> km 400-499
Dystans całkowity: | 15993.97 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 178:35 |
Średnia prędkość: | 18.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 40659 m |
Liczba aktywności: | 37 |
Średnio na aktywność: | 432.27 km i 22h 19m |
Więcej statystyk |
Ryzykowna operacja ;)
d a n e w y j a z d u
470.39 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/wien-7-9-08-2021-7fea637?u=m
https://photos.app.goo.gl/Z23Xy3TTDBvHGSs2A
Pomysł na tytuł taki, bo jest to pierwsza trasa na nowym
siodełku. Na zupełnie nowym modelu siodełka.
Z siodełkami jest ogólnie taki zawsze powtarzający się problem, że gdy po 2-3 latach moje stare idealne
siodełko kończy żywot to okazuje się że ten model nie jest już produkowany. Leżaków
magazynowych też nie ma, i ciągle muszę wybierać nowy model, i się do niego od
nowa przyzwyczajać. Tak było i tym razem. Musiałem zamienić San Marco Nino na
San Marco Trekking. Różnice nie są ogromne – ale są. Jest 10mm szersze (NIE
CHCĘ CORAZ SZERSZYCH SIOEŁEK) i ma otwór w środku. Na szczęście materiał jest w
SanMarco niezmienny od lat – BioFoam. Twardawa piankowa skorupa, bez żadnych
żeli. Myślałem żeby włożyć do sakwy stare w razie W, ale jednak zrezygnowałem. Zaufałem
swojemu tyłkowi i postawiłem wszystko na jedną kartę ;) Jak chodzi o sam cel,
tj. Wiedeń to atakuję go po raz drugi w karierze, pierwszy raz byłem w 2019 roku. Natomiast
tym razem pojadę inną trasą. Zamiast B-B, Cieszyn i potem całość przez Czechy teraz polecę
na Żywiec, kawałek Słowacją, i inna końcówka przez Czechy.
Sporządzam rozpiskę jak za starych dobrych czasów, gdy nie miałem GPSa w tel. ;) Tak na wszelki
wypadek, bo droga kręta i zawiła, zwłaszcza w Czechach.
Wyruszam o leniwej 8mej minut 30 i lecę krajóweczką na Skawinkę.
Wciągam jakieś tam bułki, i dalej, skrótami na Krzywaczkę. Stare śmieci, 10 lat
temu gdy byłem niedzielnym rowerzystą i robiłem 200km traski często atakowałem tędy
Krowiarki (lub wracałem z Krowiarek). Krótki epizod krajową 52, i wojewódzka na
Zembrzyce. Mijam charakterystyczne niebieskie zabudowania Sułkowickiej Kuźni
(fabryka narzędzi) a droga zaczyna piąć się do góry. Zaczyna się podjazd na
pierwszą, niewysoką przełęcz – Sanguszki. Fotki przy charakterystycznym
obelisku na szczycie zabrakło, jest za to fotka pięknie odnowionego
źródełka.
Zjazd do Zembrzyc, most na Skawie, krajówka, Sucha Beskidzka, znane okolice. Za
Suchą odbijam w rzadziej jeżdżoną drogę – skrót do Jeleśni, wzdłuż linii
kolejowej. Po drodze ścianka na której wyprzedzam jakichś lokalnych szoszonów,
czyli pomimo piwnego brzucha nie jest u mnie z formą u mnie tak źle ;) Szczyt podjazdu wypada
na granicy
woj. Śląskiego. Zjazd do Jeleśni, kawałek ruchliwą krajówką na
Żywiec. Do centrum nawet nie wjeżdżam tylko starą szosą, starym szlakiem
wylatuję na południe. Mijam zakłady przemysłowe, hale magazynowe i piętrzące
się wysoko stosy skrzynek znanego i cenionego
producenta popularnych,
niskoprocentowych wyrobów alkoholowych. Wzdłuż starej szosy równolegle idzie
efektownymi wiaduktami, mostami droga ekspresowa. Z miasteczek mijam Węgierską
Górkę oraz miejscowość rodzinną braci Golec – Milówkę. Tutaj, kawałek za
najefektowniejszym
wiaduktem następuje pewien problem natury nawigacyjnej. Okazuje
się że boczna droga którą planowałem jechać dalej ku granicy nie
istnieje/istnieje ale w postaci gruntowej. Ciężko stwierdzić, bo zamiast mostku
jest bród przez rzekę... Ostatecznie skręcam na Kamesznicę, i rozpoczynam się
podjazd na przeł. Koniakowską… No niby fajnie, lubię podjazdy ale nie w
dzisiejszych okolicznościach. Teraz celem jest Wiedeń a nie zaliczenie jak największej ilości przełęczy w
Beskidzie Żywieckim… Dodatkowo droga ta wiedzie raczej ku Czechom, do
Jablunkova a ja chciałem na Zwardoń i Słowację… Przed szczytem Koniakowskiej
odnajduję skrót którym powinno udać się skorygować kurs. Boczna dróżka wspina
się na garb, po drugiej stronie którego jest szosa na Zwardoń. No tu to już
nachylenia podchodzą pod
20% :) Ale walczę, nie poddaję się, nie prowadzę. NO
PAIN – NO GAIN. Jadąc przez Koniakowską i później zawracając nadłożył bym z
10km ale chyba straciłbym mniej sił niż na tej ściance. Dociągam do
wojewódzkiej po drugiej stronie grzbietu, mały zwrot w tył, i wjeżdżam wreszcie
na właściwy tor – drogę techniczną
wzdłuż Eski. Która bezbłędnie prowadzi mnie do
przejścia w Zwardoniu. Zapomniałem zameldować się w ehranicy że wjeżdżam na SK
ale Pani Policjantka macha ręką i mnie puszcza. Czipa i paszport mam. Zbliża
się wieczór, 140km w upale po górach i ściankach zajęło mi 10h brutto… No nie
był to dobry start ale od teraz będzie tylko lepiej. Rozpoczynam drugi etap
wycieczki – 60km po nieznanych, Słowackich drogach. Najpierw w dół, doliną
rzeki do Czadcy.
Ekspresówka idzie równolegle drugim jej brzegiem, przyklejona
efektownymi estakadami do zboczy gór. W Czadcy robię
zakupy na OMVce przed
nocną jazdą. I skręcam w boczniejszą,
trzycyfrową drogę ku Czeskiej granicy.
Dzień powoli chyli się końcowi. Na jednym z przystanków przygotowuję się nocnej
jazdy – przebieram, montuję lampki, ładuję kofeinę itp. itd. Wciągam wiedeńskie
wafelki. Dodawały mi one sił w trasie do Wiednia w 2019 roku, towarzyszą mi i
dziś :) Mijam jakieś tam senne miasteczka, jedyne miejsce w którym tętni tu
życie to przydrożna restauracja z jakimś weselem/imprezą. Dojeżdżam do
infrastruktury z daleka przypominającej przejście graniczne – droga rozdziela się na szerokie
place przykryte wiatą, dużo symetrycznych zabudowań po obu stronach. Ale to
tylko nietypowa stacja benzynowa w ten efektowny sposób wkomponowana w szosę.
Droga zaczyna wspinać się serpentynami i jak się potem okazuje na słowacko-czeskiej
granicy wypadanie najwyższy punkt trasy – przeł. Makovski Priesmyk, 802m n.p.m.
Jakiejkolwiek infrastruktury dawnego
przejścia granicznego brak, jedynym śladem że wjeżdżamy do innego państwa są
stosowne tablice. Pierwsze kilometry po czeskiej ziemi są bardzo przyjemne,
zaczynają się długim zjazdem z przełęczy. Po drodze rzecz zupełnie
niespotykana. Środek nocy, po pierwszej, mała czeska miejscowość na jakichś
zadupiach a tu
impreza, pijaństwo, śpiewy, gwar, tłum ludzi na środku drogi!
Czesi są z reguły bardzo grzeczni i w nocy śpią. W Czechach w nocy wszystko jest
pozamykane, zjawisko nocnego życia tam prawie nie występuje, poza wielkimi
miastami. Przepuszczam pijane towarzystwo i jadę dalej. Z kolejnych ciekawostek
mijam miejscowość o wdzięcznej nazwie
Karolinka :) Pierwsze większe zaś miasto
do którego docieram to
Vsetin. Coś niecoś tam zwiedzam, i zmieniam kurs na
bardziej południowy. Jadę „cestą na
Vysovide” (drogą na Wyżowice), tą ze
słynnej piosenki :) W okolicznych lasach podobno grasuje potwór, tak że trzeba
uważać. Potwór szczęśliwie mnie nie dopada, dopada za to senność. A gdy kończę
drzemkę na przystanku i zaczyna świtać, dopada mnie załamanie pogody. Po prostu zaczyna padać. Trochę przeczekuję,
ale w końcu jadę dalej w umiarkowanym deszczu. W okolicach Zlina wypogadza się.
Na Benzinie wciągam Orlenowskie hot dogi, a w Lidlu robię rozsądne cenowo
zakupy. I tu mały fail. Moja znajomość ang. nie jest na wybitnym poziomie, i kupiłem litrowy
SYROP z czarnej porzeczki, myśląc że
to sok… Takie słodkie że po trzech łykach to wywaliłem to do śmieci… Można by niby mieszać z wodą mineralną i rozcieńczać, ale moim celem jest w tym momencie dotarcie do Wiednia. A nie mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie mam czasu na mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie chce mi się mieszać syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Ja chcę jechać do Wiednia. Przelatuję przez Zlin, kawałek za miastem mijam zaś…
Muzeum wszystkiego. Zbiorowisko
sprzętów wszelakich, głównie z poprzedniej ustroju. Są stare czeskie
ciężarówki, lokomotywy, maszyny budowlane. Ale jest też i żaglowiec, jak i latarnia
morska. W Otrokovicach obieram kurs na południe, ku kolejnej – nazwijmy to może
trochę nieładnie – atrakcji. Zniszczonych przez huragan wsi pod Hodoninem.
Jakieś tam kolejne i kolejne typowe czeskie niewielkie miasteczka, z których
mało co zapamiętałem. Odcinek ten
zapamiętałem z mega skwaru, ochładzania się w
fontannie, w którymś momencie
nawet siadłem na chodniku w cieniu, bo już miałem dość. No i takie jeszcze dwie
nazwijmy je umownie „
baszty” przy wjeździe do któregoś miasteczka, zapadły mi w
pamięć. Wreszcie jest Hodonim, przejeżdżam tylko, szkoda czasu na zwiedzanie.
Zamiast jechać dalej główną szosą odbijam tu w boczną, równoległą drogę która
prowadzić będzie właśnie przez te zniszczone wioski. Jeszcze do nich nie
wjechałem a pierwsze ślady żywiołu już widzę Mocno zdemolowany
las, w którym większość
drzew leży a nie stoi. W końcu są, pierwsze zrujnowane domy. No masakra. Domy
pozbawione dachów, z oknami zabitymi dyktą, ściany podparte belkami żeby nie
runęły. Stalowa
hala CAŁA odarta z blachy, ostał się ino sam szkielet.
Żelbetowe
słupy energetyczne złamane w pół niczym zapałki. Stacja kolejowa z
gołymi stalowymi słupami, pozbawionymi całkiem trakcji. Obrazki jakie zazwyczaj
ogląda się w wiadomościach np. z Ameryki po przejściu tornada. Tylko że tutaj
takie coś wydarzyło się w Europie Środkowej, zaraz koło nas. Równie dobrze
mogło i się przydarzyć np. w Krakowie. Największe wrażenie zrobiła na mnie wysoka
na 10m hałda.
Hałda gruzu z domów… Co chwila przyjeżdżał traktor z przyczepą i
dowoził kolejny „towar”. Policja kursuje w te i we wte, pilnując ocalałego
dobytku przed rabunkiem. Z pozytywów widać natomiast że praca wre, ludzie odbudowują swoje domostwa.
Głównie stawiają nowe więźby dachowe, ze świeżych drewnianych belek. Parę km
dalej ważny punkt, taki milestone. Ważny nie tylko tej ale i każdej innej
ambitnej trasy – pierwszy drogowskaz z napisanym celem wycieczki. Pierwszy
drogowskaz na
Wiedeń! Jeszcze stówa. Jest ostatnie miasto przez granicą,
Brzecław. Jakieś tam zakupy na stacji za miastem, i Republik Osterrich czeka :)
Godz. 19, minut 10 – osiągam
Orterrich landesgrenze! Drugi raz w karierze. Pierwsze
miasteczko z niewielkimi domkami, pierwsze betonowe szosy. Las
elektrowni wiatrowych, charakterystyczne, solidne znaki drogowe ze stalowymi ramami wokół.
Pierwsze słowa w niemieckiej gwarze. Ciągnące się po horyzont
słonecznikowe łany, koncert świerszczy z nich dochodzący. Wspomnienia wracają, jest prawie tak
samo fajnie jak w 2019 roku, kiedy pierwszy raz atakowałem Wiedeń :) Prawie, bo
wtedy to był mój pierwszy raz ;) Delektuję się trasą i z ciekawością małego
dziecka podziwiam ten inny, egzotyczny dla mnie świat. Np. takie automaty z
papierosami :O Mnóstwo tego tutaj. Dwa lata temu tego nie dostrzegłem. Jest nawet
automat z
winem! Mijam kolejne cośtamdorfy i cośtamburgi, tymczasem powoli
zaczyna zmierzchać. Ale niebo ciemnieje również z innego powodu – zbliżającej
się burzy. W dodatku dokładnie przede mną. Zaczyna grzmieć i się błyskać. Coraz
częściej i częściej, w końcu dopada mnie deszcz. Szczęście w nieszczęściu że apogeum,
ulewa wypada w centrum miasteczka – akurat nie -dorfu ani -burgu, tylko
Mistelbachu. Z godzinę przeczekuję nawałnicę dobrze ukryty w podcieniu jakiegoś
sklepu. Nawet miałem mięciutki
dywanik żeby usiąść :) Gdy wreszcie zaczyna wygasać
w słabnącym deszczyku ruszam dalej. Waham się nad wariantem trasy, można jechać
główniejszą szosą i potem wzdłuż autostrady lub boczniejszymi drogami. Wybieram
tą drugą opcję, na GPSie wydaje się tu bowiem być więcej terenów zabudowanych. Co
za tym idzie więcej potencjalnych schronień przez ewentualnym powrotem burzy.
Lekko pagórkowata szosa wije się i przeplata z linią kolejową. Deszczyk w
międzyczasie ostatecznie wygasa. Jest po prostu magicznie: lekkie, pachnące
wręcz po burzy powietrze, mokra, lśniąca księżycowym blaskiem szosa.
Wyrastająca zza horyzontu
łuna żółtego światła. Światła wielkiego miasta.
Przejeżdżam nad autobahnem, i dobijam do prostej po horyzont szosy. Znanej mi
już szosy ;) Tak, to ostatnia prosta przed Wiedniem :) Wjeżdżałem nią do
Wiednia 2 lata temu. Mijam przemysłowo – magazynowe przedmieścia, w tym
magazyny austriackiej poczty, no i jest!
Wien!!! Osiągnięcie tej tablicy 2 lata
temu było po prostu osiągnięciem orgazmu, rowerowego orgazmu. Dziś jest tylko
bardzo fajnie :) Lecę dalej prosto na centrum, i rozpoczynam zwiedzanie. Jest
bardzo cicho i spokojnie, żadnych imprez - noc ndz/pon. Podziwiam głównie
otaczającą mnie austriacką solidność, ład, porządek, oraz zawiłości
niemieckiego języka. Np. wyrazy składające się z ponad
20 liter. Solidne konstrukcje
znaków drogowych czy namalowane na betonowej jezdni białe zebry przejść dla
pieszych. Żeby były bardziej widoczne mają
czarne obwódki. Właśnie, w Austrii
mnóstwo jest niezniszczalnych betonowych dróg, jak i betonowych chodników. Nie
z płyt czy kostki dauna tylko jednolicie odlanych. Infrastruktura rowerowa
wzbudziła mój zachwyt już 2 lata temu, tak jest i dziś. Gładkie,
asfaltowe/betonowe pomalowane na czerwono/zielono alejki. Z łagodnie
wyprofilowanymi zakrętami, jednoznacznie oznakowane i z pomysłem upchnięte w
miejską dżunglę, architekturę wielkiego miasta. Trochę wąskie ale muszą takie
być, bo wciśnięte zostały w zabytkową tkankę miasta. Kolejną ciekawostką są…
budki telefoniczne. W PL ciężko o takie relikty a tu jest ich cała masa.
Automaty telefoniczne wyglądają na sprawne, w jednej nawet leżała książka
telefoniczna :D Łapiącą mnie coraz bardziej senność zwalczam drzemką na
ławeczce na bulwarze. Nie jest to niebezpieczne, bo po prostu jest pustko i
głucho, bardzo mało ludzi. Nawet w centrum pustki. Powoli wstaje kolejny dzień
a ja powoli myślę o planie powrotu. Podziwiam jeszcze trochę wielkie, zabytkowe
gmachy, nowoczesne szklane biurowce i kieruję się na dworzec. WIEN
HAUPTBANHOFF. Już go widziałem w ‘19 roku, jest bardzo imponujący, 12 peronów.
Jest 7 rano. W kasach niestety okazuje się że w popołudniowym pociągu nie da
się kupić biletu na rower… Jedyną na dziś opcją powrotu jest pociąg po 8, czyli
za godzinę… No to sobie nie pozwiedzam, a w planie miałem jeszcze kilka godzin
szwendania się. Cóż, bywa i tak, jest to z drugiej strony motywacja żeby jak
najszybciej uderzyć jeszcze raz na Wiedeń. W dodatku pomyliłem się i zamiast
kupić bilet do Krk, kupiłem do Katowic. Z Katowic będę musiał wrócić regio. Podróż QBB / Kolejami Śląskimi komfortowa i bez przygód.
Pomimo pewnych trudności, jak np. oranie 20% ścianek i
nieplanowane zaliczanie przełęczy jeszcze przed wyjazdem z Polski cel
osiągnięty, drugi raz do Wiednia w karierze. Zabrakło tylko tej wisienki na
torcie, czyli dłuższej eksploracji miasta. Ale z drugiej strony jest to
motywacja żeby jak najszybciej uderzyć do Wiednia raz jeszcze :) Przecież nie
to chodzi żeby złapać zajączka, tylko żeby go gonić. Czy tam króliczka. Tyłek
zniósł nowe siodełko bez szwanku, zupełnie bez potrzeby się tym martwiłem.
8.30 (sb) - 15.55 (pon)
Zaliczone szczyty:
Beskid Makowski:
Przeł. Sanguszki 480
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Jaworniki (CZ/SK):
Makovsky Priesmyk 801
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Gwóźdź programu - Bratislava
d a n e w y j a z d u
483.91 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:37.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Opis nastąpi.
https://photos.app.goo.gl/4J5smAjq2C6oDzdL9
https://www.alltrails.com/explore/map/bratislava-1...
Dlaczego zatem prawie 500km gdy na mapce raptem 350? Do Bratysławy ~350km, plus kilkadziesiąt km zwiedzania, potem Vlakiem Bratislava hl. st. - Kralovany, następnie ~25km na gumowych kołach do Dolnego Kubina (zastępcza komunikacja autobusowa = NEMOZNOST PREPRAVY BICYKLA), dalej stalowym szlakiem do Trzciany, ostatni etap wycieczki to 50km na rowerze Trzciana - Chyżne - Jabłonka - Rabka.
6.40 (pon) - ~11.00 (śr)
Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka)709 x2
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2021
Paraolimpiada
d a n e w y j a z d u
425.67 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/wxCnVKAmRuqgPPZc7
https://www.alltrails.com/explore/map/poznan-3-5-0...
8.20 (czw) - 00.45 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Uratować marzec
d a n e w y j a z d u
416.04 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/c3iBNJWxJVVvqm449
https://www.alltrails.com/explore/map/sat-17-apr-2021-11-04-a1a5272?u=m
Marzec, podobnież jak i luty minął pod znakiem takiej sobie
pogody i małych chęci do jazdy, może to jakieś wypalenie po poprzednim
rekordowym sezonie? Staram się z tym walczyć. BECAUSE: „No matter how good you are.
Without discpiline u are nothing.” – Mike Tyson. Taka, jakże prawdziwa sentencja widnieje na
każdej puszeczce Blacka ;) No a jak chodzi o pogodę to tak ch*jowej wiosny
najstarsi kolarze nie pamiętają…
Wyglądające obiecująco okienko pogodowe wypada na przełom
marca/kwietnia, biorę więc przed świętami wolne na jakieś 400+. Wiatr jak i
temperatury dyktują północny kierunek wycieczki. Bardzo lubię traski do
Warszawy zwłaszcza końcówkę ze zwiedzaniem tego wielkiego miasta. Ale że do
Wawy normalną drogą jest raptem 300 z hakiem, postawiam wzorem pewnej trasy 2019
roku zahaczyć o Łódź. Startuję środowym rankiem i zanim wyjadę z Krakowa muszę
zrzucić z siebie część ciuchów, tak jest ciepło. W Zielonkach w małej
piekarence standardowo wciągam dwie mini pizze, oszczędzając tym samym
niesłodki prowiant na dalszą część drogi. Na podjazdach do Skały to już wręcz
zapocony jestem. W Skale nic ciekawego, w Wolbromiu tylko przejazd pociągu
towarowego, czyli też bez jakichś wielkich przygód. Mijam zamek w Smoleniu, a
na zjeździe do Pilicy wyciągam maxa w okolicach niecałych 70km/h. Z Pilicy na
Pradła, z Pradeł na Lelów, w Lelowie zakupy. W Drochlinie opuszczam DW794 i
dalej bokami na Radomsko. Droga na Łódź jest dla mnie jedna, znana na pamięć,
jadę jak na autopilocie. Idzie szybko i sprawnie, aż do Przyrowu (Przyrowia?).
Tam, w trakcie odpoczynku na ryneczku niechybnie zaczepia mnie tubylec, lekko kulawy
Pan koło 50ki na rowerze. Tym razem historie opowiedziane przez miejscowego
gadułę kręcą w tematyce zdrowotno – rowerowo – przyrodniczej. Pan był kiedyś
leśnikiem ale 10 lat temu miał wypadek samochodowy, niewykryty w prześwietleniu
głowy zakrzep w szyi i potem wylew. Uczył się od nowa chodzić i mówić, jeździć
na rowerze 3-, a potem 2- kołowym. Dziś na jest na rencie i mimo niedowładu
ręki i nogi orze jak morze, jeździ 50km traski z AVS 10kmh. Naprawdę szacun. Ze
spraw przyrodniczych opowiedział mi o rosnącej populacji wilków w Polsce. Aha
zapomniałym, Pan stwierdził że w Polsce jest dziś pięknie i niczego nie
brakuje. Bieda i beznadzieja to była w latach 80tych ub. wieku. Coś w tym może być, wielu młodych ludzi narzeka na tej kraj, bo po prostu nie wiedzą co to znaczy przejebane. Bo zaznali szarości, biedy i beznadziei schyłku poprzedniego ustroju. Z trudem udaje
mi wymiksować z tej pogawędki i mogę ruszać dalej :) Jest bardzo ciepło,
całkiem na krótko będę jechał aż do późnych godzin wieczornych. Wskakuję na
wojewódzką, mijam charakterystyczne (za sprawą pięknych dębów) ryneczki w Gidlach i Pławnie. Dojeżdżam do krajowej 91ki, która zaprowadzi mnie już prosto
jak po sznurku do Łodzi. Radomsko szybko przelatuję, zabrakło zdjęcia
charakterystycznego kościoła. Słońce powoli chyli się zachodowi, chowając się
za górującą 200m ponad bezkresnymi równinami woj. Łódzkiego Górą Kamieńsk. W
Piotrkowie już noc, ze 3 randomowe fotki, byłem nie raz. Ciemno, głucho, nie
imprezowo, tylko Covidowo. O tym że zbliżam się do przedmieść Łodzi świadczy
coraz to większe zagęszczenie wielkich hal magazynowych, placów pełnych
ciężarówek oraz wielkiego kompleksu handlowego PTAK. W Łodzi zaraz przed
północą. Zaczynam małe zwiedzanie, tak tylko przejazdem oczywiście, bo danie
główne to Wawa ;) Łódź jaka jest – każdy widzi. „Polskie Detroit”, prężnie
rozwijające się niegdyś miasto, oparte na przemysłowej monokulturze które wraz
ze zmianami ustrojowymi i importem tanich ubrań z Chin spotkał spektakularny
upadek. Pod koniec PRL Łódź była drugim największym miastem w Polsce, dziś na
3cim miejscu, za Krakowem. A wg prognoz za kolejne 30lat spadnie na 4 miejsce a
na najniższy stopień podium wpadnie Wrocław. I tą de populację miasta
autentycznie widać, dwie przecznice od Pietryny spotkać można całe ulice, całe
kwartały opuszczonych, pobazgranych kamienic. Rozpoczęte i chyba nigdy niedokończone
remonty ulic i zgaszone latarnie. W ogóle
cała Łódź robi wrażenie biednego raczej miasta, tak sugerują stan ulic,
chodników, zardzewiałe latarnie, ogólnie całą miejska infrastruktura. Nie
znaczy to oczywiście że cała Łódź tak wygląda, jest też sporo nowych
inwestycji, jak choćby nowiutki, lśniący dworzec wraz z tak samo odpicowaną
okolicą. W Łodzi to po prostu piękno sąsiaduje z ruiną, tworząc specyficzny obraz
tego miasta. Na takich właśnie rozkminkach mija mi mała rundka po Łodzi. Z
rzeczy bardziej zaś przyziemnych to wciągam kebaba. Po czym kieruję się ku
wylotowi na Wawę – DK72. Do stolicy ze 120km. Mniejsza połowa, do Rawy Maz. tą
właśnie krajówką. Druga, większa – drogami technicznymi wzdłuż S8ki. Cóż
zapamiętałem z tego odcinka? Węzeł z A1ką. Ciemna, głucha noc i
charakterystyczny pomnik w Brzezinach. Wschód Słońca, zimno i zarazem senność
łapią mnie w połowie drogi do Rawy. Ratuję się godzinną drzemką na przystanku. Dużo
elektrowni wiatrowych. Zakończone fiaskiem poszukiwania otwartego sklepu w
Rawie. Ostatnie kilkadziesiąt km to kluczenie drogami serwisowymi raz jedną,
raz drugą stroną Eski. Zdarzały się też ciekawsze odcinki, jak kilka km
błotnistą leśną drogą czy granitowe bruki ;) W jakiejś wioseczce po drodze
znajduję otwarty sklepik z pysznymi pączkami i przesympatyczną Panią
ekspedientką. Aha po drodze przejechałem chyba przez Mszczonów ale nic nie
zapamiętałem z tego miasteczka. I tak powoli, kilometr za kilometrem, zbliżam
się do wielkiej Warszawskiej aglomeracji. Kajetany, Nadarzyn, Janki. Wiejski
krajobraz płynnie przechodzi w pełne magazynów, salonów samochodowych,
MDonaldów, stacji benzynowych, hurtowni rubieża stolicy. Jest tablica
„Warszawa”. Czyli na Centralny jeszcze ze 20km ;). Zaczynamy zwiedzanko, bardzo lubię zwiedzać Wawę.Nie mogę się nadziwić jakie tu
wszystko jest ogromne i jak wszędzie jest daleko. Warszawskie chodniki są szerokie jak krakowskie ulice :D Mosty na Wiśle mają nie stokilkadziesiąt a kilkaset metrów długości. O wieżowcach pisać nie trzeba, to jest ścisła europejska czołówka, jedna z najwyższych metropolii. A jak chodzi o odległości to miasto niby 2,5 raza większe od Krakowa a mam wrażenie
że jest kilka razy większe. Niezliczoną ilość kilometrów,
przecznic, kamienic, drapaczy chmur i dwa kebaby dalej, zmęczony ale pełen
wrażeń i emocji kończę przygodę i wsiadam do TLK do Krakowa ;) TLK taki jak
trzeba, z wielkim wagonem rowerowym.
Udana wycieczka, Wawa zawsze spoko. A Wawa + Łódź + 400km
tym bardziej.
7.40 (śr) - 00.35 (pt)
Zaliczone gminy: 2
Łódzkie: 2
Rogów
Głuchów
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Uratować luty!
d a n e w y j a z d u
420.85 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/25-26-02-2021-poznan-42ba513?u=m
https://photos.app.goo.gl/SLhxAsfTNGj63oCB6
Przed czym uratować? Przed żenującym przebiegiem. Od 1 do 23
lutego nabiłem bowiem raptem 115km, niemal wyłącznie na kilku-km dojazdach do
pracy. Warunki były tak fatalne że na 4 dni wymiękłem w ogóle i do pracy
chodziłem z buta… Jest mi z tego powodu bardzo wstyd. W związku z tym
zapowiadany potężny atak wiosny chciałem wykorzystać na 100%. Zrobić 400km. Na
dwa najcieplejsze wg prognoz dni, środę i czwartek biorę wolne. Potem domawiam
jeszcze piątek. Przygotowuję rower, skuwam z niego piaskowo-solną skorupę.
Formy nie przygotowuję, liczę na to że jakoś to będzie, że 20kkm z ub. sezonu zostało
w nogach. Przez ostatnie dwa miesiące trenowałem bowiem głównie picie piwa i
jedzenie tostów. Patrząc na mapy pogodynek samonasuwającym się celem jest
Wrocław, 18-19’C. Ale we Wrocławiu byłem w ub. roku 2 razy, w dodatku tam jest
300km. Można by dalej, do Zielonej Góry, ale to już z 450 - deko za dużo. W
Poznaniu ostatni raz zaś byłem w 2019 roku, jest 400km, i temperaturowo ten
kierunek również wygląda ok, Łodzkie/Wlkp. 16-17’C. No i po prostu miałem
ochotę na Poznań :)
Startuję 20 minut po siódmej, na termometrze 5’C, ale zanim
przejadę przez miasto robi się już ciepło. Wylatuję standardowo, wojewódzką na
Skałę. W Zielonkach również standardowo wciągam dwie mini pizze z piekarenki,
oszczędzając
niesłodki
prowiant w sakwie na potem. Na kolejnych i kolejnych podjazdach Jury robi się
już gorąco w kurtce i długich spodniach, ale jeszcze poczekam ze zdejmowaniem
tego, bo na zjazdach i w lasach ciągle chłodno. Na rynku w Skale szybka tylko
fotka, i lecę na Wolbrom. Najpiękniejszym widokiem dla moich oczu jest tej
trasy… asfalt ;) Suchy i czysty asfalt, jakże stęskniłem się za takim jego
stanem. Tzn. mokre i zasyfione odcinki też się zdarzają, ale nie ma tego dużo.
Miejscami tylko w lasach, lub w innych zacienionych miejscach. Ze śniegiem
podobnie – resztki w lasach i na niekorzystnie ukształtowanych do Słońca polach
uprawnych. Za Pilicą opuszczam wojewódzką szosę na rzecz bocznych dróg. Koło
południa przebieram się wreszcie w krótkie ciuchy – ale fajnie :) Odczuwalna w
Słońcu na pewno ponad 20. Po kilkunastu km tłuczenia się po dziurach bocznych
dróg wskakuję na wojewódzką 792, która zaprowadzi mnie do Żarek. Po drodze
standardowy postój pod
kościółkiem Św. Stanisława i punktem widokowym na Kuestę
Jurajską – wielką skarpę, urwisko na Jurze, z której rozpościerają się szerokie
widoki na niższe tereny, z kominami Górnego Śląska na horyzoncie. Z Żarek znowu
bokami przez lasy na Olsztyn. Piękne odpicowany Olsztyn, z górującymi nad rynkiem
ruinami zamku to chyba najbogatsze miasteczko na Jurze. Ostatnią prostą Olsztyn
– Częstochowa zazwyczaj jadę zupełnie spoko ścieżką rowerowo-pieszo-rolkową –
szeroką aleją przez las (przy DK zakaz dla rowerów). Ta jednak dziś okazuję się
być ciągle pokryta śnieżno – lodową
skorupą… Nawet nie próbuję jechać po tym.
Już miałem wskakiwać na krajówkę ale wpadłem na inny plan – objadę Częstochowę zupełnie
bokiem. Nadłożę pewnie kilka km ale możliwe że zaoszczędzę czas, bo nie będę
tłukł się przez centrum dużego miasta. Tak też robię – bocznymi asfaltami
objeżdżam Cz-Wę, lekko tylko zahaczając o jej północno-wschodnie rubieża. Przy
okazji robię zakupy w wiejskim sklepiku. Krótki lutowy dzień dobiega końca i
robi się chłodno. 3,5 godz. jechałem całkiem na krótko, w końcu trzeba się
ubrać. Obieram kurs na Działoszyn. Póki co lekki chłód nie przeszkadza,
rozgwieżdżone niebo, księżyc w pełni, radyjko w uszach, radość z pierwszej
długiej trasy w sezonie sprawiają że jedzie się pięknie :) Trochę tylko wkurza
przekręcona w lewo kierownica – w szosówce nigdy nie udaje mi się jej idealnie
wycentrować po serwisie. Zauważyłem to zaraz po wyjeździe z domu, ale tak
odkładałem i odkładałem jej skorygowanie że dodaję z taką krzywą aż do Poznania
;) Wjeżdżam do Łódzkiego – lubię robić zdjęcia przy tablicach z nazwą
województw ale często też mi się chce. W
Działoszynie po 20tej. Miasteczko to
kojarzy mi się tylko z jednym – ogromnym rynkiem. Trzeba zrobić zakupy przed
nocną jazdą, ostatecznie robię je tam gdzie zazwyczaj gdy jadę tą drogą – w
Dino na zakręcie kawałem za Działoszynem. Do Wielunia jeszcze jedzie się spoko,
tj. nie jest zimno. Wieluń to nawiasem mówiąc półmetek – 200km. Jakaś tam fotka
rynku, ratusza, itp., standardowe sprawy. Za miastem dopiero się zacznie –
lutowa noc po prostu nie może nie być zimna ;) Zjeżdżam z krajowej szosy, do
Kalisza dotrę dobrze znanym mi skrótem bocznymi drogami. 60km dziurawych,
mokrych asfaltów. 60km lasów, mgieł, wilgoci i zimna. Lututów, Klonowa,
Głuszyna, Brzeziny, Aleksandria – znam tą kolejność na pamięć, zawsze jadę tędy
na Kalisz. Z wyróżniających się obiektów kościół w Lututowie – jest po prostu
ogromny, i to nie tylko jak na tak małą miejscowość. Zimno, coraz zimniej.
Ubieram prawie wszystko co mam, tj. koszulkę, bluzę, dwie kurtki i kamizelkę a
i tak ledwo wyrabiam. Na szczęście senność ciągle daje się zagłuszyć kofeiną,
nie ma konieczności drzemki bo ta była bardzo nieprzyjemna… Pomocną w walce z
zimnem staje się też maseczka – oddycha się cieplejszym powietrzem, naprawdę
dużo to daje, polecam. Gdzieś w tych zadupiach wjeżdżam do Wlkp., tablicy
niestety brak. Przed piątą doczołguję się do Kalisza. Ciągle jeszcze ciemno.
Liczę że „miejska wyspa ciepła” coś da, w mieście zawsze cieplej. No i coś tam,
niewiele, ale daje. Zamiast bardzo zimno jest tylko zimno ;) Jakaś tam fotka
opery, czy też teatru, ratusza na rynku, byłem nie raz, widziałem, znam,
kojarzę. Odpoczynek nie wchodzi w grę, bo zmarznę jeszcze bardziej, trzeba
jechać. Kalisz powoli budzi się do życia, moją uwagę zwraca spora ilość
rowerzystów zmierzających zapewne do pracy. Mijam jeszcze charakterystyczny,
okrągły gmach kaliskiego szpitala i wyjeżdżam z miasta krajową 12ką. Słońce
wreszcie wschodzi ponad miastem. „Poznań 115km” – tako rzecze przydrożna
tablica. Ujeżdżam jeszcze parę km i chcąc nie chcąc muszę się zdrzemnąć. Chyba
z godzinę spędzam na przydrożnym
przystanku, udało mi się zresetować czas
czuwania i przy tym nie zamarznąć. Teraz wstaje już nowy dzień i może być tylko
lepiej :) Tzn. lepiej jak chodzi o temperaturę, pogodę. Bo jak chodzi o drogę
to nie, lepiej już było. Odcinek Kalisz – Środa Wlkp. będzie średnio przyjemny.
Ruchliwa krajówka, mnóstwo tirów, bez asfaltowego pobocza, co chwila zakazy dla
rowerów i ścieżki z kostki Dauna. Radzę sobie z nimi różnie – to lecę na
zakazie, to po ścieżce, to alternatywami bocznymi drogami które idą mniej
więcej za biegiem krajówki. No a cóż – te km po kostce traktuję jako dobry
trening dla tyłka, dłoni i nadgarstków ;) Krajobraz jaki mnie otacza to typowa
Wielkopolska patelnia – jak okiem sięgnąć pola uprawne, wszechobecne silosy i
inne rolnicze instalacje, ciężko o kawałek lasu a podjazdy to tylko na
wiaduktach ;) Docieram do
Pleszewa, robię zakupy. Mijam Kotlin – miejscowość
słynną z przetworów owocowo-warzywnych. Na jakieś zwiedzania mijanych
miasteczek generalnie nie ma szans – czas nagli. Idzie coraz wolniej a dwa
interesujące mnie pociągi z Poznania odjeżdżają 17.00 i 17.40, następne dopiero
w nocy. W
Jarocinie więc tylko sobie ronda pozwiedzałem, w dodatku pobłądziłem
i trochę nadłożyłem. Z pozytywów to Słońce wreszcie przyjemnie przypieka, jeszcze
bardziej jak wczoraj :) Rozważam nawet użycie kremu z filtrem (wziąłem!), ale
nie chce mi się z tym babrać, bez przesady, to jest lutowe Słońce. Dziś na
krótko pojadę 5-6 godzin, od ok. południa aż do Poznania. Dociągam wreszcie do
Środy, koniec z ruchliwą krajówką. Tu zaczyna się ekspresówka, więc dalej
pojadę bocznymi drogami przez różne Podpoznańskie wioski. Szybkie tylko foto
jakiejś tam zabytkowej
wieży w Środzie i czem prędzej na Poznań. Czuć bliskość
celu, power w nogach więc włącza się potężny. Obsadzoną wielkimi topolami ulicą
Topolską przez Topolę (miejscowość), wiaduktem nad autostradą, i nad inną ekspresówką.
Komorniki, Tulce, krajobraz zmienia się z wiejskiego na typowo
przemysłowo-magazynowy. Linie wysokiego napięcia, hale DPD, FEDexa, i inne
wielkie magazyny, i place pełne ciężarówek. Z ciekawostek mijam budynek ze
znajomym mi logo.
Eurobike. Hmm… Skąd ja znam tą firmę? No tak, taki napis jest
na każdym pudle z kupowanym w Polsce amorem Suntoura – Eurobike to oficjalny
dystrybutor tej marki w Polsce. Miałem kilka Suntorów, zanim przesiadłem się
szosówkę. Tablicę z napisem Poznań osiągam o godz. 16 :) Udało się. Niestety za
wiela sobie nie pozwiedzam… Przejazdem tylko, generalnie kieruję na dworzec
główny. Charakterystyczne zielono-żółte tramwaje/autobusy, most na
Warcie,
jakieś tam nie wysokie może ale i tak okazałe szklane biurowce. Wielka betonowa
estakada ze ścieżkami rowerowymi pod spodem. Wreszcie jest i słynny poznański
„
chlebak”. Tj. dworzec główny. Podobno coś jest z nim trochę nie tak, i chyba
już wiem co ;) Zanim trafiłem do hali dworca przeszedłem jeden i drugi poziom
galerii handlowej. Spytałem ochroniarza o drogę. Wjechałem widną, w pięknej i
lśniącej hali były perony 1-3, ale mój pociąg rusza z peronu 4a. Zjechałem
schodami ruchomymi. Wyszedłem z nowego budynku, przeszedłem obok starego budynku
dworca. Spytałem o drogę konduktora, długachnym starym peronem nr 6 (?) obok
zrujnowanych kolejowych budynków dotarłem do znajdującego się na szarym końcu
peronu
4a :D Nawet fajnie było, zaliczam ten spacerek na poczet zwiedzania
Poznania ;) TLK już czekał na peronie. Podróż szybka i przyjemna, pociąg
generalnie wiózł powietrze, mnie i mój rower. W Krk koło 23ciej, w domu przed
północą.
Udana trasa, poprawiłem swój poprzedni lutowy rekord (343km
w ub. roku do Warszawy) na 421km :) W ub. roku udało mi się zrealizować projekt
pt. „300+ w każdym miesiącu”. To może teraz pora na 400+? Brakuje mi 400ki w
grudniu i styczniu. Szkoda tylko że Poznania coś więcej nie pozwiedzałem.
Kondycji wystarczyło, udało mi się też nie przeziębić. Z dolegliwości to lekkie
pobolewania tyłka, dłoni, ramion, karku, pleców, generalnie wszystkiego po
odrobince, po prostu odzwyczaiłem się od pozycji na szosówce. Poszło sporo
Sudecremu ;) Nie zawalił się też pode mną rower, a po wspomnianej
piwno-tostowej ultrakolarskiej diecie ważę prawie 100kg ;)
7.20 (śr) - 23.40 (czw)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
I'm back.
d a n e w y j a z d u
407.82 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/tue-27-oct-2...
https://photos.app.goo.gl/WeeVJA4ZHVso5KwJ6
Powrót na długie dystanse po awarii kolana z początku września :)
8.00 (czw) - 6.05 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Bratislava
d a n e w y j a z d u
406.79 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/sun-01-nov-2020-21-02-927e838?u=m
https://photos.app.goo.gl/n4MUEzBSvcskFkkh9
Gwóźdź programu, tj. Budapeszt - zaliczony :) Jednakowoż plan urlopu zakłada
jeszcze drugą atrakcję – Bratysławę :) 3 dni (niecałe) to max jaki udało mi się
wygospodarować na odpoczynek, żeby zmieścić się w urlopie. Bratysławę mam już zaliczoną w ub. roku, więc to będzie mój drugi raz. Plus dwa razy jeszcze się w niej przesiadałem na
stacjach, na powrocie pociągiem z Wiednia i właśnie z Budapesztu. Plan zakłada trasę taką samą jak rok temu, z jedną tylko, małą modyfikacją - o tym później. Jest to bardzo niezwykłe
jak na Słowację, ale trasa będzie… płaska. Tzn. płaska jak na Słowację, ma się rozumieć ;) Podjazd na przeł. Spytkowicką, a potem w
zasadzie płasko/w dół. Nie będzie żadnych hardcorowych przełęczy do wciągnięcia, a profil trasy będzie opadający. (Tak naprawdę to jeden ciężki podjazd będzie, przez wspomnianą modyfikację). No a jak to w ogóle możliwe? Będę bowiem jechał za
biegiem rzek: najpierw doliną Oravy, potem wzdłuż Wagu, a końcówka to
naddunajskie niziny. Tzn. nie żebym był cieniasem, i nie lubił podjazdów. Po prostu dziś celem jest Bratysława, a nie jak największa ilość 1000m przełęczy po drodze. Powrót oczywiście jak zawsze –
stalowym szlakiem tylko do Trzciany, potem dokrętka na rowerze 50km do Rabki.
Wyjeżdżam piątkowym rankiem. Przelatuję przez centrum,
wskakuję na krajową 7kę. I to co widzę lekko mnie nie pokoi – jakaś burza pląta
się po okolicy. Chmurzyska, z przebijającą się z nich tęczą są na wschodzie,
jakby nad Gorcami. I chyba też idą w tę stronę. To dobrze, bo ja jadę bardziej
na zachód. Uprzedzając fakty – burza mnie nie dopadnie, a w każdym razie nie
ta. Jedyne co to miejscami mokre drogi. Wypogadza się, i w przypiekającym coraz
bardziej Słońcu wciągam przeł. Spytkowicką. Widok na Babią to coś pięknego, ale to każdy chyba wie. O godz. 9 minut 59 melduję się na Słowackiej granicy. Pomimo raptem 3 dni od ataku na Budapeszt kilometry idą
gładko, nie ma śladu po tamtej trasie w organizmie. Przynajmniej na razie. W Trzcianie remont mostu trwa nadal, nic się nie zmieniło od 3 dni ;) Mostu dalej brak. Dziś niebieską kładeczką, tą po lewej od mostu. Niebieska ściana toytoyów gdy
dojeżdżam bliżej okazuję się być rzędem garaży dla rowerów O.o To jest dopiero nowoczesność, rozwój,
cywilizacja! W Twardoszynie dopadam Lidla i robię duże, tanie zakupy. Zawsze
wożę 2,5kg łańcuch do przypięcia roweru, ale i tak trochę strach do większych
marketów wchodzić. Więc wchodzę tylko jak nie ma kolejek, i szybko kupuję co
trzeba i wychodzę. Z trudem upycham prowiant do sakwy. Dochodzi południe a
skwar przybiera na sile. W Podzamoku kole 13tej. Selfiaczka na tle
najfajniejszego zamku jaki znam braknąć nie mogło. Kubin zaś szybko tylko
przelatuję, nie ma czasu, Hlavne Mesto Bratislava czeka. W Parnicy zjeżdżam z
drogi number 70 na wspomniany wcześniej objazd. Dlaczego tak a nie inaczej? Bo w pamięci mam
trasę z ub. roku. Wijąca się barrrdzo przełomem rzeki Oravy szosa jest prze-pięk-na! I ten niesamowity zamek na urwisku skały, podparty betonową kolumną... A jednocześnie
jest też niebezpieczna, niekomfortowa, stresująca, nierozsądna. Przynajmniej w tym kierunku jak
jadę. Co z tego że ma 3 pasy i opada w dół. Dwa pasy idą pod górę, jeden w dół.
I ten układ 2+1 oddzielony jest betonowymi separatorami. Asfaltowych poboczy
brak. Choćby cisnąć i dokręcać ile pary w nóżkach wiela ponad 50km/h średniej się tu nie utrzyma. A kierowcy
woleli by tak bardziej 70km/h jechać, podejrzewam. Pomimo tego że to Słowacja i
nikt by pewnie nie zatrąbił na mnie ani razu i cierpliwie jechał 50ką to i tak takie tamowanie ruchu jest dla mnie
niekomfortowe, nie lubię tak. Newralgiczny fragment ominę zatem trzycyfrową drogą,
okrążając grupę Małej Fatry z drugiej strony. Pusta, przyjemna szosa tonie w zieleni i
początkowo też wije się doliną jakiejś rzeczki, rzecz jasna mniejszej od Oravy. Ale za zakrętem w Zazrivem zaczyna się ;) Niczego sobie ścianka na jakąś jednak przełęcz. Znak mówi o 12%
nachylenia i ja mu wierzę, może tyle być, ledwo to wciągam na mojej „jedynce”
(36-34). Wjeżdża się na jakieś 750m n.p.m., nie chce mi się sprawdzać co to za przełęcz. W nagrodę zaś przyjemny zjazd. I emocjonujący a to za sprawą
ciuchci (takiej na gumowych kołach, do wożenia leniwych, grubych turystów) która wymusza
pierwszeństwo zmuszając do hamowania. Tankuję na Slovnafcie w Terchovej. Zjazd
ciągnie się i ciągnie, praktycznie aż do Żyliny. A wokół zaczyna się coraz
bardziej chmurzyć. W Żylinie duże wrażenie robi wielka fabryka Kia (Kii??? - kto to wie jak to się odmienia). Zastawione
tysiącami aut place i załadowane setkami aut pociągi towarowe. Ale to już
kiedyś widziałem, byłem tu. Dziś natomiast przejazdem odkrywam „Wodne Dzieło Żylina”
(Vodne Dielo). Czyli zaporę i elektrownię na rzece Wag. Kręcę się po centrum,
odpoczywam, wciągam gofra i ruszam dalej. Głównymi przelotówkami, estakadami wyjeżdżam na
drogę number 61, która zaprowadzi mnie aż do Bratysławy. Przez następne 200km szosy zmieniał już nie będę, ciągle 61ka. Tak że trasa łatwa nawigacyjnie ;) Będzie
ona się wiła raz jedną, raz drugą stroną stroną idącej równolegle ekspresówki. Która przekracza 61kę
efektownymi estakadami, węzłami, wiaduktami, po prostu z rozmachem jest
poprowadzona przez górzystą, Słowacką krainę. Poprowadzona tak bez pierdolenia się, tak jak w Hameryce ;) Np. już odcinek zaraz za Żyliną
jest dość ciekawy. Krajówka, linia, kolejowa, zalew, mało miejsca - droga
ekspresowa jest tu przyklejona do zbocza na wielkich filarach. Tymczasem po burzy ani śladu,
rozeszła się gdzieś, rozmyła. Zbliża się zmrok. Na OMV-ce w Poważkiej Bystrzycy robę
zakupy, takie żeby wystarczyły mi całą noc, bo na Słowacji krucho z
całodobowymi sklepami/stacjami. Najefektowniejsze wiadukty eskpresówki to są
chyba właśnie tutaj – droga zawieszona jest tak po prostu wysoko ponad domami,
ponad miastem i ładnie podświetlona. Kolejne miasteczka to Belusa, Ilava,
Dubnic na Vahom, ale stąd nic raczej nie zapamiętałem. Godny uwagi jest dopiero
Trenczyn. A to oczywiście za sprawą zamku na skale, i przyklejonej do tej skały
kamienicy. Zdjęcia zabraknąć nie mogło. Jest też tu zdecydowanie więcej nocnego życia,
gwaru, zgiełku. Imprezowo jest po prostu. Jest też bardzo ciepło. 2ga w nocy a termometr w
mieście pokazuje 19 stopni. Uwielbiam takie noce :) Zwiedzam przejazdem starówkę, a potem trochę pobłądziłem w poszukiwaniu mostu. Wskutek czego najpierw
wjechałem na jakąś wyspę na Wagu, pełną boisk i innej sportowej infrastruktury.
A na drugą stronę rzeki przejechałem w końcu kładeczką przyklejoną do kolejowego mostu. Sierpniowa, ciepła noc szybko się kończy, aż trochę szkoda. Dzień
rozkręca się na dobre podczas drzemki na przystanku w Nowym Mieście n. Wagiem. Z tych okolic pierwszy raz dostrzec można chłodnie kominowe Słowackiej atomnej elektrostancji.
Przez miasto przejeżdżam jeszcze w dobrej formie ale ta drzemka na długo nie
wystarcza, pilnie potrzebna jest druga. Lokalizuję wreszcie dwa ustronne
przystanki w polach, na odludziu. Z tym że jeden ma ławeczkę, owszem, lecz jest
zajęty. Na dobre rozgościła się tu przyroda ;) Drugi zaś jest lepszej formie i
jest wolny ale niestety bez ławeczki. Wybieram ten drugi, podłożę coś pod tyłek i
jakoś się zdrzemnę. Chyba godzina mi tu zeszła. Słońce jest coraz wyżej i
zaczyna grzać coraz bardziej. Coraz bliżej są też kominy elektrowni. Chciałbym
kiedyś tam podjechać i ją obejrzeć z bliska, ale ewidentnie nie dziś. Dziś
Bratysława. O bliskości wielkiej elektrowni świadczy też
ponadprzeciętna ilość linii WN przekraczających drogę. Docieram do Ternawy. Tak
to się chyba po polsku pisze. Coś zaczyna brakować mi sił. Dłuższą chwilę
odpoczywam na trawniku, w cieniu Slovnaftu. Przede mną ostatnia prosta – 40km
do Bratysławy. Tak blisko a tak daleko zarazem. Bliskość celu dodaje sił i otuchy, bo
kryzys mnie łapie konkretny. Za często jednak nie odpoczywam, jadę siłą woli,
na chama, żeby najszybciej dotrzeć i cieszyć się zwiedzaniem miasta. Drogę na
ostatnich km przed Bratysławą pamiętam dobrze. Jest charakterystyczna, a to za
sprawą zieleni która wręcz wlewa się tu na jezdnię, i ją sobie częściowo zawłaszcza.
Senec tylko przelatuję, nawet zdjęcia stąd nie ma, w głowie już tylko
Bratysława. No dobra, tak naprawdę to nie tylko bliskość celu daje mi takiego
powera, ale też bliskość nadciągającej burzy ;) Niebo przybiera coraz bardziej niepokojące barwy. No i udało się! Bratysławę zdobywam o godz. 13.24. Drugi raz
w mojej rowerowej karierze, więc nie jest to już taki rowerowy orgazm jak za
pierwszym razem. Ale wiadomo, i tak jest bardzo fajnie :) Na zwiedzanie mam jakieś 3
godziny, więc nie za wiela. Plus ta burza, która jest coraz bliżej. Najsampierw
jednak zwiedzam Slovnaft, kupując niezbędne nawodnienie. A jak chodzi o
właściwie zwiedzanie, to na pierwszy ogień idą „Zlate Piesky”. Złote Piaski
to plaże na przedmieściach miasta, nad
urokliwymi zalewami z niesamowicie czystą, zieloną wodą. Najpierw zajeżdżam nad
mniejszy zalewik, w mniej zatłoczonym miejscu (żeby nie straszyć ludzi moim
cherlawym ciałem) i zanurzam się po szyję w tej niesamowitej zielonej wodzie. Co
za przyjemność! A i śmierdział będę trochę mniej w pociągu ;) Potem zajeżdżam
tak tylko obejrzeć ten drugi, większy, po przeciwnej stronie głównej szosy. Tam
na końcu, daleko w lesie jest plaża nudystów. Ale nie będę podglądał, zresztą i
tak nie ma co podglądać. Większość nudystów to 60 letnie otyłe chłopy i 70
letnie pomarszczone babcie ;) Moja hipoteza nt. tego hobby jest taka, że ludziom się nudzi na starość, szukają czegoś nowego, niezwykłego, ciekawego, no i znajdują :) Gdy temat zalewów mam już zaliczony, jadę do
centrum. Zaczyna się błyskać i coraz bardziej wiać - to jest coraz bliżej.
Zdjęć już za wiela zatem nie robię, zresztą jak już pisałem to już mój drugi raz.
Pozwiedzałem sobie parkingi wielkich centrów handlowych, poturlałem się po
koślawych chodnikach z popękanego asfaltu, możliwe że pamiętającego czasy Czechosłowacji.
Na drugą stronę Dunaju nie przejeżdżałem, generalnie obierałem kurs na Hlavną
Stanicę. Popodziwiałem nowoczesne biurowce i 4-osiowe, przegubowe autobusy.
Bratysława to nie najbogatsza, i nie największa, ale nowoczesna i
rozwijająca się europejska stolica. Gdy zbliżał się odjazd pociągu, a ulewa
była kwestią minut, wdrapałem się dobrze znanym podjazdem pod dworzec kolejowy.
Bilety kupiłem wcześniej na tel. Idę na właściwy peron, i o 16tej wsiadam do
długachneeego pociągu. Ze 20 wagonów jak nic. Pośpieszny, który kursuje przez
cały kraj: Bratysława <-> Koszyce, po drodze zaliczając jeszcze kilka
większych miast. W czasie jazdy faktycznie lunęło, i popadało ale burzy jako
takiej z piorunami nie było. Przesiadka wieczorem w Kralovanach (Królewianach).
Drugi, bardzo klimatyczny etap kolejowej podróży to malutki wagonik motorowy który
nieśpiesznie toczy się do Trzciany, pod polską granicę. W Trzcianie po 21, i
stąd jeszcze 50km do dokręcenia do Rabki. Rozkopany most na rzece objeżdżam znów niebieską kładeczką. (Do pomarańczowej, którą odkryłem jako pierwsza, jest dalej). Na
granicy przed 22gą. Ten 50km odcinek zawsze mi się dłuży, i szczerze mówiąc
niespecjalnie mi się chce go jechać. Bo wszystko co najfajniejsze już było,
wielka przygoda, wielki cel już za mną, chciałbym położyć się do łóżka i iść
spać. A nie kręcić zamulony, zmęczony, zniszczony, 50km po górach w nocy
doskonale znaną drogą. Dziś akurat nie było aż tak źle. Przespałem się w pociągu,
moc jeszcze była, więc póki nie póki nie byłem zamulony atakowałem ile wlezie i
szło szybko. Senność zapijałem energetykami, dużo ponad normę tej kofeiny poszło.
Zdrowsze i skuteczniejsze byłyby drzemki na przystankach ale w dupie mam
drzemki, ja chcę jak najszybciej walnąć się do łóżka a nie kimać na ławce jak żul spod
Biedronki. Po prostu chciałem jak najszybciej zakończyć już tą trasę. I tak też
zrobiłem, na kwaterze w Rabce zameldowałem się o 00.45, czyli 3,5h od Trzciany.
Jak na mnie to jest to dobry wynik, nieraz dłużej męczyłem te 50km. Oczywiście
aktywowałem psiura, i co za tym idzie obudziałem gospodarzy… Ale Oni są bardzo mili i
wyrozumiali na moje rowerowe wygłupy ;)
Udana trasa. Choć drugi raz do Bratysławy to nie jest już
taki kaliber jak kilka dni temu pierwszy raz do Budapesztu, czy w ub. miesiącu
pierwszy atak na Pragę, to i tak było fajnie :) W ogóle w tym sezonie to się
dzieje: 700ka nad Morze, Praga, Budapeszt, Bratysława…. No grubo jest :)
7.20 (pt) - 00.45 (ndz)
Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2
Mała Fatra (SK):
Rovna Hora 750 (Daję pogrubione, jako nowy szczyt. A może to już miałem kiedyś zaliczone, tylko nie zanotowane? kto to wie...)
Inne:
Wzgórze Zamkowe (Bratysława)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020
Budapest
d a n e w y j a z d u
416.77 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-7fa732b--36?u=m
(na mapie nie ma błądzenia, zwiedzania Budapesztu i końcowego odcinka Trzciana - Jabłonka - Rabka 45km)
https://photos.app.goo.gl/W5AzrhbsE9vSRF6z5
(Opis jest w trakcie poprawiania, edytowania, wstawiania linków itp. na razie dojechałem z tym do Twardoszyna)
No
to z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) został już tylko Budapeszt
:) Cel postanawiam zaatakować z Rabki, podczas urlopu. Wiem że to małe
oszustwo, kilkadziesiąt km mniej niż z Krakowa. Ale wiem też że lepiej zaliczyć
stolicę Węgier z takim ułatwieniem niż nie zaliczyć w ogóle, wystartować z
Krakowa i wymięknąć gdzieś po drodze. Bo forma ostatnio coś słaba, do tej Pragi
się ledwo dowlokłem a nad Morze tydzień temu nie dotarłem… Mam swoją hipotezę
na ten temat, ale o tym może potem.
Na
razie mamy piękny, słoneczny niedzielny poranek, i wg prognoz taka stabilna,
słoneczna, upalna pogoda ma się utrzymać przez najbliższe dni. Oczywiście jakaś
zabłąkana burza może się przytrafić wszędzie i w każdej chwili, na to się nic nie
poradzi. Startuję 7.05. Na luzie zlatuję do centrum Rabki, i wciągam podjazd na
dawną
krzyżówkę Zakopianki z krajówką na Chyżne. Wszystko się tu zmieniło - niebezpieczne i ruchliwe niegdyś skrzyżowanie świeci pustkami a ekspresowa Zakopianka
poprowadzona jest obok, z węzłem drogowym. DK7 na
Chyżne szybko zaczyna piąć się do góry, szybko wzrasta też temperatura. Jest
8-9 rano a już niezły skwar. Natomiast to czego się obawiałem, czyli forma,
wydaje się OK. Zresztą już dojazd do Rabki, te 70km w piątek wieczorem poszedł gładko i
przyjemnie, czułem moc w nogach. Moc czuję i dziś, będzie dobrze :) Docieram na przeł. Spytkowicką, oddzielającą Gorce od Beskidu Żywieckiego. Charakterystyczne miejsce, z
parkingiem dla TIRów, gdzie z jednej strony rozpościera się piękny widok na
Babią Górę, a z drugiej strony strony, w lesie,stoją trzy charakterystyczne
maszty. Po podjeździe, co oczywiste, następuje zjazd a potem trochę bardziej
płaskie km po Orawskiej równinie. Po mej lewej stronie piękne widoki na
Tatry,
a dalej w prawo – na niższe, słowackie pasma górskie. Babia też oczywiście ciągle obecna. Na granicy, na
charakterystycznym, położonym w dolinie przejściu granicznym Chyżne – Trstena
melduję się o godz. 10. Robię dłuższą pauzę w starej, drewnianej
wiacie/przystanku, którą zaszczycił swym
podpisem niejeden już turysta ;) Mój nos atakuje tu niesamowity zapach starego, przepalonego
Słońcem drewna. Sam bym się podpisał ale nie wziąłem nic do pisania a ryć w drewnie mi się nie chce. Wciągam kanapki
z wiejską kiełbasą, energetyczne żelki z Deca, smaruję się kremem z filtrem i
pełen sił i dobrych myśli jestem gotów na podbój słowackiej, a potem i
węgierskiej ziemi :) Gładkość i przyjemność pierwszych km po drugiej stronie
granicy mąci nieco remont mostu w Trzcianie. A właściwie to brak mostu w
Trzcianie, bo remont jest naprawdę konkretny. Jest co prawda jakiś objazd, ale
obawiam się że może on prowadzić ekspresówką. Znajduję za to nieopodal ukrytą w
zaroślach pomarańczową
kładeczkę. W Trzcianie ze 3 szybkie fotki i lecę dalej. Na tankszteli
między Trzcianą a Twardoszynem robię zakupy. Co prawda na Słowacji w niedzielę
część marketów jest otwarta, plus mam 2,5kg łańcuch żeby przypiąć rower ale
jakoś nie mam głowy do tańszych zakupów w normalnych sklepach. Kupuję na
stacjach, bo tak jest szybciej. Nie kupuję przecież na stacjach codziennie
żebym musiał się tym przejmować. Chwila moment i jest Twardoszyn. Tu zajeżdżam
nieco w głąb miasteczka, na rynek/plac. Ten skąpany w cieniu wielkich, starych
topoli wygląda bardzo efektownie. Za miastem zaczyna się typowy słowacki
„interior”, czyli skąpane w zieleni, górzyste odludzia z rzadka tylko
zurbanizowane małymi miasteczkami czy pojedynczymi zakładami przemysłowymi.
Sielanki i radości z trasy nie zakłócają podejrzanie wyglądające chmury za
plecami - bo jadę dokładnie w drugą stronę :) Po ~20 km wijącej się doliną
rzeki Oravy drogi na horyzoncie wyłania się bardzo charakterystyczny obiekt.
Przyklejony do strzelistej skały, wznoszący się ponad 100m nad lustrem rzeki
Zamek w Orawskim Podzamczu. Zawsze to piszę, napiszę i tym razem: mój number
one, jeśli chodzi o zamki (te które widziałem na żywo). Zawsze robię sobie pod
nim też zdjęcie,
zdjęcie jest i tym razem. (fajnie łydy wyszły – a nic nie było
napinane, pozowane ;) ). Jadę dalej i odliczam km do kolejnego checkpointu –
Dolnego Kubina. W tle towarzyszy mi piękny widok na - jeśli się nie mylę -
Wielki Chocz. Ponad 1600m szczyt. Przed Kubinem kolejny po przeł. Spytkowickiej
konkretniejszy podjazd. Który pomimo kosmicznego upału mnie tylko cieszy, bo
moc w nogach czuję potężną :) Nie ma śladu po słabościach sprzed 2-3 tygodni.
Do centrum Kubina nie zjeżdżam, bo nie po drodze. Lecę od razu główną szosą na
Rozumberok. Kolejny Slovnafcik, kolejne zakupy. Staram się popełnić często
popełnianego w CZ/SK błędu – pominięciu możliwości zakupów, i potem wleczeniu
się na odcięciu/odwodnieniu przez XX km. D. Kubin i Twardoszyn również
rozdzielone są przełęczą. Tu to już jest konkretna patelnia :)
Wyprzedzam paru
wystrojonych co najmniej jak na TdF zawodników na lekkich szoskach, nieziemsko
jednak zamulających, wręcz fioletowych z wysiłku. Niby nie ma się czym chwalić,
bo prostu trafiłem na słabszych kólarzy – ale jednak takie sytuacje podnoszą
morale, pewność siebie, wiarę w powodzenie całego przedsięwzięcia - dotarcie do
Budapesztu. Niczym nie wyróżniający się, żadnym ciekawym obiektem ani nawet
tablicą
szczyt, i szybki zjazd do Rozumberoka. Tu zahaczam o centrum,
starówkę, bo akurat jest po drodze. Wciągam lody, zwiedzam przejazdem
przedmieścia, i dalej, na Bańską Bystrzycę. I to właśnie między Rozumberokiem a
Bańską jest najfajniejszy „odcinek specjalny” tej trasy. Przeprawa niemal 1000m
przeł. Donovaly. Tu również nie popełniam błędu, i robię zakupy na „
Ostatniej stacji benzynowej przed przełęczy Donovaly”. Nie chcę po drodze umrzeć z
pragnienia. Nie chcę przesadzać ale ten najcięższy podjazd znów wchodzi lekko,
przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Częściowo jest to zasługa dobrej
dyspozycji, częściowo nie popełnianiu błędu polegającego na nie jedzeniu/nie
piciu, a częściowo tego, że droga idzie doliną potoku. Z którego to bije
przyjemny chłód, las daje przyjemny cień a całości dopełnia lekko pogarszająca
się pogoda, i coraz bardziej zachmurzone niebo. Na chwilę nawet zaczęło kropić,
wygląda mi to ogólnie na nadciągającą burzę. Droga w końcu wyjeżdża z doliny potoku, więc znów żar leje się z nieba. Przydrożna tablica mówi o 3,5km
pozostałych do jakiejś karczmy na Donovalach, więc i tyle podjazdu mi zostało.
Odliczam więc te pozostałe km, aż za którymś zakrętem wyłaniają się zabudowania
i turystyczna
infrastruktura na przełęczy. W tym dwie fajne kładki nad drogą,
to chyba takie dla narciarzy? Żeby zimą mogli sobie przejechać na nartach z
jednego stoku na drugi? W każdym razie kojarzy mi się to z jakimiś alpejskimi
kurortami narciarskimi. Wreszcie z pociemniałego nieba na zachodzie dochodzą
grzmoty. Trzeba spadać. Szybka tylko fotka przy tablicy, i zaczyna się.
Alpejski
zjazd ;) Nigdy nie byłem w Alpach ale podejrzewam że tam jest tak jak
tu, tylko że bardziej. Albo bardziej bardziej. Fotek ze zjazdu brak, nie potrafiłem przerwać tej
rowerowej ekstazy. Zrobiłem za to filmik ze zjazdu, z niego wytnę jakiś kadr.
O, proszę:
jest. Sam zjazd opisać słowami jest ciężko. Po prostu kwintesencja radości, jaką daje
jazda rowerem po górach. Nie wiem jaki xmax, licznik nawala i przy >60km/h
dzieją się cuda, gubi impulsy i prędkość skacze: 63-34-29-55 km/h… Przez to
pewnie też zjadł trochę dystansu tutaj, i na innych, szybkich zjazdach również :/ W każdym razie przypuszczam że
70km/h to tutaj było, i to lekutko. Ciekawostką ze zjazdu jest rampa ucieczkowa
dla samochodów, którym nawaliły hamulce. Poza tym co chwila swąd palonych
klocków od mijanych aut. Zjazd ciągnie się i ciągnie, coraz to bardziej
oczywiście wypłaszczając się. Można przyjąć że liczył on prawie 20km. Po tym
20km teleporcie rzecz jasna po burzy nie ma śladu, została daleko w tyle. W
palącym znów Słońcu docieram do „
Mesta Olimpijskuych Vitazow” - Bańskiej
Bystrzycy. Efektownym węzłem drogowym wjeżdżam do centrum. Na znanym mi już, podłużnym
rynku dominują ciekawa, zarośnięta mchem fontanna oraz obelisk z gwiazdą, ku
chwale naszych Towarzyszy ze wschodu ;) Na Słowacji ustawy dekomunizacyjnej to
chyba nie mają, całe mnóstwo jest tu tego typu pamiątek poprzedniego ustroju.
A im dalej na wschód Słowacji – tym więcej czerwonych gwiazd, sierpów, i młotów ;) Jest po 19tej, czyli wieczór. Zmywam
więc z siebie kilka nałożonych przez cały dzień warstw kremu z flitrem, w nocy
nie będzie potrzebny. I mam ogromną ochotę na coś jednocześnie niesłodkiego i
ciepłego. Na razie oprócz tony słodyczy i napojów gazowanych jadłem tylko
trochę niesłodkiego i nieciepłego. Punktów gastronomicznych mnóstwo ale nic
ciekawego nie znajduję. A to za duża kolejka, a to trzeba wchodzić do środka, a
to za eleganckie, a to nie mają tego co chcę. Nieważne, jeszcze nie rzygam
słodyczą, jeszcze trochę dam radę. Odwiedzam efektowną jak na
kilkudziesięcio-tys. miasto dzielnicę handlowo-biznesową,ze 100m
wieżowcem, ogólnie lśniącą nowością i
ładnie odpicowaną. W zachodzącym Słońcu opuszczam tę mieścinę. Jeszcze jedne,
słodkie zakupy, tym razem na Lukoil-u. Zawsze myślałem że ten LUKoil to coś z
Łukaszenką związane i Białorusią :D Teraz wreszcie sprawdziłem, okazuje się że
to sieć stacji benzynowych wielkiego rosyjskiego koncernu paliwowego ;) Główna
szosa łącząca Bańską ze Zwoleniem to ekspresówka. Muszę więc skorzystać z
objazdu bocznymi drogami. Wspinają się one na
wzgórze ponad miastem, potem
przekraczają ekspresówkę wiaduktem. Ciekawostkę, czyli niewielkie
lotnisko pod
Zwoleniem mijam już po zmroku. W coraz bardziej ciemniejącym niebie zdołam
jednak dostrzec coraz bardziej niepokojące chmury.
Chmury burzowe po prostu.
Centralnie tam gdzie jadę, czyli na południu. Na razie staram się tym jednak
nie przejmować. Cieszę się z kolejnego osiągniętego checkpointu: Zvolenia.
Dochodzi 22ga. Na rynku gwar i śmiechy, jakaś impreza, film wyświetlany na
dużym ekranie itp. itd. Wreszcie lokalizuję ciekawą pizzerię, kupuję 5 wielkich
kawałków różnych pizz. Zjadam tylko 3,5, część z tego była za ostra jak dla
mnie. Foto pod obciachowym
napisem do selfiaczków, i wychodzę na ostatnią
prostą. Ostatnią prostą przed węgierską granicą. Drogą nr 66 na Sahy. 70km do
granicy, potem drugie 70km i Budapeszt! Naprawdę sprawnie i przyjemnie to
idzie. Przynajmniej na razie. Bo po wjeździe na szosę na Sahy, zaczyna się
błyskać na horyzoncie. Coraz to bardziej, i bardziej
błyskać. Sprawdzam neta i
radar burzowy nie pozostawia złudzeń: przede mną jest burza. Aktualnie jedna
jedyna burza na całej Słowacji, akurat tutaj… Na razie same błyski, grzmotów nie
słychać, więc póki co jadę. Jest bardzo ciepło, 20’C w górach w środku nocy!
Taktykę na tą burzę mam taką: postój w większej miejscowości, rozeznanie
sytuacji, ciśnięcię do następnej miejscowości, znowu rozeznanie, odpoczynek, i
tak na zmianę. Zaliczam w ten sposób Dobrą Nivę i Babiny. Do błysków dochodzą
grzmoty, znaczy się jest coraz bliżej. Między Babinami a większą miejscowością
– Krupiną zaczyna się mokra szosa. Jest to wbrew pozorom jeden z lepszych
scenariuszy. Bo jeśli nie wjeżdżam w deszcz a na mokrą drogę, to znaczy że tu
już padało, i poszło gdzie indziej, w inną stronę. Nie zmierza to na mnie, w
najgorszym wypadku tą burzę gonię. Teoretycznie wystarczy nie jechać za szybko,
i tego armageddonu nie dogonię. Ale i tak się trochę boję. Rozpalona upałem
i schłodzona ulewą szosa efektownie paruje. Jest
Krupina. Albo jakiś
Azerbejdżan, Afganistan, Tadżykistan?! No dosłownie syf, kiła i mogiła. Pełna
zalanych wodą kolein i kraterów, zasypana piachem i tonąca w ciemnościach
zgaszonych latarni droga ;) Toczę się po tym czymś bardzo powoli, czasem to
wręcz wolę skorzystać z chodnika. Mam 25mm 100% slicki, więc o glebę na czymś
takim nietrudno. Można też zostać efektownie ochlapanym przez przejeżdżającą
ciężarówkę. Do tego tylny hamulec jakby przestał działać, zapewne za sprawą
zachlapanej wodą zmieszaną ze smarem z łańcucha obręczy. Szczęśliwie udaje mi
się tutaj nie zabić. W międzyczasie burza oddala się – grzmoty cichną, a błyski
są coraz mniej intensywne. Tak jak przewidywałem, poszło sobie. Mogę w spokoju
ciągnąć pozostałe do granicy kilometry. Ulewa musiała być konkretna, kawałem za
miastem w przydrożnych rowach
woda na styk, a nawet na jezdnię podchodzi! Jest
grubo po północy, do Sahów mniej niż 30km. Senności ani śladu, ciągle trzyma
mnie przy życiu kofeina plus entuzjazm długiej trasy. Po drodze są jeszcze
Dudince, ale nic z tej miejscowości nie zapamiętałem. Pamiętam tylko wielkie
zbiorniki z czymś tam, ale to już chyba Sahy. W Sahach pierwszy drogowskaz na Budapest :) Kurs od razu na (dawne) przejście graniczne. „Magyarorszag 1km”.
Emocje sięgają zenitu :)
Węgierską
ziemię zdobywam o godz. 4.00. Ciągle ciemno, noce coraz dłuższe. „
Family Friendly Zone” - głosi biała tablica, ten mniejszy niewyraźny na zdjęciu napisik. Czyli tak jak w PL ;) Nieśmiało rzuca się w oczy to co z pełną mocą
uderzy potem – może nie bieda, ale węgierski nieład i nieporządek. Na razie w
postaci lichego asfaltu szosy, z niespodziankami w postaci nie dziur a po
prostu kraterów ;) Nie byle jakiej szosy - głównej, krajowej drogi nr 2 /
korytarza transeuropejskiego E77! Na plus natomiast że nie dostrzegłem tu
zjawiska często opisywanego w necie: wszechobecnych na głównych drogach zakazów
dla rowerów (które podobno i tak wszyscy, włącznie z Policją mają w dupie). W
ogóle żadnego znaku z zakazem dla rowerów na Węgrzech nie znalazłem. Pod tym
względem więc jazda bezstresowa, nie licząc nielicznych, krótkich odcinków
ścieżek rowerowych niemal ciągle na legalu. Natomiast stresował nieco ruch na
tej trasie. Ciężarówka za ciężarówką, i tak będzie przez całe 70km do
Budapesztu. Główna trasa, no i jest już poniedziałkowy świt. Świt, który łapie
mnie na jednym ze
wzgórz. Tak – wzgórz. Podobno Węgry takie płaskie i równinne,
ale na pewno nie tutaj. Tutaj jak na Słowacji – góra za górą, podjazd za
podjazdem i zjazd za zjazdem. Krajówka bez asfaltowego pobocza ale na szczęście
na podjazdach przechodzi w dwa pasy pod górę więc nie tamuję ruchu. No a zjazdy
to tak 70km/h ;) Noc przetrwałem ale na jednym z pierwszych wzgórz senność
łapie mnie już konkretna. Wynajduję więc
ławeczkę w ustronnym miejscu,
przypinam rower łańcuchem, zakładam ciemne okulary i urządzam krótkie, 5-min
drzemki, w łącznie sumie ok. 45 minut. Lepsze są jednak wiaty autobusowe niż
same ławeczki. Bo można oprzeć głowę o szybę/blachę z tyłu. Bez tego w momencie
usypiania głowa opada – do przodu lub do tyłu. Teraz mi tak poleciała w tył, że
aż coś zakuło w szyi :D Chyba znak że trzeba ruszać dalej. Coraz więcej
śmiesznych, nic nie mówiących, węgierskich napisów, coraz bardziej gorąco,
coraz większy ruch, coraz konkretniejsze podjazdy/zjazdy, i coraz więcej
słonecznikowych łanów – słonecznik to chyba jeden z symboli Węgier. Tak w
skrócie można opisać kolejne km po węgierskiej ziemi. Węgry to dla mnie
egzotyka – przed tą trasą dwa razy tylko przekroczyłem węgierską granicę, i za
każdym razem raptem kilka km zrobiłem tylko po drugiej stronie. Teraz całą tą
egzotykę chłonę wszystkimi zmysłami. Za którymś z kolei, najwyższym chyba
szczytem, i najszybszym chyba zjazdem jest wreszcie
Vac. Jedyne większe miasto
przed stolicą. Przejadę przez centrum, obwodnica to chyba ekspresówka. Jeszcze
tylko efektowny widok na jakieś zakłady
przemysłowe, i jestem w dole, w Vac. No
i tu się zaczyna to o czym pisałem – ten cały Węgierski nieład. Tu nie ma
asfaltu. Na Węgrzech zjawisko "asfaltu" nie występuje. Tu jest
chropowata, pełna kraterów skorupa złożona z różnych gatunków
i różnej faktury, gradacji asfaltu, betonu, poszatkowana szczelinami i
pęknięciami z których wyrastają chwasty :D Widziałem podobne rzeczy na Słowacji
ale tu jest po prostu bardziej, dużo bardziej. Ten nieład, burdel nie dotyczy
rzecz jasna tylko nawierzchni dróg. To jest wokół, to jest wszędzie. To jest
zarówno w zardzewiałych latarniach pamiętających zapewne poprzedni ustrój, to
jest w chodnikach zasypanych suchymi liśćmi sprzed roku (bo skąd suche liście w
lecie?). To jest w
blokowiskach – które w 2020 roku wyglądają tak samo jak je
socjalistyczne ręce pół wieku temu zbudowały – nie ma żadnej termomodernizacji itp.
itd. Ale i tak bardzo mi się to podoba – to jest po prostu tak brzydkie że aż
ładne ;) A przeszkadza tylko
jakość jakoś nawierzchni. No a co do
samego Vac, to jest to zabytkowe miasteczko położone nad brzegiem rzeki. No właśnie rzeki. Nad brzegiem Dunaju :) Nie mogąc się doczekać widoku na rzekę nie czekam na
Budapeszt, nad
Dunaj zajeżdżam już tutaj. Widok na samą rzekę przyćmiewa inny
fajny widok – wieeelki
prom! Zabiera nawet ciężarówki – ciągnik z naczepą czeka
na wjazd. Takim wielkim to jeszcze nie płynąłem, muszę skorzystać. Promem na
drugi brzeg Dunaju, potem inną, trzycyfrową drogą na Budapeszt. Taki mam plan.
Brakuje mi tylko gotówki – forintów. Nie zdążyłem skołować przed wyjazdem. Nie
wiem czy można płacić kartą, ale chyba nie zapowiada się na to. Szukam
więc bankomatu. Objeżdżam kilka ulic zanim znajduję. Po złodziejskim zapewne
kursie wypłacam 19000 forintów (jedna z proponowanych kwot, dziwna trochę). To
będzie ponad 200zł pewnie - na wszelki wypadek, jakbym np. bilet za pociąg
musiał za gotówkę kupować. Na prom się spóźniam, jakąś minutę… 9.01 jest.
Odpływa. Może
trzeba było zaryzykować i kartą spróbować zapłacić? Albo euro? No nic, trudno,
prom innym razem. Następny o 10.00, godziny czekał nie będę. Jadę dalej jedną
stroną Dunaju. Chwilowo nie główną szosą, a jakąś ścieżką rowerową, która z
bulwaru wchodzi w szuwary i zarośla, lasy doliny rzeki. Byłaby całkiem
przyjemna, bo okoliczności przyrody są tu piękne – alejka tonie w zieleni, i co
chwila mija wielkie, pomnikowe drzewa. Tylko ten asfalt… Co kawałek uskok,
wyrwa, dziura. Do tego nie idzie najkrótszą drogą a kluczy, zakręca, wije się
pośród tej nadrzecznej doliny. Tak że po kilku km odpuszczam temat ścieżki rowerowej i wracam na ruchliwą
„dwójkę”. I nie w cieniu szuwarów, a w palącym Słońcu. Mijam miasteczko o
ciekawej nazwie „God” ;) Ze 20km jeszcze, zależy jak liczyć. Jak do granic
stolicy to może i tylko 10, jak do Parlamentu – może i być ze 30. Budapeszt to
wielkie, niemal 2-mln miasto, podobnie jak Wiedeń czy Wawa. W każdym razie
zaczyna iść opornie, muszę coś zjeść, odpocząć i przebrać się w czyste ciuchy.
Robię kolejne, słodkie zakupy na OMVce (plus wielka paczka mokrych chusteczek,
których mi bardzo brakowało). Siadam na ławeczce w cieniu, i w ciągu pół
godziny ogarniam się na tyle, że dalsza jazda znów jest przyjemna. Kolejnych
parę upalnych km, noooo i jeeeest :D Anno Domino 2020, sierpnia dzień dziesiąty,
godzina 11 minut 21. BUDAPEST ZDOBYTY!! 28h od wyjazdu, na liczniku nie
pamiętam ile km, ale pewnie ze 340. Toczę się dalej dziurawą szosą a kierowcy
coraz to częściej zaczynają trąbić, coś jest na rzeczy. No tak – ścieżka rowerowa. Po drugiej stronie jezdni więc chyba (?) nie muszę nią jechać, ale co
tam, poświęcę się, dla dobra ludzkości. Jestem tak szczęśliwy, że w niczym mi to nie przeszkadza. W
ogóle nic mi teraz nie przeszkadza. No, może mąci trochę umysł temat powrotu
pociągiem. Pociągiem wrócić z Budapesztu do Rabki, owszem, da się. Tylko że ten
pociąg jechał by przez Słowację, Zwardoń, Katowice, Kraków :D I tych pociągów
było by z 5, i jechałyby całą dobę. Plan powrotu mam więc taki:
1) vlak Budapest Nyugati >
Bratislava hl. st. (międzynarodowy)
2) vlak Bratislava hl. st. >
Kralovany (jakby Intercity)
3) vlak Kralovany > Trstena (regio)
4) ~45km rowerem Trstena >
Rabka
Gdzie punkt 2), 3) jak i 4) ;) to
nie problem, słowackie pociagi mam opanowane. Niewiadomą jest pkt 1). Chwila
grzebania na stronce ZSSK (koleje Słowackie) i już wiem że biletu przez tel. na
ten pociąg nie kupię – międzynarodowy. Próbuję przez stronkę węgierską
MAV-START, ale to jest z góry skazane na niepowodzenie – szybko odpuszczam.
Bilet muszę więc kupić w kasie. W związku z tym pierwszy cel jaki obieram to
dworzec. Budapest NYUGATI. Wg GPSa kilkanaście km. Kilkanaście km, w trakcie
których podziwiam i chłonę cały ten węgierski pierdolnik, o którym wspominałem
;) Bo w Budapeszcie to samo, nic się nie zmieniło ani w kwestii nawierzchni ani
w innych tematach. Piękne, lśniące biurowce kontrastują z zasyfionymi, zarośniętymi chodnikami i zapadniętymi na 10cm studzienkami na jezdni. Na zabytkowym,
kamiennym murze odnajduję zabytkowe źródełko. Skwapliwie z niego korzystam
myjąc włosy. Na szczęście wziąłem grzebień. Z innych ciekawostek to port/stocznia (?) na Dunaju. Jeszcze parę km tego rozgardiaszu i jest centrum. Jest i
NYUGATI. Próbuję kupić bilety. Główna hala jest w remoncie. Na zewnątrz ze 20
automatów biletowych, ale w nich biletu zagranicznego kupić się nie da.
Znajduję wejście do remontowanej hali, ale w pomieszczeniu jakaś zbiórka krwi
czy coś?! Albo test na koronę? Kto to wie :D Błądzę po przejściach podziemnych
w poszukiwaniu kas. Kasy są ale to chyba są kasy metra, nie kolejowe…
Węgierskie napisy niewiela mi mówią, tłumaczę w googlach co jest co :D No nie
powiem, jest lekki strach jak stąd wrócę. Tzn. mam plan B: z Budapesztu dociągnąć
kilkadziesiąt km do Słowackiej granicy, stamtąd z jakiegoś miasteczka
pociągiem/pociągami do Bratysławy, i potem pkt 2), 3) i 4) bez zmian. Wychodzę
na powierzchnię. Obchodzę halę dookoła i lokalizuję inne, boczne wejście.
Korytarzem docieram do niewielkiej, czynnej poczekalni i 4 czynnych kas. Uff. W
notatniku na telefonie napisałem po ang/hung. jaki bilet na jaki pociąg
potrzebuję. Z jednego okienka odsyłają mnie do drugiego, międzynarodowego. Za
~4000 forintów kupuję bilet ale coś mi w nim nie pasuje. Do trzeciego okienka odsyłam się więc sam. Tam siedzi kompetentniejszy od starszej Pani młodszy Pan
i dokoptowuje mi do ogólnego biletu na pociąg miejscówkę i bilet na rower. Za
+1700 forintów. Chyba jestem w domu :) Ale na 100% i tak nie jestem pewien czy to
jest właściwy bilet. Tylko tak na 90%. Napisy na biletach są po węgiersku i po
niemiecku... W razie czego można chyba dokupić w pociągu jakby czegoś brakowało?
W każdym razie bilet jakiś mam, a jak mam zły to nie celowo, tylko wskutek
pomyłki. Z godzinę straciłem na te bilety, jadę zwiedzać miasto. Zdjęć dworca nie zrobiłem, byłem zbyt pochłonięty tematem biletu. Zrobię jak będę kończył zwiedzanie. Cele typu must
see mam dwa, no może trzy:
1) Parlament :)
2) Most Łańcuchowy
3) Dunaj – ale to się zobaczy przy
okazji.
Nie jest daleko z dworca do Parlamentu,
szybko go więc lokalizuję. No i jest :O Okazały i odpicowany jest nie tylko sam
gmach ale i jego otoczenie – plac i najbliższe ulice. Jakże odmienne od
typowego węgierskiego pierdolnika ;) Kilka pozowanych fotek. Podczas
poszukiwania słynnego Mostu docieram nad Dunaj. Imponująca panorama miasta, Most Łańcuchowy też już widzę. Oprócz tego kilka solidnych statków
wycieczkowych. Bulwar – typowo węgierski, piaszczysto – żwirowa wydeptana
ścieżka. Zabytkowym mostem przeprawiam się na drugi brzeg. „Łańcuchy”
przypominają trochę ogólną konstrukcją, budową, łańcuch rowerowy. Płaskowniki
pospinane wielkimi sworzniami. Robię jakieś tam fotki. Ale jest taki upał, że
mam wrażenie że jeszcze 5 minut dłużej na tym Słońcu i zejdę na zawał, albo na
wylew. I nie będzie wpisu na BS, i nikt się nie dowie że zdobyłem Budapest :o Plan mam więc taki, że jeszcze jedna (tytułowa) fotka Parlamentu, z drugiego brzegu
Dunaju i chowam się w zacienionych wielkimi gmachami uliczkach. I szukam czegoś
do picia (zimnego) i do jedzenia (ciepłego, NIESŁODKIEGO). Robię fotkę, i z
cieniem sprawa jest prosta, znajdzie się. Wielkich gmachów i ciasnych uliczek w Budapeszcie pod dostatkiem. Jedzenie też znajdę ale trochę
później. Ze zwiedzania zaliczam jeszcze dwa inne, niezabytkowe już mosty oraz
wyspę na Dunaju. Wyspę – park, pełną fotnann, placów zabaw i innych atrakcji.
Np. takich pięknych, okazałych platanów. Z nietypowym pokrojem pnia –
rozgałęzionym tuż przy ziemi. Jeszcze trochę jakichś tam fotek, wiele z nich w
trakcie jazdy, bez zatrzymywania się. I jadę na dworzec, ogarnąć jedzenie,
odpocząć i odszukać właściwy peron. W
przejściu podziemnym kupuję pizzę. „ONLI KESZ” - mówi dziewczyna. Czyli sprzydały się forinty i tak :)
I z powrotem na dworcu. Godzina czasu ponad, ale mam dość atrakcji, muszę
odpocząć. Peron odnajduję, a pozostały czas poświęcam na podziwianie
węgierskiego pierdolnika, tym razem na dworcu. Więc może jeszcze kilka zdań na
ten temat. Budapest Nyugai to podobno jeden z 3 dużych dworców w stolicy.
Rozplanowany w ciekawym układzie – nie
przelotowy, tylko końcowy, ze ślepymi torami. Główna hala w remoncie, więc
ocena jej mogłaby być nieobiektywna. Ale. Na przykład: zadaszenie peronów. Część peronów
przykryta nowoczesnym, stalowo – szklanym zadaszeniem. Inne ze starymi,
granatowo-żółtymi wiatami pamiętającymi czasy Breżniewa. Jeszcze inne przykryte
obleśną, betonową płytą piętrowego parkingu. A pozostałe perony pod gołym niebem, nie
przykryte niczym :D Ławki: w 3 wzorach. Stare, odrapane, drewniane granatowe
ławy. Nowoczesne, ze stali nierdzewnej, bez oparć. Zestaw uzupełniają ozdobne,
stalowo-drewniane, jakby przyniesione z parku :D Itp. itd. długo można by
wymieniać. Zdjęcia tylko częściowo to oddają, tam trzeba być i zobaczyć na własne
oczy. O pięknie węgierskich Kobiet pisać chyba nie trzeba, każdy wie. Na takich
właśnie obserwacjach, rozkminkach i dywagacjach mija mi czas do odjazdu
pociągu. No dobra, ostatnia sytuacja – maszynista zdejmujący koszulę, i z gołą
klatą prowadzący lokomotywę :D (Maszynista tego pociągu co jadę, Budapeszt –
Bratysława – Praga). Bez problemów odnajduję wagon i miejsce, przynajmniej dla
siebie. Z rowerem coś jest nie tak, ale nie do końca wiem co. Konduktor próbuje
mi coś wyjaśnić ale ang. u Niego słaby. Na razie przestawiam rower na inny
stojak, który oznaczony jest numerem fotela który zajmuję. W czasie kontroli
biletów dowiem się ocb – to jest pociąg w którym rower jest pod nadzorem
konduktora, obok jego przedziału, a jeden z 4 biletów które mam wkłada się w
szprychy koła, przez co wiadomo do kogo ten rower należy i kto go może wynieść
z pociągu. Ale jak i tak nie ufam Węgrom, i przypinam rower 2,5kg Oxfordem ;)
Podróż mija przyjemnie, pociąg wysokiej klasy, z klimatyzacją, wifi, kiblem większym
niż łazienka w moim mieszkaniu, a miejsce mam chyba w 1szej klasie – 3 fotele
w rzędzie, nie 4. Zaczyna padać deszcz ale teraz to już se może. Przez tel.
kupuję bezproblemowo bilet na pozostałe dwa, słowackie pociągu (16 EUR). W
Bratysławie z niewielkim opóźnieniem, po 20tej. Kolejny pociąg przed 23, mam
więc ponad 2h na przejażdżkę. Zwiedzam centrum, przyglądając się gwarowi i
nocnemu życiu stolicy. Tłukę się po brukach starówki, podziwiam Nowy Most.
Wciągam hotdoga, frytki (hranulky), kupuję zapasy na dalszą drogę. I z powrotem wspinam się na stację - hlavna stanica
jest na wzgórzu. Drugi pociąg to międzymiastowy Bratysława – Humenne. Czyli
taki jadący łukiem przez całą Słowację, z zachodu na wschód. Jest już noc, a
mnie zaczyna morzyć senność. Sporo pospałem w tym pociągu. Przed Kralovanami miałem budzik
ustawiony. W Kralovanach po 2 w nocy. Ostatni vlak, do Trzciany o 3.40. Mam
więc ponad godzinę na zwiedzanie. Tylko nie bardzo jest co zwiedzać ;)
Kralovany to zatopiona w ciemnych, słowackich zadupiach wieś. Jedyną rzeczą
jakiej można by zrobić tu zdjęcie to ładnie iluminowany kościółek. Poza tym
najciekawszy to chyba jest budynek dworca. Z automatami z gorącymi napojami ;)
Noc chłodna. No i ostatni vlak jest bardzo ciekawy. Mały, przynajmniej z
zewnątrz, 2-osiowy, stary wagon motorowy. Mnóstwo tego wciąż jeździ po CZ/SK.
Już nim w ub. roku jechałem, też w nocy, i pamiętam jak klimatyczna jest to
podróż :) Toczenie się małym spalinowym wagonikiem, pośród ciemnych słowackich
zadupi. Tu też usnąłem. Obudził mnie świt, gdy zbliżałem się już do Trzciany. W Trzcianie koło 5.30. W miarę więc wyspany i zdatny do dalszej jazdy chłodnym
porankiem wyruszam na ostatnią prostą, ~45km krajówką do Rabki. Objazd
rozkopanego mostu tym razem inną, niebieską kładeczką. Chyżne, Jabłonka, nawet
szły te km, odpocząłem w pociągach. W Jabłonce pauza, a gdzieś w Spytkowicach
jednak drzemka na przystanku. Nie chciałem więcej kofeiny przyjmować. Na
kwaterze w Rabce po 9tej.
Ostatni,
Piąty Cel z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) zaliczony :) Nie
przeszkodziły mi burze, mocy nie zabrakło. Urzekł mnie uroczy Słowiański
nieład, pierdolnik Budapesztu jak i całej Węgierskiej krainy. Tak jak Słowacja,
tylko że bardziej :) A Węgry wcale nie są płaskie. Przynajmniej nie północne
Węgry. Północne Węgry to jak południowa Słowacja, czyli po prostu góry.
7.05 (ndz) - 9.15 (wt)
Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2
Wielka Fatra (SK):
Sedlo Donovaly 950
Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020
Toruń
d a n e w y j a z d u
472.16 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:30.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/7THbJWPWd8CfWFNg7
https://www.alltrails.com/explore/map/26-28-06-202...
7.35 (pt) - 11.45 (ndz)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Konin
d a n e w y j a z d u
406.51 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. (wróbel = Konin, gołąb = Poznań). Potem napiszę kilka zdań.
EDIT: Albo i nie napiszę. Bo jest grudzień i dalej nic tu nie ma :D
https://www.alltrails.com/explore/map/map-f8417d0--20?u=md
https://photos.app.goo.gl/eSHHccrKo8uMUHQ86
8.35 (sb) - 00.35 (pon)
Nowe gminy: 7
Wielkopolskie: 7
Grabów nad Prosną
Sieroszowice
Nowe Skalmierzyce
Żerków
Czermin
Zagórków
Rzgów
Kategoria Powrót pociągiem, > km 400-499