Nad Morze :)
d a n e w y j a z d u
632.63 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/9-11-05-2021-nad-morze-f514cec?u=m
https://photos.app.goo.gl/qdbEkMtvX5GKXGFG8
Niedokończone sprawy ;) W ub. roku miałem jechać nad Morze
we wrześniu ale plany te pokrzyżowała gleba 100-lecia i zwichnięcie kolana. Co
się odwlecze to jednak nie uciecze. Akurat trafiło się piękne okienko pogodowe
tej niespecjalnej wiosny, biorę więc wolne na pon/wt, w sobotę wysypiam się na
zapas i startuję niedzielnym rankiem. Plan w głowie chytry i szalony - nad Morze w maju!
Jest bardzo ciepło. Przed wyjazdem z miasta jadę już całkiem
na krótko, taki gorąc. Z popasu pod piekarenką w Zielonkach tym razem nici,
zamknięte – niedziela. Za wyjazdem z Krakowskiej aglomeracji pełnię sił
pokazuje wiatr. Zapowiadany prognozami, silny południowy wiatr który
towarzyszył mi będzie aż do granic Pomorza! Idzie bardzo sprawnie. Moc,
energia, adrenalina. Motywacja, determinacja, endorfiny. Błyskawicznie nawijam
na koła pagórkowaty asfalt Jury K-CZ. Skała, Wolbrom, Pilica, Pradła, Lelów,
nawet nie ma co pisać na ten temat. Km po prostu znikają. W Drochlinie zjeżdżam
z DW794 w skrót bocznymi drogami do Gidli. Przyrów, Święta Anna, Garnek,
Skrzypiec, znam te nazwy na pamięć, zawsze lecę tędy na Łódź. Przyroda pięknie
budzi się do życia, dokoła soczysta zieleń trawy (i miejscami drzew), śnieżna biel kwiatów i błękit
bezchmurnego nieba. Pierwsze 100km zajęło mi 5h45min, co jest dla takiego
turysty jak ja dobrym czasem. Skrót kończy się, wskakuję z powrotem na
wojewódzką szosę. Zdjęć pięknych dębów w Gidlach & Pławnie tym razem
zabraknie. Tym razem nie miałem w ogóle głowy do zdjęć, zdjęcia są byle jakie.
Miałem za to głowę do jazdy :) Jazda szła OK. Zmieniam drogę na DK1. Jest i
Radomsko, pierwsze większe miasto na trasie. Zdjęcie bardzo charakterystycznego
Radomszczańskiego kościoła i ratusza – byle jakie, taki tam tylko selfiaczek.
Wiatr duje aż miło po bezkresnych równinach woj. Łódzkiego. A stara „jedynka”
dużo bardziej ruchliwa niż zazwyczaj. Nic dziwnego, zwykle jadę ten odcinek
wieczorem, gdy ruch jest mniejszy. Teraz jest popołudnie. Góra Kamieńsk i
elektrownia w Bełchatowie na horyzoncie za dnia to jest dla mnie rzadki widok.
Zawsze widuję je albo w nocy albo o zachodzie Słońca. Na szosie jakiś wypadek i
zablokowany ruch, ale dla roweru to nie problem, omijam leśną ścieżką. W
Piotrkowie o 19tej, ciągle jeszcze widno. Szybka fotka ciekawego ronda, i
dalej, na Łódź. Krajobraz powoli zmienia z wiejskiego na taki bardziej
przemysłowo-magazynowy. Zaczynają się przedmieścia wielkiej Łódzkiej
aglomeracji. Magazyny, góry kontenerów, skupy palet, salony samochodowe, dealerzy ciężarówek, maszyn rolniczych, składy budowlane, hurtownie tkanin itp. itd. Jeszcze tylko wielkie centrum handlowe „Ptak”
(:D), węzeł autostradowy, i jest Łódź. 200km w 11h15min, pięknie. Pozwiedzałby
bo coś więcej, powłóczył się po mieście ale szkoda czasu, Morze czeka. Robię
więc tylko zakupy na noc, wciągam kebaba a zwiedzanie ograniczam do przejazdu Pietryną na całej jej długości. Po 23ciej opuszczam Łódzki pierdolnik. Po lewej
towarzyszy mi ciągle słynna linia tramwajowa, biegnąca niegdyś aż do Ozorkowa. Aktualnie
jest w remoncie, ale tylko do Zgierza. Do Ozorkowa tramwaje już od jakiegoś
czasu nie jeżdżą. Zostały zdezelowane, zarośnięte tory, ogolone z drutów
trakcyjnych słupy i pobazgrane, zardzewiałe wiaty przystankowe. Smutny to i
przygnębiający widok. Całe zresztą te okolice są jakieś takie mocno depresyjne.
Może tak być również za sprawą tego że zawsze mijam je nocą. Przejeżdżam przez Czarnobyl Ozorków, znaczy się. Pusto, głucho, biednie, taka Polska B ewidentnie. Łęczyca
to już w ogóle. Remont drogi robią w mieście, krajowej 91ki. Obok zbudowali nowiutki,
szeroki na kilka metrów, ciąg pieszo-rowerowy z fazowanej kostki Dauna, z
pięknie namalowanymi białymi ludzikami i lowelkami. Niby 2021 rok ale a Łęczycy
to ciągle chyba 2001, tak mi się wydaje. Opuszczone ruiny więzienia na
przedmieściach tylko dopełniają krajobrazu. Dlatego też cisnę ile wlezie, aby
zobaczyć piękne wschód Słońca w Kuj-Pomie. Zupełny brak oznak senności, jestem
wypoczęty, zregenerowany, wyspany i nakofeinowany. Pierwszą noc i drugi dzień
przejadę bez jednej minuty drzemki! Ta będzie potrzebna dopiero drugiej nocy. Droga
w remoncie i ruch wahadłowy ale jest noc i pustki, ignoruje więc czerwone
światła, a jak coś jedzie na czołówkę to zjeżdżam na bok. Krośniewice objeżdżam
obwodnicą, gdzie swego rodzaju ciekawostką jest przejazd kolejowy ze szlabanami. Przecinający dwupasmową szosę, 2+2 O.o. W Kuj-Pomie melduję się przed
świtem, o 3.45. No to jest po prostu rekord świata. A przynajmniej mój rekord
;) Zgodnie z planem wschód Słońca oglądam nad polami i mokradłami
Kujawsko-Pomorskiej Ziemi. Malowniczy zalewik w Lubniu Kujawskim o poranku
widzę pierwszy raz, zwykle jestem tutaj… po południu. Jeszcze tylko Kowal,
miasto w którym urodził się król Kazimierz Wielki, i jest Włocławek. A w nim
piękny, charakterystyczny most nad szeroko rozlaną Wisłą. Tyle ze zwiedzania,
Morze czeka. Wspinam się na niewysokie wzgórze (Św. Gotarda) po drugiej stronie
rzeki i siadam na ławeczce na szczycie, z myślą że może się zdrzemnę. Ale nie chce się. Więc tylko sobie
odpocząłem. W międzyczasie ociepliło się. Z Włocławka krajową 67 na Lipno.
Ogólnie Kuj-Pom szosy bardzo przyjemne, generalnie mało ruchliwe i na ogół bez
uprzykrzaczy jazdy w postaci ścieżek rowerowych. Jedyny mniej przyjemny
odcinek, krajowa 10ka Lipno-Kikół omijam bocznymi drogami które wypatrzyłem na
GPSie. Wiatr ciągle pomaga, km szybko ubywa. Nie wiem co musiało by się stać
żebym nie dojechał nad to Morze. Chyba musiał by mi spaść na łeb Chiński „Długi
Marsz” który właśnie jakoś teraz gdzieś tam wchodzi w atmosferę. Kolejny
checkpoint to Golub-Dobrzyń, mieścina słynna za sprawą zamku który na wzgórzu
góruje nad okolicą. Krajobrazy północnego KujPomu są bardzo urocze. Urozmaicona
(jak na północ Polski), pagórkowata rzeźba terenu pełna jest małych jeziorek.
Które wespół z zagajnikami, żółciejącymi od rzepaku pól i kwitnącymi na biało
sadami tworzą sielski widok. Ciekawostką jest ciągnąca się bezkresem z zachodu
na wschód pełna wiatraków farma wiatrowa. Apropo wiatru – ten ciągle pięknie
wspomaga. Z miasteczek przelatuję Wąbrzeźno i Radzyń Chełmiński i jest
Grudziądz. No tu ze zwiedzania to sprawa jak we Włocławku, tylko most przez Wisłę ;) Fajnym skrótem, aleją obsadzoną starymi drzewami, biegnącą dołem, wzdłuż wału
Wiślanego dojeżdżam do Nowych. Tam krótką acz stromą ścianką wspinam na wysoką
skarpę na lewym brzegu rzeki i wskakuję z powrotem na DK 91. Gdzie zaraz
tablicami po obu stronach drogi wita mnie Pomorze :) Gniew, zamek i widok na
starówkę, no nad Morze to już rzut beretem. Zbliża się wieczór, robię zakupy
tak żeby wystarczyły mi już do Gdańska. Energetyki, soki, wafelki, ciastka, tak
właściwie to nie licząc tego kebaba w Łodzi całą drogę przejadę na suchym i
słodkim prowiancie :) Z picia nic gorącego, same zimne napoje. Wiatr wreszcie
ustaje ale do Gdańska już tylko kilkadziesiąt km. Słońce powoli zachodzi ponad
lekko pofałdowanym horyzontem i zaczyna się druga noc w trasie. Widziałem
spadającą gwiazdę (ew. chińską rakietę :D). Do Gdańska ostatnie 38km, tako
rzecze drogowskaz. A tak naprawdę to mniej, bo wszystkie tablice z kilometrami
przy szosach wskazuję dystans do umownego punktu centralnego miasta – którym
jest zawsze Urząd Pocztowy nr 1 w danej miejscowości. Tak więc do granic, do
tablicy z napisem Gdańsk może być nawet mniej jak 30km. Na razie jest Tczew. A
zaraz potem Pruszcz Gdański. Przelatuję przelotówką, krajówką, szkoda czasu.
Wreszcie zaczyna morzyć mnie senność. W
Pruszczu drzemię z 45minut na przystanku aby zwalczyć pojawiąjąca się wreszcie senność. Godz. 00.58. GDAŃSK. !. Udało
się! To był mój najszybszy jaki i najkrótszy strzał do Gdańska, nie pamiętam
ile było km na liczniku przy tablicy ale około 560. Dłuuugi przejazd przez
przedmieścia. No i wreszcie coś sobie pozwiedzam. Zaczynam od starówki. Długi Rynek (Długi Targ?!), zabytkowe bramy, żuraw, nie mogło zabraknąć foto pod
fontanną Neptuna. Motława i zacumowane tam stateczki to formalność. No właśnie
– stateczki. Bo szósty raz tu jestem i nigdy nie widziałem jakiejś wielkiej,
pełnomorskiej jednostki. Takiej 200, 300 albo i 400m, bo i takie podobno tu
zawijają. Z tymi statkami to jest problem taki, że wszelkie tereny portowe,
stoczniowe są szczelnie ogrodzone, widoki zasłaniają góry kontenerów i żurawie
a ja ciągle jestem nieprzygotowany gdzie szukać jakichś miejscówek do oglądania
statków, albo jestem zmęczony i nie mam siły ich szukać. Sprawdzam neta i
znajduję. Nabrzeże Nowego Portu z punktem widokowym. Prawie 10km w jedną
stronę. Po drodze zwiedzam klimatyczne, industrialne portowo-przemysłowe
tereny. Ładnych +-20km km nakręconych po mieście można by śmiało podciągnąć pod
MTB. Dziury, doły, rozpadające się PRLowskie chodniki, układana przed wojną
granitowa kostka, betonowe płyty na budowie osiedli jak i skróty leśnymi
drogami, ścieżkami. Ale w końcu jest. Park nad morzem. Wchodzę na plażę, skąd
jest tytułowa fotka :) A potem alejką zaliczam wspomniany punkt widokowy. Betonowe nabrzeże, z zieloną latarnią na końcu (na przeciwległym brzegu jest
latarnia czerwona). No i... Statki ewidentnie jakieś tam są. Tyle że tak daleko że potrzebna lornetka…. Pewnie na złą godzinę trafiłem. No nic, zawracam. Plan
wycieczki zakłada powrót do centrum, i może jeszcze na plażę – na Stogi. Układ
kanałów i mostów w Gdańsku jest taki, że rowerem z Nowego Portu na Stogi jest
20km. Byłoby połowę mniej, gdyby słynny tunel pod Martwą Wisłą był dostępny dla
rowerów. Czytałem o śmiałkach którzy przelecieli go rowerem na przypale, ale ja
nie będę ryzykował. Ew. wtopa mogłaby znacząco podnieść już i tak wysoki budżet wycieczki. Pendolino 200zł, a mandat mógłby wynieść drugie tyle ;) Tłukę się na Stogi.
Po drodze brakujące, niezrobione w nocy foto Żurawia i Sołdka. Na Stogach
przygoda ta co zawsze – zgubiona droga w lesie, jazda szosówką po błocie i
szyszkach, targanie z buta po piachu. Za to jakiś fajny bunkier znalazłem. W
końcu jest plaża, z widokiem na sąsiadujący terminal przeładunkowy. Odpoczywam z
godzinkę, pusto, przyjemnie. Woda na kąpiel za zimna, tylko się trochę umyłem. Wracam
na dworzec, z popisującymi i piłującymi obręcze zapiaszczonymi hamulcami.
Zwiedzam jeszcze to i owo, podziwiam pomorski nieład i pierdolnik. Tu jest
trochę jak w Budapeszcie :) Tzn. fajnie. Jadę na dworzec, kupuję bilety na
Pendolino. Odpoczywam sobie na peronie, aż tu ni stąd ni z owąd… J E B .
Wybucha opona w autobusie (albo poduszka zawieszenia?). Tak po prostu, w
autobusie miejskim który stoi sobie na przystanku. No jakiś dziadek 100 letni
to by zawału dostał, taki huk. Powrót Pendolino szybki i przyjemny. Odjazd
14.50, w Krakowie 18.55. 5h5min. Jak dla mnie teleportacja.
Udana wycieczka, to był mój szósty raz na strzała nad Morze
(oszukanego tripu do Piły i potem PKP do Koszalina nie liczę). Jest to zarazem najszybszy i jak i najwcześniejszy w sezonie
trip nad Morze.Najszybszy bo dotarcie zajęło mi niecałe 2 doby - jakieś
44h. Nad Morzem byłem przed świtem 3 dnia! Podczas gdy zazwyczaj jestem
popołudniem lub późnym popołudniem! Czyli jakieś +-12h mniej mi zajęło. Wiem że
wiatr był sprzyjający a pogoda stabilna, bez burz, ale nawet mimo to. Najwcześniejszy w sezonie bo 11 maja! Poprzedni rekord to 1
czerwca, w ub. roku. Dystans rekordowy co prawda nie jest, nie jest to 700 ani 800km,
ale po przecież pierwszy raz w sezonie. Dobrze to wszystko rokuje :)
8.35 (ndz) - 18.45 (wt)
Zaliczone gminy: 1
Pomorskie: 1
Pszczółki
Kategoria > km 600-699, Powrót pociągiem