> km 250-299
Dystans całkowity: | 8368.28 km (w terenie 21.75 km; 0.26%) |
Czas w ruchu: | 331:53 |
Średnia prędkość: | 18.77 km/h |
Maksymalna prędkość: | 69.00 km/h |
Suma podjazdów: | 54983 m |
Liczba aktywności: | 31 |
Średnio na aktywność: | 269.94 km i 14h 25m |
Więcej statystyk |
Klasyk klasyków
d a n e w y j a z d u
262.09 km
0.00 km teren
15:09 h
Pr.śr.:17.30 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/aYLReextU8cScczM9
Po pełnej wrażeń trasie odpoczywałem trzy dni. Poza
pokiereszowanymi kołami nie stwierdziłem żadnych poważniejszych usterek, ramy
czy widelca. Dopompowałem tylko i podcentrowałem koła. Z wgnieceniem i płaskim
10cm miejscem na tylnej obręczy rzecz jasna nic się nie zrobi, to jest temat do
ogarnięcia w Krakowie. Ale opona siedzi a bicie jest ledwo wyczuwalne, da się
jeździć. Postawiłem więc jeszcze jakąś średnią traskę pyknąć. ~250km pętelka
wokół Tatr wydaje się być w sam raz :) W zeszłym roku zrobiłem ją z Krakowa,
więc nie robi ona na mnie wrażenia ;) Potem okaże się jednak że wcale tak lekko
nie było… Znów pojadę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie wiem dlaczego, tak
po prostu. Albo wiem – po to aby po drodze mieć niemal 50km zjazd, a nie niemal
50km podjazd ;) (na wykresie obok mapki widać ocb).
Wyjechałem chwilę przed świtem, po normalnie przespanej
nocy. Jest to fakt zasługujący na podkreślenie. Właśnie tu, w czasie majówki
skończyłem z dziwnymi wyjazdami o północy po 1-3h godz. snu. A czasem i bez
snu. Bardziej ludzkie pory wyjazdu przełożą się potem na o wiele lepszą
tolerancję na długotrwałą jazdę – mniej energetyków, mniej halucynacji, mniej
1-3sek przyśnięć w czasie jazdy, mniej innych skutków ubocznych i ogólnie o
wiele przyjemniejszą, efektywniejszą, i bezpieczniejszą jazdę. Staczam się do
centrum Rabki, po czym zaczynam wtaczać się na szczyt Piątkowej łagodnymi serpentynami Zakopianki. Zaczyna widnieć, ale wstający dzień nie zapowiada się
pogodnie. Całe niebo spowite jest szarą-burą kotarą kłębiących się chmur. Padać
na szczęście nie pada. Po szybkim zjeździe wpadam do centrum New Targu w
poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Decyzja o tej trasie była spontaniczna i nie
kupiłem nic wcześniej. Jest! Dochodzi 6ta i właśnie otwierają Lewiatana, jestem
pierwszym klientem. Oprócz różnych, stałych i płynnych form słodkości zanabywam
także dwa pasztety – mały i duży. Z New Targu wiadomo, na Jurgów. Płaska z
początku (kotlina Nowotarska) i niezbyt fascynująca droga ciekawsza staję się
gdy zbliżam się do Tatr. Zaczyna się kończący kawał za granicą podjazd na ponad
1000m, nienazwaną słowacką przełęcz. Na granicy melduję się chwilę po 8mej. Wita
mnie taki jak zawsze, niesamowity widok trzech, tworzących taką jakby koronę,
niemal 2000m szczytów :) Zaraz wypogadza się i zjazd przez Zdżar już w
promieniach powoli ogrzewającego rześki poranek Słońca. Przed Spiską Belą
odbijam w prawo, w „Tatrzańską Obwodnicę” (to jak tak ją sobie nazywam. W
każdym razie droga nr 537 to jest). W Wysokich Tatrach (miejscowość) wciągam kanapki,
posmarowane wzmiankowanym pasztetem – nawet nóż wziąłem z domu. I powoli,
kilometr za kilometrem wspinam się pod Szczyrbskie Pleso – najwyższy punkt
trasy (~1350m). Załapuję się nawet na akcję gaszenia pożaru lasów w Tatrach, o
którym trąbią w TV i Internetach. Śmigłowce, i to całkiem spore jak oko laika,
wojskowe(?) kursują w te i we wte. Wodę która pobierają gdzieś w dolinie
transportują w podczepionych na linach pomarańczowych „bańkach” i spuszczają
nad lasem, wysoko w górach. Kto jechał ten wie jak bardzo widokowa jest ta
droga. Po prawej tonąca w resztkach chmur ściana 2500m szczytów, po lewej
kotlina i ileś tam km dalej druga, 2000m ściana Niżnych Tatr. W Szczyrbskim
jestem po 13tej. Dociągam do położonego trochę wyżej kurortu i z pół godziny
przeznaczam na odpoczynek. Fotki na tle jeziora oczywiście zabraknąć nie mogło
:) Odpoczynek kontynuuję na wspomnianym zjeździe do Liptowskiego Hradoka. Praktycznie
przez 50km droga raz mniej, raz bardziej, ale opada. Historia lubi się powtarzać
– dokładnie w tym samym miejscu co podczas zeszłorocznej pętli dostrzegam
nadciągające znad północy chmury. Idealnie w tym samym obniżeniu między
tatrzańskimi szczytami. Jeszcze trochę czasu jest, więc chwilę przysiadam nad
krystalicznie czystą rzeką. I kontynuuję zjazd. Prybylina. Tak chyba nazywa się
miejscowość, gdzie dopadają mnie pierwsze krople deszczu. To już całkiem na
dole. Myślę czy nie schować się tu pod wiatą, bo akurat jest. Eee. Nein!
Kawałek jeszcze pociągnę. A nuż przejdzie bokiem :) Kolejna wiata. Na chwilę
się schowałem. Ale nie pada jeszcze mocno, da się jechać. A burza zawsze może
przejść bokiem. Vavrisovo. W końcu mnie dopada. Nie burza właściwie, bo grzmi
gdzieś dalej, tu tylko leje. Siedzę pod wiatą, i czekam. Czekam i czekam, nie pamiętam
ile, ale długo. A dalej kapie. Gdy woda w cebrze zaczyna się kończyć, i kapie
słabiej, ruszam dalej. Może to utknęło tutaj, i żeby przestało kapać trzeba
spod tego wyjechać? Ubranko p/deszcz z Deca daje radę, jestem względnie suchy. W Hradoku ciągle pada. Nie ma co stać, dalej trzeba próbować spod tego wyjechać.
Pełnymi wody koleinami toczę się do Mikulaszu. Kawałek przed miastem przestaje.
Woda nie tylko nie spada z góry, ale nie ma jej w ogóle na ziemi. Czyli tu to
zjawisko w ogóle nie sięgło. Trochę posiedziałem w mieście czekając aż pogoda
na pewno się ustabilizuje. Ale ona nie chce. Na północy, nad górami przez które
będę musiał się przebić Kwaczańską Przełęczą ciągle granatowo. Nic, jadę dalej,
zobaczy się. Mijając kompleks Tatralandii wyjeżdżam z zurbanizowanego terenu, i
kieruję się w dzikie ostępy Gór Choczańskich. Zanim wjadę w wijącą się w lesie
serpentynami część podjazdu, podziwiam panoramę Liptowskiej Mary, z żółtymi
łanami rzepaku przed, i ścianą Niżnych Tatr za nią. Zaczyna się właściwa cześć
wspinaczki. Bardzo śmiało poprowadzona szosa, efektownie wcina się w zbocza
otaczających gór, konsekwentnie i nieprzerwanie nabierając wysokości. W
międzyczasie chmury się przerzedzają, zachód Słońca jest już pogodny. Za
wyjątkiem południowej strony świata – tym razem kotłuje się nad Niżnymi Tatrami. Ale tym się nie martwię, bo to hen daleko, nad sercem Słowacji. Tam
gdzie jadę, ku granicy, jest OK. Zjazd z przełęczy już w narastających
ciemnościach. W Zubercu półmrok, w Podbieli noc. Ostatnia prosta, Twardoszyn,
Trzciana, i granica. Końcówka jednak, ostatnie kilkadziesiąt km zmęczyło mnie
jednak bardziej niż ostatnio, jak z Bańskiej wracałem. Końcowe 50km do Rabki to
jeden wielki kryzys, to samo co ostatnio, drzemki, energetyki, tylko że w
większej ilości. Na kwaterę znów doczołgałem się w środku nocy, budząc
gospodarzy. Nie lubię takich sytuacji, gdy ktoś z powodu mojego dziwnego hobby
musi w nocy zrywać się z łóżka.
Nie wiem czym to spowodowane było, ale cały następny dzień
przechorowałem. Z gorączką i dreszczami, na zmianę leżałem, spałem, siedziałem
na łóżku. Skończyło mi się jedzenie ale nie miałem siły jechać 3km do sklepu.
Do gospodarzy (piętro niżej, ze 20 schodów) też nie miałem siły iść. Zjadłem
resztkę chipsów, piętkę chleba i słoik dżemu. Ale grunt że wycieczka się udała
:)
5l (w tym 1,25l energetyka)
3 banany, kilka kanapek z pasztetem, 3 x delicje, 1 x energy bar i 5 słowackich wafelków
Zdobyte szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950
Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 250-299, Rabka 2018
Preszów
d a n e w y j a z d u
266.30 km
5.00 km teren
17:04 h
Pr.śr.:15.60 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/KDmFS4waxsZ63yIT2
Od pewnego czasu moją rowerową część głowy zaprzątały
Koszyce. Drugie największe (choć tylko 200-tys.) miasto Słowacji, leżące już
bardzo blisko węgierskiej granicy. Co to oznacza – wiadomo ;) Tak naprawdę większą
chrapkę niż na jakieś tam Koszyce miałem na postawienie stopy na węgierskiej
ziemi :) Za pierwszym razem mi się to jednak nie uda… :
Start ok. pół godziny po północy. W Wieliczce śniadanie,
sprawnie pokonuję kolejne hopki Pogórza Wielickiego. Za Gdowem odbijam w nie
mniej, a raczej bardziej, górzystą, boczną drogę przez Stare & Nowe Rybie.
Sprawną jazdę zakłóca pewien incydent. W pewnym momencie coś wpada mi w
przednie koło. Jakiś kawał żelastwa a dokładniej bębna hamulcowego. Jakiemuś
tępemu wieśniakowi odpadł pewnie od traktóra albo przyczepy z gnojem i tak zostawił. Zesrał się na
środku drogi, i zostawił. Na szczęście jechałem powoli, a to gówno tylko
poharatało mi tylko górne lagi. Jakby mi to wpadło na szybkim zjeździe i
zaklinowało się między szprychami to przecież OTB można by zaliczyć, w skrajnej
sytuacji się zabić… Tak czasem nachodzą mnie takie przemyślenia że niektórzy to
używają mózgu tylko do podtrzymywania funkcji życiowych. Wkurwiony jadę dalej,
wciągam podjazd, zaliczam zjazd, i jest Limanowa. Jeszcze ciemno, ale zaraz
zacznie świtać. Zaraz, a dokładniej na podjeździe na krajówce, to tam Słońce wyłania się zza ciemnozielonego grzbietu Pasma Łososińskiego. Tatry – również
obecne :) Szalony, jak zwykle (69km/h) zjazd do New Sącza. Tam nadkładam nieco
drogi, omijając remont i urządzam dłuższą sjestę pod zamkiem, nad brzegiem
Dunajca. W jej trakcie oceniam szkody w sprzęcie i podziwiam nieco
przyjemniejsze widoki, jak np. takie oto ogromne topole, rosnące w korycie
rzeki. W samym mieście tym razem rynek omijam (byłem nie raz), za to zwiedzam
sobie dalej bulwary i okolice dworca kolejowego (notabene, z którego nigdy nie
wracałem pociągiem!). Z miasta wyjeżdżam krajową 75-teczką, i nią powoli wdrapuję się na
Krzyżówkę. Droga wznosi się do góry od samego Sącza, najpierw niezauważalnie, a
potem coraz to bardziej, i bardziej, by pod koniec podjazdu zostawić to na
asfalcie pierwsze dziś krople potu. Jeszcze tylko taka ciekawostka – tym razem
pękniętą tarczę hamulcową znalazłem… Nie wjechałem w to, tak tylko pokazuję
jacy niektórzy to są debile. Wypieprzyłem to do rowu, aby jakiś jadący nocą z
góry kolarz nie stracił zębów, a może i życia. W końcu jest przełęcz. To
ciekawe miejsce, z którego wszystkie cztery krzyżujące się opadają w dół. Ja
wybieram tę opadającą w kierunku Słowacji :) Mijam Tylicz, wraz z pierwszymi
pojawiającymi się tu cerkwiami, wciągam jeszcze jeden, pomniejszy podjazd na
przełęcz Tylicką i jestem na granicy. Przy obecnej tu wiacie i stolikach
dłuższą chwilę odpoczywam, i kontempluję piękno budzącej się do życia przyrody.
Spotykam tu też dwóch innych rowerzysto-turystów, i słyszę kawałek ich rozmowy:
- To co, lecimy?
- Lecimy, jak to mawiał klasyk: „po cipie ogiera jak się
zapiera”
:D Nie wiem co to za klasyk tak mawiał, i nie jestem pewien
na 100% jaki jest sens ów sentencji. Ale podoba mi się ona, a podejrzewam że
może znaczyć że w ten sposób należy traktować swój organizm, gdy ten odmawia
współpracy w czasie długiej trasy/ciężkiego treningu. Zastosuję się. Nie raz ;)
Jest koło wpół do
dwunastej. Idealna godzina aby wyruszyć na podbój słowackiej (i wtedy jeszcze
miałem nadzieję, że węgierskiej) ziemi :) Na szybkim zjeździe zaraz za granicą
wiosna atakuje mnie z całą swoją mocą, nie pozwalając w spokoju kontynuować
jazdy. Musiałem się zatrzymać i zrobić zdjęcia całego tego piękna, tej świeżości, które mnie otacza. Gdy wreszcie udało się zaspokoić zmysły tymi
wiosennymi doznaniami, dokończyłem zjazd, i na skrzyżowaniu z główną szosą
skręciłem w lewo, na Bardejów. A do niego niecałe 10km. Po raz pierwszy zaczyna
mnie dziś niepokoić wiatr, który przybiera nie taki jak potrzeba kierunek. W
Bardejowie zwiedzam rynek, wraz z kościołem, oraz robię zdjęcie obecnej niegdyś
w Polsce (dziś już nie) sieci hipermarketów. Po czym obieram drogę na Preszów.
Skręcam na południe więc liczę że wiatr przestanie spowalniać. Tymczasem
odnoszę wrażenie że on też zmienił kierunek i nie chce abym dotarł do Koszyc
(Węgier). Kilometry dłużą się strasznie, a do mnie powoli zaczyna docierać że
nic z tego nie będzie. Nie tym razem. Postanawiam skończyć na Preszowie.
Nigdzie mi się już więc nie spieszy. Wobec czego pozwalam sobie na dłuuugi
piknik na przydrożnym parkingu, razem z „obywatelami mokradeł”. Nie jest bowiem
zwykły „punkt odpoczynkowy”, jakich wiele w lasach, przy głównych szosach. Jest
tu ładnie urządzony, umocniony żwirem i kamieniami stawek + zasilający go
strumyczek. Do tego mostki, ławeczki, wiaty a nawet drewniany wychodek :) A
wszystko to nie tylko dla turystów, ale też dla tych właśnie „obywateli” tj.
żabek, rybek i innych płazów/gadów, które w tym jeziorku urzędują. Długo tam
siedzę i zbieram siły przed dalszą orką pod wiatr. W końcu zmuszam się do
ruszenia, i powoli bo powoli, ale jednak kilometr po kilometrze zbliżam się
Preszowa. Mijam charakterystyczny zamek na stromym wzgórzu w Kapusanach,
docieram głównej, 4-pasmowej, 18-ki, i wychodzę na ostatnią prostą przed
Preszowem. A wiatr skręca razem ze mną… Przynajmniej takie miałem wrażenie, ze
gdzie bym nie skręcił zawsze jest pod wiatr. Z charakterystycznych obiektów
hangar i wieża niedużego, podmiejskiego lotniska. Do miasta obleśnych,
żółto-niebieskich latarni, dowlekam się ok. 17.30. Poważnie, byłem w zeszłym
sezonie w Preszowie, i to właśnie ochydne żółto-niebieskie latarnie, i takie
same słupy, podtrzymujące pajęczynę trolejbusowej sieci, najbardziej utkwiły mi
w pamięci. Jedynie ścisłe, zabytkowe centrum miasta jest od nich wolne. Robię
po tym podłużnym, centralnym skwerze rundkę, trochę odpoczywam i nieco
zawiedziony zbieram się w drogę powrotną. Koszyce Węgry będą musiały
poczekać. Na tankszteli (© Gustav) na wylocie z miasta robię jeszcze zakupy, kupując
wafelki i napoje we wszystkich chyba możliwych smakach i kolorach ;) Wracam
68ką, na Lubotin i Leluchów (SK|PL). Jak na złość wiatr teraz przestaje. Jedzie
się dość sprawnie. Podziwiam zachodzące centralnie przede mną Słońce, pauzuję w Sabinowie i Lipianach. Zapada zmrok, a ja na podjeździe na 600m górkę opadam
jakby z sił. Szybki zjazd do Lubotina nieco ratuję sytuację ale z kolei zaczyna
się chcieć spać. Przejście w Leluchowie zaliczam jeszcze na jawie, ale do
Muszyny nie dotrę bez chwili drzemki. Ratuję się nią na przystanku, przy okazji
nieco marznąć. Dociągam ostatnich kilka km, i jest upragniona Muszyna. 1sza w nocy. Pociąg
po 5 rano :D Co tu robić w takiej dziurze przez 4 zimne, nocne godziny? Dworca
nie ma, żeby się ogrzać. Zanim jednak się zacznę nad tym zastanawiać obieram
kurs na pierwszą w polu widzenia ławeczkę w centrum. Kimię tam chyba z pół
godziny, zanim budzi mnie przeszywające zimno. No tak, czyli już wiem że
siedzenie na ławeczce jest złym pomysłem, trzeba coś się poruszać. Powoli,
spacerkiem, prowadząc rower, przywracam właściwą temperaturę ciała. Moją uwagę
przykuwa jakby wieża, baszta na stromym wzgórzu po drugiej stronie rzeki.
Lokalizuję wiodącą na szczyt, jak mi się wtedy wydawało, brukowaną ścieżkę. O
jeździe oczywiście nie ma mowy, prowadzę rower po wspinającym się przez ciemny
las zakosami, brukowanym chodniczku. "Agrafki" tak ciasne że muszę rower podnosić i obracać w drugim kierunku ;) Chodniczek wznosi się coraz wyżej i wyżej, w końcu
kończy, a wieży nie widać. Skręcam w lewo, ale tam tylko ciemny las, skręcam w
prawo – ciemny las + stroma ścieżynka, dalej pnąca się ostro do góry. Wspinam się
coraz to wyżej i wyżej, ale nie poza kamiennymi słupkami, wyznaczającymi pewnie
jakieś wierzchołki i kapliczkami na drzewach, nie ma tu nic ciekawego. W końcu
odpuszczam, chyba wszedłem na jakiś górski szlak, i brnąc dalej w tą ciemność
dotrę gdzieś wysoko, w jakieś górskie pasmo. Zawracam. Ostrożnie sprowadzam tam skąd
przyszedłem. Znów jestem na poziomie rzeki. Już wróciłem do centrum. Ale jako
że czasu mam jeszcze mnóstwo, sił jakby też, nie chcę się w ogóle spać, po
zimnie też ani śladu, postanawiam jeszcze raz obadać temat tej „wieży”. Odnajduję
z drugiej strony wzgórza inną, szerszą i mniej stromą (da się jechać) alejkę. Docieram
nią wreszcie tam gdzie chciałem tj. do „wieży”. A właściwie to do ruin malutkiego zamku. Ładnie iluminowanego, i to on tak świecił na szczycie. Obchodzę go
dookoła, robię zdjęcie, i zjeżdżam/sprowadzam na dół. Zbliża się 5, zaczyna się
przejaśniać a ja udaję się na peron. Udało się nie tyle przetrwać, co bardzo
fajnie spędzić w tej zapadłej dziurze noc :) Powrót pociągiem lekko przydługi, jak to na tej okrrrrrężnej kolejowej trasie bywa (4h, przez New Sącz, Grybów, Tarnów) ale bez przygód. Wciągam ostatnie zapasy, uzupełniam niedobory snu, w Krakowie późnym rankiem, przed 10.
Czuć trochę niedosyt, jeszcze przed Preszowem temat Koszyc i
Węgier odpuściłem. Przeszkodził wiatr i ogólnie nie rekordowa jeszcze, forma. Zaliczony
został Preszów, ale już tam byłem, w zeszłym roku. Trasa zakończona mocno niestandardowym
akcentem - nocnym spacerem po górach i lasach. Jak tak teraz popatrzę na mapę
to niewiele brakło (ok. 35m w pionie) a faktycznie zaliczył bym górski szczyt –
Koziejówkę (636m n.p.m.). A wspinając się dalej tą ścieżką, kolejny ponad 700m!
6,25l (w tym 2,25l energetyka)
4 bułki z czymśtam, 1 banan, pierniki, jakieś ciastka, podwójne delicje, kilka wafelków
Zdobyte szczyty:
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Kopalnia w Bełchatowie i Sieradz
d a n e w y j a z d u
284.39 km
0.00 km teren
15:28 h
Pr.śr.:18.39 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2200 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/cS7WXF3Ynvyy7kF88
Plan na ten weekend był jak zwykle ambitny. Tak ambitny, że
aż wstyd przyznać gdzie planowałem dojechać a gdzie mi się udało. Może tylko
dodam, że miało być trochę więcej niż o połowę dalej… A wyszło tak:
Wystartowałem z lekką obsuwą, 35 minut po północy, i obrałem
tradycyjną już drogę przez Skałę, Wolbrom, Pilicę, Koniecpol. Standard
standardów, najczęściej chyba wybierany wariant gdy uderzam na północ.Cóż więc mogę o tych standardowych pierwszych
~100km napisać? Coś tam pewnie się da. Na przykład że w Wolbromiu na budynku
Urzędu jest zegar. Pierwszy raz go zauważyłem, choć pewnie zawsze tam był. Albo
że rynku w Pilicy zawisły transparenty, upamiętniające setną rocznicę
odzyskania przez Polskę niepodległości. Albo że widziałem niezbite dowody
nadchodzącej wiosny. Wschód Słońca zastaje mnie między Pilicą a Pradłami. Fotki
charakterystycznego wiaduktu nad CMK zabraknąć nie mogło, podobnież jak i
charakterystycznego drogowskazu. Coś w rodzaju tapety z Windowsa XP też się
znajdzie ;) Lekko oszronione pola świadczą o tym, że koło zera pewnie było, ale
bez tragedii – ostatnim razem, w drodze do Starachowic było o wiele gorzej. W
Lelowie jakieś tam zakupy, drugie (trzecie?) śniadanie, itp. itd., jak zawsze w
miasteczkach po drodze. Jak widać na załączonych obrazkach, bociany już urzędują. Z Koniecpola na Świętą Annę, ze Świętej na Gidle, Pławno, no i
Radomsko. Dużo leśnych odcinków, w których przy każdej przerwie na siku
przyglądam się budzącej się do życia przyrodzie. Tak, to już wiosna, koniec
zimowego syfu! Do Radomska, pierwszego większego (drugim będzie Sieradz) miasta
docieram punktualnie w południe. Standardowe fotki ratusza i kościoła (są obok
siebie, więc za jednym zamachem można zrobić dwa zdjęcia). Jakaś tam pauza i
opuszczam miasto przez przemysłowe rejony. Bocznymi drogami obieram bardziej
zachodni kierunek. Zaczyna solidnie wiać ze wschodu, czyli w plecy. Dobrze
widać to po kominach widocznej już w oddali elektrowni. No dobrze ale gdzie to
tak właściwie zamierzałem dojechać? Już mówiłem że się tym nie pochwalę, bo
wstyd. Miało być o połowę dalej, po drodze miał być ten Sieradz, a celem
dodatkowym miała być kopalnia w Bełchatowie. Niestety właśnie w tych okolicach
zaczęło się pieprzyć. Za bardzo podniecając się wiatrem i rowerem który sam
jechał 30km/h (z pedałowaniem 40) – źle skręciłem. Za bardzo na zachód, za mało
na północ. Zanim się zorientowałem było już za późno aby to jakoś sensownie
skorygować. Były dwie opcje: albo jechać dalej, na Szczerców, i odpuścić
Kopalnię. Albo zawrócić, i orać dodatkowe 10km pod wiatr. Wybrałem drugą opcję.
Ponieważ, pomimo tego sprzyjającego wiatru zaczynałem przeliczać czas i
kilometry. I po prostu zaczynałem wątpić w sukces całej operacji, dotarcia do…
nieważne gdzie, już mówiłem. Z kolei uznanie tego Sieradza za cel, dotarcie tam
i powrót pociągiem to też tak trochę słabo. Sam Sieradz mi nie wystarcza,
trzeba coś dorzucić. No i dorzuciłem – taras widokowy na największą dziurę w
Polsce. Docieram tam trochę po asfalcie, trochę chujowymi ścieżkami rowerowymi
z różowej kostki Dauna. Tak to jest jak się dostaje za dużo pieniędzy z Unii, i
wydaje na pierdoły (Kleszczów – najbogatsza gmina w Polsce). Cała okolica jest
piaszczysta i porośnięta młodym lasem, widać że są to tereny dopiero niedawno
oddane we władanie przyrodzie. Co i rusz jakieś ślady przemysłowych instalacji,
rur, ogrodzeń, dziwnych oznaczeń. Na tarasie kilka fotek. Kopalnię już co
prawda widziałem, w zeszłym roku. Widzę więc ją drugi raz, ale i tak rrrobi wrażenie. Wg Internetów 8km x 3km x 200m. Długo szukałem jakiegoś porównania i
chyba mam: można by „włożyć” do środka kawałek Krakowa: całe Pasmo Sowińca: z
Sikornikiem, Lasem Wolskim, Kopcem Kościuszki, Piłsudskiego i resztą wzgórz.
Jeszcze Błonia, kawałek Wisły i DW 780 by się zmieściły. I nic nie wystawało by
na wysokość, wszystko znikło by pod powierzchnią otaczającego kopalnię terenu! Jak
zaś chodzi o widoczną na przeciwległym brzegu elektrownię, dostarczającą ponad
20% energii w kraju to jedna taka wystarczyła by aby zasilić w energię kraj
wielkości Szwajcarii. Dłuższą chwilę kontempluję tę potęgę myśli technicznej
człowieka, i ruszam dalej, na Szczerców. Przejeżdżam jeszcze pod stalowym ogromem przenośników taśmowych, dostarczających elektrowni węgiel z nowo
otwartego wyrobiska, i ostatecznie żegnam się z tymi przemysłowymi klimatami. W Szczercowie po 18tej. Odpoczywam sobie na ławeczce, a tu jakaś Pani do mnie: „-Fajnie,
Słonko, można odpocząć. Dzień dobry panu.” No fajnie, dzień dobry :) Wskakuję z
powrotem na wojewódzką. Do Sieradza jeszcze 40km. Nie spieszę się już nigdzie,
bo Sieradz to już koniec moich ambicji na dziś. Pociąg nie wiem o której, nie
bardzo mnie to interesuje, do pracy w pon., więc mam całą niedzielę na powrót.
Więc tym bardziej się nie spieszę. Sporo leśnych odcinków, gdzie ciekawego pokroju
sosna załapuję się na fotkę. Z godnych odnotowania miejscowości jeszcze Widawa
i Burzenin. Zachód Słońca przed Sieradzem. Zwiedzam przejazdem centrum, udaję
się na dworzec. Pociąg za niecałe pół godziny. Zdążam tylko jakieś chipsy i
picie kupić na Shellu nieopodal. W Ostrowie Wlkp. przesiadka. Jest trochę
czasu, dokręcam więc 10km robiąc nocką pętelkę nad zalew i park. Potem drugi
pociąg, w Krakowie o 6 rano. Czyli całą noc wracałem :)
Trasa, choć zrealizowana tylko w 2/3, udana. Nie zawsze musi
być daleko, czasem wystarczy tak średnio.
0.35 - 6.20
4l (w tym 1l energetyka)
6 bułek z serem & kiełbasą, 3 banany, duże delicje, pierniki, baton energetyczny, 2 x chipsy, trochę krakersów jak i wafelków
nowe gminy: 7
Łódzkie: 7
Ładzice
Sulmierzyce
Szczerców
Widawa
Burzenin
Sieradz - obszar miejski
Sieradz - teren wiejski
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Posprzątać ;)
d a n e w y j a z d u
251.92 km
0.00 km teren
14:00 h
Pr.śr.:17.99 km/h
Pr.max:60.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wszystkie znaki na niebie i Ziemi mówiły że wtorek będzie
najcieplejszym dniem grudnia (w całym kraju 2-cyfrowe temperatury). Wziąłem więc
wolne z zamiarem przejechania jeszcze jednej dłuższej traski. Silny (lecz
ciepły – halny) południowo-zachodni wiatr zadecydował o kierunku a długość (lub
raczej krótkość ;) ) dnia o dystansie. Radom. Miasto seksu i biznesu (nie wiem
o co chodzi w tych internetowych mądrościach, pozostaje wierzyć na słowo).
~200km najkrótszą drogą. Byłem tylko raz, przejazdem, 3 lata
temu, w czasie spontanicznej wycieczki do Warszawy. Dodatkowo powinno udać się wywalić tą zbiorówkę z głównej (to stąd taki tytuł wpisu).
Próbowałem się przespać, niestety nie udało się zmrużyć oka.
Ale nie martwi mnie to zbytnio, od czego są energetyczki? ;) Wyjazd o
standardowej i wg. mnie idealnej na długie trasy godzinie, czyli o północy. Na
termometrze za oknem 13 stopni O.o Już po skręcie w Bieżanowską (za zachód)
jedzie się bardzo lekko. Ale za przejazdami kolejowymi, gdy droga skręca na północ
rower nie jedzie w ogóle. On po prostu leci! Tak wieje w plecy. Do tego bardzo
ciepło, musiałem zdjąć nieco ubrań. Przejeżdżam przez Wisłę, przelatuję przez
puste, nowohuckie ulice (tu ciekawostka – korek z tramwajów zjeżdżających do
zajezdni) i wojewódzką 776-teczką wyjeżdżam z miasta. Dawno nie opuszczałem
Krakowa tym bardzo przyjemnym przecież wariantem. Jedno, drugie, trzecie rondo,
jakiś podjazd i są Proszowice. W bardzo ładnej świątecznej dekoracji. Coś tam
zjadłem, wciągnąłem nieco energetyczka (żeby wyprzedzić senność), na rynku
fotka z samym Papieżem ;) i dalej, na Skalbmierz. Za miastem kończą się
latarnie ale najfajniejsze, ciemne zadupia zaczynają się po skręcie z
wojewódzkiej w boczną drogę (skrót taki). Skalbmierz również rozświetlony ładną choinką a także bańką, w której zrobiłem sobie zdjęcie. Ciągle mocno wieje,
wiatr wygina i przechyla blaszaną wielką tablicę reklamową jak chce. Jest
natomiast coraz zimniej. Ze Skalbmierza kawałeczek wojewódzką a na rozstaju
prosto, znów bokami. Tu już ubieram prawie wszystko co mam. Po drodze typowa na
wsiach atrakcja czyli ucieczka przez chcącymi mnie zjeść kundlami. Wg mnie psy
to bardzo głupie stworzenia. Po co one tych rowerzystów gonią? Przecież setki ich
widziały, a żaden nie próbował wtargnąć na posesję czy coś ukraść. A ten dziad
i tak biegnie i szczeka w jakimś wściekłym amoku. Ale to i tak nic. Gdy
chciałem zrobić zdjęcie tablicy z pierwszym drogowskazem na Pińczów (bo akurat
nie było niczego innego godnego uwagi) włączyłem flesza. A flesz włączył
wszystkie psy w okolicy :D Tzn. samym błyskiem aktywowałem jednego psa ale to
jest taka reakcja łańcuchowa: po kolei dołączają się kolejne i kolejne, aż w
końcu szczeka cała wieś :D Gdy wyjeżdżam na otwarty teren (długa prosta przez
pola) wiatr pokazuje co potrafi, 50km/h po płaskim to był tam standard. Potem
bardzo fajny (acz zimny) zjazd drogą przez las (ponad 100m się tu wytraca, z
320 na 200m n.p.m.). Następnie kolejny, nie mniej fajny (i nie mniej zimny) leśny
odcinek - długa prosta Doliną Nidy. Na wiosnę jest tu naprawdę pięknie (foto z
2012r.). Kawałek przed miastem dobijam do wojewódzkiej i ciekawym mostem ze
ścieżką (za dnia wygląda tak) wjeżdżam do Pińczowa. Nie licząc nocnego Radomia
(wiadomo, inna liga) to Pińczów był wg mnie najładniej przystrojonym dziś
miasteczkiem. Kończy mi się paliwo ale na szczęście tuż po pierwszym ziewnięciu
na horyzoncie majaczą czerwone światła stacji benzynowej, gdzie kupuję 1l
wiadomego płynu. Powoli zaczyna się przejaśniać aż gdzieś pomiędzy Pińczowem a
Morawicą wita mnie nowy dzień. Zapowiada się on pogodnie (jednak tylko
zapowiada), Słońce wygląda bowiem coraz śmielej zza chmur (potem znowu się
schowa). Z ciekawszych rzeczy jakaś ładowareczka oraz przystanek autobusowy.
Niby zwykła, pobazgrana wiata ale doskonale zapamiętałem ją z majówkowej,
upalnej wycieczki w Góry Świętokrzyskie z 2012 roku (to z niej te wszystkie zielone zdjęcia). W Morawicy (choineczka)
wskakuję na krajówkę, która zaprowadzi mnie do Kielc. W mieście melduję się o 9
rano. Co ja będę robił cały dzień, jak o 9 rano mam 120km, a do celu raptem 80,
myślę sobie. Miasto zwiedzam przejazdem oglądając takie obiekty jak stadion
Kolporter Arena, Park S. Staszica, jakieś galeria czy inne, nie mniej urocze blokowiska. Po wyjeździe z miasta asfalty stają się mokre a i sam stan
nieba nie przedstawia się najlepiej. Padać może zacząć w każdej chwili. Za
Kielcami zaczyna się ekspresowa siódemka - zakaz, nie wolno. Na szczęście pozostawiono stary przebieg krajówki.
Zdegradowana do drogi ruchu lokalnego, kluczy ona zakrętami i raz lewą, raz
prawą stroną biegnie przyklejona do swej następczyni. Miejscami jest naprawdę ładnie. W końcu, w okolicach Suchedniowa zaczyna padać. Nie jakoś mocno, ale
słabo też nie. Zatrzymuję się nawet na przystanku celem przebrania w ciuchy
przeciwdeszczowe ale chwilę później przestaje kapać. W trakcie tej właśnie pauzy bardzo rzadkie
zjawisko – odwiedzają mnie tu dwa pieski (drugi), które nie tylko nie chcą mnie zjeść ale
merdają ogonkami i są bardzo przyjaźnie nastawione. Aż dał bym im jakieś
jedzenie ale mam same banany, wafelki i czekolady. One chyba tego nie jedzą. W
każdym razie takie merdające ogonkami pieski są OK. Kawałek dalej nieco abstrakcyjny widok. Obok drogi, na wsi, wyrasta nagle ogromna bryła
kopalnianej wywrotki kolebowej, radzieckiej marki Biełaz. Robię sobie z nią małą
sesje foto, rozmiar maszyny robi wrażenie. Z innych ciekawszych obiektów pomnik i
docieram do Skarżyska-Kamiennej. Nadkładam tam nieco drogi (i syfię rower)
omijając remont. Patrząc na mapę w telefonie nie odnajduję rynku w tej
mieścinie. W zamian za to takie oto dwa piękne kadry (to jest ukryte piękno,
trzeba umieć je dostrzec ;) ). Znów wpakowuję się w jakiś „skrót”, który nie
tylko nie był skrótem ale po prostu ślepą dróżką. Na horyzoncie, na północy,
natomiast ciekawe zjawisko – taki jakby wał z chmur, kończący strefę
zachmurzenia, za którym można dostrzec czyste, rozświetlone niebo. No i
faktycznie. Kawałek drogami technicznymi i w Szydłowcu już całkiem ładnie. Tu
rynek jest. Ciekawy ratusz także. W tym bardzo ładnym miasteczku urządzam więc
dłuższą pauzę. Młoda godzina (14ta) a do celu raptem 20km. Przed 15tą ruszam
dalej, starą siódemką, tu jeszcze z oznaczeniami. Słońce rozświetlające
przerzedzone, rozbiegające się chmury tworzy niezwykły widok, na zdjęciu
niewiele co widać. Droga okazuje się ślepa, tzn. można na ekspresówkę tylko
wjechać. Próbuję przebić się jakimiś błotami, polami lub przez plac budowy. W
międzyczasie ściemnia się. Ostatecznie zawracam i nadkładam parę km, innymi
błotami i leśnymi drogami. Jestem trochę wkurwiony, asfaltowa wycieczka miała
być a nie pchanie roweru po ciemku przez pola i lasy. W końcu jest jednak (też
rozkopana) wojewódzka a potem i krajówka, którą wjeżdżam do Radomia. Jest 17ta.
Pociąg za 3,5h, sporo czasu na zwiedzanie. Zanim jednak zacząłem zwiedzać ładny
kawałek przeleciałem 50km/h za ciężaróweczką ;) Nie pamiętam już gdzie kupuję
bardzo dobrego energetyka, takiego jeszcze nie piłem. Smaku też nie pamiętam, poza
tym że był bardzo dobry. Muszę częściej kupować :) Co do zwiedzania to najpierw
na dworzec, po bilety. Potem wypadałoby na rynek. Jednak w telefonowym GPSie
nie odnajduję niczego co byłoby wprost opisane jako „Rynek”. Czyli Radom ma
pewnie jakiś swój główny plac, który pełni rolę rynku. Znalazłem tylko Plac Konstytucji 3 Maja, nie wiem czy to ten. Mniejsza jednak o to bo zwiedziłem
inne ciekawe miejsca: ścieżki biegowo – rowerowe nad rzeką, ze 3 parki (zdjęć
brak bo nie wyszły), trochę uliczek w centrum, trochę przelotówek, blokowiska
itp. itd. Miasto można uznać za dobrze zwiedzone. Gdy zajechałem na dworzec na
liczniku miałem ponad 240km (wobec teoretycznych 200tu, które planowałem).
Jakieś tam zakupy – chipsy, paluszki, Nestea (tym razem bez energetyków, jak
usnę w pociągu nic się nie stanie). Powrót TLK minął szybko i przyjemnie. Przedziału
rowerowego co prawda nie było ale miejsca dużo. W Krakowie po 23 a w domu przed
północą.
Udana wycieczka, 250 w grudniu. Jeszcze kilka lat temu takie
coś nie przyszło by mi do głowy – ostatnie 200 robiłem we wrześniu a pierwsze w
maju. Okazuje się że wystarczy trafić w okienko pogodowe i taka trasa może być
całkiem przyjemna. Poza tym bardzo spodobał mi się taki styl wycieczek: niezbyt
napięty harmonogram, gdy dojadę do celu nie muszę od razu wskakiwać w pociąg a
te 3-4 godzinki turlam się po mieście i sobie zwiedzam. Muszę częściej coś
takiego jeździć. To był dobry, rowerowy dzień :)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/WvqIqbCWN0gETiNs2
0.05 - 23.55
2,5l energetyczka + 1l IceTea
3 bułki z szynką (różne), 3 banany, (duży) 7days, duże wafelki, małe delicje, czekolada, chipsy, słone ciasteczka i takież paluszki
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Tarnów przez Słowację
d a n e w y j a z d u
284.98 km
0.00 km teren
13:43 h
Pr.śr.:20.78 km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2563 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zaległa trasa do opisania. Opisuję zatem, póki coś jeszcze pamiętam:
Po raz któryś tam nie miałem żadnego pomysłu na trasę, a pogoda miała być trochę niepewna, tzn. może padać. Pomyślałem więc: gdzieś niedaleko.
Wyjazd jak zwykle chwilę po północy. Niewiele się zastanawiając poleciałem na południe, jak to zwykle gdy planem jest brak planu. W Wieliczce taki gorąc, że musiałem się rozebrać... Inaczej niż na krótko jechać się tej nocy nie dało. Standardowo: pierwsze śniadanie właśnie tu, drugie w Wiśniowej. Noc gwieździsta i ciepła (ale to już chyba pisałem). Kompletnie nie mam pomysłu co więcej dodać, po prostu odcinek do Kasiny minął szybko i przyjemnie, bardzo lubię tą drogę. Przejdźmy może dalej, do Mszany. Bo to tu na ławeczce w parku wpadłem na dalszy plan trasy: Zabrzeż, Stary Sącz, Piwniczna, Stara Lubovna i przez Leluchów do Polski. Na razie tyle. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, skręcam w DW968. Wschód zaraz po wyjeździe z miasta. Podjazd na przeł. Przysłop wszedł (jak zwykle ostatnio) gładko. Na zjeździe w dolinę Kamienicy (też jak zwykle) trochę zmarzłem - 9 stopni było, najzimniej dziś. Krótkie pauzy: w Szczawie, Kamienicy (wsi) i nad Kamienicą (rzeką). Tak tylko żeby nie przelecieć przez te bardzo ładne przecież okolice. W Łącku już ciepło a im dalej tym bardziej przygrzewa. Po wyjeździe ze Starego Sącza natomiast coś co zaczyna niepokoić: chmury. I to raczej takie deszczowe. Na razie na północy. Ja jadę natomiast na południe, a tam błękitne niebo, więc może nie ma się co martwić na zapas. Lecimy więc zgodnie z planem na Piwniczną. Tam dłuższy odpoczynek bo i jest przed czym, przede mną podjazd na przełęcz Vabec. Wiadomo że nie jest to żadne ekstremum ale ciągnie się ten podjazd i ciągnie, bo Piwniczna leży w dolinie rzeki. Jest bardzo gorąco. Gdy zbliżam się do szczytu powoli zaczynam dostrzegać co się święci. A na szczycie widzę to "coś" już w całej okazałości: stalowo-szare, granatowe i innych groźnych barw chmurzyska, jak okiem sięgnąć, nad całą Słowacją :O (Coś tam widać na zdjęciach). Gdybym nie miał ubrań przeciwdeszczowych to chyba bym zawrócił... Ale miałem więc nie było wymówki, trzeba jechać ;) Zjazd do Starej Lubovni, długi, prosty - pokładałem w nim wielkie nadzieje na jakiś rekord prędkości. A tu lipa, ze 60-kilka było. Dziury, przeciwny chyba wiatr i przełożenie 40-11 nie pozwoliły na więcej. Czasem to mam ochotę na włożenie korby trekkingowej z blatem 48. W Lubovni o wpół do 12. Zdjęcia z miasta brak bo źle na nim wyszedłem - zapomniałem wciągnąć brzucha ;) W zastępstwie jest to z wielką zieloną butelką czegoś tam %-wego. Odsłuchawszy graną co godzinę na rynku ładną melodyjkę (w południe) ruszyłem dalej. A im dalej w las (w Słowację) tym bardziej chłodno i pochmurno. Widać zresztą na zdjęciach. Na szczęście wiatr mocno wspomagał więc leciało się pięknie. Coś tam nawet zaczęło kropić ale przestało. W Lubotinie (fajne wiadukty drogowe/kolejowe nad rzeką - zdjęcie) na rozstaju "krajówek" 68/77 skręcam w tę drugą. Kawałek dalej żegnam się z bardzo przyjemnymi na rower Słowackimi głównymi drogami i skręcam w nie mniej przyjemną boczną drogę na Leluchów. Po Słowacji w ogóle bardzo przyjemnie się jeździ, ruch w porównaniu do Polski zerowy a drogi szersze. Na granicy jestem przed 14tą. Dawne przejście graniczne w Leluchowie raczej obskurne, w porównaniu do tego w Korbielowie to już w ogóle. W Muszynie zaczęło już nie tyle kropić co trochę padać. Na szczęście po chwili przestało. Ułożony po drodze plan zakłada Krynicę, Krzyżówkę i sięga na razie do Grybowa, a potem się zobaczy. Fajny odcinek wzdłuż rzeki/torów i jest Krynica. A w niej jakiś festyn/impreza, nie pamiętam z jakiej okazji. W każdym razie wspomnienie jakiegoś ważnego Pana związanego z tymże miastem. Znowu zaczęło padać. Gdy przestało ruszyłem dalej. Podjazd na Krzyżówkę. Znowu pada, coraz mocniej. Do tego stopnia że na przełęczy schowałem się na przystanku i przebrałem w ciuchy przeciwdeszczowe. Pierwszy raz je zakładam więc z 15 minut zeszło na dopasowanie ubioru. Po czym ruszyłem w dół, na Grybów. Nie dalej jak po 5 minutach zjazdu przestało padać a i droga zrobiła się sucha... I to tyle by było z deszczu na dziś, to se przetestowałem ubranie ;) W każdym razie zjechałem w tym wdzianku do Grybowa (po drodze remont mostu) i tu je zdjąłem, żeby się nie zagotować. Bo wypogodziło się i coraz cieplej. Przeliczyłem czas / kilometry i wyszło mi że jadę do Tarnowa na pociąg, odjazd 21.20. Nie chce mi się setny raz wracać przez N. Sącz, Limanową i Gdów. A z kolei inną drogą wrócił bym do Krakowa koło 1-2 w nocy a jutro poniedziałek. Co do dalszej to w skrócie mogę tylko napisać że bardzo jestem zadowolony z tegorocznej formy :) I na tym może zakończmy co by nie popaść w jakiś samozachwyt ;) Bobowa, Ciężkowice, Gromnik, Tuchów. W Tarnowie na dworcu 50min przed odjazdem. Czasu a czasu. W Płaszowie o 22.30, w domu o 23ciej.
Udana wycieczka, pomimo niepewnej pogody udało się trochę pokręcić. To był dobry, rowerowy dzień :)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Sedlo Vabec 760
Vabec 690
Przeł. Krzyżówka 745
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/p198ylaU2eG8gMf82
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 9%
WYSOK MAX: 731
0.10 - 23.00
3,25l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 2 paczki delicji, 2 czekolady
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Przełom Dunajca, Czerwony Klasztor i Stara Lubovna
d a n e w y j a z d u
279.78 km
8.50 km teren
14:45 h
Pr.śr.:18.97 km/h
Pr.max:69.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3061 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Miało być lajtowo, a wyszło jak zwykle ;)
Wstępnym, bardzo luźnym i niezobowiązującym planem była
szosowa pętelka dookoła Gorców - w 2014
takie coś jechałem i z tego co pamiętam
220km wyszło. Czyli luzik :)
Wyjazd godzina 0.05. Standardowo, Wieliczka, Dobczyce,
Wiśniowa. Temperatura nie pamiętam jaka, a skoro nie pamiętam to pewnie nie
wyróżniająca się czyli 5 czy tam 10 stopni. Noc księżycowa. Śniadanie na
przystanku w Poznachowicach. W Mszanie drugie śniadanie, zaczyna świtać. Tu
skręcam na Zabrzeż. Pogoda póki co taka nijaka, tzn. pochmurno i raczej nie
ciepło. Uphill na przeł. Przysłop Lubomierski wszedł gładko bo i nie mogło być
inaczej, ten podjazd był wyzwaniem powiedzmy kilka lat temu ;) W Szczawie długa
pauza nad Kamienicą. Pogoda już nawet zaczęła się klarować ale na skrzyżowaniu
w Zabrzeży znów widać biały kołtun mgieł w dolinie Dunajca w który trzeba
będzie wjechać (zdjęcie). W Krościenku jestem koło 8.30 czyli widać jak bardzo
rekreacyjne było tempo :) Tu też relaks nad rzeką (przy okazji ujebałem
śnieżnobiałe oponki jakąś gliną...), szczęśliwi czasu nie liczą, więc się
zeszło ;) I wpadł mi do głowy pomysł niegłupi: że niby po co setny raz do tego
N. Targu jechać skoro nie byłem jeszcze nigdy pod Czerwonym Klasztorem
(rowerem)? Wobec powyższego obrałem kurs na Szczawnicę, Przełom Dunajca,
wspomniany Klasztor a potem gdzieś przez Słowację. Się zobaczy. Kilometrów na
pewno sporo ponad 220km plan będzie ale kto by się tym przejmował ;)
8mio chyba kilometrowy trakt brzegiem rzeki był bardzo
widokowy, opłacało się tu przyjechać. W dodatku turystów niewiele bo aura
ciągle jakaś taka wilgotna, może zgniła nawet bym powiedział (na szczęście
deszczu niet). Niesamowite wrażenie robiły pewnie 300m czasem metrowe, stalowo
szare skały wyłaniające się z nurtu rzeki, porośnięte gdzieniegdzie nie wiadomo
jakim cudem zakorzenionymi drzewami :O Pod Czerwonym Klasztorem koło 10tej.
Obowiązkowa fotka na tle Trzech Koron i myślę co dalej. No i wymyśliłem: Stara
Lubovna i przez Piwniczną do domu. Mijam Velki Lipnik (który wcale taki wielki
nie jest, zabita dechami dziura ;) ) i zaczyna się pod górkę. Znaczy się
przełęcz jaka pewnie. No i jest, 730m n.p.m., dobre i co. Szalony (prawie 70
było) zjazd i docieram do Lubovni. Już miałem jechać na rynek ale skusił mnie
znak: „w lewo Hrad jakiś tam, ileś tam km”. Zamki na Słowacji bywają efektowne więc chyba
warto zobaczyć. Asfaltowy podjazd, potem kawałeczek szlakiem, w końcu rower
górski mam ;) Nie wszystko udało się wciągnąć, opony ślizgały się po trawie. Zajechałem
pod samą bramę, obowiązkowa fotka z panoramą miasta na tle gór i w dół. Rynek
też warto zaliczyć, co by nie? Piknik trwał chyba z godzinę, tak że w drogę
powrotną ruszam koło wpół do trzeciej. Za miastem kolejna atrakcja, tj.
podjazd. W to mi graj, pewnie wpadnie kolejna przełęcz do kolekcji :) Droga
bardzo widokowa więc pauzy na fotki były pretekstem do odpoczynku, trochu gorąco
było. W końcu jest. Sedlo Vabec, 760m n.p.m. Tu też dłuższa pauza, kontemplacja
całego tego piękna jakie mnie otacza :O Piękna Gór. Siedziałem sobie na jakimś
betonowym fundamencie i cieszyłem się jak głupi do sera chyba przez pół godziny
:) Pora jednak się zbierać, zjazd sam się nie zjedzie ;) Trzeba mu pomóc. Ja
pomagałem mu jak mogłem ale 70ki nie było :/ Znowu te 68-69 jakoś... Ciągnął
się i ciągnął. Granica, Piwniczna. Zakupy, jakiś tam napój i chyba 25cm
średnicy drożdżówka. Jej ogrom docenił nawet starszy Pan, który przechodząc
obok, do żony w te słowa: „Jezu, jaka wielka drożdżówka!”. :D Coś tam odpocząłem
na ryneczku i domu jeszcze setka, z hakiem. Standardowo, bez żadnych kombinacji:
Old Sącz, New Sącz, Limanowa, Stare & Nowe Rybie, Łapanów, Gdów. Droga
znana i lubiana. W zasadzie nie wiem co o niej można więcej napisać, więc tak w
skrócie tylko: Podjazd na N. Sączem raczej ciężko wchodził, chwilę sobie odpocząłem.
Na zjeździe do Limanowej znów próbowałem pobić rekord prędkości ale znowu
„tylko” 60 ileś. Zachód Słońca za Limanową, ostatni cięższy podjazd, pod
kościół w Starym Rybiu. Na szczycie ostatnia kontemplacja widoków, ostatnie
czerwono-żółte tchnienie Słońca zza horyzontu. Ostatni (już naprawdę ostatni)
szalony zjazd w ciemnościach z lampką na full trybie. Odpoczynek pod pięknym
dębem w Łapanowie, Gdów i do domu. Znowu tak, jak często ostatnio mam. Że na
ostatnich kilometrach zamiast słabnąć rozpiera mnie energia O.o Chyba wiem o co
w tym chodzi. To coś siedzi w głowie a nie w mięśniach. W domu o godz. 0.30 w
dobrej formie.
Udana wycieczka, gór nigdy za wiele. To był dobry, rowerowy
dzień :)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Strananske Sedlo 730
Pasternik 555
Lubovniansky Hrad 630
Vabec 690
Sedlo Vabec 760
Litacz 652
Zdjęcia wyjątkowo w takiej formie:
https://goo.gl/photos/ALMyoyuS3BH57ugn8
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 13%
WYSOK MAX: 752
0.05 – 0.30
3,5l
4 bułki z szynką, 4 banany, 3 czekolady, wielka drożdżówka,
wafelek, energy bar
Serwis: mycie roweru, smarowanie łańcucha, regulacja hamulców, pompowanie opon, klejenie siodełka, wymiana łożysk sterowych
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Terenowo, Serwis
Zakopane und Krowiarki
d a n e w y j a z d u
283.25 km
0.75 km teren
14:09 h
Pr.śr.:20.02 km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2700 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Dziewiczy rejs ;) Pomysłu na trasę żadnego niesamowitego nie miałem, więc taki oto standardowy zestawik: miasto starych bab z tabliczkami "pokoje", nagabujących do skorzystania z noclegów + znana i lubiana wśród rowerzystów, wysoka asfaltowa przełęcz. W razie W wiozłem dodatkowy kilogram narzędzi (oprócz tego co zawsze mam).
Wyjazd wcześnie/późno - zależy jak na to patrzeć - o północy. W domu za oknem 15 stopni, jadę więc na wpół krótko, tj. krótkie spodenki ale z cienką kurtką, w czapce lecz bez rękawiczek. Ciepło. Do tego stopnia że w Wieliczce jestem nawet nieco zgrzany. Natomiast wraz z wyjazdem z aglomeracji krakowskiej i pierwszymi hopkami Pogórza Wielickiego coraz chłodniej. Nie na tyle natomiast żeby się przebierać, bo nocna jazda jest tak fajna że aż szkoda się zatrzymywać. Dobczyce omijam obwodnicą i zaczynają się pierwsze fajne, nieoświetlone odcinki. W Wiśniowej pauza. I chłodny start. Ale nie zimny, bo pomimo 7'C zimno mi w tych krótkich spodenkach nie było O.o Koło przeł. Wielkie Drogi wypadek i wstrzymany ruch, na szczęście rower to tylko rower i wszędzie się przeciśnie. W Mszanie 5 stopni i jednak kończy się kozakowanie ;) Długie spodnie, bluza + rękawiczki. W Rabce koło świtu i chyba z pół godzinny odpoczynek. Połączony z kontrolą wszystkich połączeń gwintowych - kilka śrub trzeba było dociągnąć. Po czym rozpoczynam uphill na Monte Obidowa ;) Z centrum miasta na szczyt ponad 300m UP a nachylenie pod 20%. Tzn. 17% jest często gęsto a na chwilę wskoczyło 19. W każdym razie jeden z cięższych asfaltowych podjazdów w woj. Małopolskim. A ja się wręcz na nim zagotowałem. Do N. Targu zjeżdżam Zakopianką bo nie ma tu raczej żadnej alternatywy. W mieście znów dłuższa pauza, jakiś nie do jazdy dziś jestem. Tzn. nie jedzie się źle ale tempo mam iście emeryckie. Ruszam wreszcie, trochę krajówką a trochę bokami, prawą lub lewą jej stroną. Coby nie kusić za bardzo losu. Przez to kluczenie w Poroninie odbijam za bardzo w bok i oddalam się od Zakopanego. Zasięgam porady u tubylców, do miasta pojadę przez Murzasichle (co za nazwa). Fajne leśne odcinki, fajne widoki na Tatry i w ogóle jest fajnie. Natomiast dopiero po drodze uświadomiłem sobie jaką drogą mnie pokierowali. Tzn. wspinającą się na ponad 1000m n.p.m. szosą u podnóża Tatr, na mapie opisaną jako Droga Oswalda Balzera. W to mi graj, podjazdów (i zjazdów) nigdy za wiele :) A ten do Zakopanego był bardzo szybki i widokowy. Na skrzyżowaniu źle skręciłem, ominąłem centrum i musiałem nadłożyć kilka km. To też dobrze, kilometrów również nigdy zbyt dużo. Odpoczynek w parku (im. Lecha Kaczyńskiego). Dochodzi jedenasta a średnia 17,3 (mówiłem coś o emeryckim tempie?). Coś tam zjadłem, drugi raz sprawdziłem śruby. W drogę powrotną ruszam w południe. Tu też zamiast wojewódzką jakoś skręciło mi się na Kościelisko. Droga idzie wysoko więc odcinek bardzo widokowy. Dawno nie wspominałem o pogodzie a ta jest po prostu upalna, niemal 30 stopni. Nie jestem pewien gdzie mnie ta droga zaprowadzi, nie są też tego pewne spotkane po drodze kobiety (jak się okazało turystki). W końcu asfalt kończy się. Na szczęście spotykam jakiegoś bikera na "mtb", tubylec koło 60ki. Który wskazuje mi szutrową kamienistą drogę. Ledwo za nim nadążam ;) Ale to przez raczej mało terenowe, 32mm oponki, szkoda byłoby przebić albo i glebę wyhaczyć. W końcu jest DW958. Jest raczej w dół i wieje też raczej w plecy więc jedzie się bardzo sprawnie. Witów, Chochołów (drewniane chaty), Czarny Dunajec. Miasto tak brzydkie że aż szkoda zdjęcia robić. Mocny kandydat na najbrzydsze miasto woj. małopolskiego. Straszna dziura. Po skręcie na Jabłonkę widoki jakby ładniejsze :) Centralnie na wprost potężny masyw Babiej, Królowy Beskidów. Zawsze gdy wracam przez Krowiarki mam problem z kończącym się piciem. Tak jest i dziś, w Jabłonce wszystko pozamykane. Na szczęście w Zubrzycy coś znajduję, a stoliki przy sklepie wykorzystuję na dłuższy piknik. Pora się jednak zbierać, Krowiarki same się nie podjadą. Nie jest jakiś ciężki ten podjazd ale potrafi dać w kość. Na przełęczy przyjemnie, niecałe 20'C. Popas, ostatnia, trzecia kontrola roweru (nic już się nie luzuje) i sru w dół. Leciałoby się pięknie (koło 67 wyciągnąłem) gdyby nie jedna rzecz. Co chwilę zsuwający się magnesik licznika... Myślałem że ch*j mnie tam strzeli, co chwila zatrzymywać się i poprawiać... W zasadzie to w dół jest aż do Suchej. Ostatni dłuższy odpoczynek natomiast w Makowie. Wciągam co tam zostało, m.in. energybara. I albo to placebo albo faktycznie coś on tam daje bo power był niesamowity, właśnie od Makowa gdzieś do Radziszowa. Tak że na Sanguszki to nie wjechałem a wręcz wleciałem :) W tej gdzieś okolicy łapie mnie zachód Słońca. Ostatni szalony zjazd, Sułkowice, Biertowice, Krzywaczka, Radziszów... Doskonale już znane okolice. W Radziszowie nieźle mi się spać zachciało (nie spałem w nocy wyjazdu). Możliwe że na ławce na przystanku nawet na kilka sek. przysnąłem O.o I co teraz?! Trasa się nie liczy?! Trzeba dzielić na dwie?! ( :D ) Jakoś udało się jednak przezwyciężyć senność i dotoczyć przez Skawinę do Krakowa. W domu o wpół do dwunastej.
Udana wycieczka. Choć byłem tam nie raz to jednak południowe kierunki zawsze spoko. Tak jak wspomniałem dojazd bardzo rekreacyjny, natomiast na powrocie udało się podnieść średnią z 17 do 20, czyli tempo znacząco lepsze. Nic się nie uje*ało, nic nie odpadło, rower spisuje się świetnie. Oponki toczą się zauważalnie lżej, choć oczywiście cudów nie ma. To nigdy nie będzie rower szosowy, tylko "szosawy" ;) To był dobry, rowerowy dzień :)
(dane przybliżone bo licznik szwankował)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Obidowa 865
Przeł. Lipnicka (Krowiarki) 1012
Przeł. Sanguszki 480
Standardowa mała pauza w Wieliczce © Pidzej
Na rondzie w Dobczycach © Pidzej
Koło tartaku w Wiśniowej © Pidzej
Odpoczynek w Wiśniowej © Pidzej
Skład drewna na przeł. Wierzbanowskiej © Pidzej
W okolicach przeł. Wielkie Drogi, w oddali wypadek © Pidzej
Park w Mszanie © Pidzej
Na krajówce, już jasno © Pidzej
Teatr "Rabcio" © Pidzej
I hotel "Sława" © Pidzej
Nad Poniczanką © Pidzej
Nad Poniczanką © Pidzej
Początek słynnego podjazdu © Pidzej
I na szczycie. Zdjęć po drodze nie ma, bo chciałem wciągnąć go bez odpoczynków ;) © Pidzej
Przypadkowo zrobiona fotka © Pidzej
New Targ © Pidzej
Interesująca architektura © Pidzej
Kawałek Zakopianką © Pidzej
Gdzieś nad Poroninem © Pidzej
Gdzieś nad Poroninem © Pidzej
Murzasichle © Pidzej
Zakupy tamże © Pidzej
A to już ponad 1000m n.p.m © Pidzej
Zjazd do Zakopanego © Pidzej
Jakaś tam fotka z Tatrami © Pidzej
Odpoczynek w parku © Pidzej
Odpoczynek w parku © Pidzej
Ponadstandardowy zestaw narzędzi © Pidzej
Rówień Krupowa © Pidzej
Rówień Krupowa © Pidzej
Tatry © Pidzej
Rowerzysta co zgrywa twardziela ;) © Pidzej
I jego maszyna © Pidzej
Niższe Tatrzańskie szczyty, zachodnia końcówka pasma © Pidzej
Czarny Dunajec © Pidzej
Czarny Dunajec © Pidzej
Chochołów © Pidzej
Ku Babiej Górze © Pidzej
Królowej Beskidów © Pidzej
Przedostatni rzut oka na Tatry - z podjazdu na przełęcz będzie je jeszcze widać © Pidzej
Przedostatni rzut oka na Tatry - z podjazdu na przełęcz będzie je jeszcze widać © Pidzej
Odpoczynek w Zubrzycy © Pidzej
Na przełęczy © Pidzej
Wysoko © Pidzej
Obelisk ku pamięci budowniczego drogi © Pidzej
Maków Podhalański © Pidzej
Na przeł. Sanguszki © Pidzej
Ostatni szalony zja... © Pidzej
Zaraz, zaraz ale jak to ostatni?! :( © Pidzej
No i jeszcze Skawinka © Pidzej
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 13%
WYSOK MAX: 999
00.00 - 23.30
5l
5 bananów, 3 kanapki, 2 bułki, 2 paczki ciastek, czekolada, baton energetyczny
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299
Spontaniczna Słowacja
d a n e w y j a z d u
263.67 km
0.00 km teren
12:56 h
Pr.śr.:20.39 km/h
Pr.max:66.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3018 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Nie miałem żadnego pomysłu na ten weekend. Tzn. plany mam, ale bardzo ambitne, i na taką wycieczkę potrzeba 1,5 doby :D Tymczasem w sobotę pogoda była słaba, została tylko niedziela. Coraz ciężej mi wymyślić jakąś asfaltową pętlę, wszędzie już byłem. Ostatecznie stanęło na: Dobczyce, Kasina, Limanowa, New Sącz i podjazd na Krzyżówkę (od tej strony jeszcze nie wjeżdżałem na tą przełęcz). A potem się zobaczy.
Wyjazd standardowo, o północy, a dokładniej pięć po. To dobra pora na start, fajnie mi się tak wyrusza. Jak zawsze, Wieliczka i na południe DW 964. Jedzie się bardzo sprawnie więc nawet nie zatrzymuję się i Dobczyce omijam obwodnicą. Za miastem klimatyczny odcinek bez latarni. Zwłaszcza dzisiaj, gdy Księżyc w pełni mógłby zastępować lampkę. Chwilę potem zachmurzyło się ale prognozy na dziś nie przewidują deszczu. Trzymam za słowo. Pierwszy odpoczynek dopiero w Wiśniowej, pod kościołem. Jeśli chodzi o temperaturę to najniżej spadło do 2'C, czyli nie było źle. Zresztą podjazd (na przeł. Wierzbanowską) nie pozwala zmarznąć. Kolejna przeł. (Wielkie Drogi) i w lewo, w DK28. Tu nie ma miejsca na nudę, od razu rozpoczyna się uphill na przełęcz Gruszowiec :) Pomimo że to krajówka to w niedzielną noc ruch praktycznie zerowy! Pojedynczy samochód raz na jakieś 10 min, nie przesadzam. Cała szosa dla mnie! Na przełęczy krótka pauza, i pora na pierwszy dziś, szalony zjazd :) To tu w 2012 wykręciłem swojego maxa w całej rowerowej karierze (75,3km/h). Dziś tak dobrze mi nie poszło :/ Choć bardzo się starałem to z tego co pamiętam 62,5 tylko było. Jedyne usprawiedliwienie jakie mam to niewchodzące najcięższe przełożenie, i na 40-14 nie bardzo jest czym dokręcać. W Limanowej pauza na rynku. Stosowna, wysoka dekoracja przypomina mi że dziś Niedziela Palmowa. Na podjeździe za miastem zaczyna przejaśniać się. No płasko to tu nie jest. Nie ma żadnej przełęczy ale na prawie 650m n.p.m. znów trzeba się wdrapać. Świt wita mnie kawałek przed długo wyczekiwanym znakiem. Właściwie kompilacją znaków, ostrzegającą o zjeździe do N. Sącza. Tu również było szybko (ze 60) ale też bez jakichś rekordów. W mieście dłuższa przerwa pod kasztanowcem, które ma już nie takie małe, zielone listki. W tym roku przyroda jakby szybciej budziła się do życia. Chmury rozchodzą się, temperatura wzrasta, ogólnie wypogadza się. Podjazd na kolejną dziś przełęcz - Krzyżówkę - rozpoczynam więc w dobrym humorze. Podjazd ciągnie się i ciągnie ale jest bardzo przyjemny - nachylenie rozsądne, ruch (krajówka) dalej znikomy a wokoło piękne okoliczności przyrody (góry). Kurde no ma się to poczucie "bycia w górach" :) W końcu charakterystyczne skrzyżowanie na szczycie. Tu też dłuższy popas i przebierka w krótkie ciuchy bo już ciepło. Obmyślam też dalszy plan podróży. Niby można by zlecieć do Grybowa ale szkoda tak z gór zjeżdżać, dopiero 9 rano. Ostatecznie stanęło że przez przeł. Tylicką przebiję się na Słowację, kilkanaście km przez jakieś wiochy a do Polski wrócę boczną (bardzo boczną wg. mapy) drogą przez Wysową Zdrój. No to ruszamy, pora wdrożyć ten świetny (jak mi się wtedy wydawało) plan w życie :) Kilkanaście km przez bardzo ładne okolice (uwagę zwracają zwłaszcza liczne cerkwie) i docieram do granicy. Licznik wskazuje tu ~140km i ~2000m UP. Nieźle :) Słowacja wita mnie bardzo miło, znakiem: "Zjazd 19%" :D Ale to chyba błąd w druku i autor miał na myśli "9%", bo tyle wskazał licznik. Czuję się oszukany. Niemniej jednak i 66km/h tam wyciśnięte nie jest złym wynikiem. Wypatruję skrętu w lewo, na Gaboltov. Nie ma jednak niczego takiego co by taki skręt przypominało, tylko jakaś polna droga nie wiadomo gdzie prowadząca. Zlatuję więc dalej, do "krajówki". W cudzysłowie dlatego że na tym 1km fragmencie którym jechałem spotkałem więcej rowerzystów niż samochodów (dosłownie) :D Jeśli chodzi to widoki to: "Ku*wa jak tu pięknie". Do tego stopnia że co chwila powtarzam sobie te właśnie słowa cicho pod nosem. Dlaczego to widać chyba na zdjęciach :) Koło stacji benzynowej skręcam w boczną drogę, na Niżny i Wyżny Twarożec (pewnie coś z serem). No i tak jadę sobie, jadę. Delikatnie pod górkę. Jak już wspominałem, jest bardzo ładnie. Niepokoi natomiast to że przede mną rozpościera się ściana gór! Dość wysokich gór. W której nie widać żadnego obniżenia, którym mogła by przebiegać potencjalna droga do Polski. Obawy okazują się jak najbardziej uzasadnione. W Wyżnim Twarożcu droga rzekomo prowadząca do Polski okazuje się być gruntówką. Mapka w centrum rozwiewa wszelkie wątpliwości. Ta droga to pieszy szlak przez jakieś 800m góry :D W dodatku nie prowadzi w stronę granicy. No wkurzyłem się trochę. Cały, misternie ułożony (w jakieś 5 min) plan w pizdu... Niby można by tym szlakiem dalej. W końcu nie po takich górach się jeździło/prowadziło/niosło rower ;) Jednak dzisiejsza wycieczka z założenia miała być asfaltowa i nie widziała mi się jakaś przeprawa przez góry. Tym bardziej na rowerze z ciężką sakwą, resztką picia i bez mapy słowackich gór. Wyjścia (rozsądne) były dwa: wrócić po śladzie do Polski lub wrócić do Polski przez Bardejów, Zborów. Wygrała opcja druga bo głupio tak zawracać. Z powrotem do krajówki, w dół. Do Bardejowa 10km bardzo przyjemną "krajową 77ką". Pogoda też OK - 20 stopni, błękitne niebo nieco tylko przystrojone białymi chmurkami (wg prognoz w górach miało być 10 i zachmurzenie całkowite). Docieram do miasta, bardzo ładnego nawiasem mówiąc. Śmieszą co poniektóre reklamy, szyldy, ogólnie cały Słowacki język. Pauza na jakimś placu, nawet WiFi mają. Wygrzewam się na słoneczku, i nieśpiesznie konsumując paczkę pierniczków koncypuję nad dalszym przebiegiem trasy. Nic szczególnego nie wymyśliłem - do Polski przez Konieczną, Gorlice i na pociąg z Bobowej, o 20.15. Na kołach wrócić do domu raczej nie ma szans, ze 350km by wyszło :D Nieśpiesznie ruszam więc ku Ojczyźnie. Dalej, coby nie przynudzać, w telegraficznym skrócie: Zborów, Chmielowa, Becherów (raczej zapadłe dziury). Podjazd na przeł. Beskidek. Kilometr przed granicą na liczniku wybija 200km. Ostatnia bułka, ostatni (poobijany) banan. Pagórkowata droga, ochłodzenie. Podjazd na ostatnią dziś, siódmą (!) przełęcz - Małastowską. (Przed)ostatni szalony zjazd. Gorlice. Czas goni. Dokumentacyjna fotka w przypadkowym miejscu i na Bobową. Baton energetyczny. Ostatnie promienie zachodzącego Słońca, ostatnie zakupy, naprawdę ostatni - ostatni szalony zjazd. Bobowa, rynek, na peronie 40 min przed odjazdem. Do Krakowa 2 godzinki nowoczesnym i niedrogim pociągiem. Na dworcu o 22.30, w domu po 23. Meta.
Udana wycieczka. Tak trochę spontanicznie ta Słowacja wyszła. Ładny i fajny na rower kraj. Morze gór, dużo "dziewiczych", niezurbanizowanych terenów. Ruch nieduży, kierowcy nigdzie się nie śpieszą, nie ma terroru ścieżek rowerowych. Natomiast wadami wydają się być: wszechobecni Cyganie, trzeba uważać. Totalne zadupia - w razie jakiejś poważniejszej awarii może być nieciekawie. Podejrzewam że w niedzielę nie ma w całym kraju ani jednego otwartego sklepu/serwisu rowerowego :D Przy jeździe MTB problemem są podobno zakazy dla rowerów we wszystkich lasach. Ale nie wydaje mi się żeby jakoś to egzekwowali. Bo pewnie ciężko w tych lasach kogokolwiek spotkać ;)
To był dobry, rowerowy dzień :)
PS Nawigowanie po Słowacji za pomocą 8-letniej mapy woj. Małopolskiego nie jest dobrym pomysłem ;)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Gruszowiec 660
Litacz 652
Przeł. Krzyżówka 745
Przeł. Tylicka 683
Przeł. Beskidek (Dujawa) 550
Przeł. Małastowska 604
Pauza w Wieliczce © Pidzej
Tartak w Wiśniowej © Pidzej
Odpoczynek w Wiśniowej © Pidzej
Pierwsza dziś przełęcz: Wierzbanowska © Pidzej
Kierunek: New Sącz © Pidzej
Na przeł. Gruszowiec © Pidzej
W Limanowej © Pidzej
Na podjeździe za miastem. Świt tuż tuż © Pidzej
Randomowy kościół © Pidzej
Pod górkę. Jeszcze tylko kawałek © Pidzej
Na to czekałem :) © Pidzej
Wzburzony Dunajec © Pidzej
Zamek w N. Sączu © Pidzej
I palma tamże © Pidzej
Odpoczynek tam gdzie zawsze, pod kasztanowcem © Pidzej
Rzuciłem gołębiowi kawałek bułki. Kilka sekund później znikąd się ich 30 pojawiło :D © Pidzej
Są już liście. A także lampki świąteczne :D © Pidzej
Rynek w Nowym Sączu © Pidzej
Takie tam © Pidzej
No zielono się robi :) © Pidzej
Chyba tor konny © Pidzej
Wreszcie jest © Pidzej
Piękne okoliczności przyrody © Pidzej
Charakterystyczne skrzyżowanie © Pidzej
Stamtąd przyjechałem © Pidzej
Odpoczynek na przęłęczy © Pidzej
Bociany już urzędują © Pidzej
Charakterystyczne dla Beskidu Niskiego cerkwie © Pidzej
Przyjemna droga © Pidzej
Cerkiew w Tyliczu © Pidzej
Ku Słowacji © Pidzej
Na granicy © Pidzej
Ale mi narobili smaka © Pidzej
Na Słowacji © Pidzej
Nasi tu byli © Pidzej
Kawałeczek "krajówką" © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Temperatura optymalna :) © Pidzej
Fajny język. Jak każdy Słowiański © Pidzej
?! Takie ciężkie wozidła tam mają? © Pidzej
Słowacja © Pidzej
Coś z serkiem pewnie © Pidzej
Droga na Wyżni Twarożec. Przede mną ściana gór © Pidzej
Tutaj wszystko się wyjaśniło © Pidzej
W Wyżnim Twarożcu © Pidzej
Z powrotem na krajówce © Pidzej
Gdzieś po drodze © Pidzej
Coś w rodzaju ścieżki rowerowej. Nienajgorsza ale dwa razy musiałem przenosić rower przez barierkę © Pidzej
Takie tam © Pidzej
Przedmieścia Bardejowa © Pidzej
Pamiętam te markety z Polski © Pidzej
Złota Zuzanna © Pidzej
Wysoka Szkoła Zdrowotnictwa i Socjalnej Pracy :D © Pidzej
Sportowa Hala © Pidzej
Odpoczynek w Bardejowie © Pidzej
Te też były w Polsce © Pidzej
Ale że o co chodzi?! © Pidzej
Przez jakieś wiochy © Pidzej
Potrawiny © Pidzej
W Zborowie © Pidzej
Powrót do Ojczyzny © Pidzej
Jeszcze jedno po drodze © Pidzej
Na granicy © Pidzej
Banan źle zniósł trudy podróży. Ale nawet dał się zjeść © Pidzej
Wspólna wieczerza. Dobra, już nie przeszkadzam © Pidzej
Ostatnia dziś przełęcz - Małastowska © Pidzej
Szybka fotka z Gorlic © Pidzej
Ostatni zjazd © Pidzej
No i Bobowa © Pidzej
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 18% (?)
WYSOK MAX: 728
0.05 - 23.05
3,5l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 2/3 czekolady, pierniczki, wafelek i energy bar
Nowe gminy:
Małopolskie:
Nawojowa
Ujście Gorlickie
Sękowa
Moszczenica
Łużna
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 250-299, Powrót pociągiem
Pogórzami do Rzeszowa
d a n e w y j a z d u
273.34 km
0.00 km teren
13:35 h
Pr.śr.:20.12 km/h
Pr.max:56.00 km/h
Temperatura:12.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2205 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zaległa wycieczka do opisania. Więc opisuję póki coś tam jeszcze pamiętam:
Celem na dziś było dotarcie do Przemyśla. Przez Jasło, Krosno, Sanok - na tym mieście też mi zależało, jeszcze nie byłem, a podobno bardzo ładne. Ok. 280km, droga raczej górzysta. Wyszło trochę inaczej:
Wyjazd z niewielkim poślizgiem, 10 min. po północy ;) W Wieliczce przerwa tylko na łyk picia i dokumentacyjną fotkę i dalej pagórkami, wojewódzką na Gdów. Nie jest ciepło ale jakoś bardzo zimno też nie, 1-2 stopnie, w Gdowie 0. Nic nie zwiastuje tego co za chwilę się zacznie ;) A zaczęło się za Gdowem a przed Łapanowem. A mianowicie gęste jak mleko mgły, ogromna wilgoć i lekki mróz, -1 do -3'C. No trochę nieprzyjemnie. Widoczność na jakieś kilkanaście metrów. Z kolei kawałek dalej miałem wrażenie że widzę na jakieś kilka metrów i tracę orientację w przestrzeni :o Jadąc kilkanaście na godzinę (szybciej się bałem) wypatrywałem tylko krawędzi jezdni, jako jedyna dawała mi ona jakiś punkt odniesienia. Przez to nie byłem pewien czy dalej jestem na wojewódzkiej czy gdzieś odbiłem (jak się potem okazało, obawy były słuszne). Zastawiałem się na ile bezpieczna (niebezpieczna?) jest jazda rowerem w takich warunkach. Aż się zatrzymałem się żeby sprawdzić tylną lampkę. Ale ta (Walle I) na świeżych bateriach nieźle daje po oczach, to mnie trochę uspokoiło. Zresztą ruch praktycznie zerowy, poza jednym idiotą na rowerze (w mojej osobie :D) ciężko było uświadczyć jakiś inny pojazd. Poza tym cholernie zimno no i ta wilgoć: woda skrapla się na ubraniu, rowerze, na rzęsach, wszędzie. Z drugiej strony ma jednak jakiś urok, magię taka jazda, no nie jest nudno :) Kawałek dalej natomiast (w Trzcianie) okazuje się, że będę miał większy problem od warunków atmosferycznych. Mianowicie coś zaczyna dzwonić / trzeć w przednim kole. No tylko awarii mi do szczęścia brakowało... Zatrzymuję się i w świetle latarni (dobrze że w jakiejś wiosce byłem a nie w szczerym polu) rozpoczynam oględziny. Zdejmuję koło, konusy kręcą się gładko, uff... Szczęście w nieszczęściu że to nie piasta, z nią nic bym w trasie nie zrobił. A do Bochni (PKP) z buta 25km :D Czyli hamulec. Po chwili już wiem ocb. Sprężynka rozpierająca klocki wywinęła się i ociera o tarczę. A czytałem niedawno że ktoś miał podobną awarię i żeby wozić tą zapasową blaszkę... Uznałem to za herezję, przecież BB7 nie da się zepsuć ;) Pewnie dało by się ją naprostować ale nie bardzo wiem jak wyjąć klocki, nigdy ich nie wyjmowałem. Bo i nie było potrzeby, ciągle mam oryginalne metaliki, wytrzymały 16kkm i niejeden zjazd w Beskidach, gdzie osiągały temperatury takie, że ciepła była cała lewa goleń widelca ;) W każdym razie wtedy nie było mi do śmiechu. Jedyne co pozostało to odkręcić cały zacisk. Myślałem że chuj mnie tam strzeli - środek nocy a na na jakimś zadupiu zgrabiałymi z zimna i ujebanymi smarem miedziowym dłońmi zbieram małe podkładeczki które rozsypały mi się po chodniku... Ponad pół godziny się naszarpałem z tym hamulcem i sakwą, którą trzeba było zdjąć. W końcu mogę jechać, tyle że z jednym hamulcem. Kawałek za Trzcianą mgły słabną a ja na skrzyżowaniu z DW 965 odkrywam że zboczyłem z kursu. Na szczęście nic nie nadłożyłem, droga podobna. W Muchówce przelatuję przez dwa znane mi już ronda, a następny postój w Lipnicy Murowanej. Koło Tymowej pierwsze oznaki brzasku. Kawałek krajówką, minął mnie nawet pług sypiący solą. Nie zauważyłem żeby było ślisko, ale mają rację, lepiej dmuchać na zimne :) O tym że docieram do Melsztyna informuje mnie wyłaniająca się z mgieł ogromna sylwetka pomnikowej topoli. Zaczyna świtać, a ja po 5 godzinach jazdy mam na liczniku raptem 70km... Mocny niedoczas. Światło dzienne ujawnia jak ciężkie były warunki ;) Rower, jak i rowerzysta miejscami zalodzony (zdjęcia) :D Przez Zakliczyn tylko przelatuję, nie ma czasu na jakiś odpoczynek na ryneczku. W Gromniku przez mgły wreszcie zaczyna prześwitywać Słońce. W Rzepienniku Biskupim, na ok. 100km zasłużony dłuższy odpoczynek. W międzyczasie zaczyna przygrzewać, rower (i rowerzysta :D ) zaczyna powoli odtajać i wreszcie robi się przyjemnie. Przez Biecz też tylko tranzytem, a szkoda, ciekawa wieża jest tam na rynku. Jasło, 140km. Połowa drogi do Przemyśla. Prawie godzinna pauza. Startuję po 10. Powoli zaczynam oswajać się z myślą że dziś z Przemyśla nici. Tzn. dojechałbym bez problemu, ale pewnie po 20tej. Tymczasem pociąg po 18 a następny przed 2 w nocy... Póki co jadę jednak zgodnie z planem, bokami przez Jedlicze. Pogoda już piękna, kilkanaście stopni. W Krośnie koło południa, tu z kolei pół godzin przerwy, w trakcie której obmyślam plan B: Miejsce Piastowe, Rymanów, Brzozów, Dynów, Tyczyn, Rzeszów. Pociąg przed 20, na 110km mam 6,5h. Teoretycznie do zrobienia, po odpoczynkach w Jaśle/Krośnie jestem zregenerowany i postawiam podjąć to wyzwanie :) Jednak zapomniałem się i pojechałem po śladzie z GPSa, czyli pominę M. Piastowe i Rymanów :/ Mniejsza o to, skręcam na Brzozów. Chcąc skrócić sobie drogę, na mapie wypatrzyłem skrót między jedną a drugą wojewódzką. I jak mi się wydawało, w niego skręciłem. Kawałek dalej jednak dziwnie brzmiące nazwy miejscowości informują mnie że to droga na Sanok... Nawrotka, pod górę i pod wiatr, nieźle się wkurwiłem. Odechciało mi się skrótów, jadę prosto na Brzozów. Jednak długo tak nie pociągnę, odpuszczam, muszę odpocząć. To nie ma sensu. Do Rzeszowa jednak najkrótszą drogą, przez Domaradz i dalej krajówką. W międzyczasie całkiem chłodno się zrobiło. Na wyjeździe, na obwodnicy zakaz dla rowerów. W zamian chujowa ścieżka rowerowa, która prowadzi mnie z powrotem do miasta. Standard. Ostatnie 60km dłużyło się strasznie, ogólne zmęczenie, do tego czasem przeszkadzał wiatr z zachodu. W Domaradzu wbijam na krajówkę, na szczęście z asfaltowym poboczem, więc nie było źle. Po drodze łapie mnie zmrok, tablicę z nazwą miasta mijam o 18.40, pociąg odjeżdża za godzinę. Na szczęście zawsze przy przejeździe przez duże miasta jakoś przybywa mi sił i cisnę na dworzec. Kilka razy dopytując się o drogę (i dostając sprzeczne wskazówki) docieram na dworzec 24 min przed odjazdem. Na peronie zagaduje jakiś chłopak, nie może się nadziwić że mam rowerze tak mały blat (40z) :D Wspomina że on ma 48 i że chciałby szosowy, 53... Mówię mu tylko że to nie przejdzie, bo szosowe są na 5 śrub a nie na 4. Nie było czasu wytłumaczyć mu że zarzyna sobie kolana bo właśnie nadjechał pociąg. W Krakowie 2 godzinki później, całkiem szybko idzie ten pociąg po wyremontowanych torach.
Szkoda że tak musiałem się spieszyć ale w sumie udana wycieczka. 273km nie można nazwać nieudaną wycieczką ;)
Zaliczone szczyty:
Kamieniec 338
Już wiem czego zapomniałem - mini statytu. Więc nocne zdjęcia takie tylko dokumentacyjne będą, "żeby nie było że mnie nie było" ;) © Pidzej
W Gdowie © Pidzej
W Łapanowie już mgliście © Pidzej
A im dalej w las... taki warun :D © Pidzej
Awaria w Trzcianie © Pidzej
Awaria w Trzcianie © Pidzej
W końcu na dobrej drodze © Pidzej
W Lipnicy Murowanej © Pidzej
Na zakręcie © Pidzej
Randomowy kościół © Pidzej
Jest Melsztyn, jest i topola (photo.bikestats.eu coś gmera przy zdjęciach, ono tak nie wyglądało!) © Pidzej
Charakterystyczny dla tych okolic przystanek (to zdjęcie też mi zepsuł...) © Pidzej
Światło dzienne ujawnia jak ciężkie były warunki ;) © Pidzej
Rower / rowerzysta miejscami zalodzony / zaszroniony :D © Pidzej
Najfajniej wyglądały okolice kokpitu © Pidzej
Znalazł się i mini sopel! © Pidzej
Zalodzone stery © Pidzej
I zaszronione buty © Pidzej
Ale będzie już tylko lepiej :) © Pidzej
Mgły o świcie © Pidzej
Mgły o świcie © Pidzej
Ostatnie zdjęcie, zanim zacznie odtajać © Pidzej
Odpoczynek w Rzepienniku Biskupim © Pidzej
Odpoczynek w Rzepienniku Biskupim © Pidzej
Kościół w Binarowej © Pidzej
Poranna kąpiel © Pidzej
W planach ciągle jest Przemyśl © Pidzej
Nad Ropą © Pidzej
Jest i Jasło © Pidzej
Rafineria tamże © Pidzej
Przedmieścia Jasła © Pidzej
Pauza na rynku © Pidzej
Takie tam © Pidzej
Leśny odcinek © Pidzej
Leśny odcinek © Pidzej
W Jedliczach © Pidzej
Kolejne większe miasto na trasie © Pidzej
Huta szkła w Krośnie © Pidzej
Przemysłowe tereny na przedmieściach © Pidzej
Coś wjechało w kadr © Pidzej
Wyjazd z Krosna © Pidzej
Elektrownie wiatrowe po drodze © Pidzej
Elektrownie wiatrowe po drodze © Pidzej
Elektrownie wiatrowe po drodze © Pidzej
Randomowy kościół © Pidzej
Dębowa aleja we Wzdowie © Pidzej
Wyłania się Brzozów © Pidzej
Brzozów © Pidzej
Odpoczynek pod kościołem © Pidzej
Wyjazd z miasta © Pidzej
Gdzieś po drodze © Pidzej
Krajówką do Rzeszowa. Tak wyszło © Pidzej
To nie jest znak jakiego bym oczekiwał gdy spieszę się na pociąg © Pidzej
Już po ciemku © Pidzej
Wjazd do Rzeszowa © Pidzej
Na peronie © Pidzej
Powrót pociągiem © Pidzej
Myślałem że będę chory... Ale jakoś rozeszło się po kościach © Pidzej
Powrót pociągiem © Pidzej
Sprężynka. Sprawczyni całego zamieszania © Pidzej
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 16%
WYSOK MAX: 409
0.10 - 22.40
2,5l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 2 czekolady, pierniki
Nowe gminy:
Podkarpackie:
Skołyszyn
Krościenko Wyżne
Miejsce Piastowe
Rymanów
Haczów
Zarszyn
Brzozów
Jasienica Rosielna
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem, Zimowo
Kopalnia w Bełchatowie, Góra Kamieńsk i Włoszczowa
d a n e w y j a z d u
274.88 km
7.50 km teren
12:48 h
Pr.śr.:21.47 km/h
Pr.max:52.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1544 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zapowiadany halny wiatr zawęził potencjalne kierunki dzisiejszej trasy do kierunku północnego. A tam z takich nieodwiedzonych jeszcze miejsc przypomniała mi się tytułowa kopalnia i góra. Przejeżdżałem koło nich w sierpniu 2015, w czasie wycieczki do Łodzi ale zabrakło mi czasu (i nogi). Z kolei Włoszczową miałem w planach w maju tego samego roku, tu nie wystarczyło sił. Samo miasteczko stało się trzecim dzisiejszym celem tak trochę przypadkiem. Mianowicie długo szukałem jakiegoś sensownego pociągu którym można by wrócić do domu. Sprawdzałem odjazdy z Łodzi, Piotrkowa Tryb., Częstochowy, Radomska, Kamieńska... No i wybór nie za bogaty. Ostatnie pociągi odjeżdżają wczesnym wieczorem, do tego drogo (50, 60, 70 i więcej zł), często z przesiadkami. Aż tu przypomniałem sobie o tej dość znanej za sprawą pewnego polityka stacji... No i bingo: TLK, odjazd 21.59, 40zł, do Krakowa godzinka jazdy :)
Wyruszyć planowałem o 5. Nie udało mi się jednak (jak zwykle zresztą przed wyjazdem) usnąć i po 2 godzinach bezsensownego leżenia wyjechałem o 4.30. Sprawnie przejeżdżam przez opustoszałe o tej porze miasto (niekoniecznie przejmując się czerwonymi światłami / ścieżkami rowerowymi) i obieram kurs na Skałę. Na wyjeździe z miasta widać już pierwsze oznaki brzasku - niebo z czarnego robi się ciemnoniebieskie. Już w Krakowie były tylko 2 stopnie, po wyjeździe z niego natomiast spadło do -2. Ale o dziwo w ogóle nie jest mi zimno, zupełnie jakby +10 było O.o Sprawnie pokonuję (jeden z niewielu na trasie) cięższy podjazd i koło świtu melduję się w Skale. Jem coś na wzór śniadania, fotka i w drogę. Pauza raczej niedługa, jak wszystkie dziś. Słoneczko wschodzi, pogoda piękna się szykuje, tylko czegoś mi tu brakuje... No tak, spodziewałem się jakiegoś huraganu w plecy a tymczasem nie wieje prawie nic... Nic to, zawsze mogło być gorzej i wiać w twarz ;) Kilometry szybko mijają i jest kolejne senne miasteczko na trasie, Wolbrom. Tu też raptem kilka minut odpoczynku. Poza podziwianiem widoków, robieniem zdjęć i ogólnym delektowaniem się jazdą rowerem czas mija mi na przeliczaniu w myślach kilometrów i godzin. Tzn. ile zajmie mi zrobienie tych ~250km (tyle było w planach) przy jeździe z dotychczasowym tempem. Generalnie wychodzi mi, że jeśli nie będę się obijał powinienem zdążyć na pociąg z tej Włoszczowej. Jakby co to planem awaryjnym jest powrót z Radomska pociągiem o 19.33. Kolejnym charakterystycznym punktem na trasie jest zamek w Smoleniu. Trzeba by kiedyś zobaczyć go z bliska, ale na pewno nie dziś. Kilkanaście kilometrów przyjemności i zjazd do nieco zamglonej Pilicy. Temperatura podnosi się bardzo powoli i ciągle nie chce osiągnąć dwucyfrowej wartości. Ale - jak już pisałem - nie jest bynajmniej zimno, co najwyżej chłodno. Do tego nie cisnę jakoś specjalnie a średnia powoli ale systematycznie idzie w górę. W Skale była koło 20, potem 21 zaraz będzie 22! W Pradłach przecinam krajówkę, potem jakąś główniejszą linię kolejową, i docieram do Lelowa. Kawałek za tą mieściną opuszczam DW794 (która zaprowadziła mnie tu z samego Krakowa!). Na liczniku wybija 100km i... niemal 1000m przewyższenia! No kto by pomyślał, prawie jak w górach :) Krótka wizyta na DW 793 i jestem w Przyrowie. To tu zaczyna robić się już naprawdę ciepło, kilkanaście stopni, zarządzam więc większą zmianę w ubiorze. Z miejscowości o interesującej nazwie: mijam Świętą Annę. Ale nie ma tu nic ciekawego, pewnie poza kościołem, który jednak nie stoi przy trasie przejazdu. W zastępstwie robię fotkę klimatycznej stacyjce benzynowej ;) Wybija południe. Gidle. Na liczniku 131km, AVS 22,6 a temperatura zbliża się 20 stopni. Całe szczęście że wziąłem krótkie spodenki :) Po nieco dłuższym odpoczynku obieram kurs na Radomsko. Kawałek wojewódzką, potem DK91. Radomsko. W centrum coś na kształt rynku / placu / skwerku i ładny kościół. Do tego właśnie tu, na wyjeździe z miasta przez jakieś przemysłowe tereny wreszcie coś się ruszyło i zaczyna wiać z południa! Po przejeździe pod krajową jedynką mym oczom ukazuje się wreszcie elektrownia (górę widzę już od jakiegoś czasu). Do kopalni jednak jeszcze kawałek, fajnymi drogami pośród sosnowych lasów. Potem mniej fajnymi ścieżkami rowerowymi :/ Padają aku w aparacie, w spożywczym kupuję więc baterie, nie chciałbym żeby mi ich zabrakło w kluczowym momencie. Na taras widokowy w Kleszczowie docieram przed 15. Co tu dużo mówić, widoki urywają głowę! Nie widziałem jeszcze czegoś takiego na żywo :) Zdecydowanie warto tu przyjechać. Chciało by się dłużej posiedzieć ale Góra Kamieńsk czeka. Parę kilometrów pod wiatr i jestem u jej stóp. Po 182,5km średnia wynosi 22,7 i wyższa już dziś nie będzie. W planach mam zaliczenie 2 punktów widokowych i miejsca, w którym wg. map znajduje się szczyt góry. Asfaltowy podjazd nie stanowi jakiegoś wielkiego wyzwania, praktycznie nie przekracza 10% (na chwilę wskoczyło 11). Po dłuższej chwili jestem więc na wierzchowinie (tak to się nazywa?). Ogólnie ciekawe miejsce. Z młodych, sosnowo - brzozowych lasków gdzieniegdzie wyłaniają się ogromne (jak na polskie warunki), wydające charakterystyczne odgłosy wiatraki, do których prowadzą piaszczyste, szutrowe drogi. I pomyśleć że to wszystko dzieło człowieka, to on wykopał tą mega dziurę i wysypał to co mu zbędne kawałek dalej ;) Z samego punktu widokowego niewiele widać, ale mniejsza o to. I tak jest fajnie :) Natomiast niepokoją mnie szlabany i zakazy przed tymi szutrowymi drogami :/ Że niby nie wolno. No ale co, nie po to tyle jechałem żeby nie zaliczyć samego szczytu. Trochę wystraszony czmycham w jedną z tych dróg i jadę wg. wskazań GPSu. Mijam składowisko gipsu, skręcam w lewo. Docieram do wiatraka, przedzieram się przez niski zagajniczek i jestem w zaznaczonym miejscu. 386m n.p.m. Jakieś kilkanaście metrów wyżej względem tarasu widokowego. Szybka sesja foto i spadam stąd, na wieżach elektrowni widziałem kamery :D Nagle słyszę ryk quadów. Nieźle się przestraszyłem, myślałem że to ochrona chce mnie zgarnąć :D Tym bardziej że quadowcy mieli takie same, czarno - niebieskie stroje... Jak się okazało to jakieś zwykłe wariaty były... Kawałek dalej jakiś samochód i motór stoi. Ogólnie ludzie nic sobie nie robią z tych zakazów i te tabliczki że teren chroni jakaś tam firma to chyba tak dla picu tylko. Mniejsza o to. Jakiś maszt, kolejna turbinka i docieram do drugiego punkty widokowego na tej górze. Z którego nie widać nic :D Jakiś krzyż tylko i 2 ławeczki. Zamiast podziwianiu widoków skupiłem się więc na zbieraniu sił :) Bo do Włoszczowej droga daleka. Jest za kwadrans piąta, zbliża się zachód Słońca, a z na bieżąco korygowanych obliczeń wychodzi mi że na zrobienie 75km mam trochę ponad 5 godzin. Dużo i mało zarazem. Nie ma sensu dłużej myśleć, trzeba się zbierać. Zjazd wysypaną żwirem drogą, więc nie za szybko, 30-35km/h, szkoda lakieru na ramie. Całkiem chłodno się zrobiło, nieco ponad 10 stopni już tylko. Jedna serpentyna, druga, jakiś stawek, zakręt, leśna droga, wreszcie asfalt. Pola, wiochy, linie WN. Taki krajobraz. Niby niezbyt ciekawy ale rozświetlony na pomarańczowo blaskiem zachodzącego Słońca wyglądał interesująco :) Pod krajową "jedynką", jakaś zapadła dziura (Gomunice) i wbijam na DK 91. Coraz ciemniej, włączam oświetlenie. Jakieś 10km prostej jak strzała drogi i z powrotem w Radomsku. W centrum miła pogawędka z panem koło 50ki, też jeździ na rowerze. Zegar na kościele wybija szóstą a ja zbieram się w dalszą drogę. Kolejne parę km krajówką i w lewo w wojewódzką, po śladzie, na Gidle. Już całkiem ciemno a okolice odludne, ruch niewielki, dookoła las i księżyc nad głową. Czyli tak jak lubię :) Wreszcie Gidle. Od dawna chłodnawo, ubieram więc długie spodnie, czapkę i rękawiczki. Ruszam dalej, czas goni. Wypatruję skrętu w 785 na Włoszczową ale ciągle nic. Może jakimś cudem przegapiłem ?! Pytam miejscowego rowerzystę ale niewiele rozumiem co mówi ;) Nie że pijany tylko taka gwara jakaś. Nieważne, w końcu jest skrzyżowanie. Czas czasem ale muszę końcu coś zjeść, więc mały popas na przystanku. Generalnie od tej pory kilometry (a zostało ich ze 30 jeszcze) będą dłużyły się strasznie. Jeszcze większe odludzie, ruch zerowy, ciemnych lasów z dobiegającymi dziwnymi odgłosami jeszcze więcej. Przynajmniej tyle dobrze :) Na minus natomiast dziury kratery na drodze, niejeden zaliczyłem >.< Z większych mieścin Żytno, Maluszyn, Kurzelów. Między tymi ostatnimi dwoma prosta przez las, która wydała się nie mieć końca (a teraz patrzę że to tylko 5km). Fajny most na Pilicy. Ogólnie fajna taka nocna jazda, ale jednak ostatnie 20km to już miałem dość tego zapie*dalania na pociąg. Gdy zostało mi 5km do celu i godzina czasu, wreszcie trochę odpuściłem i zwolniłem, teraz to już na piechotę bym zdążył. Wreszcie jakieś większe skupisko świateł w oddali. Tablica z herbem miasta. Znak "Włoszczowa". Wiadukt nad torami. Pierwsza w prawo, ul. Śląska, nie sposób nie trafić. Słynna stacja kolejowa "Włoszczowa Północ". Zdążyłem z 35min. zapasem. Niezbyt urodziwy budynek, tablica z nazwą stacji gdzieś z boku, pod dachem... Jeden peron, jeden tor, jakaś wiata jak z przystanku tramwajowego. Kasy zamknięte o tej porze, to już wiedziałem wcześniej. Żywej duszy poza mną :D I tu stają wszystkie ekspresy i pośpiechy :D Ale dzisiaj się sprzydała ta stacja, nie narzekam ;) Nadjeżdża pociąg, ładuję się do środka, gdzie do mojej dyspozycji jest cały wagon rowerowy z ~20 wieszakami :D Do Krakowa w godzinkę, a jest tu jakieś 100km, czyli nieźle nawet. Jeszcze tylko 10km z dworca, po drodze po piwerko i w domu 20min przed północą.
Udana wycieczka, pierwszy całodniowy trip w sezonie :) I to już na początku marca! Ciekawe okolice - Jura, Radomsko, kopalnia, Góra, leśne zadupia przed Włoszczową. Szkoda tylko że za późno wyjechałem, trzeba było z godzinkę wcześniej. A tak to ciągle gdzieś się spieszyłem. Niby odpoczynków trochę było ale żaden nie dłuższy chyba niż 20 min.
Zaliczone szczyty:
Góra Kamieńska 386
Rzut oka za plecy: światła wielkiego miasta © Pidzej
W Skale © Pidzej
Wstaje nowy dzień :) © Pidzej
Typowy krajobraz dzisiejszej wycieczki © Pidzej
W Wolbromiu © Pidzej
Zamek w Smoleniu © Pidzej
Przyjemna droga © Pidzej
Jedyny widziany dziś większy kawałek śniegu © Pidzej
W nieco zamglonej Pilicy © Pidzej
Piękna dróżka ale niestety nią nie jechałem ;) To tylko mała pauza w lasku koło drogi © Pidzej
Charakterystyczny, pordzewiały wiadukt nad linią kolejową © Pidzej
Nie ma to jak świeże błotko :) © Pidzej
Taka sprawa :( © Pidzej
W Lelowie © Pidzej
W Przyrowie © Pidzej
Stacyjka benzynowa w Św. Annie © Pidzej
Kolejna przerwa w lasku © Pidzej
OSP Gidle © Pidzej
W Gidlach © Pidzej
Gdzieś po drodze © Pidzej
Jest i Radomsko. Jedyne odwiedzone dziś duże miasto (50 tys. mieszk.) © Pidzej
W Radomsku © Pidzej
Takie tam. Wyjazd z Radomska. To tu zaczęło wiać w plecy © Pidzej
Pierwsze widoki na elektrownię © Pidzej
Koło krajowej 1 © Pidzej
Dużo leśnych odcików w pobliżu kopalni © Pidzej
I dużo ścieżek rowerowych :/ Akurat ta na zdjęciu nie taka zła jeszcze © Pidzej
Ale tego to już nie ogarniesz. W cywilizowanych krajach na rondach rowerem jeździ się po jezdni © Pidzej
Oto i jest. Największa dziura w Polsce! © Pidzej
Nie tylko ja zajmowałem się strzelaniem selfiaczków ;) © Pidzej
Odnoszę wrażenie że te skarpetki zepsuły całkiem fajne zdjęcie. A może mi się tylko wydaje? © Pidzej
Jakaś duża, fajna maszyna © Pidzej
I mniejsza, też fajna © Pidzej
Po iluś próbach udało się w miarę wykadrować selfiaczka © Pidzej
Taka ścieżka jest OK. Tyle że niepotrzebna bo droga obok mało ruchliwa © Pidzej
Góra Kamieńsk. Wydaje się niewysoka. Bo i taka jest © Pidzej
Podjazd na Górę Kamieńsk © Pidzej
Widoki za plecami były pretekstem do chwili odpoczynku © Pidzej
Kawałek wyżej © Pidzej
Niby punkt widokowy a widoki niespecjalne. Jakiś stawek tylko © Pidzej
Jakieś info o okolicznej przyrodzie © Pidzej
Niby nie wolno © Pidzej
Ale zaryzykowałem ;) Wg. map gdzieś tu wypada najwyższy punkt Góry Kamieńsk © Pidzej
Sypkie podłoże utrudniało nieco jazdę © Pidzej
Punkt widokowy "Pod Krzyżem" © Pidzej
Ale widoki tylko na krzyż ;) © Pidzej
A to już na dole. Jakieś zapasy sianka © Pidzej
I ścierniska © Pidzej
Jakaś forteca ;) © Pidzej
Z powrotem w Radomsku © Pidzej
I w Gidlach © Pidzej
Wreszcie skręt na Włoszczową © Pidzej
Zbieranie sił na przystanku © Pidzej
Klimatyczny leśny odcinek © Pidzej
W Żytnie © Pidzej
W Kurzelowie © Pidzej
Wreszcie Włoszczowa © Pidzej
Na słynnej stacji © Pidzej
Peron słynnej stacji © Pidzej
W wagonie rowerowym frekfencja nie za wysoka ;) © Pidzej
TLK Hańcza © Pidzej
Dobiega końca kolejna super wycieczka © Pidzej
NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 11%
WYSOK MAX: 457
4.30 - 23.40
2,2l
5 bułek z pasztetem, 5 bananów, 3 czekolady, pierniki
Nowe gminy:
Śląskie:
Przyrów
Kłomnice
Łódzkie:
Lgota Wielka
Kleszczów
Świętokrzyskie:
Włoszczowa
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 250-299, Terenowo