Koszyce
d a n e w y j a z d u
349.51 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/25-26-05-2022-kosice-eaa1da3?u=m
https://photos.app.goo.gl/dQEBqWFGEBK9ubuD8
W zasadzie to plan tego dziewiczego rejsu (rower z nowym
napędem) powstawał na bieżąco. Jedynym kierunkowym był wiejący na wschód wiatr.
Myślałem z początku o jednodniowej przejażdżce WTRką, wzdłuż Wisły i nazad.
Jednak pogoda okazała się o wiele lepsza niż wynikało to z prognoz,
postanowiłem zatem zaatakować góry. Z gór urodziła się Słowacja, a ze Słowacji
Koszyce, i zarazem pierwsza konkretna trasa w tym sezonie :)
W narastającym
zaduchu sprawnie łykam kolejne hopki szosy do Gdowa. Jako że rower jest po
grubszym remoncie wziąłem ponadstandardowy zestaw narzędzi i na pauzach
dokonuję regulacji tego i owego. Przerzutki, kierownica itp. Z tylną przerzutką
szybko doszedłem do ładu ale przód będę poprawiał już po powrocie. W Dobczycach
już nieźle przypieka. Ja tymczasem obieram mocno górzysty skrót do Limanowej,
bokami przez Stare & Nowe Rybie. Końcówka przed
kościołem ma grubo ponad
10%. W nagrodą za trudy podjazdu jest piękna panorama Beskidu Wyspowego, z górą
Kostrzą na czele. Zjazd, rach ciach i jestem w Limanowej. Aby oszczędzić sobie
nieco trudów, zamiast wspinać się pod górę krajówką na New Sącz, ja pojadę
boczną drogą w dolinie: przez Mordarkę, Pisarzową i Klęczany. Do centrum New
Sącza nie wjeżdżam, szkoda czasu. Skręcam na południe, i zaliczam tylko ryneczek
w
Starym Sączu. Stąd już ostatnia prosta na Słowację, DK87 do Piwnicznej. Po
drodze zakupy w Lewiatanie, i te same co wszędzie spostrzeżenia: Niby inflacja,
do tego podatek cukrowy a energetyki nie drożeją. A można zaryzykować
stwierdzenie że tanieją. Black 200ml (trochę mniejsza puszka) po 1,19zł (!). To
dobrze, bo piję ich dużo, żeby nie powiedzieć że jestem uzależniony. Do tego
kupuję chleb +konserwę turystyczną, taka mnie ostatnio jakaś zajawka złapała.
Jedynym problemem z tą konserwą jest trochę za duża puszka, nigdy nie zjadam
całej, a wozić ją otwartą w upale 2 dni raczej odpada. Ale co mi zostanie to kładę
puszkę na wsi gdzieś obok kosza na śmieci i na pewno jakiś zwierzak sobie zje
:) Na przejściu
PL/SK melduję się koło 18tej. Tempo masakryczne, muszę coś
potrenować jeśli chcę bardziej ambitne cele atakować w tym sezonie. A za
przejściem kolejny, najdłuższy dziś podjazd, na przełęcz (Sedlo) Vabec – 766m
n.p.m. I kolejne zamulanie. Na szczęście już trochę chłodniej, do tego więcej
cienia. Na szczycie charakterystyczny, wiecznie w budowie
budynek. Odkąd byłem
tu pierwszy raz w 2017 roku, prace niewiele posunęły się do przodu.
Widoki pierwsza klasa. Po prawej w oddali z całą pewnością można stwierdzić że te
wysokie, tonące w górach zaśnieżone szczyty to wschodnia końcówka Tatr
Wysokich. Przed nimi, też po prawej Magura Spiska. Dość wysokie pasmo po
środku, najbardziej w oddali to Niżne Tatry. Więcej musiałbym już zgadywać lub
szukać w necie. Kanapeczki z konserwą, szybki (i chłodny!) zjazd i jest Stara
Lubovna. Obieram szosę number 68, która zaprowadzi mnie do Preszowa. Powoli
zapada zmrok a ja powoli wciągam podjazd na kolejne wzniesienie. Szczyt którego
wyznacza charakterystyczny, nadgryziony zębem czasu betonowy
obelisk witający
mnie w Kraju Preszowskim. Długi, przyjemny zjazd do Sabinova. Noc jest trochę
chłodna ale co najważniejsze pogodna. U ubrań dorzucę tylko cienką kurtkę i
takąż czapkę. Krótkich spodenek nie będzie potrzeby zmieniać. Chcę się trochę spać ale Koszyc dociągnę bez grama snu. Miliony
gwiazd na niebie. Przypomniały mi się klimaty długich tras. Pierwsze zdobycie
Wiednia, pierwszy raz nad Morze i tak dalej. Mam ochotę na więcej w tym sezonie :) Po północy
docieram do
Preszowa. Od razu wita mniej las charakterystycznych, zardzewiałych
żółtych słupów – Preszowskie wszechobecne trolejbusy. Pod wielkim gmachem pewnie
czegoś w rodzaju Preszowskiego „
Urzędu Wojewódzkiego” wciągam chlebek z
konserwą. Nic się tu nie zmieniło od lat - pomniki ku chwale Sowieckiej Armii, z
sierpem/młotem i czerwonymi gwiazdami dalej obecne :) Po prostu Słowacja. Coś
tam zwiedzam przejazdem i wylatuję z miasta „krajową” 20ką, na Koszyce. Podczas
dłuższego, bo prawie godzinnego zamulania na przystanku zaczyna wstawać
nowy dzień. Tak jak zawsze, 20ką do Koszyc do końca nie jadę, bo kawałek przed
miastem zamienia się ona w ekspresówkę. W Budimirze przymusowo skręcam w boczną
drogę przez Kostolany. Tu, na małym wzniesieniu wita mnie przepiękny widok wschodu Słońca. Acz krótki, bo ledwie co Słońce wyszło zza gór, pokazało się w
niskim „okienku” i znów schowało, za chmurami. Ale zdjęcie zdążyć zrobiłem (tytułowe). Chłodny
zjazd doliną rzeki, zawalony, nieczynny
most, potężna linia wysokiego napięcia,
pamiętam tą drogę. Wpół do szóstej jestem w Koszycach. I pierwsze co to skręcam
dróżką w park nad Hornadem (rzeką). Przypinam dyskretnie rower do ławeczki, co
cenniejsze rzeczy chowam do kieszeni, telefon z budzikiem co kilka minut w dłoń i pora
na drzemkę. Budzi mnie szczekający pies. „Prieprasim ze obudit was, ida do
robotku” – jakoś tak rzecze do mnie właściciel :) I tak pora wstawać, myję się
nieco w źródełku i wałem wzdłuż Hornadu docieram do centrum miasta. Jak zawsze
zwiedzam charakterystyczny, podłużny plac, na którym bazylika, inne zabytki i
park otoczone są z dwóch stron jezdnią i torami tramwajowymi. W pierwszym
napotkanym fast foodzie wciągam połówkę wielkiej pizzy, i kontynuuję
zwiedzanie. Znów te pomniki – sierpy, młoty, czerwone gwiazdy… Ehh… Poza tym,
pomimo że Koszyce to drugie największe słowackie miasto to widać tą
wszechobecną Słowacką biedę. Rozlatujące się chodniki złożone z rozlatujących
się łat asfaltu, klepiska, piachu i chwastów. Zardzewiałe latarnie, pokrzywione
ogrodzenia. A może to nie jest bieda? Albo tylko częściowo bieda. A częściowo
Słowacki-Słowiański-Ułański pierdolnik? Może to po prostu tak ma być? Bo takie
same chodniki, złożone z asfaltowych łat, piachu i chwastów znajdują się przy
pięknie wyremontowanych, gładkich asfaltowych szosach. Zawsze na Słowacji, jak
i na Węgrzech łapią mnie takie rozkminki ;) W każdym razie – pora wracać.
Obieram północny kurs przez miasto, kierując się ku tej samej drodze którą tu
przybyłem. Powrót PKP będzie z Muszyny, jeden pociąg przed 18tą, ostatni po
19tej. Co ciekawe, oprócz tej pizzy+coli, wciąż jadę jeszcze na zapasach z
Polski, ale powoli zaczyna kończyć się woda. Na razie wracam drogą w cieniu
wąwozu Hornadu, ale zaraz trzeba skręcić i wspinać się w pełnym Słońcu na
szczyt, pod tą wielką linię WN. Wskutek pomyłki w Kostolanach kupuję jedną
tylko gałkę loda. Ale może to i lepiej? Bo 2 EURO kosztowała… Jest szczyt,
linia WN, zjazd do Budimira. Chwilowy cień rosnących wzdłuż szosy topoli. Coś
za coś – jest cień topoli ale są też latające białe kudły i łzawiące oczy ;)
Dalsza droga idzie raz lepiej raz gorzej ale ogólnie tak sobie. Dużo odpoczywam
w cieniu na przystankach, trochę drzemię. W Preszowie zakupy – Wielka Kofola
(2,25l, ledwo wchodzi do koszyka) +energetyki i drożdżówki z makiem. Gorąc
sięga apogeum. Wytaczam się miasta tą samą drogą którą tu przybyłem w nocy.
Przystanek w Wlk. Szaryszu tonący w cieniu wielkich lip to prawdziwa oaza na
tej rozpalonej pustyni. Przeliczam czas/km, słabo to idzie ale zdążę. Jeszcze
tylko ten cholerny podjazd pod obelisk na granicy Krajów… Niestety na cholernym
podjeździe zaczyna wiać cholerny wiatr w twarz. W ogóle ze wschodu nadciąga
zapowiadane na popołudnie piątek załamanie pogody. Szaro-grantowe chmurzyska.
Plus taki że momentalnie ochładza się. Minus – że wieje w twarz i pytanie co z
deszczem? W źródełku pod szczytem zmywam krem z twarzy i rąk krem z filtrem,
dziś nie będzie już potrzebny. Wmęczam ten podjazd, jest obelisk, i jest zjazd.
Zjazd pod zimny wiatr. Byle do Lubotina – myślę sobie. Tam jest zawrotka na
zachód, dalej w dół i dolina rzeki, zaraz przejście graniczne i Muszyna, i
pociąg, i jest OK, i już się nie męczę, i już nie wieje. I tak też to wyglądało.
Domęczyłem się do Lubotina, zjazd 70km/h w dolinę Popradu, zrujnowane dawne
przejście w Leluchowie. Boczna, dziurawa, pagórkowata droga do Muszyny. Całkiem
chłodno się zrobiło i zaczęło lekko popadywać. Ale teraz to se już może. Ponad
godzina czasu mi została do ostatniego pociągu. Jakieś tam zakupy, jakiś
cheeseburger i na PRLowskiej stacji „Muszyna” oczekuję na TLK Karpaty. Bilet
40zł więc bez tragedii. Przyjemny, pusty pociąg. Sporo podrzemałem. Aż do
Tarnowa, gdy do wagonu dosłownie WLAŁA SIĘ WRZESZCZĄCA, KRZYCZĄCA MASA. Masa
dzieciarni ;) Kolonia jaka czy co. Na szczęście mam słuchawki z dobrym
wyciszeniem z zewnątrz :) W Krk wpół do 12tej, w domu o pónocy.
Udana wycieczka. Pierwsza tak właściwie konkretna trasa w
tym sezonie. Bo niby te 6kkm zrobiłem ale to była taka nijaka ta jazda.
Kwiecień – zimno, śnieg, syf. Majówka – jakiś covid mnie brał, duszkości,
alergia, nie wiadomo co. Następny weekend – gleba w Andrychowie. Kolejne dwa
weekendy – szosówka w remoncie, trasy zastępcze na MTB. No i teraz wreszcie się
udało. Zupełnie inna jazda na świeżym napędzie: tarcze 34x50 Sora, kaseta 11-32
Sunrace, łańcuch(y) KMC jakieś najtańsze 11rz.
8.40 (czw) - 0.05 (sb)
Kategoria > km 300-349, Powrót pociągiem