Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Powrót pociągiem

Dystans całkowity:60331.98 km (w terenie 289.50 km; 0.48%)
Czas w ruchu:1232:54
Średnia prędkość:18.48 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:240690 m
Liczba aktywności:212
Średnio na aktywność:284.58 km i 14h 00m
Więcej statystyk

I'm back.

d a n e w y j a z d u 407.82 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 22 października 2020 | dodano: 01.11.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/tue-27-oct-2...

https://photos.app.goo.gl/WeeVJA4ZHVso5KwJ6

Powrót na długie dystanse po awarii kolana z początku września :)

8.00 (czw) - 6.05 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

BĘC

d a n e w y j a z d u 157.90 km 0.00 km teren h Pr.śr.:0:00 km/h Pr.max: km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 5 września 2020 | dodano: 18.10.2020



To samo co w ub. tyg. miało być - PKP do Radomia, potem zwiedzanie Wawy nocą i gdzieś dalej może.

Noc, ucieczka przed burzą, deszcz, kałuże, nic nie widać, droga świeci blaskiem latarni. Stało się. Szlif na przechodzącym na ukos przez jezdnię torze kolejowym. W żaden sposób nieoznaczonym, to jest dawny, zlikwidowany przejazd kolejowy. Powiesić za jaja tego co taką pułapkę na rowerzystów na drodze zostawił.
https://www.google.com/maps/@51.8961161,20.8976596...
DW między Grójcem a Piasecznem, koło Lesznowoli. Koło wpadło w szynę, ja przeleciałem przez kierownicę w kierunku przednio-prawym. Uderzyłem prawą stroną: barkiem, łokciem, dłonią i kolanem. Pierwsze trzy to niegroźne obicia. Kolano natomiast - niegroźne obicie plus coś konkretnie chyba naciągnięte/naderwane. Przez pierwszą chwilę nawet nie bolało, natomiast w ogóle czucia nie miałem w tej nodze, nie mogłem na niej ustać. Doczołgałem się na ławkę używając roweru jako laski, jako balkonika dla starych dziadków. Czucie wróciło, ale zaczęło boleć i coraz bardziej puchnąć. Dowlokłem się jakoś do Wawy, 40km o jednej nodze, druga tylko bezwładnie leżała na pedale. Najboleśniejsze było ruszanie, bo nie umiem ruszać z lewej nogi, i uczenie się tego teraz chyba nie byłoby dobrym pomysłem. Dlatego też gdy turlałem się przez Wawę po ścieżkach/chodnikach na każdym czerwonym świetle robiłem kółka, ósemki, na chodniku. Byle tylko się nie zatrzymać i nie musieć startować. Na szczęście w Wawie chodniki szerokie jak ulice w Krakowie, więc się tak dało ;) Od razu na Centralny, poszukiwania windy na peron, jakiś Pan pomógł mi wnieść rower do wagonu. Powrót pierwszym pociągiem o świcie. I dylemat - wysiadać w Płaszowie czy na Głównym? Z Płaszowa mam do domu 4,5km. Ale są niskie perony i trzeba zejść po schodach z wagonu. Na Głównym perony wysokie, na równi z wagonem. Ale do domu 9km. Wybrałem drugą opcję ;) Kolano zginało się coraz gorzej. Na prawym pedale stopa podparta już na pięcie musiała być, inaczej ból był zbyt duży. Oczywiście pedałowałem tylko lewą. Jakoś dowlokłem się do domu.

Do lekarza oczywiście nie poszedłem, to nie w moim stylu. Do pracy w pon. jechałem tramwajem. 3km w linii prostej, droga zajęła mi 1h 25min ;) Bo tramwaje jeżdżą na około. Bo czekałem na niskopodłogowe, i czterema jechałem (ostatni i tak był wysokopodłogowy). Bo nie wiedziałem jak się kupuje bilety, skąd mam wiedzieć jak nie korzystam z MPK. Bo niby tramwajem ale ze 2km musiałem kuśtykać i tak, na/z przystanek. Jeden krok na kilka, kilkanaście był bardzo bolesny. Dwupasmówki przechodziłem na dwie raty, jak stare babcie. Najpierw jedna jezdnia, potem wysepka, odpoczynek od bólu, i na kolejnym zielonym druga jezdnia. Do tego wszystko w cholernym deszczu. Nie miałem siły omijać dużych kałuż, szłem przez środek, potem siedziałem w pracy mokrych butach. To była zdecydowanie najcięższa droga do pracy w życiu. Trzeba było jechać taksówką ;)

Przez ten i następny tydzień korzystałem z uprzejmości współpracowników i podwozili mnie samochodem. Pierwszy tydzień po glebie to opuchlizna, jakaś pewnie woda w kolanie. Noga sztywna. Brak pełnego wyprostu, o zgięciu można było tylko pomarzyć. Nawet zaczęła mi łydka i stopa puchnąć. Szedł Voltaren. Dużo Voltarenu. Niesamowity, wręcz uzależniający zapach :) Po tygodniu opuchlizna zeszła, pojawił się za to wielki siniak na pół łydki. Ból powoli ustępował, ale sztywna, odciążana noga się zastała, zaspawała. Zaczęła się reakcja łańcuchowa. Zaczęły mnie łapać skurcze w udzie, łydce a nawet w biodrze! A nawet i potrafiło lewe kolano zaboleć, wszak zastępowałem nim prawe. Np. w czasie wstawania z kibla :D Voltaren poszedł w odstawkę, weszły maści rozgrzewające: końska i, naprawdę polecam: Aloe Heat Lotion. Kosztuje fortunę ale działanie (i zapach!) są niesamowite. Rozgrzewa, rozluźnia, rozciąga, wprawia w ruch zastane mięśnie i stawy.

Na rower wsiadłem po 11 dniach przerwy. W piątek 18.09 wieczorem zrobiłem kilkanaście kulawych km, w opasce na kolano. Potem dzień w dzień po kilkadziesiąt km. Powolutku, na MTB, po płaskim, lekutko naciskając prawą nogą. Powoli wracał zakresu ruchu, coraz rzadziej kłuło. Opaskę po tygodniu wywaliłem bo mnie wkurwiała. Na szoskę wsiadłem 26.09. Pierwszą setkę zrobiłem w następny weekend, 27.09, a pierwsze dwieście w kolejny, 4.10. Wszystko po wale Wiślanym na wschód, po WTRce. Wte i nazad śmigałem: pod most w Ispinie, pod dawny prom w Koszycach, pod pomnik nad Dunajcem. Kiedy to piszę jest 18.10 i jest w miarę OK. Tzn. boję się stanąć na pedałach i coś mocniej przycisnąć, podjazdów też na razie unikam. Kolano chronię przed zimnem. "Idzie ku dobremu", jak to mawia pewien Bikestatsowy wymiatacz ;) Aha nóżka mi schudła, po 3 tyg. od gleby było minus 1-2cm w łydce i minus 2-3cm w udzie. Ale odbudowuję powoli masę mięśniową.

No to se kurwa pojechałem nad Morze we wrześniu... (Edit sty. 2021: no kurwa nie pojechałem)

Pytanie co z 20kkm w tym roku? (Edit sty. 2021: 20kkm jest, a nawet 20,5 :) )

https://photos.app.goo.gl/3Eh48uakXcYfb5ab8

8.00 (sb) - 9.30 (ndz)


Kategoria > km 150-199, Nieudane wypady, Powrót pociągiem

Wawa inaczej 1

d a n e w y j a z d u 237.62 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 29 sierpnia 2020 | dodano: 18.10.2020





https://photos.app.goo.gl/dyidkK8Mod3poDsp9

No więc wpadłem na kolejny pomysł na lajtową, krajoznawczą wycieczkę. Warszawa, wielkie miasto, zawsze mnie bardzo ciekawiła, wręcz fascynowała. Często jednak po tych 300+km nie mam już chęci na jakieś większe zwiedzanko. Wpadłem więc na pomysł, że ułatwię sobie nieco i podjadę pociągiem do Radomia, stamtąd lajtowa stówka z hakiem, po południu będę w Wawie i pośmigam sobie po stolicy do białego rana :) Tak też zrobiłem. Sobotnim rankiem leniwie wsiadłem na rowerek, i leniwie potoczyłem się na dworzec. Pociągiem teleportowałem się do Radomia. Żeby nie marnować czasu kremem z flitrem nasmarowuję się w pociągu. Okazuje się że niepotrzebnie, bo przed Radomiem zaczęło padać ;) Potoczyłem się jednak powoli w tym deszczyku na Wawę. Nie wyjechałem kilka km za miasto a konkretnie lunęło :) Przeczekałem na przystanku. Tak w ogóle to z tego Radomia leciałem bokami na Głowaczów, potem głównymi drogami na Warkę, Górę Kalwarię, Konstancin Jeziorną. W Warce już się wypogodziło. Trasa jaka trasa, każdy chyba wie jak wygląda Mazowsze: płasko, pełno sadów owocowych, dobre, gładkie szosy. Tymczasem w radiu dowiedziałem się że w Wawie rura z gównem znowu puściła :D Fajnie, będzie kolejna atrakcja do oblukania! Do Wawy dojeżdżam bez przygód wczesnym wieczorem, w promieniach zachodzącego Słońca. Próbuję się ścigać z kolesiem na e-biku, przez chwilę nawet mi się to udaje ale ostatecznie przegrywam. No i sobie jeżdżę cały wieczór i noc wte i we wte, ze 100km nakręciłem po mieście. Niestety nie mam żadnych GPSów ani innych trackerów więc musicie uwierzyć na słowo. Zwiedziłem chyba większość dzielnic: Wilanów, Włochy, Mokotów, Ursus, Targówek, Tarchomin, Śródmieście, Pragę, Ochotę, Żoliborz, Wawer itp. itd. Przejechałem Wisłę kilka razy z jednej strony na drugą różnymi mostami. Miejsce słynnej awarii widziałem dwa razy: nocą i rankiem. Zjadłem kilka hot dogów na stacjach, pozwiedzałem plątaniny estakad, pojeździłem po ścieżkach, po jezdniach, bulwarami na lewym. i dzikimi zaroślami na prawym brzegu rzeki. Gwarno, wesoło imprezowo. Deszcz przy końcu nocy przerwał niestety zabawę. Przeczekałem pod mostem. Rano przestało, ale zaraz potem znowu lunęło, przeczekałem na stacji. Pogoda coraz mniej pewna, coraz bardziej mokra i deszczowa. Turnee zakończyłem koło południa, i pociągiem teleportowałem się do domu. Było fajnie.

8.10 (sb) - 18.05 (ndz)


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Chillout w Rzeszowie

d a n e w y j a z d u 244.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 22 sierpnia 2020 | dodano: 26.08.2020




Upalllna wycieczka do Rzeszowa ciekawymi, bocznymi drogami. Turystyka und rekreacja. Szukanie nowych dróg i ciekawych miejsc. Pierwsza ciekawa rzecz na trasie to czereśnie rosnące na dębie. Które to po bliższym przyjrzeniu się im okazują się być kokonami (?) z których wykluwają się jakieś owady (?). Pierwszy raz takie coś widzę. Przelot Żubrostradą przez Puszczę może ciekawostką nie był bo jechałem nią dziesiątki razy, ale i tak było fajnie. Niebezpieczną, coraz bardziej rozlatującą się kładeczką przeprawiam się na drugi brzeg Raby. W Okulicach chronię przed upałem cienie koło jakiejś groty, grobu Pana Jezusa (?). Przechadzający się z piwkiem w ręku dziadek zgodnie przytakuje - skwar jak sam skurwesyn. I ja kupuję sobie piwko, tyle że bazalkoholowe. Do Tarnowa wjeżdżam przez przemysłowy pierdolnik na północy miasta - też w sumie ciekawe miejsce, chyba tu nie byłem. W mieście wciągam dwa hot dogi, i do Rzeszowa już standardzik - krajóweczką. Ale i tu coś ciekawego się znajdzie - zaraz za miastem po lewej stronie szosy dostrzegam pomnik ofiar II Wojny Światowej. Tyle razy jechałem tą drogą a dopiero dziś go dostrzegłem O.o Dębica, Ropczyce, Sędziszów, ciepło, gwarno, wesoło, imprezowo, po kowidzie śladu nie ma. I dobrze. Obadałem jeszcze tylko jak zawsze wieże wiertniczą i pumpę, no i mój ulubiony Rzeszowik. Jest koło wpół do jedenastej, zatem spóźniłem się na ostatnie pociąg tak ze dwie godz. ;) Ale zrobiłem to specjalnie, żeby pojeździć sobie spokojnie kilka godzin po mieście i wrócić pierwszym pociągiem o świcie. Bulwarami wte i we wte, przez stopień wodny, jednym, drugim, trzecim mostem, gejkładką. Po starówce, po parkach, jak i po blokowiskach na obrzeżu. Obadać wielką inwestycję - 160m wieżowiec Olszynki Park. Mają rozmach skurwysyny. Ciepło, gwarno, wesoło, imprezowo, po kowidzie śladu nie ma. I dobrze. Wraz ze wstającym dniem zaczęło padać. Zajechałem więc na stację, wciągnąłem wypasioną zapiekankę (ahh wspomnienia... pierwszy raz jadłem ją tutaj w 2011 roku). I pierwszym porannym pociągiem teleportowałem się do grodu Kraka. Było lekutko, chillałtowo, bez napinki, po prostu fajnie. Tak żeby odpocząć od Prag czy innych Budapesztów, bo nie tylko tym człowiek żyje. Może kiedyś narysuję mapkę? A może nie. Nie chce mi się. Od rysowania mapek tez trzeba odpocząć.

https://photos.app.goo.gl/WN2UdFMic1nqEaYX9

7.20 (sb) - 9.45 (ndz)


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Bratislava

d a n e w y j a z d u 406.79 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 14 sierpnia 2020 | dodano: 17.08.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/sun-01-nov-2020-21-02-927e838?u=m


https://photos.app.goo.gl/n4MUEzBSvcskFkkh9

Gwóźdź programu, tj. Budapeszt - zaliczony :) Jednakowoż plan urlopu zakłada jeszcze drugą atrakcję – Bratysławę :) 3 dni (niecałe) to max jaki udało mi się wygospodarować na odpoczynek, żeby zmieścić się w urlopie. Bratysławę mam już zaliczoną w ub. roku, więc to będzie mój drugi raz. Plus dwa razy jeszcze się w niej przesiadałem na stacjach, na powrocie pociągiem z Wiednia i właśnie z Budapesztu. Plan zakłada trasę taką samą jak rok temu, z jedną tylko, małą modyfikacją - o tym później. Jest to bardzo niezwykłe jak na Słowację, ale trasa będzie… płaska. Tzn. płaska jak na Słowację, ma się rozumieć ;) Podjazd na przeł. Spytkowicką, a potem w zasadzie płasko/w dół. Nie będzie żadnych hardcorowych przełęczy do wciągnięcia, a profil trasy będzie opadający. (Tak naprawdę to jeden ciężki podjazd będzie, przez wspomnianą modyfikację). No a jak to w ogóle możliwe?  Będę bowiem jechał za biegiem rzek: najpierw doliną Oravy, potem wzdłuż Wagu, a końcówka to naddunajskie niziny. Tzn. nie żebym był cieniasem, i nie lubił podjazdów. Po prostu dziś celem jest Bratysława, a nie jak największa ilość 1000m przełęczy po drodze. Powrót oczywiście jak zawsze – stalowym szlakiem tylko do Trzciany, potem dokrętka na rowerze 50km do Rabki.

Wyjeżdżam piątkowym rankiem. Przelatuję przez centrum, wskakuję na krajową 7kę. I to co widzę lekko mnie nie pokoi – jakaś burza pląta się po okolicy. Chmurzyska, z przebijającą się z nich tęczą są na wschodzie, jakby nad Gorcami. I chyba też idą w tę stronę. To dobrze, bo ja jadę bardziej na zachód. Uprzedzając fakty – burza mnie nie dopadnie, a w każdym razie nie ta. Jedyne co to miejscami mokre drogi. Wypogadza się, i w przypiekającym coraz bardziej Słońcu wciągam przeł. Spytkowicką. Widok na Babią to coś pięknego, ale to każdy chyba wie. O godz. 9 minut 59 melduję się na Słowackiej granicy. Pomimo raptem 3 dni od ataku na Budapeszt kilometry idą gładko, nie ma śladu po tamtej trasie w organizmie. Przynajmniej na razie. W Trzcianie remont mostu trwa nadal, nic się nie zmieniło od 3 dni ;) Mostu dalej brak. Dziś niebieską kładeczką, tą po lewej od mostu. Niebieska ściana toytoyów gdy dojeżdżam bliżej okazuję się być rzędem garaży dla rowerów O.o To jest dopiero nowoczesność, rozwój, cywilizacja! W Twardoszynie dopadam Lidla i robię duże, tanie zakupy. Zawsze wożę 2,5kg łańcuch do przypięcia roweru, ale i tak trochę strach do większych marketów wchodzić. Więc wchodzę tylko jak nie ma kolejek, i szybko kupuję co trzeba i wychodzę. Z trudem upycham prowiant do sakwy. Dochodzi południe a skwar przybiera na sile. W Podzamoku kole 13tej. Selfiaczka na tle najfajniejszego zamku jaki znam braknąć nie mogło. Kubin zaś szybko tylko przelatuję, nie ma czasu, Hlavne Mesto Bratislava czeka. W Parnicy zjeżdżam z drogi number 70 na wspomniany wcześniej objazd. Dlaczego tak a nie inaczej? Bo w pamięci mam trasę z ub. roku. Wijąca się barrrdzo przełomem rzeki Oravy szosa jest prze-pięk-na! I ten niesamowity zamek na urwisku skały, podparty betonową kolumną... A jednocześnie jest też niebezpieczna, niekomfortowa, stresująca, nierozsądna. Przynajmniej w tym kierunku jak jadę. Co z tego że ma 3 pasy i opada w dół. Dwa pasy idą pod górę, jeden w dół. I ten układ 2+1 oddzielony jest betonowymi separatorami. Asfaltowych poboczy brak. Choćby cisnąć i dokręcać ile pary w nóżkach wiela ponad 50km/h średniej się tu nie utrzyma. A kierowcy woleli by tak bardziej 70km/h jechać, podejrzewam. Pomimo tego że to Słowacja i nikt by pewnie nie zatrąbił na mnie ani razu i cierpliwie jechał 50ką to i tak takie tamowanie ruchu jest dla mnie niekomfortowe, nie lubię tak. Newralgiczny fragment ominę zatem trzycyfrową drogą, okrążając grupę Małej Fatry z drugiej strony. Pusta, przyjemna szosa tonie w zieleni i początkowo też wije się doliną jakiejś rzeczki, rzecz jasna mniejszej od Oravy. Ale za zakrętem w Zazrivem zaczyna się ;) Niczego sobie ścianka na jakąś jednak przełęcz. Znak mówi o 12% nachylenia i ja mu wierzę, może tyle być, ledwo to wciągam na mojej „jedynce” (36-34). Wjeżdża się na jakieś 750m n.p.m., nie chce mi się sprawdzać co to za przełęcz. W nagrodę zaś przyjemny zjazd. I emocjonujący a to za sprawą ciuchci (takiej na gumowych kołach, do wożenia leniwych, grubych turystów) która wymusza pierwszeństwo zmuszając do hamowania. Tankuję na Slovnafcie w Terchovej. Zjazd ciągnie się i ciągnie, praktycznie aż do Żyliny. A wokół zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. W Żylinie duże wrażenie robi wielka fabryka Kia (Kii??? - kto to wie jak to się odmienia). Zastawione tysiącami aut place i załadowane setkami aut pociągi towarowe. Ale to już kiedyś widziałem, byłem tu. Dziś natomiast przejazdem odkrywam „Wodne Dzieło Żylina” (Vodne Dielo). Czyli zaporę i elektrownię na rzece Wag. Kręcę się po centrum, odpoczywam, wciągam gofra i ruszam dalej. Głównymi przelotówkami, estakadami wyjeżdżam na drogę number 61, która zaprowadzi mnie aż do Bratysławy. Przez następne 200km szosy zmieniał już nie będę, ciągle 61ka. Tak że trasa łatwa nawigacyjnie ;) Będzie ona się wiła raz jedną, raz drugą stroną stroną idącej równolegle ekspresówki. Która przekracza 61kę efektownymi estakadami, węzłami, wiaduktami, po prostu z rozmachem jest poprowadzona przez górzystą, Słowacką krainę. Poprowadzona tak bez pierdolenia się, tak jak w Hameryce ;) Np. już odcinek zaraz za Żyliną jest dość ciekawy. Krajówka, linia, kolejowa, zalew, mało miejsca - droga ekspresowa jest tu przyklejona do zbocza na wielkich filarach. Tymczasem po burzy ani śladu, rozeszła się gdzieś, rozmyła. Zbliża się zmrok. Na OMV-ce w Poważkiej Bystrzycy robę zakupy, takie żeby wystarczyły mi całą noc, bo na Słowacji krucho z całodobowymi sklepami/stacjami. Najefektowniejsze wiadukty eskpresówki to są chyba właśnie tutaj – droga zawieszona jest tak po prostu wysoko ponad domami, ponad miastem i ładnie podświetlona. Kolejne miasteczka to Belusa, Ilava, Dubnic na Vahom, ale stąd nic raczej nie zapamiętałem. Godny uwagi jest dopiero Trenczyn. A to oczywiście za sprawą zamku na skale, i przyklejonej do tej skały kamienicy. Zdjęcia zabraknąć nie mogło. Jest też tu zdecydowanie więcej nocnego życia, gwaru, zgiełku. Imprezowo jest po prostu. Jest też bardzo ciepło. 2ga w nocy a termometr w mieście pokazuje 19 stopni. Uwielbiam takie noce :) Zwiedzam przejazdem starówkę, a potem trochę pobłądziłem w poszukiwaniu mostu. Wskutek czego najpierw wjechałem na jakąś wyspę na Wagu, pełną boisk i innej sportowej infrastruktury. A na drugą stronę rzeki przejechałem w końcu kładeczką przyklejoną do kolejowego mostu. Sierpniowa, ciepła noc szybko się kończy, aż trochę szkoda. Dzień rozkręca się na dobre podczas drzemki na przystanku w Nowym Mieście n. Wagiem. Z tych okolic pierwszy raz dostrzec można chłodnie kominowe Słowackiej atomnej elektrostancji. Przez miasto przejeżdżam jeszcze w dobrej formie ale ta drzemka na długo nie wystarcza, pilnie potrzebna jest druga. Lokalizuję wreszcie dwa ustronne przystanki w polach, na odludziu. Z tym że jeden ma ławeczkę, owszem, lecz jest zajęty. Na dobre rozgościła się tu przyroda ;) Drugi zaś jest lepszej formie i jest wolny ale niestety bez ławeczki. Wybieram ten drugi, podłożę coś pod tyłek i jakoś się zdrzemnę. Chyba godzina mi tu zeszła. Słońce jest coraz wyżej i zaczyna grzać coraz bardziej. Coraz bliżej są też kominy elektrowni. Chciałbym kiedyś tam podjechać i ją obejrzeć z bliska, ale ewidentnie nie dziś. Dziś Bratysława. O bliskości wielkiej elektrowni świadczy też ponadprzeciętna ilość linii WN przekraczających drogę. Docieram do Ternawy. Tak to się chyba po polsku pisze. Coś zaczyna brakować mi sił. Dłuższą chwilę odpoczywam na trawniku, w cieniu Slovnaftu. Przede mną ostatnia prosta – 40km do Bratysławy. Tak blisko a tak daleko zarazem. Bliskość celu dodaje sił i otuchy, bo kryzys mnie łapie konkretny. Za często jednak nie odpoczywam, jadę siłą woli, na chama, żeby najszybciej dotrzeć i cieszyć się zwiedzaniem miasta. Drogę na ostatnich km przed Bratysławą pamiętam dobrze. Jest charakterystyczna, a to za sprawą zieleni która wręcz wlewa się tu na jezdnię, i ją sobie częściowo zawłaszcza. Senec tylko przelatuję, nawet zdjęcia stąd nie ma, w głowie już tylko Bratysława. No dobra, tak naprawdę to nie tylko bliskość celu daje mi takiego powera, ale też bliskość nadciągającej burzy ;) Niebo przybiera coraz bardziej niepokojące barwy. No i udało się! Bratysławę zdobywam o godz. 13.24. Drugi raz w mojej rowerowej karierze, więc nie jest to już taki rowerowy orgazm jak za pierwszym razem. Ale wiadomo, i tak jest bardzo fajnie :) Na zwiedzanie mam jakieś 3 godziny, więc nie za wiela. Plus ta burza, która jest coraz bliżej. Najsampierw jednak zwiedzam Slovnaft, kupując niezbędne nawodnienie. A jak chodzi o właściwie zwiedzanie, to na pierwszy ogień idą „Zlate Piesky”. Złote Piaski to plaże na przedmieściach miasta, nad urokliwymi zalewami z niesamowicie czystą, zieloną wodą. Najpierw zajeżdżam nad mniejszy zalewik, w mniej zatłoczonym miejscu (żeby nie straszyć ludzi moim cherlawym ciałem) i zanurzam się po szyję w tej niesamowitej zielonej wodzie. Co za przyjemność! A i śmierdział będę trochę mniej w pociągu ;) Potem zajeżdżam tak tylko obejrzeć ten drugi, większy, po przeciwnej stronie głównej szosy. Tam na końcu, daleko w lesie jest plaża nudystów. Ale nie będę podglądał, zresztą i tak nie ma co podglądać. Większość nudystów to 60 letnie otyłe chłopy i 70 letnie pomarszczone babcie ;) Moja hipoteza nt. tego hobby jest taka, że ludziom się nudzi na starość, szukają czegoś nowego, niezwykłego, ciekawego, no i znajdują :) Gdy temat zalewów mam już zaliczony, jadę do centrum. Zaczyna się błyskać i coraz bardziej wiać - to jest coraz bliżej. Zdjęć już za wiela zatem nie robię, zresztą jak już pisałem to już mój drugi raz. Pozwiedzałem sobie parkingi wielkich centrów handlowych, poturlałem się po koślawych chodnikach z popękanego asfaltu, możliwe że pamiętającego czasy Czechosłowacji. Na drugą stronę Dunaju nie przejeżdżałem, generalnie obierałem kurs na Hlavną Stanicę. Popodziwiałem nowoczesne biurowce i 4-osiowe, przegubowe autobusy. Bratysława to nie najbogatsza, i nie największa, ale nowoczesna i rozwijająca się europejska stolica. Gdy zbliżał się odjazd pociągu, a ulewa była kwestią minut, wdrapałem się dobrze znanym podjazdem pod dworzec kolejowy. Bilety kupiłem wcześniej na tel. Idę na właściwy peron, i o 16tej wsiadam do długachneeego pociągu. Ze 20 wagonów jak nic. Pośpieszny, który kursuje przez cały kraj: Bratysława <-> Koszyce, po drodze zaliczając jeszcze kilka większych miast. W czasie jazdy faktycznie lunęło, i popadało ale burzy jako takiej z piorunami nie było. Przesiadka wieczorem w Kralovanach (Królewianach). Drugi, bardzo klimatyczny etap kolejowej podróży to malutki wagonik motorowy który nieśpiesznie toczy się do Trzciany, pod polską granicę. W Trzcianie po 21, i stąd jeszcze 50km do dokręcenia do Rabki. Rozkopany most na rzece objeżdżam znów niebieską kładeczką. (Do pomarańczowej, którą odkryłem jako pierwsza, jest dalej). Na granicy przed 22gą. Ten 50km odcinek zawsze mi się dłuży, i szczerze mówiąc niespecjalnie mi się chce go jechać. Bo wszystko co najfajniejsze już było, wielka przygoda, wielki cel już za mną, chciałbym położyć się do łóżka i iść spać. A nie kręcić zamulony, zmęczony, zniszczony, 50km po górach w nocy doskonale znaną drogą. Dziś akurat nie było aż tak źle. Przespałem się w pociągu, moc jeszcze była, więc póki nie póki nie byłem zamulony atakowałem ile wlezie i szło szybko. Senność zapijałem energetykami, dużo ponad normę tej kofeiny poszło. Zdrowsze i skuteczniejsze byłyby drzemki na przystankach ale w dupie mam drzemki, ja chcę jak najszybciej walnąć się do łóżka a nie kimać na ławce jak żul spod Biedronki. Po prostu chciałem jak najszybciej zakończyć już tą trasę. I tak też zrobiłem, na kwaterze w Rabce zameldowałem się o 00.45, czyli 3,5h od Trzciany. Jak na mnie to jest to dobry wynik, nieraz dłużej męczyłem te 50km. Oczywiście aktywowałem psiura, i co za tym idzie obudziałem gospodarzy… Ale Oni są bardzo mili i wyrozumiali na moje rowerowe wygłupy ;)

Udana trasa. Choć drugi raz do Bratysławy to nie jest już taki kaliber jak kilka dni temu pierwszy raz do Budapesztu, czy w ub. miesiącu pierwszy atak na Pragę, to i tak było fajnie :) W ogóle w tym sezonie to się dzieje: 700ka nad Morze, Praga, Budapeszt, Bratysława…. No grubo jest :)

7.20 (pt) - 00.45 (ndz)

Zaliczone szczyty:

Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2

Mała Fatra (SK):
Rovna Hora 750 (Daję pogrubione, jako nowy szczyt. A może to już miałem kiedyś zaliczone, tylko nie zanotowane? kto to wie...)

Inne:
Wzgórze Zamkowe (Bratysława)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020

Budapest

d a n e w y j a z d u 416.77 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 9 sierpnia 2020 | dodano: 17.08.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-7fa732b--36?u=m
(na mapie nie ma błądzenia, zwiedzania Budapesztu i końcowego odcinka Trzciana - Jabłonka - Rabka 45km)

https://photos.app.goo.gl/W5AzrhbsE9vSRF6z5

(Opis jest w trakcie poprawiania, edytowania, wstawiania linków itp. na razie dojechałem z tym do Twardoszyna)

No to z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) został już tylko Budapeszt :) Cel postanawiam zaatakować z Rabki, podczas urlopu. Wiem że to małe oszustwo, kilkadziesiąt km mniej niż z Krakowa. Ale wiem też że lepiej zaliczyć stolicę Węgier z takim ułatwieniem niż nie zaliczyć w ogóle, wystartować z Krakowa i wymięknąć gdzieś po drodze. Bo forma ostatnio coś słaba, do tej Pragi się ledwo dowlokłem a nad Morze tydzień temu nie dotarłem… Mam swoją hipotezę na ten temat, ale o tym może potem.

Na razie mamy piękny, słoneczny niedzielny poranek, i wg prognoz taka stabilna, słoneczna, upalna pogoda ma się utrzymać przez najbliższe dni. Oczywiście jakaś zabłąkana burza może się przytrafić wszędzie i w każdej chwili, na to się nic nie poradzi. Startuję 7.05. Na luzie zlatuję do centrum Rabki, i wciągam podjazd na dawną krzyżówkę Zakopianki z krajówką na Chyżne. Wszystko się tu zmieniło - niebezpieczne i ruchliwe niegdyś skrzyżowanie świeci pustkami a ekspresowa Zakopianka poprowadzona jest obok, z węzłem drogowym. DK7 na Chyżne szybko zaczyna piąć się do góry, szybko wzrasta też temperatura. Jest 8-9 rano a już niezły skwar. Natomiast to czego się obawiałem, czyli forma, wydaje się OK. Zresztą już dojazd do Rabki, te 70km w piątek wieczorem poszedł gładko i przyjemnie, czułem moc w nogach. Moc czuję i dziś, będzie dobrze :) Docieram na przeł. Spytkowicką, oddzielającą Gorce od Beskidu Żywieckiego. Charakterystyczne miejsce, z parkingiem dla TIRów, gdzie z jednej strony rozpościera się piękny widok na Babią Górę, a z drugiej strony strony, w lesie,stoją trzy charakterystyczne maszty. Po podjeździe, co oczywiste, następuje zjazd a potem trochę bardziej płaskie km po Orawskiej równinie. Po mej lewej stronie piękne widoki na Tatry, a dalej w prawo – na niższe, słowackie pasma górskie. Babia też oczywiście ciągle obecna. Na granicy, na charakterystycznym, położonym w dolinie przejściu granicznym Chyżne – Trstena melduję się o godz. 10. Robię dłuższą pauzę w starej, drewnianej wiacie/przystanku, którą zaszczycił swym podpisem niejeden już turysta ;) Mój nos atakuje tu niesamowity zapach starego, przepalonego Słońcem drewna. Sam bym się podpisał ale nie wziąłem nic do pisania a ryć w drewnie mi się nie chce. Wciągam kanapki z wiejską kiełbasą, energetyczne żelki z Deca, smaruję się kremem z filtrem i pełen sił i dobrych myśli jestem gotów na podbój słowackiej, a potem i węgierskiej ziemi :) Gładkość i przyjemność pierwszych km po drugiej stronie granicy mąci nieco remont mostu w Trzcianie. A właściwie to brak mostu w Trzcianie, bo remont jest naprawdę konkretny. Jest co prawda jakiś objazd, ale obawiam się że może on prowadzić ekspresówką. Znajduję za to nieopodal ukrytą w zaroślach pomarańczową kładeczkę. W Trzcianie ze 3 szybkie fotki i lecę dalej. Na tankszteli między Trzcianą a Twardoszynem robię zakupy. Co prawda na Słowacji w niedzielę część marketów jest otwarta, plus mam 2,5kg łańcuch żeby przypiąć rower ale jakoś nie mam głowy do tańszych zakupów w normalnych sklepach. Kupuję na stacjach, bo tak jest szybciej. Nie kupuję przecież na stacjach codziennie żebym musiał się tym przejmować. Chwila moment i jest Twardoszyn. Tu zajeżdżam nieco w głąb miasteczka, na rynek/plac. Ten skąpany w cieniu wielkich, starych topoli wygląda bardzo efektownie. Za miastem zaczyna się typowy słowacki „interior”, czyli skąpane w zieleni, górzyste odludzia z rzadka tylko zurbanizowane małymi miasteczkami czy pojedynczymi zakładami przemysłowymi. Sielanki i radości z trasy nie zakłócają podejrzanie wyglądające chmury za plecami - bo jadę dokładnie w drugą stronę :) Po ~20 km wijącej się doliną rzeki Oravy drogi na horyzoncie wyłania się bardzo charakterystyczny obiekt. Przyklejony do strzelistej skały, wznoszący się ponad 100m nad lustrem rzeki Zamek w Orawskim Podzamczu. Zawsze to piszę, napiszę i tym razem: mój number one, jeśli chodzi o zamki (te które widziałem na żywo). Zawsze robię sobie pod nim też zdjęcie, zdjęcie jest i tym razem. (fajnie łydy wyszły – a nic nie było napinane, pozowane ;) ). Jadę dalej i odliczam km do kolejnego checkpointu – Dolnego Kubina. W tle towarzyszy mi piękny widok na - jeśli się nie mylę - Wielki Chocz. Ponad 1600m szczyt. Przed Kubinem kolejny po przeł. Spytkowickiej konkretniejszy podjazd. Który pomimo kosmicznego upału mnie tylko cieszy, bo moc w nogach czuję potężną :) Nie ma śladu po słabościach sprzed 2-3 tygodni. Do centrum Kubina nie zjeżdżam, bo nie po drodze. Lecę od razu główną szosą na Rozumberok. Kolejny Slovnafcik, kolejne zakupy. Staram się popełnić często popełnianego w CZ/SK błędu – pominięciu możliwości zakupów, i potem wleczeniu się na odcięciu/odwodnieniu przez XX km. D. Kubin i Twardoszyn również rozdzielone są przełęczą. Tu to już jest konkretna patelnia :) Wyprzedzam paru wystrojonych co najmniej jak na TdF zawodników na lekkich szoskach, nieziemsko jednak zamulających, wręcz fioletowych z wysiłku. Niby nie ma się czym chwalić, bo prostu trafiłem na słabszych kólarzy – ale jednak takie sytuacje podnoszą morale, pewność siebie, wiarę w powodzenie całego przedsięwzięcia - dotarcie do Budapesztu. Niczym nie wyróżniający się, żadnym ciekawym obiektem ani nawet tablicą szczyt, i szybki zjazd do Rozumberoka. Tu zahaczam o centrum, starówkę, bo akurat jest po drodze. Wciągam lody, zwiedzam przejazdem przedmieścia, i dalej, na Bańską Bystrzycę. I to właśnie między Rozumberokiem a Bańską jest najfajniejszy „odcinek specjalny” tej trasy. Przeprawa niemal 1000m przeł. Donovaly. Tu również nie popełniam błędu, i robię zakupy na „ Ostatniej stacji benzynowej przed przełęczy Donovaly”. Nie chcę po drodze umrzeć z pragnienia. Nie chcę przesadzać ale ten najcięższy podjazd znów wchodzi lekko, przyjemnie i z uśmiechem na twarzy. Częściowo jest to zasługa dobrej dyspozycji, częściowo nie popełnianiu błędu polegającego na nie jedzeniu/nie piciu, a częściowo tego, że droga idzie doliną potoku. Z którego to bije przyjemny chłód, las daje przyjemny cień a całości dopełnia lekko pogarszająca się pogoda, i coraz bardziej zachmurzone niebo. Na chwilę nawet zaczęło kropić, wygląda mi to ogólnie na nadciągającą burzę. Droga w końcu wyjeżdża z doliny potoku, więc znów żar leje się z nieba. Przydrożna tablica mówi o 3,5km pozostałych do jakiejś karczmy na Donovalach, więc i tyle podjazdu mi zostało. Odliczam więc te pozostałe km, aż za którymś zakrętem wyłaniają się zabudowania i turystyczna infrastruktura na przełęczy. W tym dwie fajne kładki nad drogą, to chyba takie dla narciarzy? Żeby zimą mogli sobie przejechać na nartach z jednego stoku na drugi? W każdym razie kojarzy mi się to z jakimiś alpejskimi kurortami narciarskimi. Wreszcie z pociemniałego nieba na zachodzie dochodzą grzmoty. Trzeba spadać. Szybka tylko fotka przy tablicy, i zaczyna się. Alpejski zjazd ;) Nigdy nie byłem w Alpach ale podejrzewam że tam jest tak jak tu, tylko że bardziej. Albo bardziej bardziej. Fotek ze zjazdu brak, nie potrafiłem przerwać tej rowerowej ekstazy. Zrobiłem za to filmik ze zjazdu, z niego wytnę jakiś kadr. O, proszę: jest. Sam zjazd opisać słowami jest ciężko. Po prostu kwintesencja radości, jaką daje jazda rowerem po górach. Nie wiem jaki xmax, licznik nawala i przy >60km/h dzieją się cuda, gubi impulsy i prędkość skacze: 63-34-29-55 km/h… Przez to pewnie też zjadł trochę dystansu tutaj, i na innych, szybkich zjazdach również :/ W każdym razie przypuszczam że 70km/h to tutaj było, i to lekutko. Ciekawostką ze zjazdu jest rampa ucieczkowa dla samochodów, którym nawaliły hamulce. Poza tym co chwila swąd palonych klocków od mijanych aut. Zjazd ciągnie się i ciągnie, coraz to bardziej oczywiście wypłaszczając się. Można przyjąć że liczył on prawie 20km. Po tym 20km teleporcie rzecz jasna po burzy nie ma śladu, została daleko w tyle. W palącym znów Słońcu docieram do „ Mesta Olimpijskuych Vitazow” - Bańskiej Bystrzycy. Efektownym węzłem drogowym wjeżdżam do centrum. Na znanym mi już, podłużnym rynku dominują ciekawa, zarośnięta mchem fontanna oraz obelisk z gwiazdą, ku chwale naszych Towarzyszy ze wschodu ;) Na Słowacji ustawy dekomunizacyjnej to chyba nie mają, całe mnóstwo jest tu tego typu pamiątek poprzedniego ustroju. A im dalej na wschód Słowacji – tym więcej czerwonych gwiazd, sierpów, i młotów ;) Jest po 19tej, czyli wieczór. Zmywam więc z siebie kilka nałożonych przez cały dzień warstw kremu z flitrem, w nocy nie będzie potrzebny. I mam ogromną ochotę na coś jednocześnie niesłodkiego i ciepłego. Na razie oprócz tony słodyczy i napojów gazowanych jadłem tylko trochę niesłodkiego i nieciepłego. Punktów gastronomicznych mnóstwo ale nic ciekawego nie znajduję. A to za duża kolejka, a to trzeba wchodzić do środka, a to za eleganckie, a to nie mają tego co chcę. Nieważne, jeszcze nie rzygam słodyczą, jeszcze trochę dam radę. Odwiedzam efektowną jak na kilkudziesięcio-tys. miasto dzielnicę handlowo-biznesową,ze 100m wieżowcem, ogólnie lśniącą nowością i ładnie odpicowaną. W zachodzącym Słońcu opuszczam tę mieścinę. Jeszcze jedne, słodkie zakupy, tym razem na Lukoil-u. Zawsze myślałem że ten LUKoil to coś z Łukaszenką związane i Białorusią :D Teraz wreszcie sprawdziłem, okazuje się że to sieć stacji benzynowych wielkiego rosyjskiego koncernu paliwowego ;) Główna szosa łącząca Bańską ze Zwoleniem to ekspresówka. Muszę więc skorzystać z objazdu bocznymi drogami. Wspinają się one na wzgórze ponad miastem, potem przekraczają ekspresówkę wiaduktem. Ciekawostkę, czyli niewielkie lotnisko pod Zwoleniem mijam już po zmroku. W coraz bardziej ciemniejącym niebie zdołam jednak dostrzec coraz bardziej niepokojące chmury. Chmury burzowe po prostu. Centralnie tam gdzie jadę, czyli na południu. Na razie staram się tym jednak nie przejmować. Cieszę się z kolejnego osiągniętego checkpointu: Zvolenia. Dochodzi 22ga. Na rynku gwar i śmiechy, jakaś impreza, film wyświetlany na dużym ekranie itp. itd. Wreszcie lokalizuję ciekawą pizzerię, kupuję 5 wielkich kawałków różnych pizz. Zjadam tylko 3,5, część z tego była za ostra jak dla mnie. Foto pod obciachowym napisem do selfiaczków, i wychodzę na ostatnią prostą. Ostatnią prostą przed węgierską granicą. Drogą nr 66 na Sahy. 70km do granicy, potem drugie 70km i Budapeszt! Naprawdę sprawnie i przyjemnie to idzie. Przynajmniej na razie. Bo po wjeździe na szosę na Sahy, zaczyna się błyskać na horyzoncie. Coraz to bardziej, i bardziej błyskać. Sprawdzam neta i radar burzowy nie pozostawia złudzeń: przede mną jest burza. Aktualnie jedna jedyna burza na całej Słowacji, akurat tutaj… Na razie same błyski, grzmotów nie słychać, więc póki co jadę. Jest bardzo ciepło, 20’C w górach w środku nocy! Taktykę na tą burzę mam taką: postój w większej miejscowości, rozeznanie sytuacji, ciśnięcię do następnej miejscowości, znowu rozeznanie, odpoczynek, i tak na zmianę. Zaliczam w ten sposób Dobrą Nivę i Babiny. Do błysków dochodzą grzmoty, znaczy się jest coraz bliżej. Między Babinami a większą miejscowością – Krupiną zaczyna się mokra szosa. Jest to wbrew pozorom jeden z lepszych scenariuszy. Bo jeśli nie wjeżdżam w deszcz a na mokrą drogę, to znaczy że tu już padało, i poszło gdzie indziej, w inną stronę. Nie zmierza to na mnie, w najgorszym wypadku tą burzę gonię. Teoretycznie wystarczy nie jechać za szybko, i tego armageddonu nie dogonię. Ale i tak się trochę boję. Rozpalona upałem i schłodzona ulewą szosa efektownie paruje. Jest Krupina. Albo jakiś Azerbejdżan, Afganistan, Tadżykistan?! No dosłownie syf, kiła i mogiła. Pełna zalanych wodą kolein i kraterów, zasypana piachem i tonąca w ciemnościach zgaszonych latarni droga ;) Toczę się po tym czymś bardzo powoli, czasem to wręcz wolę skorzystać z chodnika. Mam 25mm 100% slicki, więc o glebę na czymś takim nietrudno. Można też zostać efektownie ochlapanym przez przejeżdżającą ciężarówkę. Do tego tylny hamulec jakby przestał działać, zapewne za sprawą zachlapanej wodą zmieszaną ze smarem z łańcucha obręczy. Szczęśliwie udaje mi się tutaj nie zabić. W międzyczasie burza oddala się – grzmoty cichną, a błyski są coraz mniej intensywne. Tak jak przewidywałem, poszło sobie. Mogę w spokoju ciągnąć pozostałe do granicy kilometry. Ulewa musiała być konkretna, kawałem za miastem w przydrożnych rowach woda na styk, a nawet na jezdnię podchodzi! Jest grubo po północy, do Sahów mniej niż 30km. Senności ani śladu, ciągle trzyma mnie przy życiu kofeina plus entuzjazm długiej trasy. Po drodze są jeszcze Dudince, ale nic z tej miejscowości nie zapamiętałem. Pamiętam tylko wielkie zbiorniki z czymś tam, ale to już chyba Sahy. W Sahach pierwszy drogowskaz na Budapest :) Kurs od razu na (dawne) przejście graniczne. „Magyarorszag 1km”. Emocje sięgają zenitu :)

Węgierską ziemię zdobywam o godz. 4.00. Ciągle ciemno, noce coraz dłuższe. „ Family Friendly Zone” - głosi biała tablica, ten mniejszy niewyraźny na zdjęciu napisik. Czyli tak jak w PL ;) Nieśmiało rzuca się w oczy to co z pełną mocą uderzy potem – może nie bieda, ale węgierski nieład i nieporządek. Na razie w postaci lichego asfaltu szosy, z niespodziankami w postaci nie dziur a po prostu kraterów ;) Nie byle jakiej szosy - głównej, krajowej drogi nr 2 / korytarza transeuropejskiego E77! Na plus natomiast że nie dostrzegłem tu zjawiska często opisywanego w necie: wszechobecnych na głównych drogach zakazów dla rowerów (które podobno i tak wszyscy, włącznie z Policją mają w dupie). W ogóle żadnego znaku z zakazem dla rowerów na Węgrzech nie znalazłem. Pod tym względem więc jazda bezstresowa, nie licząc nielicznych, krótkich odcinków ścieżek rowerowych niemal ciągle na legalu. Natomiast stresował nieco ruch na tej trasie. Ciężarówka za ciężarówką, i tak będzie przez całe 70km do Budapesztu. Główna trasa, no i jest już poniedziałkowy świt. Świt, który łapie mnie na jednym ze wzgórz. Tak – wzgórz. Podobno Węgry takie płaskie i równinne, ale na pewno nie tutaj. Tutaj jak na Słowacji – góra za górą, podjazd za podjazdem i zjazd za zjazdem. Krajówka bez asfaltowego pobocza ale na szczęście na podjazdach przechodzi w dwa pasy pod górę więc nie tamuję ruchu. No a zjazdy to tak 70km/h ;) Noc przetrwałem ale na jednym z pierwszych wzgórz senność łapie mnie już konkretna. Wynajduję więc ławeczkę w ustronnym miejscu, przypinam rower łańcuchem, zakładam ciemne okulary i urządzam krótkie, 5-min drzemki, w łącznie sumie ok. 45 minut. Lepsze są jednak wiaty autobusowe niż same ławeczki. Bo można oprzeć głowę o szybę/blachę z tyłu. Bez tego w momencie usypiania głowa opada – do przodu lub do tyłu. Teraz mi tak poleciała w tył, że aż coś zakuło w szyi :D Chyba znak że trzeba ruszać dalej. Coraz więcej śmiesznych, nic nie mówiących, węgierskich napisów, coraz bardziej gorąco, coraz większy ruch, coraz konkretniejsze podjazdy/zjazdy, i coraz więcej słonecznikowych łanów – słonecznik to chyba jeden z symboli Węgier. Tak w skrócie można opisać kolejne km po węgierskiej ziemi. Węgry to dla mnie egzotyka – przed tą trasą dwa razy tylko przekroczyłem węgierską granicę, i za każdym razem raptem kilka km zrobiłem tylko po drugiej stronie. Teraz całą tą egzotykę chłonę wszystkimi zmysłami. Za którymś z kolei, najwyższym chyba szczytem, i najszybszym chyba zjazdem jest wreszcie Vac. Jedyne większe miasto przed stolicą. Przejadę przez centrum, obwodnica to chyba ekspresówka. Jeszcze tylko efektowny widok na jakieś zakłady przemysłowe, i jestem w dole, w Vac. No i tu się zaczyna to o czym pisałem – ten cały Węgierski nieład. Tu nie ma asfaltu. Na Węgrzech zjawisko "asfaltu" nie występuje. Tu jest chropowata, pełna kraterów skorupa złożona z różnych gatunków i różnej faktury, gradacji asfaltu, betonu, poszatkowana szczelinami i pęknięciami z których wyrastają chwasty :D Widziałem podobne rzeczy na Słowacji ale tu jest po prostu bardziej, dużo bardziej. Ten nieład, burdel nie dotyczy rzecz jasna tylko nawierzchni dróg. To jest wokół, to jest wszędzie. To jest zarówno w zardzewiałych latarniach pamiętających zapewne poprzedni ustrój, to jest w chodnikach zasypanych suchymi liśćmi sprzed roku (bo skąd suche liście w lecie?). To jest w blokowiskach – które w 2020 roku wyglądają tak samo jak je socjalistyczne ręce pół wieku temu zbudowały – nie ma żadnej termomodernizacji itp. itd. Ale i tak bardzo mi się to podoba – to jest po prostu tak brzydkie że aż ładne ;) A przeszkadza tylko jakość jakoś nawierzchni. No a co do samego Vac, to jest to zabytkowe miasteczko położone nad brzegiem rzeki. No właśnie rzeki. Nad brzegiem Dunaju :) Nie mogąc się doczekać widoku na rzekę nie czekam na Budapeszt, nad Dunaj zajeżdżam już tutaj. Widok na samą rzekę przyćmiewa inny fajny widok – wieeelki prom! Zabiera nawet ciężarówki – ciągnik z naczepą czeka na wjazd. Takim wielkim to jeszcze nie płynąłem, muszę skorzystać. Promem na drugi brzeg Dunaju, potem inną, trzycyfrową drogą na Budapeszt. Taki mam plan. Brakuje mi tylko gotówki – forintów. Nie zdążyłem skołować przed wyjazdem. Nie wiem czy można płacić kartą, ale chyba nie zapowiada się na to. Szukam więc bankomatu. Objeżdżam kilka ulic zanim znajduję. Po złodziejskim zapewne kursie wypłacam 19000 forintów (jedna z proponowanych kwot, dziwna trochę). To będzie ponad 200zł pewnie - na wszelki wypadek, jakbym np. bilet za pociąg musiał za gotówkę kupować. Na prom się spóźniam, jakąś minutę… 9.01 jest. Odpływa. Może trzeba było zaryzykować i kartą spróbować zapłacić? Albo euro? No nic, trudno, prom innym razem. Następny o 10.00, godziny czekał nie będę. Jadę dalej jedną stroną Dunaju. Chwilowo nie główną szosą, a jakąś ścieżką rowerową, która z bulwaru wchodzi w szuwary i zarośla, lasy doliny rzeki. Byłaby całkiem przyjemna, bo okoliczności przyrody są tu piękne – alejka tonie w zieleni, i co chwila mija wielkie, pomnikowe drzewa. Tylko ten asfalt… Co kawałek uskok, wyrwa, dziura. Do tego nie idzie najkrótszą drogą a kluczy, zakręca, wije się pośród tej nadrzecznej doliny. Tak że po kilku km odpuszczam temat ścieżki rowerowej i wracam na ruchliwą „dwójkę”. I nie w cieniu szuwarów, a w palącym Słońcu. Mijam miasteczko o ciekawej nazwie „God” ;) Ze 20km jeszcze, zależy jak liczyć. Jak do granic stolicy to może i tylko 10, jak do Parlamentu – może i być ze 30. Budapeszt to wielkie, niemal 2-mln miasto, podobnie jak Wiedeń czy Wawa. W każdym razie zaczyna iść opornie, muszę coś zjeść, odpocząć i przebrać się w czyste ciuchy. Robię kolejne, słodkie zakupy na OMVce (plus wielka paczka mokrych chusteczek, których mi bardzo brakowało). Siadam na ławeczce w cieniu, i w ciągu pół godziny ogarniam się na tyle, że dalsza jazda znów jest przyjemna. Kolejnych parę upalnych km, noooo i jeeeest :D Anno Domino 2020, sierpnia dzień dziesiąty, godzina 11 minut 21. BUDAPEST ZDOBYTY!! 28h od wyjazdu, na liczniku nie pamiętam ile km, ale pewnie ze 340. Toczę się dalej dziurawą szosą a kierowcy coraz to częściej zaczynają trąbić, coś jest na rzeczy. No tak – ścieżka rowerowa. Po drugiej stronie jezdni więc chyba (?) nie muszę nią jechać, ale co tam, poświęcę się, dla dobra ludzkości. Jestem tak szczęśliwy, że w niczym mi to nie przeszkadza. W ogóle nic mi teraz nie przeszkadza. No, może mąci trochę umysł temat powrotu pociągiem. Pociągiem wrócić z Budapesztu do Rabki, owszem, da się. Tylko że ten pociąg jechał by przez Słowację, Zwardoń, Katowice, Kraków :D I tych pociągów było by z 5, i jechałyby całą dobę. Plan powrotu mam więc taki:
1) vlak Budapest Nyugati > Bratislava hl. st. (międzynarodowy)
2) vlak Bratislava hl. st. > Kralovany (jakby Intercity)
3) vlak Kralovany > Trstena (regio)
4) ~45km rowerem Trstena > Rabka
Gdzie punkt 2), 3) jak i 4) ;) to nie problem, słowackie pociagi mam opanowane. Niewiadomą jest pkt 1). Chwila grzebania na stronce ZSSK (koleje Słowackie) i już wiem że biletu przez tel. na ten pociąg nie kupię – międzynarodowy. Próbuję przez stronkę węgierską MAV-START, ale to jest z góry skazane na niepowodzenie – szybko odpuszczam. Bilet muszę więc kupić w kasie. W związku z tym pierwszy cel jaki obieram to dworzec. Budapest NYUGATI. Wg GPSa kilkanaście km. Kilkanaście km, w trakcie których podziwiam i chłonę cały ten węgierski pierdolnik, o którym wspominałem ;) Bo w Budapeszcie to samo, nic się nie zmieniło ani w kwestii nawierzchni ani w innych tematach. Piękne, lśniące biurowce kontrastują z zasyfionymi, zarośniętymi chodnikami i zapadniętymi na 10cm studzienkami na jezdni. Na zabytkowym, kamiennym murze odnajduję zabytkowe źródełko. Skwapliwie z niego korzystam myjąc włosy. Na szczęście wziąłem grzebień. Z innych ciekawostek to port/stocznia (?) na Dunaju. Jeszcze parę km tego rozgardiaszu i jest centrum. Jest i NYUGATI. Próbuję kupić bilety. Główna hala jest w remoncie. Na zewnątrz ze 20 automatów biletowych, ale w nich biletu zagranicznego kupić się nie da. Znajduję wejście do remontowanej hali, ale w pomieszczeniu jakaś zbiórka krwi czy coś?! Albo test na koronę? Kto to wie :D Błądzę po przejściach podziemnych w poszukiwaniu kas. Kasy są ale to chyba są kasy metra, nie kolejowe… Węgierskie napisy niewiela mi mówią, tłumaczę w googlach co jest co :D No nie powiem, jest lekki strach jak stąd wrócę. Tzn. mam plan B: z Budapesztu dociągnąć kilkadziesiąt km do Słowackiej granicy, stamtąd z jakiegoś miasteczka pociągiem/pociągami do Bratysławy, i potem pkt 2), 3) i 4) bez zmian. Wychodzę na powierzchnię. Obchodzę halę dookoła i lokalizuję inne, boczne wejście. Korytarzem docieram do niewielkiej, czynnej poczekalni i 4 czynnych kas. Uff. W notatniku na telefonie napisałem po ang/hung. jaki bilet na jaki pociąg potrzebuję. Z jednego okienka odsyłają mnie do drugiego, międzynarodowego. Za ~4000 forintów kupuję bilet ale coś mi w nim nie pasuje. Do trzeciego okienka odsyłam się więc sam. Tam siedzi kompetentniejszy od starszej Pani młodszy Pan i dokoptowuje mi do ogólnego biletu na pociąg miejscówkę i bilet na rower. Za +1700 forintów. Chyba jestem w domu :) Ale na 100% i tak nie jestem pewien czy to jest właściwy bilet. Tylko tak na 90%. Napisy na biletach są po węgiersku i po niemiecku... W razie czego można chyba dokupić w pociągu jakby czegoś brakowało? W każdym razie bilet jakiś mam, a jak mam zły to nie celowo, tylko wskutek pomyłki. Z godzinę straciłem na te bilety, jadę zwiedzać miasto. Zdjęć dworca nie zrobiłem, byłem zbyt pochłonięty tematem biletu. Zrobię jak będę kończył zwiedzanie. Cele typu must see mam dwa, no może trzy:
1) Parlament :)
2) Most Łańcuchowy
3) Dunaj – ale to się zobaczy przy okazji.
Nie jest daleko z dworca do Parlamentu, szybko go więc lokalizuję. No i jest :O Okazały i odpicowany jest nie tylko sam gmach ale i jego otoczenie – plac i najbliższe ulice. Jakże odmienne od typowego węgierskiego pierdolnika ;) Kilka pozowanych fotek. Podczas poszukiwania słynnego Mostu docieram nad Dunaj. Imponująca panorama miasta, Most Łańcuchowy też już widzę. Oprócz tego kilka solidnych statków wycieczkowych. Bulwar – typowo węgierski, piaszczysto – żwirowa wydeptana ścieżka. Zabytkowym mostem przeprawiam się na drugi brzeg. „Łańcuchy” przypominają trochę ogólną konstrukcją, budową, łańcuch rowerowy. Płaskowniki pospinane wielkimi sworzniami. Robię jakieś tam fotki. Ale jest taki upał, że mam wrażenie że jeszcze 5 minut dłużej na tym Słońcu i zejdę na zawał, albo na wylew. I nie będzie wpisu na BS, i nikt się nie dowie że zdobyłem Budapest :o Plan mam więc taki, że jeszcze jedna (tytułowa) fotka Parlamentu, z drugiego brzegu Dunaju i chowam się w zacienionych wielkimi gmachami uliczkach. I szukam czegoś do picia (zimnego) i do jedzenia (ciepłego, NIESŁODKIEGO). Robię fotkę, i z cieniem sprawa jest prosta, znajdzie się. Wielkich gmachów i ciasnych uliczek w Budapeszcie pod dostatkiem. Jedzenie też znajdę ale trochę później. Ze zwiedzania zaliczam jeszcze dwa inne, niezabytkowe już mosty oraz wyspę na Dunaju. Wyspę – park, pełną fotnann, placów zabaw i innych atrakcji. Np. takich pięknych, okazałych platanów. Z nietypowym pokrojem pnia – rozgałęzionym tuż przy ziemi. Jeszcze trochę jakichś tam fotek, wiele z nich w trakcie jazdy, bez zatrzymywania się. I jadę na dworzec, ogarnąć jedzenie, odpocząć i odszukać właściwy peron. W przejściu podziemnym kupuję pizzę. „ONLI KESZ” - mówi dziewczyna. Czyli sprzydały się forinty  i tak :) I z powrotem na dworcu. Godzina czasu ponad, ale mam dość atrakcji, muszę odpocząć. Peron odnajduję, a pozostały czas poświęcam na podziwianie węgierskiego pierdolnika, tym razem na dworcu. Więc może jeszcze kilka zdań na ten temat. Budapest Nyugai to podobno jeden z 3 dużych dworców w stolicy. Rozplanowany w ciekawym układzie – nie przelotowy, tylko końcowy, ze ślepymi torami. Główna hala w remoncie, więc ocena jej mogłaby być nieobiektywna. Ale. Na przykład: zadaszenie peronów. Część peronów przykryta nowoczesnym, stalowo – szklanym zadaszeniem. Inne ze starymi, granatowo-żółtymi wiatami pamiętającymi czasy Breżniewa. Jeszcze inne przykryte obleśną, betonową płytą piętrowego parkingu. A pozostałe perony pod gołym niebem, nie przykryte niczym :D Ławki: w 3 wzorach. Stare, odrapane, drewniane granatowe ławy. Nowoczesne, ze stali nierdzewnej, bez oparć. Zestaw uzupełniają ozdobne, stalowo-drewniane, jakby przyniesione z parku :D Itp. itd. długo można by wymieniać. Zdjęcia tylko częściowo to oddają, tam trzeba być i zobaczyć na własne oczy. O pięknie węgierskich Kobiet pisać chyba nie trzeba, każdy wie. Na takich właśnie obserwacjach, rozkminkach i dywagacjach mija mi czas do odjazdu pociągu. No dobra, ostatnia sytuacja – maszynista zdejmujący koszulę, i z gołą klatą prowadzący lokomotywę :D (Maszynista tego pociągu co jadę, Budapeszt – Bratysława – Praga). Bez problemów odnajduję wagon i miejsce, przynajmniej dla siebie. Z rowerem coś jest nie tak, ale nie do końca wiem co. Konduktor próbuje mi coś wyjaśnić ale ang. u Niego słaby. Na razie przestawiam rower na inny stojak, który oznaczony jest numerem fotela który zajmuję. W czasie kontroli biletów dowiem się ocb – to jest pociąg w którym rower jest pod nadzorem konduktora, obok jego przedziału, a jeden z 4 biletów które mam wkłada się w szprychy koła, przez co wiadomo do kogo ten rower należy i kto go może wynieść z pociągu. Ale jak i tak nie ufam Węgrom, i przypinam rower 2,5kg Oxfordem ;) Podróż mija przyjemnie, pociąg wysokiej klasy, z klimatyzacją, wifi, kiblem większym niż łazienka w moim mieszkaniu, a miejsce mam chyba w 1szej klasie – 3 fotele w rzędzie, nie 4. Zaczyna padać deszcz ale teraz to już se może. Przez tel. kupuję bezproblemowo bilet na pozostałe dwa, słowackie pociągu (16 EUR). W Bratysławie z niewielkim opóźnieniem, po 20tej. Kolejny pociąg przed 23, mam więc ponad 2h na przejażdżkę. Zwiedzam centrum, przyglądając się gwarowi i nocnemu życiu stolicy. Tłukę się po brukach starówki, podziwiam Nowy Most. Wciągam hotdoga, frytki (hranulky), kupuję zapasy na dalszą drogę. I z powrotem wspinam się na stację - hlavna stanica jest na wzgórzu. Drugi pociąg to międzymiastowy Bratysława – Humenne. Czyli taki jadący łukiem przez całą Słowację, z zachodu na wschód. Jest już noc, a mnie zaczyna morzyć senność. Sporo pospałem w tym pociągu. Przed Kralovanami miałem budzik ustawiony. W Kralovanach po 2 w nocy. Ostatni vlak, do Trzciany o 3.40. Mam więc ponad godzinę na zwiedzanie. Tylko nie bardzo jest co zwiedzać ;) Kralovany to zatopiona w ciemnych, słowackich zadupiach wieś. Jedyną rzeczą jakiej można by zrobić tu zdjęcie to ładnie iluminowany kościółek. Poza tym najciekawszy to chyba jest budynek dworca. Z automatami z gorącymi napojami ;) Noc chłodna. No i ostatni vlak jest bardzo ciekawy. Mały, przynajmniej z zewnątrz, 2-osiowy, stary wagon motorowy. Mnóstwo tego wciąż jeździ po CZ/SK. Już nim w ub. roku jechałem, też w nocy, i pamiętam jak klimatyczna jest to podróż :) Toczenie się małym spalinowym wagonikiem, pośród ciemnych słowackich zadupi. Tu też usnąłem. Obudził mnie świt, gdy zbliżałem się już do Trzciany. W Trzcianie koło 5.30. W miarę więc wyspany i zdatny do dalszej jazdy chłodnym porankiem wyruszam na ostatnią prostą, ~45km krajówką do Rabki. Objazd rozkopanego mostu tym razem inną, niebieską kładeczką. Chyżne, Jabłonka, nawet szły te km, odpocząłem w pociągach. W Jabłonce pauza, a gdzieś w Spytkowicach jednak drzemka na przystanku. Nie chciałem więcej kofeiny przyjmować. Na kwaterze w Rabce po 9tej.

Ostatni, Piąty Cel z Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (TM Pidzej) zaliczony :) Nie przeszkodziły mi burze, mocy nie zabrakło. Urzekł mnie uroczy Słowiański nieład, pierdolnik Budapesztu jak i całej Węgierskiej krainy. Tak jak Słowacja, tylko że bardziej :) A Węgry wcale nie są płaskie. Przynajmniej nie północne Węgry. Północne Węgry to jak południowa Słowacja, czyli po prostu góry.

7.05 (ndz) - 9.15 (wt)

Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka) 709 x2

Wielka Fatra (SK):
Sedlo Donovaly 950


Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2020

Piła, Piła, gdzie jest siła?

d a n e w y j a z d u 537.81 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 31 lipca 2020 | dodano: 17.08.2020



W skrócie: wycieczka intermodalna:

1. Najpierw rowerkiem do Piły:
https://www.alltrails.com/explore/map/fri-20-nov-2020-11-32-848c496?u=m

2. Potem etap PKP:
TLK 58110 Piła Główna -> Krzyż
R 78402 Krzyż -> Stargard
R 80224 Stargard -> Koszalin
R 80953 Koszalin -> Mielno Koszalińskie
Razem 296km stalowym szlakiem (w linii prostej jest to 131km, drogą 146km ;) )

3. Trzeci etap to turystyka: kilkadziesiąt km rowerkiem, w lekko deszczowej pogodzie po Mielnie Koszalińskim i okolicach, po czym kurs na Koszalin, i przejażdżka po mieście w oczekiwaniu na pociąg.

4. Powrót PKP do Krakowa, TLK 53190.

https://photos.app.goo.gl/pzmApWW9y4KBPYNv7

A nieco bardziej szczegółowo:
Miał być kolejny atak na Morze, kto wie, może nawet na życiówkę, jak widać trasa rozpisana na ponad 800km ;) Wyszło jak wyszło. Jak powyżej.

Od początku nie szło… Zaczęło się już przed blokiem, zaraz po wyjściu z domu. Po serwisie włożyłem przednie koło „na lewą” stronę ;) Tzn. tak że magnesik licznika był nie po tej stronie co trza. Niby pierdoła, obrócić to chwila. Ale uznałem to za zły omen ;) Przez Kraków przejechałem jeszcze bezproblemowo. Nie udławiłem się też bułką na popasie na przystanku, ani nawet nie spadł mi na głowę meteoryt. Ale w Olkuszu już się dzieje… Nie wiem jak to zrobiłem ale nie skręciłem w DW791 a w jakąś boczną drogę. Nie jeżdżę za często przez Olkusz no ale jednak. Nie powinna mi się przytrafić taka nawigacyjna wpadka zaraz po starcie. Przez pewien czas wydawało mi się że jadę dobrze, bo asfalt gładki i linia namalowana na środku jezdni. Ale nie, to nie ta droga. Ewidentnie NIE JEST TO DW791. KULWA MAĆ. Jest to powiatowa droga na Rabsztyn. Obierająca kurs północno-wschodni, ewidentnie nie w kierunku w jakim chcę jechać. Zawracał nie będę, za dużo km zrobiłem. Trzeba jakoś dobić do zgubionej 791ki. Cóż, przynajmniej zamek w Rabsztynie zobaczyłem. A raczej to co z niego zostało - ruiny. Chyba pierwszy raz w życiu ;) Za to kosztem dalszej męczarni. Ów skrót do DW, który znalazłem to leśna/polna, błotnista/piaszczysta droga. Ewidentnie niekompatybilna z 25mm 100% slickami. I zaczyna się prowadzenie, w rosnącym żarze, kurwa leci za kurwą. Ja wiem że tradycją jest odrobina MTB zawsze gdy jadę nad Morze, ale nie spodziewałem się że stanie się to zaraz za Krakowem… Że może gdzieś w Pomorskiem jakąś polną drogą przejadę pośród wiatraków farmy wiatrowej, czy coś. Jak w 2017 roku. Ze 2km może tego MTB. Ale sił i nerwów tam sporo straciłem. Gdy dobiłem do wojewódzkiej i wydawało się wszystko będzie OK… Jest OK. Ale tylko przed chwilę ;) Za Zawierciem zaczyna się bowiem remont i objazdy. Tłuczenie się po tłuczniu, zawracanie, nadkładanie, jazda po niedokończonych chodnikach, i inna ekwilibrystyka. Tzn. niby widziałem przy planowaniu trasy że na AllTrails ta droga jest oznaczona jako remontowana, przerywaną linią. Ale oczywiście to zignorowałem. Ja nie przejadę? Ja?! Trzeba było jechać jak zawsze DW794 na Wolbrom, Skałę, nie kombinować. Trzeba było na Skałę. Trzeba było na Skałę. Na Skałę. NA SKAŁĘ!!! Powtarzam sobie w myślach. Ale nie, ja chciałem odmiany, tam gdzie dawno nie jechałem, no i mam „odmianę”. Myszków, Poraj, Kolonia Poczesna, i DK1 na Cz-Wę. Jakoś się przebiłem. Mapa nie odzwierciedla tego jak błądziłem rozpaczliwie poszukując skrawka gładkiego asfaltu. Bo rysowałem ją w listopadzie, zresztą nawet zaraz po trasie bym nie był w stanie tego odwzorować co jechałem. Poboczem ruchliwej „Jedynki”, koślawymi chodnikami, ścieżkami rowerowymi i takimi po prostu, ścieżkami, wydeptanymi w trawie przy głównej arterii, dociągam do Cz-wy. 10 godzin mi zajęło. Powinno 8. Na Jasną Górę nie mam czasu, jak najszybciej chcę się przebić do wojewódzkiej na Działoszyn, Wieluń. Zwiedzam tylko przejazdem, mą uwagę najbardziej przykuł uroczy wręcz dworzec kolejowy, po horyzont pełen zaparkowanych starych EZT. Znanym mi już z którejś poprzedniej trasy nad morze skrótem wyjeżdżam z miasta. Dzień powoli chyli się ku końcowi. Idzie słabo, nie da się ukryć. Początek żniw, kombajny pracują ostro. Kończy się powoli pagórkowata, Śląska kraina, a zaczyna płaska patelnia woj. Łódzkiego. Pełna wiatraków elektrowni wiatrowych. Wiatraki towarzyszyć mi będą zresztą przez całą resztę trasy. To charakterystyczny, nieodłączny i coraz liczniejszy element płaskich równin woj. Łódzkiego, Wlkp., Kuj.-Pomu, Pomorza.. Całej zresztą Polski. Bardzo fajnie komponują się one wg. mnie z wiejskim krajobrazem, swym ogromem i majestatem budzą podziw. Po prostu są fajne i mi się podobają :) Niedawno przeczytałem że Polsce już niemal 10% energii pochodzi z wiatru (!). Niesamowicie mnie to zdziwiło, myślałem że bo będą raczej okolice 1%. W Działoszynie już po zmroku. W mieście charakterystyczny wielki rynek, z figurką Maryi pośrodku. Z Wielunia natomiast nic nie zapamiętałem. Pewnie dlatego że nadrabiając niedoczas szybko go tylko przeleciałem. Na liczniku 200km. Następne 70km, właściwie cała noc (krótka i ciepła) to boczne dróżki na Kalisz. Nie ma bowiem dobrze, logicznie, prosto układającej się DW/DK z Cz-wy na Kalisz, trzeba tak kluczyć, żeby nie nadłożyć. Tu akurat nie pobłądziłem, znam dobrze ten odcinek bo często tędy lecę np. na Poznań. Dobrosław, Lututów, Aleksandria – to najfajniejsze z nazw wiosek po drodze. Najciekawszy mijany akcent to wieeelki, i to nie tylko jak na małą wioskę, kościół w Dobrosławiu. Chłodnawy, i lekko mglisty świt wita mnie jeszcze w tych dziurach, kawałek przed Kaliszem. Granica Wlkp. minęła gdzieś po drodze, ale nie było tablicy w tej głuszy. Było o włos od totalnej już katastrofy - od zerwania haka i/lub zmielenia tylnej przerzutki. Gałązka jakaś wkręciła mi się w tryby. Rankiem coraz bardziej morzy mnie senność. Mijam leśny parking – niestety bez ławek. Na szczęście kawałek dalej znajduję fajny na drzemkę przystaneczek. Chyba z godzinę drzemię zanim jestem zdolny do dalszej jazdy. Kończą się zadupia, a zaczyna się Kalisz. Przekraczam Prosnę, a na Lotosie wciągam wreszcie coś ciepłego i NIESŁODKIEGO. Coś niecoś tam zwiedzam, jakiś teatr, ratusz, starówka. I ruszam dalej, na podbój płaskiej, Wielkopolskiej Ziemi. Zanim jednak na dobre ruszę jeszcze raz muszę się kimnąć, pierwsza drzemka okazuje się być nie wystarczająca. Godzinę spędzam na przytulnym, dyskretnym przystanku. Pamiętam dobrze ten przystanek. Nie pierwszy raz tu drzemię ;) No to jedziemy. Wojewódzka na Chocz und Pyzdry, jechałem nią już w zeszłoroczną Wielkanoc do Poznania. Pola, sady, sosnowe laski, ot typowy wiejski krajobraz. No i wiatraki, jak już wspominałem, wszędzie wiatraki. Rośnie upał. Znowu chce się spać, i nie tylko spać. Jakiś słaby jestem. Może Covid mnie bierze?! Cholera wie. Wiem natomiast że muszę odpocząć. Ale nie ma gdzie, nie ma ławeczki. W końcu klapnąłem w jednym ze wspomnianych lasków. I z godzinę siedząc na ziemi oparty o sosnę, drzemałem, odpoczywałem, wracałem do świata żywych. Są chwilę zwątpienia. Ten Koszalin to się może nie udać… Ale jeszcze walczę, jeszcze odpędzam od siebie myśli o skróceniu trasy. Leżące nad Wartą Pyzdry to ciekawe miasteczko. Wielki zadrzewiony rynek, domy podcieniowe(?), zabytki: resztki murów, zamku itp. Upał osiąga tu apogeum. Wciągam lody, lemoniadę i gofra. I toczę się dalej. Kończy się drugi dzień. Przekraczam A2kę, przecinam szybko Wrześnię, chyba nawet zdjęcia tu nie zrobiłem. Następny duży checkpoint to Gniezno. Jest to zarazem pierwsze dziewicze tej trasy miasto, i w ogóle nie byle jaki przeca cel. Wszak to pierwsza Stolica naszego Pięknego Kraju! Niesamowitość tego celu dodaje mi sił do dalszej walki. Walki z jakąś taką niemocą, niedyspozycją, ze słabym morale. Gniezno zdobyte! Na liczniku coś koło 400. Tłoczno, gwarno, imprezowo, ogólnie fajnie. Wciągam kebaba. Na jakieś zwiedzanie, gród itp. to nie mam sił ani czasu. Na wylocie tylko katedrę oblukałem. Druga noc w trasie. Niemocy ciąg dalszy. Wciągam, o dziwo jakiś podjeździk (podjazd w Wlkp?!) za miastem. Z ciekawszych nazw miejscowości: Obora. Z trochę większych: Kłecko i Mieścisko. Nic specjalnego. Wągrowiec to coś konkretniejszego. Coś w rodzaju choinki, jeziorko i szpital z Covidonamiotem. Na jaśniejącym powoli nieboskłonie widzę w oddali sznur migających na czerwono, nierównym taktem, czerwonych światełek. Hehe już dobrze wiem co to jest ;) Położona na takim jakby płaskowyżu, wielka farma wiatrowa. Ciągnący się w poprzek mojej trasy bezkresny rząd wiatraków. Tzn. nie widać gdzie to się kończy na wschodzie/zachodzie, a „szerokie” jest na kilka wiatraków. Robi to na mnie, nieprzyzwyczajonym do tego typu atrakcji niesamowite wrażenie. Sporo czasu spędziłem na podziwianie tego i na zdjęcia. I tak już pewnie nie dotrę nad Morze, więc czasu mam sporo. Coraz bardziej się z tym faktem godzę. Zjeżdżam z „płaskowyżu”, mijam Margonin, jest Chodzież. Dzień wstał już na dobre. Cały czas dziewicze dla mnie okolice. W Chodzieży wbijam na DK11. Pierwszy drogowskaz na Koszalin, no już cholera ostatnia prosta. Ale ujechawszy kawałek tą drogą, zdrzemnąłem się przystanku i doszedłem do wniosku że to nie ma sensu. Minęły dwie doby od wyjazdu a ja mam na liczniku ze 460km… To jest bez sensu. Zostało prawie 200, jeśli bym dał radę to w Koszalinie byłbym w nocy, trzeciej nocy… Do tego prognozy (sprawdzą się) mówią o nadciągającym deszczu nad Morzem. Ale nie w Szczecinie czy w 3Mieście, tylko właśnie Koszalin-Słupsk-Kołobrzeg. Rezygnuję, kończę tę żenadę. Przegrywać też trzeba umieć. Dociągnę tylko do Piły. Piła też spoko, jeszcze nie byłem. Ale wpadłem w międzyczasie na niegłupi pomysł: podjadę sobie nad Morze pociągiem :) Trasa, wyzwanie się już skończyło, cel nie osiągnięty. Ale tak turystycznie po prostu, jak niedzielny rowerzysta, pojadę sobie pociągiem z rowerem pojeździć nad Morzem. Znalazłem w tel. połączenie. Hehe 4 pociągi :) Już mi się podoba! Lubię też kolejowe przygody, nie tylko rowerowe. Kupuję przez tel. bilety na to niesamowite połączenie. Żeby zdążyć muszę cisnąć. Zbieram w sobie wszystko co najlepsze i na dworcu w Pile jestem na pół godziny przed odjazdem. Ze zwiedzania nici, tylko prowiant na podróż kupiłem. Z okien pociągu (pociągów) podziwiać można pomorskie stacyjki, z zabytkowymi, ceglanymi zabudowaniami. Kilka godzin, kilka przesiadek i kilka dworców dalej jestem w Mielnie Koszalińskim. Deszczowym Mielnie Koszalińskim, trzeba dodać ;) To tylko utwierdza mnie w słuszności decyzji o skróceniu trasy. Wraz z tabunem turystów wytaczam się na peron. Po drodze na plażę zwiedzam sobie nadmorski kurort. Wygląda dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem. Kicz i chałtura. Ogrom gastronomii, salony gier pod namiotami, jakieś dziwne samochody – amerykański krążownik czy maluch w stylu mad max. Disco polo dudniące w głośnikach, kubki po piwie i opakowania z frytek wysypujące się z przepełnionych koszy. Zdjęcia z Mielna Koszalińskiego można by umieścić na Wikipedii jako ilustracje do haseł "kicz" czy "chałtura". No ale przecież ja nie mieszkam tutaj, raz na jakiś czas można sobie coś takiego pooglądać i się trochę pośmiać ;) Ludzie żrejący pizzę, chlający piwsko, robiący selfie z misiem czy jeżdżący z dziećmi gokartami wydają się być szczęśliwi. Cieszę się więc ich szczęściem :) Ogólnie to nawet mi się tu podoba ;) Przed tematem plaży i ja wciągam dużą pizzę, cena nie pamiętam jaka ale w normie. Brukowaną alejką schodzę na plażę. No niby fajnie. Ale nie tak fajnie jak zawsze. To nie to samo co dojechać tu na strzała z Krakowa. Do tego ta pogoda, padać przestaje, ale dalej pochmurno i lekko ponuro. Plaża pustawa. Cóż, weszłem do wody żeby się umyć i w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Porobiłem kilka fotek, nacieszyłem oczy nieczęstym dla mnie widokiem Morza. Mą uwagę zwróciło umocnienie brzegu z chaotycznie poukładanych, betonowych ostróg. Obczyszczam rower z piachu i zbieram się na pociąg. Pociąg z Koszalina, jakieś 10km drogi i kilka godzin do odjazdu, po Koszalinie sobie pośmigam. Znośną, asfaltową ścieżką wzdłuż ruchliwej szosy docieram do miasta. Pierwszy raz jestem w Koszalinie. Nabijam km jeżdżąc wte i we wte. Dworzec, plac przed Urzędem Morskim, blokowiska, bulwary nad rzeczką, fajnie tu. Do tego zamiast stad srających gołębi stada mew :) Pewnie też srają, ale ładniejsze są te ptaki, większe, bardziej dostojne od gołębi. Ciekawostką jest brak rynku w tym sporym przecież mieście. Gdy kończą mi się już siły/chęci siedzę/drzemię na ławeczce w parku, a ostatnią godzinę spędzam na dworcu. TLK Korsarz. Odjazd 23.26, w Krakowie 9.44. Lubię takie całonocne powroty pociągami. Trochę są one pewnie niebezpieczne ale i tak lubię, jest ten klimat wielkiej podróży. Kiedyś zajebali mi kilka stówek w nocy. Było to gdzieś na Śląsku, potem przeczytałem że w okolicach Mysłowic – Trzebini grasuje najwięcej złodziei i to się zgadza, to było właśnie na tym odcinku. Ale od tego czasu zabezpieczam się dobrze. Rower przypinam 2,5kg łańcuchem, kluczyk chowam do majtek. W portfelu nie mam za wiele gotówki, i różne inne triki, schowki itp. Tym razem powrót bezproblemowy, szczęśliwie wróciłem do Krakowa.

Nad morze na rowerze niestety nie dotarłem. Nic na siłę. Jak nie idzie to nie idzie, trzeba po prostu odpuścić, trzeba umieć przegrywać. Tylko czy na pewno to była przegrana? W sumie chyba nie. Przejechałem ponad 500km, zaliczyłem Piłę, Gniezno, pojeździłem pociągami, dworce pozwiedzałem, Morze też zobaczyłem. Było fajnie a jeszcze nie raz przecież się uda na strzała z Krk na Morze :)

8.20 (pt) - 10.00 (pon)

Nowe gminy: 16

Wlkp.: 13
Czerniejewo
Niechanowo
Gniezno teren miejski
Gniezno obszar wiejski
Kłecko
Mieścisko
Wągrowiec teren miejski
Wągrowiec obszar wiejski
Margonin
Chodzież teren miejski
Chodzież obszar wiejski
Ujście
Piła

Zach.-Pom.: 3 (nie wiem czy to zaliczać, podjechane pociągiem... ale powiedzmy że tak)
Mielno
Będzino
Koszalin


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem

Mater Urbium

d a n e w y j a z d u 542.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 18 lipca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://www.alltrails.com/explore/map/map-c819904-...

https://photos.app.goo.gl/xzE7z3Xiixao7rC69

V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
V Praga
Budapeszt

Tak więc Praga zaliczona, został już tylko Budapeszt :) Jeszcze nie tak dawno bałem się że Koroniak zniweczy wszystkie moje zagraniczne plany na ten rok, a tu się okazuje że wcale niekoniecznie. Od początku lipca wolno już właściwie wszystko i wszędzie. Z wymienionej Wielkiej Piątki Zagranicznych Celów (®Pidzej) została Praga i Budapeszt. Co najpierw? Padło na Pragę. Bo to trudniejszy cel z pozostałej tej dwójki – ~500km (Budapeszt ~350 z Rabki, bo stąd chcę go atatkować). Najpierw lepiej to cięższe zaliczyć. Bo wieje ze wschodu. Wiatr ze wschodu to w Polsce rzadkie zjawisko - przeważają wiatry z kierunków zachodniego i południowego. Bo mam dobrze ogarnięty temat Słowackich/Czeskich pociągów. A nie wiem jak jest pociąg po Węgiersku. Bo po prostu czułem że przyszedł czas na Pragę :)

Startuję ciepłym, sobotnim rankiem. Ciepłym acz pochmurnym – to co zaprząta mi głowę to właśnie przelotne deszcze i burze, jakie są zapowiadane na sobotę. Na razie jednak nie pada. Bokami, osiedlami wyjeżdżam z miasta i raz dwa jestem w Skawinie. Na ryneczku standardowe śniadanie złożone bułek plus energetyka oraz eksperymentalne energetyczne żelek energ. z Deca. Lecę dalej krajową 44ką, no i cóż – jest coraz bardziej pochmurno, szoro, buro, nieciekawie, niepewnie. Do Wadowic skrótem boczną drogą: Brzeźnica -> Tomice, z pominięciem Zatora. W „Mieście w którym wszystko się zaczęło” największą moją uwagę zwraca dziś różowy busik z lodami – jest po prostu uroczy :) Andrychów przelatuję bez zatrzymywania się, robię za to foto na klimatycznym przejeździe w Bulowicach. I tak trzeba tam zwolnić prawie do zera żeby się nie zabić. Potem krajówką jeszcze do Kętów, i kolejnym skrótem, przez Kozy (największą wieś w Polsce – 20tys. mieszk.), i szybki zjazd do stolicy Podbeskidzia – Bielska Białej. Rynki, starówki, inne zwiedzania odpuszczam – Praga czeka. Robię zakupy i kilka tylko randomowych fotek z losowych miejsc jak. np. obskurnych okolic dworca PKP i rozkopanej od nie wiadomo kiedy wylotowej drogi na Cieszyn - starej krajówki. Nic się tu nie zmieniło przez rok. Niemal dokładnie rok temu atakowałem Wiedeń i tak jak i dzisiaj tłukłem się po kamieniach/prowadziłem rower po tym bagnie. Wreszcie rymont się kończy i lekko dziurawa, ale znośna, mało ruchliwa i pagórkowata dawna szosa krajowa przyjemnie prowadzi ku czeskiej granicy. Teraz większość ruchu idzie równoległą ekspresówką. Na południu piękna panorama Beskidu Śląskiego. Przez chwilę spoza chmur nawet nieśmiało próbuje wyglądać Słońce ale za bardzo mu się to nie udaje. W Skoczowie kropi. Za chwilę przestaje. W Cieszynie przed 16tą. Też za wiela nie zwiedzam, od razu kieruję się most graniczny, i robię foto przy tablicy „ Ceska Republika”. Podczas podziwiania śmiesznych czeskich napisów i szyldów dowiaduję się skąd się wzięło słowo „ bryle” :) Wyjeżdżam z Ceskego Tesyna i obieram znaną mi już, trzycyfrową drogę na Frydek-Mistek. No i stało się to co stać się musiało – zaczęło padać. Zatrzymuję się na przystanku, by przywdziać nowiutkie p/deszczowe wdzianko. Jak to często bywa w takich razach, zanim się w nie opatulę padać przestaje, tak było i tym razem. Jednak okazuje się że wysiłek się opłacił, bo kawałek dalej znowu zaczęło, i to tak porządnie. Największa ulewę przeczekuję na przystanku, w mniejszej natomiast testuję p/deszczowe wdzianko. Mijam znane mi dzikie złomowisko samochodów (?). Te auta tak tu stoją latami, pochłaniane przez zieleń, przez przyrodę. W Polsce by to raz dwa rozkradli. Poza tym foto tego samego malunku z rowerowym motywem co zawsze. Do Frydka docieram koło 18tej. Wypogadza się. wyglądające zza chmur ostre Słońce odbija się niczym w lustrze od mokrych szos, i wydaje się że z pogodą idzie ku dobremu (yhy). Zaraz znowu się zachmurzy. Z Frydka do Ołomuńca bocznymi drogami, równolegle idącymi wzdłuż ekspresówki/autostrady. Wijącą się to jedną, to drugą jej stroną pagórkowatą drogą techniczną docieram do kolejnego „checkpointu” – Priboru. Za jasności dotrę jeszcze do Novego Jicina. Rynek z charakterystycznym, fajnie podświetlanym zegarem i niedużą, jak się nie mylę, kolumną dziękczynną. Całe mnóstwo ich w Czechach. W Ołomuńcu też taka będzie. Tylko że trochę większa ;) Prawie zdążam zrobić zakupy w Lidlu. Zabrakło tylko 20 minut. Do tej 20tej był otwarty ;) Koleje km już w nocy. A z każdym kolejnym, i kolejnym takim właśnie nocnym kilometrem coraz bardziej uświadamiam sobie jaki błąd popełniłem. Jadę po czeskich zadupiach i nie zrobiłem zakupów przed nocą :/ A Czechy to nie Polska że co 10km jest Orlen 24/7/365 z zapiekankami i herbatą. A w każdym miasteczku Żabka, też 24/7/365. Tu większość sklepów zamykana jest wczesnym wieczorem, a większość tankszteli niewiela później. Całodobowe są tylko niektóre. Problem coraz bardziej narasta. Po prostu mnie odcina. W dodatku znowu zaczyna padać. Chowam się na przystanku, wypijam resztkę picia. Jedzenia nie mam już od dawna. Na tel. odnajduję najbliższą całodobową OMVkę. Hranice. 11km. Tak blisko a tak daleko. Przestaje padać. To były bardzo długie, bardzo męczące i bardzo głodne 11km. Przed Hranicami jechałem kilku-km odcinkiem drogi, co do którego miałem poważne obawy że jest drogą ekspresową. Wydawało mi się że widziałem zakaz dla rowerów/traktorów/dorożek, natomiast pawiem jestem że kilka razy na mnie trąbiono. Trudno, nie mam siły nic zmieniać. (Teraz potwierdza się to jak patrzę na mapę: droga ma kolor bardziej czerwony od krajówki a mniej czerwony od autostrady - znaczy się pewnie ekspresówka). Są Hranice. Resztami sił wtaczam się na stację. Kupuję bagety, ciastka, batoniki, energole, wodę i w ogóle pół sklepu. Wydaję na to milion dolarów, ale to nie jest ważne. Ważne, że nie jestem głodny, nie chce mi się pić i nie chce mi się spać, bo kofeina z energetyków zaczyna krążyć w żyłach :) Może nie jestem w pełni sił, ale da się jechać dalej. Skutki tego durnego błędu z odcięciem będę odczuwał jeszcze długo a może i do końca trasy. Kolejne nocne km dzielące mnie od Ołomuńca to już jak najbardziej legal, dokładnie droga number 35/47/437, różnie. Znowu chce się spać – senność zabijam batonem energetycznym. Ale nie takim zwykłym – ten ma kofeinę. Dopiero jak zjadłem podliczyłem kiela jej tam jest. Wyszło mi że tyle co 0,5l energetyka. A dopiero co wypiłem 0,5l energetyka :D Aż w uszach zaczęło dzwonić :D Ale spać się przestało chcieć. Dobrze kojarzę po znajomy mi, ładnie iluminowany wiadukt kolejowy. Nieco mniej, ale również mi się przypomina mieścina Lipnik n/ Becvou. Ryneczek, zameczek, jakaś wieża. Wszystko to kojarzę, w miarę pamiętam bo jechałem tędy do Ołomuńca w 2018 roku. Ołomuniec to właśnie główny punkt podziału: znane | nieznane. Do tej pory to tu najdalej kończyły się moje wojaże po Czechach. I zarazem jest to półmetek trasy: ~250km - do Pragi drugie tyle. Na horyzoncie ukazuje się długo wyczekiwana tablica: „ OLOMOUC ---” :) Zwiedzanie znanego mi już nieco miasta rozpoczynam jak ostatnio – od okolic dworca kolejowego. Trafił się automat z napojami – wciągam gorącą herbatę. W głowie Praga, więc i tu plan zwiedzania jest mocno okrojony. Półtorej godzinki zatem poświęcam na: odwiedzenie imponującej katedry Św. Vaclava, rundki po parkach/plantach wokół murów obronnych, no i rynku – z najbardziej imponującym obiektem, symbolem miasta: Kolumny Trójcy Świętej. Czesi stawiali takie właśnie kolumny, w podzięce Bogu za koniec epidemii, wygranie wojny, czy inne łaski jakie spłynęły na Czeską Ziemię z Niebios. Ta w Ołomuńcu jest największa w całym kraju, i liczy 35m wysokości. W 2018 widziałem ją za dnia – poczerniała, nadgryziona zębem czasu stanowiła mocny widok. Teraz, czarny monument iluminowany złotym światłem prezentuje się chyba jeszcze bardziej imponująco. Jest po 3 nocy, gdy zbieram się w dalszą drogę. Praga czeka. Czeka też druga, ciekawsza część trasy – nieznana czeska ziemia na zachód od Ołomuńca! Obieram drogę number 635. A przynajmniej tak mi się wydaje, okazuje się bowiem że zboczyłem nieco z kursu i jadę czymś boczniejszym. Po kilku km koryguję błąd i dojeżdżam do 635ki. Jest już 4 nad ranem, i jest już widoczna pierwsza oznaka wstającego powoli dnia – jaśniejąca łuna na wschodnim nieboskłonie. Trzycyfrowa droga przykleja się do autostrady i idzie równolegle do niej przez jakieś 30km. Całą noc udało się przetrwać ale cudów nie ma – wreszcie zaczyna morzyć mnie sen. Na komfortowym, czystym, niezdewastowanym (Czechy) przystanku urządzam drzemkę. Po drodze mijam ze trzech drzemiących na przystankach tubylców, zapewne z innego powodu ;) Przypinam rower łańcuchem, telefony/portfele itp. chowam do kieszonek na plecach. Kluczyk do majtek ;) Telefon z budzikiem w dłoń i znanym mi sposobem urządzam wiele, krótkich 5-minutowych drzemek. Aż przestanie mi się chcieć spać. Nie wiem ile ich było, ale z 45 minut mogło mi zejść. Energetykiem intrygującej marki „69” wykurzam resztki senności a „Zlatymi Oplatkami” nabieram sił do dalszej jazdy. Mam już trochę dość tych słodyczy. Wstający powoli dzień zapowiada się pięknie i pogodnie, chmur mało co. Zdecydowanie bardziej optymistycznie niż dzień wczorajszy. (To się oczywiście zmieni). Nie ma jeszcze upału, temperatura przyjemna do jazdy ale płaskie okolice Ołomuńca powoli się kończą. A zaczyna się typowo pagórkowata czeska kraina. Wyścielone nieskończonymi wydaje się dywanami pól, z rzadka urozmaicone niewielkimi zagajnikami. A sił coś mało. Może to pokłosie tego nocnego odcięcia i kryzysu? Wydaje mi się że to się będzie ciągło ze mną do końca trasy. Na razie staram się tym nie przejmować, a pierwszy drogowskaz „ PRAHA” dodaje sił i wiary w powodzenie całego przedsięwzięcia. Niepokoją natomiast już nie wzgórza a po prostu góry, których ściana wyrasta na horyzoncie. Mam uzasadnione obawy że trzeba będzie się przez nie przebić. Mijam miasteczka Lostice i Mohelnice. Za wiela z nich nie zapamiętałem, typowe małe czeskie mieścinki. No i zaczynają się te cholerne góry. Tzn. cholerne akurat teraz i w tej sytuacji, bo ogólnie to oczywiście lubię jeździć po górach. Średnio stromy podjazd przy obecnym zmęczeniu i narastającym upale staje się ścianą płaczu. Żar leje się z nieba a ze mnie leją się strumienie potu. Ileś zakrętów, odpoczynków, zgonów i ileś litrów potu dalej/wyżej widzę upragniony widok: maszt/przekaźnik TV/radiowy. Tego typu obiekty zazwyczaj zwiastują koniec podjazdu i szczyt. Tak jest i tym razem. Jestem na jakiejś przełęczy. +-600 m n.p.m. Czyli śmieszna wysokość jak na tyle wysiłku. Stacja, bar, motorest (motel), typowe w tego typu miejscach obiekty. Od dawna mam ochotę na coś NIESŁODKIEGO i ciepłego. Niestety w gastro nie ma mają normalnego żarcia typu hamburger, pizza tylko jakieś klobasy i tvaruzky… Nie ryzykuję. Kupuje na stacji obok zimne niestety, ale przynajmniej niesłodkie bagety. Jeszcze przez chwilę sobie konam w cieniu, odpoczywam i jem, po czym ruszam w dół. Szybkim i pełnym wrażeń zjazdem teleportuję się do Moravkiej Trebovej. To samo co wszędzie: zabytkowy ryneczek, wąskie uliczki i kolumna dziękczynna na środku. Tzn. nie żeby mi się to nie podobało czy nudziło ale jest upał, jestem zmęczony i mam dość wszystkiego. A za miastem kolejny podjazd. Siadam na poboczu i oparty o znak drogowy dłuższą chwilę zbieram siły do dalszej mordęgi. W międzyczasie zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. I tyle by było z pięknie zapowiadającej się pogody. Plus tego taki że Słońce chowa się za chmurami, ale i tak jest bardzo parno i duszno. Burza wisi w powietrzu. Motywuje mnie to do dalszej jazdy, żeby nie zastała mnie w środku podjazdu, wolałbym ją przeczekać w kolejnym miasteczku. Wciągam z mozołem kolejne metry podjazdu, i tuż przed szczytem niespodzianka: tunel! No, tego to się nie spodziewałem. Nie ma zakazu dla rowerów, bo nie może być – nie ma żadnej alternatywy. Co prawda tunel pod górę ma dwa pasy i wg. znaku tylko 358m długości, ale i tak przejazd nim może być trochę niebezpieczny/stresujący. Odpoczywam chwilę przed wjazdem, i gdy trafia się luka w sznurze aut, wpieprzam się do środka. Delikatnym łukiem wspina się pod górę, jest wentylowany - brak problemów ze spalinami. Ogólnie żaden problem, nie było się czego bać. Tunel jest tuż pod samym szczytem wzgórza, pewnie po to zrobiony żeby nie niszczyć wykopem zabytkowego kościółka i jego otoczenia. Na zjeździe po drugiej stronie zaczyna padać, a zaraz potem lać. Zalane wodą koleiny w połączeniu z zupełnymi slickami czynią jazdę bardzo niepewną, niebezpieczną. Do tego mokre, zapiaszczone obręcze (tylna dodatkowo zachlapana smarem z łańcucha) bardzo osłabiają hamulce. Największe opady przeczekuję pod starym, rozłożystym drzewem. Gdy przestaje ruszam dalej. Chmury przerzedzają się, znów wychodzi Słońce. Tylko sił dalej brak. Ponad godzinę sjestuję na przystanku autobusowym, zastanawiając się czy dam radę. Na szczęście ciężkie podjazdy były dwa i na razie nie zanosi się na to, żeby wyrósł przede mną jakiś kolejny. Świat wokół znów staje się płaski :) Kolejny „checkpoint”, tj. punkt od/do którego odliczam km to Litomyśl. Mijam obwodnicą, nie mam siły, nie mam chęci na żadne zwiedzanie. Następnie mijam ciekawostkę w postaci autodromu, tj. toru wyścigowego pod Vysokim Mytem (miejscowość taka, pewnie wysokie podatki tam mają ;) ). Mają chyba nawet własny park maszyn do ścigania – pomalowanych w zielone-białe barwy Skodzinek. W samym miasteczku natomiast dorywam wreszcie (otwartego w niedzielę) Lidla :) I robię duże, i względnie tanie zakupy. Słodkie/niesłodkie, suche i mokre. Sporo tego zjadam od razu, a i tak z trudem dopinam sakwę z resztą zapasów. Po tym posiłku moc włącza mi się większa, wreszcie zaczynam jechać a nie czołgać się. Na Krzyżówce zmieniam drogę z 35ki na 17kę. Zbliża się drugi wieczór w trasie. I wydaje się że zbliżają się kolejne zawirowania pogodowe... Chmury za plecami co prawda są białe, ale kłębią się podejrzanie wysoko. Hehe, nie dam się nabrać, dobrze wiem co to jest – młoda chmura burzowa. Tyle dobrze że za plecami. Trzeba spierdalać przed tym. Hrochuv Tynec. Też tylko mijam tranzytem. Chmury za plecami łączą się w międzyczasie w jedno wielkie chmurzysko. Coraz mniej białe chmurzysko. W Chrudimie póki co nic nie zwiastuje rychłego nadejścia burzy, wydaje się ona być ciągle daleko. W ostatnich, wieczornych promieniach Słońca zwiedzam sobie tą zabytkową mieścinkę. Ciekawe obiekty zarejestrowałem trzy: wieża ciśnień Chrudimskich Wodowodów :D, imponujący kościół z ciemną, kamienną fasadą oraz kolejną (którą to już?) kolumnę. A raczej kolumno – fontannę. Na licznik zaraz wskoczy 400km a więc do celu została ostatnia setka. W zapadającym powoli zmroku mijam kolejne, małe senne czeskie miasteczka, których nazw nie ma sensu chyba dalej wymieniać bo i tak nikomu nic one nie mówią. A krajobraz przechodzi płynnie z bezkresnych pół uprawnych na większe natężenie sadów, lasów, ogólnie drzew. W mrokach zapadającej nocy chmurzyska za plecami nie było by widać. Gdyby nie to, że co zaczęły ją co chwila bardzo efektownie, od wewnątrz, rozświetlać błyskawice ;) W końcu daje się usłyszeć ciche pomruki grzmotów. Trzeba spadać. No to spadam, i to dosłownie. Szybki zjazd serpentynami się akurat trafił, a i po nim droga dalej opada w dół. Tak że mam wrażenie że niebepieczne zjawisko pogodowe zostało daleko w tyle. I faktycznie tak było. Uprzedzając bieg wydarzeń: nie licząc przelotnego deszczyku Pradze, tej trasy mokry będę już tylko od własnego potu. Przez przemysłowy pierdolnik docieram do Caslavia. Miejscowość bardziej charakterystyczną od większości mijanych, a to za sprawą nie zabytków a… właśnie tego przemysłowego pierdolnika. Plątanina torów kolejowych, obskurne przemysłowe obiekty i plątanina rurociągów to to, co zapadło mi w pamięć z Caslavia. Jest druga noc a dokładniej północ. Do tej pory było spoko ale coraz bardziej zaczyna morzyć mnie senność. Nieco pomagają na to grające niemal non stop radio i śmieszne czeskie piosenki. Teraz akurat trwa jakaś audycja, słuchacze dzwonią do radia. A Pani dziennikarka miłym głosem co chwila przytakuje rozmówcom, używając na zmianę trzech słów/zwrotów:
- „jo”
- „ano”
- „mhm”

Śmiesznie to brzmi :) Czeskie radio i kofeina pomagają ale do czasu. Coraz bardziej chce mi się spać, w Kolinie na sekundę zasnąłem w czasie jazdy i prawie przytuliłem się do barierki. Dość. Zdrzemnąłem się z pół godzinki na przystanku na osiedlach. Na rynku w Kolinie kolejna kolumna. Obieram drogę nr 12 i to już jest ostatnia prosta przed Pragą. Więcej już dróg zmieniał nie będę. 50km. Tyle mniej więcej zostało. Niby rzut beretem, ale trochę jeszcze mi zejdzie. W to że mi się uda już nie wątpię, to jest pewne. Jest między 3 a 4 gdy można dostrzec pierwsze oznaki brzasku. Niebo za plecami zmieniające barwę z czarnej na granatową. Burzę już jak pisałem zostawiłem daleko w tyle. Senność uderza z całą siłą. Na szczęście znajduję przyjemną, dyskretną wiatę przystankową. Mam wrażenie że śpię razem za kierowcami TIRów, których kilka zaparkowanych jest na poboczu po drugiej stronie szosy. No tu to już chyba z godzina zeszła zanim wygrałem walkę z sennością. Tak mi się przynajmniej wydaje, że wygrałem. Gdy startuję na wchodzie jest już żółto-pomarańczowa łuna wstającego dnia. Trzeciego dnia :) w tej trasie. Na horyzoncie majaczą dwa bliźniacze, migające czerwonymi lampkami, wysokie obiekty. Początkowo łudzą mnie nadzieje że może to jakieś np. kominy elektrociepłowni na przedmieściach Pragi? Gdy dojeżdżam bliżej okazują się być parą identycznych masztów radiowych czy tam telewizyjnych, i stoją pośród pól. Nie no cudów nie ma. Do miasta jeszcze ze 30km. Dopiero co była konkretna drzemka a znów odzywa się senność. Na Benzinie (czeskim Orlenie) tankuję Semtexem i zagryzam Energy barami. Jakoś jedzie się dalej, ale km nie idą sprawnie. Przynajmniej wschód Słońca bardzo malowniczy – jego promienie efektownie rozświetlają pierzynę kłębiastych chmurek. Znowu drzemię na ławeczce na jakimś skwerku. A potem jeszcze raz na ławeczce koło Lidla. W międzyczasie sklep otwierają i robię kolejne niedrogie zakupy. Po posileniu się zbieram wreszcie całą moc jaka mi tylko została i dociągam brakujące kilometry.
Godzina szósta minut trzydzieści dwie, lipca dzień dwudziesty, Anno Domino 2020.
Stało się.

HLAVNI MESTO PRAHA

:)

Po zmęczeniu, senności, ogólnym zamuleniu nie zostało śladu. Pełen sił i wigoru zaczynam zwiedzanie. Od czego by tu zacząć? Zaczynam od ogarnięcia tematu biletu na pociąg, bo jak zwykle nie mam kupionego. Zawsze kupuję dopiero jak dotrę do celu – bo nigdy nie mam pewności kiedy, gdzie i czy w ogóle dojadę. Ew. kupuję po drodze przez telefon jak jestem pewien że dojadę, np. 100km do celu. Na razie wiem tylko że planowany pociąg o 11tej odpada, 4 godziny na zwiedzanie to za mało. Celuję w ten o 14tej. Ostatnie sensowne połączenie, żeby uniknąć trzeciej nocy w trasie. Tzn. połączenie wygląda tak: Praha -> the methropoly of Włoszczowa; Włoszczowa City -> Kraków. W Krk o północy. Na razie jadę więc w kierunku dworca. Jakieś kilkanaście km. A pierwsze to co rzuca się w oczy z obrazu czeskiej stolicy, to typowy Słowacko-Czeski pierdolnik. Powiem więcej. To jest Słowiański pierdolnik :) Połatane chodniki z nierównych asfaltowych łat, zardzewiałe latarnie, nieuporządkowana zieleń. Jak w Bratysławie. Warszawa to jest jednak zachód Europy w porównaniu z tym. Ale nawet mi się to podoba – czasem coś jest po prostu tak brzydkie że aż ładne. Na plus buspasy z dozwolonym ruchem rowerowym - to rozumiem. Jadę jadę, koleje km, kolejne skrzyżowania. Wreszcie jest pętla tramwajowa, rzecz jasna z tramwajami marki Skoda (i starszymi, marki Tatra). Czyli jestem coraz bliżej. Wreszcie jest centrum. Widzę też jakąś stację. Zajeżdżam ogarnąć te bilety. Tak w ogóle to chciałem kupić na telefonie ale pierwszy pociąg to międzynarodowy express Praga-Wawa, i się nie dało. Stąd muszę kupić bilet stacjonarnie, w kasie. I tu ciekawostka – po czesku dworzec główny jest zupełnie inaczej niż po słowacku. SK: Hlavna Stanica. CZ: Hlavni Nadrazi. A tu gdzie jestem to nie jest Hlavni Nadrazi, tylko jakieś inne Nadrazi. Tu tylko kupuję bilet, a wracał będę z Hlavni. Stosuję formułkę jakiej często używam na Słowacji:

„Dobry dień.
(tu już błąd, powinienem powiedzieć: Dobre rano). Potrebujim kupit listok. Tento wlak: (pokazuję na telefonie). Obycajny listok a bicykle listok."

Bardzo miła i kompetentna Pani Kasjerka daje mi karteczkę żebym coś na niej napisał. Tylko co mam napisać? Piszę imię i nazwisko, i oddaję karteczkę. Pokiwała tylko głową na boku uśmiechając się tylko szeroko :D Daję Jej dowód osobisty, okazuje się że do biletu potrzebny jest także adres zamieszkania. Coś mi potłumaczyła, pokazała na tym bilecie. Udało się i nawet szybko poszło :) Zdarza się że dłużej kupuję bilet w Polsce, na Regio z Tarnowa do Krakowa, bez bariery językowej. Mam pięć godzin z hakiem na zwiedzanie. Na początek jakieś wieże z bramami, i jakieś dziwadła. Im bardziej zagłębiam się w miasto tym bardziej wzrasta natężenie brukowanych nawierzchni. W końcu względnie gładkie bitumiczne nawierzchnie kończą się a są już same kocie łby. Ze szczelinami bez „fug” tak szerokimi, że z łatwością wpada w nie 25mm oponka :) Spojlerując i rozładowując napięcie: – nie, nie wyglebię na tym ;) Jest i Wełtawa. I symbol Pragi – zabytkowe mosty :) Jednym z nich, nie pamiętam jakim, przejeżdżam na drugą stronę rzeki. Robię tam małą rundkę, ale wracam z powrotem na brzeg z którego przyjechałem, bo tu więcej atrakcji. Pojeździłem trochę bulwarem, zajechałem w jakiś dziki zaułek z cygańskimi(?) gettami. W dole rzeki, w chaszczach, też sporo takich melin. Zawracam zwiedzać to co powinno się zwiedzać, czyli nie dzikie zaułki z cyganami a starówkę. Praga to niesamowite miasto. Przytłaczający ogrom zabytkowej tkanki. Kamienice, bogato zdobione gmachy, kościoły, wieże, mosty, całe hektary bruków. A pomiędzy tym wszystkim, bez szerokich na 100m 10-pasmowych alei zupełnie bez przeszkód toczy się normalne, szybkie życie wielkiego miasta. Najbardziej fascynują te tramwaje. Z hukiem i łomotem przelatują przez ciasne łuki i zwrotnice, zwinnie wspinają się naprawdę stromymi ulicami. No tak, Praga to miasto siedmiu wzgórz. Płasko to tu nie jest. Czasem nawet, tak po prostu, tramwaj przejeżdża sobie tunelem na parterze kamienicy O.o Gwarno, tłoczno, gorąco, bardzo fajnie. Po Covidzie ani widu ani słychu. Osoba z maseczką? Jedna na kilkaset, mówię bez żadnej przesady. Wreszcie na cel obieram wzgórze zamkowe. Tu z kolei stromą, wąską brukowaną uliczką bez problemu wspina się nieduży autobusik. Samego zamku to tam za wiela nie zobaczyłem ale za odkryłem sad owocowy na jednym ze stoków wzgórza. Jak gaj oliwny trochę to wygląda. To z tego wzgórza jest tytułowa fotka. Odpocząłem trochę na ławeczce, umyłem się w pitniku. Zjechałem Sprowadziłem z powrotem stromą uliczką. Jeszcze jakiś most obadałem, i jeszcze jakąś bramę. Ścisłą starówkę i rynek zwiedziłem już z buta, prowadząc rower. Tłumy to raz, a dwa to te bruki ;) Fajnie, pięknie, cudownie. Ale coraz bardziej jestem zmęczony tym zwiedzaniem, w zasadzie to głowie chodzi mi już tylko jakieś żarcie. A może i piwo? Ale nie mam głowy do tych wszystkich pubów/knajp tutaj, nie lubię takich przybytków no i pewnie drogo. Kończy się zestawem pizza+frytki+Kofola w fast foodzie. Jem sobie na stojąco i przyglądam się życiu tego wspaniałego miasta. Wszystkimi zmysłami chłonę ten niesamowity klimat, no i cieszę tą wielką rowerową przygodą. Dobra koniec tego dobrego. Jadę szukać Hlavni Nadrazi. Jest! Wielka, szaro-brązowa, pełna torowisk i słupów głęboka nora wykuta w dole miasta. Z trzech stron otoczona wysokimi na kilkanaście metrów murami, na których wznoszą się budynki. W jednej z tych ścian są tunele, którymi pociągi wjeżdżają pod miasto. Jadę jeszcze 3 przecznice dalej w poszukiwaniu sklepu. Kupuję ciastka i jakieś picie, w tym dwa piwka. Jedno niestety mi się rozbije na stacji ;) Zdjęć zabytkowego budynku dworca brak, bo w remoncie, otoczony rusztowaniami. Wchodzę do środka. Urzeka mnie piękno bogato zdobionej, pełnej płaskorzeźb hali. W centrum, pod kopułą złocony napis:

PRAGA
mater
urbium

I już mam pomysł na tytuł wycieczki :) Na peron, pora kończyć tę niesamowitą przygodę :) Połączenie jakim wracam to ekspres Praga – Wawa, z tym że przesiadam się we Włoszczowej na ICeka. Podróż bez problemów, wypiłem piwko, zdrzemnąłem się, przesiadłem we methropoly of Włoszczowa. W domu koło 23ciej.

Kolejna niesamowita przygoda zrealizowana :) Pomimo pogodowych zawirowań jak i chwil słabości, wręcz zwątpienia - udało się! A może to Covid mnie brał, stąd ten brak sił? Kto go tam wie. Najważniejsze że się udało. No to co, został już tylko Budapeszt ;)

8.10 (sb) - 23.10 (pon)

Zaliczone szczyty:
Hradczany (Praha (CZ)) ;)


Kategoria ! Wycieczka Sezonu 2020 (dwie), > km 500-599, Powrót pociągiem

Turystyka w Opolu i Wrocławiu

d a n e w y j a z d u 371.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 4 lipca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://photos.app.goo.gl/TLgwRQ9LRJQ5JMS26

Wpis uzupełniany po łebkach w grudniu, chyba nie ma sensu rysować nowej mapki, ino zapodam tą z grudniowej trasy na Wrocław. W przybliżeniu to samo. Z tym że w lipcu było mnóstwo zwiedzania Opola i Wrocławia po drodze. I była rozerwana opona i kapeć na powrocie w dworca w Krakowie do komu, i kilka km z buta ;) No i było rzecz jasna cieplej :)

https://www.alltrails.com/explore/map/thu-10-dec-2020-18-16-414a749?u=m

8.25 (pt) - 1.40 (pon)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Toruń

d a n e w y j a z d u 472.16 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:30.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 26 czerwca 2020 | dodano: 24.07.2020



https://photos.app.goo.gl/7THbJWPWd8CfWFNg7

https://www.alltrails.com/explore/map/26-28-06-202...

7.35 (pt) - 11.45 (ndz)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem