Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

> km 400-499

Dystans całkowity:15079.27 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:178:35
Średnia prędkość:18.86 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:40659 m
Liczba aktywności:35
Średnio na aktywność:430.84 km i 22h 19m
Więcej statystyk

Lublin Plus

d a n e w y j a z d u 451.42 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 9 maja 2020 | dodano: 14.05.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-b7d3550-...

https://photos.app.goo.gl/LGWhdszYkdj9eiUs5

Kwarantannę czas kończyć. Wszystko odmrażają, otwierają, odtegowują… Odmrażam się i ja, po dwóch miesiącach krótszych (ale za to b. regularnych) tripów wkoło komina, po Małopolsce. Ostatnia grubsza akcja to 300ka, też do Lublina, 12 marca. Trzeba robić formę żeby nad Morze dojechać :) Wyruszam sobotnim, ciepłym rankiem, w głowie mając ogólny tylko zarys trasy. Na pewno nocka w trasie, na pewno powrót w niedzielę. Może coś mniej więcej śladem mojej pierwszej 500-ki z 2017 roku? Sandomierką na Sandomierz, potem Route 19 na Lublin. A potem się zobaczy. Może pętla z powrotem do Krajowa, może do Rzeszowa/Tarnowa i powrót PKP? Ale czy te pociągi to już bezpieczne? Czy to już można? A może nie powinno się? Fajnie by było żeby to 500+ było. Ale jak nie będzie to też nic się nie stanie.

Pierwsze kilometry krajowej 79ki z małymi, remontowymi utrudnieniami. Po kilku km remontów i industrialnych klimatów kombinatu w Nowej Hucie zaczyna się płynna, przyjemna jazda po gładkiej tafli asfaltu, pośród brązowych, zielonych i żółtych dywanów pól okrywających skąpane w Słońcu pagórki. (żółte to rzepaczek, jasna sprawa). No po prostu bajka :) Wszystkimi zmysłami chłonę frajdę rozpoczynającej się kolejnej trasy, kolejnej rowerowej przygody. Podczas korona zakazów jeździłem dużo nocą WTRką po drugiej stronie Wisły (trasą rowerową po wale rzeki). Z nadzieją patrzyłem wtedy na świecące wysoko, na przeciwległym brzegu sodowe latarnie Sandomierki. Dziś tą Sandomierką znowu jadę :) Natomiast z coraz większym niepokojem przyglądam się stanowi tylnego koła. Nie jest dobrze. Coraz więcej pęknięć wokół nypli od strony napędowej. Zdjęcie przedstawia najtragiczniejsze miejsce, gdzie nypel jest już wyrwany. To żadna kraksa, po prostu tak to koło rok temu zaplotłem, pęknięcia dostrzegłem niedawno. Przeciągnąłem szprychy od strony napędu. 10 kół zaplotłem w mojej karierze mechanika rowerowego, i to pierwsze które mi naprawdę nie wyszło. Bębenek pod 11rz, kosmiczna różnica w kątach szprych, z DS idą prawie pionowo… Co za tym idzie kosmiczne różnice w naciągu… Nie wiedziałem jak mocno naciągnąć DS., żeby nie było za mocno, i żeby jednocześnie NDS nie była za luźno… Temat nowych kół spędza mi ostatnio sen z powiek. Kół, nie koła, bo obydwie obręcze i tak już są mocno wytarte. Tylko kilkanaście kkm te koła wytrzymały. Jeszcze nie wiem czy będę znowu samemu coś psuł, czy może po prostu kupię gotowce. Nie jestem pewien ma to jakiś wpływ na korona – bezpieczeństwo ale na wszelki wypadek nie zatrzymuję się w mijanych miasteczkach. Na pewno ma to natomiast wpływ na sprawność jazdy – mniej odpoczynków, mniej zdjęć, mniej zwiedzania ryneczków, mniej tracenia czasu. Jedyny skok w bok to tylko doglądnięcie budowy mostu w Nowym Korczynie. Ani się obejrzałem a na liczniku 60km i niebieska tablica Woj. Świętokrzyskiego. W Świętokrzyskim rządzi PO, tego typu informacja widnieje na każdym mijanym przystanku ;) Przejeżdżając pod LHSem tym razem na żaden skład ciągnięty przez tandem Gagarów niestety się nie załapuję. Radio w telefonie odbiera tak sobie, zwykle słucham więc najlepiej odbierającej stacji. Tzn. najlepiej zwykle odbiera Radio Maryja… I program 1szy, 2gi (3ci?) Polskiego Radia. Maryja - wiadomo, odpada. Jedynka, dwójka itd. też. To są radiostacje dla starych, smutnych, nudnych ludzi. A ja stary na pewno nie jestem, smutny – w tej chwili też na pewno nie, a czy nudny to nie wiem. Zazwyczaj kończy się na RMFie/Radiu ZET. Ale teraz znalazłem ciekawą alternatywę – Radio, uwaga: „LELIWA”. Regionalna jakaś rozgłośnia, Tarnobrzeg, Mielec, Stalowa Wola. Ch.j wi co to znaczy… Ta cała „Leliwa”. W każdym razie odbiór dobry, muzyka spoko, a nazwa radiostacji śmieszna, podoba mi się. (teraz sprawdziłem: Wikipedia: „Leliwa (Leliwczyk, Leliwita) – polski herb szlachecki, noszący zawołanie Leliwa”. Ok, nie miałem prawa tego wiedzieć, nie znam się na herbach szlacheckich. Bardziej obstawiałem coś z Wisłą :D Po południu mam już dość słodkiego jedzenia. Pora na nie słodkie :) Jak Turystyczna to tylko od Krakusa, nie jakieś podrabiańce. Królewskie to danie pałaszuję z widokiem na zale… yyy… Na kałużę ;) Kałużę w Koprzywnicy. Na razie takie „morze” musi mi wystarczyć, ale to prawdziwe Morze też będzie, kwestia czasu. W Sandomierzu o 19tej. Na starówki, zamki szkoda mi czasu, dla odmiany zrobię tylko małą rundkę po bulwarach. Z widokiem na most i hutę szkła na przeciwległym brzegu. Za długo tu nie zabawiam, spieszę się na prom w Zawichoście. Zamiast przez most w Annopolu. Dla odmiany, no i dla skrótu. Drogą o uroczym numerku 777 cisnę ile wlezie, nie wiem do której przeprawa czynna. Jestem na miejscu ok. 20.15, od tubylców ma przystani dowiaduję się że o 20 kończy kursować... Pan promowy łódką właśnie dobija do brzegu. Zagaduję i za stosowną dopłatą robi extra kurs :) Tym sposobem zaoszczędziłem 16km (lub niecałą godzinę jazdy). No i, co nie bez znaczenia - promem się przepłynąłem. Lubię pływać promami, to są klimaty. W zapadającym zmroku tłukę się płytową drogą, i staram nie rozwalić tylnego koła. Oraz siebie, bo prawie wyglebiłem na jednej szparze zasypanej piachem. Potem skrót drogą o równie podłej jakości, co ciekawe oznaczonej jako wojewódzka. Z ulgą wskakuję z powrotem na gładką krajówkę. Jest już noc. Ciepła, pogodna, bardzo przyjemna noc. Przed Kraśnikiem grubszy (jak na Lubelskie) podjazd, na którym z wytęsknieniem wypatruję czerwonych świateł masztu. Często na podjazdach wypatruję takich masztów, bo one zwiastują koniec wspinaczki, stoją na szczycie. Sam Kraśnik nieco w dole, i tu już sporo chłodniej. Do tego stopnia że przebieram się w długie ubrania. Standardowa fotka pod ceglaną bramą ze słynnym napisem, i w drogę, Lublin czeka. Km zaczynają się dłużyć. LELIWA nadaje coraz słabiej, w końcu przełączam na RMFik, coś o koronie posłuchać. Jest charakterystyczny, iluminowany wiadukt w Wilkołazie. Wreszcie jest i upragniony znak drogi ekspresowej, który wieszczy dotarcie do przedmieść Lublina :) Tzn. ekspresówką jechał oczywiście nie będę (to kosztuje 250zł), tylko boczną, równoległą drogą. Po prostu pamiętam ten znak, i zawsze go wyczekuję. Pomimo że dopiero wpół do czwartej, niebo zaczyna już jaśnieć. Lublin zwiedzam więc we wstającym powoli dniu. Samo zwiedzanie to nie jakieś szeroko zakrojone, ot Ogród Saski, Plac Litewski, Zamek. Chyba tyle. Bo ambitny plan machnięcia pierwszej pięćsetki ciągle aktualny. No, jeszcze Zalew Zemborzycki na południu miasta można zaliczyć jeszcze jako zwiedzanie. Wędkarze już działają, całe mnóstwo ich tutaj. Tu wreszcie łapie mnie senność, i w przyjemnie grzejących promieniach Słońca robię ze 45minut drzemki na ławeczce. Leniwie zbieram się do dalszej drogi. No ale jakiej drogi? Trzeba podjąć jakieś decyzje. Z powrotem do Krk chyba jednak odpada. Wracając drugą stroną Wisły wyszło by z 600km :) Nawet wracając po śladzie, Sandomierką: 550… Jakoś bym pewnie dał radę ale w domu bym był w pon. rano, a do pracy trzeba. Zresztą w planie była jedna nocka, a nie dwie, jeszcze bez takich hardcorów. Do Tarnowa niecałe 500, z tym że nie zdążę na ostatni pociąg, po 22. Zostaje Rzeszów, +-430,440km. Dwa ostatnie Regio do Krk o 17.50 i 20.15. I chyba na tym się skończy, nici z 500+. Może się ew. dokręci po Krakowie. W każdym razie na razie po śladzie do Kraśnika. Niby po śladzie, ale to jednak nie ta sama droga co w nocy. To piękne pejzaże Lubelszczyzny, żółte łany rzepaku, szpalery przydrożnych topoli, zapach koszonych traw, no i cała ta niesamowita świeżość majowej zieleni, to piękno budzącej się życia przyrody. Taka piosenka mi się przypomniała ;) Tylko ciągnąca się równolegle całymi dziesiątkami km budowa S19 mąci nieco tę sielankę, ale przecież niedziela, wszystkie wielkie kopary i wywrotki grzecznie śpią. Z Kraśnika dalej 19ką, droga na Rzeszów jest jedna. Już wiem, że końcówka będzie pod wiatr. W połączeniu z najbardziej pagórkowatym odcinkiem trasy i zmęczeniem sprawi to, że trzeba będzie się sprężać żeby nawet na ten drugi pociąg zdążyć. Z ciekawszych akcentów to nietypowa ozdoba w ogródku, i wiejski przystanek, pełny miłosnych wyznań i innych mądrości. No po prostu cudo :) Drugi atak senności i drugie ~45 minut drzemki na przystanku. I 45 minut w plecy. Jest bardzo ciepło. Z większych miasteczek mijam Janów Lub. i Nisko, ale nawet zdjęcia tam nie zrobię, nie ma czasu. Km dłużą się, czasu coraz mniej. Raz po raz przeliczam w pamięci km i godziny. Wychodzi że zdążę. Ale nie lubię tak, nie lubię tak się śpieszyć. To jest jedna z trzech najbardziej wkurzających dla mnie rzeczy w trasie: deszcz, senność i właśnie pośpiech. Sokołów Młp. Do Rzeszowa tak blisko a tak daleko. Wkurwiający wiatr i hopki na trasie. Jest Jasionka, znaczy się lotnisko pod Rzeszowem. A raczej nad, bo tak na wzgórzu jakby. W końcu tablica z upragnioną nazwą miasta i dwupasmówka do centrum. Jedna, druga trzecia przelotówka, trochę ścieżkami, trochę po buspasach no i jakoś zdążam. 20 minut do odjazdu, bilet kupiony przez telefon. Nie jest to dużo te 20 minut. Jakbym złapał kapcia to mógłbym być np. 2 minuty przed odjazdem. Albo też 2 minuty po… Regio z przesiadką w Tarnowie. Nakręcam tam kilka km, szukam jakiejś budy z ciepłym żarciem ale gdzie tam, koronawirus wszystko pozamykał. W Krakowie 23.30, w domu 00.30.

Udana wycieczka, 500+ co prawda nie ma, ale i 450 nie jest wynikiem słabym. Zwłaszcza jak na maj i dwa miesiące krótkich, 100-200km trasek.

7.55 (sb) - 00.30 pon

Nowe gminy: 3
Podkarpackie: 3
Jeżowe
Kamień
Sokołów Młp.


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Wawa 3

d a n e w y j a z d u 402.82 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3500 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 14 września 2019 | dodano: 17.09.2019





Pojechałem obejrzeć ten bajpas którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)

https://photos.app.goo.gl/dEvY99jEPcC3fbBN7

Dopisane 0,75km (licznik się wypiął). Ślad od Radomia jest dosztukowany na szybkości odręcznie. Brak oczywiście błądzenia po drodze, zwiedzania Radomia, Wawy, dokręcania po Krk. Ekspresówką też rzecz nie jechałem tylko serwisowymi. Tzn. zrobiłem ekspresówką pojedyncze km, w dwóch miejscach - most na Nidzie i jakiejś innej rzece, za Skarżyskiem. To są punkty gdzie nie ma żadnej alternatywy, nie da się przekroczyć w tych miejscach legalnie rzek pojazdem innym niż samochodowy.

8.40 (sb) - 00.40 (pon)


Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Wawa 2

d a n e w y j a z d u 404.85 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3000 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 10 sierpnia 2019 | dodano: 16.08.2019





https://photos.app.goo.gl/bC8M8RPaM4sizMF5A

8.10 (sb) - 1.55 (pon)
18,4 AVS

Nowe gminy: 5

Mazowieckie: 5
Przysucha
Borkowice
Wieniawa
Jastrzębia
Grabów nad Pilicą


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Bratysława :)

d a n e w y j a z d u 428.49 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3750 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Wtorek, 30 lipca 2019 | dodano: 05.08.2019

(Ślad jest miejscami pocięty, brakuje też zwiedzania Bratysławy i 40+km z Trzciany do Rabki)




https://photos.app.goo.gl/vje1LhRAgnoeP4rg9

Nieco wymuszony urlop (remont mieszkania) poskutkował tygodniowym wyjazdem tam gdzie zwykle, czyli do Rabki. Nie ukrywam trochę mi on pokrzyżował plany na resztę sezonu, tyle celów jeszcze do zaliczenia. Ale skoro już jestem w Rabce to wypada coś dłuższego przejechać. Wymyśliłem że poprawię Bratysławę :) Poprawię, bo raptem kilka km zrobiłem tam w czasie przesiadki, gdy wracałem pociągiem z Wiednia. Z Rabki ~350km. Powrót pociągiem wyglądałby tak: Bratysława → Kralovany, Kralovany → Trzciana. Trzciana jest pod granicą, koło Chyżnego i stąd jeszcze 40km na gumowych kołach do Rabki. To może wydawać się niewiarygodne ale okazuje się że przez Słowację da się zaplanować trasę, która będzie względnie płaska! 2500M UP (potem jednak wyszło więcej, ale i tak nie jakoś dużo) na 350km jak na Słowację to jest płasko ;) Jak? Trzeba jechać wzdłuż rzek, które będą wpadać do kolejnych rzek. Za koleją: po kilkudziesięciu km pagórków zaraz za granicą PL/SK wskakuję w dolinę rzeki Oravicy, potem Oravy, następnie bardzo długa jazda doliną Wagu a końcówka to nizina Naddunajska, raptem 100m n.p.m. Nie żebym nie lubił jazdy po górach, po prostu tym razem celem jest stolica Słowacji, a nie 1000m przełęcze w Niżnych Tatrach. W pt. po południu raptem 70km dojazd na kwaterę w Rabce przypomniał mi że nogi jeszcze zmęczone po Wiedniu. Trzeba trochę odczekać, wyruszę w połowie next tygodnia. Uważnie śledzę prognozy pogody i wychodzi że codziennie ma być gorąco i burzowo. Padło na wt./śr., wtedy miało być najmniej burzowo. Oczywiście w pon. wieczorem prognoza na wt. się zmieniła – pogorszyła, na bardziej deszczowo-burzową. Ale co zrobić, w miarę pewna prognoza na next dzień jest poprzedniego dnia wieczór. Nie przewidzisz, taki mamy klimat.

Wygramalam się o 6.25. Drogi mokre, niebo całkiem zasnute chmurami. Nie wygląda to dobrze. Nie zjechałem nawet do centrum Rabki i lunęło. Schowałem się pod dachem starego domu, więc nie zmokłem w ogóle. Ale jeśli tak ma wyglądać dzisiejsza pogoda to waham się czy przełożyć tego na jutro. Po 20min. przestaje padać. Toczę się powoli dalej, co chwila jednak staję i wertuję prognozy pogody na telefonie. Zużyłem kilkanaście ?terii i nic nie wymyśliłem. Jadę dalej, najwyżej się zawróci. Swoją drogą nie wiem czemu klimat w którym żyjemy nazywa się umiarkowanym? Jest on totalnie nieprzewidywalny, i ta nazwa jest nieadekwatna. Nie ma on umiarkowania pogodowych niespodziankach i anomaliach. W Lewiatanie kupuję picie, w międzyczasie rozpogadza się coraz bardziej. To dodaje wiary w powodzenie ambitnego bądź co bądź, przedsięwzięcia. Straciłem natomiast na starcie co najmniej 45 minut. W coraz bardziej przygrzewającym Słońcu krajową 7eczką kieruję się ku Słowackiej ziemi. Choć oczywiście niepewność co do pogody dalej jest – ciągle obserwuję kształty i kolory chmur kotłujących się na horyzoncie. Na przystanku po drodze śniadanie, w postaci chleba z pasztetem + energetyka. Najwyższy chyba podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką, zjazd i przed godz. 10 melduję się na granicy. Doskonale znany odcinek przez Trzcianę, Twardoszyn do D. Kubina mija przyjemnie, pod znakiem radości z rozpoczynającej się kolejnej rowerowej przygody :) To tu, to tam odpoczywam, jem, piję. Oraz podziwiam uroki Słowackiej górsko – małomiasteczkowej, nieco biednej i zaniedbanej, ale mimo to pięknej krainy. Te wyrastające spośród pól stare fabryczki z jednym kominem, pociesznie wyglądające, malutkie, 2-osiowe wagony motorowe, podniszczone ale ciągle czynne pawilony handlowe z poprzedniego ustroju, i to wszystko zatopione w pięknych zielonych dolinach czystych rzek i otoczone pasmami dzikich gór. Wszystko to cholerrrnie mi się podoba :) I nie pozwala się nudzić w trasie. Podziwiając to wszystko docieram do pierwszej naprawdę konkretnej atrakcji – Zamku Orawskiego. Ekstraklasa jeśli chodzi o zamki – przyklejony nie wiem jakim cudem do skały, wznosi się ponad 100m ponad lustro rzeki Orawy. Zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Po prostu mój nr 1, spośród zamków jakie widziałem (na żywo). W Polsce takich nie ma :) Zdjęcia zabraknąć nie mogło. A że ciężarówka się wepchała? Trudno. Czy każde zdjęcie musi być idealne? Wg mnie nie, zwłaszcza jeśli jest to fotka z czegoś tak improwizowanego, szalonego, robionego na wariata jak tego typu tripy rowerowe. Przed Kubinem niewielki podjazd, po nim szybki zjazd efektownymi estakadami do centrum miasta. Wszystko z pięknym widokiem na Wielki Chocz. W Kubinie skwapliwie korzystam z kraniku z wodą, zmywając z siebie część brudu przed nałożeniem kolejnej warstwy kremu z filtrem. Oraz wciągam szynkowo-syrową bagietę (wiadomo ocb) oraz zmarzlinę (trochę trudniejsze, ale też można się domyślić – lody). Przejeżdżam ciekawą, drewnianą kładką nad Oravą. Ciekawą, bo zadaszoną i pełną gablot/wystaw z jakimiś tam reklamami sklepów czy nawet jakichś muzealnych eksponatów (?). Nie przyglądałem się tym razem, ale wiem że coś takiego tam jest. Jeszcze ciekawostka w postaci takich oto skorupek- żółwików na auta ;) I obieram dalszy kurs, drogą nr 70 na Kralovany. Sytuacja pogodowa znowu się pogarsza. Z tyłu nadciągają ciemne chmury, z przodu też. Na szczęście te z tyłu są ciemniejsze. Tak sobie przynajmniej wmawiam ;) W Kralovanach na rozstaju krajówek skręcam w prawo, na Żylinę. I jest już coraz gorzej, chmury są de facto nade mną. Po chwili zaczyna kropić, dociągam do jakiegoś zajazdu i zastanawiam się co dalej. Przestaje, szkoda marnować czasu. Deszcz dopada mnie kawałek dalej, z pół godziny siedzę pod wiaduktem. Jak szybko przyszło, tak szybko poszło, pogoda w górach jest dynamiczna. Niebo błękitnieje a ja ciągnę dalej. Fajne ciężarówki Tatry, proste, betonowe pomniki, zapewne radzieckie zabytkowe działo. Cała Słowacja. Dalszy odcinek drogi jest nietypowy. Krajówka idzie doliną Wagu, z jednej strony przyklejona do rzeki, z drugiej do skalnej ściany. I zamiast jak zwykle być szeroka, jest wąska. Tzn. są trzy pasy. Na zmianę dwa w jedną, jeden w drugą stronę, potem na odwrót. Nie było by w tym nic złego gdyby nie to że przeciwne kierunki oddzielone są niskim, żółtym betonowym separatorem… Co powoduje że jazda na odcinku jednopasmowym jest wkurwiająca/stresująca/ niebezpieczna (asfaltowych poboczy brak). Niby większość jest w dół i nie jadę wolno, ale oczywiście auta jadą szybciej. Jedna ciężarówka wyprzedza mnie na 10cm… Rejestracje polskie. No kto by pomyślał, nie do wiary… Na szczęście jakoś przeżyłem ten fragment, czego dowodem jest ta relacja. Niesamowity widok ruin zamku przyklejonych do skały pozwala zapomnieć o nieprzyjemnej drodze. Sama skała jest wzmocniona betonowymi „przyporami”, ciekawie to wygląda. Przed Żyliną kolejne chmurzyska, tym razem nad górami, na zachodzie. W tym sporym jak na Słowację mieście zaliczam rynek i Shella na wyjeździe, i nie czekając aż pogoda się pogorszy, jadę dalej. Kawałek za miastem moment kluczowy – obieram drogę nr 61. Której to będę się trzymał do końca, zaprowadzi mnie ona do samej Bratysławy. Drogowskazy mówią o ~200km do stolicy. I pomimo że to krajówka prowadząca do stolicy kraju to jest przyjemna, mało ruchliwa. Tuż obok idzie bowiem ekspresówka (autostrada?). Raz równolegle, raz przeplata się, to górą, to dołem, to na jedną, to na drugą stronę, raz bliżej a raz dalej krajówki. Poprowadzona dość efektownie – mnóstwo długich i wysokich wiaduktów. Na razie idzie wiaduktem przyklejonym do zbocza doliny Wagu. Stan nieba teraz wygląda najpoważniej z całej trasy, i najpoważniej się też zakończy. Cisnę ile sił w nogach uciekając przed próbującą mnie dogonić i przykryć granatowo-szaro-burą, skłębioną kotarą kotłujących się chmur. W IDEALNYM momencie dociągam do najbliższego miasta - Povazskiej Bystrzycy. Povazskiej, bo pod Wagiem, nad Wagiem, przy rzece Wag. Burza dogania mnie ale ja jestem już bezpieczny pod dachem pawilonu handlowego. Leje, błyska się i grzmi. Chmury wyglądają bardzo groźnie, wrażenia dopełnia UPIORNIE wyglądający biurowiec. Gdy po ponad godzinie deszcz wreszcie wygasa jest już ciemno. Upewniając się że woda tam na górze już się skończyła i cała wylała, robię jeszcze małą rundkę po Bystrzycy. Młodzież hałasuje, Lidl jeszcze otwarty, fontanna świeci, miasteczko żyje. Wspomniana ekspresówka poprowadzona jest bez pierdolenia się, tzn. bardzo efektownie ;) Idzie kilkanaście metrów centralnie ponad miastem, ponad domami, efektownie iluminowaną estakadą :) Cała Słowacja :) Ja tymczasem dalej 61ką, przez kolejne śpiące już raczej miasteczka, wioski i wioseczki doliny Wagu. Koło północy mam na liczniku 200 z hakiem km, i jestem w miasteczku Ilava. Prawie jak Iława, na Dln. Śląsku. Główną (jedyną?) atrakcją jest tu zamek, robiący jednocześnie za więzienie O.o Potem jest jeszcze Dubnica (nic szczególnego, jakieś świecące zakłady przemysłowe). No i Trenczyn, miasto zdecydowanie warte kilku zdań. O tym że jest tu jakiś zamek słyszałem, ale nie wiedziałem że tak efektownie wkomponowany w miejski krajobraz. Otóż: w centrum miasta wyrasta sobie skała. A na tej skale wyrasta zamek :) Szczegóły na zdjęciach. Cała Słowacja :) Jest też oczywiście jakiś rynek, ciekawe budynki itp. No i pułapka na rowerzystów. Tzn. ja nie wyglebiłem ale wg mnie jak najbardziej da się na tym wyglebić, jest to jak najbardziej możliwe. Wag przekraczam nie tym mostem co chciałem – nie starym, a nowym gdzieś na obrzeżach, tak mi się pojechało jakoś. Noc powoli dobiega końca, końca dobiega również mój czas czuwania. Dzieje się to dokładnie w Piestanach. O brzasku zasiadam na przystanku a wstaję z niego o świcie. Jest trochę lepiej, ale nie idealnie. Dosypiał będę jeszcze kilka razy, na innych ławeczkach. Same Piestany – przełokrutna dziura, nawet jak na Słowackie standardy :) Taka Rosja, Ukraina bardziej. Zdemolowany asfalt, betonowe pobazgrane mury, chodniki z przewagą trawy niż betonu. Ale to nic, bo pisałem że lubię takie klimaty :) Wstaje nowy, pogodny, póki co dzień, a do Bratysławy coraz bliżej :) Jakaś stówa, tako rzecze tablica. Jest ranek, pociąg wieczorem, pozwalam sobie więc na mały objazd Piestan. Jakiegoś rynku, centrum nie znalazłem, jest za to zalew, na Wagu, za miastem. Przejeżdżam całą jego długość ścieżką rolkowo-rowerową, przyglądając się niespiesznemu, małomiasteczkowemu życiu Słowaków. Tu jakiś wędkarz, tam rolkarz który wyszedł przejechać się tam i z powrotem wzdłuż zalewu. Zjechałem też nad wodę, ale ta jakaś nie za czysta, nie ryzykuję mycia się. Opuszczam Piestany. Wag został gdzieś z boku. Góry zostały daleko z tyłu. Tzn. jakieś pagórki tylko są, po mojej prawej. Wjechałem na równiny południowo-zachodniej Słowacji, w dolinę Dunaju. Dokoła królują pola uprawne, już po żniwach, ino słoneczniki się ostały i jeszcze rosną. Trnava nie chce nadejść, kilometrów przybywa bardzo powoli, Celcjuszów za to bardzo szybko. Kryzys. Zażegnuję go dwoma długimi pauzami przed miastem. Siedzę w cieniu przydrożnych drzew i przyglądam się buchającym parą wodną, chłodniom elektrowni na horyzoncie. Elektrowni atomowej :) Tak, tak, Słowacja, kraj wielkości dwóch Polskich województw ma atomówkę :) Nawet dwie, z czego stara nieczynna a nowa uruchamiana, rozbudowywana. Bliskość elektrowni to również mnogość linii WN. W którą stronę by nie spojrzeć tam wysokie kratownicowe słupy. Wreszcie Trnawa. Typowe Słowackie miasto, nie wiem co tu więcej napisać. Nieco zapuszczone peryferia i odpicowana starówka. Dalej jestem zmęczony i głodny ale czuję bliskość Bratysławy i szkoda mi czasu na odpoczynek i jedzenie. Wciągam tylko energetyka i jakieś wafelki, żeby nie odcięło. Coś normalnego kupię w Bratysławie. Wjeżdżam do Bratyslavskego Samosprawnego Kraju ( :D ). A asfalt jak był zniszczony tak dalej jest, nie widać tu żadnej stołecznej reprezentacyjności. Ciekawie wygląda też utrzymanie pasa drogowego. Zdjęcia zapomniałem zrobić ale wyglądało to tak: asfaltowe pobocza niby są ale jakby ich nie było. Bo z obu stron drogi wdziera się w skrajnię bujna przydrożna roślinność – drzewa i krzewy. Nawet rowerem nie da się jechać po poboczu, bo można dostać gałęzią w łeb. Ostatnie miasto przed celem podróży to Senec. Nic nie zwiedzam, tylko z przejazdu dwa zdjęcia. Jeszcze 25km. Uwagę zwracają jeziora, stawy przy drodze. Woda o zielonym zabarwieniu, pewnie bardzo czysta. Aż kusi się umyć ale zauważyłem na GPSie że na obrzeżach Bratysławy też jest zalew, tam dokonam ablucji. Druga ciekawostka to budowa obwodnicy, drogi itp. Ciekawostka bo widać że ostro budują – po kilka wywrotek naraz wjeżdża/wyjeżdża w tumanach kurzu na/z placu budowy. Ja trochę poczekałem aż kurz opadnie żeby przejechać ;) Bratysławę zdobywam o 13.30 :) Od czego by tu zacząć? Zaczynam od Slovnaftu, i dwóch zimnych izo. Węzłem zjeżdżam z wielopasmowej drogi w stronę lasku, i zalewu który wypatrzyłem. Złote Piaski się on nazywa (Zlate Piesky). Jest część zagospodarowana turystycznie, jest i część dzika. Mnie rzecz jasna interesuje ta druga. Druga to las z wyjeżdżonymi szerokimi drogami, zastawionymi przez masę aut i dzikie plaże. Zapomniałem że mam rower szosowy i wyjebałem na błocie ;) Na szczęście przy małej prędkości, strat na ciele brak, w rowerze tylko dziabnięta owijka i skrzywiony koszyk na bidon. Ale do rzeczy: druga część zalewu, ta dzika dzieli się na kolejne dwie części. Druga, ta głębiej to plaża nudystów/naturystów :D Oczywiście nie wiedziałem o tym, przez przypadek zajechałem. Zawracam zanim ktoś mnie stamtąd przegoni. Zresztą widoki i tak nieciekawe, same stare chłopy i jeszcze starsze baby, 50, 60, 70+ ;) Bliżej położona cześć jest jak sądzę przeznaczona dla normalnych ludzi. I tu właśnie sprowadziłem rower nad brzeg i się nieco umyłem i przebrałem, żeby śmierdzieć trochę mniej. Ok, a więc dochodzi 15ta. Sporo czasu tu straciłem. Interesujący mnie pociąg odjeżdża po 18tej. Znowu mało czasu na zwiedzanie :/ 3h. Nie lubię tak. Tzn. jest kolejny przed 23, ale wtedy w Kralovanach czekałbym w nocy 1,5h na przesiadkę, w Trzcianie byłbym o 5.30 rano, a w Rabce o 8mej. Tym razem nie mam chyba siły na dwie noce pod rząd włóczenia się. Odpada. Wracam wcześniejszym i muszę te 3h spożytkować jak najlepiej, jak najwięcej zobaczyć. Słynny most już widziałem, więc takim celem must see na dziś jest Zamek. Ale tak z bliska chcę go zobaczyć. Kieruję się więc w kierunku centrum. Bratysława to duże (jak na Słowację) miasto, 400tys. z hakiem. Coś jak Gdańsk albo Szczecin. Więc długo będę jechał do tego centrum. Blokowiska, centra handlowe, biurowce. Co zwróciło moją uwagę najbardziej. Wydaje mi się że już wiem. Już wszystko wiem. Owszem na Słowacji jest bieda, jest takie trochę zacofanie, taka wciąż postkomunistyczna rzeczywistość. Myślałem że to jest wszędzie w tych małych miasteczkach, ale że Stolica jest odpicowana. O tym że w Bratysławie jest to samo dowiedziałem się tydzień temu, wracając z Wiednia. Ale to chyba jednak nie jest bieda. To jest taka nasza Słowiańska bylejakość, Słowiańskie „jakośtobędzie”, tutaj w wydaniu ekstremalnym, bo w wykonaniu Słowackich Słowian. Dlaczego tak sądzę? Bo tramwaje nowe, autobusy nowe (4-osiowe!), biurowce wysokie, estakady, mosty z rozmachem jak w Ameryce, auta też niczego sobie. Ale te chodniki… To jest zlepek połatanych, poklejonych, połaci, łat, plam, placków różnego rodzaju i koloru asfaltu i betonu. Z łączeń których wyrasta sobie trawa i chwasty. Jak gdzieś brakło asfaltu to wsadzili kilka kostek Dauna. I tak jest wszędzie, w każdym mieście, tak jest też w Bratysławie. Dla porównania w Wiedniu miałem wrażenie że robotnik przed położeniem każdej płyteczki, każdej kosteczki kilka minut myślał jak ją położyć żeby wyszło to jak najlepiej. Może po prostu tu się nie zwraca uwagi jak to wygląda, ważne że działa. Że jest utwardzona nawierzchnia i że da się po tym chodzić. Tak to widzę. Dobra, koniec wymądrzania się. Zbliża się burza, docieram w okolice wzgórza zamkowego. Wzgórze jest wielkie, znajduję się na nim nie tylko zamek a cała dzielnica miasta. Ulica pnie się naprawdę stromo do góry, w końcu jest zamek. Na dziedziniec wjechać rowerem nie można ale znajduję fajną miejscówkę na zdjęcie. OK, zamek zaliczony, do pociągu 2h, burza chyba się rozmyśliła i nie chce przyjść. Czasu w sam raz żeby wrócić na dworzec dłuższą drogą, potem coś zjeść i kupić bilety. Jadę wyżej, poszukać szczytu tego wzgórza, bo zamek nie jest bynajmniej w najwyższym jego miejscu. Ulica, z siecią trolejbusową pnie się wyżej. Po obu stronach domy, lub raczej wille. Trudno się dziwić, reprezentacyjna dzielnica. W końcu jest – droga osiąga maksymalny punkt, wyżej się nie da. Szukam jakiegoś punktu widokowego na miasto ale nic nie ma, wszystko ogrodzone i zabudowane domami. Kawałek dalej, na zjeździe, znajduję. W prześwicie między domami można zobaczyć piękną panoramę niżej położonych dzielnic, z górującymi kilkoma wysokościowcami. Kontynuuję stromy zjazd, i jadę na Hlavną Stanicę. Taki sam nieład i bałagan jak wszędzie. Coś tam jem, kupuję listoki (bilety), odganiam się od Cyganów (kilkuletnia dziewczynka prosi o papierosa…) i pakuję do właściwego pociągu. Coś jak InterCity, z Bratysławy do Koszyc, ja wysiądę w Kralovanach. Podróż mija miło i przyjemnie, lubię jeździć pociągami, a Słowackimi pociągami to już w ogóle, taka egzotyka trochę, nowość dla mnie. W Kralovanach ciemno, pociąg do Trzciany już czeka. Taki spalinowy szynobus właściwie, jakich pełno na SK/CZ. Tyle że nie taki śmieszny, malutki, dwuosiowy a trochę większy, przegubowy. Frekwencja niska, wstawiam rower na tył i również jedzie się fajnie. Coś tam próbowałem się zdrzemnąć ale w ogóle nie chce mi się spać. Wpół do dwunastej jestem w Trzcianie. Znajomy rynek, ładnie iluminowany Hotel Rohac. Do Rabki 40+km, krajową 7ką, przez Jabłonkę. Ależ mi się nie chciało tego jechać. Nie żebym był zmęczony, po prostu mi się nie chciało. Powroty do domu na kołach są po prostu nudne, dołujące, demotywujące, dlatego nie jeżdżę pętli tylko z pkt A do B i wracam pociągiem. Chcąc mieć to jak najszybciej z głowy mocno tu przycisnąłem, zapuściłem jakiś energetyczny bit i jakoś szły te km. Na zachodzie coś tam się błyska, burza mnie nie dopada, ale deszcz tak. Przeczekuję go na przystanku. Ten odcinek zawsze mi się strasznie dłużył. Na szosówce dłuży się nieco mniej. W końcu jest Rabka i standardowy kryzys na ostatnim podjeździe. Kilka km i 200m UP pod kwaterę, to jest najbardziej niszczący fragment, ta końcówka. W łóżku koło 3.30. Oczywiście włączył się pies i obudził gospodarzy…

Udana trasa, Bratysława poprawiona. Pogoda jakoś dała radę. Deszcz przeczekałem 3 razy, burzę 1 raz, nie zmokłem w ogóle. Samego zwiedzania stolicy trochę mało, ale jeszcze tu przecież wrócę. Ten urlop pozwolił mi zregenerować się. Pomijając więcej czasu na spanie to fajnie się rozłożyły przerwy na reperację pomiędzy trasami. Zamiast dwóch tras w dwa kolejne weekendy była jedna trasa, pośrodku tygodnia. Dzięki temu zamiast 4-5 dni na regerancję pomiędzy kolejnymi trasami (mało…) mam 7-9 dni.

Wiedeń – V
Bratysława – V
Budapeszt – X
Praga – X
Berlin – X
Tak to na dzisiejszy dzień wygląda :)

6.25 (wt) - 3.30 (czw)
AVS 18,2


Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2019

Lublin

d a n e w y j a z d u 422.11 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2750 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 8 czerwca 2019 | dodano: 11.06.2019





https://photos.app.goo.gl/zMKi2jfaGLwsgpTcA

7.00 (8.06) - 00.30 (10.06)
AVS 18,9

Nowe gminy: 3

Lubelskie: 2
Jastków
Nałęczów

Mazowieckie: 1
Przyłęk


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Nysa

d a n e w y j a z d u 400.06 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2500 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 25 maja 2019 | dodano: 11.06.2019





https://photos.app.goo.gl/zkYFD1f8BTdbyS2HA

9.20 (25.05) - 1.30 (27.05)
AVS 18,1

Nowe gminy: 9

Opolskie: 8
Baborów
Lubrza
Prudnik
Głuchołazy
Nysa
Pakosławice
Skoryszyce
Grodków

Dolnośląskie: 1
Wiązów


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Poznań

d a n e w y j a z d u 430.38 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2800 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 19 kwietnia 2019 | dodano: 22.04.2019





https://photos.app.goo.gl/sQtKkqCaW6VYY52w8

Dobra marcowa passa została przerwana i ostatnie tygodnie były rowerowo bardzo słabe. Zawirowania w związku z przesiadką na nowy rower, „uczenie się” go, potem rozwalenie koła pod Łodzią, weekend na warsztacie, weekend ze słabą pogodą itp. itd. Nawet dwie ostatnie traski, do Zakopanego i Rabki nie ratują tu sytuacji. Słabo ostatnio przędę, i jestem z tego powodu bardzo niezadowolony. Czas to zmienić!! Na Święta pogoda szykuje się piękna, rower zrobiony, nadwyrężony glebą lewy nadgarstek/dłoń też już w miarę OK. Przedświąteczny piątek -> wolne, wsiadam na rower i jadę, jadę aż wpadnę do rowu ze zmęczenia. ;). Kurs sobie zaplanowałem północno-zachodni, tam ma być najcieplej. Liczę na jakieś 400-500km, może więcej. Jakiś Poznań, Toruń, Bydgoszcz, te sprawy. Może dalej?! Niestety wiatr zaplanował sobie wiać z podobnego, bo północno-wschodniego, kierunku. Na wykresach pogodynek nie wygląda to aż tak strasznie, ma być umiarkowany, z silniejszymi porywami. W rzeczywistości będzie jednak gorzej, i to właśnie wiatr ustali długość trasy na 400km z hakiem.

Wstaję o 4 nad ranem i nie mogąc dalej usnąć o 4.25 siedzę już na rowerze. Szybko przelatuję pierwsze chłodne i ciemne jeszcze kilometry przez miasto i na wylocie DW794 wita mnie równie chłodny, ale już coraz jaśniejszy poranek. Wspinająca się na coraz to wyższe i wyższe pagórki Jury K-CZ droga nie pozwala jednak zmarznąć. W budzącej się do życia Skale melduję się przed siódmą. Nie zabawiam tu zbyt długo, robię tylko to co niezbędne, tj. uzupełniam zapasy kalorii i ruszam dalej. Droga dalej  pagórkowata i tak będzie aż do Częstochowy. Z miasteczek po drodze jest jeszcze Wolbrom, tu też mały pit-stop. Przypiekające coraz mocniej Słońce zmusza mnie do zrzucania kolejnych i kolejnych warstw, tak że od Pilicy jadę już zupełnie na krótko a i krem z filtrem wchodzi do użycia. Dalej zamiast jak zwykle na Pradła, Koniecpol tym razem bokami: na Żarki, Olsztyn. Wokół sielskie krajobrazy budzącej się do życia przyrody i pełnego spokoju życia wsi.  Zieleniące się pola, kwitnące na biało drzewa, śmigające po polach traktory i ludzie kręcący się wokół kościoła nawet w dzień powszedni. Jedynym co zakłóca tę sielankę pierwszych kilometrów drogi jest wiatr. Będzie przeszkadzał przez większość trasy i zdecyduje o jej długości. W walce z nim natomiast pomagał będzie dolny chwyt. Odkąd mam szoskę jestem w nim po prostu zakochany :) Ileś tam podjazdów dalej docieram w znaną mi, ale rzadko odwiedzaną miejscówkę. Kuesta Jurajska. A dokładnie to punkt widokowy na niej, z parkingiem, ławeczkami i ruinami kościółka. Sama Kuesta to długa, wysoka skarpa, uskok, zrąb. Górą idzie droga a w dole piękny  widok na niższą część Jury, na bezkres pól i lasów. Na horyzoncie natomiast majaczą zabudowania Częstochowy. Niestety długo się tym widokiem nie mogę cieszyć. Dwa zdjęcia i uciekam. Zaraz wydrapię sobie bowiem oczy, tak mnie swędzą. Podejrzanymi są te pięknie kwitnące na biało drzewka ;) W Żarkach od razu wpadam do apteki. Jeszcze tylko odczekam swoje w kolejce za babą radzącą się aptekarki jak by u lekarza była, i mam cudowne pastylki na alergię. Łykam dwie, popijam energetykiem. Pół godziny odpoczynku na Żareckim rynku, na ławeczce pod wierzbą, i objawy jak ręką odjął :) Można jechać dalej bez drapania oczu. Ileś tam km zdemolowanymi asfaltami przez sosnowo-brzozowe laski i kolejna godna odnotowania miejscowość – Olsztyn. A to za sprawą (ruin) zamku, górujących nad rynkiem miasteczka. Na  zdjęciu mało co widać, nie miałem głowy do zdjęć. Zaraz za miastem wskakuję na krajówkę, skąd już tylko 10km do Częstochowy. Jest zakaz dla rowerów i w miarę nawet ścieżka rowerowo-pieszo-rolkowa. Tzn. była by w miarę, gdyby nie przebijające spod asfaltu korzenie. Na szosówce niebezpieczne. W Częstochowie koło 14tej. Tłukę się po zdemolowanych asfaltach i jeszcze bardziej zdemolowanych chodnikach w stronę Jasnej Góry. Czyli bez zmian, Cz-Wa taka jak ją zapamiętałem –  syf, kiła i mogiła za wyjątkiem pięknie odpicowanego centrum. W końcu jest. Piękna reprezentacyjna aleja prowadząca do klasztoru, piękne słoneczne popołudnie i pięknie smakujący „przysmak pielgrzyma” ( zapiekanka taka) pozwalają zapomnieć o wszystkich wcześniejszych niedogodnościach. Posiliwszy się nieco i odpocząwszy zajeżdżam pod główną  atrakcję (jeśli można to tak trochę nieładnie określić) tego miasta. Chwila zadumy, może nawet modlitwy, i pora się zbierać. Z Cz-wy planuję wyjechać idealnie prosto idącą, centralnie na północ, boczną drogą. Przynajmniej tak to ładnie wygląda na GPSie. W rzeczywiści na początku w istocie jest fajnie. Nie jest to właściwie droga a urocza brzozowa  aleja, deptak, na całej swej długości obsadzona tymi ładnymi drzewami. Potem jednak przeradza się ona w gruntową, leśną  drogę. Czyli niewymarzona nawierzchnia na 25mm slicki, ale da się powoli jechać. Koniec końców ląduję zaś na ciągnącej się kilka km wśród pól i zagajników pełnej piasku, piaszczystej  piaskownicy. Przekleństwom i bluzgom nie ma końca, większość tego odcinka pokonuję z buta, w lejącym się z popołudniowego nieba żarze. To nie pierwszy mój raz kiedy wynajduję taki „skrót” ;) Ileś tam kurw dalej jest wreszcie zdemolowany asfalt a wreszcie asfalt w sensie asfalt, tzn. można jechać na szosówce z normalną prędkością. A dokładniej to DW491 na Działoszyn. Kuląc się w dolnym chwycie (wiatr) w miarę sprawnie pokonuję kolejne km w miarę gładkiego asfaltu. Już wolę wiatr w twarz niż piaskownicę pod kołami ;) Przekraczam (pierwszy raz z kilku dziś)  Wartę i jest i Działoszyn. Duży plac/rynek, z pomnikiem Chrystusa, to chyba wszystko z atrakcji. Godzina – po 18tej, zbliża się wieczór. Tempo żałosne. Ostatnie promienie  Słońca między Działoszynem a Wieluniem. W tym drugim już ciemnawo. Zaliczam jakiś tam  rynek, Orlen (hot-dogi) i przygotowuję do nocnej jazdy. Tzn. na razie tylko przekładam w sakwie ubrania, aby te co potrzeba były na wierzchu. Wieczór póki co jest bowiem dość ciepły, a i wiatr chwilowo ustał. Kolejnych 70km, aż do Kalisza zaplanowałem bocznymi drogami. Z początku jest  magicznie – bezwietrzną nocą sunę sobie po gładkich asfaltach pośród rozświetlonych blaskiem Księżyca otwartych przestrzeni centralnej Polski. Potem zaś, wiadomo, będzie gorzej. Przekraczam S8-kę, robię fotkę imponującego jak na taką dziurę, kościoła w  Lututowie. Przy okazji budząc chyba połowę psów w tej wiosce, oraz wzbudzając niemałe zainteresowanie tubylców ;) Rowerzysta w środku nocy?! W dodatku na oświetlonym rowerze ?!?! Toż to prawie jak UFO pewnie dla nich ;) Kolejne km coraz to cięższe – coraz zimniejsze i coraz bardziej śpiące. W końcu, gdy oczy zaczynają mi na sekundę-dwie same zamykać muszę ratować się krótkimi drzemkami na przystankach. A w takiej temperaturze (między 0 a 5 stopni pewnie) nie są te drzemki zbyt przyjemne. Ale lepiej się przeziębić niż usnąć na rowerze i zginąć pod kołami samochodu. W końcu docieram do dziury takiej, że nawet latarnie na noc wyłączają. ( ;) )  Brzeziny się ona nazywa. Odliczam tylko dzielące mnie od Kalisza kilometry i pozostałe do końca tej cholernej nocy godziny. W końcu jest.  Kalisz. A za chwilę będzie i wschód Słońca. 4.30. Czyli prawie całą noc zajęło mi przeturlanie tych 70km Wieluń-Kalisz… Przejeżdżam przez most (widać już brzask), a na wjeździe do centrum kolejna atrakcja – kontrola Policji. Kogoś tam chyba właśnie chycili po pijaku, sądząc z zasłyszanej rozmowy. Ode mnie chcieli tylko dowód osobisty, i tyle. W mieście zwiedzam przejazdem centrum – rynek to sprawa oczywista, a poza tym: jakieś tam bulwary,  parki, mniej ważne zabytki. Przed wyjazdem zatrzymuję się na Shellu. Wciągam dwie zapiekanki i herbatę, przy okazji ogrzewając się nieco. Od pewnego już czasu wiem że tym razem skończy się na Poznaniu. Dobry i Poznań, raz tylko byłem, w 2017. Interesujący mnie pociąg odjeżdża o 22.30, czyli zdążę jeszcze pozwiedzać. Tym samym nie spieszę się już zupełnie, przede mną cały dzień i 100km z hakiem do pokonania. Wojewódzką: Chocz, Pyzdry, potem Września, i krajówką do Poznania. Trochę walcząc z wiatrem, trochę dokręcając na blacie (gdy droga biegnie na zachód), co chwila odpoczywając, z muzyką w słuchawkach i uśmiechem na twarzy wciągam kolejne płaskie km Wielkopolskiej patelni. Wokół bezkres kwitnących na żółto pól rzepaku oraz bielących się kwiatów drzew w sadach owocowych. Krajobrazu tego dopełniają potężne szklarnie i występujące tu w coraz większej ilości wiatraki elektrowni wiatrowych. W  Choczu odpoczywając na ławeczce przyglądam się przygotowaniom do świąt i ogólnie, całemu temu małomiasteczkowemu życiu tubylców. Z któregoś tam już dziś z kolei mostu na Warcie wyłania się ciekawie ulokowane,  na skarpie nad rzeką, miasteczko. Pyzdry. Spędzam tu chyba z godzinę, odpoczywając pod wiatą na rzecznej przystani. Wiadukt nad A2-ką i jest Września. Na zdjęciach uwieczniam ulicę pełną bliźniaczo podobnych, kwadratowych  domków, jakiś tam kościół i rzecz jasna  rynek. Wciągam też kolejne zapiekanki, oczywiście na Shellu. Spośród tych „stacyjnych”, odgrzewanych, te z Shella są wg mnie bezkonkurencyjne. Za miastem wskakuję na szeroką niczym autostrada, dwupasmową  krajówkę. Całkiem jednak przyjemną na rower, za sprawą szerokiego asfaltowego pobocza. W dodatku idzie ona za zachód, więc wiatr już tak nie przeszkadza, a na kolejnych jej hopkach można nawet trochę zaszaleć dokręcając do 60ki. Ostatnie ~50km dzielące mnie od Poznania minie więc bardzo przyjemne. Przed głównym celem odwiedzam jeszcze leżący tuż obok głównej szosy  Swarzędz. Na którejś dziurze gubię okulary p/słon. zawieszone wraz z kaskiem na kierownicy. Wracam się aby ich szukać ale nic z tego. Nie martwią mnie one jednak zbytnio, już i tak były poklejone taśmą i ciepłym klejem, już czas na nie. Wreszcie jest pretekst żeby kupić nowe ;) Tablicę „ Poznań” osiągam przed 19tą. 3,5h na zwiedzanie mam. Zaczynam je od estakad i przemysłowych przedmieść, by potem bocznymi, nie zawsze asfaltowymi, leśnymi dróżkami dotrzeć do głównego (tak mi się wydaje) terenu rekreacyjnego Poznanian –  jez. Maltańskiego. Tory do ścigania się w jakichś wodnych sportach, sztuczny mini stok narciarski, ścieżki rowerowe, kolejka wąskotorowa wokół i pełno innej sportowo-turystyczono-rekreacyjnej infrastruktury robi wrażenie. Czego tu nie ma. A jeszcze większe wrażenie robi widok wysokiej zabudowy ścisłego centrum. Odbijającej się od pomarańczowo-żółto-różowej, skąpanej w promieniach zachodzącego Słońca,  tafli jeziora. Tam, do centrum, się właśnie udaję. Najpierw ścieżką okalającą jezioro, potem różnymi głównymi lub bocznymi uliczkami. Tocząc się na 25mm oponkach po tych ostatnich, często-gęsto brukowanych kocimi łbami, trzeba bardzo uważać, prawie wyrżnąłem ;) Bez większych problemów docieram na rynek, gdzie miły Pan z kawiarnianego stolika robi mi fotkę na tle ratusza. A raczej  Ratusza. Bo to zdecydowanie polska ekstraliga jeśli chodzi o ten rodzaj budynku. W Krakowie na ten przykład… ratusza nie ma :) Jeno wieża się ostała, i ta taka se. Budynek jakiś geniusz zburzył kiedyś tam. Sama fotka mistrzowsko wykadrowana może nie jest, ale mniejsza o to, wiadomo o co chodzi. Robię jeszcze fotkę słynnych, kolorowych, szerokich a raczej wąskich na jedno okno  kamieniczek. I udaję się w poszukiwaniu kolejnego ciekawego obiektu – wieżowca  Uniwersytetu Ekonomicznego. Jakiś kosmicznie wysoki nie jest, ale jak na nie-Warszawę i tak jego projekt jest dość śmiały i robi wrażenie. Zwiedzam przejazdem nowoczesne, zadbane centrum. Np. dla rowerów to jakieś cuda tu są na jezdniach wymalowane, całe osobne pasy na czerwono, osobne oznakowanie, osobna organizacja ruchu, cuda nie widy. W powoli gasnącej łunie zachodzącego nad miastem Słońca zajeżdżam na  dworzec, by kupić bilety. Pani w kasie mówi że nie ma gwarancji że wejdę do tego pociągu, ale zbytnio się tym przejmuję, mam spore doświadczenie w podróżowaniu PKP ;) Zostało 1,5 godz. czasu, robię więc jeszcze małą pętelkę po Poznaniu, już po zmroku + zakupy. Jakieś tam boczne uliczki, parki, hot-dogi w Żabce itp. itd. O 22giej z powrotem na dworcu. Odnalezienie peronu 5b było nie lada osiągnięciem, a przecież nie jestem debilem, w kręgu znajomych uchodzę za osobę inteligentną. 3 takie same rundki po galerii i dworcu zrobiłem ;) W końcu jest i peron 5b a na nim lekko opóźniony pociąg. I wtłaczająca się do niego nieprzebrana ludzka masa. W tym sporo Ukraińców, nic dziwnego, pociąg kończy bieg w Przemyślu. Udało się jakoś wejść, rower miał swoje miejsce na wieszaku, ja niestety na podłodze. Ale czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie żadne. Dałem radę dojechać tu na rowerze, dam radę i wrócić siedząc na podłodze, nie pierwszyzna zresztą ;) Podróż bez przygód, na zmianę siedząc, drzemiąc, spacerując dotarłem szczęśliwie do Krakowa. I tak dobiegła końca kolejna rowerowa przygoda :) W domu w Niedzielę Wielkanocną, o 6.30 rano.

Udana wycieczka, mogło być dalej ale 430km w kwietniu też nie jest złym wynikiem :)

AVS 17
4.25 (pt) - 6.35 (ndz)
8,15l (w tym 2l energetyka)

Nowe gminy: 9

Wielkopolskie: 9
Blizanów
Chocz
Gizałki
Pyzdry
Kołaczkowo
Września
Nekla
Kostrzyn
Swarzędz


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Leszno

d a n e w y j a z d u 408.62 km 0.00 km teren 21:51 h Pr.śr.:18.70 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2500 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 8 września 2018 | dodano: 11.09.2018





https://photos.app.goo.gl/idQp7awTsXuTZwKR7

Drugi weekend września również zapowiada się pogodnie. Gdzie by tu tym razem jechać? Gdzie jeszcze nie byłem, i co jest takim w sam raz celem na te 2 dni, żeby się wyspać przed trasą, wrócić pociągiem i wyspać przed pracą? Z obliczeń wychodzi mi, że Leszno spełnia wszystkie te warunki. Niecałe 400km, da się znaleźć drogę przez częściowo nieznane mi okolice a i połączenie kolejowe wydaje się korzystne. Jedziemy.

Z domu wyturlałem się po godz. 7 rano. Nie jest to jednak typowy pogodny poranek, jest pochmurno i tak sobie z temperaturą. Najważniejsze że nie pada. Póki co, bo wg prognoz w sobotę przelotne deszcze i burze są możliwe. Z miasta wytaczam się przez Bronowice i krajówkę na Olkusz. Tak dla odmiany, bo ileż można wyjeżdżać przez wojewódzką na Skałę. Szerokie asfaltowe pobocze, brak ścieżek rowerowych i umiarkowany ruch pozwalają na sprawną i komfortową jazdę. Łykam kolejne wzniesienia Jury Krakowsko-Częstochowskiej zajmując się głównie obserwacjami nieba. Czy te chmury na pewno aby nie ciemnieją? Na razie chyba nie? A może tak? W każdym razie kawałek przed Olkuszem chwilę pokropiło. W Olkuszu jestem ok. godz. 10. Jako że w mieście tym byłem nie raz, nie tracę czasu na jakieś tam posiadówy na ryneczku, tyko od razu lecę wojewódzką na Ogrodzieniec, Zawiercie. Zaoszczędzony czas wolę wykorzystać na zwiedzanie miejsc w których będę pierwszy raz, ze wskazaniem na Leszno. Z Olkusza tylko taka fotka, zrobiona na światłach. Coraz śmielej wkradająca się korony drzew żółć i coraz to więcej opadłych liści przypominają o zbliżającej się nieubłaganie jesieni. Jak to minęło… Pomalowany w wesołe barwy przystanek ratuje tę nieco chandryczną sytuację - zawsze gdy jadę tą drogą robię tu pauzę. Przejazdem zwiedzam Klucze, potem Ogrodzieniec, no i Zawiercie. W Myszkowie z kolei robię zakupy a miły Pan z kiosku zabiera ode mnie pustą butelkę („do plastików wrzucę”) :) W Żarkach – Letnisku zaczyna padać, i to dość mocno. Tak ładnie żarło i zdechło :/ Przeczekuję deszcz pod zadaszeniem wielkiej bramy jakiejś wypasionej willi. Przestaje, jadę dalej. Nad Porajem tylko szybka fotka, bo znowu zaczyna. Nie chce mi się już dłużej stać, w lesie przywdziewam p/deszczowe ubranko i względnie suchy powoli toczę się do przodu. Po przecięciu krajowej jedynki zrzucam kombinezonik, chmury zostawiam za plecami a ładna pogoda utrzyma się już nie tylko do końca dnia, ale w ogóle, do końca trasy. Z drobnych atrakcji mały zalewik oraz pociąg z nową lokomotywką. Pierwszy atak senności zwalczam siedzeniem z zamkniętymi oczami na leśnym przystanku. W okolicach 140km trasy, czyli dość wcześnie, odkrywam pierwsze nieznane mi tereny, a dokładniej mieścinkę Wręczyca Wielka. Przed zmrokiem zdążam jeszcze zobaczyć maszt (RTCN Klepaczka) oraz Panki. Miasteczko z górniczym akcentem oraz tłumem ludzi wychodzących z kościoła. ?! Przecież sobota dzisiaj O.o Zachód Słońca taki sobie, bez rewelacji. W Krzepicach już ciemnawo. Na rynku pomnik, flagi i inne patriotyczne akcenty, widać że coś się tu działo. Parę ciemnych ale jeszcze w miarę ciepłych kilometrów, jedną i drugą krajówką. W jakiejś wiosce po drodze wzbudzam niemałe zainteresowanie swą obecnością. Słyszę fragment rozmowy - koleś opowiada kumplowi o jakimś zapalonym rowerzyście, którego zna, o jakiejś trasie do Niemiec. 17 godzin na rowerze. Siedemnaście. SIE-DEM-NAŚ-CIE!!! Yyy, tego, ale co jest niezwykłego w 17h trasie :D Przecież to wyjechać o świcie i wrócić wieczorem. Dobra, żartuję, wiem że przeciętny, średnio statyczny człowiek ma nieco inny tok myślenia niż nałogowiec przyrośnięty do rowerowego siodełka ;) Praszka. Taka tam dziura, jakaś tam fabryczka na peryferiach, jakiś zabytkowy parowozik w centrum. Kawałek bokami, potem wojewódzką. Kolejne senne zamułki postawiam pokonać za pomocą daaawno nie używanego sposobu – radia! Bardzo, bardzo, rzadko słucham muzyki na rowerze, ale w tej trasie sobie przypomnę jak fajnie się jedzie nocą z nutą w uchu. Byczyna. Spore, zabytkowe centrum na planie jaja/owalu, rynek, ratusz, brama. Wbijam na 11teczkę na Poznań. Wjeżdżam do Wielkopolskiego. Potem będzie kawałek Dolnego Śląska, a potem jeszcze raz Wielkopolska. Mijam jakiś tam wypadek (rozszczelniona cysterna?). Auta muszą zawracać, rowerem zawsze się jakoś bokiem przeciśnie - pytałem strażaków o zgodę. Muzyka przestaje wystarczać, coś tam podrzemałem na przystanku w tych okolicach, trochę przy tym marznąc. Z większych miasteczek Kępno – trochę pozwiedzałem, kręcąc się w kółko i szukając rynku. Potem jeszcze podobnej wielkości Syców (drzemka na skwerku w centrum) i zaczyna się przejaśniać. A ja zaczynam zamarzać, spać się chce, i ogólnie, lekki kryzys. Na plus zapisał mi się w pamięci bardzo, ale to bardzo ładny leśny i pagórkowaty, kilku-km odcinek przed Twardogórą. Tak ładny że zrobiłem tu prawie 10 zdjęć. Te polanki - prawie jak w Beskidach, jedyne co tu trochę nie pasuje to te topole. Z ostatnią, z tego co pamiętam, sennością rozprawiam się tym oto przystaneczku. Od tej pory będzie już tylko lepiej :) Szybki i chłodny (ale to już ostatnie chwile chłodu) zjazd do Twardogóry. Miasteczko dość charakterystyczne. Na przedmieściach przemysłowe rudery, w centrum kościół (i to nie byle jaki, bo bazylika) otoczony dwiema odnogami drogi, mały kościółek z muru pruskiego, i, podobne do pomorskich, bruki. Na wyjeździe Orlen. Znaczy się śniadanko :) To co zwykle, zresztą o tej porze zapiekanek i tak nie mają. Zrzucam część ubrań którymi opatulony byłem w nocy, od tej pory na wpół krótko – tj. krótkie spodenki/koszulka ale z kurtką. Dalszy odcinek trasy to urokliwe zadupia dolnośląskich rubieży. A to jakiś odpust, a to ruiny jakiegoś kościoła, a to takie cudo. Ten odcinek drogi był po prostu magiczny. Rozmiar co poniektórych z tych dębów najlepiej obrazuje to zdjęcie. Tak między 1,5-2m średnicy pnia. W Wierzchowicach muzeum kolei wąskotorowej, z czynnymi jak mi się wydaje eksponatami. Na Moye’j wciągam jeszcze jednego hot-doga (zapiekanek też jeszcze nie mieli). Ostatnie w tej trasie pagórki, i ostatnie dolnośląskie miasteczko – Milicz. Rzekomo rowerowa stolica Dolnego Śląska. Nie wiem kto, na jakiej podstawie, i co palił zanim to wymyślił. Rowerowa stolica powinna być przyjazna rowerzystom, a nie spowita pajęczyną chodnikościeżek rowerowych z różowej kostki Dauna i usiana stojakami w formie wyrwikółek. Kawałek za miastem zjeżdżam z wojewódzkiej w boczne drogi, którymi przejadę następne kilkadziesiąt km. O tym że docieram do Wlkp informuje mnie ukształtowanie terenu, tablica z nazwą województwa to taka tylko formalność. Bezkres pól uprawnych, wąskie asfaltowe dróżki, przypiekające coraz bardziej Słońce. Tak mi się spodobały te odludzia że zamiast pojechać jak leci powiatową skręciłem w bok i poeksplorowałem nieco łąki i pola uprawne ;) Widziałem trochę zniszczonych upraw – w tym całe pole zwiędłych, uschłych pomidorów, zdjęcia niestety zapomniałem zrobić. Z godnych odnotowania miejscowości: Dubin (kościół), Miejska Górka (peerelowski chyba jeszcze ryneczek), Bojanowo (podobne klimaty). W Kaczkowie dobijam do krajowej piąteczki i nią pocisnę już prosto do Leszna. Sporo czasu straciłem na tą jazdę po polach, Rydzynę niestety ominę obwodnicą. Priorytetem jest w tej chwili Leszno, chciałbym zrobić sobie fotkę na rynku a nie tylko wpaść prosto do pociągu. Ostatnia kilku-km prosta przed miastem to świetnej jakości, gładki asfaltowy ddr. Tak to można jeździć, i nie przeszkadza nawet duża na niej frekwencja. Wyprzedzam rzecz jasna wszystkich ;) (to dlatego na zdjęciu tak pusto, bo wszystkich wyprzedziłem ;) ). Tablicę z nazwą miasta osiągam o 15.30. Czyli mam godzinę i kwadrans do odjazdu pociągu. Wystarczy. Oprócz rynku i ratusza (górna cześć tutaj, mieścił się w kadrze) robię też fotkę pomnika, no i stadionu żużlowego. Leszno kojarzy mi się chyba właśnie głównie z klubem żużlowym, i to nie byle jakim bo jednym z najlepszych w Polsce. Na dworzec zajeżdżam o 16, czyli na spokojnie kupuję bilety i suchy prowiant. Powrót PKP z drobnymi zgrzytami. Pierwszy IC nawet spoko, jakbym dobrze poszukał to bym znalazł miejsce siedzące przy oknie. Ale to tylko 1h15min jazdy, więc nie chciało mi się szukać. We Wrocławiu 1h na przesiadkę. Drugi IC wymaga już kilku słów opisu ;) Jedzie przez Opole, Lubliniec, Częstochowę, czyli dość pokrętną trasą. Brak przedziału rowerowego (wg. rozkładu miał być), tylko 3 (trzy!) wagony. Co z tego że to 1 klasa zdegradowana do 2 (6 miejsc w przedziale zamiast 8) skoro ludzie nie mieszczą się i siedzą/stoją/chodzą na korytarzu. W ostatnim przedsionku oprócz mojego roweru drugi rower wraz z właścicielem i dwóch debili którzy tam wynaleźli sobie miejscówki na podłodze i ani myślą się ruszyć. Jakby nie mogli w korytarzu siedzieć. Rower zagraca oczywiście końcówkę korytarza i każdą osobę zmierzającą do kibla czeka trochę gimnastyki. Do tego, najpierw było to niezauważalne, ale gdy zapadł zmrok i na zewnątrz robiło się coraz zimniej, tak samo zimno zrobiło się w pociągu. Klimatyzacja chodziła zamiast ogrzewania. Po pewnym czasie gdy znudziło mi się stanie/chodzenie przestałem się dziwić tym kolesiom z tyłu. Bowiem po chwili siedzenia na korytarzu z podkurczonymi nogami te po prostu zaczynają boleć. W Częstochowie frekwencja spada i można wreszcie zająć miejsce siedzące, przeszkadza już tylko chłód bijący z nawiewów klimatyzacji. Ale w sumie nie aż tak bardzo, przecież o świcie w trasie było jeszcze zimniej ;) W sumie jak się tak naprawdę dobrze zastanowić to mnie już nic nie przeszkadza, ja to wszystko po prostu lubię, bo to jest przygoda :) Rowerowo-kolejowa przygoda. W Krakowie planowo, za kwadrans 23cia, w domu pół godziny później.

Udana wycieczka, drugie 400+ pod rząd we wrześniu.

7.10 - 23.20
7,95l (W tym ledwie 1,25l energetyka. Jestem z siebie naprawdę dumny.)

nowe gminy: 20

Śląskie: 4
Blachownia
Wręczyca Wielka
Panki
Krzepice

Opolskie: 3
Rudniki
Praszka
Gorzów Śląski

Wielkopolskie: 9
Bralin
Perzów
Jutrosin
Pakosław
Miejska Górka
Rawicz
Bojanowo
Rydzyna
Leszno

Dolnośląskie: 4
Syców
Twardogóra
Krośnice
Milicz


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

Rower uczy pokory

d a n e w y j a z d u 440.50 km 0.00 km teren 25:02 h Pr.śr.:17.60 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2650 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 1 września 2018 | dodano: 04.09.2018





https://photos.app.goo.gl/9fFs5BzCaPmCzHDy7

No i nadszedł wrzesień. Dla niektórych początek końca sezonu, dla innych początek sezonu na krioterapię, tj. zimne noce i lodowate poranki w trasie ;) Zachęcony sukcesem sprzed dwóch tygodni postanowiłem pyknąć lekkie, przyjemne no i w ogóle lajtowe 400+. Tzn. tak mi się przed wyjazdem wydawało, że jest to dla mnie dystans po prostu śmieszny, ale nie uprzedzajmy faktów ;) Za główny cel tym razem obrałem Zamość. Roztocze/Wyżyna Lubelska czyli tereny mi nieznane/znane tylko trochę. Cel poboczny to Jarosław – stąd planuję wracać pociągiem. Miasto raptem 220-230km odległe od Krakowa, w którym jakimś jednak cudem przez te 8 lat rowerowej tułaczki nigdy jeszcze nie byłem (!).

Start jak zawsze, sobotnim późnym porankiem. Tak, 7 rano to jest dla mnie późny poranek. Cały poprzedni sezon startowałem bowiem o północy, z piątku na sobotę. W końcu doszedłem jednak do wniosku że fajnie byłoby jeszcze trochę pożyć a nie zejść na zawał w wieku 35 lat. W te kilkuset km trasy wyruszałem po 1-2 godzinach snu, a w moich żyłach płynął energetyk, a nie krew ;) Teraz przed trasą śpię po 6-8h a spożycie napojów energetycznych ograniczyłem tak o połowę, i w ogóle coraz lepiej znoszę takie dystanse. Sobotni późny poranek jak przystało na wrzesień jest chłodny i mglisty. Taki stan rzeczy utrzymuje się jednak tylko do Niepołomic, potem znowu Słońce zaczyna dawać radę. O nadciągającej jesieni przypominają już tylko gdzieniegdzie żółtawe drzewa Puszczy Niepołomickiej. Zaczyna też delikatnie wiać, niestety nie w tę stronę co trzeba, i tak będzie przez większą cześć odcinka do Zamościa. Na przystanku przed Szczurową znajduję 50 groszy :) Potem, na innym znajdę jeszcze kolejne 2 grosze. Muszę częściej przyglądać się podłożu gdy robię popas na przystankach. W Szczurowej (cóż za romantyczna nazwa) Słońce przygrzewa już naprawdę mocno. Dłuższa pauza, plus zakupy. Z ciekawszych rzeczy na tym 100km plaskatym odcinku przez rolnicze okolice to chyba tylko Raba i Dunajec. Dwie górskie rzeki uchodzące w tych okolicach do Wisły. Aha, zapomniał bym – jest też przecież przecudnej urody galeria w Żabnie ;) Wstydzili by się coś takiego nazywać „galerią”. Bardziej pasował by tu napis „pawilon handlowy”. Samo centrum tej mieściny, ryneczek, plac, skwer, jak zwał tak zwał, bardzo ładne. Pod rozłożystym dębem urządzam kolejne posiedzenie, połączone z pierwszą aplikacją kremu z filtrem. Za miastem rzucający się w oczy napis „Ave Maryja”, zawsze robię mu zdjęcie gdy tędy jadę. Odcinek od Dąbrowy Tarnowskiej do Radomyśla pokonuję drogą niższej kategorii, powiatową. Pierwsze dłuższe leśne odcinki i pierwszy pomnik-samolocik (Mielec i jego peryferia to takie bardzo „lotnicze okolice”). W Mielcu, pierwszej większej mieścinie na trasie jestem koło 16tej. Jest to bez wątpienia miasto pełne kontrastów. Mają tu inżynierów potrafiących projektować samoloty ale z kolei tłuki od drogownictwa zwykłej DDR zbudować nie potrafią. A te 1500% normy? Pff, nie ma się czym chwalić, co to jest 1500%. To jest nic - w Rybniku mają ponad 3000%, i nie wieszają z tego powodu banerów. Podziwiając przemysłowe instalacje Kronospanu i innych trucicieli opuszczam ten kurwidołek który zużyciem kostki Dauna i znaków z zakazem dla rowerów przegrywa chyba tylko z Tarnowem (ale to żadna hańba przegrać z Tarnowem, Tarnów to inna liga po prostu). W Mielcu nic nie kupiłem, zakupy robię więc w wiejskim sklepie kawałek dalej. A wiejskie sklepy, i to nie tylko te malutkie, czasem nawet markety typu ABC często mają ten sam mankament: z lodówki można kupić wyłącznie piwsko, napoje/wodę mają tylko ciepłe… Bocznymi dróżkami przez leśne ostępy docieram do Nowej Dęby. Ta miejscowość kojarzy mi się z kolei bardzo pozytywnie a to za sprawą przebiegającej tędy tradycyjnie trasy BBTouru i punktu kontrolnego. Słońce chyli się ku zachodowi, niestety nie da się nie zauważyć że coraz wcześniej, bo chwilę po 19tej. Rzeczą której nie mógłbym nie zrobić zdjęcia są rosnące tu przy drodze całe kępy, całe łany małych jasnofioletowych kwiatuszków. W następnej miejscowości, Bojanowie już prawie całkiem ciemno. W kolejnej wiosce której nazwy nie pomnę pauza przy akompaniamencie hitów disco polo, z dyskoteki/wesela po drugiej stronie drogi. Ubrawszy się nieco wyruszam w 10km „odcinek specjalny” tj. nocny przejazd przez Puszczę Sandomierską. Lubię takie odcinki, jest ta odrobinka adrenaliny, że mnie jakiś zwierz staranuje albo i pożre, razem z rowerem. W Nisku zwiedzam przejazdem jakiś parczek/ryneczek/pomniczki, standardowe raczej sprawy, ot nie wyróżniająca się niczym na + ani - mała mieścinka. Po czym wskakuję na krajową 19teczkę. San przekraczam niestety nocą i nic nie widać, jedyna fotka dokumentująca ten fakt to ta oto tabliczka. Pierwszą senność zapijam dużym RedBullem na ulokowanej w ciemnym lesie zadupiastej tankszteli (©Gustav) sieci(?) „Huzar”. Na uwagę zasługuje tu cena – 7,99zł za 473ml. Co daje 16,91zł za litr. Dla porównania BePowerki z Biedry są po 1,69 za litr / 1,25 w promocji. Czyli odpowiednio: 10 i 13,5 razy taniej (i na pewno nie są 10/13,5 razy gorsze). Nie żebym narzekam, że drogo, przecież nikt mi nie kazał tego kupować. Ot taka ciekawostka , zawodowo zajmuję się rozliczeniami i lubię sobie tak czasem trochę policzyć. Od razu więcej mocy po tym strzale. Do Janowa Lubelskiego dojeżdżam o północy. Poza takimi standardami jak te wymienione w Nisku: jest pierwszy drogowskaz na Zamość! Znaczy się niedaleko już! Albo i daleko. 75km. Jeszcze kilka cięższych chwil, kryzysów i narzekań na ciężki żywot rowerzysty przede mną. Póki co jednak nie jest źle. Księżycowa, bezchmurna, niezbyt chłodna noc, nieskalany ścieżkami rowerowymi gładki asfalt krajówki i płynący wciąż w żyłach RedBull szybko dopychają mnie do Frampolu. Centrum miasteczka ominąć nie mogłem, nie żebym przejmował się zakazem dla rowerów na obwodnicy – po prostu zaintrygowała mnie zarówno jego nazwa jak i rzut, plan, układ, jak zwał tak zwał, tej miejscowości. Patrząc na mapę – jest ona po prostu kwadratowa a układ ulic prawie że symetryczny. Tu wreszcie senność zaczyna mnie morzyć do tego stopnia że kilka 3/5 minutowych drzemek sobie uciąłem. Z powrotem wskakuję na krajówkę. Następne większe miasteczko to dopiero Szczebrzeszyn. Spać się już nie chce ale powoli zaczyna się kolejny kryzys. Choć nie jest ciepło to od jakiegoś czasu chce mi się jednak pić, a kupić nie ma gdzie. Do tego ni stąd ni z owąd wyrasta mi tu jakiś podjazd. 6% / 100m UP, tak wynika ze śladu. Niemożliwe, przecież w Polsce podjazdy są tylko na południu?! Choć w porównaniu z tym co się jeździło np. po Słowacji jest on śmiechu warty to jednak dał mi trochę w kość, bo byłem coraz bardziej spragniony i głodny. Tzn. jeść miałem co ale pić nie. Z kolei zjem i zacznie mi się chcieć pić jeszcze bardziej. Trzeba jechać, żeby jak najszybciej znaleźć jakaś stację i zatankować. Na odcięciu po prostu spory kawałek jechałem. W końcu jest szczyt. Widać już pierwsze oznaki wstającego dnia. Albo raczej kończącej się nocy, aż tak jasno jak na tym zdjęciu to tam nie było. Długi, chłodny i lekko mglisty zjazd i wreszcie jest Szczebrzeszyn, i świt. Zdjęcia ze słynnym Chrząszczem rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Fotka taka sobie, bo zginął mi statywik i robiłem je opierając telefon o puszkę Sudocremu ;) Poza tym jakiś tam rynek, centrum handlowe, dumny napis ale ciągle nie ma tego co dla mnie w tej chwili najważniejsze – otwartego sklepu/stacji. Pić! Na wylocie wiele obiecujący znak że stacja, ale to jakiś malutki auto gaz tylko… Odkrycie ciekawostki typu „ostatni wiatrak na Roztoczu” jest dla mnie marnym w tej chwili pocieszaniem. W telefonie znajduję BP. 6km za miastem. 6 bardzo długich i bardzo suchych km. Wreszcie jeeeest. Duża herbata, dwie zapiekanki i pół Blacka tam wchodzą. Nie piłem od jakichś 80km, ostatni był RedBull na wspomnianym Huzarze. 50%->90% mocy. Powoli wstaje nowy dzień a ja zbliżam się do Zamościa. Po drodze jakieś tam dożynkowe instalacje oraz tablica upamiętniająca nadanie praw miejskich (1580r, czyli bez szału raczej). No i jest. Zamość. Dochodzi 8 rano, na liczniku prawie że okrągłe 3 stówy. Zanim zabiorę się za zwiedzanie trochę jednak pokimię sobie na przystanku (drugi i ostatni raz w tej trasie, potem to już tylko w pociągu). Peryferia miasta raczej takie zaniedbane, rozlatujące się chodniki i dziurawy asfalt. Na plus małe natężenie ścieżek rowerowych. Park – średnia półka. Są ładne stawki i kładeczki ale alejki biedne, jakimś piochem wysypane. Starówka to jednak co innego. Mury miejskie, fosa, bramy – mnóstwo tego przetrwało! Ratusz natomiast to już majstersztyk. Zdecydowanie jeden z najładniejszych jakie widziałem. Odpocząłem trochę na rynku, zmyłem z siebie skorupę z kremu/potu/pyłu/muszek po całodobowej jeździe i trochę się przebrałem. W międzyczasie Słonko znowu zaczęło przygrzewać, czyli warstwa syfu zaraz zacznie odrastać :) Pozwiedzałbym coś więcej, ale coraz to częściej przeliczam kilometry i czas. Pociąg z Jarosławia 19.13. 10 godzin i 140km. A ja jeżdżę bardzo, bardzo wolno. Po prostu trzeba się zbierać. Bo ja nie lubię się spieszyć. Tzn. wolę jechać sobie powoli i mało odpoczywać niż zasuwać i często odpoczywać. Jednak jakoś skręciło mi się w bok zamiast w krajówkę a że nie chciało mi się zawracać to nadłożyłem trochę km. Myślałem też że te zbiorniki wodne na mapie to jakieś jeziorka, zalewy a to tymczasem stawy rybne tylko. Cóż, przynajmniej ciekawy znak drogowy zobaczyłem. Takiego jeszcze nie widziałem, pewnie jakaś nowość w kodeksie drogowym, unijna może? Wreszcie dobijam do krajowej 17teczki. Na plus: jestem na dobrej drodze wreszcie, i zaczyna też wiać w plecy. Na minus – pagórkowato. Tzn. ten minus byłby plusem, gdyby nie to że zaczyna mnie boleć noga. Prawa, w okolicy gdzie czworogłowy (ta wewnętrzna, przednia głowa) dochodzi do kolana. Nie jest dobrze, podjazdy robię głównie lewą nogą, prawą tylko delikatnie coś tam muskam pedał. Jeżdżę na platformach a nie zatrzaskach, więc idzie to nieporadnie. Szkoda że dopiero teraz, w domu wpadł mi taki pomysł: jak mi się tak kiedyś przytrafi podobna kontuzją to po prostu przywiążę sobie buta u zdrowej nogi jakimś trokiem albo przykleję taśmą do pedału :) I będę miał SPDa :) Okolice odludne, pogoda piękna i droga też fajna. Tylko ta noga przeszkadza :/ Natomiast takie coś to już mnie w ogóle zaskoczyło – serpentyny że można poczuć się jak w górach! Tu też było te ~100m UP. Tym razem tankuję na Moye’j (jak to odmienić?). Wciągam jakieś tam izo, energybara ale mimo to i tak ciężko idzie, wloką się te km strasznie. Docieram do Tomaszowa Lubelskiego. Nie mam już siły na jakieś tam pozowane fotki, tylko trzy szybkie strzały robię. I dalej, na Bełżec, potem w wojewódzką. Bo tą krajówką na Ukrainę bym zajechał. Zresztą widziałem jednączerwoną tabliczkę: „Obszar nadgraniczny”. Nigdy nie zajechałem tak daleko na wschód Polski, jak w tej trasie. W Bełżcu odbijam na Jarosław, w DW865. Nawierzchnia gorsza za to wiatr bardziej pomaga. No i co najważniejsze, noga prawie całkiem przestaje boleć O.o Zupełnie nie wiem na czym to polega ale zdarzyło mi się kilka razy że jakiś mięsień, kolano czy kostka bolą przez 50, 150 czy nawet 300km a potem tak prostu bez powodu przestają. Przez kawałek jeszcze pagórkowato, wrażenie przebywania w górach potęgują lasy o dużym udziale drzew iglastych, i to nie jakichś tam sosen tylko świerków/jodeł. Im dalej jednak na południowy zachód tym bardziej płasko. Narol, Cieszanów, Oleszyce, to z takich większych miejscowości. Kilka odpoczynków na jakichś tam przystankach/leśnych wiatach, tankowanie na jakimś tam BP czy innej Żabce. Ciągłe przeliczanie czasu/km psuje radość z jazdy. Nie lubię tak. Na pociąg pewnie zdążę ale Jarosławia to ja sobie nie pozwiedzam… Niby jest następny pociąg po 22giej, ale nie wozi rowerów. Można by rozebrać i w folię go, tak z Gdańska ostatnio wracałem. Wziąłem nawet z domu w tym celu rolkę taśmy i kilka worków na śmieci. Ale jak sobie przypomnę ile roboty jest z tym pakowaniem to mi się odechciewa. Po prostu cisnę na ten o 19tej. No i nie myliłem się, zdążyć zdążyłem, na dworcu 25 minut przed odjazdem. Bilety w kasie zdążyć kupiłem, dwie paczki chipsów z automatu na drogę też. O zwiedzaniu rzecz jasna nie ma mowy, nawet na rynku nie byłem :/ Pomniczek, dworzec i peron, tyle mam z tego miasta. Podróż minęła szybko (2,5h) i bez zakłóceń. Wi-fi nie było, więc radia posłuchałem, trochę się zdrzemnąłem. Z ciekawostek – taką sobie ktoś znalazł miejscówkę na nocleg :D Koleś wspiął się jak pająk po stelażu na bagaże i położył dokładnie nad moim fotelem. Pomimo że był raczej drobnej postury to trochę się bałem, nie wiem do jakich ciężarów te półki są przystosowane. Na Głównym przed 22, dyszkę dokręciłem, w domu przed 23.

Nie licząc tego spieszenia się na pociąg to udana trasa, Roztocze to bardzo przyjemne, sielankowe bym powiedział odludzia. Trochę jednak nauczyła mnie pokory, podjazdy są jednak nie tylko na południu Polski a po 400km też można być zmęczonym, gdy podejdzie się zupełnie bez respektu do takiego dystansu. A tak właśnie podszedłem, po co kupować picie, przecież jak się kawałek pojedzie bez to się nic nie stanie. A i rower będzie ciutkę lżejszy. Lżejszy no to przecież szybszy. No pewnie będzie o 0,1% procenta szybszy ale ja na odcięciu będę o 50% słabszy. Po co ubierać chłodnym porankiem długie spodnie, zmarznę to będę zmarznięty, od tego się przecież nie umiera. No nie umiera się, ale można coś sobie przechłodzić w nodze i ta noga może potem boleć. Itp. itd. Wiadomo o co chodzi – rower uczy pokory.

11,373l (w tym 2l energetyka)
7.05 - 22.45

nowe gminy: 22

Podkarpackie: 10
Cmolas
Majdan Królewski
Nowa Dęba
Bojanów
Narol
Cieszanów
Oleszyce
Wiązownica
Jarosław - obszar miejski
Jarosław - teren wiejski

Lubelskie: 12
Dzwola
Frampol
Radecznica
Szczebrzeszyn
Zamość - obszar miejski
Zamość - teren wiejski
Łabunie
Krynice
Tarnowatka
Tomaszów Lubelski - obszar miejski
Tomaszów Lubelski - teren wiejski
Bełżec


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem

O rowerzyście, który jeździł koleją

d a n e w y j a z d u 427.23 km 0.00 km teren 22:51 h Pr.śr.:18.70 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2500 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 21 lipca 2018 | dodano: 12.08.2018





https://photos.app.goo.gl/eknoGdAgyxGzrULD7

Tytuł taki a nie inny bo powrót pociągiem z okolic Warszawy zajął mi ponad 12 godzin ;) Ale nie uprzedzajmy faktów, po kolei: plan był taki jak na rozpisce, czyli nieco inny. Miała to być po prostu Warszawa dłuższą drogą, z odbiciem na wschód, ~400km. Jak widać plan powrotny zakładał że w niedzielę o północy będę w domu i zdążę się wyspać przed pracą. Oj jak bardzo się myliłem ;)

Wyjazd sobota, godz. 6.40. Kraków opuszczam bocznymi drogami przez Bieżanów & New Hutę, przy okazji robiąc fotkę nowego mostu na wschodniej obwodnicy miasta. Dzień zapowiada się pięknie i pogodnie. Zaś widok ciężarówki w barwach mojego ulubionego paliwa bojowo nastawia do jazdy :) Choć akurat w tym momencie budżetowy BiPałerek chlupocze w butelce. Sandomierz to mój częściowy cel na razie. 142km, jak rzecze przydrożna tablica. Pierwszy etap trasy to coraz cieplejsze, pagórkowate kilometry pośród bezkresu pól uprawnych północno-wschodnich rubieży Krakowa. New Brzesko, Koszyce, Opatowiec. Wydaje mi się że wszystkie te miejscowości wzdłuż Sandomierki (DK79) znam na pamięć. Ale tylko tak mi się wydaje, bo zawsze coś ciekawego można znaleźć. Np. zabytkową pompę przy OSP w Opatowcu. Opatowiec to już Świętokrzyskie. W New Korczynie natomiast odkrywam rynek, na którym nigdy chyba nie byłem. Poza tym przyglądam się żniwom (jak ten czas leci), odpoczywam na leśnych parkingach, focę pociągi na przejazdach, i ogólnie cieszę się z rozpoczynającej się kolejnej przygody. Uwieczniam nawet ciężki skład jadący po LHS. Dość charakterystycznym obiektem w mijanych miejscowościach jest pomnik w Osieku, on zawsze załapuje się na zdjęcie. W Koprzywnicy zaglądam nad zalew. Plaża, woda, miniaturka Morza, nad które tak bardzo chcę dotrzeć. Jeszcze nie dziś, ale dotrę. Na pewno :) Droga przed Sandomierzem tonie w sadach owocowych, królują rzecz jasna jabłka. Do samego Sandomierza zaś docieram późnym popołudniem. I załapuję się kolejną atrakcję – falę wezbraniową na Wiśle. Utworzyła się po ostatnich ulewnych deszczach na południu kraju i właśnie teraz równo ze mną sobie idzie na północ. Zajeżdżam nad wodę aby zobaczyć z bliska, i na stary most – aby zobaczyć w całej okazałości. Wisła w Sandomierzu nawet przy normalnym stanie wody jest wielka, a co dopiero teraz. Ładnych kilkaset metrów szerokości. Powodzią na szczęście nie zagraża, tak tylko sobie podtapia łąki i lasy w terenie zalewowym pomiędzy wałami, urozmaicając krajobraz. Zajeżdżam rzecz jasna na starówkę i rynek. Ten, choć bardzo urodziwy, tonie już nieco w kiczu meleksów stylizowanych na stare automobile. Masakra. Czy ludzie nie widzą że to jest brzydkie, i że nikt się na to nie nabierze, że to nie jest zabytkowy pojazd? Choć lepsze to od męczenia koni jak w Krakowie. Z Sandomierza uderzam na Annopol. Tym razem bez promu w Zawichoście, szkoda mi piątala, dla promowego który zbiera na flachę ;) Most w Annopolu 0zł. A piątala mogę dorzucić do flachy dla mnie :) Sobotni dzień powoli dobiega końca. Zanim jednak się skończy czekają mnie jeszcze takie atrakcje jak zachód Słońca czy drugi przejazd nad szeroko rozlaną Wisłą. Właśnie na wspomnianym moście w Annopolu. Robię zdjęcia na obie strony, bo naprawdę fajnie to wygląda. W samym mieście zaś mą uwagę zwraca jakby złomowisko, pełne niecodziennych sprzętów. Najciekawszy wydaje mi się taki 3-kołowy samochodzik. Czerwony, z kogutem na dachu. Może strażacki? Niedużych gabarytów strażak z niewielką gaśnicą by się do środka chyba wcisnął. Chyba znalazłem co to za model w Internetach. Poza tym w Annopolu robię zdjęcia dwóch pomników, kupuję picie, i przygotowuję się do nocnej jazdy. Lampki, kamizelka, ubrania na wierzch w sakwie itp. itd. A nocną jazdę zaczynam od nawijania kilometrów mało ruchliwej DW nr 824. Idzie ona centralnie na północ, za korytem Wisły, i ze swymi ~100km długości kończy się za Puławami. Przejechanie jej całej zajmie mi niemal dokładnie całą noc. Pierwsza większa miejscowość po 20km: Józefów nad Wisłą. Zacząłem szukać słynnego bulwaru. Bo mi się coś popierdoliło, pomyliłem ten Józefów z Kazimierzem Dolnym, który nie leży na mojej dzisiejszej trasie. Pewnie ten drugi człon nazwy „nad Wisłą” tak mi się skojarzył… Niby się zgadza, ta miejscowość faktycznie leży niedaleko rzeki, ale żadnej plaży, bulwaru czy nawet zejścia nad wodę tu nie ma! Takie tylko zdjęcie jakiegoś urzędu stąd mam. O tym ocb zorientuję się później, na razie zdezorientowany i wkurzony jadę dalej. Kilkanaście ciemnych i odludnych kilometrów dalej jest Opole Lubelskie, sporo większe miasteczko. Niczym niesamowitym jednak się niewyróżniające, więc taka tylko szybka fotka kościoła na zakręcie. Z Opola do Puław ładnych 35km. Z których to zdjęcie mam tylko jedno, i tylko takie se, tablicy jakiejś. Tak tylko żeby była jako taka ciągłość fotorelacji. Jakieś tam ciekawe rzeczy pewnie były, tylko że nie było ich widać w mrokach nieoświetlonej drogi przez pola i lasy. 2ga w nocy. Puławy! To już całkiem spore miasto, na pewno nie przelecę przez nie tranzytem tylko coś tam obejrzę. Już sam wjazd robi wrażenie – dwie tablice zamiast jednej, na bogatości :) Ślad na mapce jest tam przerwany, ale zwiedziłem tak: na pierwszy ogień idzie park, z fontanną i pitnikiem, w którym zmywam z siebie część brudu (po upalnym dniu nie udało mi się do tej pory umyć). Podjeżdżam pod Pałac Czartoryskich, ale brama jest zamknięta. Znajduję w zamian coś ciekawszego: stary, kratownicowy most na Wiśle. Przejeżdżam nim drugą stronę rzeki. Myślałem żeby wrócić do centrum innym mostem, kawałek na północ. Ale on jest na ekspresówce i nie wiem jak wygląda tam sprawa chodników (czy są). Wolę nie ryzykować i nie nadkładać km, wracam po śladzie skąd przyjechałem. Na koniec jeszcze jakiś kościół/kaplica. Puławy opuszczam dalszym ciągiem DW 824. Długi odcinek przez las, na którym widać coraz to dobitniejsze oznaki wstającego dnia. Ze wzgórza za węzłem z S12-ką rozpościera się fajny widok na wielkie zakłady azotowe na północy miasta. Na kolejnym węźle DW 824, która towarzyszy mi od wieczora, kończy się. A mnie kończy się czas czuwania. Noc była bez sennych problemów, ale teraz muszę się chwile zdrzemnąć na przystanku. Gdy jako tako wracam do stanu używalności zastanawiam się nad dalszą trasą. Bo wg planu miałem tu skręcić w DK17 i przez Ryki, Garwolin dotrzeć do Warszawy. Ale ta DK taka jakby w remoncie trochę, na ekspresówkę przerabiają. Nie wiadomo na jakim odcinku ta przebudowa. Ale wiadomo że jazda po tym rowerem nie będzie przyjemna. Zmiana planów. Radzyń/Miedzyrzec Podl., Siedlce. Takie cele mi chodzą po głowie. Może się jeszcze dojedzie do tej Warszawy, a może nie, zobaczy się. Bocznymi, wiejskimi drogami docieram do bocznej wioski, do Baranowa. Jednak tamta drzemka okazała się niestarczająca. Poprawiam więc tutaj, na ławeczce w centrum. Jednocześnie ogrzewając się po chłodnym poranku w ostrych promieniach coraz wyżej wznoszącego się Słońca. Odcinek za Baranowem bardzo malowniczy. Boczna droga przekracza tu dolinę Pradolinę Wieprza (tak, taki mądry jestem bo w Internetach teraz przeczytałem ;) ). Mokradła, rozlewiska, starorzecza, wszystko otoczone łęgowymi lasami i pokryte rzęsą. Po chwili docieram do krajówki i już tak urokliwie nie jest, co nie znaczy że jest brzydko. To północna Lubelszczyzna, więc tereny trochę dzikie, przyjemne, mało zniszczone przez człowieka. Dłuższą chwilę dalej docieram do Kocka. Miasta chyba każdemu znanego z lekcji historii, za sprawą ważnej bitwy z II Wojny Światowej. Rzecz jasna nie mogło tu zabraknąć okazałego pomnika, upamiętniającego Polskiego dowódcę tej batalii. Poza tym w Kocku jest też okazały rynek, z typową jednak wadą – większość ławeczek w Słońcu, a te w cieniu wiecznie okupowane. Z Kocka inną, przyjemną, Lubelską krajówką, na Radzyń Podlaski. Dużo leśnych odcinków ułatwia walkę z narastającym upałem. Zbliża się bowiem południe. Zanim wjadę do centrum Radzynia, na Orlenie wciągam to co zwykle czyli 2 hot-dogi + herbatę. W samym mieście czegoś w kształcie stricte rynku nie ma. Jest za to wydłużony „zabytkowy”, można zaryzykować stwierdzenie, reprezentacyjny kwartał. Na początku jak i na końcu zakończony placem, i pomnikiem na każdym z nich. Na tym drugim placu jest rzecz najbardziej mnie w tej chwili interesująca – kurtyna woda :) Namaczam się w niej kompletnie, a po chwili i tak jestem suchy. Tu też chyba najbardziej zapadająca w pamięć historia z trasy. Mianowicie. Siadam sobie chwilę na ławeczce. I siedzę. Po chwili przysiada się Pan. Pan koło 50ki, miejscowy, dość porządnie ubrany. Rolnik, widać po dłoniach. Ale doskonale się trzymający, średniego wzrostu i mocnej budowy ciała. Też na rowerze, jakimś tam starym trekkingu czy MTB. Tak siada, i pyta czy nie przeszkadza, i czy może pogadać. Pewnie, czemu nie. No i zaczyna się. Z początku niewinnie, o rowerach, że też jeździ, ale tak po okolicy, że mają jakąś grupę rowerową i że tak sobie zwiedzają, zgłębiając przy okazji historię tych ziem. Potem pyta gdzie jadę ja, pokazuję mu zdjęcia, to co zwykle - zdziwienie, podziw itp. itd. Do tej pory jest OK. Ale za chwilę zaczyna być NIE OK. Przechodzi na temat Unii, dotacji, remontów dróg, innych inwestycji, marnowania pieniędzy itp. Po czym sprytnie przemyka do swojego chytrego planu - chce mnie zagadać na śmierć, smutną historią swojego życia. Że miał żonę, ale Go zostawiła, coś tam o studiach swoich (jakieś studia dla „mundurowych”), o tym i o tamtym. Mówi że kiedyś na jakąś tam „wycieczkę” pojechał refundowaną, do Finlandii jeśli dobrze pamiętam. Wycieczkę w sensie prezentację jakichś tam traktorów, maszyn rolniczych zagranicznego producenta. No a oprócz tej prezentacji było jakieś tam zwiedzanie, jedzenie w restauracji itp. I że generalnie jego koledzy rolnicy wiochę odpierdalali i on próbował ich jakoś ogarnąć. A to jeden zajebał butelkę wina do plecaka, a to drugi kelnerkę od smoków, potworów, wyzywał (po polsku). I że przypał był, bo okazało się kelnerka znała Polski… „-naprawdę jestem taka brzydka?”. I że on musiał nadrabiać swą postawą żeby resztki honoru jakoś ratować. „no thx, no smoke, no drink”. I inne tego typu akcje, że taki a nie inny obraz Polski tam jego kompani zostawili. I że Finlandia to kraj w którym nikt złamanego kija nie ukradnie, ludzie uczciwi, porządni. Mówił że wstydzi się być Polakiem.
No i ok. Tzn. nie ok. Bo gość trochę racji ma. Ale z drugiej strony trochę pierdoli od rzeczy, nie każdy Polak to taki tępy wsiur jak jego „kumple”. A jak się wstydzi to nikt go tu nie trzyma, droga wolna, granice (zachodnie) otwarte.
Ja na przykład nie wstydzę się być Polakiem.
Po prawie godzinie udało mi się wyrwać. Tzn. mogłem niby wcześniej sobie pójść. Ale mój brak asertywności i zarazem nachalność rozmówcy mi nie pozwolił, musiałem mu przytakiwać w tym jego monologu. Z drugiej strony chciałem też trochę posłuchać co ma do powiedzenia, żeby wyrobić sobie jakąś opinię na Jego temat, nie chciałem wyjść w połowie zdania. A wyrwałem mu się bo dochodzi 14ta. Czyli według planów za 10 godzin mam iść spać w domu, przed pracą. Jak ten plan zrealizować? Do Warszawy 140km. Pociąg po 20. 140km w 6h? Nie-re-al-ne. Na szybko obmyślam plan B. Siedlce. Ale dalszą drogą, przez Miedzyrzec, czy bliższą, przez Łuków? Bliższą. Bo powrót pociągiem z Siedlec to jedna wielka niewiadoma. Może być różnie ;) Do Siedlec 50km. Łuków w połowie drogi. Staram się żeby ostatnia prosta była prosta, tj. żeby najszybciej do tych Siedlec dotrzeć, np. nie wdawać się w rozmowy z dziwnymi ludźmi ;) No i jechałem na tyle sprawnie, na ile mogłem. Bo na termometrze ponad 30’C, w nogach ponad 300km, a w głowie ponad 30h jazdy. Łuków tylko przejazdem, szybkie fotki z rynku. Za Łukowem, a przed Siedlcami granica woj. Mazowieckiego. Do Siedlec dociągam o 18. Taka ciekawostka z centrum, może poprzestanę na zdjęciu i nie będę komentował żeby nie używać w relacji już więcej brzydkich słów. Pociąg o 19.42, więc znajduje się czas na zakupy i małe zwiedzanie (ratusz?). Sam pociąg to niedrogi podmiejski Kolei Mazowieckich, do Wawy Śródmieście. Dwa dłuuugie EZT a frekwencja ogromna. Fajnie że ludzie jednak jeżdżą pociągami. Rower jest jeden, mój. Po chwili jest już ich cały przedział :D Tzn. tyle jest moim polu widzenia, bo w całym, długim pociągu na pewno więcej. To jeszcze fajniej, że ludzie jeżdżą na wycieczki rowerowo-kolejowe. Ale najfajniej że przewóz roweru jest darmowy (!). Początkowo łudzę się że w Warszawie zdążę się przesiąść na ten pociąg o 20.25 do Krakowa. Kminię jakieś przesiadki na Warszawie Wschodniej nawet żeby zdążyć. Ale pociąg łapie opóźnienie, nie, to się nie uda. Nie wiem kiedy wrócę do domu, ale na pewno nie o północy. Na Warszawie Śródmieściu koło 21szej. Gorączkowo obmyślam dalszy plan powrotu. Kolejny bezpośredni pociąg do Krakowa o 22.35. Ale on nie wozi rowerów… Następny który wozi rowery to ekspres o świcie… No to grubo :) Dłuższy risercz Internetów i już wiem że opcje są dwie:

1. Poranny ekspres. W domu o 9, w pracy o 10.

2. Rozwiązanie karkołomne:
a) IC Wawa Centralna -> Łódź Widzew
- prawie 2h czekania
b) IC Łódź Widzew -> Katowice
- 9min na przesiadkę
c) Regio Katowice -> Krk Główny
W domu o 8, w pracy o 9.

(dużo myślenia)

Pierwsza wydaję się lepsza - pozwiedzał bym sobie Warszawę nocą a potem wsiadł do pociągu i wysiadł w Krakowie. Wybieram jednak opcję drugą. Bo zawsze lepiej spóźnić się do pracy godzinę niż spóźnić się do pracy dwie godziny. Czas jaki mi pozostał spędzam kręcąc się wokoło PKiNu, dziś podświetlonemu gejowskimi barwami. Pierwszy IC to komfortowy, wagonowy skład. Odjazd 23.29. Zawozi mnie on do Łodzi Widzew przed 1 w nocy. Niecałe 2h pożytkuję na zwiedzanie Łódzkich osiedli, parków, przejść podziemnych i innych fajnych ciemnych zaułków. Zdjęcie stadionu Widzewa za bardzo nie wyszło. Zgodnie z planem po 2giej zaokrętowany już jestem na kolejnym IC, do Katowic. Ten już mniej komfortowy, nowy EZT. W Katowicach niemal planowo, o 5.20, bez problemu zdążam na pierwszy Regio do Krakowa. Na głównym o w wpół do ósmej, w domu 8.05. Myję się, przebieram, wsiadam na drugi rower, 4,5km, i 9 jestem w pracy :D Po dwóch nieprzespanych nocach, nie licząc drzemania na przystankach i w pociągach. Ale kupiłem energetyka, wyszedłem wcześniej i jakoś dało radę. Ale nad każdą rzeczą w pracy 3 razy się zastanowiłem, zanim zrobiłem coś źle.

Trochę na wariata, ale udana trasa. Z przygodami :) A powrót 4 pociągami z 3 przesiadkami to jak na razie mój rekord :)

6.40 - 8.05
14,17l (w tym 1,9l energetyka)

nowe gminy: 17

Lubelskie: 14
Puławy - obszar miejski
Puławy - teren wiejski
Końskowola
Żyrzyn
Baranów
Ułęż
Jeziorzany
Kock
Borki
Radzyń Podlaski - obszar miejski
Radzyń Podlaski - teren wiejski
Ulan-Majorat
Łuków - obszar miejski
Łuków - teren wiejski

Mazowieckie: 3
Wiśniew
Siedlce - obszar miejski
Siedlce - teren wiejski


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem