Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

> km 300-349

Dystans całkowity:9505.01 km (w terenie 89.00 km; 0.94%)
Czas w ruchu:285:28
Średnia prędkość:18.89 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:61996 m
Liczba aktywności:30
Średnio na aktywność:316.83 km i 16h 47m
Więcej statystyk

Sanok

d a n e w y j a z d u 300.02 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3250 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 11 maja 2019 | dodano: 11.06.2019





https://photos.app.goo.gl/wtMEGf3gbNXXvnhe7

5.45 (11.05) - 11.00 (12.05)
AVS 18,1

Nowe gminy: 3

Podkarpackie: 3
Kołaczyce
Iwonicz-Zdrój
Besko


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 300-349, Powrót pociągiem

Uratować Majówkę!

d a n e w y j a z d u 300.01 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3500 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 1 maja 2019 | dodano: 05.05.2019





https://photos.app.goo.gl/AQPT44jQFGUJgXQf6

5.40 - 7.30
4,555l (w tym 0,75l energetyka)
AVS 18,1

Nowe gminy: 1

Małopolskie: 1
Lipnica Wielka


Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 300-349, Rabka 2019

Wrocław

d a n e w y j a z d u 300.02 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:7.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1621 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 16 lutego 2019 | dodano: 23.02.2019





https://photos.app.goo.gl/bP9PZJKhhCikeh1XA

Zapowiadany na środkowo lutowy weekend pierwszy prawdziwy powiew wiosny nie postawił przede mną żadnego wyboru: trzeba ruszyć swoje tłuste, 90-kg dupsko gdzieś dalej. Cele, wartości na dziś przestawiają się następująco: Plan minimum: Wrocław. Optimum: Legnica. Porażka: Opole. Science-fiction: Zielona Góra ;) Przed wyjazdem poczyniłem pewne zmiany sprzęcie, w postaci zmiany opon. W miejsce losowej mieszanki Kendy z przodu i Mitasa zakupionego w trasie, w Połańcu na tyle wzułem komplet używanych 32mm Detonatorów. Używanych bo kupiłem je rok temu, na początku sezonu. Śmigałem na nich zachwycony lekkością toczenia dopóty, dopóki się na nie nie pogniewałem po serii snejków. Postanowiłem dać im drugą szansę. Nabiłem ostrożnie do niecałych 6 barów, z nadzieją aby jeszcze raz poczuć tę przyjemną lekkość zapierdalania :)

Spać położyłem się wcześnie, więc wstawszy bez wspomagania budzika o godz. 4 minut 45 nie byłem w stanie kontynuować nocnego wypoczynku. Trzeba ruszać. Zanim się jednak wygramoliłem, dokończyłem pakowanie, wypiłem herbatkę itp. na zegarze była już 5.35, ale dalej za ciemności. Jak by się tak nie guzdrać to +0,5h można zaoszczędzić. Czyli w trasie np. zachciało by mi się spać 10km dalej. Albo zimo zrobiło by się 10km dalej. Itp. itd. Wahałem się na wyborem drogi na Śląsk. Standardowe warianty są cztery: DK44 na Oświęcim, DW 780 na Libiąż, DK 94 na OIkusz i DK 79 na Trzebinię, Chrzanów. Najkrótsza, najszybsza i najbardziej oczywista jest ta ostatnia, i to ją często (za często) wybieram. Jechałem nią tydzień temu, myślałem więc że teraz może na Libiąż by pocisnąć? Przelatując przez miasto Alejami tak się jednak rozpędziłem że kompletnie zapomniałem i podświadomie i tak wylądowałem na szosie na Trzebinię. Przed wyjazdem z miasta jeszcze tylko fotka krakowskiej wieży „Salwator Tower” (tak brzmi cały napis, tylko na zdjęciu jest ucięty). O co mi chodzi z tą „wieżą”, do czego zmierzam, wyjaśnię na końcu. Na wylocie z Krakowa zaczyna świtać. Poranek za miastem jest lekko mroźny i ponury a jezdnie mokre i śliskie. Taki typowy zimowo-syfiasty początek dnia po prostu. Jednak zanim wciągnę na przystanku pierwszą, śniadaniową bułę z kiełbasą rozpogadza się. Coraz mocniej operujące promienie Słońca opierają się na czarnym kurtalonie i przyjemnie wygrzewają plecki :) W Krzeszowicach jakaś tam pauza, w Trzebini za to nie. W pełni zaśnieżony jeszcze tydzień temu lasek w Dulowej dziś już niemal całkiem odtajały. Oj czuć tę przyjemną lekkość zapierdalania Detonatorów o której wspominałem :) Póki co jestem zadowolony. Tylko nie pękać mi tu proszę, w sensie snejka nie łapać. W Chrzanowie nie mogę oprzeć się i nie zrobić zdjęcia mojego ulubionego pomnika. On niemal zawsze załapuje się na zdjęcie gdy tylko przejeżdżam przez to miasto. W Jaworznie uwieczniam zaś na kliszy obraz tamtejszej niesamowicie rozbudowanej infrastruktury rowerowej, jak na taką dziurę to nienajgorszej jakości. Ale tu to chyba przekombinowali. Szkoda asfaltu i farby, lepiej było po prostu zrobić szerszą drogę. Pierwsza dziś kopalnia – również w tym mieście. Co prawda nieczynna, obudowana handlowym burdelem ale jednak kopalnia. Kolejne na mej dzisiejszej marszrucie miasteczko to Mysłowice. Gdzie zamiast jak zawsze skrzyżowania w centrum na fotkę załapuje się tym razem wjazd do miasta, w takim oto energetycznym klimacie. Przy kolejnej nieczynnej kopalni w ostatniej chwili udało mi się wyszarpać telefon z torby i złapać takie piękne bordowo-żółte bydlę. Między Mysłowicami a Katowicami DK79 rozszerza swój przekrój do n-pasów, ruch też przybiera na gęstości. Nieco abstrakcyjnie wygląda przy tej pełnej szybko mknących, lśniących samochodów arterii oddalone o 100m bagnistego trawnika, przedwojenne osiedle bieda-familoków. Na klimatycznym skwerku obok zasiadam przy stoliku zrobionym ze starych drzwi i wciągam kolejną bułę z kiełbasą. Temperatura już bardzo przyjemna, wrzucam więc do sakwy część zbędnej garderoby. Kilka kilometrów dalej a widoki jakże inne: zamiast przykopconych ceglanych ścian familoków – ściany lśniących, gładkich szyb Katowickiej korpo zabudowy. Czasu nie spędzam tu za wiele, szybko dalej, na Bytom. Bo plany dziś ambitne a całą dobę tak ciepło nie będzie. Oj nie będzie ;) Kolejny odpoczynek dopiero na rynku w Bytomiu, czyli już praktycznie na wylocie z górnośląskiej konurbacji. Jeszcze tylko kilka km zabudowań i zurbanizowany przemysłowo-kopalniano-drogowo-kolejowo-usługowo-handlowy kocioł GOPu skończy się a zaczną lasy i otwarte przestrzenie. Ostatnia górnośląska ciekawostka to taka oto figurka na jednym Zabrzańskim domu a ostatni element górnośląskiego „kotła” to węzeł drogowy i chyba energetyczny, zaraz za Rokitnicą. Od tej pory wiejskie tereny i małe miasteczka niczym nie będą przypominać już przypominać ostatnich 40km przejechanych de facto po jednym wielkim mieście. Mini atrakcja to stojący przy wodociągach w Karchowicach zabytkowy zawór. Na rurce o konkretnej, bo chyba z metrowej średnicy. Pierwsze mijane na tych odludziach miasteczko to Pyskowice. Na rabatach zasadzili już bratki – nie za wcześnie, nie umarznie toto? Ostatnie przed zmianą województwa miasto to Toszek. Ze swym charakterystycznym ratuszem z dwoma bliźniaczymi zegarami – na bogatości ;) Województwo Opolskie atakuję chwilę przed 16tą. Ciepło osiągnęło już chyba apogeum – 10 stopni ze sporym hakiem. Ale 15 nie ma. Od teraz temperatura będzie już tylko spadać. Toszecki ratusz z swymi dwoma zegarami to jednak nic przy stolicy ekstrawagancji takiej jak Strzelce Opolskie – tu mają nawet piramidę (!). Za Strzelcami Słońce chyli się już ku zachodowi. A właściwie to już zaszło. Gdy zacząłem hamować widziałem jeszcze maleńki brzeg jego tarczy, gdy wykadrowałem zdjęcie było już po ptokach. Z pauzy na przystanku (ekstrawaganckim przystanku) ruszam już z włączonymi lampkami. Na zdjęciu za wiela nie widać, ale przydrożna tablica pogodowa wskazywała temperaturę niecałych 7 stopni. I jest mi już trochę chłodno. Zagubioną w ciemnym lesie tablicę z napisem „Opole” osiągam o godz. 18.20. Jeszcze tylko fotka na słynnym opolskim Wiadukcie i czem prędzej udaję się centrum. Czem prędzej, z dwóch powodów: po pierwsze zimno będzie narastać, nie chciałbym do tego Wrocławia całą noc jechać. Po drugie, ważniejsze – żeby mi się czasem nie przypomniało że jestem zmęczony i żebym nie wpadł na durny pomysł uznania Opola za cel i zakończenia tu trasy. Pod pięknie iluminowanym opolskim ratuszem robię na szybko fotkę, wciągam ostatnie ciastka i ostatnie łyki soku. Z Opola uciekam zapomniawszy nawet zrobić zakupów – zemści się to potem łokrutnie. Do Wro ~80km. Zastanawiam się czy 80km zimną lutową nocą to dużo czy mało. Biję się myślami. Upewniam się, myślę życzeniowo, naginam fakty, przekręcam znaczenia, naciągam ku swojemu, zaokrąglam w dół. W końcu wypieprzam z frazy „80 km zimną lutową nocą” jeden tylko mało ważny, nic nie znaczący, pomijalny wyraz „zimną” i dochodzę do wniosku że to jest to tyle co nic :) Pozytywnie i bojowo nastawiony atakuję ciemne czeluścia Opolsko-Dolnośląskich zadupi. Ciemne ale nie zimne, bo przecież ten wyraz wypieprzyłem z mojej głowy, no nie? No właśnie nie. Bo w końcu przestaję się oszukiwać. Jest ciemno, zimno i domu daleko. Do tego głodno. Bo nie zrobiłem zakupów w Opolu. Morale spada na łeb na szyję. Toczę się zupełnie bez siły i wiary przez te pustkowia. Wkurwiam na licznik na którym nie chce przybywać kilometrów. Na horyzoncie nie widać żadnej oazy (świecących neonów stacji benzynowej). Ogólnie kryzys i dramat, syf i kiła, i mogiła. Jest Brzeg. Jest Orlen! A nie, jednak nie ma… Otwarte 24/7. Ale teraz akurat zamknięte, przerwa jakaś… To niech urwa napiszą że otwarte 23,5h na dobę a nie 24!

&%*$^$%^

Jestem bardzo zły i jeszcze bardziej głodny. Na szybkości robię zdjęcie kościoła, ratusza i szukam innej stacji w mieście lub całodobowego sklepu. Ale jak na złość jest tylko całodobowa apteka, ale ja nie jestem chory tylko głodny. No nic, do Oławy dyszka, tam na pewno coś będzie. Musi być. No i jest!!! Shell który ratuje mi życie. Dawać dwa hot dogi! „- są tylko duże”. Tak jakby był to dla mnie jakiś problem :D Nie jadłem od 50km. Dawać herbatę! „jest tylko kawa i czekolada”. Kawy nie pijam, wybieram więc gorącą czekoladę. Nie jest dla mnie w tym momencie żadnym problemem połączenie parówek, ostrego keczupu i słodkiej czekolady. Ważne że kalorie się zgadzają (i że te kalorie są gorące). I że wewnątrz stacji też ciepło. Z nowymi siłami wracam na ostatnią prostą. 20km. Kryzys mija, więc to już taka tylko formalność. Właściwie to już praktycznie jestem we Wrocławiu. Zaraz za Oławą widzę migające na czerwono kominy elektrociepłowni w podwrocławskich Siechnicach. Zawsze gdy jadę nocą do Wrocławia te kominy to jest dla mnie taka migająca w oddali latarnia morska dająca znak, sygnał, że do portu przeznaczania już niedaleko. No bo jest niedaleko. Kominy zbliżają się, stają się coraz większe aż w końcu mijam wspomniany zakład przemysłowy i mym zmęczonym oczom ukazuję się upragniona tablica. Wrocław! 2.30 w nocy. Rzecz jasna o Legnicy dawno już przestałem myśleć. W planach tylko zwiedzanie miasta i powrót pociągiem po 6tej rano. Sam wjazd do Wrocławia od tej strony taki trochę nietypowy. Bo niby jest tablica informująca o wjeździe do ponad 600-tys. miasta ale droga wlotowa ciągle wąska, jedna jezdnia, ruch mały, po bokach jakieś małe domki, laski, zadupia. W końcu pojawia się końcówka linii tramwajowej – pętla. Czyli jednak się zgadza, wjechałem do wielkiego miasta a nie do jakiejś tam Oławy czy innego Brzegu. Lokalizuję na GPSie dworzec i obieram na niego kurs. Gdy tylko wjeżdżam do starej części miasta zaczyna się dramat, czyli poniemieckie przedwojenne kocie łby. Ale nie jakaś jedna tam uliczka. One są w ilości ogromnej, większość mniej głównych ulic jest tym gównem wyłożona… Jadę ostrożnie, gdzie się tylko da korzystając z asfaltowych łat i plomb, ale i tak się obawiam o snejka w Detonatorach. Jest dworzec. A raczej Dworzec. Absolutna ekstraklasa jeśli chodzi o dworce, nie widziałem ładniejszego w Polsce. A przynajmniej ładniejszego tej wielkości, tej skali. Kupuję bilety, oganiam się od bezdomnych, wciągam barszcz z automatu, przywracam ciału właściwą temperaturę. I ruszam na zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska. Inne niż zwykle zwiedzanie. Bo starówka, zabytki itp. mnie dziś nie interesują. Widziałem dwa razy. Dziś celem jest nowsze dzielnice miasta a właściwie to jeden budynek. Sky Tower. Ewenement w skali kraju. Wieżowiec o „warszawskiej” wysokości, ponad 200-m, poza stolicą! W żadnym innym polskim mieście nie ma takiego. Na żywo go nigdy nie widziałem. Już chciałem go szukać na GPSie ale niepotrzebnie – zaraz za dworcem dostrzegam błyskające podejrzanie wysoko czerwone światełka ;) To nie może być nic innego. Mijam plac budowy i zbliżam się do tego kolosa. Naprawdę robi wrażenie. Jestem już blisko, okrążam tą imponującą wieżę ale nie mogę znaleźć miejsca żeby jakiś kadr ładny sobie zrobić na jego tle. W końcu takie cuś wyszło. Takie se, wieża leci na bok, ale będzie musiało wystarczyć. To z czego ludzie się śmieją, że nie pasuje do niskiej okolicznej zabudowy to prawda. Statywik do tego zdjęcia stawiałem na starym ogrodzeniu jakiejś kamienicy ;) Ale czy to ważne? Przecież zawsze musi być ten jeden pierwszy, żeby potem mogły powstać kolejne wieżowce, i będzie to lepiej wyglądało. Napatrzywszy się na to cudo, mając jeszcze trochę czasu, i trochę km do dokręcenia (do 300) zwiedzam dalej. Jakieś tam bloki, parki, ogródki działkowe okrążam. Z ciekawostek jeszcze parking piętrowy ze ślimakiem wjazdowym. Jak żywo przypomina mi on scenerię z któregoś tam GTA, w które zagrywałem się za małolata. Jednak nie tylko w Hameryce takie fajne parkingi mają. No i ta migająca czerwonymi lampkami 200m wieża. Widzę ją ciągle, góruje nad drzewami, nad blokami, z każdego miejsca miasta chyba ją widać. Fajna sprawa. Zziębnięty zajeżdżam na dworzec z zapasem czasu i brakującymi 12km. Dokręci się po Krakowie. Na razie sadowię się w komfortowym, wagonowym ICku i drzemię. Za drzemki wybudza mnie piękny widok wschodu Słońca nad pobielonymi porannym szronem polami. Pociąg jedzie dłuższą i nieco pokrętną drogą, zamiast przez Śląsk: przez Częstochowę. Na Głównym po 10tej, a w domu przed 11tą.

Udana wycieczka, 300 jak na luty nie jest wynikiem złym. Oczywiście trochę żal tej Legnicy, ale ona nie ucieknie. Nawet Detonatory dały radę. Są już lekko zużyte więc jako następne planuję kupić coś podobnie lekkiego, gładkiego i szybkiego. A tym zdjęciem krakowskiego budynku na początku relacji chciałem zwrócić na niesamowitą zaściankowość miasta w którym przyszło mi żyć. W Krakowie „wieża” ma 50m wysokości, we Wrocławiu Wieża ma 50 pięter wysokości ;)

AVS 17,5 (chyba nie będę wpisywał średniej bo to nie ma sensu, te 17,5 wynika ze zwiedzania Wrocławia. Do Wrocławia było 18, do Opola 19)
3,93l (w tym 1,4l energetyka)
5.35 - 10.55


Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 300-349, Powrót pociągiem

Mierz zamiary na porę roku

d a n e w y j a z d u 336.47 km 0.00 km teren 17:54 h Pr.śr.:18.80 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:15.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2250 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Piątek, 2 listopada 2018 | dodano: 25.11.2018



Wycieczka na głównej bardzo fajna, aż głupio mi wrzucać taki niedokończony trip. Jeśli krytyka opinii publicznej spowodowana brakiem opisu będzie znaczna, to takowy sporządzę. Jeśli nie - to nie.
Ta prosta krecha to teleportacja na stalowych kołach z Łęczycy do Trzebinii. Autobusowa Komunikacja Zastępcza zmusiła mnie do dokręcenia 50km. Tak więc winnym tego że trasa wylądowała na głównej są PKP.



https://photos.app.goo.gl/QvRjNwoopHn3hhQm6

6.50 (2.11) - 19.50 (3.11)
5,43l (w tym 1,83l energetyka)

nowe gminy: 4

Łódzkie: 4
Moszczenica
Grabica
Tuszyn
Rzgów


Kategoria Powrót pociągiem, > km 300-349, ^ UP 2000-2499m

Turystyka

d a n e w y j a z d u 308.47 km 0.00 km teren 18:28 h Pr.śr.:16.70 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 13 października 2018 | dodano: 21.10.2018





https://photos.app.goo.gl/Jb1B7UJcVa8dvqo77


7.30 (13.10) - 17.15 (14.10)
4.4l (w tym 1,5l energetyka)

nowe gminy: 4

Podkarpackie: 4
Radymno - obszar miejski
Radymno - teren wiejski
Orły
Żurawica

Zdobyte szczyty:
Zniesienie 353


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 300-349, Powrót pociągiem

Jak mała dziewczynka

d a n e w y j a z d u 316.51 km 0.00 km teren 16:29 h Pr.śr.:19.20 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2500 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Piątek, 21 września 2018 | dodano: 21.10.2018





https://photos.app.goo.gl/rhvLjWi5xcFEtUEJA

7.00 (21.09) - 22.00 (22.09)
7,4l (w tym 1,9l energetyka)

nowe gminy: 3

Lubelskie: 3
Piaski
Mełgiew
Świdnik


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 300-349, Powrót pociągiem

Ostrava

d a n e w y j a z d u 336.75 km 0.00 km teren 18:49 h Pr.śr.:17.90 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2138 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 15 kwietnia 2018 | dodano: 03.05.2018





Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/biYQUn8tEZqif5Ju2

Czeska Ostrawa. Spore, bo 300-tys. (wielkości Katowic) miasto, łatwozaliczalne (160km od Krk, tuż przy granicy), które jakoś mi umknęło przez te kilka lat rowerowej tułaczki. Aż do dziś – przyszła na nie pora :) 160 x 2 = 320km, czyli za niedzielę powinienem się uwinąć. Tak właśnie planowałem, że trasa zajmie mi dobę – od północy do północy, i zdążę się wyspać przed pracą. Yhym…

Wystartowałem o godz. 00.35. Czyli pół godziny/10km w plecy już na starcie. Po czym wpadłem na genialny pomysł jazdy rozgrzebaną Cechową. Powolutku turlałem się po świeżo wysypanym tłuczniu ale na nic się to zdało – łapię snejka na tyle. Dla 32mm slicków taka nawierzchnia okazała się nieakceptowalna. Choć mam wrażenie, że to może być kwestia opon – niedawno sprawiłem sobie Hamerykańskie Maxxisy. Wydaje mi się że na pancernych Kendach po 25zł/szt nie takie kamyczki nie zrobiły by wrażenia… Siadam na przystanku i zaczynam łatać. Zakładam. Pompuję. Ucieka. Kurwa. Zdejmuję, naklejam dużą łatkę na wierzch małej łatki. Zakładam, pompuję, ucieka. RRRwa. W końcu daję nową dętkę. Godzinę straciłem na tą akcję. A koło napompowane tylko na 3,5 bara (nominalnie 6 bar), bo więcej tą plastikową pompeczką to chyba tylko Pudzian by dał radę. Turlam się więc powoli, licząc na Orlen przed Skawiną. Tam dorzucam brakujące atmosfery, i kupuję niepotrzebne aż tak bardzo picie (żeby nie było że korzystam z kompresora na krzywy ryj). Jestem bardzo zły, dochodzi 3cia a ja w Skawinie. O tej porze powinienem być w Zatorze. 1,5-2h obsuwy na samym starcie. Wreszcie jazda zaczyna się kleić, i sprawnie pokonuję ciemne i puste (zero ruchu) kilometry krajowej 44ki. Jest Zator (również ciemny i pusty), a w leniwie budzącym się do życia Oświęcimiu melduję się już o świcie. Standardowa fotka basztowej wieży kopalni w Brzeszczach. Od ostatniej trasy minęły dwa tygodnie, przez ten czas wiosna mocno posunęła się do przodu, zazieleniając młodymi liśćmi czy bieląc kwiatami większość drzew. W Pszczynie pauza na prostokątnym rynku a do Strumienia pojadę dość widokową drogą brzegiem jez. Goczałkowickiego. Nie pamiętam czy nią kiedyś jechałem – chyba nie, a nawet jeśli tak, to max 1 raz i to dawno temu. Nad jasnoszarą taflą jeziora góruje w oddali tonąca w szarym niebie, ciemnoszara ściana gór Beskidu Śląskiego. Tak po prostu pochmurno i nieco smętnie jest (ale tylko do czasu). W Strumieniu bowiem zza chmur wychodzi Słońce. Ale nie, to tak tylko na chwilę, zaraz zachodzi. To jeszcze nie teraz, na piękną pogodę trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Dzielące mnie od granicy pozostałe kilometry pokonuję zadupiami: obsadzonymi szpalerami topól dróżkami, kluczącymi między stawami, o rybnym bądź też innym, przeznaczeniu. Na granicy, która na jednej z takich właśnie dróżek wypada, jestem o godz. 11tej. Pierwszą czeską mieściną jest Karvina. Przejazdem zaliczam peryferia, blokowiska i zahaczam o rynek. Zanim główną drogą całkiem Karvinę opuszczę, urządzam dłuższy piknik na brzegiem Olzy. To mi się podoba :) Psów nie należy volno pobijajscicsd, jeśli pobijajscicsd psa, to tylko na smyczy. Szeroką, 4-pasmową drogą coraz głębiej zapuszczam się w nieznaną, czeską krainę. Która wygląda na krainę przemysłową, w szczególności górniczą. W którą stronę by nie popatrzeć tam górująca nad okolicą wieża szybowa lub komin. A to brunatne torowiska, a to zardzewiałe rurociągi, przechodzące to nad, to pod jezdnią. Tu czarna hałda węgla, tam zielona górka, która też jest pewnie starą, nieczynną, hałdą. Ale najbardziej ujął mnie ten widok – martwe kikuty resztek brzozowego lasku, smętnie sterczące z podtopionego (mam nadzieję że wodą) zagłębienia terenu. Całość sprawia wrażenie obszaru klęski ekologicznej, przemysł wygrał tu z przyrodą. No nic, takie życie, coś trzeba do kotła w elektrowni wrzucić, żeby był prąd, i można było na kompie relację na BSa napisać ;) Na takich właśnie rozkminkach i analizie otaczającego mnie krajobrazu mijają mi pozostałe do Ostrawy kilometry. Do celu docieram ok. 13.30. Czyli powiedzmy że półmetek, a zamiast planowanych 12 minęło 13,5h. A przecież przed powrotem jeszcze pozwiedzać i odpocząć trzeba. Właśnie gdzieś tu, w Ostrawie wypogadza się zupełnie i do końca dnia będzie już gorąco i słonecznie. Główna droga sama prowadzi mnie w miejsce które obowiązkowo chciałem zaliczyć– wielką hutę. Patrząc na mapę zajmuje ona podobną, co huta w Krakowie powierzchnię. Są loga koncernu, są kominy, i jakaś brama – być może główna. Hutę można więc uznać za zaliczoną, a ja mogę oddać się eksploracji dalszej części miasta. Tu wynika pewien problem – nie ściągnąłem sobie przed wyjazdem mapy Czech, a Internet w tel. chwilowo mi nie działa. Mapa Polski którą mam offline jest ucięta w połowie miasta – widzę tylko wschodnią jego część. Jakoś sobie jednak radzę jadąc po prostu na północ. Z obiektów z kategorii zabytków zaliczam filharmonię i ratusz – z efektowną, pokrytą spatynowaną miedzią wieżą (85m wysokości!). Poza tym standard – blokowiska, ciekawe reklamy czy inne dzieła architektury sakralnej. Odpoczywam trochę na osiedlowym skwerku, trochę na takim oto wzgórzu, a na koniec na nadrzecznych bulwarach, gdzie sielanki niedzielnego wypoczynku pilnują konne patrole Policji (niestety nie zrobiłem zdjęcia). Zaopatrzywszy się w zapas czeskich dopalaczy ;) ok. 16tej zbieram się w drogę powrotną. 2,5h tu zabawiłem. Czyli już domyślam się kiedy wrócę, ale mniej się po prostu nie dało – to miasto zasługuje na dużo więcej niż 2,5h. Z Ostrawy wyjeżdżam bulwarami, na północ, i obieram kurs na Bohumin. Sporo mniejsze, odległe o kilka km miasteczko. Z Bohumina krajówką na wschód. Po drodze pomniejsze, lekko zaniedbane, (po)przemysłowe miejscowości. Np. taka, „Dolni Lutynie”. Od pewnego czasu na północnym wchodzie majaczą kominy i chłodnie jakiejś wielkiej elektrowni. Już wiem że chcę ją zobaczyć z bliska, nie odpuszczę jej. I tak też robię. W Detmarowicach (Dziećmorowicach) nadkładam 2km, z czego połowę pod górkę, aby ten obiekt odwiedzić. Robi wrażenie. Internety mówią, że kominy mają liczą sobie po 259m wysokości, czyli tyle mniej więcej, co wyższy komin w krakowskim Łęgu. A i chłodnie niczego sobie. Za Detmarowicami boczna droga którą planuję dobić do granicy okazuję się zamknięta – remont mostu. Kawałek dalej znajduję inną, a potem kusi mnie wąska ścieżka brzegiem stawu. Warto było, aby zobaczyć elektrownię z jeszcze innej perspektywy. Znów wracam na asfalt, jeden przejazd kolejowy, i jestem na granicy. W budynku nieczynnego przejścia granicznego urzęduje teraz weterynarz. Mocno wspomagając się GPSem w telefonie dalej kluczę bokami, w kierunku Jastrzębia (Zdroju ;) ). W końcu jest. Jakieś tam przemysłowe rudery na przedmieściach, jakieś blokowiska. Elektrownia/elektrociepłownia. Tyle z tego miasta. Rynku choćbym chciał, to nie zaliczę – bo nie ma. Jeśli by urządzić konkurs na największe w Polsce miasto bez rynku, centralnego placu, targu itp. to Jastrzębie zajęło by wysoką lokatę – bo to miasto 90-tys.! Tymczasem powoli zapada zmrok. A ja jeszcze bardziej powoli przemieszczam się w kierunku Krakowa. Najpierw DW 993 (przez kawałek przekrojem przypominającym bardziej drogę krajową niż wojewódzką). Pawłowice, i znów Pszczyna. Tu już noc. Wpadam na genialny pomysł „skrócenia” sobie drogi ścieżką przez tory, skarpy, ogrodzenia, itp. Pozostałe do domu 100km będzie dłużyło się strasznie. Zamiast przez Oświęcim drugim wariantem – wojewódzką przez Polankę. W Przeciszowie dołączam do DK44, i wracam już po śladzie. O północy ponad 20 stopni, tylko ta pogoda ratuje sytuację, cały czas na krótko można jechać. Zator, Spytkowice, Brzeźnica, Wielkie Drogi. Km dłużą się strasznie, a ja muszę wspomagać się drzemkami na przystankach. Z upragnieniem wypatruję czerwonych świateł kominów w Skawinie. W końcu są. Są tam daleeeeko, ale ssssą. Wreszcie jest i elektrownia, jest Skawina. Bliskość domu jak to często bywa dodaje sił i końcówka już nie taka straszna. Jako bonus zdjęcie ulicy gdzie złapałem snejka. Znów nią wracam ale rzecz jasna spacerkiem, prowadząc rower. W domu koło 5tej rano, więc pośpię sobie jakieś 2 godzinki ;)

Udana wycieczka, takie otwarcie sezonu na zagraniczne tripy ;)

0.35 - 4.50
4,75l (?) (w tym 3l energetyka)
6 bułek z czymśtam, 4 banany, podwójne delicje, pierniki, jakieś ciastka, 2 x 7days i pewnie coś jeszcze

Nowe gminy: 2

Śląskie: 2
Zebrzydowice
Godów


Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 300-349

Mocne otwarcie sezonu :)

d a n e w y j a z d u 303.68 km 0.00 km teren 17:10 h Pr.śr.:17.69 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:12.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1550 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 6 stycznia 2018 | dodano: 08.01.2018





Wszystkie pogodynki, meteoprogi i inne TVNy oszalały - na pierwszy weekend roku zapowiadając dwucyfrowe, dodatnie temperatury. 10, 13, 15 stopni – takimi liczbami usiane były mapy kraju. To mogło oznaczać tylko jedno – mocne otwarcie sezonu ;) Na celownik wziąłem Wrocław – tam miało być najcieplej no i byłem w nim tylko raz – w 2015 roku. Trasę zaplanowałem w jakieś 3 minuty: DK79 -> jakoś przebić się przez GOP -> DK94 :) A dzisiejszą wycieczkę sponsoruje Auchan ;)

Coś tam udało się przespać, wstaję przed 12tą. Za oknem mokro, ale nie pada. Wygrzebawszy się startuję 20 minut po północy. Kropić zaczyna jeszcze przed wyjazdem z miasta. Na wylocie natomiast już trochę pada. W końcu zatrzymuję się na przystanku i wdziewam przeciwdeszczowe ubranko. W Krzeszowicach mała pauza na świątecznie przystrojonym rynku. Ciepło – pierwszej nocy temperatura oscylowała pomiędzy 5-10’C. Następny pit-stop w Chrzanowie (w międzyczasie przestaje padać). Tyle razy byłem w tym mieście ale dopiero dziś zauważyłem tą lokomotywkę – pomnik w centrum. Swoją drogą miasto mogące się pochwalić pierwszą fabryką lokomotyw w Polsce powinno mieć jakiś okazalszy pomnik. Ja bym ustawił na środku rynku np. Petuchę (Pt47) ;) W Jaworznie również zaliczam ładnie przystrojony rynek. Kolejnych parę mokrych i ciemnych kilometrów krajówką, i osiągam Mysłowice. Jeśli rynki w Krzeszowicach, Chrzanowie czy Jaworznie były ładnie przystrojone to nie wiem jak nazwać ten placyk w Mysłowicach. Po prostu klasa sama w sobie :) Za miastem jakoś źle mi się skręciło. I choć od dłuższego czasu wiedziałem że oddalam się od centrum Katowic to nie chciało mi się zawracać. W końcu odpalam komórkowego GPSa i już wiem że zajechałem do Giszowca. Zmieniam więc kurs na północny – kawałeczek dwupasmówką, potem na drugą jej stronę kładką. To na niej dostrzegam pierwsze oznaki wstającego dnia. Potem bocznymi drogami/alejkami koło ukrytej w lasku kopalni. Moją uwagę zwraca nieduży stawek - na mapie zwie się on „Kąpielowy”. A za tymi ekranami A4 :D Górny Śląsk w czystej postaci ;) Ze stawkiem sąsiaduje też niewielkie lotnisko Śląskiego aeroklubu. W końcu kończę jednak to zwiedzanie i wracam do centrum Katowic. Było fajnie ale nadłożyłem ładnych kilka km. A Wrocław sam się nie zdobędzie. Z Katowic zamiast zdjęcia rynku kilka innych kadrów – ładny kościół, Superjednostka, os. Tysiąclecia. Oraz selfie z Panem Zientkiem. Przebierając zachlapane piachem ubrania z 15 minut stałem sobie w tym krótkim rękawku, i nie było mi specjalnie zimno. Typowy, styczniowy poranek :) Różnej jakości ścieżkami rowerowymi (ogólnie nie było tragedii) turlam się do Chorzowa (z tego miasta brak zdjęć). W Mysłowicach ostatecznie pozbywam się zasyfionych ubrań/pokrowców i przebieram w czyste ciuchy. Ostatnie duże miasto górnośląskiej konurbacji na mej trasie to Bytom, ze swym charakterystycznym, podłużnym rynkiem. Ostatnia kopalnia i żegna mnie górnośląskie megalopolis ( ;) ) a witają otwarte przestrzenie, bezkres pół uprawnych i pachnące jeszcze jesiennym liściem lasy. Nie żebym nie lubił jazdy po Górnym Śląsku, ona też ma swój urok – ten cały przemysł, budownictwo itp. Do Opola niedaleko a do Wrocławia ładny kawałek – tak mówi do mnie przydrożny znak. W Karchowicach standardowe zdjęcie przy zabytkowych zakładach wodociągowych. W Pyskowicach natomiast jeszcze bardziej standardowa fotka z rynku. Niestandardową rzeczą jest natomiast „automat” z dostępem do Internetu. W zasadzie nie samo urządzenie bo to żadne cudo a raczej fakt że jest w jednym kawałku, NIErozwalony O.o A wygląda jakby kilka latek miał. W okolicach Toszka było tak ciepło, że można było zdjąć nie tylko rękawiczki ale i czapkę. W samym Toszku natomiast usiadłem na ławeczce, na rynku… A ta cała ciepła, nagrzana od Słońca :) Kawałek dalej wita mnie ziemia Opolska. Na przydrożnych drzewach wszechobecne w tych okolicach (Opolskie, Dolny Śląsk) skupiska jemioły. Kilkanaście przyjemnych km przyjemną krajówka, w przyjemnej temperaturze, w przyjemnych okolicznościach przyrody i są Strzelce Opolskie. Dopiero tu asfalt staje się suchy. Kawałek przed Opolem na tablicach 13’C! (a zbliża się zachód Słońca). Wcześniej więc śmiało mogło być te 15. Do Opola docieram koło wpół do czwartej. I jestem, co tu kryć, trochę zmęczony. W styczniu noga jednak nie taka jak w środku lata ;) Ani przez myśl nie przechodzi mi jednak kończyć tu jazdę. Ja chcę do Wrocławia! Coś zjem, odpocznę, i jakoś to będzie, jak zawsze. Miasto zwiedzam przejazdem, podziwiając ciekawe wiadukty ( :D ), pomniki czy przyglądając się kolędującej procesji (3 Króli). Z ciekawszych rzeczy jest też oczywiście Odra i ładny zachód Słońca nad nią. Jakieś tam zakupy (to co zwykle, rogaliki, ciastka + energetyk), odpoczynek i koło 17tej wyjeżdżam z miasta. Jeszcze 80km a po drodze dwa większe miasteczka – Brzeg i Oława. Ciągle koło 10 stopni (najmniej spadło do 8) więc kilometry mijają bardzo przyjemnie. Nie wiem co więcej ciekawego można napisać o takiej nocnej jeździe krajówką, więc tak w skrócie tylko: Brzeg. Ładny kościół. Dolnośląskie. Rękawiczki wpadają mi do bardzo dużej kałuży. Jestem bardzo zdenerwowany. Oława. Ładny ratusz. I tym sposobem dojeżdżamy z relacją prawie do Wrocławia. W oddali, po prawej majaczą już czerwone światła kominów elektrociepłowni w Siechnicach (zdjęcie nie wyszło). Po lewej natomiast wielka łuna żółtego światła (?). Myślałem że to Wrocław tak świeci ale okazało się że źródłem tej światłości jest po prostu wielka hala jakiegoś magazynu, z przeszklonym dachem. Do Wrocławia docieram kilka minut przed 22gą. Pociąg 15 minut po północy. Dwie godziny na zwiedzanie to nie za wiele :/ Wolę gdy mam tak ze cztery. Cóż jednak zrobić, pozwiedzam ile się uda. Poza ruchliwymi dwupasmówkami, wielkimi skrzyżowaniami i dworcem (to zwiedzam zawsze, w każdym dużym mieście) postawiam zobaczyć Halę Stulecia. Bo tak sobie przejechałem palcem po mapie w GPSie i rzucił mi się w oczy ustawiony ukosem wielki kwadrat. Most, rondo, drugi most, kładeczką na drugą stronę drogi. No i jestem. Szczerze mówiąc nie zrobiła ona na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia. Okrągły betonowy budynek, z jakimiś przyległościami, otoczony parkiem, stawami itp. W ogóle myślałem że większa będzie. Jakbym wiedział to poszukałbym czegoś ciekawszego, np. ponad 200m wrocławskiego wieżowca (Sky Tower). Trudno, czas goni. Kilka zdjęć i po śladzie na dworzec. Jakieś tam zakupy i w pociąg. Podróż, jak zwykle minęła przyjemnie i bez większych przygód (poza awarią lokomotywy i 80min. opóźnieniem ;) ). Moją uwagę zwrócił też często spotykany w pociągach obwoźny sprzedawca piwa jasnego i wody mineralnej. Który komunikując się przez telefon ze swoim kolegą sprawnie planował swoją pracę unikając konduktorów i sokistów. W Krakowie przed 7mą a w domu o wpół do 8mej.

Udana wycieczka, 300km styczniu. Tylko że ten styczeń to taki raczej marzec przypominał :)

Wszystkie zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uJgknpfYAEgk2Yop2

0.20 - 7.25
2,25l (w tym energetyk niecałe 2l, reszta woda)
4 bułki z pasztetem, 4 (małe) banany, 2x 7days, czekolada, prawie cała paczka wafelków, małe i duże delicje, trochę paluszków, 2 obrzydliwe, zimne mini pizze


Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 300-349, Powrót pociągiem

I jeszcze jeden, i jeszcze raz!

d a n e w y j a z d u 328.03 km 0.00 km teren 17:16 h Pr.śr.:19.00 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 4 listopada 2017 | dodano: 05.11.2017





Pierwszy weekend listopada zapowiadał się pogodnie a to mogło oznaczać tylko jedno - kolejną długą traskę. W tym sezonie nie ma śladu po jesiennym "wypaleniu", typowym dla ubiegłym lat, głód jazdy wciąż jest ogromny. Na dzień zapowiadają >10 stopni, w nocy plus kilka. Nietaktem byłoby chcieć więcej w listopadzie. Tym razem za cel obrałem Ostrów Wlkp., miasto wielkości podobnej do Kalisza, niedaleko zresztą od niego leżące.

Wyjazd standardowo, koło północy a dokładniej 15 po. Dziś z Krakowa planuję wylecieć krajową 94eczką, dawno nie jechałem tą całkiem przyjemną przecież drogą. Potem przez Śląsk, w GOPie podobnie, ostatni raz byłem w ubiegłym roku. Przelatuję szybko przez miasto niekoniecznie przejmując się ścieżkami rowerowymi i innymi utrudniaczami jazdy. Na tablicach informacyjnych 10 stopni O_o. Drobne roszady z ubraniami, to za zimno, to znowu za ciepło, w końcu udało się ubrać optymalnie i koło 1szej w nocy jestem już koło galerii Bronowice a więc na wylocie z miasta. Kawałek dalej, gdy kończą się latarnie dostrzegam zjawisko o którym przypadkiem wyczytałem wczoraj w internetach: "pełnia bobra" (:D). Faktycznie księżyc jest dzisiaj bardzo jasny! Do tego stopnia że jakby się uprzeć całą pierwszą noc można by przejechać bez lampki. Oczywiście miałem ją włączoną na pozycyjnym trybie, tak tylko kilka razy sprawdziłem: jazda w lekkiej mgle, po leśnym odcinku byłaby bezproblemowa bez oświetlenia! Za miastem z wspomnianych 10 stopni niewiele już jednak zostało - na jednej tablicy 5, na innej ledwie 2 stopnie. Jedzie się jednak zupełnie dobrze, za wyjątkiem zagłębień terenu, gdzie gromadzą się mgły i zimne powietrze. Przed Olkuszem zaczyna się dwupasmówka która przelatuję przez miasto (na rynek nie zajeżdżam, byłem nie raz). Za miastem natomiast napotykam pierwszą kopalnię, i ciekawy, głośno pracujący taśmociąg nad jezdnią. Jedzie się bardzo sprawnie i koło 5tej jestem już praktycznie na Górnym Śląsku, a dokładniej w Dąbrowie Górniczej. Pierwszy dłuższy postój planowałem urządzić na jakimś rynku, jestem jednak już tak głodny że zadowalam się pierwszym napotkanym przystankiem. Coś tam jem, piję, odpoczywam, oglądam plakat, marznę. Bo dopiero tu zrobiło się naprawdę zimno, start po tym postoju nie był przyjemny. Z godnych uwagi rzeczy mijam zamek w Będzinie, słynną Będzińską "nerkę" (skrzyżowanie) oraz oryginalny dyskont alkoholowy :D Mają nawet zatoczkę parkingową jakby komuś bardzo się spieszyło z zakupami. Nieśmiało wstaje nowy dzień, tzn. z robi się szaro a potem biało. Czeladź mijam tranzytem, docieram do Bytomia. Tu w czasie sesji foto na obskurnym placu zatrzymuje mnie Policja celem rutynowej kontroli trzeźwości, kontrolują wszystko co jeździ. Jako że wynik może być tylko jeden, zapalają się zielone diody a ja mogę jechać dalej. Nawiasem mówiąc to co wyczyniają Panowie Policjanci jeżdżąc w kółko po tym placu, przejeżdżając ciągle linie, skręcając w prawo z pasa do skrętu w lewo itp itd kwalifikuje się do stwarzania zagrożenia w ruchu lądowym. Błądzę chwilę po mieście, przy okazji podziwiając piękno typowego, śląskiego miasta. (To piękno jest ukryte, na pierwszy rzut oka go nie widać. Czasami po prostu coś jest tak brzydnie że aż ładne.) Na prostokątnym, bytomskim rynku wybija równe 100km a ja dłuższą chwilę odpoczywam ciesząc oczy pierwszymi przebijającymi się przez mgły promieniami listopadowego Słońca. Równie pięknymi jak latem ale zdecydowanie słabiej ogrzewającymi. Z nowymi siłami ruszam dalej, tym razem krajową 11teczką. Na drodze do Tarnowskich Gór ścigam się przez parę ładnych km z Elką. Wynik uznać trzeba jednak za nierozstrzygnięty, w końcu każdy musiał skręcić w swoją stronę. W Tarn. Górach również, a jakże, zajeżdżam na rynek gdzie urządzam małą sesję foto (zdjęcie jest klatką z filmu, o wiele łatwiejszy sposób od walki z samowyzwalaczem). Po wyjeździe z miasta mijam dużo fajnych rzeczy: pierwsze drogowskazy na Ostrów, znany zakład przemysłowy z długą historią, ładny widoczek na leśnym parkingu, równie ładny jesienny lasek, groźnie brzmiący znak (?!)... Itp. itd. Niby taka zwykła krajówka gdzieś na Śląsku a tyle ciekawych rzeczy. Po 10tej docieram do Lublińca. Z wszechobecnych ścieżek rowerowych najchujowszego sortu w trosce o zdrowie psychofizyczne korzystać nawet nie próbuję. Jest już przyjemnie ciepło (jak na listopad) . Na niedużym, lecz ładnym - za sprawą dwóch starych drzew rynku kolejna pauza. Jakieś tam banany czy inne delicje, i w drogę. Choć jestem gdzieś na granicy woj. Śląskiego i Opolskiego zaczyna się typowa, wielkopolska stolnica. Jednak jak już kiedyś pisałem dla rowerzysty z małopolski (gdzie ciągle jest pod górkę lub z górki) jest ona fajną egzotyką. I pozwala np. uchwycić w całości długi pociąg, którego koniec nie niknie gdzieś za zakrętem czy pagórkiem. To zdjęcie pozostawię bez komentarza. Może dodam tylko że dziś chyba z kilkadziesiąt km przejechałem na zakazie. Ciężko jest być rowerzystą w naszym pięknym kraju. Jakaś wieża ciśnień, kwitnące na żółto (w listopadzie?!) kwiatuszki, przedświąteczna hodowla jemioły ;), i jest i Olesno. A w nim rynek, dwie kolumny z figurami świętych, nietypowy ratusz i inne tego typu zabytki. Dopiero tutaj pierwsze zakupy - list picia wystarczył mi na jakieś 180km! Zaleta jazdy jesienią, mniejsze spalanie ;) A kupuję kilka rogalików (słodkie ale bardzo lekkie, dobrze wchodzą) plus izotonik (cz. porzeczka, bardzo dobry) dla wojowników, czyli w sam raz dla mnie :) Między Olesnem a Kluczborkiem mijam grupkę rowerzystów ale taką ciekawą, tzn. byli w niej również dzieciaki koło 10lat, na szosówkach, w pro strojach, z jakimś "trenerem". A ja w jeansach i mtb na sliskach, aż mi głupio się zrobiło taką ekipę odstawiać w tyle ;) Ale nie ma co się śmiać, gdy ja miałem 10lat montowałem 3 funkcyjną Sigmę 3000 do wiśniowego, stalowego górala marki "Active" i kręciłem pętelki po parku na osiedlu ;) Nadkładam nieco drogi jedną i drugą krajówką, by zahaczyć o centrum Kluczborka. To wita mnie ciekawą wieżą, bramą i drzewem nieznanego mi gatunku z pączkami liści (?!). Kolejna dziś ciekawostka przyrodnicza na trasie. Spać się nieco zachciało ale chwila siedzenia z zamkniętymi oczami wystarczyła by znów stać się zdatnym do jazdy. Za miastem jakiś pan z Seata Ibizy zatrzymuje się i szturcha nogą leżącego w rowie ogromnego dzika (?). A może on sobie tylko śpi? Ale ja bym się bał szturchać butem ogromnego śpiącego dzika. Dzień kończy się bardzo szybko i koło 16tej Słońce chyli się już ku zachodowi, na tle którego focę kolejny dziś pociąg. W Byczynie już prawie całkiem ciemno. Jest kolejna, podobna do tej z Kluczborka wieża a także pijak leżący na środku drogi. Druga noc w trasie również funduje mi podobną co poprzednia atrakcję. A mianowicie wschodzący Księżyc. Który wprost płonął! W Kępnie nieprzyjemny, sfrezowany fragment który był pretekstem do zastosowania się do znaku B-2 i przejechania kawałek po chodniku. Rynek w mieście niestety przegapiłem, nie chce mi się wracać. Robię małe zakupy (rogaliki rządzą), przyglądam się (z bezpiecznej odległości) nocnej bójce pijaczków i ruszam dalej. Na przystanku za miastem (w zastępstwie rynku) dokonuję konsumpcji tego i owego, i w drogę. Już niedaleko, zdaje się mówić przydrożny znak. Po drodze niespotykane zjawisko, no zupełna wręcz ciekawostka. Znaki "stromy podjazd" / "niebezpieczny zjazd". W Wielkopolsce?! Cóż za dziwo. Aż się zatrzymałem zrobić zdjęcie, żeby nie było że ściemniam. Okazuje się, że stromy, niebezpieczny i w ogóle extremalny podjazd ma może ze 3% nachylenia :D Tak mnie rozbawiła ta sytuacja że w ogóle nie przejąłem się trąbiącym na mnie debilem w ciężarówce. Kolejna mieścina na trasie to Ostrzeszów. Tu rynek omijam bo po prostu mi się nie chce nic zwiedzać. Z tego miasta więc tylko fotka zabytkowej zapewne wieży ciśnień. Mijam jeszcze drzewa (lipy konkretnie) którym chyba pomyliły się pory roku i zapomniały czegoś zrzucić. Wspominałem coś o ciekawostkach przyrodniczych? Mijam rozstaj krajówek i docieram do skrzyżowania, na którym muszę skręcić w lewo aby nie wpakować się na ekspresówkę. Oznakowanie jest jednak mylące a darmowa mapa w GPSie wręcz błędna, wskutek czego na ekspresówkę wjechałem. Trochę kusi by pocisnąć dalej, droga przecież pusta a do zjazdu może z 10km. Potencjalny mandat jednak odstrasza, i ujechawszy może 300m zatrzymuję się i prowadząc rower po zewnętrznej stronie barierki wracam na skrzyżowanie, i skręcam we właściwą drogę. Do Ostrowa wjeżdżam koło godz. 22giej. Ładną chwilę zajęło zrobienie w miarę czytelnej, dokumentacyjnej fotki z tablicą z nazwą miasta (i z czymś przypominającym mnie). W Ostrowie pierwsze co robię to zaliczam rynek. Na wszelki wypadek jakbym np. zajechał na stację i skusił mnie ciepły, czekający na peronie, odjeżdżający za kilka minut pociąg. No i udało się, pociąg odjechał chwilę po 23ciej, spóźniłem się 10min :) Hehe mam więc 4 godziny na zwiedzanie miasta, następny dopiero 3.13 :) Pierwszą jednak godzinę spędzam ogrzewając się w hali dworca, ładując telefon, wypijając dwie gorące herbatki a także rozmawiając z sympatycznym ochraniarzem. Dwóch ich jest a poza rozmową z nielicznymi pasażerami zajmują się głównie siedzeniem przy stolikach i spaniem. Ale lepsi tacy niż strażnik Texasu z dworca w Tarnowie, który straszył mnie akcją antyterrorystów za 80tys. zł tylko dlatego że zostawiłem rower oparty o ścianę 5m ode mnie i poszedłem kupić bilety. Bo to jest bagaż pozostawiony bez opieki i ja tam bombę mogę mieć. "Bombę to on ma w majtkach" - tak skomentował opowiedzianą mu sytuację ochroniarz z Ostrowa. Gdy było mi już ciepło a telefon w połowie naładowany udałem się na małą eksplorację miasta. A właściwie to całkiem sporą bo niemal 20km nakręciłem zwiedzając różne ciemne zaułki Ostrowa. Oprócz miejsc tak oczywistych jak rynek i uliczki starówki zaliczyłem także: różne parki, skwery, blokowiska, osiedla domków jednorodzinnych, tereny przemysłowe a także mały zalew na północnym krańcu miasta. Fajna taka nocna eksploracja ale trochę już zmarzłem więc zahaczając o sklep (paluszki & krakersy) zajechałem powoli na dworzec. Jeszcze małe zakupy w automatach (tu także szukałem NIEsłodkich rzeczy) i wskakuję do pociągu. Skład ze starych ale przedziałowych (więc wygodnych) wagonów. Podróż minęła przyjemnie i bez przygód. No może poza płatnością kartą która nie poszła i musiałem zapłacić drugi raz gotówką. Tzn. ściągnęło pieniądze z konta i trzeba czekać tydzień aż wrócą. Takie rzeczy w 2017 roku? Trochę niedopracowany ten system. W Krakowie koło 9.30, w domu zaś o 10tej.

Kolejna udana, długa trasa, jak (niemal) wszystkie zresztą w tym rekordowym sezonie. Ciągle ma być ta ostatnia, potem ostatnią okazuję się następna, i następna. Kto wiec, może uda się więc jeszcze coś fajnego (tzn. długiego) w tym roku przejechać?

Wszystkie zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/4zdVIRfYCCTYRhgB3

0.15 - 10.35
1l energetyka, 0,75l izo, 0,5l coli, 0,6l herbatki, 0,5l IceTea i 0,3l soczku
5 rogalików (w tym 3 duże), 4 banany, 3 (małe) paczki chipsów, 2 (duże) bułki nie pamiętam z czym, 1 (duże) delicje), 1 czekolada, 2/3 paczki paluszków, 1/2 paczki wafelków, 1/3 paczki krakersów

Nowe gminy:

Śląskie:
Tworóg
Lubliniec
Kochanowice
Ciasna

Opolskie:
Olesno
Lasowice Wielkie
Kluczbork
Byczyna

Wielkopolskie:
Łęka Opatowska
Baranów
Kępno
Ostrzeszów
Przygodzice
Ostrów Wielkopolski - obszar wiejski
Ostrów Wielkopolski - teren miejski


Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 300-349, Powrót pociągiem

Lysa Hora

d a n e w y j a z d u 340.88 km 0.00 km teren 17:47 h Pr.śr.:19.17 km/h Pr.max:67.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3701 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 9 lipca 2017 | dodano: 10.07.2017


(na szczycie góry GPS  zwariował)



Jako że sobota minęła pod znakiem niepewnej pogody i przechodzącego z zachodu na wschód frontu burzowego na weekendową wycieczkę została niedziela. Czyli wiadomo że żadnych szaleństw być nie może, w pon. na 8 do roboty. Tak sobie przeglądałem mapy i przypomniałem sobie że nie wiem jak to możliwe ale nigdy nie byłem w Cieszynie O.o Właściwie to miasto to kojarzy mi się tylko z pewnym bikestatsowym wymiataczem ;) Przesunąłem mapę nieco w lewo... a tam... Łysa Góra! Też nie byłem. Czyli plan na niedzielę już mam :) Sprawdziłem tylko dla pewności jaką w Czechach mają walutę. Byłem święcie przekonany że Euro, jak na Słowacji... A tu się okazuje że jakieś Korony O_o 22 w sobotę, kantory raczej zamknięte. Cóż, trzeba będzie kupić zapas płynów w kraju.

Zdrzemnąwszy się jakieś 1,5 godzinki wyruszyłem 10 min po północy, i obrałem kurs na Skawinę. Noc w miarę ciepła, kilkanaście stopni, najniżej do 13 chyba spadło. Na rynku w Skawinie coś w rodzaju śniadania. I dalej jak leci, krajową 44ką. Cóż, dojazd niezbyt fascynujący ale trasa długa się szykuje więc nie widziało mi się jechać przez Kalwarię, Kocierz czy Żywiec. W miarę płasko żeby było. Z drugiej strony takie nocne przeloty krajówkami też mają jakiś swój urok. Jedzie bardzo sprawnie a jako że nie za wiele widać można oddać się w całości z doznawania przyjemności jazdy rowerem :) Po prostu niesamowitej frajdy z całkiem sprawnego pokonywania sporych odległości wyłącznie siłą własnych mięśni. W Brzeźnicy natomiast skręcam w skrót, boczną drogę którą wyjeżdża się koło Wadowic. Tu już trochę hopek jest a nawet całkiem szybki zjazd z serpentynami. W Wadowicach, mieście "w którym wszystko się zaczęło" melduję się o 3ciej i chwilę odpoczywam, tak bardziej dla zasady niż z realnej potrzeby bo i nie ma po czym odpoczywać :) Kawałek krajówką i wita mnie Andrychowski samolocik, nawet nie wiedziałem że jest tak ładnie iluminowany. Z tego też powodu załapuje się on na dokumentacyjną fotkę z tej mieściny. Zauważalny już od pewnego czasu brzask przechodzi we wschód i w Kętach już jasno. Ciekawostka z tego miasteczka to bezpłatne WiFi na rynku. Takie, że aby z niego skorzystać trzeba zarejestrować się i podać imię, nazwisko, adres zamieszkania, nr telefonu a możliwe że i numer buta :) Zawsze mnie śmieszą tego typu systemy, turysta przyjeżdża do miasta, chce coś sprawdzić na Necie a tam takie kwiatki. Albo takie że aby móc skorzystać trzeba iść do urzędu miasta po jakieś hasło, bo i takie cuda widziałem :D Mniejsza jednak o to, w końcu przyjechałem tu na wycieczkę a nie żeby surfować po Internecie. Z Kęt boczną drogą, przez Kozy docieram do B-B. Bardzo ładne miasto, które darzę dużym sentymentem, bo to właśnie ono było celem mojej pierwszej 200ki, z 2011 roku. Przetoczyłem się po starówce zwiedzając centrum w locie, z poziomu siodełka i wyleciałem na Skoczów. Prowadzi tam całkiem przyjemna, mało ruchliwa droga. Prawdopodobnie stara krajówka zdegradowana do rangi drogi ruchu lokalnego po wybudowaniu ekspresowej S1ki. Słońce nieźle już przygrzewa, wobec czego na losowym przystanku zarządzam pierwszą aplikację kremu z filtrem UV. Jest i Skoczów. Niczym nie wyróżniające się na plus, jak i na minus niewielkie miasteczko. Z ciekawostek to tylko flaga Polski na rynku no i Wisła przepływająca nieopodal centrum. W końcu nie przez każde miasto przepływa Wisła :) Odcinek Skoczów - Cieszyn to ciąg dalszy tej całkiem przyjemnej drogi. Tu chyba jeszcze fajniejszej, bo trochę pagórkowatej. Zapomniałbym, na południu od długiego czasu ładne widoki na górki. Nie mam pojęcia jakie, w każdym razie ładne, jak to górki. Po drodze mijam kilku sakwiarzy / kolarzy / innych podobnych do mnie lajtowych turystów z którymi wymieniam pozdrowienia. W końcu przede mną wyrastają zabudowania Cieszyna. To już niemałe miasto, 35 tys. a jego Czeska część kolejne +25k. W ogóle ciekawa sprawa z takim miastem podzielonym na dwa kraje, pierwszy raz takie coś widzę. W Cieszynie to co zwykle: dla zasady zasiadam kilka minut na polskim a potem i czeskim ryneczku (tylko siadając kilka minut na ryneczku miasto można uznać za w pełni zaliczone ;) ). Kierując się linią wskazywaną przez GPSa różnymi bocznymi drogami powoli zbliżam się do celu wycieczki. Pogoda piękna, krajobrazy również. Mnóstwo rowerzystów, piękne, lipowe chyba aleje (na Czechach drzewa najwyraźniej nie są agresywne i nie rzucają się kierowcom przed maskę. Nie trzeba ich więc wycinać, wystarczy przybić im kawałek odblaskowej taśmy). Z nazw miejscowości to zapamiętałem tylko jedną - swojsko brzmiący Hnojnik (Gnojnik) :) Po drodze jeden cięższy nieco podjazd, na jakieś 500m n.p.m. Na jego szczycie po raz pierwszy mym oczom ukazuję się cel dzisiejszej trasy - wielki budynek nadajnika na szczycie Łysej Góry. Zanim do niej jednak dojechałem trochę minęło i nieco się zachmurzyło/ochłodziło. Na obskurnym blaszanym przystanku u stóp góry urządzam dłuższą pauzę i koło godz. 11.30 rozpoczynam uphill. Z początku ostrożnie, na młynku. Zachęcony jednak dobrą jak się okazuje formą i wyprzedzeniem kilku rowerzystów wrzucam na średnią tarczę i postanawiam trochę przycisnąć. Uciekam im mocno do góry i zastanawiam się nawet czy by nie wciągnąć całego podjazdu na raz. Zaczęło jednak tak grzać (na liczniku 30+ stopni) że wypadałoby się napić a tu nie ma jak (używam jednorazowych "bidonów" w postaci butelek pet z których napić można się tylko na postoju ;) ). W końcu, gdzieś w połowie podjazdu odpuszczam. Robię z 20 min przerwę połączoną z sesją foto. Nie przyjechałem tu się ścigać tylko na wycieczkę. Odnośnie samego podjazdu to taka klasa średnia bym powiedział. Do Kralovej nie ma startu :D Hehe teraz na wszystko patrzę przez pryzmat tej "górki" którą niedawno zaliczyłem ;) Ot 8-10-12% i nienajgorszy asfalt. Koniec końców na szczyt docieram kilka minut przed godz. 13, po drodze wyprzedzając ok. 10 rowerzystów. Mnie natomiast wyprzedziło dwóch: jeden szoszon i Pan po 60ce (na rowerze elektrycznym ;) ). Czyli chyba nieźle jak na te 165km w nogach i 20kg rowerek :) Na szczycie mnóstwo luda. Jak i infrastruktury. Czego tam nie ma... Budynek nadajnika z masztem, ze 3 schroniska (albo raczej hotele górskie), wyciąg narciarski, bar, inne budynki, ławeczki, obelisk, mnogość tablic, drogowskazów i innych tego typu obiektów. Ogólnie jednak na plus, tego typu góry też są potrzebne. Z godzinę tam zabawiłem i chwilę po 14tej przeżegnałem się ;) i puściłem w dół. Aj co tam się działo :) Kusiło żeby do tych 70ciu dokręcić ale rozsądek wziął górę i skończyło się na 67km/h. Wystarczy :) Po drodze rzecz jasna przeleciałem źródełko, a chciałem wody nabrać... I to był błąd, o czym później. Po drodze jedna przerwa na studzenie hamulców. Zjazd zajął kilkanaście minut ;) (podjazd 1,5h). No i skończyło się :/ Góra podjechana, posiedziane na szczycie, zjazd zjechany, teraz tylko mozolny powrót do domu... Nie ma czasu na jakieś eksperymenty (do pracy na 8mą, jak wspominałem). Wracamy po śladzie. Te same miejscowości, ten sam podjazd na 500m. Zmęczenia brak. Co się dzieje z formą w tym sezonie to nie wiem :) Pauza nad jakąś tam rzeką. Oczywiście ciągle upalnie a tu właśnie skończyło mi się picie... Wskutek czego do granicy dowlokłem się nieźle odwodniony (to o to mi chodziło z tym źródełkiem). Przeleciałem przez czeską część Cieszyna ostatkiem sił targając rower po schodach (przejście pod torami) i rzuciłem się na Lewiatana... Litr słodkiego, lodowatego i jakże mokrego gazowanego świństwa to to czego właśnie potrzebowałem :) Płyn ten życiodajny wlałem w siebie w jakimś obskurnym, zapuszczonym parku (ale koszy na śmieci tam było więcej niż ławek ;) ). Z 3 kwadranse trwała ta sjesta. I w drogę, to co rano tylko od drugiej strony. W Skoczowie też zajechałem na rynek, zrobić takie samo zdjęcie jak rano, tylko że z drugiej strony. Tak tylko, żeby nie było że mnie tam nie było. W Bielsku na rynek już nie zajeżdżam, w zamian zdjęcie randomowego kościoła. Jakieś tam zakupy, 1,5l innego słodkiego, tym razem nie gazowanego świństwa i nie mniej słodkie wafelki... Mam już dość tej słodyczy ale nic nie słodkiego i gotowego do jedzenia nie znalazłem. Z Bielska na Kęty, z Kęt na Andrychów. Z Andrychowa na Zator. Cóż więcej mogę napisać. Może tylko tak dla porządku: w Kętach zachód Słońca a z takich ciekawszych godnych odnotowania rzeczy: drogą Andrychów - Zator jak zawsze nie dało się jechać. Dało się tylko lecieć :) Ilekroć wracam tędy do domu to tu zawsze jakoś niesamowicie lekko się jedzie. Koło stawów przed Gierałtowicami z kolei istny koncert (tu w nocy zawsze tak)! Tysiące chyba kumkających / rechoczących żab O.o Naprawdę warto się tu na chwilę zatrzymać i tego posłuchać :) W Zatorze nic ciekawego, poza leniwie wylegującym się kotem (na zdjęciu). Odcinek Zator-Skawina-Kraków z kolei dłużył się strasznie. Nie żeby brakowało sił bo tych jest jeszcze sporo. Po prostu takie znużenie długą trasą i powrót setny raz tą samą drogą. Aż sobie puściłem radio (a nigdy nie słucham muzyki na rowerze), i od razu ciekawiej się pedałowało w rytm Budki Suflera :) Po drodze jakiś wypadek minąłem, mnóstwo policji i straży. W Skawinie jeszcze tylko szybki energetyk na BP (który to już? żeby tylko zawału od tego nie dostać...) i do domu. Wróciłem o 2.10 czyli trasa zajęła mi równe 26h.

Udana, bardzo spontaniczna (ze 30min planowanie zajęło) wycieczka: kolejny szczyt do kolekcji i to takiego raczej grubszego kalibru :) Oprócz tego Cieszyn i Skoczów zaliczone. Czech też kawałeczek liznąłem (pierwszy raz byłem). Jedyne co na minus to ten niezbyt ekscytujący dojazd i powrót. Ale co zrobić, na takie łakome kąski jak Łysa Góra trzeba sobie rzetelnie zapracować ;) To był dobry, rowerowy dzień 26 godzin :)

Zdjęcia tutaj: https://goo.gl/photos/5ebVwFe177ME3NQN9 Jak zwykle ostatnio tylko powywalane duplikaty i przepuszczone przez program graficzny... Nie ma czasu tego przeglądać nawet.

Nowe gminy:

Śląskie:
Jaworze
Jasienica
Skoczów
Goleszów
Dębowiec
Cieszyn

Zaliczone szczyty:
Lysa Hora 1324

NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 13%
WYSOK MAX: 1278
0.10 - 2.10
7,25l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 paczki delicji, 1 niecała paczka wafelków, 1 czekolada


Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 300-349