:
1) non stop pedałować.
2) słuchać radia.
Wybieram to drugie, słuchawki niemal bez przerwy w uszach,
wyjmuję tylko jak lecą reklamy Media Expert ;) (Ciekawe czy tylko ja tak mam?).
A na dłuższą metę, docelowo, wyjścia widzę trzy:
1) Może się wyrobi i będzie ciszej terkotał?
2)Mocniej przesmarować.
3)Wymienić piastę na Shimano.
Pkt 3) to rzecz jasna ostateczność. Liczę na to że połączone
pkt. 1) i 2) załatwią sprawę.
Standardowe zakupy w Połańcu wzbogacam niestandardowo o
lody. Osiek natomiast tonie. Tonie w różowych kwiatach kasztanowców ;) Pioseneczka ;) Zalew Kałuża w Koprzywnicy bez zmian, wody nie przybyło. Km szybko mijają, mijam sady
owocowe Samborca, na horyzoncie majaczy już komin huty szkła w Sandomierzu. Koło
19tej melduję się na miejscu. Oczywistym jest że będąc w Sandomierzu wypada
odwiedzić słynną starówkę, z rynkiem na czele, ale już drugi raz pod rząd mi
się to nie udało. Dwa tygodnie temu jakoś bardziej zainteresowałem się
bulwarami. Tym razem zaś źle skręciłem i wjechałem nie na to wzgórze co trzeba.
Zamiast rynku znalazłem za to Biedronkę, w której zrobiłem tanie zakupy. (Nie
boję się zakupów w trochę większych sklepach, odkąd wożę ze sobą 2,5kg Oxforda
;) ). Koniec końców z tego pięknego miasteczka wyjeżdżam z dwoma tylko
zdjęciami: wzgórza zamkowego, i losowego ronda, z wielkimi donicami pośrodku. Nie
chce mi się już zawracać, wskakuję na Route 777. Właściwie to na Sandomierzu
kończył mi się plan trasy. 777 poleciałem jakoś tak odruchowo, zawsze jak jadę
na Lublin to w nią skręcam. Po paru km zatrzymuję się, i zerkam na GPSa.
Właściwie to droga na Warszawę to tak bardziej DK79, przez Ożarów, Lipsko,
Zwoleń i Kozienice. Ale jak już tak skręciłem to tak jadę, nie będę zmieniał
kursu. Na razie kierunek: Annopol. Prom w Zawichoście pływa tylko do 20tej,
zresztą 2 tyg. temu nim płynąłem. Zapada zmrok, a o tym że zbliżam się do
długachnego mostu świadczą migające czerwonymi lampami pylony linii WN na
Wisłą. To jest taki jeden z uroków jazdy nocą – wypatrywanie wysokich,
migających na czerwono obiektów, które są niczym latarnie morskie. Tak jak
marynarzom dodają otuchy i świadczą o docieraniu do bezpiecznego portu, tak zagubionym
w czeluściach nocy zmęczonym kolarzom mówią że to już, że to już prawie, że
cel, że takie albo inne miasto już niedaleko. Przekraczam mostem Wisłę, i
zarazem granicę województwa – zaczynamy Lubelskie :) Jeśli mam zamiar dotrzeć do
tej Warszawy, to w Annopolu wybór musi być jeden: DW 824. I tak też jadę. W chłodnych
mrokach nocy łykam koleje km lubelskich pustkowi. Józefów nad Wisłą – raczej
dziura, Opole Lub. – nieco większe, ale tez niewyróżniające się miasto. Słynny
Kazimierz Dolny omijam – nie chce mi się nadkładać km. I tak już mało sprawnie
idzie ta jazda. Spać się nie chce (nie pozwala tykający bębenek!), ale sporo
bezsensownych odpoczynków, zamułek. A że noc krótka, szybko wita mnie świt. Niewielka
tych km nocą zrobiłem ;) Jakoś raźniej się teraz jedzie. Wielkie instalacje
przy drodze na pierwszy rzut oka przypominają jakieś anteny HAARP ;) Ale to
chyba tylko stelaże pod groch/fasolę/inne rośliny pnące. Przejeżdżam przez
Janowiec, i kusi trochę drogowskaz na prom. Drżąc o nowiutkie koła tłukę się
kilkaset metrów po betonowych płytach z wielkimi szparami i wystającym
zbrojeniem. Spośród dziwnie nisko i szybko płynących, lecących wręcz nad doliną
mgieł (?!?!) wyłania się ów prom. Ale nie wiem czy to to pływa. Piszą żeby
zatrąbić lub błysnąć światłami jeśli się chce zaokrętować. Yyyy, nieważne,
zawracam, szkoda czasu, i pieniędzy. Jadę za drogą, na Puławy. Kawałek dalej z przydrożnego
rowu wyłania się wielka skała. Która gdy podjeżdżam bliżej okazuję się być w rzeczywistości wielkim pniem zwalonej/ściętej topoli. Ze dwa metry średnicy może mieć. Myślę
sobie że fajnie było by wejść na górę, i zrobić zdjęcie. Żeby była jakaś skala,
odniesienie, ukazujące ogrom tego drzewa. Nie jest to łatwe, ale udaje mi się
wspiąć po spękanej, porośniętej odrostami korze. I jest tytułowe zdjęcie :)
Ciekawe co myśleli przejeżdżający ludzie :D Jakbym spadł w stronę łąki to mogło
by być nieciekawie, bo tam jest skarpa i łącznie ze 4m do spadania nawet. A
zdjęcie to właściwie nie jest zdjęcie, tylko klatka wycięta z filmiku z telefonu
przypiętego do kierownicy. Inaczej nie dało rady tego ogarnąć. Kończę z
dziwnymi pomysłami i docieram wreszcie do Puław. Miasto wita mnie oryginalnym billboardem. Tyle fotek z miasta. Szkoda czasu na Puławy, Stolica czeka na
zwiedzanie :) Aha – w Puławach rozwiązuje się zagadka wspomnianej dziwnej,
szybko lecącej „mgły”. Ów mgła to dym wydobywający się z komina zakładów
azotowych ;) Z jakiegoś powodu nie lecący wysoko ku górze, tylko opadający, i
płożący się doliną rzeki. Albo para wodna, zachowująca się w taki dziwny
sposób. Z Puław początkowo planowałem technicznymi wzdłuż S17 przez Ryki,
Garwolin. Lub na drugą stronę Wisły, i DK79 przez Kozienice, Magnuszew, Górę
Kalwarię. Pierwszy wariant szybko odpadł gdy dokładniej sprawdziłem mapę i
okazało się że ta ekspresówka to chyba ciągle w budowie jeszcze. A przy okazji odkryłem
jeszcze trzecią, ciekawą opcję: DW801 przez Dęblin, Wilgę, Otwock. Jako że S17
rozkopana, DK79 już jechałem a DW801 jeszcze nie, wybór mógł być tylko jeden. I
okazał się strzałem w 10. Droga wiedzie malowniczą doliną Wisły. Sosnowe lasy z
suchą, piaszczystą ściółką, i opadające stromo w koryto rzeki skarpy. Trochę
jak nad morzem. Nawet tablice są że to „Obszar chronionego krajobrazu doliny
Wisły”, nie dziwota, ładnie tu. W przerwach między drzewami panorama na rzekę.
Do tego co kawałek różnej maści pomniki, obeliski - pamiątki toczonych na linii
Wisły licznych bitew. Przekraczam Wieprz - rzekę o nieuroczej może nazwie, ale
kolejnym pięknym krajobrazie rzecznej doliny. Jest Dęblin. Miasteczko kojarzące
mi się z wojskowo-lotniczymi sprawami. Jakieś koszary/wojskowe jednostki
faktycznie są, do tego zatłoczony targ. I tyle z Dęblina, Wawa czeka. Przed
południem wreszcie łapie mnie senność. Odnajduję przystanek w odludnej okolicy,
mała drzemka, i znów jestem zdatny do jazdy. W Tyrzynie jakaś
impreza/zgromadzenie/święto – czy to na pewno legalne w obecnej sytuacji epidemiologicznej? O tym
że jestem na wysokości usytuowanej na przeciwległym brzegu Wisły wielkiej kozienickiej
elektrowni świadczą kolejne imponujące, wysokie pylony linii energetycznych
przekraczających tu rzekę. Samą elektrownie też coś tam w oddali widać, ale
zapomniałem zrobić zdjęcia. Najciekawszy zaś pomnik to właściwie mały parczek
nad brzegiem rzeki. Z obeliskiem, i trzema wojennymi eksponatami – działami, haubicami, jak zwał tak zwał. Wszystko to zaniedbane, opuszczone trochę. Przypomina
mi to klimaty wschodniej Słowacji. Tam dużo takich wojennych pamiątek jest
(tyle że tam na pomnikach zamiast orła jest czerwona gwiazda – ku chwale
przyjaciół ze wschodu ;) ). Kolejny kryzys, tym razem odcina mnie, brak picia
jak i jedzenia. A jak na złość okolice ciągle odludne. Tzn. była jakiś tam
Orlen czy Lotos był ale wiadomo że na stacjach drogo, chcę do sklepu zwykłego
dociągnąć. Potem tego żałowałem. Sklep wreszcie jest, w Wildze, kolejnym dziurzastym
miasteczku. Dużo ciastek, dużo coli, dużo drożdżówek, dużo wszystkiego. Dużo za
dużo, bo mnie brzuch zaczął boleć. Potem znowu senność, znowu przystanek, znowu
drzemka. Zbieram wreszcie siły i do tej Warszawy chcę dociągnąć, bo tempo mam
iście emeryckie. Zbieraniu sił i szybszej jeździe sprzyja droga. Nie jest już w
ogóle widokowa, rzeka znikła gdzieś w oddali, wokół tylko monotonia: pola i
zarośla. Czasem dla odmiany zarośla i pola. Podobno przejeżdżam przez Otwock, ale jakoś tego nie zauważam, bo
wokół pola i zarośla. Zaczyna się ścieżka rowerowa, na szczęście nawet znośna. Kończą
się pola i zarośla, zaczynają zarośla i lasy. O 16.50 jest długo oczekiwana
tablica: WARSZAWA :) Gdy po raz pierwszy dotarłem do tablicy z napisałem WARSZAWA,
w sierpniu 2014 roku, to to był prawdziwy rowerowy orgazm :) A teraz to cóż.
Warszawa to Warszawa. No nawet spoko że jestem, pozwiedzam sobie. A rowerowe
orgazmy to ja teraz przeżywam gdy widzę tablice z napisem „WIEN” lub „BERLIN”
;) Pociąg o 20, mam więc 3 godzinki. Akurat żeby dłuższą drogą dojechać na
dworzec. Ciągnącą się i ciągnącą dwupasmówką (Wał Miedzeszyński) docieram
wreszcie do pierwszego mostu. Czego jak czego, ale Warszawa to mostów ma mało,
raptem 8 naliczyłem (drogowych). W 2,5 raza mniejszym Krakowie jest ich 11.
(Talk, wiem, w Krk Wisła ma śmieszną szerokość, więc i mosty mogą być śmieszne ;) ).
Za to widok z mostu skyline jest po prostu niesamowity. Że jedyny taki w
Polsce to wiadome. Ale podobno także jeden z najlepszych skylinów w skali całej
Europy! Pozwiedzałem przejazdem jeszcze Mokotów i Śródmieście, ciesząc oczy
tymi wszystkimi drapaczami chmur, szerokimi alejami, ogólnym rozmachem tego
wielkiego miasta. Chyba jakiś proteścik się szykuje, bo dziesiątki radiowozów migają
niebieskimi lampkami. Zajechałem jeszcze pod pomnik Nieznanego Żołnierza (warta
honorowa w maseczkach), i zaczęło kropić. W sam raz, pociąg za pół godziny.
Wracam TLK z moim ulubionym, wypasionym wagonem rowerowym (przerobionym ze
starego wagonu pocztowego). Też jakieś trzy ultrasy ze mną wracały ;) Tylko
takie z trochę wyższej ligi. Nie zagadywałem, ale podsłyszałem kilka słów
rozmowy, i przewijało się tam ultra, jakaś Francja, Czechy, Bałkany itp. I takie
słowa: „średnia 32,4, no nie najgorzej, z 32,5 spadło”. 32,5 średnia z Krk do
Wawy, na przejeździe przez miasto Im do 32,4 spadło. Ja tak to rozumiem, bo tym
pociągiem tak samo jak ja do Krk wracali. Nie mam pytań :D Z malutkimi
podsiodłówkami jechali, nie z wielką sakwą wypchaną bagażem (i bez 2,5kg
łańcuchów). Pociąg cały czas jedzie w deszczu, w Krk też mocno pada.
Przeciekające, zniszczone ubranie p/deszcz przypomina że czas najwyższy kupić
nowe. W domu po północy. Cała niedziela przede mną, można wyspać jak człowiek
przed pracą.
Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Dopiero po powrocie,
jak narysowałem mapkę widzę jak fajnie ułożyła mi się ta trasa – jechałem za
biegiem Wisły :) Tylko ten bębenek, grr… Mam na półce oryginalny, Shimanowski
smar do bębenków i nie zawaham się go użyć!
8.50 (pt) - 00.35 (ndz)
Nowe gminy: 8
Lubelskie: 2
Dęblin
Stężyca
Mazowieckie: 6
Maciejowice
Wilga
Sobienie-Jeziory
Karczew
Otwock
Józefów
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Przemyśl Plus
d a n e w y j a z d u
403.27 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-bf2fe65--12?u=m
https://photos.app.goo.gl/4temsrXra1Hi9ury8
Wstęp do relacji będzie nieco tragiczny. Tylne koło w stanie
agonii. Mnóstwo pęknięć wokół za mocno naciągniętych szprych od strony napędu. Najkoszmarniejszy
przypadek przedstawiony na obrazku. Tu nypel/kapsel jest po prostu wyrwany z
obręczy. Zalałem to miejsce żywicą epoksydową, ale to chyba pudrowanie trupa.
Ta szprycha i tak już nie przenosi żadnej siły, to jest koło de facto
31-szprychowe. Oczywiście jest kilku mm bicie boczne, nie do skorygowania bez
tej szprychy. To już jest śmierć techniczna. Ale jechać trzeba. Mając w głowie nieciekawe
wizje prowadzenia roweru, hamowania w górach samym przednim hamulcem i inne
straszne scenariusze trasę zaplanowałem lekko tylko pagórkowatą, i wzdłuż linii
kolejowej. Krajową czwóreczką: Tarnów -> Rzeszów -> Przemyśl.
Wyruszam leniwie, o 8-mej rano w sobotę. Sprawnie łykam
kolejne hopki pagórkowatej szosy. Cieszę oczy pięknymi okolicznościami przyrody
(żółte łany rzepaku). I robię fotki co ciekawszych pojazdów stojących na
placach przy drodze. W sumie to z tym kołem nawet nie jest tak źle. Obraca się,
jest okrągłe, i w jednej całości. Hamulec coś tam hamuje - wyregulowałem
szerzej szczęki, tak że nic nie obciera. W Brzesku nachodzi mnie więc myśl że
może dojadę na tym kole górami do Przemyśla? Przez Jasło, Krosno und Sanok?
Waham się tylko chwilę, i obieram DK75 na New Sącz :) Słońce przygrzewa coraz
bardziej. Na pauzie w Gnojniku aplikuję więc wreszcie pierwszy raz krem z
filtrem. Kawałek dalej zaczynają się pierwsze podjazdy i ogólnie górskie
klimaty. Urwiste, zabezpieczone siatką i murami oporowymi zbocza gór, do
których przylega szosa. Podjazd na Just (375 m n.p.m.), i fajny zjazd serpentynami. No i
szerokie panoramy na jeziora: Czchowskie i Rożnowskie. W New Sącz o 14. Kilka
szybkich fotek zamku (ruin), fabryki Korala, jakiegoś tam ronda. Z tym N.
Sączem to jest ciekawa sprawa tak nawiasem mówiąc. Czytałem jakiś czas temu
artykuł o rynku pracy w tejże mieścinie. W skrócie: pracy podobno pod
dostatkiem, każdy pracę ma lub może mieć, jeśli tylko chce. Z tym że jest to
praca za minimalną krajową lub niewiele wyższą pensję. Jest trzech lokalnych
miliarderów: Koralowie (lody, wiadomo), Wiśniowscy (bramy, ogrodzenia) i
jeszcze jakaś trzecia wielka firma, nazwy nie pomnę. I pomiędzy nimi zmowa
płacowa. Jeśli komuś się nie uda wyrwać z tej dziury do normalnego miasta typu
Kraków, to wegetuje tu za śmieszne pieniądze. Podobno też jest jakieś lobby,
które blokuje budowę szybkiego połączenia z Krakowem: drogi ekspresowej i
łącznika/reaktywacji linii kolejowej. Można by wtedy mieszkać w N. Sączu i
dojeżdżać do lepszej pracy w Krk. Nie wiem ile w tym prawdy, tak gdzieś kiedyś czytałem.
Wyjeżdżam DK28, do Przemyśla dwie stówy :) Znalazłem fajne miejsce na
odpoczynek, nad rzeczką. Z atrakcją w postaci brodu, kilku cm głębokości. Jest
też mostek, ale na drugą stronę przejechałem przez wodę. Bo co to za frajda tak po
prostu po mostku? Ze dwa cięższe podjazdy, i docieram do Grybowa. Miasteczka z górującym
nad rynkiem wielkim kościołem. Następne w kolejności są Gorlice. Takie bardziej przemysłowe klimaty. Na takich właśnie przemysłowych przedmieściach
obfotografowuję dokładnie ciekawą, zabytkową maszynę (na zdjęciu tytułowym). Tabliczki znamionowe
mówią, iż jest to: „Żuraw przewoźny udarowy do 300 (800?) metrów SMFM-41”. W
każdym coś z górnictwem nafty i gazu związane, na Podkarpaciu ten przemysł był
(jest?) dobrze rozwinięty. Na rynek w Gorlicach nie zajeżdżam, nie chce mi się.
Zamiast tego robię zdjęcie innego żurawia, samochodowego. Trochę nowszego, ale
dalej zabytkowego. Chyba w ciągłym użyciu :) Biecz i Jasło mijam tranzytem. W
Krośnie już po zachodzie Słońca. W Biedrze robię większe zakupy przed nocną
jazdą, z trudem dopinam sakwę. Miejsce Piastowe i Rymanów to jedyne większe
miejscowości na ostatnich km dzielących mnie od Sanoka. Zdjęć z nich brak, bo
ciemno i nic nie widać. Po drodze miał miejsce mały incydent, drugi taki w tym
sezonie. Idąc się wysikać poślizgnąłem się i upadłem na plecy na trawiastej
skarpie ;) W Sanoku po północy. Tym razem trochę sobie pozwiedzałem: wjechałem
na parkowe wzgórze a potem wprowadziłem/wniosłem rower na kopiec na szczycie. Budzę
niemały podziw tubylców (Ale z jakiego powodu? Przecież nie wiedzieli że z Krk
jadę). Oraz przy okazji całkiem przemaczam w rosie buty ;) Do tego jeszcze jakaś tam starówka, rynek itp. I wyjeżdżam na odcinek
specjalny, tj. nocny przejazd DK28 Sanok – Przemyśl :) 70km odcinek, z którego
z 50km to wijąca się serpentynami i wspinająca na przełęcze droga przez
odludzia Gór Słonnych i Gór Sanocko-Turczańskich. Góry może nie jakieś wysokie,
kilkaset m n.p.m. mają najwyższe przełęcze ale da się tam zmęczyć. Nie muszę
chyba dodawać, jak fajnie się tu śmiga nocą. Pustą szosą przez czarne, ciche
lasy pod rozgwieżdżonym niebem. Z tym że ta noc to powoli się niestety kończy
już. Tak że przed połową tego „OSa" łapie mnie świt. W Birczy natomiast –
łapie senność. Na szczęście mega wypasiony przystanek znalazłem, wielkości
małego domu! Poranny chłód trochę uprzykrzał drzemkę, ale jakoś dało radę. Obok
chyba spał „busiarz” w dostawczaku, w „kurniku” nad kabiną. Skąd wiem? Bo za
kierownicą nikt nie siedział. A na chwilę sam załączył się, a potem wyłączył
jakiś silniczek – zapewne od Webasto. Za dnia jest tu może trochę mniej
klimatycznie, ale plusem są widoki na te całe góry. W uszach jak zazwyczaj
RMFik. Normalna muzyka, nie jakieś smęty dla starych dziadków. Co pół godzinki
koronawiadomości, do tego ciekawe audycje mają, np. „Sceny zbrodni”. Teraz
akurat coś o zamachu terrorystycznym w Oklahoma City idzie, też ciekawe sprawy.
Jedyny minus to frustrujące, nachalne reklamy Media Expert ale zawsze można
wyjąć słuchawki z uszu na tą chwilę. Jeszcze jedna drzemka, na innym przystanku
okazuje się być potrzebna. Z ciekawszych obiektów trafia się platforma
widokowa. Jest tablica z panoramką, można sobie rozszyfrować szczyty
otaczających gór. Ze wskazań zegara słonecznego nici (zachmurzenie), z mapy gwiazdozbiorów tym bardziej – noc się skończyła. Zjazd w dolinę Sanu, i koło 10-tej
jest Przemyśl. Na liczniku 310km. Przede mną cała niedziela. Koło też całe.
Oczywistym jest zatem że na Przemyślu się nie skończy. Byłem tu nie raz, zwiedzanie
ograniczam tylko do przejazdu bulwarami Sanu. Wzgórze z masztem, i fajnym
kilkunasto-% podjazdem dziś wypada z planu. Nowym celem jest Rzeszów, i 400+. Zamiast
jechać krajówką przez Jarosław przypomniała mi się ciekawa alternatywa, droga
którą nigdy nie jechałem: DW881 przez Pruchnik, Kańczugę. Po kilku km krajówki
tam też skręcam. W skrócie: ten ponad 50km odcinek do Łańcuta to tłuczenie się
po dziurach przez urokliwe, podkarpackie zadupia. Są wzgórze przykryte łanami
żółtego rzepaku. Są instalacje przesyłowe gazu (?). Są obsadzone starymi
drzewami aleje. Są też zbierające się coraz ciemniejsze chmury. Do Pruchnika
jeszcze dojechałem suchy. Ale między Pruchnikiem a Kańczugą lunęło. W ostatniej
chwili dociągnąłem do przystanku, po kilku km jazdy przez otwarte pola. Z 45min
czekałem zanim się uspokoi. W międzyczasie doglądnąłem zniszczeń w tylnym kole.
Dotknąłem palcem feralnego miejsca i odpadł kawałek felgi :D To co odpadło
schowałem do kieszeni na pamiątkę, luźną szprychę owinąłem wokół innej. Odpaliłem
neta w tel. i wznowiłem rozważania w temacie kół nad którymi się waham. Gdy
sytuacja pogodowa się uspokoiła ruszyłem dalej. Dziurawą niczym ser
szwajcarski, pełną kałuż, błyszczącą w blasku Słońca mokrą szosą. Za Kańczugą
stan nawierzchni diametralnie się poprawia, asfalt jest gładziutki. Mijam niesamowicie wyglądającą miejscówkę – fermę wiatrową. Jak gdzieś zagranicą
normalnie, ilość i wielkość wiatraków robią wrażenie. Zawsze widziałem te
turbiny z daleka, gdy jechałem krajówką na Przemyśl. A teraz przejeżdżam przez centrum
tej atrakcji. Pozostałe do Rzeszowa km to już walka z czasem. Żeby zdążyć na
ostatni pociąg. Przez Łańcut tylko przelatuję, zero zdjęć. Końcówka to orka jak
na złość pod wiatr, jak na złość zbliżającej się kolejnej burzy, jak na złość
po rozkopanej, remontowanej krajówce. Zdążam z ok. pół godzinnym zapasem. Nie
lubię się tak spieszyć. Bo jak np. bym złapał kapcia, to ten zapas mógłby być
już tylko 10-min. Powrót do Krk komfortowym, pustym (korona) ICkiem. Z trasy
mam pamiątkę – czerwony odblask. Taki co jest montowany na stalowych barierach
przy szosie. Nie urywałem ;) Leżał na drodze gdzieś na tych serpentynach między
Sanokiem a Przemyślem. A nuż się kiedyś sprzyda?
Udana trasa, koło wytrzymało, pogoda też. No i trening też
niezły wyszedł, bo większość z tych 400km to góry lub pagórki jak by nie
patrzeć.
7.55 (sb) - 21.55 (ndz)
Nowe gminy: 5
Podkarpackie: 5
Rokietnica
Roźwienica
Próchnik
Kańczuga
Markowa
Zaliczone szczyty:
Beskid Wyspowy:
Przeł. Św. Justa 375
Pogórze Przemyskie:
Tyrawskie 481
Krępak 475
Spława 501
Mordownia 472
Bobowiska 428
Olszańska 381
Góry Sanocko-Turczańskie:
Majkowa Góra 346
Przeł. Przysłup 620
Tyrawskie 481
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Lublin Plus
d a n e w y j a z d u
451.42 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-b7d3550-...
https://photos.app.goo.gl/LGWhdszYkdj9eiUs5
Kwarantannę czas kończyć. Wszystko odmrażają, otwierają,
odtegowują… Odmrażam się i ja, po dwóch miesiącach krótszych (ale za to b.
regularnych) tripów wkoło komina, po Małopolsce. Ostatnia grubsza akcja to
300ka, też do Lublina, 12 marca. Trzeba robić formę żeby nad Morze dojechać :)
Wyruszam sobotnim, ciepłym rankiem, w głowie mając ogólny tylko zarys trasy. Na
pewno nocka w trasie, na pewno powrót w niedzielę. Może coś mniej więcej śladem
mojej pierwszej 500-ki z 2017 roku? Sandomierką na Sandomierz, potem Route 19
na Lublin. A potem się zobaczy. Może pętla z powrotem do Krajowa, może do
Rzeszowa/Tarnowa i powrót PKP? Ale czy te pociągi to już bezpieczne? Czy to już
można? A może nie powinno się? Fajnie by było żeby to 500+ było. Ale jak nie
będzie to też nic się nie stanie.
Pierwsze kilometry krajowej 79ki z małymi, remontowymi
utrudnieniami. Po kilku km remontów i industrialnych klimatów kombinatu w Nowej Hucie zaczyna się płynna, przyjemna jazda po gładkiej tafli
asfaltu, pośród brązowych, zielonych i żółtych dywanów pól okrywających skąpane
w Słońcu pagórki. (żółte to rzepaczek, jasna sprawa). No po prostu bajka :) Wszystkimi
zmysłami chłonę frajdę rozpoczynającej się kolejnej trasy, kolejnej rowerowej
przygody. Podczas korona zakazów jeździłem dużo nocą WTRką po drugiej stronie
Wisły (trasą rowerową po wale rzeki). Z nadzieją patrzyłem wtedy na świecące wysoko, na przeciwległym brzegu sodowe latarnie Sandomierki. Dziś tą Sandomierką
znowu jadę :) Natomiast z coraz większym
niepokojem przyglądam się stanowi tylnego koła. Nie jest dobrze. Coraz więcej
pęknięć wokół nypli od strony napędowej. Zdjęcie przedstawia najtragiczniejsze
miejsce, gdzie nypel jest już wyrwany. To żadna kraksa, po prostu tak to koło
rok temu zaplotłem, pęknięcia dostrzegłem niedawno. Przeciągnąłem szprychy od
strony napędu. 10 kół zaplotłem w mojej karierze mechanika rowerowego, i to
pierwsze które mi naprawdę nie wyszło. Bębenek pod 11rz, kosmiczna różnica w
kątach szprych, z DS idą prawie pionowo… Co za tym idzie kosmiczne różnice w
naciągu… Nie wiedziałem jak mocno naciągnąć DS., żeby nie było za mocno, i żeby
jednocześnie NDS nie była za luźno… Temat nowych kół spędza mi ostatnio sen z
powiek. Kół, nie koła, bo obydwie obręcze i tak już są mocno wytarte. Tylko kilkanaście
kkm te koła wytrzymały. Jeszcze nie wiem czy będę znowu samemu coś psuł, czy może po
prostu kupię gotowce. Nie jestem pewien ma to jakiś wpływ na korona – bezpieczeństwo
ale na wszelki wypadek nie zatrzymuję się w mijanych miasteczkach. Na
pewno ma to natomiast wpływ na sprawność jazdy – mniej odpoczynków, mniej
zdjęć, mniej zwiedzania ryneczków, mniej tracenia czasu. Jedyny skok w bok to
tylko doglądnięcie budowy mostu w Nowym Korczynie. Ani się obejrzałem a na liczniku 60km i niebieska tablica
Woj. Świętokrzyskiego. W Świętokrzyskim rządzi PO, tego typu informacja
widnieje na każdym mijanym przystanku ;) Przejeżdżając pod LHSem tym razem na
żaden skład ciągnięty przez tandem Gagarów niestety się nie załapuję. Radio w
telefonie odbiera tak sobie, zwykle słucham więc najlepiej odbierającej stacji.
Tzn. najlepiej zwykle odbiera Radio Maryja… I program 1szy, 2gi (3ci?)
Polskiego Radia. Maryja - wiadomo, odpada. Jedynka, dwójka itd. też. To są
radiostacje dla starych, smutnych, nudnych ludzi. A ja stary na pewno nie
jestem, smutny – w tej chwili też na pewno nie, a czy nudny to nie wiem.
Zazwyczaj kończy się na RMFie/Radiu ZET. Ale teraz znalazłem ciekawą
alternatywę – Radio, uwaga: „LELIWA”. Regionalna jakaś rozgłośnia, Tarnobrzeg,
Mielec, Stalowa Wola. Ch.j wi co to znaczy… Ta cała „Leliwa”. W każdym razie odbiór
dobry, muzyka spoko, a nazwa radiostacji śmieszna, podoba mi się. (teraz
sprawdziłem: Wikipedia: „Leliwa (Leliwczyk, Leliwita) – polski herb szlachecki,
noszący zawołanie Leliwa”. Ok, nie miałem prawa tego wiedzieć, nie znam się na
herbach szlacheckich. Bardziej obstawiałem coś z Wisłą :D Po południu mam już
dość słodkiego jedzenia. Pora na nie słodkie :) Jak Turystyczna to tylko od Krakusa,
nie jakieś podrabiańce. Królewskie to danie pałaszuję z widokiem na zale… yyy…
Na kałużę ;) Kałużę w Koprzywnicy. Na razie takie „morze” musi mi wystarczyć,
ale to prawdziwe Morze też będzie, kwestia czasu. W Sandomierzu o 19tej. Na
starówki, zamki szkoda mi czasu, dla odmiany zrobię tylko małą rundkę po
bulwarach. Z widokiem na most i hutę szkła na przeciwległym brzegu. Za długo tu
nie zabawiam, spieszę się na prom w Zawichoście. Zamiast przez most w Annopolu.
Dla odmiany, no i dla skrótu. Drogą o uroczym numerku 777 cisnę ile wlezie, nie
wiem do której przeprawa czynna. Jestem na miejscu ok. 20.15, od tubylców ma
przystani dowiaduję się że o 20 kończy kursować... Pan promowy łódką właśnie
dobija do brzegu. Zagaduję i za stosowną dopłatą robi extra kurs :) Tym
sposobem zaoszczędziłem 16km (lub niecałą godzinę jazdy). No i, co nie bez
znaczenia - promem się przepłynąłem. Lubię pływać promami, to są klimaty. W
zapadającym zmroku tłukę się płytową drogą, i staram nie rozwalić tylnego koła.
Oraz siebie, bo prawie wyglebiłem na jednej szparze zasypanej piachem. Potem
skrót drogą o równie podłej jakości, co ciekawe oznaczonej jako wojewódzka. Z
ulgą wskakuję z powrotem na gładką krajówkę. Jest już noc. Ciepła, pogodna,
bardzo przyjemna noc. Przed Kraśnikiem grubszy (jak na Lubelskie) podjazd, na
którym z wytęsknieniem wypatruję czerwonych świateł masztu. Często na podjazdach
wypatruję takich masztów, bo one zwiastują koniec wspinaczki, stoją na
szczycie. Sam Kraśnik nieco w dole, i tu już sporo chłodniej. Do tego stopnia
że przebieram się w długie ubrania. Standardowa fotka pod ceglaną bramą ze
słynnym napisem, i w drogę, Lublin czeka. Km zaczynają się dłużyć. LELIWA
nadaje coraz słabiej, w końcu przełączam na RMFik, coś o koronie posłuchać. Jest
charakterystyczny, iluminowany wiadukt w Wilkołazie. Wreszcie jest i upragniony
znak drogi ekspresowej, który wieszczy dotarcie do przedmieść Lublina :) Tzn.
ekspresówką jechał oczywiście nie będę (to kosztuje 250zł), tylko boczną,
równoległą drogą. Po prostu pamiętam ten znak, i zawsze go wyczekuję. Pomimo że
dopiero wpół do czwartej, niebo zaczyna już jaśnieć. Lublin zwiedzam więc we
wstającym powoli dniu. Samo zwiedzanie to nie jakieś szeroko zakrojone, ot Ogród
Saski, Plac Litewski, Zamek. Chyba tyle. Bo ambitny plan machnięcia pierwszej
pięćsetki ciągle aktualny. No, jeszcze Zalew Zemborzycki na południu miasta
można zaliczyć jeszcze jako zwiedzanie. Wędkarze już działają, całe mnóstwo ich
tutaj. Tu wreszcie łapie mnie senność, i w przyjemnie grzejących promieniach
Słońca robię ze 45minut drzemki na ławeczce. Leniwie zbieram się do dalszej
drogi. No ale jakiej drogi? Trzeba podjąć jakieś decyzje. Z powrotem do Krk
chyba jednak odpada. Wracając drugą stroną Wisły wyszło by z 600km :) Nawet
wracając po śladzie, Sandomierką: 550… Jakoś bym pewnie dał radę ale w domu bym
był w pon. rano, a do pracy trzeba. Zresztą w planie była jedna nocka, a nie
dwie, jeszcze bez takich hardcorów. Do Tarnowa niecałe 500, z tym że nie zdążę
na ostatni pociąg, po 22. Zostaje Rzeszów, +-430,440km. Dwa ostatnie Regio do
Krk o 17.50 i 20.15. I chyba na tym się skończy, nici z 500+. Może się ew.
dokręci po Krakowie. W każdym razie na razie po śladzie do Kraśnika. Niby po
śladzie, ale to jednak nie ta sama droga co w nocy. To piękne pejzaże
Lubelszczyzny, żółte łany rzepaku, szpalery przydrożnych topoli, zapach
koszonych traw, no i cała ta niesamowita świeżość majowej zieleni, to piękno
budzącej się życia przyrody. Taka piosenka mi się przypomniała ;) Tylko
ciągnąca się równolegle całymi dziesiątkami km budowa S19 mąci nieco tę
sielankę, ale przecież niedziela, wszystkie wielkie kopary i wywrotki grzecznie
śpią. Z Kraśnika dalej 19ką, droga na Rzeszów jest jedna. Już wiem, że końcówka
będzie pod wiatr. W połączeniu z najbardziej pagórkowatym odcinkiem trasy i
zmęczeniem sprawi to, że trzeba będzie się sprężać żeby nawet na ten drugi
pociąg zdążyć. Z ciekawszych akcentów to nietypowa ozdoba w ogródku, i wiejski
przystanek, pełny miłosnych wyznań i innych mądrości. No po prostu cudo :) Drugi
atak senności i drugie ~45 minut drzemki na przystanku. I 45 minut w plecy.
Jest bardzo ciepło. Z większych miasteczek mijam Janów Lub. i Nisko, ale nawet
zdjęcia tam nie zrobię, nie ma czasu. Km dłużą się, czasu coraz mniej. Raz po
raz przeliczam w pamięci km i godziny. Wychodzi że zdążę. Ale nie lubię tak,
nie lubię tak się śpieszyć. To jest jedna z trzech najbardziej wkurzających dla
mnie rzeczy w trasie: deszcz, senność i właśnie pośpiech. Sokołów Młp. Do
Rzeszowa tak blisko a tak daleko. Wkurwiający wiatr i hopki na trasie. Jest
Jasionka, znaczy się lotnisko pod Rzeszowem. A raczej nad, bo tak na wzgórzu
jakby. W końcu tablica z upragnioną nazwą miasta i dwupasmówka do centrum.
Jedna, druga trzecia przelotówka, trochę ścieżkami, trochę po buspasach no i
jakoś zdążam. 20 minut do odjazdu, bilet kupiony przez telefon. Nie jest to
dużo te 20 minut. Jakbym złapał kapcia to mógłbym być np. 2 minuty przed
odjazdem. Albo też 2 minuty po… Regio z przesiadką w Tarnowie. Nakręcam tam
kilka km, szukam jakiejś budy z ciepłym żarciem ale gdzie tam, koronawirus
wszystko pozamykał. W Krakowie 23.30, w domu 00.30.
Udana wycieczka, 500+ co prawda nie ma, ale i 450 nie jest
wynikiem słabym. Zwłaszcza jak na maj i dwa miesiące krótkich, 100-200km
trasek.
7.55 (sb) - 00.30 pon
Nowe gminy: 3
Podkarpackie: 3
Jeżowe
Kamień
Sokołów Młp.
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Wawa 3
d a n e w y j a z d u
402.82 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Pojechałem obejrzeć ten bajpas którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)
https://photos.app.goo.gl/dEvY99jEPcC3fbBN7
Dopisane 0,75km (licznik się wypiął). Ślad od Radomia jest dosztukowany na szybkości odręcznie. Brak oczywiście błądzenia po drodze, zwiedzania Radomia, Wawy, dokręcania po Krk. Ekspresówką też rzecz nie jechałem tylko serwisowymi. Tzn. zrobiłem ekspresówką pojedyncze km, w dwóch miejscach - most na Nidzie i jakiejś innej rzece, za Skarżyskiem. To są punkty gdzie nie ma żadnej alternatywy, nie da się przekroczyć w tych miejscach legalnie rzek pojazdem innym niż samochodowy.
8.40 (sb) - 00.40 (pon)
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Wawa 2
d a n e w y j a z d u
404.85 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/bC8M8RPaM4sizMF5A
8.10 (sb) - 1.55 (pon)
18,4 AVS
Nowe gminy: 5
Mazowieckie: 5
Przysucha
Borkowice
Wieniawa
Jastrzębia
Grabów nad Pilicą
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Bratysława :)
d a n e w y j a z d u
428.49 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3750 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad jest miejscami pocięty, brakuje też zwiedzania Bratysławy i 40+km z Trzciany do Rabki)
https://photos.app.goo.gl/vje1LhRAgnoeP4rg9
Nieco wymuszony urlop (remont mieszkania) poskutkował tygodniowym
wyjazdem tam gdzie zwykle, czyli do Rabki. Nie ukrywam trochę mi on pokrzyżował
plany na resztę sezonu, tyle celów jeszcze do zaliczenia. Ale skoro już jestem
w Rabce to wypada coś dłuższego przejechać. Wymyśliłem że poprawię Bratysławę
:) Poprawię, bo raptem kilka km zrobiłem tam w czasie przesiadki, gdy wracałem
pociągiem z Wiednia. Z Rabki ~350km. Powrót pociągiem wyglądałby tak:
Bratysława → Kralovany, Kralovany → Trzciana. Trzciana jest pod granicą, koło Chyżnego i stąd
jeszcze 40km na gumowych kołach do Rabki. To może wydawać się niewiarygodne ale
okazuje się że przez Słowację da się zaplanować trasę, która będzie względnie
płaska! 2500M UP (potem jednak wyszło więcej, ale i tak nie jakoś dużo) na 350km jak na Słowację to jest płasko ;) Jak? Trzeba jechać
wzdłuż rzek, które będą wpadać do kolejnych rzek. Za koleją: po kilkudziesięciu
km pagórków zaraz za granicą PL/SK wskakuję w dolinę rzeki Oravicy, potem
Oravy, następnie bardzo długa jazda doliną Wagu a końcówka to nizina Naddunajska, raptem 100m n.p.m. Nie żebym nie lubił jazdy po górach, po
prostu tym razem celem jest stolica Słowacji, a nie 1000m przełęcze w Niżnych Tatrach. W pt.
po południu raptem 70km dojazd na kwaterę w Rabce przypomniał mi że nogi
jeszcze zmęczone po Wiedniu. Trzeba trochę odczekać, wyruszę w połowie next
tygodnia. Uważnie śledzę prognozy pogody i wychodzi że codziennie ma być gorąco
i burzowo. Padło na wt./śr., wtedy miało być najmniej burzowo. Oczywiście w pon.
wieczorem prognoza na wt. się zmieniła – pogorszyła, na bardziej
deszczowo-burzową. Ale co zrobić, w miarę pewna prognoza na next dzień jest
poprzedniego dnia wieczór. Nie przewidzisz, taki mamy klimat.
Wygramalam się o 6.25. Drogi mokre, niebo całkiem zasnute
chmurami. Nie wygląda to dobrze. Nie zjechałem nawet do centrum Rabki i
lunęło.
Schowałem się pod dachem starego domu, więc nie zmokłem w ogóle. Ale jeśli tak ma
wyglądać dzisiejsza pogoda to waham się czy przełożyć tego na jutro. Po 20min.
przestaje padać. Toczę się powoli dalej, co chwila jednak staję i wertuję
prognozy pogody na telefonie. Zużyłem kilkanaście ?terii i nic nie wymyśliłem.
Jadę dalej, najwyżej się zawróci. Swoją drogą nie wiem czemu klimat w którym
żyjemy nazywa się umiarkowanym? Jest on totalnie nieprzewidywalny, i ta nazwa
jest nieadekwatna. Nie ma on umiarkowania pogodowych niespodziankach i
anomaliach. W Lewiatanie kupuję picie, w międzyczasie rozpogadza się coraz
bardziej. To dodaje wiary w powodzenie ambitnego bądź co bądź, przedsięwzięcia. Straciłem natomiast na
starcie co najmniej 45 minut. W coraz bardziej przygrzewającym Słońcu krajową
7eczką kieruję się ku Słowackiej ziemi. Choć oczywiście niepewność co do pogody
dalej jest – ciągle obserwuję kształty i kolory chmur kotłujących się na
horyzoncie. Na przystanku po drodze
śniadanie, w postaci chleba z pasztetem +
energetyka. Najwyższy chyba podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką, zjazd i
przed godz. 10 melduję się na granicy. Doskonale znany odcinek przez Trzcianę,
Twardoszyn do D. Kubina mija przyjemnie, pod znakiem radości z rozpoczynającej
się kolejnej rowerowej przygody :) To tu, to tam odpoczywam, jem, piję. Oraz
podziwiam uroki Słowackiej górsko – małomiasteczkowej, nieco biednej i
zaniedbanej, ale mimo to pięknej krainy. Te wyrastające spośród pól stare
fabryczki z jednym
kominem, pociesznie wyglądające, malutkie, 2-osiowe wagony
motorowe, podniszczone ale ciągle czynne pawilony handlowe z poprzedniego
ustroju, i to wszystko zatopione w pięknych zielonych dolinach czystych rzek i
otoczone pasmami dzikich gór. Wszystko to cholerrrnie mi się podoba :) I nie
pozwala się nudzić w trasie. Podziwiając to wszystko docieram do pierwszej
naprawdę konkretnej atrakcji – Zamku Orawskiego. Ekstraklasa jeśli
chodzi o zamki – przyklejony nie wiem jakim cudem do skały, wznosi się ponad
100m ponad lustro rzeki Orawy. Zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Po prostu
mój nr 1, spośród zamków jakie widziałem (na żywo). W Polsce takich nie
ma :)
Zdjęcia zabraknąć nie mogło. A że ciężarówka się wepchała? Trudno. Czy
każde zdjęcie musi być idealne? Wg mnie nie, zwłaszcza jeśli jest to fotka z czegoś tak
improwizowanego, szalonego, robionego na wariata jak tego typu tripy rowerowe.
Przed Kubinem niewielki podjazd, po nim szybki zjazd efektownymi estakadami do
centrum miasta. Wszystko z pięknym widokiem na
Wielki Chocz. W Kubinie
skwapliwie korzystam z kraniku z wodą, zmywając z siebie część brudu przed
nałożeniem kolejnej warstwy kremu z filtrem. Oraz wciągam szynkowo-syrową
bagietę (wiadomo ocb) oraz zmarzlinę (trochę trudniejsze, ale też można się
domyślić – lody). Przejeżdżam ciekawą, drewnianą
kładką nad Oravą. Ciekawą, bo
zadaszoną i pełną gablot/wystaw z jakimiś tam reklamami sklepów czy nawet
jakichś muzealnych eksponatów (?). Nie przyglądałem się tym razem, ale
wiem że coś takiego tam jest. Jeszcze ciekawostka w postaci takich oto
skorupek-
żółwików na auta ;) I obieram dalszy kurs, drogą nr 70 na Kralovany.
Sytuacja pogodowa znowu się pogarsza. Z tyłu nadciągają ciemne chmury, z przodu
też. Na szczęście te z tyłu są ciemniejsze. Tak sobie przynajmniej wmawiam ;) W
Kralovanach na rozstaju krajówek skręcam
w prawo, na Żylinę. I jest już coraz
gorzej, chmury są de facto nade mną. Po chwili zaczyna kropić, dociągam do
jakiegoś zajazdu i zastanawiam się co dalej. Przestaje, szkoda marnować czasu.
Deszcz dopada mnie kawałek dalej, z pół godziny siedzę pod wiaduktem. Jak
szybko przyszło, tak szybko poszło, pogoda w górach jest dynamiczna. Niebo
błękitnieje a ja ciągnę dalej. Fajne ciężarówki
Tatry, proste, betonowe pomniki, zapewne radzieckie zabytkowe działo. Cała Słowacja. Dalszy odcinek
drogi jest nietypowy. Krajówka idzie doliną Wagu, z jednej strony przyklejona
do rzeki, z drugiej do skalnej ściany. I zamiast jak zwykle być szeroka, jest
wąska. Tzn. są trzy pasy. Na zmianę dwa w jedną, jeden w drugą stronę, potem na
odwrót. Nie było by w tym nic złego gdyby nie to że przeciwne kierunki oddzielone
są niskim, żółtym betonowym separatorem… Co powoduje że jazda na odcinku
jednopasmowym jest wkurwiająca/stresująca/
niebezpieczna (asfaltowych poboczy
brak). Niby większość jest w dół i nie jadę wolno, ale oczywiście auta jadą
szybciej. Jedna ciężarówka wyprzedza mnie na 10cm… Rejestracje polskie. No kto
by pomyślał, nie do wiary… Na szczęście jakoś przeżyłem ten fragment, czego dowodem jest ta relacja.
Niesamowity widok ruin zamku przyklejonych do skały pozwala zapomnieć o nieprzyjemnej drodze. Sama skała jest
wzmocniona betonowymi „przyporami”, ciekawie
to wygląda. Przed Żyliną kolejne chmurzyska, tym razem nad górami, na
zachodzie. W tym sporym jak na Słowację mieście zaliczam
rynek i Shella na
wyjeździe, i nie czekając aż pogoda się pogorszy, jadę dalej. Kawałek za miastem
moment kluczowy – obieram drogę nr
61. Której to będę się trzymał do końca,
zaprowadzi mnie ona do samej Bratysławy. Drogowskazy mówią o ~200km do stolicy.
I pomimo że to krajówka prowadząca do stolicy kraju to jest przyjemna, mało
ruchliwa. Tuż obok idzie bowiem ekspresówka (autostrada?). Raz równolegle, raz
przeplata się, to górą, to dołem, to na jedną, to na drugą stronę, raz bliżej a
raz dalej krajówki. Poprowadzona dość efektownie – mnóstwo długich i wysokich
wiaduktów. Na razie idzie wiaduktem
przyklejonym do zbocza doliny Wagu. Stan
nieba teraz wygląda najpoważniej z całej trasy, i najpoważniej się też
zakończy. Cisnę ile sił w nogach uciekając przed próbującą mnie dogonić i
przykryć granatowo-szaro-burą, skłębioną
kotarą kotłujących się chmur. W IDEALNYM
momencie dociągam do najbliższego miasta - Povazskiej Bystrzycy. Povazskiej, bo pod Wagiem, nad Wagiem, przy rzece
Wag. Burza dogania mnie ale ja jestem już
bezpieczny pod dachem pawilonu
handlowego. Leje, błyska się i grzmi. Chmury wyglądają bardzo groźnie, wrażenia dopełnia
UPIORNIE wyglądający biurowiec. Gdy po ponad godzinie deszcz wreszcie wygasa
jest już ciemno. Upewniając się że woda tam na górze już się skończyła i cała
wylała, robię jeszcze małą rundkę po Bystrzycy. Młodzież hałasuje, Lidl jeszcze
otwarty, fontanna świeci, miasteczko żyje. Wspomniana ekspresówka poprowadzona jest bez
pierdolenia się, tzn. bardzo efektownie ;) Idzie kilkanaście metrów centralnie
ponad miastem, ponad domami, efektownie iluminowaną
estakadą :) Cała Słowacja
:) Ja tymczasem dalej 61ką, przez kolejne śpiące już raczej miasteczka, wioski
i wioseczki doliny Wagu. Koło północy mam na liczniku 200 z hakiem km, i jestem w
miasteczku Ilava. Prawie jak Iława, na Dln. Śląsku. Główną (jedyną?) atrakcją
jest tu
zamek, robiący jednocześnie za więzienie O.o Potem jest jeszcze Dubnica
(nic szczególnego, jakieś świecące zakłady przemysłowe). No i Trenczyn, miasto
zdecydowanie warte kilku zdań. O tym że jest tu jakiś zamek słyszałem, ale nie
wiedziałem że tak efektownie wkomponowany w miejski krajobraz. Otóż: w centrum
miasta wyrasta sobie skała. A na tej skale wyrasta zamek :) Szczegóły na
zdjęciach.
Cała Słowacja :) Jest też oczywiście jakiś rynek, ciekawe budynki itp. No i
pułapka na rowerzystów. Tzn. ja nie wyglebiłem ale wg mnie jak najbardziej da
się na tym wyglebić, jest to jak najbardziej możliwe. Wag przekraczam nie tym
mostem co chciałem – nie starym, a nowym gdzieś na obrzeżach, tak mi się
pojechało jakoś. Noc powoli dobiega końca, końca dobiega również mój czas
czuwania. Dzieje się to dokładnie w Piestanach. O brzasku zasiadam na
przystanku a wstaję z niego o świcie. Jest trochę lepiej, ale nie idealnie.
Dosypiał będę jeszcze kilka razy, na innych ławeczkach. Same Piestany –
przełokrutna
dziura, nawet jak na Słowackie standardy :) Taka Rosja, Ukraina
bardziej. Zdemolowany asfalt, betonowe pobazgrane mury, chodniki z przewagą
trawy niż betonu. Ale to nic, bo pisałem że lubię takie klimaty :) Wstaje nowy, pogodny, póki co dzień, a do
Bratysławy coraz bliżej :) Jakaś stówa, tako rzecze tablica. Jest ranek, pociąg
wieczorem, pozwalam sobie więc na mały objazd Piestan. Jakiegoś rynku, centrum
nie znalazłem, jest za to zalew, na Wagu, za miastem. Przejeżdżam całą jego
długość
ścieżką rolkowo-rowerową, przyglądając się niespiesznemu,
małomiasteczkowemu życiu Słowaków. Tu jakiś wędkarz, tam rolkarz który wyszedł
przejechać się tam i z powrotem wzdłuż zalewu. Zjechałem też nad wodę, ale ta
jakaś nie za czysta, nie ryzykuję mycia się. Opuszczam Piestany. Wag został
gdzieś z boku. Góry zostały daleko z tyłu. Tzn. jakieś pagórki tylko są, po mojej
prawej. Wjechałem na równiny południowo-zachodniej Słowacji, w dolinę Dunaju.
Dokoła królują pola uprawne, już po żniwach, ino
słoneczniki się ostały i
jeszcze rosną. Trnava nie chce nadejść, kilometrów przybywa bardzo powoli,
Celcjuszów za to bardzo szybko. Kryzys. Zażegnuję go dwoma długimi pauzami
przed miastem. Siedzę w cieniu przydrożnych drzew i przyglądam się buchającym parą wodną, chłodniom elektrowni na
horyzoncie. Elektrowni
atomowej :) Tak, tak, Słowacja, kraj wielkości dwóch
Polskich województw ma atomówkę :) Nawet dwie, z czego stara nieczynna a nowa
uruchamiana, rozbudowywana. Bliskość elektrowni to również mnogość linii
WN.
W którą stronę by nie spojrzeć tam wysokie kratownicowe słupy. Wreszcie Trnawa.
Typowe Słowackie miasto, nie wiem co tu więcej napisać. Nieco zapuszczone
peryferia i odpicowana
starówka. Dalej jestem zmęczony i głodny ale czuję bliskość Bratysławy i szkoda mi
czasu na odpoczynek i jedzenie. Wciągam tylko
energetyka i jakieś wafelki, żeby nie odcięło. Coś normalnego kupię w
Bratysławie. Wjeżdżam do Bratyslavskego
Samosprawnego Kraju ( :D ). A asfalt
jak był zniszczony tak dalej jest, nie widać tu żadnej stołecznej
reprezentacyjności. Ciekawie wygląda też utrzymanie pasa drogowego. Zdjęcia
zapomniałem zrobić ale wyglądało to tak: asfaltowe pobocza niby są ale jakby
ich nie było. Bo z obu stron drogi wdziera się w skrajnię bujna przydrożna
roślinność – drzewa i krzewy. Nawet rowerem nie da się jechać po poboczu, bo
można dostać gałęzią w łeb. Ostatnie miasto przed celem podróży to Senec. Nic
nie zwiedzam, tylko z przejazdu dwa
zdjęcia. Jeszcze 25km. Uwagę zwracają
jeziora, stawy przy drodze. Woda o
zielonym zabarwieniu, pewnie bardzo czysta.
Aż kusi się umyć ale zauważyłem na GPSie że na obrzeżach Bratysławy też jest zalew, tam
dokonam ablucji. Druga ciekawostka to budowa obwodnicy, drogi itp. Ciekawostka
bo widać że ostro budują – po kilka
wywrotek naraz wjeżdża/wyjeżdża w tumanach
kurzu na/z placu budowy. Ja trochę poczekałem aż kurz opadnie żeby przejechać
;) Bratysławę
zdobywam o 13.30 :) Od czego by tu zacząć? Zaczynam od Slovnaftu,
i dwóch zimnych izo. Węzłem zjeżdżam z wielopasmowej drogi w stronę lasku, i
zalewu który wypatrzyłem. Złote Piaski się on nazywa (Zlate Piesky). Jest część
zagospodarowana turystycznie, jest i część dzika. Mnie rzecz jasna interesuje
ta druga. Druga to las z wyjeżdżonymi szerokimi drogami, zastawionymi przez
masę aut i dzikie plaże. Zapomniałem że mam rower szosowy i wyjebałem na błocie
;) Na szczęście przy małej prędkości, strat na ciele brak, w rowerze tylko
dziabnięta owijka i skrzywiony koszyk na bidon. Ale do rzeczy: druga część
zalewu, ta dzika dzieli się na kolejne dwie części. Druga, ta głębiej to plaża
nudystów/naturystów :D Oczywiście nie wiedziałem o tym, przez przypadek
zajechałem. Zawracam zanim ktoś mnie stamtąd przegoni. Zresztą widoki i tak
nieciekawe, same stare chłopy i jeszcze starsze baby, 50, 60, 70+ ;) Bliżej
położona cześć jest jak sądzę przeznaczona dla normalnych ludzi. I tu
właśnie sprowadziłem rower nad
brzeg i się nieco umyłem i przebrałem, żeby
śmierdzieć trochę mniej. Ok, a więc dochodzi 15ta. Sporo czasu tu straciłem.
Interesujący mnie pociąg odjeżdża po 18tej. Znowu mało czasu na zwiedzanie :/
3h. Nie lubię tak. Tzn. jest kolejny przed 23, ale wtedy w Kralovanach
czekałbym w nocy 1,5h na przesiadkę, w Trzcianie byłbym o 5.30 rano, a w Rabce o
8mej. Tym razem nie mam chyba siły na dwie noce pod rząd włóczenia się. Odpada.
Wracam wcześniejszym i muszę te 3h spożytkować jak najlepiej, jak najwięcej
zobaczyć. Słynny most już widziałem, więc takim celem must see na dziś jest
Zamek. Ale tak z bliska chcę go zobaczyć. Kieruję się więc w kierunku centrum.
Bratysława to duże (jak na Słowację) miasto, 400tys. z hakiem. Coś jak Gdańsk
albo Szczecin. Więc długo będę jechał do tego centrum. Blokowiska, centra
handlowe,
biurowce. Co zwróciło moją uwagę najbardziej. Wydaje mi się że
już wiem. Już wszystko wiem. Owszem na Słowacji jest bieda, jest takie trochę
zacofanie, taka wciąż postkomunistyczna rzeczywistość. Myślałem że to jest
wszędzie w tych małych miasteczkach, ale że Stolica jest odpicowana. O tym że w
Bratysławie jest to samo dowiedziałem się tydzień temu, wracając z Wiednia. Ale
to chyba jednak nie jest bieda. To jest taka nasza Słowiańska bylejakość, Słowiańskie
„jakośtobędzie”, tutaj w wydaniu ekstremalnym, bo w wykonaniu Słowackich Słowian.
Dlaczego tak sądzę? Bo tramwaje nowe, autobusy nowe (4-osiowe!), biurowce wysokie,
estakady, mosty z rozmachem jak w Ameryce, auta też niczego sobie. Ale te
chodniki… To jest zlepek połatanych, poklejonych, połaci, łat, plam, placków
różnego rodzaju i koloru asfaltu i betonu. Z łączeń których wyrasta sobie trawa
i chwasty. Jak gdzieś brakło asfaltu to wsadzili kilka kostek Dauna. I tak jest
wszędzie, w każdym mieście, tak jest też w Bratysławie. Dla porównania w Wiedniu miałem wrażenie że robotnik przed położeniem każdej płyteczki, każdej kosteczki kilka minut myślał jak ją położyć żeby wyszło to jak najlepiej. Może po prostu tu się
nie zwraca uwagi jak to wygląda, ważne że działa. Że jest utwardzona
nawierzchnia i że da się po tym chodzić. Tak to widzę. Dobra, koniec wymądrzania
się. Zbliża się burza, docieram w okolice wzgórza zamkowego. Wzgórze jest
wielkie, znajduję się na nim nie tylko zamek a cała dzielnica miasta. Ulica
pnie się naprawdę stromo do góry, w końcu jest zamek. Na dziedziniec wjechać
rowerem nie można ale znajduję fajną miejscówkę na
zdjęcie. OK, zamek
zaliczony, do pociągu 2h, burza chyba się rozmyśliła i nie chce przyjść. Czasu
w sam raz żeby wrócić na dworzec dłuższą drogą, potem coś zjeść i kupić
bilety. Jadę wyżej, poszukać szczytu tego wzgórza, bo zamek nie jest bynajmniej
w najwyższym jego miejscu. Ulica, z siecią trolejbusową pnie się wyżej. Po
obu stronach domy, lub raczej wille. Trudno się dziwić, reprezentacyjna
dzielnica. W końcu jest – droga osiąga
maksymalny punkt, wyżej się nie da.
Szukam jakiegoś punktu widokowego na miasto ale nic nie ma, wszystko ogrodzone
i zabudowane domami. Kawałek dalej, na zjeździe,
znajduję. W prześwicie między
domami można zobaczyć piękną
panoramę niżej położonych dzielnic, z górującymi
kilkoma wysokościowcami. Kontynuuję stromy
zjazd, i jadę na Hlavną Stanicę. Taki sam nieład i bałagan jak wszędzie. Coś tam jem, kupuję
listoki (bilety), odganiam się od Cyganów (kilkuletnia dziewczynka prosi o
papierosa…) i pakuję do właściwego pociągu. Coś jak
InterCity, z Bratysławy do
Koszyc, ja wysiądę w Kralovanach. Podróż mija miło i przyjemnie, lubię jeździć
pociągami, a Słowackimi pociągami to już w ogóle, taka egzotyka trochę, nowość
dla mnie. W
Kralovanach ciemno, pociąg do Trzciany już czeka. Taki spalinowy
szynobus właściwie, jakich pełno na SK/CZ. Tyle że nie taki śmieszny, malutki,
dwuosiowy a trochę większy, przegubowy. Frekwencja niska, wstawiam rower
na tył
i również jedzie się fajnie. Coś tam próbowałem się zdrzemnąć ale w ogóle nie
chce mi się spać. Wpół do dwunastej jestem w Trzcianie. Znajomy rynek, ładnie
iluminowany
Hotel Rohac. Do Rabki 40+km, krajową 7ką, przez Jabłonkę. Ależ mi
się nie chciało tego jechać. Nie żebym był zmęczony, po prostu mi się nie
chciało. Powroty do domu na kołach są po prostu nudne, dołujące, demotywujące, dlatego nie jeżdżę pętli tylko z pkt A do B i wracam pociągiem. Chcąc mieć to jak najszybciej z głowy mocno tu przycisnąłem,
zapuściłem jakiś energetyczny bit i jakoś szły te km. Na zachodzie coś tam się
błyska, burza mnie nie dopada, ale deszcz tak. Przeczekuję go na przystanku.
Ten odcinek zawsze mi się strasznie dłużył. Na szosówce dłuży się nieco mniej.
W końcu jest
Rabka i standardowy kryzys na ostatnim podjeździe. Kilka km i 200m
UP pod kwaterę, to jest najbardziej niszczący fragment, ta końcówka. W łóżku
koło 3.30. Oczywiście włączył się pies i obudził gospodarzy…
Udana trasa, Bratysława poprawiona. Pogoda jakoś dała radę.
Deszcz przeczekałem 3 razy, burzę 1 raz, nie zmokłem w ogóle. Samego zwiedzania
stolicy trochę mało, ale jeszcze tu przecież wrócę. Ten urlop pozwolił mi
zregenerować się. Pomijając więcej czasu na spanie to fajnie się rozłożyły
przerwy na reperację pomiędzy trasami. Zamiast dwóch tras w dwa kolejne
weekendy była jedna trasa, pośrodku tygodnia. Dzięki temu zamiast 4-5 dni na
regerancję pomiędzy kolejnymi trasami (mało…) mam 7-9 dni.
Wiedeń – V
Bratysława – V
Budapeszt – X
Praga – X
Berlin – X
Tak to na dzisiejszy dzień wygląda :)
6.25 (wt) - 3.30 (czw)
AVS 18,2
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2019
Lublin
d a n e w y j a z d u
422.11 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2750 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/zMKi2jfaGLwsgpTcA
7.00 (8.06) - 00.30 (10.06)
AVS 18,9
Nowe gminy: 3
Lubelskie: 2
Jastków
Nałęczów
Mazowieckie: 1
Przyłęk
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Nysa
d a n e w y j a z d u
400.06 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/zkYFD1f8BTdbyS2HA
9.20 (25.05) - 1.30 (27.05)
AVS 18,1
Nowe gminy: 9
Opolskie: 8
Baborów
Lubrza
Prudnik
Głuchołazy
Nysa
Pakosławice
Skoryszyce
Grodków
Dolnośląskie: 1
Wiązów
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Poznań
d a n e w y j a z d u
430.38 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2800 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/sQtKkqCaW6VYY52w8
Dobra marcowa passa
została przerwana i ostatnie tygodnie były rowerowo bardzo słabe.
Zawirowania w związku z przesiadką na nowy rower, „uczenie się”
go, potem rozwalenie koła pod Łodzią, weekend na warsztacie,
weekend ze słabą pogodą itp. itd. Nawet dwie ostatnie traski, do
Zakopanego i Rabki nie ratują tu sytuacji. Słabo ostatnio przędę,
i jestem z tego powodu bardzo niezadowolony. Czas to zmienić!! Na
Święta pogoda szykuje się piękna, rower zrobiony, nadwyrężony
glebą lewy nadgarstek/dłoń też już w miarę OK.
Przedświąteczny piątek -> wolne, wsiadam na rower i jadę, jadę
aż wpadnę do rowu ze zmęczenia. ;). Kurs sobie zaplanowałem
północno-zachodni, tam ma być najcieplej. Liczę na jakieś
400-500km, może więcej. Jakiś Poznań, Toruń, Bydgoszcz, te
sprawy. Może dalej?! Niestety wiatr zaplanował sobie wiać z
podobnego, bo północno-wschodniego, kierunku. Na wykresach
pogodynek nie wygląda to aż tak strasznie, ma być umiarkowany, z
silniejszymi porywami. W rzeczywistości będzie jednak gorzej, i to
właśnie wiatr ustali długość trasy na 400km z hakiem.
Wstaję o 4 nad
ranem i nie mogąc dalej usnąć o 4.25 siedzę już na rowerze.
Szybko przelatuję pierwsze chłodne i ciemne jeszcze kilometry przez
miasto i na wylocie DW794 wita mnie równie chłodny, ale już coraz
jaśniejszy poranek. Wspinająca się na coraz to wyższe i wyższe
pagórki Jury K-CZ droga nie pozwala jednak zmarznąć. W budzącej
się do życia Skale melduję się przed siódmą. Nie zabawiam tu
zbyt długo, robię tylko to co niezbędne, tj. uzupełniam
zapasy kalorii i ruszam dalej. Droga dalej
pagórkowata i tak będzie
aż do Częstochowy. Z miasteczek po drodze jest jeszcze
Wolbrom, tu też mały pit-stop. Przypiekające coraz mocniej Słońce
zmusza mnie do zrzucania kolejnych i kolejnych warstw, tak że od
Pilicy jadę już zupełnie na krótko a i krem z filtrem wchodzi do
użycia. Dalej zamiast jak zwykle na Pradła, Koniecpol tym razem
bokami: na Żarki, Olsztyn. Wokół sielskie krajobrazy budzącej się
do życia przyrody i pełnego spokoju życia wsi.
Zieleniące się
pola, kwitnące na biało drzewa, śmigające po polach traktory i
ludzie kręcący się wokół kościoła nawet w dzień powszedni.
Jedynym co zakłóca tę sielankę pierwszych kilometrów drogi jest
wiatr. Będzie przeszkadzał przez większość trasy i zdecyduje o
jej długości. W walce z nim natomiast pomagał będzie dolny chwyt.
Odkąd mam szoskę jestem w nim po prostu zakochany :) Ileś tam
podjazdów dalej docieram w znaną mi, ale rzadko odwiedzaną
miejscówkę. Kuesta Jurajska. A dokładnie to punkt widokowy na
niej, z parkingiem, ławeczkami i ruinami kościółka. Sama Kuesta
to długa, wysoka skarpa, uskok, zrąb. Górą idzie droga a w dole
piękny
widok na niższą część Jury, na bezkres pól i lasów. Na
horyzoncie natomiast majaczą zabudowania Częstochowy. Niestety
długo się tym widokiem nie mogę cieszyć. Dwa zdjęcia i uciekam.
Zaraz wydrapię sobie bowiem oczy, tak mnie swędzą. Podejrzanymi są
te pięknie kwitnące na biało drzewka ;) W Żarkach od razu wpadam
do apteki. Jeszcze tylko odczekam swoje w kolejce za babą radzącą
się aptekarki jak by u lekarza była, i mam cudowne pastylki na
alergię. Łykam dwie, popijam energetykiem. Pół godziny odpoczynku
na Żareckim rynku, na ławeczce pod wierzbą, i objawy jak ręką
odjął :) Można jechać dalej bez drapania oczu. Ileś tam km
zdemolowanymi asfaltami przez sosnowo-brzozowe laski i kolejna godna
odnotowania miejscowość – Olsztyn. A to za sprawą (ruin) zamku,
górujących nad rynkiem miasteczka. Na
zdjęciu mało co widać, nie
miałem głowy do zdjęć. Zaraz za miastem wskakuję na krajówkę,
skąd już tylko 10km do Częstochowy. Jest zakaz dla rowerów i w
miarę nawet ścieżka rowerowo-pieszo-rolkowa. Tzn. była by w
miarę, gdyby nie przebijające spod asfaltu korzenie. Na szosówce
niebezpieczne. W Częstochowie koło 14tej. Tłukę się po
zdemolowanych asfaltach i jeszcze bardziej zdemolowanych chodnikach w
stronę Jasnej Góry. Czyli bez zmian, Cz-Wa taka jak ją
zapamiętałem –
syf, kiła i mogiła za wyjątkiem pięknie
odpicowanego centrum. W końcu jest. Piękna reprezentacyjna aleja
prowadząca do klasztoru, piękne słoneczne popołudnie i pięknie
smakujący „przysmak pielgrzyma” (
zapiekanka taka) pozwalają
zapomnieć o wszystkich wcześniejszych niedogodnościach. Posiliwszy
się nieco i odpocząwszy zajeżdżam pod główną
atrakcję (jeśli
można to tak trochę nieładnie określić) tego miasta. Chwila
zadumy, może nawet modlitwy, i pora się zbierać. Z Cz-wy planuję
wyjechać idealnie prosto idącą, centralnie na północ, boczną
drogą. Przynajmniej tak to ładnie wygląda na GPSie. W rzeczywiści
na początku w istocie jest fajnie. Nie jest to właściwie droga a
urocza brzozowa
aleja, deptak, na całej swej długości obsadzona
tymi ładnymi drzewami. Potem jednak przeradza się ona w gruntową,
leśną
drogę. Czyli niewymarzona nawierzchnia na 25mm slicki, ale
da się powoli jechać. Koniec końców ląduję zaś na ciągnącej
się kilka km wśród pól i zagajników pełnej piasku, piaszczystej
piaskownicy. Przekleństwom i bluzgom nie ma końca, większość tego odcinka pokonuję z buta, w lejącym się z popołudniowego nieba żarze. To
nie pierwszy mój raz kiedy wynajduję taki „skrót” ;) Ileś tam
kurw dalej jest wreszcie zdemolowany asfalt a wreszcie asfalt w
sensie asfalt, tzn. można jechać na szosówce z normalną
prędkością. A dokładniej to DW491 na Działoszyn. Kuląc się w
dolnym chwycie (wiatr) w miarę sprawnie pokonuję kolejne km w miarę
gładkiego asfaltu. Już wolę wiatr w twarz niż piaskownicę pod
kołami ;) Przekraczam (pierwszy raz z kilku dziś)
Wartę i jest i
Działoszyn. Duży plac/rynek, z pomnikiem Chrystusa, to chyba
wszystko z atrakcji. Godzina – po 18tej, zbliża się wieczór.
Tempo żałosne. Ostatnie promienie
Słońca między Działoszynem a
Wieluniem. W tym drugim już ciemnawo. Zaliczam jakiś tam
rynek,
Orlen (hot-dogi) i przygotowuję do nocnej jazdy. Tzn. na razie tylko
przekładam w sakwie ubrania, aby te co potrzeba były na wierzchu.
Wieczór póki co jest bowiem dość ciepły, a i wiatr chwilowo
ustał. Kolejnych 70km, aż do Kalisza zaplanowałem bocznymi
drogami. Z początku jest
magicznie – bezwietrzną nocą sunę
sobie po gładkich asfaltach pośród rozświetlonych blaskiem
Księżyca otwartych przestrzeni centralnej Polski. Potem zaś,
wiadomo, będzie gorzej. Przekraczam S8-kę, robię fotkę
imponującego jak na taką dziurę, kościoła w
Lututowie. Przy
okazji budząc chyba połowę psów w tej wiosce, oraz wzbudzając
niemałe zainteresowanie tubylców ;) Rowerzysta w środku nocy?! W
dodatku na oświetlonym rowerze ?!?! Toż to prawie jak UFO pewnie
dla nich ;) Kolejne km coraz to cięższe – coraz zimniejsze i
coraz bardziej śpiące. W końcu, gdy oczy zaczynają mi na
sekundę-dwie same zamykać muszę ratować się krótkimi drzemkami
na przystankach. A w takiej temperaturze (między 0 a 5 stopni
pewnie) nie są te drzemki zbyt przyjemne. Ale lepiej się przeziębić
niż usnąć na rowerze i zginąć pod kołami samochodu. W końcu
docieram do dziury takiej, że nawet latarnie na noc wyłączają. ( ;) )
Brzeziny się ona nazywa. Odliczam tylko dzielące mnie od Kalisza
kilometry i pozostałe do końca tej cholernej nocy godziny. W końcu
jest.
Kalisz. A za chwilę będzie i wschód Słońca. 4.30. Czyli
prawie całą noc zajęło mi przeturlanie tych 70km Wieluń-Kalisz…
Przejeżdżam przez most (widać już brzask), a na wjeździe do
centrum kolejna atrakcja – kontrola Policji. Kogoś tam chyba
właśnie chycili po pijaku, sądząc z zasłyszanej rozmowy. Ode
mnie chcieli tylko dowód osobisty, i tyle. W mieście zwiedzam
przejazdem centrum – rynek to sprawa oczywista, a poza tym: jakieś
tam bulwary,
parki, mniej ważne zabytki. Przed wyjazdem zatrzymuję
się na Shellu. Wciągam dwie zapiekanki i herbatę, przy okazji
ogrzewając się nieco. Od pewnego już czasu wiem że tym razem
skończy się na Poznaniu. Dobry i Poznań, raz tylko byłem, w
2017. Interesujący mnie pociąg odjeżdża o 22.30, czyli zdążę
jeszcze pozwiedzać. Tym samym nie spieszę się już zupełnie,
przede mną cały dzień i 100km z hakiem do pokonania. Wojewódzką:
Chocz, Pyzdry, potem Września, i krajówką do Poznania. Trochę
walcząc z wiatrem, trochę dokręcając na blacie (gdy droga
biegnie na zachód), co chwila odpoczywając, z muzyką w słuchawkach
i uśmiechem na twarzy wciągam kolejne płaskie km Wielkopolskiej
patelni. Wokół bezkres kwitnących na żółto pól rzepaku oraz
bielących się kwiatów drzew w sadach owocowych. Krajobrazu tego
dopełniają potężne szklarnie i występujące tu w coraz większej
ilości wiatraki elektrowni wiatrowych. W
Choczu odpoczywając na
ławeczce przyglądam się przygotowaniom do świąt i ogólnie,
całemu temu małomiasteczkowemu życiu tubylców. Z któregoś tam
już dziś z kolei mostu na Warcie wyłania się ciekawie ulokowane,
na skarpie nad rzeką, miasteczko. Pyzdry. Spędzam tu chyba z
godzinę, odpoczywając pod wiatą na rzecznej przystani. Wiadukt nad
A2-ką i jest Września. Na zdjęciach uwieczniam ulicę pełną
bliźniaczo podobnych, kwadratowych
domków, jakiś tam kościół i
rzecz jasna
rynek. Wciągam też kolejne zapiekanki, oczywiście na
Shellu. Spośród tych „stacyjnych”, odgrzewanych, te z Shella są
wg mnie bezkonkurencyjne. Za miastem wskakuję na szeroką niczym
autostrada, dwupasmową
krajówkę. Całkiem jednak przyjemną na
rower, za sprawą szerokiego asfaltowego pobocza. W dodatku idzie ona
za zachód, więc wiatr już tak nie przeszkadza, a na kolejnych jej
hopkach można nawet trochę zaszaleć dokręcając do 60ki. Ostatnie
~50km dzielące mnie od Poznania minie więc bardzo przyjemne. Przed
głównym celem odwiedzam jeszcze leżący tuż obok głównej szosy
Swarzędz. Na którejś dziurze gubię okulary p/słon. zawieszone
wraz z kaskiem na kierownicy. Wracam się aby ich szukać ale nic z
tego. Nie martwią mnie one jednak zbytnio, już i tak były
poklejone taśmą i ciepłym klejem, już czas na nie. Wreszcie jest
pretekst żeby kupić nowe ;) Tablicę „
Poznań” osiągam przed
19tą. 3,5h na zwiedzanie mam. Zaczynam je od estakad i przemysłowych
przedmieść, by potem bocznymi, nie zawsze asfaltowymi, leśnymi
dróżkami dotrzeć do głównego (tak mi się wydaje) terenu
rekreacyjnego Poznanian –
jez. Maltańskiego. Tory do ścigania się
w jakichś wodnych sportach, sztuczny mini stok narciarski, ścieżki
rowerowe, kolejka wąskotorowa wokół i pełno innej
sportowo-turystyczono-rekreacyjnej infrastruktury robi wrażenie.
Czego tu nie ma. A jeszcze większe wrażenie robi widok wysokiej
zabudowy ścisłego centrum. Odbijającej się od
pomarańczowo-żółto-różowej, skąpanej w promieniach
zachodzącego Słońca,
tafli jeziora. Tam, do centrum, się właśnie
udaję. Najpierw ścieżką okalającą jezioro, potem różnymi
głównymi lub bocznymi uliczkami. Tocząc się na 25mm oponkach po
tych ostatnich, często-gęsto brukowanych kocimi łbami, trzeba
bardzo uważać, prawie wyrżnąłem ;) Bez większych problemów
docieram na rynek, gdzie miły Pan z kawiarnianego stolika robi mi
fotkę na tle ratusza. A raczej
Ratusza. Bo to zdecydowanie polska
ekstraliga jeśli chodzi o ten rodzaj budynku. W Krakowie na ten
przykład… ratusza nie ma :) Jeno wieża się ostała, i ta taka
se. Budynek jakiś geniusz zburzył kiedyś tam. Sama fotka
mistrzowsko wykadrowana może nie jest, ale mniejsza o to, wiadomo o
co chodzi. Robię jeszcze fotkę słynnych, kolorowych, szerokich a
raczej wąskich na jedno okno
kamieniczek. I udaję się w
poszukiwaniu kolejnego ciekawego obiektu – wieżowca
Uniwersytetu Ekonomicznego. Jakiś kosmicznie wysoki nie jest, ale jak na
nie-Warszawę i tak jego projekt jest dość śmiały i robi
wrażenie. Zwiedzam przejazdem nowoczesne, zadbane centrum. Np. dla
rowerów to jakieś cuda tu są na jezdniach wymalowane, całe osobne
pasy na czerwono, osobne oznakowanie, osobna organizacja ruchu, cuda
nie widy. W powoli gasnącej łunie zachodzącego nad miastem Słońca
zajeżdżam na
dworzec, by kupić bilety. Pani w kasie mówi że nie
ma gwarancji że wejdę do tego pociągu, ale zbytnio się tym
przejmuję, mam spore doświadczenie w podróżowaniu PKP ;) Zostało
1,5 godz. czasu, robię więc jeszcze małą pętelkę po Poznaniu,
już po zmroku + zakupy. Jakieś tam boczne uliczki, parki, hot-dogi
w Żabce itp. itd. O 22giej z powrotem na dworcu. Odnalezienie peronu
5b było nie lada osiągnięciem, a przecież nie jestem debilem, w
kręgu znajomych uchodzę za osobę inteligentną. 3 takie same
rundki po galerii i dworcu zrobiłem ;) W końcu jest i peron 5b a na
nim lekko opóźniony pociąg. I wtłaczająca się do niego
nieprzebrana ludzka masa. W tym sporo Ukraińców, nic dziwnego,
pociąg kończy bieg w Przemyślu. Udało się jakoś wejść,
rower miał swoje miejsce na wieszaku, ja niestety na podłodze. Ale
czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie żadne. Dałem radę
dojechać tu na rowerze, dam radę i wrócić siedząc na podłodze,
nie pierwszyzna zresztą ;) Podróż bez przygód, na zmianę
siedząc, drzemiąc, spacerując dotarłem szczęśliwie do Krakowa.
I tak dobiegła końca kolejna rowerowa przygoda :) W domu w
Niedzielę Wielkanocną, o 6.30 rano.
Udana wycieczka,
mogło być dalej ale 430km w kwietniu też nie jest złym wynikiem
:)
AVS 17
4.25 (pt) - 6.35 (ndz)
8,15l (w tym 2l energetyka)
Nowe gminy: 9
Wielkopolskie: 9
Blizanów
Chocz
Gizałki
Pyzdry
Kołaczkowo
Września
Nekla
Kostrzyn
Swarzędz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Leszno
d a n e w y j a z d u
408.62 km
0.00 km teren
21:51 h
Pr.śr.:18.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/idQp7awTsXuTZwKR7
Drugi weekend września również zapowiada się pogodnie. Gdzie
by tu tym razem jechać? Gdzie jeszcze nie byłem, i co jest takim w sam raz
celem na te 2 dni, żeby się wyspać przed trasą, wrócić pociągiem i wyspać przed
pracą? Z obliczeń wychodzi mi, że Leszno spełnia wszystkie te warunki. Niecałe
400km, da się znaleźć drogę przez częściowo nieznane mi okolice a i połączenie
kolejowe wydaje się korzystne. Jedziemy.
Z domu wyturlałem się po godz. 7 rano. Nie jest to jednak
typowy pogodny poranek, jest pochmurno i tak sobie z temperaturą. Najważniejsze
że nie pada. Póki co, bo wg prognoz w sobotę przelotne deszcze i burze są
możliwe. Z miasta wytaczam się przez Bronowice i krajówkę na Olkusz. Tak dla
odmiany, bo ileż można wyjeżdżać przez wojewódzką na Skałę. Szerokie asfaltowe
pobocze, brak ścieżek rowerowych i umiarkowany ruch pozwalają na sprawną i komfortową jazdę. Łykam kolejne wzniesienia Jury Krakowsko-Częstochowskiej
zajmując się głównie obserwacjami nieba. Czy te chmury na pewno aby nie
ciemnieją? Na razie chyba nie? A może tak? W każdym razie kawałek przed
Olkuszem chwilę pokropiło. W Olkuszu jestem ok. godz. 10. Jako że w mieście tym
byłem nie raz, nie tracę czasu na jakieś tam posiadówy na ryneczku, tyko od
razu lecę wojewódzką na Ogrodzieniec, Zawiercie. Zaoszczędzony czas wolę
wykorzystać na zwiedzanie miejsc w których będę pierwszy raz, ze wskazaniem na
Leszno. Z Olkusza tylko taka fotka, zrobiona na światłach. Coraz śmielej wkradająca
się korony drzew żółć i coraz to więcej opadłych liści przypominają o zbliżającej się nieubłaganie jesieni. Jak
to minęło… Pomalowany w wesołe barwy przystanek ratuje tę nieco chandryczną
sytuację - zawsze gdy jadę tą drogą robię tu pauzę. Przejazdem zwiedzam Klucze,
potem Ogrodzieniec, no i Zawiercie. W Myszkowie z kolei robię zakupy a miły Pan
z kiosku zabiera ode mnie pustą butelkę („do plastików wrzucę”) :) W Żarkach –
Letnisku zaczyna padać, i to dość mocno. Tak ładnie żarło i zdechło :/
Przeczekuję deszcz pod zadaszeniem wielkiej bramy jakiejś wypasionej willi.
Przestaje, jadę dalej. Nad Porajem tylko szybka fotka, bo znowu zaczyna. Nie
chce mi się już dłużej stać, w lesie przywdziewam p/deszczowe ubranko i
względnie suchy powoli toczę się do przodu. Po przecięciu krajowej jedynki
zrzucam kombinezonik, chmury zostawiam za plecami a ładna pogoda utrzyma się
już nie tylko do końca dnia, ale w ogóle, do końca trasy. Z drobnych atrakcji
mały zalewik oraz pociąg z nową lokomotywką. Pierwszy atak senności zwalczam
siedzeniem z zamkniętymi oczami na leśnym przystanku. W okolicach 140km trasy,
czyli dość wcześnie, odkrywam pierwsze nieznane mi tereny, a dokładniej
mieścinkę Wręczyca Wielka. Przed zmrokiem zdążam jeszcze zobaczyć maszt (RTCN Klepaczka) oraz Panki. Miasteczko z górniczym akcentem oraz tłumem ludzi
wychodzących z kościoła. ?! Przecież sobota dzisiaj O.o Zachód Słońca taki sobie, bez rewelacji. W Krzepicach już ciemnawo. Na rynku pomnik, flagi i inne patriotyczne akcenty, widać że coś się tu działo. Parę ciemnych ale jeszcze w
miarę ciepłych kilometrów, jedną i drugą krajówką. W jakiejś wiosce po drodze wzbudzam
niemałe zainteresowanie swą obecnością. Słyszę fragment rozmowy - koleś opowiada
kumplowi o jakimś zapalonym rowerzyście, którego zna, o jakiejś trasie do
Niemiec. 17 godzin na rowerze. Siedemnaście. SIE-DEM-NAŚ-CIE!!! Yyy, tego, ale
co jest niezwykłego w 17h trasie :D Przecież to wyjechać o świcie i wrócić
wieczorem. Dobra, żartuję, wiem że przeciętny, średnio statyczny człowiek ma
nieco inny tok myślenia niż nałogowiec przyrośnięty do rowerowego siodełka ;) Praszka.
Taka tam dziura, jakaś tam fabryczka na peryferiach, jakiś zabytkowy parowozik w centrum. Kawałek
bokami, potem wojewódzką. Kolejne senne zamułki postawiam pokonać za pomocą
daaawno nie używanego sposobu – radia! Bardzo, bardzo, rzadko słucham muzyki na
rowerze, ale w tej trasie sobie przypomnę jak fajnie się jedzie nocą z nutą w
uchu. Byczyna. Spore, zabytkowe centrum na planie jaja/owalu, rynek, ratusz,
brama. Wbijam na 11teczkę na Poznań. Wjeżdżam do Wielkopolskiego. Potem będzie
kawałek Dolnego Śląska, a potem jeszcze raz Wielkopolska. Mijam jakiś tam wypadek (rozszczelniona cysterna?). Auta muszą zawracać, rowerem zawsze się jakoś
bokiem przeciśnie - pytałem strażaków o zgodę. Muzyka przestaje wystarczać, coś
tam podrzemałem na przystanku w tych okolicach, trochę przy tym marznąc. Z
większych miasteczek Kępno – trochę pozwiedzałem, kręcąc się w kółko i szukając
rynku. Potem jeszcze podobnej wielkości Syców (drzemka na skwerku w centrum) i
zaczyna się przejaśniać. A ja zaczynam zamarzać, spać się chce, i ogólnie,
lekki kryzys. Na plus zapisał mi się w pamięci bardzo, ale to bardzo ładny
leśny i pagórkowaty, kilku-km odcinek przed Twardogórą. Tak ładny że zrobiłem
tu prawie 10 zdjęć. Te polanki - prawie jak w Beskidach, jedyne co tu trochę nie
pasuje to te topole. Z ostatnią, z tego co pamiętam, sennością rozprawiam się
tym oto przystaneczku. Od tej pory będzie już tylko lepiej :) Szybki i chłodny
(ale to już ostatnie chwile chłodu) zjazd do Twardogóry. Miasteczko dość
charakterystyczne. Na przedmieściach przemysłowe rudery, w centrum kościół (i
to nie byle jaki, bo bazylika) otoczony dwiema odnogami drogi, mały kościółek z
muru pruskiego, i, podobne do pomorskich, bruki. Na wyjeździe Orlen. Znaczy się
śniadanko :) To co zwykle, zresztą o tej porze zapiekanek i tak nie mają.
Zrzucam część ubrań którymi opatulony byłem w nocy, od tej pory na wpół krótko
– tj. krótkie spodenki/koszulka ale z kurtką. Dalszy odcinek trasy to urokliwe
zadupia dolnośląskich rubieży. A to jakiś odpust, a to ruiny jakiegoś kościoła,
a to takie cudo. Ten odcinek drogi był po prostu magiczny. Rozmiar co
poniektórych z tych dębów najlepiej obrazuje to zdjęcie. Tak między 1,5-2m
średnicy pnia. W Wierzchowicach muzeum kolei wąskotorowej, z czynnymi jak mi
się wydaje eksponatami. Na Moye’j wciągam jeszcze jednego hot-doga (zapiekanek
też jeszcze nie mieli). Ostatnie w tej trasie pagórki, i ostatnie dolnośląskie
miasteczko – Milicz. Rzekomo rowerowa stolica Dolnego Śląska. Nie wiem kto, na
jakiej podstawie, i co palił zanim to wymyślił. Rowerowa stolica powinna być
przyjazna rowerzystom, a nie spowita pajęczyną chodnikościeżek rowerowych z
różowej kostki Dauna i usiana stojakami w formie wyrwikółek. Kawałek za miastem
zjeżdżam z wojewódzkiej w boczne drogi, którymi przejadę następne kilkadziesiąt
km. O tym że docieram do Wlkp informuje mnie ukształtowanie terenu, tablica z
nazwą województwa to taka tylko formalność. Bezkres pól uprawnych, wąskie
asfaltowe dróżki, przypiekające coraz bardziej Słońce. Tak mi się spodobały te odludzia że zamiast pojechać jak leci powiatową skręciłem w bok i poeksplorowałem nieco łąki i pola uprawne ;) Widziałem trochę zniszczonych
upraw – w tym całe pole zwiędłych, uschłych pomidorów, zdjęcia niestety zapomniałem
zrobić. Z godnych odnotowania miejscowości: Dubin (kościół), Miejska Górka
(peerelowski chyba jeszcze ryneczek), Bojanowo (podobne klimaty). W Kaczkowie
dobijam do krajowej piąteczki i nią pocisnę już prosto do Leszna. Sporo czasu
straciłem na tą jazdę po polach, Rydzynę niestety ominę obwodnicą. Priorytetem
jest w tej chwili Leszno, chciałbym zrobić sobie fotkę na rynku a nie tylko
wpaść prosto do pociągu. Ostatnia kilku-km prosta przed miastem to świetnej
jakości, gładki asfaltowy ddr. Tak to można jeździć, i nie przeszkadza nawet
duża na niej frekwencja. Wyprzedzam rzecz jasna wszystkich ;) (to dlatego na zdjęciu tak pusto, bo wszystkich wyprzedziłem ;) ). Tablicę z nazwą
miasta osiągam o 15.30. Czyli mam godzinę i kwadrans do odjazdu pociągu.
Wystarczy. Oprócz rynku i ratusza (górna cześć tutaj, mieścił się w kadrze) robię też fotkę pomnika, no i stadionu żużlowego. Leszno kojarzy mi się chyba właśnie głównie z klubem żużlowym, i to
nie byle jakim bo jednym z najlepszych w Polsce. Na dworzec zajeżdżam o 16, czyli
na spokojnie kupuję bilety i suchy prowiant. Powrót PKP z drobnymi zgrzytami.
Pierwszy IC nawet spoko, jakbym dobrze poszukał to bym znalazł miejsce siedzące
przy oknie. Ale to tylko 1h15min jazdy, więc nie chciało mi się szukać. We Wrocławiu 1h na przesiadkę. Drugi IC wymaga już kilku słów opisu ;) Jedzie
przez Opole, Lubliniec, Częstochowę, czyli dość pokrętną trasą. Brak przedziału
rowerowego (wg. rozkładu miał być), tylko 3 (trzy!) wagony. Co z tego że to 1
klasa zdegradowana do 2 (6 miejsc w przedziale zamiast 8) skoro ludzie nie
mieszczą się i siedzą/stoją/chodzą na korytarzu. W ostatnim przedsionku oprócz
mojego roweru drugi rower wraz z właścicielem i dwóch debili którzy tam
wynaleźli sobie miejscówki na podłodze i ani myślą się ruszyć. Jakby nie mogli
w korytarzu siedzieć. Rower zagraca oczywiście końcówkę korytarza i każdą osobę
zmierzającą do kibla czeka trochę gimnastyki. Do tego, najpierw było to
niezauważalne, ale gdy zapadł zmrok i na zewnątrz robiło się coraz zimniej, tak
samo zimno zrobiło się w pociągu. Klimatyzacja chodziła zamiast ogrzewania. Po
pewnym czasie gdy znudziło mi się stanie/chodzenie przestałem się dziwić tym
kolesiom z tyłu. Bowiem po chwili siedzenia na korytarzu z podkurczonymi nogami
te po prostu zaczynają boleć. W Częstochowie frekwencja spada i można wreszcie
zająć miejsce siedzące, przeszkadza już tylko chłód bijący z nawiewów
klimatyzacji. Ale w sumie nie aż tak bardzo, przecież o świcie w trasie było
jeszcze zimniej ;) W sumie jak się tak naprawdę dobrze zastanowić to mnie już
nic nie przeszkadza, ja to wszystko po prostu lubię, bo to jest przygoda :)
Rowerowo-kolejowa przygoda. W Krakowie planowo, za kwadrans 23cia, w domu pół
godziny później.
Udana wycieczka, drugie 400+ pod rząd we wrześniu.
7.10 - 23.20
7,95l (W tym ledwie 1,25l energetyka. Jestem z siebie naprawdę dumny.)
nowe gminy: 20
Śląskie: 4
Blachownia
Wręczyca Wielka
Panki
Krzepice
Opolskie: 3
Rudniki
Praszka
Gorzów Śląski
Wielkopolskie: 9
Bralin
Perzów
Jutrosin
Pakosław
Miejska Górka
Rawicz
Bojanowo
Rydzyna
Leszno
Dolnośląskie: 4
Syców
Twardogóra
Krośnice
Milicz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem