Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Terenowo

Dystans całkowity:15798.89 km (w terenie 1220.05 km; 7.72%)
Czas w ruchu:832:38
Średnia prędkość:16.91 km/h
Maksymalna prędkość:75.30 km/h
Suma podjazdów:159774 m
Liczba aktywności:164
Średnio na aktywność:96.33 km i 5h 30m
Więcej statystyk

Turbacz

d a n e w y j a z d u 179.91 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:35.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Czwartek, 21 lipca 2022 | dodano: 31.07.2022



https://photos.app.goo.gl/4jFqiK9gFHwAzLeD7

Krk - Wieliczka - Dobczyce - Wiśniówa - Kasina - Mszana - Rabka - podjazd Ponice - Rdzawka - Klikuszowa - Obidowa - narciarskim Śladami Olimpijczyków na Turbacz - zjazd czerwonym przez Stare Wierchy, Maciejową do Rabki - Mszana - Kasina - Wiśniówa - Dobczyce - Wieliczka - Krk.

8.00 - 2.40


Kategoria Terenowo, > km 150-199

Jak za starych dobrych czasów :)

d a n e w y j a z d u 150.30 km 20.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Piątek, 20 maja 2022 | dodano: 22.05.2022



Widząc że szykuje się kolejny weekend z rozgrzebaną szosówką wziąłem wolne na piątek (lepsze prognozy meteo) i znów dosiadłem Dziadka. Tym razem z myślą ataku na jaką Mogielicę a może i Turbacz. Jednak wyjechałem tak późno i szło tak powoli, że stanęło na Mogielicy. A i to się nie udało ;) Skręciłem z wojewódzkiej szosy na Szczyrzyc, Dobrą, Jurków i obrałem dobrze znaną (tak mi się wydawało) leśną drogę Półrzeczki - Szczawa. Zapomniałem jednak że tam są rozwidlenia, nie wszystko jest oznaczone, do tego masyw Mogielicy oplatają różne szlaki rowerowe i narciarskie. No i tak samo jak w 2012 roku pogubiłem się :) Zamiast dotrzeć na przełęcz, skąd kawałek szlakiem jest na Polanę Stumorgową, i potem na Mogielicę, zacząłem kluczyć drogami trawersującymi zbocze tej góry. Dotarłem nawet do znaku "Mogielica w prawo 1,5km" ale to była ścieżka nachylona chyba pod kątem 40 stopni... Odpada. Było jeszcze przenoszenie roweru przez budowę przepustu dla strumienia. Spotkałem jeszcze innego rowerzystę, pogadaliśmy, i przejechaliśmy jeszcze razem z 10km szlakiem narciarskim. Po czym każdym pojechał w swoją stronę: kolega dalej kręcić pętlę wokół Mogielicy a ja zjechałem do Słopnic i Tymbarku. Do domu wróciłem mniej znanymi drogami (częściowo nawet nieznanymi): Jodłownik, Góra Św. Jana, Zegartowice, Komorniki, Raciechowice, DW do Dobczyc, Gorzków, Koźmice, Siercza.

Choć nie dotarłem na Mogielicę, ani na Stumorgi, ani nawet na przełęcz pod Stumorgami, to i tak mi się podobało :) Coś czuję że w tym sezonie pojeżdżę trochę w terenie. Bo miałem ogromną przerwę, ostatnie MTB po Beskidach było w 2017 roku! Potem sama szosa!!!

https://photos.app.goo.gl/SZi8JsnYfyTFMJLu7

8.00 - 1.10


Kategoria > km 150-199, Terenowo

Dziadek Cube znowu w Górach!

d a n e w y j a z d u 124.70 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Piątek, 25 marca 2022 | dodano: 29.03.2022



No kto by pomyślał, że Dziadek Cube jeszcze zaszaleje! Po zakupie szosówki w 2019 i przejściu na szosową stronę mocy Cube stał za biurkiem w częściach, brudny, rozgrzebany, rozszabrowany... W 2020 wskrzeszony do żywych, jako zimówka, dojazdówka itp. Zresztą i tak tylko szosa mi w głowie była - trasy nad Morze i europejskie metropolie. Prawdziwe MTB w mojej karierze datuję na AD 2016. Ale w tym roku jakaś taka zajawka mnie złapała żeby coś w terenie pojeździć. No i tak sobie jeździłem, po Lasku Wolskim, wałach Rudawy, po łąkach za miastem. Aż wpadłem na pomysł żeby zaliczyć jakąś konkretną górkę. Lubomir. Ostatnio byłem chyba w 2016. Jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Dobczyce, Wiśniowa, i w prawo, na przełęcz Jaworzyce. Myślałem że wciągnę na średniej, ale zmiękła mi rurka i zrzuciłem na młynek jeszcze na asfalcie :) Z przełęczy wąziutkim asfaltem pod pensjonaty. Szutrową, nasłonecznioną drogą z serpentynami jeszcze dało się jechać. Ale gdy tylko szlak wszedł w las zaczął się... śnieg i lód! No niby wiedziałem że można się spodziewać śniegu w górach pod koniec marca, ale nie że aż tyle!!! Na Lubomira więc głównie prowadziłem, uważając żeby nie wyjebać na tej śliskiej skorupie (miałem adidaski). Kawałek wolałem przez las, przez chaszcze, zamiast po tym lodzie. Bo ten cholerny śnieg/lód był głównie na drodze, w lesie mało co... Na Lubomirze wróciły wspomnienia z dawnego szwendania się po górach... Szlak Lubomir - Łysina - Kudłacze... Jak powyżej. To samo tylko więcej. Więcej śniegu, śniegolodu i lodu. Również większość prowadziłem/niosłem przez las. Wyprzedził mnie jeden piechur... Jechałem może 1/3 odcinka, zwłaszcza końcówka przed Kudłaczami, ta niżej położona i na zachodnim stoku była przejezdna. Na pełną turystów polanę na wleciałem na kołach, także wstydu na szczęście nie było ;) Potem to już tylko zjazd stromą szosą do Pcimia, i bokami wzdłuż Eski do Myślenic. Hot-Dogi w Żabce i w narastającym chłodzie pagórkami do Krk: Polanka, Siepraw, Rzeszotary Świątniki, Swoszowice. Dokręciłem jeszcze trochę po mieście.

Choć zamiast jazdy MTB było to raczej prowadzenie MTB, i to tak było fajnie :) Odżyły wspomnienia sprzed kilku lat, gdy każdy letni weekend ciorałem i obijałem się na rowerze po Beskidzkich szlakach. Na pewno w tym roku wrócę w Góry. Muszę tylko uważać, wybierać łatwiejsze szlaki i nie przeszarżować, żeby nie wyglebić jak na zjeździe z Lubania w 2017 roku (OTB przy 40km/h). Dziadkowi muszę zaś wymienić tarcze, tylna ma w najcieńszym miejscu max 0,5mm!!! Napęd i amor jeszcze wytrzymają.

https://photos.app.goo.gl/uwfYvqMdVbagAF1o9

https://www.alltrails.com/explore/map/lubomir-25-03-2022-d87aa42?u=m

7.50 - 22.05


Kategoria > km 100-149, Terenowo

Coś lżejszego

d a n e w y j a z d u 234.59 km 7.00 km teren 12:32 h Pr.śr.:18.72 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1300 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 13 maja 2018 | dodano: 03.06.2018





https://photos.app.goo.gl/VDl6NjituY0geYDN2

Minął tydzień od długiego weekendu, czas wracać do normalności, tj. startów z Krakowa. Koło ciągle nie zrobione, części w drodze. Minimalne bicie z tyłu nie uniemożliwia jednak przecież jazdy. Jeśli objechałem na tym kole Tatry to i do Opona uda się dojechać ;) Bo taki właśnie jest plan na dziś - Opole. Niezbyt ambitny, by nie rzec że chillout-owy. Ale myślę że mi się należy po dwóch górzystych trasach w odstępie 3 dni.

Trasy w ogóle nie planuję, bo co tu planować, to tylko Opole. Którędy by się nie pojechało to się dojedzie. Startuję 20 minut po północy (to już ostatni taki start, potem zmienię godzinę wyjazdów na poranne). Już po wyjeździe podejmuję decyzję że na Śląsk pojadę wojewódzką, przez Alwernię. Krajówką przez Krzeszowice już za dużo razy jechałem w tym roku, a tędy jeszcze ani razu. Ciepła i pogodna noc sprzyja sprawnemu nawijaniu asfaltu. Jako że w centrum Alwerni byłem tylko raz w życiu (w 2015r.) i korzystając z niezbyt napiętego na dziś harmonogramu myślę żeby jeszcze raz tam uderzyć. Tak też robię i odbijam boczną drogą w prawo, pod górę. Alwernia śpi. Tylko jakiś jeden obłąkany rowerzysta siedzi na ławeczce. Widać że przyjezdny, bo czyta tablice informacyjne. Przeczytał przeczytałem wszystko, i zbieram się dalej. Niestety nie chciało mi się zerknąć na GPSa w telefonie, wskutek czego źle skręciłem. Zamiast wrócić do wojewódzkiej wylądowałem na bocznej drodze na Piłę Kościelecką. Kawałek nią ujechałem, zanim zorientowałem się w błędzie. Nie chce mi się zawracać, w sumie to może i dobrze? Nigdy tą drogą nie jechałem, więc sobie zwiedzę, a parę km więcej nie ma znaczenia gdy celem jest Opole. No to jadę, wciągam dość stromy podjazd, a za chwilę już zjeżdżam do Chrzanowa. Może być i Chrzanów, nie mam nic przeciwko. Tutaj jeszcze noc. Pauzuję na rynku, na tym w odróżnieniu od Alwerni jakieś oznaki życia są – kilku podpitych młodzieńców. No i ten rowerzysta jeszcze. Z Chrzanowa na Libiąż, inną wojewódzką. W połowie drogi można już dostrzec oznaki brzasku, a w Libiążu już niemal świt. Uwieczniam na zdjęciu oldchoolowy dom handlowy, lubię takie klimaty. W Chełmku już widno. Dzień zapowiada się pogodnie, na niebie szczątkowe tylko ślady chmur. A taka maleńka „strefa mgieł” tylko na przejeździe mostem nad korytem Przemszy. Mijam potężną basztę wieży szybu KWK PIAST, po czym by ominąć kretyński i długo się ciągnący zakaz jazdy rowerem, korzystam z idącej równolegle śmieszki rowerowej. Jakości takiej jak widać na zdjęciach, ale dziś aż tak bardzo mi to nie przeszkadza (lekka trasa) a ciągnące się bokami szpalery soczyście zielonych drzew uspokajają nerwy ;) Koło Bierunia ścieżkowy terror się kończy i można jechać jezdnią, jak Bóg przykazał :) Mijam wielką fabrykę Fiata, a to oznacza że docieram do Tych. Słońca coraz śmielej operuje na idealnie niebieskim nieboskłonie, i szybko pozwala zrzucić zbędną już warstwę ubrań. Tychy omijam jednak tranzytem, dopiero w Gliwicach odpoczywam na skwerku. A że Gliwice to już niemal granica Górnego Śląska, to tablica powitalna województwa Opolskiego pojawia się szybko. Bardzo przyjemną, prowadzącą głównie lasami wojewódzką dojeżdżam do Kędzierzyna-Koźla. Poza wielkimi zakładami azotowymi miasto kojarzy mi się z historią z ubiegłego roku. Wracając z Czech (z Pradziada), chciałem szukać pociągu w Koźlu. Miły Pan uświadomił że Koźle to zabita dechami wiocha, i tu pociągów niet. Tzn. nie jeżdżą do Koźla. Za pociągiem to trzeba jechać do miasta - do Kędzierzyna-Koźla! Bo to są dwie odrębne miejscowości: Koźle i Kędzierzyn-Koźle, leżące na przeciwnych brzegach Odry :) Przejeżdżam przez n-torowy przejazd kolejowy, i wewnętrzną jakby drogą miedzy węzłem kolejowym a Zakładami kieruję się do centrum miasta. ZAKK ogrodzone wysokim płotem, dużo drzew a instalacje daleko, więc jakichś spektakularnych zdjęć zrobić niestety się nie da. Za małym laskiem jest już właściwa część miasta. Bardzo zadbanego miasta, pewnie bogatego. Do tego stopnia że nawet ścieżki rowerowe są asfaltowe i zdatne do jazdy! Podejrzewam że to Azoty trują i w zamian dużo hajsiku łożą Kędzierzynowi. Z K.K. wojewódzką na Gogolin. Lasy kończą się a zaczynają rozległe pola uprawne. Pośród których majaczy potężna sylwetka (chyba) huty w Zdzieszowicach. Jest wczesne popołudnie, a temperatura niewiele poniżej progu upału. Gdzieś tu orientuję się że zaczyna uchodzić powietrze na tyle, i wkurwiać. Chciałem bowiem przyoszczędzić i jednak załatałem i założyłem te rozcięte wskutek snejków na Słowacji dętki. Będę dopompowywał co jakiś czas, zmieniać się nie chce. Centrum Krapkowic i Gogolina omijam, przejeżdżam środkiem pomiędzy obydwoma. Do Opola raptem 20km. A godzina młoda, ledwie 13ta. Zaliczam zatem dłuugą drzemkę na ławeczce nad brzegiem stawu. A potem aby urozmaicić sobie jazdę zjeżdżam z wojewódzkiej w leśną drogę, odrobina MTB (a raczej „MTB”) nie zaszkodzi. Raptem 3km tego lasu a jaka odmiana. Do Opola natomiast wjeżdżam ekstremalnie szeroką szutrówką. 15ta. Pociąg za kilka godzin, czyli trochu się pozwiedza :) Na początek wjeżdżam w jakieś tereny kolejowe. Przeciskam się pod jakimiś wiaduktami, przez torowiska przenoszę, pewnie nie wolno tak. Kilka spontanicznych skrętów na skrzyżowaniach później ląduję na skąpanej w cieniu drzew ławeczce, na nadodrzańskich bulwarach. Trochę drzemiąc, trochę przyglądając się niedzielnemu wypoczynkowi Opolan, utykam w tym miejscu na ładną godzinę :) Jak chillout, to chillout :) W końcu zaczyna mi się tu nudzić, a czasu ciągle mnóstwo. Jadę więc obadać gdzie tym bulwarem można zajechać. Asfaltową alejką przejeżdżam obok urządzeń technicznych śluzy, następnie wzdłuż terenów przemysłowych, i tym sposobem wyjeżdżam za miasto. Bulwar kończy się. A właściwie to alejka zawraca i zakosami wspina się w górę, ponad dolinę rzeki. Zza drzew zagajnika wyziera urwisko, a na jego dole - całkiem spory zalew. Okrążam go, jest nawet plaża. Bardzo fajny teren rekreacyjny, w oddali na drugim brzegu widać wystające ponad las co wyższe budowle miasta. Czas powoli, bo powoli, ale jednak płynie, do odjazdu pociągu coraz bliżej. Główną drogą kieruję się wiec ku dworcu. Robię jeszcze pętelkę po śródmieściu, zaliczam Rynek, i w końcu na dworzec. Wsiadam w komfortowego (skład wagonowy, nie EZT) IC-ka, by dwie 2,5 godz. przyjemnej podróży później być już na Głównym w Krakowie. W domu po 22giej.

I tak minął ten leniwy, rowerowy dzień :) Czasem tak trzeba, a nie tyle same Słowacje, Tatry, Węgry. Czasem trzeba lżej.

0.20 - 22.10
4,25l (w tym 1l energetyka)


Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo

Rzeszów

d a n e w y j a z d u 207.37 km 2.00 km teren 12:25 h Pr.śr.:16.70 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:1500 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 25 listopada 2017 | dodano: 26.11.2017





Na sobotę zapowiadali ładną pogodę, zwłaszcza na południowym wschodzie (+14 nawet miało tam być). Kierunek trasy nasunął się więc sam: Tarnów, Rzeszów a może i Przemyśl.

Wyjazd standardowo o północy. Jest dość ciepło, w Wieliczce musiałem się przebrać (wziąłem 3 kurtki: cienką, grubą i przeciwdeszczową, z których wykorzystałem tylko tą pierwszą). Przy okazji uwieczniłem wreszcie za zdjęciu ciekawostkę, która stoi tam od lat: znak z oznaczeniami starej „czwórki”. Ów droga (dziś 94ka) zaprowadzi mnie do Rzeszowa. Kilka stopni na plusie, jazda lekko pagórkowatą, pustą o tej porze dnia nocy krajówką mija więc bardzo przyjemnie. Lada moment jestem w Bochni a chwilę potem w Brzesku. Na rynku ciekawostka przyrodnicza: drzewka z żywo zielonymi liści pod koniec listopada?! Na pewno nie jest to rodzimy gatunek. W Wojniczu ciemno, cicho, pusto i głucho. W Tarnowie podobnie, na sennym rynku poza mną nie ma chyba nikogo, nie to co w Krakowie, ten żyje non stop. Chwilę odpocząłem, coś tam zjadłem i na wylocie z miasta wita mnie wschód Słońca. Po drodze robię zdjęcia co ciekawszych obiektów typu: malutka huta szkła, skład opon czy całkiem spory silniczek. Listopadowy ranek jest słoneczny i pogodny. Bardzo przyjemne jak na późną jesień warunki nieco psuje silny i zimny południowy wiatr, który włącza się kawałek za Tarnowem. W połączeniu z brakiem sensownych połączeń kolejowych (pociąg o 4.30…) stawia on pod znakiem zapytania plany dotarcia do Przemyśla. Pewnie skończy się na Rzeszowie, myślę sobie (nie myliłem się). Póki co jadę jednak dalej i zwiedzam przejazdem centra (ryneczki, placyki itp.) wszystkich mijanych miasteczek. Pilzno, Dębica, Ropczyce, Sędziszów Małopolski. Cztery dokładnie są między Tarnowem a Rzeszowem. W dwóch z nich (nie pamiętam już w których) małe zakupy a między trzecim a czwartym rzecz nieco ciekawsza: (czynny) odwiert ropy naftowej. Dłuższą chwilę wgapiam się w tą hipnotyzującą pracę pompy ;) Po czym robię jeszcze małą sesję zdjęciową z wielką radziecką maszyną nieznanego mi przeznaczenia (wyciągarką czegoś tam pewnie). Ruszam dalej, im bardziej na wschód tym mocniej wieje. Co silniejsze podmuchy wiatru zaburzają mój tor jazdy znosząc mnie nieco ku osi jezdni, trzeba uważać. Im dalej tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu że dziś skończymy na Rzeszowie. Na przydrożnych przystankach przyglądam się różnym ciekawostkom (pisałem już kiedyś, że bardzo ciekawe rzeczy można tam znaleźć). Tym razem zainteresował mnie ten napis. Do Rzeszowa docieram chwilę przed 14tą. Za wcześnie by od razu wracać (o Przemyślu już dawno nie myślę). Odszukuję interesujący mnie pociąg: 17.50, ostatni Regio do Krakowa, potem już tylko IC. Mam więc niemal 4 godziny na zwiedzanie miasta. Zwiedzam więc. Pomijając rzecz tak oczywistą jak Wielka Cipa (być w Rzeszowie i zobaczyć Wielkiej Cipy to nie być w Rzeszowie) zaliczam też rynek. Potem ładnymi bulwarami Wisłoku (po drodze gejowska kładka) docieram na północny skraj centrum Rzeszowa. Gdy się kończą przejeżdżam na drugą stronę rzeki i skręcam w uliczkę która okazuje się być ślepa. Jest za to ścieżka. Początkowo prowadzi ona przez jakiś sad (?). W każdym razie drzewa rosną w równiutkich rzędach. Potem jakieś chaszcze, klimatyczna kładka nad Wisłokiem, między rurami magistrali CO. Torowiska kolejowe, działki, rozmoknięte drogi (a rower świeżo wymyty :D) itp. itd. Wreszcie wydostaję się z tego bagna i wyglądającym na nowo wybudowanym, okazałym mostem na powstającej północnej obwodnicy miasta przedostaję się na zachodnią jego stronę. Potem znowu po bulwarach (robi się ciemno), w te i we wte. Na północ leciało się pięknie, na południe wiatr mocno hamował. Potem tu i tam, tam i tu, i na dworzec. Zapiekanka, bilety i do domu. Podróż pociągiem minęła bardzo przyjemnie. Nie mogła inaczej bo jechałem jednym z najwygodniejszych pojazdów szynowych – starym dobrym „kiblem”. Te nowoczesne Pesy, Sresy i inne Impulsy do pięt mu nie dorastają. Jedyna wada to brak wifi/gniazdek ale chyba nie po to jeździ się pociągami żeby na fejsie siedzieć (którego i tak nie używam). W Krakowie mała dokrętka i akurat gdy zaczyna padać dojeżdżam do domu, koło 22giej.

Udana wycieczka, jak na koniec listopada pogoda jak i dystans zupełnie ok. Lajtowe zwiedzanie Rzeszowa było zdecydowanie lepszym pomysłem niż orka pod wiatr do Przemyśla i czekanie w nocy kilka godzin na pociąg. Czasem trzeba wiedzieć kiedy odpuścić (miewam z tym problemy ;) ). Rzeszów wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie, nie taki skansen jak Kraków. Pomimo że miasto zupełnie innej wielkości to jakoś tak z rozmachem bardziej.

Opis krótki bo i trasa nie za długa. Bliźniaczo podobna do tej sprzed roku, też z końca listopada

Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/eDaDSCRLBBwVqSyy2

00.30 - 21.55
2,7l
4 bułki z pasztetem, 4 banany, 1 zapiekanka, 0,5kg wafelków, duże delicje, 1 x 7days, paczka słonych ciasteczek


Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 200-249, Powrót pociągiem, Terenowo

Trauma do końca życia (z pracy)

d a n e w y j a z d u 4.58 km 0.00 km teren 00:18 h Pr.śr.:15.27 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: 34 m Kalorie: kcal Rower:Inny
Poniedziałek, 4 września 2017 | dodano: 17.09.2017



Czyli przejażdżka Krakowskim Rowerem Miejskim Wavelo. Raptem 2 razy do pracy (pt. i pon.) a już bolą mnie plecy i nadgarstek. To cholerstwo waży 25kg a pozycja na tym wynalazku jest zupełnie nieergonomiczna, wręcz szkodliwa dla zdrowia (!) W życiu nie przypuszczałem że jazda na rowerze może być tak nieprzyjemna :O Wolę jednak na piechotę :)







Kategoria > km 000-009, Nieudane wypady, Terenowo

Prędkość była zbyt szybka

d a n e w y j a z d u 230.00 km 20.00 km teren 14:00 h Pr.śr.:16.43 km/h Pr.max:60.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3400 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 5 sierpnia 2017 | dodano: 10.08.2017





Jakkolwiek aktualny sezon jest rekordowy pod względem długich szosowych tras tak jeśli chodzi o jakieś terenowe wyrypy jest bardzo marnie. Początek sierpnia a ja w Górach byłem raptem raz – liznąłem tylko nieco Sądeckiego. Postanowiłem to zmienić i wybrałem się w Gorce. Dokładniej to coś takiego jak rok temu chciałem przejechać.

Wyjazd standardowo, chwilę po północy. Pierwsze metry przejechane na nowych oponach (Schwalbe Tough Tom 2,25) ujawniają brutalną prawdę – opory na asfalcie są kosmiczne ;) No ale nie może być inaczej, to już prawdziwie terenowe gumy, bieżnik ze starego Nobby Nica mówi wszystko. Poza niecodziennie dużym oporem na korbie niezwykła jest też temperatura: 25’C w środku nocy :O No po prostu gorąco jest. Toczę się więc powoli, standardowo wylotówką na Wieliczkę. Tam przerwa na łyk energetyka i dalej , wojewódzką na Gdów. Hmm wspominałem już jest bardzo gorąco? Gdów to kolejny standardowy przystanek na trasie. Do Krościenka jadę najkrótszą drogą a ta jest jedna – pora na odcinek zadupiastymi zadupiami przez Stare & Nowe Rybie. Serpentyny, kilku-nasto nawet czasem % podjazdy, ciemne lasy czyli same fajne rzeczy :) Na dokładkę nie mniej fajny zjazd do Limanowej. W mieście ciągle jeszcze ciemno. Skręcam w drogę na Kamienicę i przede mną długi podjazd na przeł. Ostrą-Cichoń. Taki gorąc, że zdejmuję kask, nieczęsto mi się to zdarza. Zaczyna się przejaśniać. Ileś tam serpentyn i litrów potu dalej jest wreszcie szczyt. Pora na zasłużony zjazd do Kamienicy. Wreszcie nieco chłodniej, może nawet delikatnie zimno przez chwilę było (zjeżdża się w dolinę rzeki, Kamienica to nie tylko wieś ale i rzeka o takiej samej nazwie). Z Kamienicy na Zabrzeż, z Zabrzeża na Krościenko. Ciągle delikatnie w dół. Przyjemny odcinek wzdłuż Dunajca i w Krościenku melduję się ok. godz. 7mej. Na liczniku natomiast koło setki. Śniadanie (zjadam najcięższe rzeczy tj. banany), przygotowanie roweru do górskiej wędrówki (plecak na plecy, upuszczanie powietrza z opon, demontaż lampek itp.), jakieś zakupy (2l wody), odpoczynek i godzinka zeszła. Tak że na szlak wjeżdżam ok. godz. 8mej. Szlak, jak to w Gorcach, bardzo przyjemny. Niemal wszystko do podjechania a na tych gumach to już w ogóle. Jeśli tylko wystarczy płuc to wszystko można na nich wciągnąć. Okoliczności przyrody również bardzo ładne, mnóstwo różowych (nie wiem jak się nazywających) kwiatków. Mijam bazę namiotową i na szczycie, pod wieżą melduję się chwilę przed 11tą. Sporo turystów, ktoś tam robi mi tytułową fotkę, jem mocno poobijanego (prawie jak ja za chwilę, ale nie uprzedzajmy faktów ;) ) banana. I ruszam w dół a właściwie to sprowadzam bo z tej strony szczytu jest najstromszy fragment szlaku. Spotykam tam starszego Pana (również z Krakowa) który zbiera jagody i wszędzie chodzi z małym drewnianym stołeczkiem (żeby było na czym usiąść). Dalszy odcinek szlaku to płynna i szybka jazda. Co te opony potrafią! Jakbym na zupełnie inny rower wsiadł. I tak sobie lecę, raz szybciej, raz wolniej, po kamieniach, korzeniach a także zupełnie gładkich odcinkach szlaku. Na tych ostatnich to już w ogóle popuszczam wodze fantazji. I tak sobie lecę, może ze 30, może i 40 po gładkim (jak na górski szlak) odcinku. W którymś momencie zaczynam lecieć dosłownie, ponad kierownicą, jakieś 3m w przód. O kurwa jakie to było uderzenie. Chyba najpotężniejsze w mojej rowerowej karierze. Pierwsze co zawsze robię po glebie to wstaję i czym prędzej wsiadam na rower. Żeby nikt nie widział i wstydu nie było ;) Wyglądało to mniej więcej tak. I tak przejechałem w tym szoku ładny kawałek, ze 3km. W międzyczasie kilka razy oceniam straty, W rowerze niby tylko obrócony róg ale wiem że kiera i tak do wymiany, tyle gleb co ona przeszła to już trzeba. Ze mną z kolei tak: twarz cała, dosłownie na czubku nosa odrobinka ziemi, musnąłem nim glebę. Boli brzuch a dokładnie nadbrzusze, które jest nieco zaczerwienione. Żebra po prawej a raczej miejsca ich łączenia też bolą. Do tego obtarte wszystkie kończyny, najbardziej boli lewa ręka. W połowie przedramienia jakaś gula wyskoczyła, bałem się czy nie złamana ale raczej nie bo działa normalnie. Na niej też najwięcej otarć. Dłonie całe, uratowały je rękawiczki. Koszulka cała ujebana ziemią, przebieram na drugą stronę żeby jako tako wyglądać. Nie muszę chyba dodawać że odechciało mi się dalszej jazdy MTB. Dojechałem w tym szoku pod Kotelnicę gdzie stwierdziłem że nie mam GPSa... Tzn. został na szlaku, ciekawe w jakim stanie. Chcąc nie chcąc zawracam (na tej podstawie wiem ile przejechałem w poglebowym szoku) i nadkładam ~6km. W końcu go mam. Leży na środku szlaku, ekranikiem do dołu... Oczywiście rezjebany (ekranik), ledwie widać 1/6 obrazu. Zakładam, z nadzieją że przynajmniej śladu z trasy nie stracę. Wracam z powrotem pod Kotelnicę, gdzie spotykam piechura. Wygląda na mocno odwodnionego. Pyta czy jest jakieś źródełko przed Lubaniem (przed bazą). Raczej nie ma. Ale ja mam 1,5l mineralnej która nie będzie mi już potrzebna. Odlewam mu połowę do bidonu, chwilę gadamy i każdy rusza w swoją stronę. W moim przypadku w stronę cywilizacji, do Huby zjeżdżam (taka wioska). Szybko zaczyna się asfalt a ja szybko jestem na wojewódzkiej. Myślę że można by coś do dezynfekcji kupić. Ale wszystko pozamykane, jeden sklep otwarty, ale tam nie mają takich rzeczy. Dowlokłem się te kilkanaście km do New Targu, tam kupiłem spirytus i jakieś plastry (żeby Słońce nie świeciło na otarcia, bo upał był). Ale teraz, 2 godziny po glebie to już pewnie potrzebna ta dezynfekcja jak umarłemu kadzidło ;) (Nie pomyślałem a równie dobrze mogłem kupić setkę wódki, na pewno mieli tego typu towar we wcześniejszym sklepie ;) ). W sumie to już coraz mniej wszystko bolało (poza lewą ręką, ta bolała na każdej dziurze, nierówności asfaltu). Pomyślałem więc że jakoś dotoczę się do domu, oczywiście najkrótszą drogą. I tak też zrobiłem, w N. Targu i Rabce lody sobie zjadłem i w ogóle sporo odpoczywałem po drodze. Zachód Słońca między Mszaną a Kasiną. Pamiętam że przed Dobczycami zimno było, a ja żadnych dodatkowych ubrań nie miałem. W domu chwilę po północy.

No i to tyle. Trzecie OTB w karierze, w ogóle zdecydowanie jedna z najgroźniejszych gleb. Szczęście w nieszczęściu takie że szlak na tym odcinku był twardą, ubitą ale jednak niemal idealnie gładką ziemią. To raz. A dwa że siła uderzenia rozłożyła się równomiernie między klatkę piersiową, brzuch i wszystkie kończyny, natomiast nie uderzyłem twarzą. Bo jeśli były by tam kamienie/korzenie i/lub przywaliłbym nosem to z tego Lubania zjechałbym Land Roverem GOPRowców a nie na rowerze... Natomiast sama przyczyna tej gleby ciągle jest dla mnie zagadką. Wiadomo że jechałem szybko ale rowery, tak same z siebie się nie obracają wokół osi przedniego koła. Był tam jakiś kamyk ale wg. mnie za mały aby zatrzymać rozpędzonego 29era. Hmmm...

Kierownica wymieniona (faktycznie miała małe "nadpęknięcie"), GPS służy dalej, choć teraz tylko jako rejestrator śladu (logger) - ekranik mu do tego niepotrzebny ;)

Reszta zdjęć: https://goo.gl/photos/UMSypZRzogLbQ92f8

Zaliczone szczyty:
Przeł. Ostra-Cichoń 812
Marszałek 828
Jaworzyna 1050
Średni Groń 1225
Lubań 1211
Runek 1005
Runek Hubieński 997
Kotelnica 946
Obidowa 865
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502

WYSOK MAX: 1211
0.15 - 0.20
7,75l
5 bananów, 2 bułki z czymśtam, 2 paczki delicji, 2 x lody, pierniczki, czekolada


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 200-249, Nieudane wypady, Terenowo

Pradziad

d a n e w y j a z d u 380.97 km 2.50 km teren 19:10 h Pr.śr.:19.88 km/h Pr.max:65.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2885 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 22 lipca 2017 | dodano: 23.07.2017





Była Kralova, była Lysa Hora, więc sam z siebie nasuwa się Pradziad :) 1492m n.p.m. Kolejna "kultowa" chyba, wśród rowerzystów góra. Z Krakowa na szczyt wyszło mi palcem po mapie najkrótszą drogą ~250km. Jak na mnie niemało, więc powrót pewnie by był pociągiem. Z Opola dokładniej myślałem wracać. Tym razem się przygotowałem i wymieniłem stówkę na "Koruny Czeskie", a dokładnie 600 ich dostałem. Bardzo ładne mają banknoty ale przede wszystkim monety (reszta która mi wydali w sklepach).

Wyjazd z poślizgiem, acz niewielkim - 10min po północy, i przez Kurdwanów, Ruczaj lecę na Skawinę. Tu jak zwykle śniadanie i dokumentacyjna fotka ("żeby nie było że mnie było", i zaglądający tu od czasu do czasu samozwańczy, anonimowi Bikestatsowi szeryfowie mieli mniejsze pole do popisu ;) ). Ze Skawiny na Zator. Zaczynają się (czego na zdjęciach za bardzo nie widać) mgły. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to że pomimo tych mgieł, tej całej wilgoci jest po prostu ciepło O_o ~15 stopni, najniżej do 13 spadło i zupełnie komfortowo można było jechać całkiem na krótko (!) W sennym Zatorze pauza na rynku. Z Zatora uderzam na Oświęcim, przed miastem efektownie rozświetlone zakłady chemiczne. Powoli zaczyna jaśnieć, mgły ciągle się utrzymują, co pozwala zrobić o świcie różne fajne zdjęcia. Z ciekawszych obiektów mijam klockowatą basztę wieży KWK Brzeszcze, znaczy się na Śląsku już jestem. A stąd już niedaleko do Pszczyny, gdzie docieram koło wpół do szóstej. Na ławeczce ogrzewam się pierwszymi promieniami wschodzącego Słońca. Kolejny większy cel na dzisiejszej trasie to Jastrzębie (Zdrój). Po drodze odwiedzam jeszcze Pawłowice, niewielka ładna mieścina. Tak jak zwykle w miastach/miasteczkach staram się zaliczyć rynek/ryneczek tak tym razem w Jastrzębiu odpuszczam. Bo miasto to (90tys., większe od N. Sącza) rynku... nie ma (!) Są za to jakieś kominy, wielkie czarne hałdy, jednym słowem typowe, nieodłączne elementy miejscowości uzdrowiskowej ;) Przejeżdżam nad A1, docieram do Wodzisławia Śląskiego. Zdecydowanie ładniejsze miasto, pauza na placyku pod jakimś pomnikiem. Nieźle już przygrzewa, do użycia wchodzi więc krem z filtrem. Natomiast w jakiś dziwny i niewytłumaczalny sposób rynek w tym mieście pominąłem... Trudno. Kilka km, Pszów. Fajna fontanna i zabytkowa kolejka z KWK Anna. Do Raciborza docieram chwilę po 7. Kurczę, fajnie - wczesny ranek a ja już nad Odrą :) W mieście robię zdjęcia kilku co ciekawszych obiektów (m. in. pomnik Matki Polki - to ta wysoka Pani z dzieckiem na ręku) jak i urządzam standardowy odpoczynek. Ostatnia duża miejscowość przed granicą to Kietrz - tu spotykam kolarza - turystę, na szosówce z bagażnikiem. Z godnych odnotowania obiektów fajny wiadukt kolejowy pod Nową Cerekwią a potem już same zadupia. Tu po raz pierwszy zauważyłem na horyzoncie może nie burzowe ale trochę ciemniejsze chmury. Już wiedziałem co się może dziś święcić (i nie myliłem się ;) ). Upał już niezły, 32-33, na liczniku takie wartości. Na Czechy planuję dostać się pewnym skrótem, na mapie wyglądał mi on na gruntową drogę. No i faktycznie betonowe płyty przeradzają się w gruntówkę. Ta z kolei w leśną drogę. Leśna droga w ścieżkę. A ścieżka w krzaczory i pokrzywy :D Ależ się wtedy wkurwiłem. Szosowa trasa miała być a ja przedzieram się przez pokrzywy po szyję. Oczywiście szczelnie okryty ubraniem przeciwdeszczowym, bez tego bym się nie przebił przez to. Wada jest taka że ubranie to taka "cerata" tzn. przy temp. 30 stopni wewnątrz mogło być z 40-50... Musiałem ze 3 razy tą kurtkę na chwilę zdjąć bo bym się zagotował. Wspominałem już że byłem nieziemsko wkurwiony? Niecały kilometr tych krzaków mogło być ale i tak czasu mnóstwo sił i czasu tam straciłem. W końcu jest jakaś droga-ściernisko brzegiem pola, potem droga przez ogródki działkowe i wreszcie asfalt. Czeskie znaki drogowe, czyli granicę przekroczyłem gdzieś w tych chaszczach ;) Miasteczko Krnov. Na liczniku 200km, na zegarze 13ta. Odpoczynek na ławeczce, potem zwiedzanie przejazdem: jakiś pomnik, bogato zdobiony budynek, kolorowy komin i uroczo obskurna kładka nad torami kolejowymi. Z Krnova obieram kurs na Bruntal. Jakieś 20km bardzo przyjemnej drogi czeską "krajówką". Zaczynają się pierwsze podjazdy, w lasach drzewa liściaste powoli zaczynają ustępować miejsca iglastym. Znaczy się góry już niedaleko :) Ostatni podjazd (na którym kończy mi się picie) - Bruntal leży na wys. ponad 500m n.p.m. W mieście wszystko pozamykane, jak na Słowacji... Więc tylko fotka na rynku i trzeba szukać jakiejś stacji. W końcu jest. Kupuję 2l różnych schłodzonych napojów + jakieś wafelki. 140 Korun. Chyba drogo. Ale przynajmniej Pani w kasie bardzo miła, widząc że nie jestem z kraju dokładnie przeliczyła mi resztę podając wartość każdego wydawanego pieniążka. Kawałek za miastem mym oczom po raz pierwszy ukazuje się maszt na szczycie Pradziada. A droga powoli ale systematycznie zaczyna piąć się do góry. Wjeżdża się w przyjemny chłód lasu, a temperatura spada z 33 do 23 stopni :) W końcu dojeżdżam do czegoś w rodzaju przełęczy a nazywa się ona "Hvezda". 860m n.p.m. Jakieś parkingi, bar, noclegi itp... Kolejny zapas picia: Kofola + jakaś woda, kolejne 70 Korun. Tu zaczyna się właściwa część podjazdu na Pradziada. Startuję koło 17.20. Nie jest ten podjazd jakiś ciężki. Ale ciężko wchodzi, gorzej niż Lysa ostatnio. Kulam się więc powoli do góry swoim tempem. W końcu wyjeżdża się z lasu na coś w rodzaju turystycznego węzła - schronisko, parking, wyciągi itp itd. Dobrze że takie coś jest po drodze bo na horyzoncie dostrzegam nieciekawie wyglądające chmury. A im wyżej tym więcej ich dostrzegam, jeszcze bardziej nieciekawie wyglądających... W końcu zaczyna grzmieć. Sił momentalnie przybywa ;) Jak najszybciej wtargać na szczyt! Wieżę TV widzę już od dłuższego czasu. W końcu ostatni, łagodny zakręt w prawo i jest! Pradziad zdobyty! Nie ma jednak zbyt wiele czasu by nacieszyć się sukcesem, bo to co dzieje się z niebem dookoła wygląda naprawdę groźnie... Chmur nie ma tylko na północnym wschodzie. Tyle dobrze, bo tam mniej więcej będę jechał. Jedyną osobą na szczycie byłem. Tzn. reszta pewnie schowała się w restauracji (jest w budynku nadajnika). Dosłownie kilka minut by cyknąć fotki i w dół, jak najszybciej w dół!!! 12 minut :) Tyle zajął mi zjazd z powrotem na Hvezdę a 6ka z przodu często gościła na liczniku ;) Ale dalej jestem na jakimś Czeskim zadupiu a dokoła szaleją burze więc nawet się nie zatrzymuję. Dalej, też w dół, szybciej, szybciej. Vbrno pod Pradadem. Jakieś miasteczko. Tu wreszcie odpoczywam i zastanawiam się co dalej. Miałem w planach Zlate Hory, Głuchołazy i na Opole. Ale najmniej chmur było na wschodzie. Skręcam więc w drogę nr 451. Zaczyna kropić. Potem chciałem w 452 na Albrechtice ale coś mi się pomieszało i dotrę do 45ki i Krnova... Trudno. Po drodze ciekawie zjawisko. Miałem wrażenie jakbym znalazł się w przysłowiowym "oku cyklonu". Tzn zupełna cisza, zero wiatru, a wszędzie dookoła ciemna pierzyna z chmur. Z wyjątkiem sytuacji za plecami - tam "pierzyna" jest częściowo odkryta i spod niej zaczyna świecić ostre Słońce. Które rozświetla wnętrze tego całego burzowego kotła na pomarańczowo. Naprawdę ciekawie to wyglądało, niestety na zdjęciach ciężko to uwiecznić. Aha zapomniałbym - do kompletu była też niczego sobie tęcza. Na przystanku (Siroka Nova) pauza, chcę sobie popodziwiać trochę to ciekawe zjawisko, i wreszcie coś zjeść. W trakcie tej przerwy zaczęło padać a że zbliżał się zmrok nie pozostało nic innego jak wdziać przeciwdeszczowe wdzianko z ceraty, pokrowiec na sakwę i ruszać dalej. Może z niecałe 10km przejechałem w deszczu, potem już tylko mokre drogi i błyski gdzieś na horyzoncie. Bardzo klimatyczny ciemny odcinek po Czeskich zadupiach i znowu w Krnovie. Tym razem jednak przez pokrzywy przedzierał się nie będę ;) Lecę główną na Głubczyce. W Polsce koło 22.40. Najbliższa czynna stacja kolejowa wydaje się być w Kędzierzyniu. Ale pewien nie jestem, ciężko o wifi na tych zadupiach ;) Zdejmuję na jakimś murku mokre ciuchy a tu podchodzi małżeństwo i mocno zaniepokojeni moim widokiem pytają czy wszystko w porządku. Jak najbardziej, no może z głową coś nie tak :D Gdy mówię że jadę do K-K chwytają się za głowę że to kawał drogi ;) (a raptem z 45km tam było). Żegnam się więc grzecznie zanim spytają skąd przybywam :D W Głubczycach przed północą. Fotka na rynku, bo pierwszy raz jestem. Szukam jakiegoś sklepu, jakiego energetyka bym wciągnął bo spać się chce... Wszystko jednak zamknięte. Stacji benzynowych też niet. Nie pozostaje nic innego jak lekko sennym toczyć się dalej, może po drodze coś będzie (nie było). W zamian puściłem sobie czeskie radio (Impuls 981AM) i słuchając wesołych piosenek od razu raźniej się jechało :) Kilometry jednak trochę się dłużyły. W Koźlu koło 2.30. Tak, w Koźlu bo o tym że po drugiej stronie Odry istnieje miasto o podobnej do K-K nazwie dowiedziałem się w czasie miłej rozmowy z dziewczynami z budki z kebabem i jakimś tubylcem. Jako że kebabów nie lubię, kupiłem tylko 3 energetyki. Dziewczyny życzą mi powodzenia w powrocie domu, ja też się żegnam i jadę na dworzec po drugiej stronie rzeki. Okazuje się że najbliższy Regio za 3 godziny, o 6:01... Potem w Gliwicach przesiadka na TLK. Spędziłem ten czas przyglądając się nocnemu życiu dworca, naprawdę ciekawych ludzi można spotkać :D Zrobiłem też małą rundkę po mieście. A i udało mi się wreszcie coś nie-słodkiego kupić, 3 malutkie paczki chipsów z automatu, 3x25g. Dobre i co. Kolejowa część wycieczki przebiegła z niewielkim tylko zgrzytem ("brak miejsc na rowery", a w pociągu przedział rowerowy puściutki). W domu o 10.35.

Udana trasa, kolejny solidny szczyt do kolekcji, trochę Czech też liznąłem jak i odwiedziłem kilka polskich miast w których nigdy nie byłem/byłem dawno temu. Tylko że znowu czuć lekki niedosyt. Chciałoby się coś więcej... Chyba nawet wiem co ;)

Zdobyte szczyty:
Sedlo Hvezda 860 x2
Praded 1492

Nowe gminy:

Śląskie:
Piotrowice Wielkie

Opolskie:
Kietrz
Branice
Głubczyce
Pawłowiczki
Reńska Wieś

Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/fLs1fkeJDSqXamO82

NACHY SREDN: 2%
NACHY MAX: 11%
WYSOK MAX: 1438
0.10 - 10.35
6,5l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 (malutkie) paczki chipsów, paczka (podwójna) delicji, 2 czekolady, 2 wafle, paczka wafelków, 7days, baton energetyczny

Serwis: mycie roweru, smarowanie łańcucha, regulacja hamulców, klejenie siodełka, pompowanie opon i inne drobiazgi


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem, Terenowo, Serwis

Radziejowa & Jaworzyna

d a n e w y j a z d u 202.00 km 33.00 km teren 11:43 h Pr.śr.:17.24 km/h Pr.max:57.50 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:3350 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Niedziela, 16 lipca 2017 | dodano: 25.07.2017





Pierwszy terenowy (powiedzmy, bo tego "terenu" to tam mało co było) trip w sezonie AD 2017. W planach była Przehyba, Radziejowa, Eliaszówka i pasmo Jaworzyny Krynickiej. Pokrzyżowała je jednak niepewna pogoda... Wskutek czego wyszedł taki zapoznawczy tylko, malutki rekonesans żeby zobaczyć czy w ogóle są chęci do jazdy MTB w tym sezonie.

Wystartowałem z niewielkim poślizgiem, 15 minut po północy. Na pierwszy ogień ma iść Przehyba (asfaltem) więc droga (najkrótsza) jest tylko jedna: Gdów, Stare und Nowe Rybie, Limanowa i dalej bokami na Gołkowice. W Wieliczce standardowa pauza i lecimy wojewódzką. "Lecimy" to właściwe określenie bo tym sezonie latam a nie jeżdżę, taka jest forma ;) A jak przy lataniu bywa jest trochę chłodno, poniżej 10 stopni w nocy dziś spadnie. Tak że kurtka / czapka niezbędne, długie spodnie / rękawiczki niekoniecznie. Ani się obejrzałem i jest Gdów. Tu też coś w rodzaju przerwy. Most na Rabie, podjazd / zjazd, w Zagórzanach skręcam w boczną drogę. Bardzo fajny ciemny odcinek przez las, dziś wyjątkowo ciemny bo zachmurzenie duże - księżyc od czasu do czasu tylko nieśmiało wyłania się zza chmur. Grabie City, Tarnawa Town i rozpoczynam uphill na Monte Stare Rybie. Pod kościołem, w ciemnościach rozświetlanych figurą Maryi jak zwykle chwila zadumy nad sensem istnienia, kolejna (nieudana) próba rozwiązania zagadki czy błyskające na horyzoncie czerwone światełka to Chorągwica czy Łęg, i pora na zjazd. Chwila moment i jest Limanowa, zaraz zacznie świtać. Trochę pokropiło ale przestało. Pogoda taka trochę niepewna się dziś szykuje. Zimny start, rozgrzewający podjazd krajówką i w prawo na Gołkowice. Przyszowa, Owieczka, Naszacowice, znajome okolice. Jeszcze tylko 4 ronda i już jestem na drodze na Przehybę. Po krótkim odpoczynku na przystanku rozpoczynam uphill. Jakieś 850m w pionie. Kilka lat temu ten podjazd wydawał mi się ścianą płaczu, dziś to po prostu długi podjazd :) Z przyjemnością mijam więc kolejne serpentyny, kolejne tablice z informacjami o Beskidzkiej przyrodzie i nigdzie się nie spiesząc wtaczam się na szczyt. Prześwitujący przez drzewa wielki maszt nadajnika ukazuje się mym oczom chwilę po godzinie 8mej. Na podjeździe minąłem jeden samochód (właśnie z TV) i... chyba tyle. Na szczycie to co innego, tu już turystów kilku spotkałem, w tym 1 rowerzystę. Trochę zeszło na zdjęcia, jedzenie, przygotowanie roweru do górskiej wędrówki i koło 9 startuję na Radziejową. Bardzo przyjemny odcinek czerwonego szlaku dziś jest nieco mniej przyjemny - za sprawą ogromnych czasami błotnistych rozlewisk (na zdjęciu), których nie sposób przejechać. Jest dość chłodno, ledwie kilkanaście stopni, i to tak bliżej 10 niż 15. Nieśpiesznym tempem wdrapuję się na Radziejową a jest po 10tej. Tu też spotykam kilku turystów. Na wieżę wychodzić mi się nie chce (no dobra tak naprawdę boję się że mi ktoś rower buchnie :D), coś tam tylko odpocząłem i pora na zjazd. Czyli w tył zwrot, bo z drugiej strony z Radziejowej zjazd chyba tylko na DH-owców. Zjeżdżam do rozstaju szlaków, odbijam w czerwony narciarski, który omija szczyt trawersując go. Daleko nie ujechałem a tu zaczyna kropić, po chwili padać a w końcu lać. Na szczęście wziąłem ubranie przeciwdeszczowe (a zastanawiałem się czy brać). Gdy spadło odrobinę gradu (malutkiego co prawda, z 5mm średnicy) nieźle się przestraszyłem. Najbliższy kawałek dachu (wieża) na Radziejowej. Z tym że trochę pod górkę. Postanowiłem zlecieć więc na przełęcz Żłobki a potem szutrówką (niebieski rowerowy) do Rytra. I tak też zrobiłem. Trochę się natomiast wkurzyłem bo w połowie zjazdu przestało padać i wyszło Słońce... A w planach była Eliaszówka. Nic to jednak, pora na Pasmo Jaworzyny. Może trochę krótszą jednak drogą tj. zamiast z Rytra wjadę na nie z Piwnicznej. W mieście dłuższa pauza, w trakcie której ociepliło się i te 20 stopni wreszcie jest. Szukam bocznej drogi Łomnicę-Zdrój. Jakimś cudem jednak ją przeleciałem i ani się obejrzałem i jestem w Wierchomli... Nieważne, i tak z bardzo ambitnych dzisiejszych planów nici. Dziś będzie lajtowo: bacówka nad Wierchomlą, Jaworzyna i powrót pewnie pociągiem skądśtam. Coś tam zaczęło nieśmiało kropić ale przestało. Docieram asfaltem do rozstaju dróg i skręcam w zielony rowerowy. Okazuje się on gładką, trawersującą zbocze szutrówką przez równie zielony las, pozwalającą sprawnie nabierać wysokości. Całkiem ciepło się już zrobiło. W końcu jest "schronisko". W cudzysłowie bo schronisko górskie z obstawionym samochodami parkingiem to tak trochę słabo IMO... Mniejsza jednak o to, nikt nie każe mi tu przecież siedzieć. Co niniejszym czynię i ruszam dalej niebieskim/zielonym szlakiem. To już nie szutrówka a szlak, z tym że jak na Beskidzkie standardy to bardzo łatwy, niemal 100% w siodle (pomijając kilka mega bagienek na drodze). A jak lajtowo to lajtowo, nigdzie mi się nie spieszy, toczę się powolutku co chwila bawiąc się samowyzwalaczem w aparacie i robiąc coraz to fajniejsze fotki. Na Jaworzynę wtaczam się przed 17tą. Na górę można dostać się kolejką, więc to taka "Gubałówka", tyle że w mniejszej skali. Rozwrzeszczane kolonie, turyści w klapkach itp itd. Za długo więc tam nie zabawiłem tylko zbieram się w dół. Jakąś szeroką, leśną, drogą ale bez oznaczeń szlaku. Niezbyt trudna co pozwala osiągać na niej naprawdę duże prędkości ;) Raz dwa i jest Krynica. Chwila relaksu na reprezentacyjnym deptaku. Koniec "terenu", dorzucam więc też trochę powietrza do opon. Uphill na przeł. Krzyżówka, szzyyybki zjazd do Grybowa. Przed miastem umyłem jeszcze rower w rzece, coby mnie z pociągu nie wyprosili ;) Jakieś tam zakupy no i na dworzec. Tyle by było na dziś. W domu o 23.30.

Udana wycieczka, choć czuć pewien niedosyt. Trzeba będzie sobie odbić następnym razem ;)

Aha no i okazało się ze chęci do jazdy MTB jak najbardziej SĄ. Tyle że jestem w rozterce: pojeździł by co po Górach ale z drugiej strony obecna forma pozwala realnie myśleć o różnych rekordowych szosowych dystansach...

Zdobyte szczyty:
Przehyba 1175
Mała Przehyba 1155
Wielka Przehyba 1191
Złomisty Wierch 1224
Bukowiniki 1209
Przeł. Długa 1161
Mała Radziejowa 1207 x2
Radziejowa 1266
Przeł. Żłobki 1104
Runek 1080
Czubakowska 1082
Jaworzyna Krynicka 1114

Przeł. Krzyżówka 745

Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/kQ1ac4l6dicU5h2k1

NACHY SREDN: 5%
NACHY MAX: 16%
WYSOK MAX: 1226
0.15 - 23.30
4l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 3 paczki delicji, 2 czekolady, paczka biszkoptów


Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 200-249, Korona Gór Polski, Powrót pociągiem, Terenowo

Wyżej się nie da. Kralova Hola!

d a n e w y j a z d u 306.26 km 12.00 km teren 18:04 h Pr.śr.:16.95 km/h Pr.max:60.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:5006 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Czwartek, 15 czerwca 2017 | dodano: 18.06.2017


(wskutek jednego błędnego kliknięcia bardzo skompresowało ślad... ale lepszy taki niż żaden)

"I tak właśnie spełniają się rowerowe marzenia" - takie oto zdanie wymsknęło mi się do przypadkowego turysty robiącego mi zdjęcie z rowerem uniesionym nad głowę, na szczycie tytułowej góry.

. . .

A było to tak:

O istnieniu Kralovej, najwyższego legalnie dostępnego rowerowo szczytu w tej części Europy wiedziałem od kilku lat. Natomiast zdobycie go startując z Krakowa wydawało mi się (i dalej się wydaje) mało realne. Alternatywą mogła by być jakaś podwózka pociągiem do Zakopanego lub właśnie nocleg i start z Rabki. Zachęcony utrzymującą się od zeszłego sezonu dobrą formą w długi Bożocielny weekend AD 2017 postanowiłem podjąć to wyzwanie :)

Czynnikiem działającym na niekorzyść była mająca popsuć się zgodnie z prognozami w piątek pogoda. Lać miało przestać dopiero w niedzielę. Czyli jedynym sensownym dniem na tą trasę był właśnie Bożocielny (w Polsce, na Słowacji nie obchodzi się) czwartek. To bardzo komplikowało plany: w niedzielę zrobiłem też niełatwą, 280km górzystą trasę, więc na pełną regenerację raczej nie ma co liczyć. No a co z dojazdem do Rabki? Wyjechać mogłem w środę koło 18tej. 70km po górkach na obładowanym rowerze, w Rabce o 22giej, i o północy start na kolejne 300ileś tam kaemów? Nierealne. Jedyną opcją na dojazd był pociąg. Wskoczyłem do niego 2 min przed odjazdem w Płaszowie. 2 godziny całkiem przyjemnej podróży później byłem w Rabce, a o 20.30 na kwaterze. Ogarnąwszy sprawy różne o 22giej położyłem się spać. Usnąć się nie udało, tylko zdrzemnąć. Dobre i co. W każdym razie budzik wyrwał mnie z tego letargu o północy nawet wypoczętego. Naszarpawszy się z paskami od sakwy i obracającą się tylną lampką wystartowałem o godz. zero zero minut dwadzieścia i pięć.

Przygodę czas zacząć!

Zleciawszy błyskawicznie do centrum Rabki (całkiem całkiem w dół tu jest) podjąłem decyzje o wjeździe na Piątkową (ponad 700m n.p.m.) nie 20% ścianką w Rdzawce a serpentynami Zakopianki. Coby nie przedobrzyć na początek. Podjazd wszedł gładko, zameldowawszy się szczycie zrobiłem zdjęcie pięknie iluminowanego kościółka i puściłem się w dół. Nocny zjazd do New Targu był niesamowity a to przecież dopiero przedsmak tego co będzie się dziś działo! Nie jest ciepło ale zimno też nie. Mniej niż 10 a więcej niż 5 stopni. Jakoś przeleciało mi się i ominąłem rynek w mieście. Trudno. Na rondzie skręcam w drogę krajową numer czterdzieści i dziewięć. Ku granicy, ku przygodzie! Dopiero tu zaczęło być zimnawo, spadło do 5 stopni. Mimo tego że droga pusta po horyzont, na długich odcinkach nieoświetlona to można by jechać bez lampki O.o Księżyc daje radę. Jest po prostu magicznie. A to dopiero namiastka tego co będzie potem! W Bukowinie jem wreszcie coś w rodzaju śniadania. Pokaźnej, bo chyba 7-8 cm grubości kanapkę z kiełbasą ;) (Nóż był tępy i inaczej się nie dało). Niebo jaśniało bardzo powoli i dawało oczom, mózgowi czas na przyzwyczajenie się do całego tego piękna jakie dziś dane mi będzie podziwiać. Tatrom, górom! Na granicy melduję się o godz. 4, czyli chwilę przed świtem. Podjazd ciągnie się od dłuższego czasu ale to dobrze. Im dłuższy podjazd tym dłuższy zjazd :) W końcu jest coś w rodzaju przełęczy, ponad 1000m n.p.m. Pierwszy (po Piątkowej) szalony zjazd, pierwsze Słowackie klimaty (nietypowe znaki drogowe, śmiesznie brzmiące nazwy itp.). Przelatuję przez Zdżar i inną pomniejszą miejscowość, po czym skręcam w drogę nr 537, coś w rodzaju Tatrzańskiej obwodnicy, przyklejonej do ich masywu na wys. +-1000m n.p.m. O widokach pisać chyba nie muszę, zdjęcie lepiej to oddadzą. W każdym razie śniadanie z widokiem na Łomnicę to fajna sprawa :) Przejeżdżam przez Tatrzańską Łomnicę, Stary Smokowiec (ciekawie przyklejona do urwiska linia kolejowa) i pora opuszczać te magiczne okolice zjazdem do Popradu, jakąś boczniejszą drogą. Do miasta zajeżdżam koło godz. 7.30. Odnajduję coś w rodzaju rynku, gdzie urządzam kolejny popas, przebieram się w krótkie ciuchy, jak i po prostu zajmuję się cieszeniem się z kolejnej super wycieczki. Z pół godziny zeszło. Jedziemy dalej, za miastem trzeba przeprawić się przez średniej wysokości pasmo górskie - przełęcz coś koło 750m. Chyba gdzieś w tej okolicy zboczyło mi się z głównej drogi i wjechałem w wioskę pełną Cyganów :O Nie powiem, trochę się bałem. Dyskretnie rozglądałem się na boki i zapiąłem przełożenie odpowiednie do szybkiego sprintu i ewakuacji. Na szczęście obyło się bez przygód. Tymczasem pora na coś grubszego - wspinaczka na ok. 1050m przełęcz w Niżnych Tatrach. No tą to już poczułem w nóżkach - pierwszy raz ratowałem się zrzuceniem na młynek ;) Upał też dawał się we znaki. Kawałek zjazdu i na rozstaju dróg mym oczom po raz pierwszy ukazał się główny (bo nie jedyny, o tym za chwilę) cel dzisiejszej wycieczki – maszt na Kralovej Holi. „O kurwa.” Takie słowa same wydobyły się z ust bo dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie na co się piszę. Główny cel – bo drugim celem był powrót do domu okrężną drogą. Chciałem przebić się przez Niżne Tatry inną, jeszcze wyższą (˜1250m) przełęczą i dalej przez Liptowski Hradok & Mikulasz, przeł. Kwaczańską (też ponad tysiak), Trzcianę i Twardoszyn wrócić do kraju. Ale nie. Na pewno nie. To byłoby już szaleństwo. A ja szaleńcem wbrew pozorom nie jestem. Głupio byłoby umrzeć w drodze powrotnej – nie było by wpisu na blogu i nikt by się nie dowiedział jaką górę zdobyłem ;) Dzisiaj zadowolę się samą Kralovą a wrócę po śladzie, trudno. Kontynuuję zatem zjazd, do Telgartu (fajny wiadukt kolejowy). W miasteczku w zapyziałym sklepiku sieci „COOP Jednota” zaopatruję się w zapas picia - gazowany napój winogronowy marki „Vinea” (bezalkoholowy żeby nie było ;) ). Tak wybrałem bo najdroższy był (chyba 1,18E) więc musiał być dobry. No i był bardzo dobry, polecam : ) Tak zaopatrzony kontynuuję zjazd, do miejscowości Sumiac (Szumiacz). To tu zaczyna się podjazd na Kralovą. 3 kwadranse poświęcam na zbieranie sił, porządek w sakwie, krem UV, analizę mapy itp. Startuję w południe. Przejeżdżam przez typową, Słowacką senną wioseczkę i rozpoczynam właściwą część podjazdu. Poszły konie po betonie! A właściwie to po żwirze. Paskudnym, usypującym się spod szerokich na (a raczej wąskich na) 32mm, nabitych na 6 bar oponek żwirze. Rower tańczył po tym jak chciał i traciło się mnóstwo sił. Zdarzały się miejsca z mniejszą ilością kamyczków i trzeba było do nich dopasowywać tor jazdy. Nachylenie może nie jakieś kosmiczne, ale ciągle te 8-10-12% trzymało, nie było chwili wytchnienia. Przełożeń używałem 1:1, 1:2 i 1:3, czyli 22:36, 22:32 i 22:28. Może ze dwa, trzy razy wrzuciłem na średnią tarczę. Upał nie pomagał, odpoczynków było co nie miara. A ja tylko błagalnie wpatrywałem się we wskazania altimetru ale te rosły bardzo powoli. 1170, myślę sobie: Mogielica. 1260 – Radziejowa, 1310 i widzę przed sobą Turbacz. Przy 1360 stają mi przed oczami chwile przeżyte gdy zdobywałem Policę. Natomiast skala kończy mi się przy 1560, tyle mniej więcej ma Pilsko i na rowerze nigdy wyżej nie byłem. Wjeżdżam w inny wymiar, w inny świat, w kosmos ;) Aha zapomniałbym, na 1420 myślałem że się rozpłaczę ze szczęścia bo zaczyna się bardzo zdemolowany asfalt, który w porównaniu do tego żwiru wydaje się być gładki jak aksamit :) Tutaj też zaczyna się piętro kosodrzewiny, na szczęście upał zelżał. Na podjeździe mijam kilku rowerzystów, terenówkę i ciężarówkę z robotnikami. Wreszcie i kosodrzewina zaczyna ustępować miejsca wysokogórskim łąkom, zamiast upału włącza się zimny wiatr a temperatura ciągle spada. Za którymś zakrętem dostrzegam maszt na szczycie, wydaje się być na wyciągnięcie ręki! To dodaje sił w końcówce. Kolejny zakręt i kolejny, i kolejny... Szczyt zdobywam o godz. 14.45.

1946m n.p.m.

https://www.youtube.com/watch?v=MrYu6imwXgw
(Tą właśnie piosenkę, zapamiętaną jeszcze z podstawówki dziś wiele razy sobie nuciłem pod nosem ;) )

Udało się! Dotarłem do „Rowerowej Mekki” ;) Radości było co nie miara, zdjęć również. To najważniejsze, z rowerem nad głową wyszło tak sobie, bandzioch wyskoczył ;) Ale mniejsza o to, to zdjęcie jest bardzo prawdziwe a nie pozowane, poprawiane itp. Pomimo słabej widoczności widoki i tak urywają głowę – dookoła morze gór. Trochę przytłacza wizja przebijania się przez nie aby wrócić do Polski... Z innych niezwykłych rzeczy to oczywiście maszt i budynek nadajnika. Ogromny a z powodu architektury i nadgryzienia zębem czasu sprawiający nawet nieco surrealistyczne / post apokaliptyczne wrażenie. Pogoda – 8 stopni, zimny wiatr, groźne chmury z których na szczęście spadło dosłownie kilka kropel deszczu. Te chwile przeżyte na szczycie mogły by trwać wiecznie ale ja miałem tylko pół godziny, bo jest już późno. Przywdziałem nieco dodatkowych ubrań, lampki, telefony, GPS włożyłem do kieszeni aby zaoszczędzić im drgań i wstrząsów. Kwadrans po 15tej przeżegnałem się ;) i puściłem w dół. Pomimo niezbyt ekstremalnych prędkości zjazd był pełen adrenaliny. Mało. Był po prostu czystą rowerową ekstazą! „Asfaltowy” odcinek zleciał w mgnieniu oka. Max chyba 50 wyciągnąłem (tuż pod szczytem), więcej byłoby już igraniem z losem. Natomiast odcinek szutrowy ciągnął się w nieskończoność, turlałem się 20km/h, małych uślizgów zaliczyłem mnóstwo ale obyło się bez gleby. Prawie dostałem choroby wibracyjnej ;) Kilka razy zatrzymywałem się aby ostudzić hamulce. Im niżej tym cieplej, w Sumiacu znów ponad 20 stopni. Po zjeździe klamki hamulców miały wyraźnie większy skok niż przed ;) Na Kralovą zeszło mi 5 godzin (!): 45 minut na odpoczynek przed uphillem, 2h 45min na podjazd, pół godziny na szczycie i godzina na zjazd. Mały popas, któryś tam z rzędu energy bar, krem UV, z powrotem krótkie ciuchy i pora się zbierać. Do domu 140km i 2k przewyższenia. Trochę się zachmurzyło. Coby nie zanudzać: podjazd na 1050. Zjazd. Ale nie taki zwykły. Tylko taki jak wszystkie dziś, bo o tym jeszcze nie wspominałem: 60 na godzinę i składanie się na boczek w każdej serpentynie, agrafce, patelni, jak zwał tak zwał ;) Podjazd na 750 i zjazd do Popradu. Niezwykłe wrażenie robią tam blokowiska na tle ściany Tatr. Chciałem kupić jakiś prowiant i przede wszystkim picie ale okazuje że oni w normalny dzień roboczy wszystkie „potraviny” zamykają o 16-17tej O.o Co kraj to obyczaj. Z Popradu wyjechałem więc z niczym a 2 butelki przedrożonego soku (3E) kupiłem w jakiejś „kolibie” (karczmie) za miastem. Znów trzeba się wdrapać na 1000 ale noga póki co podaje, nie jest (jeszcze) źle. St. Smokowiec, T. Łomnica, gdzieś tu łapie mnie zmrok. Od teraz będzie się działo ;) Bo sił zacznie ubywać w tempie geometrycznym a kolejne energy bary niewiele będą pomagać. Natomiast sam odcinek był magiczny, ogromne czarne sylwetki tatrzańskich szczytów powoli zlewające się z coraz ciemniejszym i ciemniejszym niebem. Gdy wszystko zlało się już w jedność nie jest wcale mniej magicznie – bo nade mną tysiące gwiazd :O Wszystko to bardzo fajne i niesamowite ale ciągnęło się w nieskończoność. Za dużo szczęścia naraz ;) W końcu jest coś ala przełęcz (ponad 1000). Po odpoczynku DOKŁADNIE się upewniłem że nie zacznę zjeżdżać w złą stronę :D Byłem w takim stanie że taka pomyłka była jak najbardziej możliwa ;) Zjazd. Granica (koło północy). Bukowina. Trochę odżyłem ale zaczęło się chcieć spać... Oczy kilka razy same zamknęły się na sekundę – dwie. A to było już bardzo niebezpieczne. Błagalnie wypatrywałem na horyzoncie jakiejś tablicy ze świecącymi cyferkami (stacji benzynowej). W końcu jest, Orlen! 4 Red Bulle wypiłem jeden po drugim... To pozwoliło na w miarę bezpieczną jazdę. Ciemna i chłodna droga do N. Targu, znów to samo rondo. Na rynek nawet nie zajeżdżam, od razu w stronę Rabki. Zmęczony / śpiący już nie byłem. Natomiast pojawiło się coś w rodzaju halucynacji. Widziałem sylwetki ludzi, które gdy podjeżdżałem bliżej zamieniały się w to czym naprawdę były – np. kosz na śmieci, fragment ogrodzenia itp. Raz widziałem kobietę z wózkiem, nawet zahamowałem aby w nią nie wjechać. A okazało się że to tylko cień czegoś rzucany na asfalt :D Kolarze w czasie ultramaratonów, tudzież jacyś ultra podróżnicy w długich trasach często piszą o podobnych omamach. Mnie zdarzyły się one drugi raz w życiu. Podjazd na Piątkową jakoś wszedł. Zjazd 20% ścianką z Rdzawki no i prawie w domu. Prawie. Bo na liczniku trochę brakuje do 5k przewyższenia. A zamknąć wycieczkę z wynikiem np. 4900 to byłaby porażka. Trzeba dokręcić. Dokręcić za wszelką cenę! Dwa razy podjechałem pod park (2x24m). Ale i to nie wystarczyło, przed kwaterą musiałem kilka razy podjeżdżać małą hopkę (po +10m). W końcu jest 5006m a ja z czystym sumieniem mogę kończyć tę niesamowitą przygodę :) W domu o 3.40, zaraz zacznie świtać.

W Polsce nie ma jednak gór tej klasy co na Słowacji. Nie da się wjechać rowerem np. na Giewont czy Kasprowy Wierch (szczyty porównywalnej wysokości). A nawet jakby się dało to byłby zakaz bo w Polsce niestety nie lubi się rowerzystów :/ Z kolei >1000m szosowa, położona w całości na terenie kraju przełęcz jest w Polsce jedna – Krowiarki. Na mapie Słowacji ciężko natomiast takie przełęcze zliczyć.

Z ciekawostek to 4,18E wydałem na Słowacji (zaś na 4 Red Bulle 23,6zł :D ). Czyli niewiele jak na tej klasy przygodę :) Nie chcieli moich pieniędzy, pozamykali sklepy. Nie to nie :P

Chyba trasa number one w życiu : ) W każdym razie na pewno nie niżej niż 2 miejsce. Ew. ex aequo z ubiegłorocznym combem: Mogielica + Turbacz + Radziejowa. To był dobry, rowerowy dzień doba :)

Zaliczone szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865 x2
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081 x2
Sedlo Besnik 994 x2
Predne Sedlo 1451 x2
Kralova Hola 1946

Zdjęcia tutaj:
https://goo.gl/photos/vhkzeQYoby5yhqTn7
Fotografia cyfrowa to jednak zło. Robi się tyle tych zdjęć, że potem nie ma siły tego przebierać, usuwać, opisywać a nawet oglądać... Ja poddałem się przy wstępnej selekcji zdjęć do równych 200... mam dość.

WYS MAX: 1904 (licznik nie jest idealnie dokładny – czujnik barometryczny)
NACHY SREDN: 4%
NACHY MAX: 13%
0:25 – 3:40
5,5l
8 energy barów, 4 banany, 2 czekolady, 2 kanapki (kanapy)


Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 300-349, Terenowo, Rabka 2017