Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 62261.58 km (w terenie 289.50 km; 0.46%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 217 |
Średnio na aktywność: | 286.92 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Pomarańczowy alert :)
d a n e w y j a z d u
628.89 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/qdQ3aYNmdAsrgpaJ8
https://www.alltrails.com/explore/map/nad-morze-19...
A o jaki alert chodzi? O drugiego stopnia (w trzystopniowej
skali) alert meteo. Ostrzeżenie przez upałami. Zalecane pozostawanie w domach,
picie dużej ilości płynów, unikanie wysiłku fizycznego i oszczędzający tryb
życia. Ja osobiście w ten weekend zastosuję się tylko do tego drugiego punktu
tych zaleceń ;) Płynów faktycznie wypiję dużo tej trasy.
Nad morze! Trasy nad Morze to jeden z dwóch moich głównych
aktualnych obszarów zainteresowań. Drugi to Europejskie stolice. I nawet
myślałem nieśmiało o jakimś Berlinie... Ale chip wszczepiony 16 czerwca
jeszcze nie działa. Jeszcze nie upłynęły 2 tyg. od szczepienia. Tzn. do Niemiec
można wjechać, żadnych ograniczeń, ale powrót do kraju to zgodnie z przepisami
kwarantanna lub test. Podobno kontroli na granicach raczej nie ma ale jednak
się nie decyduję. Zostaję przy temacie Morza. Może to i dobrze bo nie wiem czy
bym dojechał do tego Berlina. W lubuskim alert czerwony, 3 stopnia :) A propo
szczepienia jeszcze – było ono w środę, a w czwartek byłem dość mocno osłabiony.
Wahałem się czy pojechać w pt. czy sb, ale w zw. z powyższym ten drugi dzień
wydał się mi się lepszą opcją.
Wolne biorę więc na pon. i startuję bardzo ciepłym sobotnim
rankiem. Planu, rozpiski trasy, nie mam, będę ustalał na bieżąco. Ale w trakcie
trasy upał szybko mnie uświadomi, że jeśli to ma się udać, to to musi być
najkrótsza droga. Na Gdańsk, niecałe 600km. Ostatecznie wyjdzie praktycznie ta
sama trasa co w ub. mies., w maju. Nie uprzedzając już więcej faktów i wracając
na trasę: w cieniu parku na Prądniku wciągam pierwsze bułki, wlewam w siebie
pierwsze puszki energetyka, i wyjeżdżam z miasta. 9 rano a już jest gorąco. Na
podjazdach przed Skałą pot leje się strumieniami. Ze Skały na Wolbrom, z
Wolbromia na
Pilicę, nie ma co się tutaj rozwodzić. Pierwsze pagórkowate
dziesiątki km na Jurze zawsze idą szybko i sprawnie, droga zawsze sama znika tu
pod kołami, i tak jest i dziś, pomimo upału. Jakaś tam fotka wiaduktu nad CMK,
jakieś zakupy w Lelowie. Soki, napoje owocowe, Radlery, banany, żelki energ.
z Deca. Na tym generalnie jadę. Taki gorąc że nie dam rady jeść nic innego,
bułki po prostu nie przechodzą przez gardło. Połowa bułek idzie do kosza. Rondo
przy
stacyjce w Św. Annie ciągle rozkopane, ale na rowerze przejechać się da. W
Drochlinie skręcam z wojewódzkiej szosy w boczne drogi. Skrzypiec, Garnek,
Borowa, znam na pamięć ten skrót. Dobijam do wojewódzkiej. Przejeżdżam przez
Gidle & Pławno, dwa miasteczka ze wspólną cechą - w centrum każdego z nich
rośnie piękny stary dąb. Zdjęć brak bo nie mam siły ich robić. Następne fotki
dopiero z
Radomska. W cieniu zaułka kamienic wciągam lody, oraz
kupuję dużo zimnego picia. W tym po raz pierwszy w życiu napoje z
witaminami. Nie typowe energole, tylko napoje z magnezem i jakimiś tam
mikroelementami. Sporo wleję w siebie jeszcze tego typu specyfików z magnezem. Myślę
że to był pierwszy z dwóch świetnych pomysłów na jakie wpadłem tej trasy.
Pomysłów które znacząco zwiększyły szanse na powodzenie całej operacji. A
na ten pomysł kawałek przed Radomskiem, gdy podczas odpoczynku w lesie
podczas próby wstania z ziemi złapał mnie skurcz w łydce. A skurcze są w moim
przypadku są zjawiskiem niesłychanie rzadkim. W Radomsku wskakuję na krajową,
starą jedynkę. Raz, dwa i jest
Piotrków Tryb. Ciągle jeszcze widno, długi
czerwcowy dzień, uwielbiam je. Tu też najważniejsze zakupy, czyli duże ilości płynów.
Zachód Słońca podziwiam dopiero nad Górą Kamieńsk. Zazwyczaj mijam ją w nocy. Upalny
dzień powoli dobiega końca, zaczyna się gorący wieczór (po nim nastąpi
ciepła noc). Pełne salonów samochodowych, placów z maszynami budowlanymi,
magazynów, hurtowni, Łódzkie
przedmieścia ciągną się długo. Spocony i
śmierdzący ale jednocześnie pełen sił i wigoru melduję się w Łodzi o godz. 23.00. Bardzo imprezowej Łodzi,
należy dodać (noc sb/ndz). Właściwie to po głowie chodzi mi tylko kebab, ale
jakoś tak się złożyło że przejechałem całą długość Pietryny (bardzo imprezowej
Pietryny) i koniec końców tego kebaba nie kupiłem. Wszędzie albo kolejki albo
trzeba wejść do środka gorącego lokalu, albo jedno i drugie. W dodatku śmierdzę
i głupio mi tak stać wśród ludzi i śmierdzieć. Wyjeżdżam z Łodzi i obawiam się
że czeka mnie cała noc na żelkach. Ale w sumie to dobrze wchodzą, mogę je
jeść bez końca. Przedłużenie Łodzi, czyli
Zgierz. Parę km i jest Ozorków.
Pijane wrzeszczące, rzygające żule, nie za ciekawie. Ekstremalnie krótka i
ciepła noc kończy się zaraz za Łęczycą. A pierwsze oznaki brzasku, czyli
jaśniejące niebo tak właściwie można było zaobserwować zaraz za Ozorkowem,
trochę po godz. 2. A o 3ciej to dzień rozkręca się już na dobre. Zaczyna
się poranne zamulenie. Drzemkę na
przystanku rozpoczynam koło 4tej, a
kończę koło 5tej, gdy Słońce jest już kawałek nad horyzontem. Zaliczam
Krośniewice i koło godz. 7 wita mnie niebieska tablica Kuj-Pomu. A zaraz potem
charakterystyczny, długo wyczekiwany „milestone” - billboard "
Witamy na Kujawach". Intensywnej żółci rzepaku już coraz mniej na polach, teraz
króluje czerwień maków i fiolet jakichś innych, nieznanych mi z nazwy kwiatów. Sielankę tą przerywa
odczuwalna miękkość w tylnym kole. Kapeć. Wymiana dętki nie problem, kłopoty
zaczynają się przy pompowaniu. Pompka zacina się. Chyba wiem dlaczego. Miałem z
nią niedawno pewną przygodę. Wróciłem z trasy w ulewie, i po kilku dniach
postawiłem doglądnąć pompki. Wylało mi się z niej sporo wody. A raczej
cuchnącej gnojówką wody!! Dziwna sprawa. Może przez jakieś wioski jechałem, z
pól to spłynęło i się tam kisiło przez kilka dni? W każdym razie rozebrałem,
rozkręciłem tą pompkę na części pierwsze, dokładnie umyłem, wysuszyłem, i
złożyłem. Ale dalej trochę cuchnie. A dziś się właśnie dowiedziałem że
tego się nie składa na sucho. O-ring w środku powinien być czymś nasmarowany,
inaczej zacina się, spada, i klinuje. Na szczęście miałem "coś" do
smarowania przy sobie: mini saszetkę z 5ml oleju do łańcucha. Na razie wystarczy, a w domu to wyczyszczę i zamienię na smar silikonowy (żeby nie spuchła guma). Naprawiłem zatem
pompkę, potem koło, i ruszyłem dalej. Po drodze Lubień Kuj. ze swoim malowniczym zalewikiem (zdjęcia brak) a potem miasto Króla Kazimierza
Wielkiego - Kowal. Kolejny duży check-point na mej trasie to Włocławek. Aby
ominąć zakaz i chujową ścieżkę rowerową (nawierzchnia z piachu, żwiru i
szyszek) oraz dla celów krajoznawczych, postawiam dojechać do centrum jak
zazwyczaj, tj. boczkami przez lasy nad zalewem. Zresztą co by to była za
trasa nad Morze bez odrobinki
MTB ;) Tłukę się więc kilka km przez nadwiślański
las. Plus to cień i piękne okoliczności przyrody. Minus - nawierzchnia:
trylinka, gleba, piach. Ale ogólnie da się jechać, wszak mam opony 28ki. Po dłuższych terenowych zmaganiach jestem wreszcie na rzeką. Widoki z bulwaru we Włocławku są naprawdę
spektakularne. Wody szerokiej na 300m Wisły mają niesamowicie intensywną, niebieską barwę. Sprawia wrażenie bardzo czystej. Bo np. Dunaj w Budapeszcie to jest raczej żółto-brązowy niż niebieski. A może to Słońce podświetlające pod odpowiednim kątem fale nadaje jej takiej barwy? Do tego piękny, majestatyczny zabytkowy most z zieloną kratownicą, i zielone wzgórza (wzgórki) na drugim brzegu. Dodaje to wszystko sił do dalszej walki, podnosi morale. Tym właśnie mostem przeprawiam
się na drugi brzeg. I tu wpadam
na drugi genialny pomysł tej trasy. Postanawiam się wykąpać w Wiśle :) Schodzę
więc schodkami pod most, potem ścieżką wzdłuż szuwarów i już jestem na dzikiej
plaży. No, "
plaży" to może za dużo powiedziane. Na dogodnym dojściu do
wody. Umyłem się trochę, wyprałem kilka sztuk ubrań i przebrałem w czyste
ciuchy. Straciłem pół godziny, ale znacząco mnie to odświeżyło, ochłodziło, zregenerowało,
dodało sił. Mokre ubrania owinąłem wokół sakwy, na tym upale
wyschną moment. Wspinam się z powrotem na górę, wciągam podjazd na wzgórze
(wzgórze Św. Gotarda) a gdy widzę przyczepę z
fast foodem już wiem że muszę się
tu zatrzymać. Zamawiam wielką zapiekankę za niewielkie pieniądze i duże frytki
na nieduże pieniądze. No i tak to można jechać dalej :) Zaczynają się pagórki północnego
Kuj-Pomu, a popołudniowy upał osiąga apogeum. Robię to samo co popołudniu
pierwszego dnia, czyli urządzam godzinną
pauzę w lesie. Wciągam nieśpiesznie
drugą połowę frytek która mi została i powoli wraca mi zdolność do
kontynuowania jazdy. Lipno, Kikół - z tych miast chyba w ogóle zabrakło fotek,
miesiąc temu jechałem to samo, nie chce mi się. Docieram do Golubia. Nie chce
mi się też już robić fotki charakterystycznego zamku, w zamian za to
jakiś taki
mural. Odpoczywam chwilę w cieniu blokowiska i ruszam
dalej. Jest już wieczór, okolice odludne, na wszelki wypadek robię więc zapasy
na BP Pomiędzy Wąbrzeźnem a Radzyniem Chełmińskim. Przy okazji odświeżam
się trochę w
zraszaczu do trawy. Szybka fotka ruin zamku, i przecinam
wielką, ciągnącą się w poprzek mojej trasy farmę wiatrową. Pierwszy raz
widziałem ją w ub. roku i zrobiła na mnie ogromne wrażenie, na południu Polski
takich nie ma. W Grudziądzu już w nocy, koło 23ciej. Ale ponad miastem wciąż
widać resztki
kolorowej łuny po zachodzie Słońca!!! Jedno słowo - czerwiec :) O
jakimś zwiedzaniu nie ma rzecz jasna mowy. Od razu na zabytkowy most, i
znów na drugi brzeg Królowej Polskich Rzek. Tu czeka mnie fajny odcinek.
Zamiast od razu wjeżdżać na górę, na starą jedynkę, dobiję do niej po
~25km. Na razie jadę fajną
aleją obsadzoną starymi dębami, wzdłuż wału
Wiślanego. Jest niesamowicie ciepło. Do tego stopnia że jadę bez koszulki!
Niezwykła to była noc. Takie rzeczy tylko w czerwcu. W Nowych wspinam
się wreszcie do DK91, i ubieram koszulkę. Jasno od latarni, co chwila
miasteczka - nie chcę straszyć ludzi swoim tłustym brzuchem. Na przystanku
ucinam półgodzinną drzemkę. Ekstremalnie krótka noc dobiega końca, i koło 2.30
niebo zaczyna powoli jaśnieć. Ciągle bardzo ciepło, można jechać na krótko.
Brzask na Pomorzu jest bardzo malowniczy, z leniwie kręcące się śmigła farm
wiatrowych pięknie i dostojnie wyglądają na tle płonącej, ogniście pomarańczowej
łuny światła. Gniew mijam obwodnicą, fotka
zamku nie wyszła za bardzo.
Pagórkowata krajowa szosa wspina na większe wzniesienie. Tam na punkcie
widokowym z pięknym widokiem na dolinę Wisły urządzam kolejną drzemkę. Ławeczki
bez oparć ale to nie problem, można zdrzemnąć się na chodniku i oprzeć o
słupki. Gdy znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy jest godz. 6 rano. Coraz
wolniej to idzie, ale po drugiej nocce w trasie zawsze wolno idzie. Docieram do
Tczewa, stąd nad Morze to już tylko formalność. W palącym coraz bardziej Słońcu
mozolnie nawijam ostatnie 35km po płaskiej patelni Żuław Wiślanych. Kanały
nawadniające, ogromne topole, zabytkowe budynki z muru pruskiego, mostki, mosteczki,
tak wygląda tutejszy krajobraz. Potem jadę wzdłuż wysokiego wału, a za nim,
nietrudno zgadnąć - wielka Wisła, na ostatnich kilometrach jej biegu. Docieram
do przystani żaglówek na Martwej Wiśle, potem znana mi aleja w cieniu
OGROMNYCH topoli. Śluza na kanale, po prawej znów Wisła na wyciągnięcie ręki. No i
przystań promowa, i również znany mi już prom. Największy jakim płynąłem,
zabiera kilkanaście aut a w poprzek rzeki przeciąga go holownik
Kleń. (Kleń to taka ryba, nie
dowiedziałbym się tego, gdyby nie ten stateczek). Przeprawa promem zawsze fajna
sprawa, lubię nimi pływać, most to była by nuda. Na drugim brzegu Mikoszewo. W
linii prostej nad morze nie więcej jak 2 km, ale oczywiście jak zwykle
zabłądziłem. Poniesiony emocjami skręciłem pierwszą alejką w lewo, i zamiast na
plażę wpakowałem się niekończący się las, mokradła i
zarośla. Przede mną
rezerwat Mewia Łacha, jezioro, bagno a nie morze... *(^%^%$$. Cofam się kawałek
w tył, i koryguję kurs, jakiś kilometr równoległą do brzegu alejką i NASTĘPNĄ
dróżką w lewo. Ta już prowadzi tam gdzie trzeba, o tak :) Jak zawsze, są
emocje. Leśna iglasta ściółka coraz to bardziej przyprószona jest piaskiem.
Potem przechodzi płynnie w sam piach a sosny ustępują miejsca wydmowej
roślinności – krzewom, zaroślom. Słychać szum morza, a za ostatnim wzniesieniem
terenu
wyłania się granatowa jego tafla :)
No i jest! W krzakach przebieram się w bardziej plażowy
strój oraz zdejmuję buty. Po to by zaraz potem z powrotem je założyć ;) Kilka
razy byłem nad morzem, i chodzenie po gorącym piasku zawsze było przyjemnością.
Dziś natomiast jest on PIEKIELNIE gorący, po prostu parzy w stopy, i chodzenie
po nim sprawia przyjemności tylko ból. Zakładam z powrotem buty, zastanawiam
się czy nie przytopi mi podeszw. Zdejmuję adidasy dopiero gdy docieram na
mokrą, schłodzoną morską wodą część plaży. 1,5 godz. poświęcam na kąpiel – tą
wodną jak i słoneczną oraz inne plażowe przyjemności. Pora zbierać się do
Gdańska. Mikoszewo, prom, Świbno. Tak właściwie to tablica "Gdańsk"
wita mnie już na zachodnim brzegu Wisły, zaraz przy promie. Ale to taka zmyłka,
naprawdę do centrum jeszcze ponad 20km. Przez wyspę Sobieszewską ścieżką
rowerową, parę ładnych km przez przemysłowe okolice
rafinerii, i jestem w
mieście. Zwiedzając sobie przejazdem i obieram kurs na dworzec. W Gdańsku byłem
kilka razy, więc topografię centrum znam dość dobrze. Bez GPSa bezbłędnie
kieruję się ku celowi. Wyspa Spichrzów, Sołdek, bramy, Długi Targ, dwupasmówka,
kawałek w prawo i widzę już budynek dworca z charakterystyczną wieżą zegarową.
Gdańsk Główny to jedyny dworzec jaki widziałem z tego typu wieżą. Oprócz
funkcji zegarowo-ozdobnej dawniej miała w sobie również ukrytą infrastrukturę
wieży ciśnień do obsługi parowozów, tak wyczytałem w necie. Powrót PKP
trzyetapowy. Co ma pewne wady jak i zalety. Z wad to wiadomo, kłopotliwa
przesiadka, pociąg może się spóźnić a następny uciec, dłużej, upierdliwiej itp.
Z zalet - zawsze coś można pozwiedzać na przesiadkach, choćby i same budynki
dworców. Poza tym jazda pociągiem jest też przecież przygodą, frajdą samą w
sobie :) Tylko nie zawsze ma się siły na dodatkowe przygody... Ale dziś nie mam
wyboru, to trzypociągowe połączenie jest ostatnie tego wieczora. Nie widzi mi
się trzecią noc szwendać po 3mieście, wolę trzecią noc podrzemać w pociągach
niż na ławkach w parkach.
1. IC do Iławy. Moja pierwsza trasa nad morze biegła właśnie
przez to miasto, z tym że nocą tylko je przeleciałem. Zatem dziś zrobiłem sobie
małą rundkę po centrum, a i zabytkowy budynek
dworca zwiedziłem.
2. IC do Wawy. W Warszawie przed północą. Tu nic ciekawego,
Centralny jak Centralny, zwiedzać Placu Defilad nie miałem siły.
3. TLK do Krk. W Krakowie przez piątą nad ranem, w domu o
wpół do szóstej.
Udana wycieczka, siódmy strzał na morze w karierze, a drugi
w tym sezonie. Dystans nie rekordowy co prawda, ale rekordowe były temperatury.
Przez całą trasę, cały czas jej trwania i we wszystkich województwach przez
jakie przejeżdżałem obowiązywał pomarańczowy alert meteo - ostrzeżenie przez
upałami. Tak jeszcze nad Morze nie jechałem :)
7.05 (sb) - 5.25 (wt)
Kategoria > km 600-699, Powrót pociągiem
Paraolimpiada
d a n e w y j a z d u
425.67 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/wxCnVKAmRuqgPPZc7
https://www.alltrails.com/explore/map/poznan-3-5-0...
8.20 (czw) - 00.45 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Nad Morze :)
d a n e w y j a z d u
632.63 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/9-11-05-2021-nad-morze-f514cec?u=m
https://photos.app.goo.gl/qdbEkMtvX5GKXGFG8
Niedokończone sprawy ;) W ub. roku miałem jechać nad Morze
we wrześniu ale plany te pokrzyżowała gleba 100-lecia i zwichnięcie kolana. Co
się odwlecze to jednak nie uciecze. Akurat trafiło się piękne okienko pogodowe
tej niespecjalnej wiosny, biorę więc wolne na pon/wt, w sobotę wysypiam się na
zapas i startuję niedzielnym rankiem. Plan w głowie chytry i szalony - nad Morze w maju!
Jest bardzo ciepło. Przed wyjazdem z miasta jadę już całkiem
na krótko, taki gorąc. Z popasu pod piekarenką w Zielonkach tym razem nici,
zamknięte – niedziela. Za wyjazdem z Krakowskiej aglomeracji pełnię sił
pokazuje wiatr. Zapowiadany prognozami, silny południowy wiatr który
towarzyszył mi będzie aż do granic Pomorza! Idzie bardzo sprawnie. Moc,
energia, adrenalina. Motywacja, determinacja, endorfiny. Błyskawicznie nawijam
na koła pagórkowaty asfalt Jury K-CZ. Skała, Wolbrom, Pilica, Pradła, Lelów,
nawet nie ma co pisać na ten temat. Km po prostu znikają. W Drochlinie zjeżdżam
z DW794 w skrót bocznymi drogami do Gidli. Przyrów, Święta Anna, Garnek,
Skrzypiec, znam te nazwy na pamięć, zawsze lecę tędy na Łódź. Przyroda pięknie
budzi się do życia, dokoła soczysta zieleń trawy (i miejscami drzew), śnieżna biel kwiatów i błękit
bezchmurnego nieba. Pierwsze 100km zajęło mi 5h45min, co jest dla takiego
turysty jak ja dobrym czasem. Skrót kończy się, wskakuję z powrotem na
wojewódzką szosę. Zdjęć pięknych dębów w Gidlach & Pławnie tym razem
zabraknie. Tym razem nie miałem w ogóle głowy do zdjęć, zdjęcia są byle jakie.
Miałem za to głowę do jazdy :) Jazda szła OK. Zmieniam drogę na DK1. Jest i
Radomsko, pierwsze większe miasto na trasie. Zdjęcie bardzo charakterystycznego
Radomszczańskiego kościoła i ratusza – byle jakie, taki tam tylko selfiaczek.
Wiatr duje aż miło po bezkresnych równinach woj. Łódzkiego. A stara „jedynka”
dużo bardziej ruchliwa niż zazwyczaj. Nic dziwnego, zwykle jadę ten odcinek
wieczorem, gdy ruch jest mniejszy. Teraz jest popołudnie. Góra Kamieńsk i
elektrownia w Bełchatowie na horyzoncie za dnia to jest dla mnie rzadki widok.
Zawsze widuję je albo w nocy albo o zachodzie Słońca. Na szosie jakiś wypadek i
zablokowany ruch, ale dla roweru to nie problem, omijam leśną ścieżką. W
Piotrkowie o 19tej, ciągle jeszcze widno. Szybka fotka ciekawego ronda, i
dalej, na Łódź. Krajobraz powoli zmienia z wiejskiego na taki bardziej
przemysłowo-magazynowy. Zaczynają się przedmieścia wielkiej Łódzkiej
aglomeracji. Magazyny, góry kontenerów, skupy palet, salony samochodowe, dealerzy ciężarówek, maszyn rolniczych, składy budowlane, hurtownie tkanin itp. itd. Jeszcze tylko wielkie centrum handlowe „Ptak”
(:D), węzeł autostradowy, i jest Łódź. 200km w 11h15min, pięknie. Pozwiedzałby
bo coś więcej, powłóczył się po mieście ale szkoda czasu, Morze czeka. Robię
więc tylko zakupy na noc, wciągam kebaba a zwiedzanie ograniczam do przejazdu Pietryną na całej jej długości. Po 23ciej opuszczam Łódzki pierdolnik. Po lewej
towarzyszy mi ciągle słynna linia tramwajowa, biegnąca niegdyś aż do Ozorkowa. Aktualnie
jest w remoncie, ale tylko do Zgierza. Do Ozorkowa tramwaje już od jakiegoś
czasu nie jeżdżą. Zostały zdezelowane, zarośnięte tory, ogolone z drutów
trakcyjnych słupy i pobazgrane, zardzewiałe wiaty przystankowe. Smutny to i
przygnębiający widok. Całe zresztą te okolice są jakieś takie mocno depresyjne.
Może tak być również za sprawą tego że zawsze mijam je nocą. Przejeżdżam przez Czarnobyl Ozorków, znaczy się. Pusto, głucho, biednie, taka Polska B ewidentnie. Łęczyca
to już w ogóle. Remont drogi robią w mieście, krajowej 91ki. Obok zbudowali nowiutki,
szeroki na kilka metrów, ciąg pieszo-rowerowy z fazowanej kostki Dauna, z
pięknie namalowanymi białymi ludzikami i lowelkami. Niby 2021 rok ale a Łęczycy
to ciągle chyba 2001, tak mi się wydaje. Opuszczone ruiny więzienia na
przedmieściach tylko dopełniają krajobrazu. Dlatego też cisnę ile wlezie, aby
zobaczyć piękne wschód Słońca w Kuj-Pomie. Zupełny brak oznak senności, jestem
wypoczęty, zregenerowany, wyspany i nakofeinowany. Pierwszą noc i drugi dzień
przejadę bez jednej minuty drzemki! Ta będzie potrzebna dopiero drugiej nocy. Droga
w remoncie i ruch wahadłowy ale jest noc i pustki, ignoruje więc czerwone
światła, a jak coś jedzie na czołówkę to zjeżdżam na bok. Krośniewice objeżdżam
obwodnicą, gdzie swego rodzaju ciekawostką jest przejazd kolejowy ze szlabanami. Przecinający dwupasmową szosę, 2+2 O.o. W Kuj-Pomie melduję się przed
świtem, o 3.45. No to jest po prostu rekord świata. A przynajmniej mój rekord
;) Zgodnie z planem wschód Słońca oglądam nad polami i mokradłami
Kujawsko-Pomorskiej Ziemi. Malowniczy zalewik w Lubniu Kujawskim o poranku
widzę pierwszy raz, zwykle jestem tutaj… po południu. Jeszcze tylko Kowal,
miasto w którym urodził się król Kazimierz Wielki, i jest Włocławek. A w nim
piękny, charakterystyczny most nad szeroko rozlaną Wisłą. Tyle ze zwiedzania,
Morze czeka. Wspinam się na niewysokie wzgórze (Św. Gotarda) po drugiej stronie
rzeki i siadam na ławeczce na szczycie, z myślą że może się zdrzemnę. Ale nie chce się. Więc tylko sobie
odpocząłem. W międzyczasie ociepliło się. Z Włocławka krajową 67 na Lipno.
Ogólnie Kuj-Pom szosy bardzo przyjemne, generalnie mało ruchliwe i na ogół bez
uprzykrzaczy jazdy w postaci ścieżek rowerowych. Jedyny mniej przyjemny
odcinek, krajowa 10ka Lipno-Kikół omijam bocznymi drogami które wypatrzyłem na
GPSie. Wiatr ciągle pomaga, km szybko ubywa. Nie wiem co musiało by się stać
żebym nie dojechał nad to Morze. Chyba musiał by mi spaść na łeb Chiński „Długi
Marsz” który właśnie jakoś teraz gdzieś tam wchodzi w atmosferę. Kolejny
checkpoint to Golub-Dobrzyń, mieścina słynna za sprawą zamku który na wzgórzu
góruje nad okolicą. Krajobrazy północnego KujPomu są bardzo urocze. Urozmaicona
(jak na północ Polski), pagórkowata rzeźba terenu pełna jest małych jeziorek.
Które wespół z zagajnikami, żółciejącymi od rzepaku pól i kwitnącymi na biało
sadami tworzą sielski widok. Ciekawostką jest ciągnąca się bezkresem z zachodu
na wschód pełna wiatraków farma wiatrowa. Apropo wiatru – ten ciągle pięknie
wspomaga. Z miasteczek przelatuję Wąbrzeźno i Radzyń Chełmiński i jest
Grudziądz. No tu ze zwiedzania to sprawa jak we Włocławku, tylko most przez Wisłę ;) Fajnym skrótem, aleją obsadzoną starymi drzewami, biegnącą dołem, wzdłuż wału
Wiślanego dojeżdżam do Nowych. Tam krótką acz stromą ścianką wspinam na wysoką
skarpę na lewym brzegu rzeki i wskakuję z powrotem na DK 91. Gdzie zaraz
tablicami po obu stronach drogi wita mnie Pomorze :) Gniew, zamek i widok na
starówkę, no nad Morze to już rzut beretem. Zbliża się wieczór, robię zakupy
tak żeby wystarczyły mi już do Gdańska. Energetyki, soki, wafelki, ciastka, tak
właściwie to nie licząc tego kebaba w Łodzi całą drogę przejadę na suchym i
słodkim prowiancie :) Z picia nic gorącego, same zimne napoje. Wiatr wreszcie
ustaje ale do Gdańska już tylko kilkadziesiąt km. Słońce powoli zachodzi ponad
lekko pofałdowanym horyzontem i zaczyna się druga noc w trasie. Widziałem
spadającą gwiazdę (ew. chińską rakietę :D). Do Gdańska ostatnie 38km, tako
rzecze drogowskaz. A tak naprawdę to mniej, bo wszystkie tablice z kilometrami
przy szosach wskazuję dystans do umownego punktu centralnego miasta – którym
jest zawsze Urząd Pocztowy nr 1 w danej miejscowości. Tak więc do granic, do
tablicy z napisem Gdańsk może być nawet mniej jak 30km. Na razie jest Tczew. A
zaraz potem Pruszcz Gdański. Przelatuję przelotówką, krajówką, szkoda czasu.
Wreszcie zaczyna morzyć mnie senność. W
Pruszczu drzemię z 45minut na przystanku aby zwalczyć pojawiąjąca się wreszcie senność. Godz. 00.58. GDAŃSK. !. Udało
się! To był mój najszybszy jaki i najkrótszy strzał do Gdańska, nie pamiętam
ile było km na liczniku przy tablicy ale około 560. Dłuuugi przejazd przez
przedmieścia. No i wreszcie coś sobie pozwiedzam. Zaczynam od starówki. Długi Rynek (Długi Targ?!), zabytkowe bramy, żuraw, nie mogło zabraknąć foto pod
fontanną Neptuna. Motława i zacumowane tam stateczki to formalność. No właśnie
– stateczki. Bo szósty raz tu jestem i nigdy nie widziałem jakiejś wielkiej,
pełnomorskiej jednostki. Takiej 200, 300 albo i 400m, bo i takie podobno tu
zawijają. Z tymi statkami to jest problem taki, że wszelkie tereny portowe,
stoczniowe są szczelnie ogrodzone, widoki zasłaniają góry kontenerów i żurawie
a ja ciągle jestem nieprzygotowany gdzie szukać jakichś miejscówek do oglądania
statków, albo jestem zmęczony i nie mam siły ich szukać. Sprawdzam neta i
znajduję. Nabrzeże Nowego Portu z punktem widokowym. Prawie 10km w jedną
stronę. Po drodze zwiedzam klimatyczne, industrialne portowo-przemysłowe
tereny. Ładnych +-20km km nakręconych po mieście można by śmiało podciągnąć pod
MTB. Dziury, doły, rozpadające się PRLowskie chodniki, układana przed wojną
granitowa kostka, betonowe płyty na budowie osiedli jak i skróty leśnymi
drogami, ścieżkami. Ale w końcu jest. Park nad morzem. Wchodzę na plażę, skąd
jest tytułowa fotka :) A potem alejką zaliczam wspomniany punkt widokowy. Betonowe nabrzeże, z zieloną latarnią na końcu (na przeciwległym brzegu jest
latarnia czerwona). No i... Statki ewidentnie jakieś tam są. Tyle że tak daleko że potrzebna lornetka…. Pewnie na złą godzinę trafiłem. No nic, zawracam. Plan
wycieczki zakłada powrót do centrum, i może jeszcze na plażę – na Stogi. Układ
kanałów i mostów w Gdańsku jest taki, że rowerem z Nowego Portu na Stogi jest
20km. Byłoby połowę mniej, gdyby słynny tunel pod Martwą Wisłą był dostępny dla
rowerów. Czytałem o śmiałkach którzy przelecieli go rowerem na przypale, ale ja
nie będę ryzykował. Ew. wtopa mogłaby znacząco podnieść już i tak wysoki budżet wycieczki. Pendolino 200zł, a mandat mógłby wynieść drugie tyle ;) Tłukę się na Stogi.
Po drodze brakujące, niezrobione w nocy foto Żurawia i Sołdka. Na Stogach
przygoda ta co zawsze – zgubiona droga w lesie, jazda szosówką po błocie i
szyszkach, targanie z buta po piachu. Za to jakiś fajny bunkier znalazłem. W
końcu jest plaża, z widokiem na sąsiadujący terminal przeładunkowy. Odpoczywam z
godzinkę, pusto, przyjemnie. Woda na kąpiel za zimna, tylko się trochę umyłem. Wracam
na dworzec, z popisującymi i piłującymi obręcze zapiaszczonymi hamulcami.
Zwiedzam jeszcze to i owo, podziwiam pomorski nieład i pierdolnik. Tu jest
trochę jak w Budapeszcie :) Tzn. fajnie. Jadę na dworzec, kupuję bilety na
Pendolino. Odpoczywam sobie na peronie, aż tu ni stąd ni z owąd… J E B .
Wybucha opona w autobusie (albo poduszka zawieszenia?). Tak po prostu, w
autobusie miejskim który stoi sobie na przystanku. No jakiś dziadek 100 letni
to by zawału dostał, taki huk. Powrót Pendolino szybki i przyjemny. Odjazd
14.50, w Krakowie 18.55. 5h5min. Jak dla mnie teleportacja.
Udana wycieczka, to był mój szósty raz na strzała nad Morze
(oszukanego tripu do Piły i potem PKP do Koszalina nie liczę). Jest to zarazem najszybszy i jak i najwcześniejszy w sezonie
trip nad Morze.Najszybszy bo dotarcie zajęło mi niecałe 2 doby - jakieś
44h. Nad Morzem byłem przed świtem 3 dnia! Podczas gdy zazwyczaj jestem
popołudniem lub późnym popołudniem! Czyli jakieś +-12h mniej mi zajęło. Wiem że
wiatr był sprzyjający a pogoda stabilna, bez burz, ale nawet mimo to. Najwcześniejszy w sezonie bo 11 maja! Poprzedni rekord to 1
czerwca, w ub. roku. Dystans rekordowy co prawda nie jest, nie jest to 700 ani 800km,
ale po przecież pierwszy raz w sezonie. Dobrze to wszystko rokuje :)
8.35 (ndz) - 18.45 (wt)
Zaliczone gminy: 1
Pomorskie: 1
Pszczółki
Kategoria > km 600-699, Powrót pociągiem
Rzeszowik
d a n e w y j a z d u
248.81 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/b6Xry18FbviKM7uu8
https://www.alltrails.com/explore/map/10-11-04-2021-a44ba90?u=m
8.35 (sb) - 8.30 (ndz)
Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem
Uratować marzec
d a n e w y j a z d u
416.04 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/c3iBNJWxJVVvqm449
https://www.alltrails.com/explore/map/sat-17-apr-2021-11-04-a1a5272?u=m
Marzec, podobnież jak i luty minął pod znakiem takiej sobie
pogody i małych chęci do jazdy, może to jakieś wypalenie po poprzednim
rekordowym sezonie? Staram się z tym walczyć. BECAUSE: „No matter how good you are.
Without discpiline u are nothing.” – Mike Tyson. Taka, jakże prawdziwa sentencja widnieje na
każdej puszeczce Blacka ;) No a jak chodzi o pogodę to tak ch*jowej wiosny
najstarsi kolarze nie pamiętają…
Wyglądające obiecująco okienko pogodowe wypada na przełom
marca/kwietnia, biorę więc przed świętami wolne na jakieś 400+. Wiatr jak i
temperatury dyktują północny kierunek wycieczki. Bardzo lubię traski do
Warszawy zwłaszcza końcówkę ze zwiedzaniem tego wielkiego miasta. Ale że do
Wawy normalną drogą jest raptem 300 z hakiem, postawiam wzorem pewnej trasy 2019
roku zahaczyć o Łódź. Startuję środowym rankiem i zanim wyjadę z Krakowa muszę
zrzucić z siebie część ciuchów, tak jest ciepło. W Zielonkach w małej
piekarence standardowo wciągam dwie mini pizze, oszczędzając tym samym
niesłodki prowiant na dalszą część drogi. Na podjazdach do Skały to już wręcz
zapocony jestem. W Skale nic ciekawego, w Wolbromiu tylko przejazd pociągu
towarowego, czyli też bez jakichś wielkich przygód. Mijam zamek w Smoleniu, a
na zjeździe do Pilicy wyciągam maxa w okolicach niecałych 70km/h. Z Pilicy na
Pradła, z Pradeł na Lelów, w Lelowie zakupy. W Drochlinie opuszczam DW794 i
dalej bokami na Radomsko. Droga na Łódź jest dla mnie jedna, znana na pamięć,
jadę jak na autopilocie. Idzie szybko i sprawnie, aż do Przyrowu (Przyrowia?).
Tam, w trakcie odpoczynku na ryneczku niechybnie zaczepia mnie tubylec, lekko kulawy
Pan koło 50ki na rowerze. Tym razem historie opowiedziane przez miejscowego
gadułę kręcą w tematyce zdrowotno – rowerowo – przyrodniczej. Pan był kiedyś
leśnikiem ale 10 lat temu miał wypadek samochodowy, niewykryty w prześwietleniu
głowy zakrzep w szyi i potem wylew. Uczył się od nowa chodzić i mówić, jeździć
na rowerze 3-, a potem 2- kołowym. Dziś na jest na rencie i mimo niedowładu
ręki i nogi orze jak morze, jeździ 50km traski z AVS 10kmh. Naprawdę szacun. Ze
spraw przyrodniczych opowiedział mi o rosnącej populacji wilków w Polsce. Aha
zapomniałym, Pan stwierdził że w Polsce jest dziś pięknie i niczego nie
brakuje. Bieda i beznadzieja to była w latach 80tych ub. wieku. Coś w tym może być, wielu młodych ludzi narzeka na tej kraj, bo po prostu nie wiedzą co to znaczy przejebane. Bo zaznali szarości, biedy i beznadziei schyłku poprzedniego ustroju. Z trudem udaje
mi wymiksować z tej pogawędki i mogę ruszać dalej :) Jest bardzo ciepło,
całkiem na krótko będę jechał aż do późnych godzin wieczornych. Wskakuję na
wojewódzką, mijam charakterystyczne (za sprawą pięknych dębów) ryneczki w Gidlach i Pławnie. Dojeżdżam do krajowej 91ki, która zaprowadzi mnie już prosto
jak po sznurku do Łodzi. Radomsko szybko przelatuję, zabrakło zdjęcia
charakterystycznego kościoła. Słońce powoli chyli się zachodowi, chowając się
za górującą 200m ponad bezkresnymi równinami woj. Łódzkiego Górą Kamieńsk. W
Piotrkowie już noc, ze 3 randomowe fotki, byłem nie raz. Ciemno, głucho, nie
imprezowo, tylko Covidowo. O tym że zbliżam się do przedmieść Łodzi świadczy
coraz to większe zagęszczenie wielkich hal magazynowych, placów pełnych
ciężarówek oraz wielkiego kompleksu handlowego PTAK. W Łodzi zaraz przed
północą. Zaczynam małe zwiedzanie, tak tylko przejazdem oczywiście, bo danie
główne to Wawa ;) Łódź jaka jest – każdy widzi. „Polskie Detroit”, prężnie
rozwijające się niegdyś miasto, oparte na przemysłowej monokulturze które wraz
ze zmianami ustrojowymi i importem tanich ubrań z Chin spotkał spektakularny
upadek. Pod koniec PRL Łódź była drugim największym miastem w Polsce, dziś na
3cim miejscu, za Krakowem. A wg prognoz za kolejne 30lat spadnie na 4 miejsce a
na najniższy stopień podium wpadnie Wrocław. I tą de populację miasta
autentycznie widać, dwie przecznice od Pietryny spotkać można całe ulice, całe
kwartały opuszczonych, pobazgranych kamienic. Rozpoczęte i chyba nigdy niedokończone
remonty ulic i zgaszone latarnie. W ogóle
cała Łódź robi wrażenie biednego raczej miasta, tak sugerują stan ulic,
chodników, zardzewiałe latarnie, ogólnie całą miejska infrastruktura. Nie
znaczy to oczywiście że cała Łódź tak wygląda, jest też sporo nowych
inwestycji, jak choćby nowiutki, lśniący dworzec wraz z tak samo odpicowaną
okolicą. W Łodzi to po prostu piękno sąsiaduje z ruiną, tworząc specyficzny obraz
tego miasta. Na takich właśnie rozkminkach mija mi mała rundka po Łodzi. Z
rzeczy bardziej zaś przyziemnych to wciągam kebaba. Po czym kieruję się ku
wylotowi na Wawę – DK72. Do stolicy ze 120km. Mniejsza połowa, do Rawy Maz. tą
właśnie krajówką. Druga, większa – drogami technicznymi wzdłuż S8ki. Cóż
zapamiętałem z tego odcinka? Węzeł z A1ką. Ciemna, głucha noc i
charakterystyczny pomnik w Brzezinach. Wschód Słońca, zimno i zarazem senność
łapią mnie w połowie drogi do Rawy. Ratuję się godzinną drzemką na przystanku. Dużo
elektrowni wiatrowych. Zakończone fiaskiem poszukiwania otwartego sklepu w
Rawie. Ostatnie kilkadziesiąt km to kluczenie drogami serwisowymi raz jedną,
raz drugą stroną Eski. Zdarzały się też ciekawsze odcinki, jak kilka km
błotnistą leśną drogą czy granitowe bruki ;) W jakiejś wioseczce po drodze
znajduję otwarty sklepik z pysznymi pączkami i przesympatyczną Panią
ekspedientką. Aha po drodze przejechałem chyba przez Mszczonów ale nic nie
zapamiętałem z tego miasteczka. I tak powoli, kilometr za kilometrem, zbliżam
się do wielkiej Warszawskiej aglomeracji. Kajetany, Nadarzyn, Janki. Wiejski
krajobraz płynnie przechodzi w pełne magazynów, salonów samochodowych,
MDonaldów, stacji benzynowych, hurtowni rubieża stolicy. Jest tablica
„Warszawa”. Czyli na Centralny jeszcze ze 20km ;). Zaczynamy zwiedzanko, bardzo lubię zwiedzać Wawę.Nie mogę się nadziwić jakie tu
wszystko jest ogromne i jak wszędzie jest daleko. Warszawskie chodniki są szerokie jak krakowskie ulice :D Mosty na Wiśle mają nie stokilkadziesiąt a kilkaset metrów długości. O wieżowcach pisać nie trzeba, to jest ścisła europejska czołówka, jedna z najwyższych metropolii. A jak chodzi o odległości to miasto niby 2,5 raza większe od Krakowa a mam wrażenie
że jest kilka razy większe. Niezliczoną ilość kilometrów,
przecznic, kamienic, drapaczy chmur i dwa kebaby dalej, zmęczony ale pełen
wrażeń i emocji kończę przygodę i wsiadam do TLK do Krakowa ;) TLK taki jak
trzeba, z wielkim wagonem rowerowym.
Udana wycieczka, Wawa zawsze spoko. A Wawa + Łódź + 400km
tym bardziej.
7.40 (śr) - 00.35 (pt)
Zaliczone gminy: 2
Łódzkie: 2
Rogów
Głuchów
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Uratować luty!
d a n e w y j a z d u
420.85 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/25-26-02-2021-poznan-42ba513?u=m
https://photos.app.goo.gl/SLhxAsfTNGj63oCB6
Przed czym uratować? Przed żenującym przebiegiem. Od 1 do 23
lutego nabiłem bowiem raptem 115km, niemal wyłącznie na kilku-km dojazdach do
pracy. Warunki były tak fatalne że na 4 dni wymiękłem w ogóle i do pracy
chodziłem z buta… Jest mi z tego powodu bardzo wstyd. W związku z tym
zapowiadany potężny atak wiosny chciałem wykorzystać na 100%. Zrobić 400km. Na
dwa najcieplejsze wg prognoz dni, środę i czwartek biorę wolne. Potem domawiam
jeszcze piątek. Przygotowuję rower, skuwam z niego piaskowo-solną skorupę.
Formy nie przygotowuję, liczę na to że jakoś to będzie, że 20kkm z ub. sezonu zostało
w nogach. Przez ostatnie dwa miesiące trenowałem bowiem głównie picie piwa i
jedzenie tostów. Patrząc na mapy pogodynek samonasuwającym się celem jest
Wrocław, 18-19’C. Ale we Wrocławiu byłem w ub. roku 2 razy, w dodatku tam jest
300km. Można by dalej, do Zielonej Góry, ale to już z 450 - deko za dużo. W
Poznaniu ostatni raz zaś byłem w 2019 roku, jest 400km, i temperaturowo ten
kierunek również wygląda ok, Łodzkie/Wlkp. 16-17’C. No i po prostu miałem
ochotę na Poznań :)
Startuję 20 minut po siódmej, na termometrze 5’C, ale zanim
przejadę przez miasto robi się już ciepło. Wylatuję standardowo, wojewódzką na
Skałę. W Zielonkach również standardowo wciągam dwie mini pizze z piekarenki,
oszczędzając
niesłodki
prowiant w sakwie na potem. Na kolejnych i kolejnych podjazdach Jury robi się
już gorąco w kurtce i długich spodniach, ale jeszcze poczekam ze zdejmowaniem
tego, bo na zjazdach i w lasach ciągle chłodno. Na rynku w Skale szybka tylko
fotka, i lecę na Wolbrom. Najpiękniejszym widokiem dla moich oczu jest tej
trasy… asfalt ;) Suchy i czysty asfalt, jakże stęskniłem się za takim jego
stanem. Tzn. mokre i zasyfione odcinki też się zdarzają, ale nie ma tego dużo.
Miejscami tylko w lasach, lub w innych zacienionych miejscach. Ze śniegiem
podobnie – resztki w lasach i na niekorzystnie ukształtowanych do Słońca polach
uprawnych. Za Pilicą opuszczam wojewódzką szosę na rzecz bocznych dróg. Koło
południa przebieram się wreszcie w krótkie ciuchy – ale fajnie :) Odczuwalna w
Słońcu na pewno ponad 20. Po kilkunastu km tłuczenia się po dziurach bocznych
dróg wskakuję na wojewódzką 792, która zaprowadzi mnie do Żarek. Po drodze
standardowy postój pod
kościółkiem Św. Stanisława i punktem widokowym na Kuestę
Jurajską – wielką skarpę, urwisko na Jurze, z której rozpościerają się szerokie
widoki na niższe tereny, z kominami Górnego Śląska na horyzoncie. Z Żarek znowu
bokami przez lasy na Olsztyn. Piękne odpicowany Olsztyn, z górującymi nad rynkiem
ruinami zamku to chyba najbogatsze miasteczko na Jurze. Ostatnią prostą Olsztyn
– Częstochowa zazwyczaj jadę zupełnie spoko ścieżką rowerowo-pieszo-rolkową –
szeroką aleją przez las (przy DK zakaz dla rowerów). Ta jednak dziś okazuję się
być ciągle pokryta śnieżno – lodową
skorupą… Nawet nie próbuję jechać po tym.
Już miałem wskakiwać na krajówkę ale wpadłem na inny plan – objadę Częstochowę zupełnie
bokiem. Nadłożę pewnie kilka km ale możliwe że zaoszczędzę czas, bo nie będę
tłukł się przez centrum dużego miasta. Tak też robię – bocznymi asfaltami
objeżdżam Cz-Wę, lekko tylko zahaczając o jej północno-wschodnie rubieża. Przy
okazji robię zakupy w wiejskim sklepiku. Krótki lutowy dzień dobiega końca i
robi się chłodno. 3,5 godz. jechałem całkiem na krótko, w końcu trzeba się
ubrać. Obieram kurs na Działoszyn. Póki co lekki chłód nie przeszkadza,
rozgwieżdżone niebo, księżyc w pełni, radyjko w uszach, radość z pierwszej
długiej trasy w sezonie sprawiają że jedzie się pięknie :) Trochę tylko wkurza
przekręcona w lewo kierownica – w szosówce nigdy nie udaje mi się jej idealnie
wycentrować po serwisie. Zauważyłem to zaraz po wyjeździe z domu, ale tak
odkładałem i odkładałem jej skorygowanie że dodaję z taką krzywą aż do Poznania
;) Wjeżdżam do Łódzkiego – lubię robić zdjęcia przy tablicach z nazwą
województw ale często też mi się chce. W
Działoszynie po 20tej. Miasteczko to
kojarzy mi się tylko z jednym – ogromnym rynkiem. Trzeba zrobić zakupy przed
nocną jazdą, ostatecznie robię je tam gdzie zazwyczaj gdy jadę tą drogą – w
Dino na zakręcie kawałem za Działoszynem. Do Wielunia jeszcze jedzie się spoko,
tj. nie jest zimno. Wieluń to nawiasem mówiąc półmetek – 200km. Jakaś tam fotka
rynku, ratusza, itp., standardowe sprawy. Za miastem dopiero się zacznie –
lutowa noc po prostu nie może nie być zimna ;) Zjeżdżam z krajowej szosy, do
Kalisza dotrę dobrze znanym mi skrótem bocznymi drogami. 60km dziurawych,
mokrych asfaltów. 60km lasów, mgieł, wilgoci i zimna. Lututów, Klonowa,
Głuszyna, Brzeziny, Aleksandria – znam tą kolejność na pamięć, zawsze jadę tędy
na Kalisz. Z wyróżniających się obiektów kościół w Lututowie – jest po prostu
ogromny, i to nie tylko jak na tak małą miejscowość. Zimno, coraz zimniej.
Ubieram prawie wszystko co mam, tj. koszulkę, bluzę, dwie kurtki i kamizelkę a
i tak ledwo wyrabiam. Na szczęście senność ciągle daje się zagłuszyć kofeiną,
nie ma konieczności drzemki bo ta była bardzo nieprzyjemna… Pomocną w walce z
zimnem staje się też maseczka – oddycha się cieplejszym powietrzem, naprawdę
dużo to daje, polecam. Gdzieś w tych zadupiach wjeżdżam do Wlkp., tablicy
niestety brak. Przed piątą doczołguję się do Kalisza. Ciągle jeszcze ciemno.
Liczę że „miejska wyspa ciepła” coś da, w mieście zawsze cieplej. No i coś tam,
niewiele, ale daje. Zamiast bardzo zimno jest tylko zimno ;) Jakaś tam fotka
opery, czy też teatru, ratusza na rynku, byłem nie raz, widziałem, znam,
kojarzę. Odpoczynek nie wchodzi w grę, bo zmarznę jeszcze bardziej, trzeba
jechać. Kalisz powoli budzi się do życia, moją uwagę zwraca spora ilość
rowerzystów zmierzających zapewne do pracy. Mijam jeszcze charakterystyczny,
okrągły gmach kaliskiego szpitala i wyjeżdżam z miasta krajową 12ką. Słońce
wreszcie wschodzi ponad miastem. „Poznań 115km” – tako rzecze przydrożna
tablica. Ujeżdżam jeszcze parę km i chcąc nie chcąc muszę się zdrzemnąć. Chyba
z godzinę spędzam na przydrożnym
przystanku, udało mi się zresetować czas
czuwania i przy tym nie zamarznąć. Teraz wstaje już nowy dzień i może być tylko
lepiej :) Tzn. lepiej jak chodzi o temperaturę, pogodę. Bo jak chodzi o drogę
to nie, lepiej już było. Odcinek Kalisz – Środa Wlkp. będzie średnio przyjemny.
Ruchliwa krajówka, mnóstwo tirów, bez asfaltowego pobocza, co chwila zakazy dla
rowerów i ścieżki z kostki Dauna. Radzę sobie z nimi różnie – to lecę na
zakazie, to po ścieżce, to alternatywami bocznymi drogami które idą mniej
więcej za biegiem krajówki. No a cóż – te km po kostce traktuję jako dobry
trening dla tyłka, dłoni i nadgarstków ;) Krajobraz jaki mnie otacza to typowa
Wielkopolska patelnia – jak okiem sięgnąć pola uprawne, wszechobecne silosy i
inne rolnicze instalacje, ciężko o kawałek lasu a podjazdy to tylko na
wiaduktach ;) Docieram do
Pleszewa, robię zakupy. Mijam Kotlin – miejscowość
słynną z przetworów owocowo-warzywnych. Na jakieś zwiedzania mijanych
miasteczek generalnie nie ma szans – czas nagli. Idzie coraz wolniej a dwa
interesujące mnie pociągi z Poznania odjeżdżają 17.00 i 17.40, następne dopiero
w nocy. W
Jarocinie więc tylko sobie ronda pozwiedzałem, w dodatku pobłądziłem
i trochę nadłożyłem. Z pozytywów to Słońce wreszcie przyjemnie przypieka, jeszcze
bardziej jak wczoraj :) Rozważam nawet użycie kremu z filtrem (wziąłem!), ale
nie chce mi się z tym babrać, bez przesady, to jest lutowe Słońce. Dziś na
krótko pojadę 5-6 godzin, od ok. południa aż do Poznania. Dociągam wreszcie do
Środy, koniec z ruchliwą krajówką. Tu zaczyna się ekspresówka, więc dalej
pojadę bocznymi drogami przez różne Podpoznańskie wioski. Szybkie tylko foto
jakiejś tam zabytkowej
wieży w Środzie i czem prędzej na Poznań. Czuć bliskość
celu, power w nogach więc włącza się potężny. Obsadzoną wielkimi topolami ulicą
Topolską przez Topolę (miejscowość), wiaduktem nad autostradą, i nad inną ekspresówką.
Komorniki, Tulce, krajobraz zmienia się z wiejskiego na typowo
przemysłowo-magazynowy. Linie wysokiego napięcia, hale DPD, FEDexa, i inne
wielkie magazyny, i place pełne ciężarówek. Z ciekawostek mijam budynek ze
znajomym mi logo.
Eurobike. Hmm… Skąd ja znam tą firmę? No tak, taki napis jest
na każdym pudle z kupowanym w Polsce amorem Suntoura – Eurobike to oficjalny
dystrybutor tej marki w Polsce. Miałem kilka Suntorów, zanim przesiadłem się
szosówkę. Tablicę z napisem Poznań osiągam o godz. 16 :) Udało się. Niestety za
wiela sobie nie pozwiedzam… Przejazdem tylko, generalnie kieruję na dworzec
główny. Charakterystyczne zielono-żółte tramwaje/autobusy, most na
Warcie,
jakieś tam nie wysokie może ale i tak okazałe szklane biurowce. Wielka betonowa
estakada ze ścieżkami rowerowymi pod spodem. Wreszcie jest i słynny poznański
„
chlebak”. Tj. dworzec główny. Podobno coś jest z nim trochę nie tak, i chyba
już wiem co ;) Zanim trafiłem do hali dworca przeszedłem jeden i drugi poziom
galerii handlowej. Spytałem ochroniarza o drogę. Wjechałem widną, w pięknej i
lśniącej hali były perony 1-3, ale mój pociąg rusza z peronu 4a. Zjechałem
schodami ruchomymi. Wyszedłem z nowego budynku, przeszedłem obok starego budynku
dworca. Spytałem o drogę konduktora, długachnym starym peronem nr 6 (?) obok
zrujnowanych kolejowych budynków dotarłem do znajdującego się na szarym końcu
peronu
4a :D Nawet fajnie było, zaliczam ten spacerek na poczet zwiedzania
Poznania ;) TLK już czekał na peronie. Podróż szybka i przyjemna, pociąg
generalnie wiózł powietrze, mnie i mój rower. W Krk koło 23ciej, w domu przed
północą.
Udana trasa, poprawiłem swój poprzedni lutowy rekord (343km
w ub. roku do Warszawy) na 421km :) W ub. roku udało mi się zrealizować projekt
pt. „300+ w każdym miesiącu”. To może teraz pora na 400+? Brakuje mi 400ki w
grudniu i styczniu. Szkoda tylko że Poznania coś więcej nie pozwiedzałem.
Kondycji wystarczyło, udało mi się też nie przeziębić. Z dolegliwości to lekkie
pobolewania tyłka, dłoni, ramion, karku, pleców, generalnie wszystkiego po
odrobince, po prostu odzwyczaiłem się od pozycji na szosówce. Poszło sporo
Sudecremu ;) Nie zawalił się też pode mną rower, a po wspomnianej
piwno-tostowej ultrakolarskiej diecie ważę prawie 100kg ;)
7.20 (śr) - 23.40 (czw)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Rzeszowik na dobry początek sezonu :)
d a n e w y j a z d u
168.55 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/mv5ZMMuDAdzQnXQ39
https://www.alltrails.com/explore/map/22-01-2021-r...
Styczniowa przejażdżka do Rzeszowa. Jak to zwykle ze styczniowymi przejażdżkami do Rzeszowa bywa z początku dość ciepło, potem coraz zimniej. I coraz bardziej nasilający się południowy wiatr. Droga zasyfiona czarną zimową mazią na 90% długości, z małymi tylko przerwami. Powrót zaś z dworca w Krakowie z duszą na ramieniu - po czarnym lodzie. Udało się nie przeziębić jak i nie wyglebić :)
8.15 - 23.20
Kategoria > km 150-199, Powrót pociągiem
Cz-wa
d a n e w y j a z d u
160.71 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/DzGUuQJcYBh1sSt57
https://www.alltrails.com/explore/map/thu-31-dec-2...
Do Polskiej stolicy kultu religijnego nie zawiodła mnie bynajmniej nie jakaś niesamowita pobożność, nabożność czy też inne poczucie katolickiego obowiązku. Powód był o wiele bardziej przyziemny, prozaiczny - ot, po prostu zagonił mnie tam wiatr, wiejący dokładnie w tamtym kierunku ;)
Poranny przejazd przez Kraków z duszą na ramieniu - drogi, ścieżki, mokre, zaszronione, miejscami zalodzone. A w pamięci gleba na rondzie w Mysłowicach ;) W Bronowicach w budce/piekarni kupuję brakujący składnik bułek z szynką i serem, mianowicie - bułki. Za miastem, w polach, odludziach wiatr pięknie pomagał, ale bez szaleństw i jakichś dokręcań na zjazdach bo j.w. - drogi mokre. Po drodze starałem się uwiecznić jak najwięcej choinek w mijanych miasteczkach. Nie wiem jak to zrobiłem, ale zgubiłem dobrze znaną mi drogę na Olsztyn, i dołożyłem km przez jakieś wioski, w których byłem zapewne pierwszy raz w życiu. Może to i dobrze. Mokrus, Siemoszyce, Kroczyce, takie nowości. W Żarkach wracam już na właściwy kurs. Pauzy pod ruinami kościółka Św. Stanisława nad kuestą Jurajską rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Olsztyn to bez dwóch zdań najbardziej bogato przystrojone świątecznie miasteczko, pewnie hajsu najwięcej tu na Jurze mają. Ostatnich kilka km przed Cz-wą to nienajgorsza ścieżka rowerowa, de facto szosa tylko dla rowerów/biegaczy wzdłuż DK46.
W samej Cz-wie zaś zamiast dotrzeć pod Jasną Górę to zrobiłem chyba ze 20km kręcąc kółka po przemysłowym pierdolniku na obrzeżach miasta... Wjechałem w te rubieża i nie mogłem trafić z powrotem do centrum... Pomimo ogromnej ilości drogowskazów "CENTER ->", której prowadziły nie do CENTER, tylko na manowce. (W telefonie z kolei przeziębił mi się wyświetlacz i nie reagował prawidłowo na mazianie paluchem, więc GPSa de facto nie miałem). Jakoś wróciłem do CENTER, i znalazłem stację kolejową. Pociąg szybko mknie, 1,5 godzinki mu zajmuje teleport do Grodu Kraka.
W domu przed północą. Udana wycieczka. Taka w sam raz na jesień/zimę, nie za krótka, nie długa.
8.20 - 23.35
Kategoria Powrót pociągiem, > km 150-199
Wrocław
d a n e w y j a z d u
314.06 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:10.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/pJosfR2gHaH7nqQu7
https://www.alltrails.com/explore/map/thu-10-dec-2...
Zbliżał się grudzień, a niedawno przypomniało mi się że mam
niezrealizowany pewien cel. Bo ja mam mnóstwo rowerowych celów ;) Mianowicie
grudzień był jedynym miesiącem, w którym nigdy nie zrobiłem trasy 300+. Mój
dotychczasowy grudniowy max to 250 do Radomia, sezon rowerowy AD 2017. Gdy po
niedawnych lekkich mrozach w prognozach pojawiało się piękne okienko pogodowe,
z 10+ stopniami i ciepłym, halnym wiatrem, było oczywistym że należy skwapliwie
je wykorzystać. Wiadomo, jak halny to trzeba jechać na północ. Naturalnie
nasuwającym się celem była Warszawa. Wraz z aktualizacjami jednak prognoz,
wiatr ten z południowego coraz to bardziej skręcał. Był coraz to bardziej
południowo-wschodni. Na niektórych mapkach, wykresach to on nawet bardziej
wschodni niż południowy się wydawał. Zacząłem więc myśleć bardziej o jakimś
WLKP niż o MAZ. Na Poznań to może nie ma co się napalać, taki raczej Kalisz czy
inny Ostrów Wlkp. Koniec końców stanęło na Wrocławiu. Najwyżej się gdzieś
odbije na północ jakby z boku napierał wiatr.
Wyruszam w sb. o godz. 7 minut 30. Wiać jeszcze nie wieje,
ale już jest ciepło. A w szaro-burej kotarze chmur coraz więcej przerw, przez
które zaczyna przebijać się Słońce. Przejeżdżam przez miasto, i obieram kurs na
Górny Śląsk, DK79. Gdzieś w Modlniczce wciągam na śniadanie bułki, zapijam
Tigerem. Pełen sił, energii, i optymizmu rozpoczynam atak na Wrocław. To co
przeszkadza i trochę dziwi, to mokra, wręcz zasyfiona droga, wodno-błotną brają.
I tak będzie przez większość trasy. Nie wiem co to jest, skąd to się wzięło i
kto jest za to odpowiedzialny. Nie padał przecież deszcz a nawet jakby padał to
powinno to w ciągu dnia wyschnąć… Na razie mam tylko zasyfiony rower i ubranie,
ale najgorsze dopiero ma nadejść ;) Krzeszowice omijam tranzytem, szkoda czasu.
Trzebinię takoż. W Chrzanowie szybka tylko fotka, imponującego pomnika. Zawsze
robię zdjęcie tego pomnika gdy jestem w Chrzanowie. Jaworzno. Tu punktem
charakterystycznym, swoistą dominantą jest górująca nad całym miastem kosmicznie
wielka chłodnia kominowa nowego bloku elektrowni. 195m wysokości, druga
najwyższa w PL, zaraz po Kozienicach. Zaczyna coraz bardziej wiać, a km mijają
szybko i przyjemnie. Przyjemność ta kończy się szybko. Niby wiedziałem że te
zasyfione drogi są śliskie. Niby raz wpadłem w poślizg przy hamowaniu. Nawet słyszałem
jak auta buksują kołami przy co szybszych startach spod świateł. A i tak udało
mi się wyglebić :) Szlif na rondzie w Mysłowicach. Chciałem lekko tylko położyć
się na boczek żeby szybciej przelecieć… Siła odśrodkowa była większa od siły
tarcia pomiędzy oponami a jezdnią. Rower uciekł w prawo a ja poleciałem na
jezdnię. Podparłem się równomiernie wieloma członkami ciała ;) Stłuczone oba
kolana, trochę też łokcie, trochę dłonie, no i brzuch też. Na szczęście
jechałem w długich ciuchach, więc otarcia mniejsze. Miałem plastry i spirytus.
Na szczęście mocniej oberwało lewe kolano, a nie prawe, w którym we wrześniu
coś konkretnie naciągnąłem/naderwałem. Ale trasa i tak stanęła pod znakiem
zapytania, bo trochę jednak te kolana bolały, i nie wiedziałem czy to tylko obicia
czy może coś głębiej? O kończeniu w Katowicach nie było mowy, byle chociaż do tego
Opola dociągnąć… Ze strat materialnych uszkodzona owijka, przytarta kierownica
i klamkomanetka. A kiera i owijka prawie nowe, w listopadzie wymieniałem po tej
wrześniowej glebie. &^$#$#%^. No nic, jadę dalej, zobaczymy co to będzie.
Jakieś tam zdjęcia z Kato i innego Zabrza, jak Śląsk wygląda każdy wie.
Przemysłowo-kolejowo-zabytkowo-blokowiskowy kocioł. Opuszczone ruiny zakładów
przemysłowych kontrastują z błyszczącymi biurowcami w centrum Katowic, a 50
letnie tramwaje ze świecącymi nowością autobusami. Opuszczam Górnośląskie
Megalopolis, zaczynają się pola, lasy i otwarte przestrzenie. Prawe kolano w
zasadzie przestało boleć. W lewym natomiast ciągle czuję stłuczoną rzepkę, ale
nic nie puchnie ani nie zmniejszył się zakres ruchu. Grudniowy, krótki dzień szybko
kończy się widowiskowym zachodem Słońca. Wiatr się wzmaga, i jest moim
sprzymierzeńcem w tej niedoli :) Jadę ekonomicznym tempem, nic nie dokręcam. Za
to odpoczywam mało co. Byle do Opola, i jak najszybciej z niego wyjechać, żeby
nie wpadł do głowy głupi pomysł kończenia tam trasy. Jak najszybciej wskoczyć
na tą ostatnią 70km prostą na Wrocław, tam bliskość i wielkość celu doda otuchy
i nie pozwoli się poddać. Pyskowice i Toszek szybko tylko przejeżdżam, nie
zwracam uwagi na ryneczki, choinki itp. Po głowie coraz bardziej chodzi mi
apteka i Voltaren na to lewe kolano. Ciągle nie ma, lub jest ale zamknięta (sb.
wieczór). W Toszku robię za to duże i takie zakupy w Biedronce. Wożę 2,5kg
łańcuch więc nie boję się zostawić roweru na kilka minut. Zauważyłem że
chodzenie idzie mi gorzej od jazdy – kuśtykam na lewe kolano. Apteka pilnie
potrzebna. Taka tylko fotka charakterystycznej wieży ciśnień w Toszku. „Zróbmy coś głupiego” – tako rzecze napis spod nakrętki Tymbarka ;) Traktuję to jako znak,
omen, że trzeba do tego Wrocławia trzeba dociągnąć. Kończy się Górny Śląsk, a
zaczyna Opolszczyzna. W Strzelcach Opolskich znajduję wreszcie otwartą aptekę.
Kupuję Voltaren. Nie wiem po co kupiłem największą tubkę 180ml. Tym to bym cały
mógł się wysmarować od stóp do głów ;) Ale mniejsza o to, grunt że jest. Na
przystanku w Zadupiu aplikuję lek, na oba kolana, nie ma co żałować. Nie tylko
zapach ale i działanie tego specyfiku jest niesamowite. Po chwili ból zamienia
w ledwie pobolewanie. W Opolu melduję się przed 22. Pobolewanie lewego kolana zamienia
się w lekki tylko dyskomfort. Wrocław będzie mój :) Szybki przejazd znanymi
drogami: fotka przy słynnym Wiadukcie, rynek (kebaba tym razem odpuszczam, na
słodkim dojadę do Wro), jeden, drugi, trzeci most i już jestem na wylocie na
Wrocław. Wiatr rozkręca się na maxa i pokazuje co potrafi. Jest bardzo ciepło. 10,7’C o wpół do dwunastej?! Nietaktem byłoby chcieć więcej od grudniowej nocy.
Drogi ciągle wilgotne, nie wiem co z nimi, czemu to nie schnie. Ostatnia
prosta, 70km odcinek Opole-Wrocław był bardzo przyjemny, a nawet trochę
magiczny. No bo tak: Po bólu nie ma śladu. Kręcę lekutko, oszczędzając kolana,
nic się nie męczę. Wiatr duje w plecy, rower jedzie nieomalże sam. I tu taka
ciekawostka, jakby ktoś nie znał tego patentu: Tak lekko kręcąc przy silnym
wietrze można zsynchronizować swoją prędkość z prędkością wiatru. Wtedy w ogóle
nie słychać szumu powietrza uderzającego w małżowiny uszne. Jeśli na dodatek
tego ruch jest zerowy, tak jak teraz, to jedynym odgłosem jest szum opon. Donośniejsze
niż zwykle, niskie, głuche buczenie nabitych na kamień opon toczących się po
gładkim asfalcie. Nie da się ukryć że jest to muzyka dla uszu :) Do tego
niesamowicie ciepła, pogodna, grudniowa noc. Przypominająca co chłodniejszą letnią
noc niż grudniową. To wszystko łączy się, nakłada, przeplata nawzajem i
umacnia. I to jest ta wspomniana magia. Po prostu czysta rowerowa ekstaza. To
jest jedna z takich chwil, w których człowiek sobie przypomina po co się tak
męczyć, po co tyle jeździć, po co tyle bólu i potu, po co to wszystko?? No
właśnie KURWA PO TO. Po to się jeździ :) W Brzegu i Oławie odwiedzę starówki, nie
bywam tu często. W Brzegu charakterystyczne obiekty to zakłady tłuszczowe (+charakterystyczny
zapaszek) i imponująca, i to nie tylko jak na tak małe miasteczko, Świątynia. Jest
też rynek, ale mniej ciekawy od dwóch wspominanych atrakcji. Na 10km odcinku
Brzeg – Oława znajduje się granica Opolskie | Dolnośląskie. Drogi ciągle mokre…
Raz dwa i jest Oława. Tu Rynek bardziej wyróżniający się, a to za sprawą
wielkiego Ratusza. W dodatku ładnie iluminowanego, zmieniającymi się kolorami. O
tym że zbliżam się do stolicy Dolnego Śląska świadczą całe rzędy zielonych
topoli. Tak, ZIELONYCH topoli. Ale rzecz jasna zielonych nie za sprawą liści.
Drzewa są bowiem zaatakowane przez ogromne kolonie jemioły. Na każdym drzewie
dziesiątki wielkich zielonych kęp tego pasożyta. Jest to bardzo
charakterystyczne zjawisko dla Dolnego Śląska. Opanowane przez jemiołę są
głównie topole, inne drzewa w mniejszym stopniu. Łapie mnie lekka senność ale
da radę ogarnąć to za pomocą kapsułki z kofeiną, bez drzemki. Czuję bliskość
Wrocławia. Zza któregoś billboardu wyłaniają się migające na czerwono dwa
obiekty. To kominy elektrociepłowni w Siechnicach. Zawsze gdy docieram do
Wrocławia jest noc. I ta migająca elektrociepłownia jest dla mnie niczym
latarnia morska. Niczym latarnia morska, która sygnalizuje żeglarzowi na
ciemnym morzu bliskość portu przeznaczenia. A zmęczonemu, strudzonemu kolarzowi
daje znak że Wrocław tuż-tuż. Natomiast kawałek dalej na horyzoncie wyłania się łuna jasnego, soczyście żółtego światła. Gdy kilka lat temu po raz pierwszy ją
zobaczyłem, myślałem że to Wrocław tak świeci. Teraz już wiem że nie ;) Są to
ogromne, rozświetlające całą okolicę pełne lamp przemysłowe szklarnie w
Siechnicach. Prawdziwy kombinat produkcji roślin. Wszystko wokół skąpane jest w
tej żółci. Mimo braku latarni jest tak jasno na drodze, że można być jechać bez
lampki. Nawet z przedmieść Wrocławia widać tą żółtą poświatę. Choć wygląda to
niesamowicie, to osobiście nie chciałbym koło czegoś takiego mieszkać ;) Wrocław
zdobywam o godz. 5.30. Ciągle jeszcze ciemno. I ciągle ciepło, jadę w koszulce,
bluzie, kamizelce odblaskowej i naprawdę jest ok. Do tego rękawiczki bez
palców. Małe problemy z sennością załatwiła kapsułka z kofeiną, bez problemów
wytrzymam z drzemką do pociągu. Zwiedzanie rozpoczynam od… spaceru. Spaceru z
rowerem ;) Przypomniała mi się z którejś poprzedniej trasy fajna kładeczka nad
rzeką Oławą, i postanawiam ją zaliczyć. A droga do kładeczki nie dość że z
kocich łbów, to jeszcze jest mokra, zabłocona. Wolę nie ryzykować. Potem
okazuje się że kładka jest w remoncie, przejścia brak. Przedzieram się przez
krzaczory do innej kładeczki, ale ta też zakratowana, zaspawana, zakaz. Jakaś
kładka techniczna zakładów wodociągowych to jest. Wracam więc z buta po śladzie,
do asfaltu. I taki spacerek wyszedł. Używam wreszcie roweru zgodnie z
przeznaczeniem, tj. jadę na nim. Rzekę, ale już Odrę, przekraczam zabytkowym
mostem. Odpoczywam na ławeczce w parku koło ZOO, w międzyczasie wstaje świt.
Nie jest w ogóle zimno. Bulwarem Odry zmierzam w kierunku centrum. W zasadzie
to cele mam trzy: rynek, Sky Tower, i dokręcić do 300ki. Kolana już od dawna
nie bolą. Jeżdżę to tu, to tam, po jezdni, po ścieżkach, generalnie obierając
kurs na widoczny z każdego chyba miejsca w mieście drapacz chmur. Tu moja mała
rozkminka dot. Wrocławia. Wiadomo że fajne miasto, a Sky Tower to klasa sama w
sobie. Wieżowiec o Warszawskiej wręcz wysokości, jakby żywcem ze stolicy
przeniesiony. W żadnym innym mieście wojewódzkim w Polsce nie ma takiego 200m
dryblasa. Ale jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu że Wrocław to nie za bogate
miasto. Widać to choćby po infrastrukturze. W każdym wielkim polskim mieście
sprawa ścieżek rowerowych idzie w raczej dobrym kierunku, są coraz bardziej
proste, i coraz częściej asfaltowe. Wrocław natomiast kostką Dauna stoi. Kostką
Dauna i „zemstą Hitlera”. Cały ulicami, placami, dwupasmówkami, wyłożonymi tymi
koszmarnymi kocimi łbami. Z wyślizganej granitowej(?) kostki, spomiędzy której
dawno powypadały ułożone kilka zmian ustroju temu „fugi”. Nawierzchnia jest zatem
mocno problematyczna szosowca ;) Ale nie tylko te bruki - asfalt też nie jest
tu pierwszej jakości. Skrawek gładkiego asfaltu to we Wrocławiu prawdziwy
rarytas. W parkach i na bulwarach wszędzie alejki z ubitego kurzu i piachu, w
ogóle nie słyszeli tu utwardzonych nawierzchniach z betonu/kamienia/bitumu. Ale
nawet i nie tylko Wrocławskie nawierzchnie to się wyróżniają na minus. Jest
cała masa innych wydawać by się mogło detali, które skumulowane budują ten słaby obraz miasta. Pełno przystanków bez wiat ani ławek, sam słupek ze
znakiem. Odrapane PRLowskie latarnie/sygnalizacje świetlne. Biedatramwaje w
postaci zmodernizowanych przez lokalny Protram 50letnich „akwariów”. Tak jakoś
mi to wszystko układa się w biedny obraz tego wielkiego, wojewódzkiego miasta.
Ale dość narzekań, Sky Tower naprawdę robi wrażenie :) Zawsze muszę go
doglądnąć gdy jestem we Wrocławiu, w Krakowie takich nie ma ;) Zaliczam jeszcze rynek, dokręcam do tych
>300, i zaczynam myśleć o powrocie. Pociąg o 11.36 jest idealny. Zdążam
kupić coś do jedzenia, i ogarnąć nieco rower, bo wpieprzać się z takim syfem do
pociągu to aż nieładnie. Wyczyściłem go z grubsza za pomocą nawilżanych
chusteczek. Kto bogatemu zabroni? Podróż minęła szybko i przyjemnie, w Krakowie
po 16tej, już po zmroku.
Udana trasa:
- zaliczone
300 w grudniu
- nowy
rekord: 236km z rozbitymi kolanami
- gleba okazała
się niegroźna
- wiatr
fajnie pomagał
- nocka w
trasie w grudniu też zaliczona :)
7.30 (sb) - 16.30 (ndz)
Kategoria > km 300-349, Powrót pociągiem
No i znowu
d a n e w y j a z d u
117.45 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/wX4Y2fPHLGAi9SDJ9
https://www.alltrails.com/explore/map/mon-23-nov-2020-23-40-1819932?u=m
No i znowu tak się ułożyło że dotarłem do Tarnowa. Plan zakładał wałem pod most Ispinie i nazad, ale tak duło w plecy że nie chciało mi się toczyć nierównej walki z siłami natury. I poleciałem dalej na wschód. Późno wyjechałem więc żeby zdążyć w Ispinie zjechałem z wału, i dalej wojewódzką. Zaoszczędziłem przez to kilkanaście km. A raczej zaoszczędziłbym. Bo dla odmiany zamiast przekroczyć Dunajec mostem w Biskupicach, wybrałem drogę przez Ostrów. Zapominając że most w Ostrowie jest w remoncie. Koniec końców dojechałem aż do Wojnicza i do Tarnowa wjechałem krajówką. Na ostatni pociąg zdążyłem z dużym zapasem.
13.35 - 00.25
Kategoria Powrót pociągiem, > km 100-149