Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Koszyce

d a n e w y j a z d u 349.51 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 26 maja 2022 | dodano: 29.05.2022



https://www.alltrails.com/explore/map/25-26-05-2022-kosice-eaa1da3?u=m

https://photos.app.goo.gl/dQEBqWFGEBK9ubuD8

W zasadzie to plan tego dziewiczego rejsu (rower z nowym napędem) powstawał na bieżąco. Jedynym kierunkowym był wiejący na wschód wiatr. Myślałem z początku o jednodniowej przejażdżce WTRką, wzdłuż Wisły i nazad. Jednak pogoda okazała się o wiele lepsza niż wynikało to z prognoz, postanowiłem zatem zaatakować góry. Z gór urodziła się Słowacja, a ze Słowacji Koszyce, i zarazem pierwsza konkretna trasa w tym sezonie :)

W narastającym zaduchu sprawnie łykam kolejne hopki szosy do Gdowa. Jako że rower jest po grubszym remoncie wziąłem ponadstandardowy zestaw narzędzi i na pauzach dokonuję regulacji tego i owego. Przerzutki, kierownica itp. Z tylną przerzutką szybko doszedłem do ładu ale przód będę poprawiał już po powrocie. W Dobczycach już nieźle przypieka. Ja tymczasem obieram mocno górzysty skrót do Limanowej, bokami przez Stare & Nowe Rybie. Końcówka przed  kościołem ma grubo ponad 10%. W nagrodą za trudy podjazdu jest piękna panorama Beskidu Wyspowego, z górą  Kostrzą na czele. Zjazd, rach ciach i jestem w Limanowej. Aby oszczędzić sobie nieco trudów, zamiast wspinać się pod górę krajówką na New Sącz, ja pojadę boczną drogą w dolinie: przez Mordarkę, Pisarzową i Klęczany. Do centrum New Sącza nie wjeżdżam, szkoda czasu. Skręcam na południe, i zaliczam tylko ryneczek w  Starym Sączu. Stąd już ostatnia prosta na Słowację, DK87 do Piwnicznej. Po drodze zakupy w Lewiatanie, i te same co wszędzie spostrzeżenia: Niby inflacja, do tego podatek cukrowy a energetyki nie drożeją. A można zaryzykować stwierdzenie że tanieją. Black 200ml (trochę mniejsza puszka) po 1,19zł (!). To dobrze, bo piję ich dużo, żeby nie powiedzieć że jestem uzależniony. Do tego kupuję chleb +konserwę turystyczną, taka mnie ostatnio jakaś zajawka złapała. Jedynym problemem z tą konserwą jest trochę za duża puszka, nigdy nie zjadam całej, a wozić ją otwartą w upale 2 dni raczej odpada. Ale co mi zostanie to kładę puszkę na wsi gdzieś obok kosza na śmieci i na pewno jakiś zwierzak sobie zje :) Na przejściu  PL/SK melduję się koło 18tej. Tempo masakryczne, muszę coś potrenować jeśli chcę bardziej ambitne cele atakować w tym sezonie. A za przejściem kolejny, najdłuższy dziś podjazd, na przełęcz (Sedlo) Vabec – 766m n.p.m. I kolejne zamulanie. Na szczęście już trochę chłodniej, do tego więcej cienia. Na szczycie charakterystyczny, wiecznie w budowie  budynek. Odkąd byłem tu pierwszy raz w 2017 roku, prace niewiele posunęły się do przodu.  Widoki pierwsza klasa. Po prawej w oddali z całą pewnością można stwierdzić że te wysokie, tonące w górach zaśnieżone szczyty to wschodnia końcówka Tatr Wysokich. Przed nimi, też po prawej Magura Spiska. Dość wysokie pasmo po środku, najbardziej w oddali to Niżne Tatry. Więcej musiałbym już zgadywać lub szukać w necie. Kanapeczki z konserwą, szybki (i chłodny!) zjazd i jest Stara Lubovna. Obieram szosę number 68, która zaprowadzi mnie do Preszowa. Powoli zapada zmrok a ja powoli wciągam podjazd na kolejne wzniesienie. Szczyt którego wyznacza charakterystyczny, nadgryziony zębem czasu betonowy  obelisk witający mnie w Kraju Preszowskim. Długi, przyjemny zjazd do Sabinova. Noc jest trochę chłodna ale co najważniejsze pogodna. U ubrań dorzucę tylko cienką kurtkę i takąż czapkę. Krótkich spodenek nie będzie potrzeby zmieniać. Chcę się trochę spać ale Koszyc dociągnę bez grama snu. Miliony gwiazd na niebie. Przypomniały mi się klimaty długich tras. Pierwsze zdobycie Wiednia, pierwszy raz nad Morze i tak dalej. Mam ochotę na więcej w tym sezonie :) Po północy docieram do  Preszowa. Od razu wita mniej las charakterystycznych, zardzewiałych żółtych słupów – Preszowskie wszechobecne trolejbusy. Pod wielkim gmachem pewnie czegoś w rodzaju Preszowskiego „ Urzędu Wojewódzkiego” wciągam chlebek z konserwą. Nic się tu nie zmieniło od lat - pomniki ku chwale Sowieckiej Armii, z sierpem/młotem i czerwonymi gwiazdami dalej obecne :) Po prostu Słowacja. Coś tam zwiedzam przejazdem i wylatuję z miasta „krajową” 20ką, na Koszyce. Podczas dłuższego, bo prawie godzinnego zamulania na przystanku zaczyna wstawać  nowy dzień. Tak jak zawsze, 20ką do Koszyc do końca nie jadę, bo kawałek przed miastem zamienia się ona w ekspresówkę. W Budimirze przymusowo skręcam w boczną drogę przez Kostolany. Tu, na małym wzniesieniu wita mnie przepiękny widok wschodu Słońca. Acz krótki, bo ledwie co Słońce wyszło zza gór, pokazało się w niskim „okienku” i znów schowało, za chmurami. Ale zdjęcie zdążyć zrobiłem (tytułowe). Chłodny zjazd doliną rzeki, zawalony, nieczynny  most, potężna linia wysokiego napięcia, pamiętam tą drogę. Wpół do szóstej jestem w Koszycach. I pierwsze co to skręcam dróżką w park nad Hornadem (rzeką). Przypinam dyskretnie rower do ławeczki, co cenniejsze rzeczy chowam do kieszeni, telefon z budzikiem co kilka minut w dłoń i pora na drzemkę. Budzi mnie szczekający pies. „Prieprasim ze obudit was, ida do robotku” – jakoś tak rzecze do mnie właściciel :) I tak pora wstawać, myję się nieco w źródełku i wałem wzdłuż Hornadu docieram do centrum miasta. Jak zawsze zwiedzam charakterystyczny, podłużny plac, na którym bazylika, inne zabytki i park otoczone są z dwóch stron jezdnią i torami tramwajowymi. W pierwszym napotkanym fast foodzie wciągam połówkę wielkiej pizzy, i kontynuuję zwiedzanie. Znów te pomniki – sierpy, młoty, czerwone gwiazdy… Ehh… Poza tym, pomimo że Koszyce to drugie największe słowackie miasto to widać tą wszechobecną Słowacką biedę. Rozlatujące się chodniki złożone z rozlatujących się łat asfaltu, klepiska, piachu i chwastów. Zardzewiałe latarnie, pokrzywione ogrodzenia. A może to nie jest bieda? Albo tylko częściowo bieda. A częściowo Słowacki-Słowiański-Ułański pierdolnik? Może to po prostu tak ma być? Bo takie same chodniki, złożone z asfaltowych łat, piachu i chwastów znajdują się przy pięknie wyremontowanych, gładkich asfaltowych szosach. Zawsze na Słowacji, jak i na Węgrzech łapią mnie takie rozkminki ;) W każdym razie – pora wracać. Obieram północny kurs przez miasto, kierując się ku tej samej drodze którą tu przybyłem. Powrót PKP będzie z Muszyny, jeden pociąg przed 18tą, ostatni po 19tej. Co ciekawe, oprócz tej pizzy+coli, wciąż jadę jeszcze na zapasach z Polski, ale powoli zaczyna kończyć się woda. Na razie wracam drogą w cieniu wąwozu Hornadu, ale zaraz trzeba skręcić i wspinać się w pełnym Słońcu na szczyt, pod tą wielką linię WN. Wskutek pomyłki w Kostolanach kupuję jedną tylko gałkę loda. Ale może to i lepiej? Bo 2 EURO kosztowała… Jest szczyt, linia WN, zjazd do Budimira. Chwilowy cień rosnących wzdłuż szosy topoli. Coś za coś – jest cień topoli ale są też latające białe kudły i łzawiące oczy ;) Dalsza droga idzie raz lepiej raz gorzej ale ogólnie tak sobie. Dużo odpoczywam w cieniu na przystankach, trochę drzemię. W Preszowie zakupy – Wielka Kofola (2,25l, ledwo wchodzi do koszyka) +energetyki i drożdżówki z makiem. Gorąc sięga apogeum. Wytaczam się miasta tą samą drogą którą tu przybyłem w nocy. Przystanek w Wlk. Szaryszu tonący w cieniu wielkich lip to prawdziwa oaza na tej rozpalonej pustyni. Przeliczam czas/km, słabo to idzie ale zdążę. Jeszcze tylko ten cholerny podjazd pod obelisk na granicy Krajów… Niestety na cholernym podjeździe zaczyna wiać cholerny wiatr w twarz. W ogóle ze wschodu nadciąga zapowiadane na popołudnie piątek załamanie pogody. Szaro-grantowe chmurzyska. Plus taki że momentalnie ochładza się. Minus – że wieje w twarz i pytanie co z deszczem? W źródełku pod szczytem zmywam krem z twarzy i rąk krem z filtrem, dziś nie będzie już potrzebny. Wmęczam ten podjazd, jest obelisk, i jest zjazd. Zjazd pod zimny wiatr. Byle do Lubotina – myślę sobie. Tam jest zawrotka na zachód, dalej w dół i dolina rzeki, zaraz przejście graniczne i Muszyna, i pociąg, i jest OK, i już się nie męczę, i już nie wieje. I tak też to wyglądało. Domęczyłem się do Lubotina, zjazd 70km/h w dolinę Popradu, zrujnowane dawne przejście w Leluchowie. Boczna, dziurawa, pagórkowata droga do Muszyny. Całkiem chłodno się zrobiło i zaczęło lekko popadywać. Ale teraz to se już może. Ponad godzina czasu mi została do ostatniego pociągu. Jakieś tam zakupy, jakiś cheeseburger i na PRLowskiej stacji „Muszyna” oczekuję na TLK Karpaty. Bilet 40zł więc bez tragedii. Przyjemny, pusty pociąg. Sporo podrzemałem. Aż do Tarnowa, gdy do wagonu dosłownie WLAŁA SIĘ WRZESZCZĄCA, KRZYCZĄCA MASA. Masa dzieciarni ;) Kolonia jaka czy co. Na szczęście mam słuchawki z dobrym wyciszeniem z zewnątrz :) W Krk wpół do 12tej, w domu o pónocy.

Udana wycieczka. Pierwsza tak właściwie konkretna trasa w tym sezonie. Bo niby te 6kkm zrobiłem ale to była taka nijaka ta jazda. Kwiecień – zimno, śnieg, syf. Majówka – jakiś covid mnie brał, duszkości, alergia, nie wiadomo co. Następny weekend – gleba w Andrychowie. Kolejne dwa weekendy – szosówka w remoncie, trasy zastępcze na MTB. No i teraz wreszcie się udało. Zupełnie inna jazda na świeżym napędzie: tarcze 34x50 Sora, kaseta 11-32 Sunrace, łańcuch(y) KMC jakieś najtańsze 11rz.

8.40 (czw) - 0.05 (sb)


Kategoria > km 300-349, Powrót pociągiem


komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa tylko
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]