Krk - PKP - Rabka
d a n e w y j a z d u
17.72 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Zapowiadane na początek przyszłego tygodnia załamanie pogody oznaczało konieczność startu w długą trasę zaraz w sobotę. Tak więc żeby nie być zmęczonym, w piątek podjechałem do Rabki pociągiem. Oczywiście nie obeszło się bez 0,5h opóźnionka ;) Frekfencja rowerowa w pociągu duża. Krk - Krk Główny - [PKP] - Chabówka - Rabka.
https://photos.app.goo.gl/csYgzDxWGbyKGk7V6
Kategoria > km 010-049, Rabka 2023
WaWa 3
d a n e w y j a z d u
162.99 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Kategoria > km 150-199, Powrót pociągiem
Bratysława
d a n e w y j a z d u
387.77 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/12-14-08-2023-bratislava-45645a2?u=m&sh=qek9hh
https://photos.app.goo.gl/FqycCMrCfzhwsCHKA
Nieuchronnie zbliżający się długi weekend oznaczał
nieuchronnie zbliżający się długi trip. Problemy jednak były dwa: po pierwsze
jakaś infekcja, zatkany kinol, osłabienie, ogólnie organizm chodził mi na 3
cylindry, brakowało mocy. Może to sprawka Eris? Najnowszy waria(n)t Kovida,
gdyby ktoś nie był na bieżąco z wariantami wirusów. Drugi to to, że 15
sierpnia chciałem pojechać na defiladę do Warszawy. Ostatecznie wyszło tak, że
słaby organizm nie stał się wymówką dla długiej trasy, a na defiladę niestety
zabrakło miejsca w grafiku. A zaatakować postanowiłem Bratysławę, jako że
ostatnio nie udało mi się tam dotrzeć. Mając na uwadze ww. infekcję
postanowiłem skrócić nieco trasę - podjechać PKP i wystartować z New Targu. Tak
naprawdę miałem jeszcze plan B, polegający na tym, że zaoszczędzone 60km na
starcie pozwoli wydłużyć nieco trasę. I że z Bratysławy polecę na Wiedeń. Lub
przed Bratysławą zaliczę jeszcze Gyor (HU) - jeszcze nie byłem. Yhy. Polecę.
Zaliczę. Nom. Ledwo doczołgałem się do Bratysławy :D Tzn. nie czołgałem się
przez 390km. Przez pierwszych 300 jakoś to szło, była przyjemność z jazdy.
Potem odcięło mi moc, tak że tylko ostatnich 90km było wymęczone, siłą woli.
A wycieczkę zacząłem dość wcześnie jak na mnie, budzik
obudził mnie o 6.00. Tak żeby wyruszyć o 6.20, pociąg o 6.50. Na szczęście
zorientowałem się że pociągi Krk-Zakopane zatrzymują się na bliższej mi,
niedawno wybudowanej stacji Kraków-Podgórze. Bo już chciałem wstawać 5.00 i
dymać na Krk Główny na pociąg o 6.30 :D Gdy nadjechał pociąg, przypomniałem
sobie że jazda pociągiem do Zakopanego w początek długiego weekendu nie jest mądrym
pomysłem. Opóźniony i nabity na full. Udało się wepchać po sprawdzeniu 3 czy 4
drzwi. No nie da się ukryć że tłok generowali w dużej mierze rowerzyści, a
dokładnie to ich rowery ;) W okolicach jednego tylko wejścia Pani Konduktor
naliczyła ich 26 sztuk! W całym pociągu mogło być ze 3 razy tyle. Co jednak
najważniejsze ludziom nie brakowało dobrego humoru, i z uśmiechem na twarzach podawali górą rower, ponad morzem rowerowego złomu, gdy ktoś potrzebował wysiąść :D Gdy
jednak ktoś chciał iść to toalety to już tak różowo nie było. Trzeba by
przenosić ludzi ponad tym rowerowym złomem :D A może to nazwa pociągu tak
poprawiała humor całemu towarzystwu? „Luxtorpeda” tak zwie się ów połączenie.
Ani to lux, ani torpeda :D Syryjscy imigranci w takich warunkach podróżują żeby
się dostać do Francji. W New Targu pół godziny opóźnienia, tak że 100km z
hakiem trasa zajęła Luxtorpedzie 3 godziny :) Ogólnie to założenie jest też dziś
takie, żeby pojechać do tej Bratysławy trochę innymi drogami. Bo zawsze jeżdżę tam jedną i tą samą trasą,
Chyżne – D. Kubin – Żylina – Trenczyn – Trnava. Tak więc na początku w New
Targu muszę odnaleźć początek słynnej trasy rowerowej do Trzciany. Wstyd
przyznać, ale jeszcze nią nie jechałem, i zawsze cisnę krajową 7ką na Chyżne.
Początek trasy zlokalizowałem, widzę go za zamkniętą bramą. Jakiś wieśniak pewnie
zagrodził, żeby ludzie mu nie jeździli prywatną drogą, w jego prywatnym
mieście, w jego prywatnym świecie. Tak więc ze 3km musiałem nadłożyć naokoło. Sama
ścieżka rowerowa to naprawdę extraklasa, jak w Austrii jakiejś. Idealnie gładka
asfaltowa alejka, płynnie i zwinnie poprowdzona przez pola, lasy, wzgórza Nowotarsko
– Orawskiej krainy. Jest pewien haczyk – dlatego jest tak pięknie, równo i gładko bo idzie ona
śladem zlikwidowanej linii kolejowej… No to już nie jest fajne. Brakuje tego
połączenia kolejowego N. Targu z Trzcianą. Po prostu idzie po dawnych nasypach
i wiaduktach kolejowych. W jednej z dawnych stacyjek urządzone jest natomiast bistro dla rowerzystów. Dużo różnej klasy bikerów, w tym również tych
niedzielnych oraz rodzin z dziećmi, których zapewne cieszy brak ostrych podjazdów. Widoki piękne,
pogoda takoż, ale jakoś niemrawo mi ta jazda idzie. Po chwili uświadamiam sobie
dlaczego. Dzięki temu łagodnemu wyprofilowaniu można nie dostrzec że do granicy
PL/SK cały czas delikatnie wspinamy się do góry. Po przekroczeniu granicy, gdy
leci się bez wysiłku 40ką, wszystko się wyjaśnia. W każdym razie polecam ten
odcinek, muszę więcej pojeździć trasami VeloCośTam. Na pewno jest to ciekawa
odmiana od moich „ścieżek rowerowych”, o dwu- lub trzycyfrowych numerach (drogi
krajowe/wojewódzkie po prostu). Od Trzciany póki co jadę starym szlakiem,
ścieżką rowerową nr 59 ;) Również bardzo fajna, meandruje ona pomiędzy górami doliną
rzeki Oravicy, a potem rzeki Oravy. Fotka mojego ulubionego zamku w Oravskim
Podzamczu, dwa niewielkie podjazdy i już Dolny Kubin. Pora zrobić tanie mniej
drogie zakupy, bo skończyły mi się kanapki i picie. Oraz zaaplikować drugi raz
krem z filtrem, bardzo ważne żeby o tym pamiętać. Mijam Kralovany - dobrze
znane mi miejsce, za sprawą częstych tutaj przesiadek na stacji kolejowej. Tutaj
też rzeka Orava wpada do Wagu. A ja zwykle jadę za biegiem Wagu, do Bratysławy.
Tym razem jednak zrobię inaczej. Skręcę na Martin i polecę pojadę przez
Prievidzę, Topolczany. Chyba jeszcze nie jechałem przez te miasta, a ilość km
podobna jak przez Żylinę i Trenczyn. W międzyczasie się zobaczy czy prosto do
Bratysławy czy jakiś skok w bok, np. na ten Gyor. W Martinie udaje mi się nie
zapomnieć o zakupach przed nocą. Oraz wciągam wreszcie ciepły posiłek - zasłużonego
kebaba. Na scenie na rynku jakaś impreza. Rozbawianiem ludzi zajmują się
głównie trzej żule, tańczący w rytm muzyki :) Powoli zbliża się noc. Nie
zapowiada się ona tak ciepło, jak w czasie lipcowych upałów. Jazda z gołą klatą
raczej odpada. Zastanawia mnie co ubiorę na głowę bo zapomniałem czapki pod
kask. Do wyboru mam: koszulki, majtki, materiałową siatkę, foliowe worki i kąpielówki. Stanęło na tych ostatnich. Czapka to to nie jest, ale zapewnia
jakąś ochronę głowy i uszu przed pędem zimnego powietrza. Krajobraz płynnie,
ale zmienia się. Docieram wszak na południe Słowacji. Tak że najwyższe szczyty
górskie zostawiam za plecami. Mniejsze (pa)górki towarzyszyć mi będą prawie do
końca, ale głównie tylko jako widoki na horyzoncie, droga będzie coraz to bardziej płaska. W
okolicach Prievidzy jedna z ostatnich, niewysoka górka, przełęcz. Po drodze
ciekawostka. Na zupełnym odludziu, w niczym niewyróżniającej się wiosce
wyremontowany przystanek autobusowy (to jeszcze można zrozumieć), oraz zasilaną
energią słoneczną „automat”. Z gniazdkami do ładowania wszy-stkie-go. Jest USB
5V 1/2A, jest zapalniczka 12V i gniazdo 230V niczym w domu. I to wszystko razy
dwa, i akumulatory też chyba dwa. I elektryczna pompka, i jakieś turystyczne komunikaty głosowe (nieaktywne). Najciekawsze jest natomiast z tyłu automatu.
Automatyczny defibrylator! Na pewno uratuje niejedno życie, gdy ktoś dostanie
zawału akurat na tym przystanku, akurat w tej wiosce. Ja z defibrylatora jednak
nie korzystam, jeszcze jako tako jadę. Korzystam natomiast z USB, i w czasie odpoczynku
dobijam telefon o 10%, obniżając napięcie w aku automatu z 13,1 na 12,8V.
Prievidza, Partizanskie, Novaky. Takie mijam miasta, ale mało co z nich
zapamiętałem. Ogólnie dość przemysłowe okolice, sporo kominów i buchających
parą wodną chłodni kominowych. Z jednego takiego obłoku kropił nawet mały deszczyk. Utkwiła mi tylko w pamięci, oraz również na
zdjęciu jakaś płaskorzeźba/pomnik, zapewne z poprzedniego ustroju. Chyba
w Prievidzy. Gwieździsta sierpniowa noc oznacza spadające gwiazdy. Jedną
widziałem, i pomyślałem sobie pewne życzenie (tajemnica jakie). Przed świtem
chłód taki, że zakładam na wierzch drugi kurtalon. Do Topolcanów dojeżdżam o
poranku, tak że niewysokie tempo spada coraz bardziej. Coraz więcej odpoczynków i drzemek na
przystankach. Temperatura szybko wzrasta, dzień zapowiada się upalny. Za to
pogoda 100% stabilna, prognozy zgodnie mówią o 0% szans na burzę. Gyor jak i
inne plany wydłużenia trasy dawno odchodzą w niepamięć. Celem jest dowlec się
do Bratysławy i nie skonać po drodze. W
Topolczanach szukam jakiegoś gastro, ale dziura straszna, w niedzielę wszystko
pozamykane. Zbieram siły leżąc pół godziny nad rzeką w cieniu, a jakże, topoli, ale niewiela to daje. Ewidentnie trzeba zjeść coś ciepłego. Mija doba od wyjazdu, a na liczniku raptem 250km… Katastrofa, moja norma to 300+
w ciągu pierwszej doby. Ale j/w, jakaś infekcja mnie męczy, śpiki i ropa z
zatok. Zamiast Węgier odbijam w prawo, na Hlohovec. Można było tam pojechać
krótszą drogą, trzycyfrówką, ale nie byłem zdecydowany co do dalszej trasy, i
teraz muszę trochę nadłożyć. Przed Hlohovcem trzeba wciągnąć mały podjazd, na
tej cholernej, rozgrzanej patelni bez drzew. Hlohovec to również przemysłowe
okolice. Wielkie zakłady chemiczne, a niedaleko widać chłodnie kominowe
elektrowni, jeśli się nie mylę – atomowej. W końcu jest jakieś otwarte bistro. Wciągam dużego burgera i równie dużego Monstera. Pani przygotowuje mi posiłek, po czym zamyka lokal, i odjeżdża swoim starym BMW. A teoretycznie ciągle otwarte, do wieczora. Tak że szczęście mi dopisało. Hamburger stawia mnie na nogi na parę kilometrów, ale ogólnie to nie jest to TdF. Za Hlohovcem dobijam do znanej mi
ścieżki rowerowej szosy nr 61, którą zwykle jeżdżę na Bratysławę. Zaraz jest
też znana mi skądinąd Trnava ;) Odpoczynek w cieniu drzew. Wychodzę na ostatnią
prostą, ~30km, ostatnie miasteczko Senec, i Bratysława. Trochu przyspieszam,
ale już nie siłą mięśni a raczej siłą woli. Chcę po prostu jak najszybciej
zanurzyć w ciepłej wodzie Złotych Piasków (zalewy na przedmieściach miasta).
Jak będę się tak wlókł to mnie noc zastanie, i woda będzie zimna. Tylko ta woda
mi w głowie. Zrzucić przemoczone od dwudniowego potu szmaty i wskoczyć do wody.
Tylko to mnie teraz napędza. Ostatnia drzemka na poboczu drogi, Senec, wyblakła
od Słońca tablica „Bratyslavski samospravny kraj”. Reanimacja na stacji OMV za
pomocą energetyka i lodów, tylko to jestem w stanie teraz przełknąć. Bratys…. A
nie. Ku*wa nie. Jak człowiek ma trochę sił jeszcze to drogowcy postanowili
remont tera robić i jest parę km zradełkowanej nawierzchni. Bratys…. tak, Bratysława :) Dochodzi 18ta. 330km w 32h. Średnia ok. 11km/h
brutto. Czem prędzej w prawo, na Vajnory. Tak się nazywa tak naprawdę zalew po
prawej, ten bardziej dziki. Złote Piaski to ten po lewej, bardziej urządzony
pod turystów. Znajduję wolne zejście, bez ludzi nad wodą. Zanurzam się ciepł…
chłodnej już jednak wodzie. Chyba zdążyłem w ostatniej chwili z tą kąpielą.
Trzeba wchodzić powoli, żeby nie dostać szoku jakiegoś. Co za ulga. Znowu
podgląda mnie ciekawska, zboczona kaczka. Zawsze gdy się tu kąpie podglądają
mnie kaczki. Nie wiem dlaczego. Tyle dobrze, że nie kaczory. Przebieram się w
czyste ciuchy, czas ustalić plan zwiedzania/plan powrotu pociągiem. Ale nie,
jednak nie. Nie mogę sobie odpuścić. Jeszcze druga kąpiel, w drugim zalewie, we
właściwych Złotych Piaskach :) Tam jest też plaża nudystów. Czyli starych
grubych 60-letnich dziadów i pomarszczonych 70-letnich bab, którym odbija i nie
mają co ze sobą zrobić, i łażą na golasa. Umyłem też łeb robiąc fryzurę „na podróżnika rowerowego”. Gdy zażyłem po raz drugi ochłody, czas ruszać do
centrum. W sumie na razie to kierunek dworzec, hlavna stanica. Bo przez neta
nie da się kupić biletu na rower. Jest niedziela wieczór, powrót raczej jutro o
świcie. Pewną opcją powrotu jest pociąg o północy do Kralovan, potem kolejny, i
o świcie w Trzcianie. Z Trzciany do New Targu 40km znowu tą fajną ścieżką
rowerową, i ostatni pociąg New Targ-Krk. Ale odpuszczam, nie mam siły na te
40km. Chcę też sobie na spokojnie pozwiedzać Bratysławę. Zwiedzam na razie przejazdem,
blokowiska, osiedla domków, wielkie parkingi centrów handlowych. W zasadzie
jadę na pamięć na ten dworzec, GPS nie potrzebny. W końcu jest
charakterystyczny podjazd pod stanicę. Na górze równie charakterystyczny budynek dworca (z poprzedniego ustroju), a przed nim wielka pętla autobusowa/trolejbusowa/tramwajowa.
Cała zastawiona czerwonym taborem komunikacji miejskiej. Zanim kupię bilety
ewidentnie muszę kupić coś do jedzenia. Niedziela wieczór nie daje wielkiego
wyboru. Ulubiona buda z burgerami na dole, przed podjazdem pod dworzec
zamknięta. Zadowalam się taką sobie bagetą z szynką, tak sobie podgrzaną w
mikrofalówce. Kupuję bilety, o 6.20 pociąg do Żyliny, i potem drugi do Bogumina
(Czechy, zaraz koło polskiej granicy). Ostatni bilet, z Bogumina (lub Chałupek,
po drugiej stronie CZ/PL granicy) zostawiam sobie na potem. I to był dobry
wybór. Byłbym ponad 100zł w plecy, a tak będę „tylko” kilkadziesiąt zł w plecy.
Dlaczego – o tym potem. Na razie zajmijmy się zwiedzaniem. Na pierwszy ogień,
póki jeszcze trzymam się na nogach – wzgórze zamkowe. Trochę jest do
podjechania. Jakieś tam fotki zamku i wielkiej flagi Słowacji, ale nie mało co
z nich wyszło… Jak się oszczędza i kupuje telefon za 650zł to potem zdjęcia są
jakie są. Ze wzgórza, pełnego bogatych willi i posiadłości pięknie widać też
panoramę miasta, pełną coraz większej ilości wieżowców. Na zdjęciu widać mało co. Strooomy zjazd w dół. Fotka na tle słynnego mostu SNP, drugiego obok zamku
symbolu Bratysławy. Przejeżdżam tymże na drugą stronę Dunaju. Poza centrum
gdzie jest niewielki zgiełk (noc ndz/pon) to Bratysława jest cicha i spokojna,
rozbrzmiewa tylko koncert chrząszczy. To z czym kojarzy mi się nocna Bratysława i
Wiedeń to właśnie te grające chrząszcze. Widocznie taki klimat że tyle ich tu
jest. Zawsze też ciekawią mnie też rosnące tu drzewa z liśćmi na długich pędach. Jest to gatunek niespotykany w Polsce, lub spotykany bardzo rzadko.
Park, drzemka. Powrót z powrotem na północny brzeg starym mostem, tym
chyba jadę pierwszy raz. Znowu na drugą stronę Pristavnym Mostem. Ten właśnie
most, a nie SNP, robi na mnie największe wrażenie. Bo jest po prostu ogromny.
Na górnym poziomie jezdnia 2x3 pasy, na dolnym 2 tory kolejowe i z boku kładka
dla pieszych/rowerzystów. Pomiędzy dwoma poziomami ogromna kratownica, wysoka
na chyba z 8 metrów. Cały most chyba z 25 metrów ponad rzeką/zaroślami na
brzegach. Tak że konstrukcja sięga koron
drzew. A z obu stron prowadzą na niego plątaniny gigantycznych, betonowych estakad wspartych na wielkich filarach. Do tego wyrastające z zarośli 30m słupy z bill-boardami, tak żeby było je widać z jezdni mostu. A pomiędzy belkami
kratwonicy widok na żurawie portu na Dunaju, i wieżowce centrum miasta. Lubię
jeździć tym mostem. Pozwiedzałem jeszcze centrum z wspomnianymi nowiutkimi
wieżowcami, podrzemałem na ławeczkach. Km za wiela nie zrobiłem, może ze 40 w
ramach zwiedzania miasta. Bo już autentycznie opadałem z sił. Tak że ostatnich
kilka km po prostu zrobiłem spacerkiem. Wsparty o kierownicę roweru, niczym
100-letni dziad o swój balkonik :D Doczłapuję na dworzec, ciepła noc dobiega
końca, wstaje nowy dzień. Robię ostatnie fotki, resztką sił wnoszę rower po schodach.
Wrzucam rower do pociągu, konduktorka zamyka go w „komórce” na rowery i bagaże,
zwalam się na fotel i idę spać. W Żylinie wytaczam się na dworzec. Pół godziny
do odjazdu. I numer ten co kilka lat temu, gdy wracałem z ataku na Wiedeń.
Spier&)#$^ mi pociąg. Jak? Nie wiem. Był na tablicy że odjeżdża z
nastupiste (peronu) pierwszego o 8.34. Minęła 8.34, pociąg nie nadjechał.
Zniknął za to z wszystkich tablic, tych wewnątrz dworca też. Jakby był opóźniony
to by wisiał dalej na tablicach z godz. 8.34 i podanymi minutami opóźnienia.
Być może była zmiana peronu, o czym powiadomili przez głośniki po słowacku, a
ja nie słuchałem uważnie… Zresztą cały dworzec jest w remoncie i jakieś komunikaty
o zmianach w peronach i odjazdach. W ten sposób przepadło mi kilkanaście Euro.
Następny jest Leo-Express. Odjazd 9.02, +55minut opóźnienia, czyli o 10tej. Kupuję
bilet przez neta. Tym razem pociąg mi nie uciekł, słuchałem uważnie
komunikatów. Przynajmniej pierwszy raz przejechałem się Leo-Expressem. Prywatny
czeski przewoźnik który obsługuje trasy charakterystycznymi, czarnymi składami.
No to jest to poziom wyżej, niż polska LuxTorpeda :) Szerokie fotele, mnóstwo
miejsca, konduktor jest też „kelnerem” i roznosi gorące napoje i różne
przekąski. Jest też „security”, czyli ochroniarz który zajmuje się głównie
sprzątaniem i noszeniem wielkich worów ze śmieciami. Jakby nie patrzeć - ochrania pociąg przed brudem. Do Bogumina docieram o 11.25. Mam na celowniku pociąg do Krakowa o
11.34. Zdążam z zapasem, bo ten też opóźniony, o 25 minut. Kupuję bilet w
pociągu – to właśnie tutaj NIE STRACIŁEM drugi raz 50zł. Nie kupując biletu na
wcześniejszy, inny pociąg, na który bym nie zdążył. Jadę zaś expresem Porta Morawica
z Grazu (A) do Przemyśla. Załapuję się na miejsce siedzące w wagonie I klasy.
Tj. miejsce siedzące na podłodze, w przedsionku wagonu I klasy ;) W sumie nawet
komfortowe – austriacki luksusowy wagon z panoramicznymi oknami zachodzącymi na
dach, więc nawet w przedsionku jest miękka wykładzina na podłodze. Większy
komfort niż w klasie II na fotelu. Bo tam nie działa klima. A tu wystarczy leniwie
ruszyć nogą i fotokomórka automatycznie otwiera drzwi od luksusowego przedziału
I klasy, i wpada trochę chłodnego powietrza :D Komunikat o pożarze na stacji w
Rybniku czy gdzieś tam, nie wiadomo kiedy pojedziemy dalej… Na szczęście tylko
+15minut opóźnienia. Do Krk EKSPRES dowlókł się koło 15tej…
Udana wycieczka. Pomimo słabości udało się osiągnąć cel
minimum, tj. Bratysławę. Zaliczyć nowe drogi, nowe miasta, coś tam pozwiedzać,
wykąpać się, nie zasłabnąć, nie usnąć na rowerze, przejechać się LeoExpressem.
Jak na ironię objawy ustąpiły dzień po trasie, we wtorek. Bratysława zawsze
spoko.
6.20 (sb) - 15.35 (pon)
Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem
Turbacz 2
d a n e w y j a z d u
109.56 km
24.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
https://photos.app.goo.gl/8ks4xDxSZJQ5R1m16
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/4-08-2023-turbacz-2-71f6278?u=m&sh=9unefr
Biorę wolne na piątek aby zdążyć z tym Turbaczem przed
zapowiadanym weekendowym potopem. Myślałem czy by tak jak zwykle nie podjechać
Regio do New Targu i stamtąd wystartować, ale nie chce mi się wstawać o wpół do
siódmej rano. Tym razem wjadę od strony Koninek. Wyruszam grupo po ósmej.
Zachmurzenie pełne, pogoda niestabilna, możliwe przelotne opady deszczu i
burze. Gdy za Dobczycami z 45minut siedzę na przystanku żeby przeczekać deszcz
zastanawiam się czy to w ogóle był dobry pomysł. Może trzeba było założyć
wielką zieloną torbę i pojeździć po McDonaldach? Gdy przestaje padać ruszam
dalej. Powoli to idzie, może wprowadzić plan B, i za Wiśniową w prawo, na
Lubomira? Nie, jednak nie. Turbacz. W Wiśniowej zakupy w Biedrze. Gdy docieram
do Mszany pięknie się rozpogadza, i wychodzi Słońce. Wciągam solidnego i
niedrogiego (14zł) hamburgera. Skręcam na Niedźwiedź, Porębę i Koniki. Już wiem skąd
nazwa Poręba Wielka. Wysoko piętrzące się składy desek, sterty bali i zapach
świeżego drewna z wszechobecnych tartaków mi to wyjaśnia. Zanim zdążę dotrzeć do Koninek,
znowu zachmurzyło się, i to całkowicie. Tak że na szlak wjeżdżam pełen obaw.
Godzina jest 15ta, tak że bez komentarza… Na Turbaczu będę pewnie o 17tej
(yhy…) Szlak rowerowy (narciarski?) to bardzo przyjemna, równa, twarda leśna
droga z wbitymi w ziemię drobnymi kamieniami. O sensownych nachyleniach, tak że
wysokość nabiera się całkiem sprawnie. Ileś zakrętów i metrów przewyższenia
dalej, docieram do wyciągów krzesełkowych na Tobołów. Do tej pory szlak
bezludny, na Tobołowie wreszcie spotykam pierwszego turystę, a może lokalsa?
Czarnego kota ;) Tutaj obieram szlak zielony. Niebo znów staje się błękitne (na
chwilę). Zaliczam Tobołczyk/Tobołów, polna droga bez błota. Chciałem obejrzeć obserwatorium na Suchorze, ale jakoś je ominąłem, pewnie zarosło lasem i nawet go nie zauważyłem. Aby ominąć ekstremalnie stromy odcinek zielonego szlaku,
jadę objazdem „kopaną drogą”. Pierwsze duże dawki błota :) Do czerwonego
dobijam między Starymi Wierchami a Obidowcem. Znowu zachmurzenie pełne. Atakuję
Turbacz, odpędzam od siebie myśli o jakimś skróceniu trasy. Kto jechał ten wie
jak piękny jest GSB na tym szczytowym odcinku Gorców. Miejscami szlak cały
tonie w różu kwiatów. Zaczynam myśleć o drodze powrotnej. Gdybym chciał zjechać do
Rabki, i potem męczyć asfalt do Krakowa, to pewnie wróciłbym między 1 a 2 w
nocy. Jeśli zjechałbym po śladzie do Poręby i Mszany to pewnie nie wiele
wcześniej. Średnio mi się to widzi, dzisiejsza trasa ma mieć charakter
wycieczki lekkiej, przejażdżki. Sprawdzam temat pociągów. Jest TLK z New Targu
o 20.29. I chyba w ten pociąg będę celował. Na razie jedynymi utrudnieniami na
ubitym szlaku są "wieczne kałuże", dziś większe niż zwykle. Kawałek dalej
zaczyna się natomiast stroma, pełna luźnych kamieni rynna i zaczyna się prowadzenie. Ale to
świadczy też że zbliżam się do szczytu. Na trasie nieliczni turyści. Docieram
do rozległych polan i szałasowego ołtarza, czyli tuż tuż. Sam szczyt Turbacza na
razie (jeśli nie w ogóle) pominę. Priorytetem są na tą chwilę piwko i naleśniki
w schronisku. Dlatego z czerwonego skręcam w idący nieco niżej niebieski/zielony/żółty. Szlak znów staje się przejezdny. Mym oczom ukazują się pierwsze
zabudowania, a zaraz potem ogromny budynek schroniska. Ruch jest, sporo
bikerów, ponad połowa na e-bikach… Ale z drugiej strony lepsze grube dziadki na e-bikach niż
terroryści na motórach krosowych. Znowu się rozpogadza. Kupuję bilet na pociąg (35zł)
oraz realizuję główny cel wycieczki, tj. piwko & naleśniczki (15+25zł) :) Na
szczyt i fotkę pod obeliskiem zabraknie dziś czasu. Jest po 18tej, mam dwie
godziny do odjazdu. Obieram żółty szlak, sprawnie wjeżdżam się nim do góry to w dół
powinno być jeszcze sprawniej. Tabliczki mówią o 2,5h pieszej wędrówki. No i
idzie szybko. Szybko też zaliczam wodowanie – tzn. prawy but ląduję w
wiecznej kałuży :D Potem odcinek tak błotnisty, mazisty i kleisty że nie
ryzykuję i kawałek sprowadzam. Głupio bym potem wyglądał w pociągu po takiej glebie w to błoto
;) Potem odbijam z żółtego w prawo, czerwony rowerowy. Szeroka leśna droga,
tutaj to już się po prostu pędzi. Nawet VW Polo dał radę się tu wdrapać. Do asfaltu docieram po 45 minutach od schroniska. Tak że zdążyłem jeszcze umyć
trochę koła w potoku, zjeść kebaba i kupić wodę. W pociągu szybko uświadamiam
sobie że jestem geniuszem. Pomysł powrotu pociągiem był zaiste genialny. Jakiś
ledwo żywy jestem i śpiący. Jak sobie wyobrażę że zamiast drzemać wygodnie oparty o plecak nawijał bym teraz
na 2,2” oponach podjazdy między Rabką a Krakowem to……… Sam pociąg za szybko nie
jedzie (choć w dalszym ciągu szybciej od roweru). 118km wg biletu w 2h 38min to nie jest rekord świata :D 45km/h
średnia brutto. W Krk po 23ciej. Zajeżdżam na myjkę DELIKATNIE opłukać oponki i
ramę, omijając łożyska. W domu po północy. Udana wycieczka, Turbacz zawsze spoko. Pogoda wytrzymała, piwko/naleśniczki weszły pięknie. Aż kusi żeby jakiś grubszy trip po górach zrobić, jak za starych dobrych czasów. Sezony 2012, 2013, 2015, 2016 - wtedy ostro katowałem się na Beskidzkich szlakach. Potem kupiłem szosówkę :D
8.20 - 00.20
Kategoria > km 100-149, Powrót pociągiem, Terenowo
Czołg sierpień (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
585.73 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
Praca kuriera.
https://photos.app.goo.gl/JT65jPbc34gHoxat5
1.08 19,76km praca +Philip Bergen przed pracą
2.08 55,45km praca +kurierka
3.08 54,42km praca +kurierka
5.08 40,58km Mycie roweru z błota z Gorców. tj. powrót w ulewie ze skróconej kurierki ;)
6.08 0,0km (serwis obu maszyn)
7.08 30,41km praca +kurierka
8.08 35,13km j.w.
9.08 65,36km j.w.
10.08 47,72km j.w.
11.08 4,14km ino praca
15.08 33,53km ino 2,5h na Glovo, wiozłem kebaby za 177zł.
16.08 31,51km praca +kurierka. Gleba (obsługiwanie telefonu bez rąk na kierownicy) oraz darmowe Indyjskie żarcie
17.08 39,72km praca +kurierka Glovo/Uber
18.08 4,15km ino praca
21.08 57,28km praca +kurier. upalnie i burzowo
22.08 28,55km j.w.
23.08 30.13km j.w.
24.08 3,89km ino praca
25.08 4km ino praca
Kategoria Zbiorówka :(
Rabka - Kraków
d a n e w y j a z d u
70.14 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:70.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/1EdQsRY12YHjzsw28
Rabka - Mszana - Kasina - Wiśniówa - Dobczyce - Wieliczka - Krk
Po wczorajszej prawie Bratysławie. Co zatem idzie: kompletny upadek mięśniowy, wypłukanie z minerałów, niewydolność sercowo-naczyniowa, brak erekcji i atrofia jąder. Jechałem ponad 5 godzin. Zjadłem najdroższego hamburgera w najlepszym lokalu w Rabce, takie sobie lody włoskie w Wiśniowej i wyzerowałem litr Czarnucha za 7,20zł przed Wieliczką żeby doczołgać się do Krakowa. Odpoczywałem w połowie podjazdów. Ale Vmaxa mimo tego wyciągnąłem niezłego. Tam gdzie zwykle, tj. na zjeździe z przeł. Wierzbanowskiej.
Kategoria > km 050-099, Rabka 2023
Trnava
d a n e w y j a z d u
377.29 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/P8TUjRMmaaPmfdsf6
https://www.alltrails.com/explore/map/trnava-21-22-07-2023-b93f118?u=m&sh=qek9hh
(Na rowerze: Rabka - Bahoń
Pociąg: Bahoń - Trnava
Rower: zwiedzanie Trnavy
Pociąg: Trnava-Kralovany-Trstena
Rower: Trstena-Rabka (45km)
Dlatego ślad ma 320km, a we wpisie jest prawie 380.)
Budapeszt zajął mi niedzielę-poniedziałek-wtorek, tak więc
plan jest taki że środę i czwartek przeznaczę na regenerację, i zostaje mi
piątek-sobota na jeszcze jeden dłuższy trip. Założenie jest takie, że ma to być
trasa z jedną nocką, i powrót w
sobotę wieczorem. W niedzielę muszę wracać do Krakowa. Stanęło na
Bratysławie, powinienem zdążyć (yhy). Upały się (gwałtownie) skończyły, a
prognozy pogody zapowiadają spore zachmurzenie i możliwe burze oraz przelotne
opady deszczu. Natomiast im dalej na południe tym prezentuje się to lepiej.
Czyli muszę po prostu jak najszybciej napierać na południe :)
Ambitny plan startu o 6 kończy się jak zwykle, tj. startem o
wpół do ósmej. Trochę czasu zajęło mi przygotowanie eksperymentalnych bułek z
twarogiem, kalarepą i ogórkiem surowym/kiszonym (po prostu z tym co mi zostało
w lodówce). Poranek zgodnie z prognozami jest pochmurny, z małymi
przejaśnieniami, ale ciepły. Zlatuję do Rabki, wciągam śniadanie w postaci ww.
bułek, po czym wspinam się do ronda na starej Zakopianki, i obieram kurs DK7 na
Chyżne. Zachmurzenie ciągle duże. Wygląda na to że obejdzie się bez klajstrowania się
kremem z filtrem :) Przynajmniej w piątek. Wspinam się na przeł. Spytkowicką,
gdzie jak to zwykle bywa Krokodylki w swym ciemnozielonym busiku prowadzą
polowanie na ciężarówki. Rzut oka na Babią Górę, potem na Tatry. Nad Tatrami nieciekawie, ciężkie i ciemne chmury, nie chciałbym być teraz na Tatrzańskim
szlaku. Na Słowackiej granicy melduję się po 10tej. W Twardoszynie przerwa na
burgera/frytki, w cieniu ogrooomnych topoli. Przed Oravskim Podzamokiem staje
się to co stać się musi, czyli dopada mnie spory, ale przelotny deszcz.
Przeczekuję na przystanku. Obowiązkowa fotka mojego ulubionego zamku. Potem
pada raz jeszcze, oczywiście przestaje w momencie przyodziania się w ubranie
p/deszcz ;) W Dolnym Kubinie, żeby nie przejechać tylko tranzytem, w ramach
zwiedzania przejeżdżam przez charakterystyczną, drewnianą kładeczkę nad rzeką
Oravą. We Vrutkach oględziny pomnika-armaty, pamiątki po tutejszym powstaniu. Podobnie
jak ostatnio rezygnuję z górzystego objazdu trzycyfrówką przez Terchovą, i
ryzykuję jazdę nieciekawym kiedyś odcinkiem krajówki Strecno-Terchova. I to był
dobry wybór. Okazuje się że remont już zakończony, nowy gładki asfalt, i ktoś
poszedł wreszcie po rozum do głowy. Zamiast drogi 1+2, z kierunkami ruchu
rozdzielonymi separatorami i bez poboczy, zrobili szosę 1+1 z szerokimi,
asfaltowymi poboczami :) Wreszcie rower przestaje tu być zawalidrogą na
dystansie kilku km i można go wyprzedzić. A rowerzysta, w tym przypadku ja,
może jechać bezstresowo. Wreszcie można spokojnie podziwiać piękno „kanionu”
rzeki Wag. Rzeka meandruje tu w głębokiej kotlinie, po obu stronach strome
zbocza gór, porośnięte soczyście zielonym lasem. Droga i linia kolejowa
przyklejone są do z trudem wyszarpanego przyrodzie skrawka zbocza, po lewej
stronie rzeki. Przyroda upomina się o swoje i jest miejsce, w którym nowo
wyremontowana droga osunęła się do rzeki. Wreszcie też dostrzegam, że na
wzgórzach obok jest nie jeden, a dwa (może nawet 3? nie pamiętam) zamki/ruiny
zamków. Na fotce zdjęcie tego najciekawszego, stojącego na skale, która
wsparta jest betonowym wzmocnieniem. Na wjeździe do Żyliny dostrzegam ciekawy pojazd
– wiertnicę na 6-osiowym podwoziu Tatry, niestety nie ma jak podjechać żeby
obadać z bliska. W ramach zwiedzania przejażdżka przez centrum Żyliny. Zjeść
coś ciepłego niestety zapomniałem. Za miastem wskakuję na „ostatnią prostą”,
tj. 61 na Bratysławę. „Ostatnia prosta”, bo choć to równe 200 kilosów, to
jednak do samej stolicy prowadzić mnie będzie jedna droga, number 61. Bez
patrzenia na drogowskazy, tylko na tablice kilometrowe. Pod wieczór rozpogadza
się wreszcie, a Słońce na dobre wychodzi zza chmur. Za chwilę oczywiście schowa
się za górami. Cisnę ile wlezie i zdążam 10 minut przed zamknięciem Kauflanda w
Povazskiej Bystrzycy. Udaje mi się zrobić niedrogie mniej drogie zakupy na noc.
W tym przypadku ledwo zdążyć a prawie zdążyć robi wielką różnicę. To prawie jak
być albo nie być. Przetrwać noc na Słowackich zadupiach albo skonać z głodu.
Ew. zbankrutować na zakupach na nielicznych całodobowych stacjach benzynowych. W
miasteczku załapuję się też na jakiś koncert, festyn. Bardziej jednak niż grane
utwory interesują mnie obiekty gastronomiczne ;) Wciągam kubełek frytek.
Obładowany zakupami i najedzony mogę ruszać w kolejne km nocnej podróży. Ta
odbywa się bez przygód. W Trenczynie tylko dopada mnie mocny, ale przelotny
deszcz, ostatni już w tej trasie. Poza tym noc jest nadspodziewanie ciepła,
można jechać z gołą klatą. Oraz krótka, zaraz wita mnie nowy dzień. Wraz z porankiem
zaczyna się senność i lekkie zamulenie, spowolnienie. Na szczęście przystanków
od groma. Aż że nie zawsze kompletne? Dach mi teraz nie potrzebny, wystarczy
ławeczka. Krajobraz się zmienia, góry zostawiam daleko za plecami. Zaczyna się
płaska naddunajska nizina, a po horyzont pola uprawne. W tym całe łany
słoneczników, prawie jak na Węgrzech. W ogóle zawsze gdy jadę daleko na południe,
na Węgry, czy do Bratysławy, widać że wjeżdża się tutaj w trochę inny już,
cieplejszy klimat. Widać to po roślinności: kończą się lasy iglaste a
coraz więcej jest akacji, pojawiają się też inne, rzadko spotykane w Polsce gatunki. Nawet rosnące przy szosie
chwasty są trochę inne niż w Polsce. Nie zrobiłem fotki, ale droga z obu stron
obrośnięta jest chaszczami pełnymi ogromnych, wysokich na ponad 2m ostami. Coraz większa ilość
linii WN świadczy o bliskości wielkiej elektrowni. Widzę ją zawsze na
horyzoncie po prawej, gdy jadę do Bratysławy. Jedna z dwóch słowackich atomnych elektrostancji. Trzeba by ją kiedyś obadać z bliska, ale ewidentnie NIE
DZISIAJ. Dziś założeniem jest:
„trasa z jedną
nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
Nie ma szlajania się na rowerze dwie noce pod rząd, nie tym
razem. A idzie coraz wolniej, i wolniej. Drzemki, głód i narastający upał.
Trzeba włączyć wreszcie krem z filtrem. Co kawałek przeliczam czas do odjazdu
pociągu i wygląda to coraz gorzej. Tym bardziej że chciałbym wykąpać się w
Złotych Piaskach (zalew na przedmieściach Bratysławy). Pierwotnym planem był
pociąg o 13.27, wtedy w Rabce koło 22giej. Jestem w stanie zaakceptować ten o
15.27, wtedy w Rabce o północy. Kolejny, 17.27, to już za późno. Dowlekam się
do Trnavy. Czas czasem, ale zjeść coś muszę. Wciągam niedużego i takiego sobie
kebaba. Więcej surówek niż mięsa. Zwiedzanie rzecz jasna tylko przejazdem. Za miastem przez jakieś 2km jadę dosłownie po setkach rozciapkanych na asfalcie na płasko
trupach myszy, czy innych małych gryzoni! Pocieszam się że ja to w sumie nie
mam tak źle w porównaniu do nich, ja jestem tylko zmęczony. Docieram do kraju
(w sensie województwa) Bratyslavskiego. Samospravnego. Jeszcze 20km. Pora
wreszcie zainteresować się kwestią biletu. Już wiem że celuję w pociąg o 15.27.
Wchodzę na stronę ZSSK, i… brak wolnych miejsc na rowery. Nie ma ani w pociągu
o 15.27, ani o 17.27. Są tylko w tym o 13.27, na który na pewno nie zdążę. I co
ja mam teraz zrobić? Mam dość. Kupuję bilet na ten najwcześniejszy, i zawracam
do Trnavy. Ale nie chce mi się jechać wstecz te kilkanaście km. Akurat zaraz
jest stacja BAHOŃ. Pośpieszne tu nie stają, tylko regionalne. Wrócę do Trnavy
regio, zaraz ma być. Opoźniony, ciągle nie nadjeżdża. Z hukiem za to dosłownie
prze-la-tu-ją dwa ekspresy, pewnie ze 140 na godzinę :O Aż wiatą zatelepało, a uszy przytkało, taka zmiana ciśnienia. W
końcu jest regio. Ciekawy, piętrowy skład. Przeciskam się przez połowę pociągu
żeby kupić bilet za 0,80 Euro. Rower za free. Chyba bez potrzeby, bo to raptem
jeden przystanek, 10 minut jazdy, nikt tego biletu nie sprawdzi. Trnava Hlavna
Stanica, prezentuje się dość okazale. Są 4 perony i nawet „wieża kontroli lotów" niczym na lotnisku :) W Trnavie mam
ponad godzinę czasu do odjazdu. Zwiedzam jakiś park, myję się mokrymi chustkami
w krzakach, żeby śmierdzieć trochę mniej. Wolał bym kąpiel w Złotych Piaskach.
Wciągam hot-doga z pieczoną kiełbasą, i daję jakieś drobne nachalnej cygance, żeby się
odpierdoliła. Wchodzę na peron, nadjeżdża mój ekspress Bratislava-Kosice. A ja
uświadamiam sobie że jestem głupi. Na każdym wagonie rysuneczek rowerka, i
symbol 3+, 4+, itp. No tak. Tyle lat jeżdżę pociągami i zapomniałem.
Zapomniałem, że na Słowacji są dwa rodzaje miejsc na rower. Są bilety z
miejscem na rower w zamykanej „komórce”, pod opieką konduktora. I te faktycznie
były wszystkie wyprzedane. Oprócz nich są też zwykłe miejsca na rower, stojaki, pod opieką pasażera. I
ilość tych jest chyba nie ograniczona, jeśli tylko rower fizycznie się zmieści. 3+, 4+, czyli co najmniej 3, co najmniej 4 miejsca na rowery na wagon. Podobnie z rezerwacją
miejscówki. Nie jest ona obowiązkowa, tylko trzeba ustąpić siedzenia gdy zgłosi
się ktoś z rezerwacją. Czyli byłem 20km od Bratysławy i nie dojechałem tam przez własną głupotę. Ale w sumie to mam to w dupie. Bo to ma być:
„trasa z jedną
nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
I będzie. W Bratysławie byłem nie raz, i jeszcze nie raz
będę. To czy bym tam dojechał wiele nie zmienia, i tak popędziłbym prosto na
dworzec. Pociąg coraz bardziej napchany ale udało się znaleźć miejsce siedzące,
i trochę przespać. SPAĆ PRZEZ POŁOWĘ DROGI. W Kralovanach przesiadka na bardzo
klimatyczny regio do Trsteny. Skład ze starych, czechosłowackich zapewne,
spalinowych wagonów motorowych. 100km huku diesla pod podłogą, przerywanego
tylko na sekundę, przy zmianie przełożenia. 100km szarpania na zakrętach po
nierównym torze. Po prostu 100km klimatycznej podróży :) (bez klimatyzacji). W
Trzcianie po 18tej. Trzeba jeszcze wymęczyć 45km do Rabki. Tu nie chodzi nawet o
zmęczenie, tylko że po prostu nigdy nie chce mi się jechać tego odcinka.
Przygoda się już zakończyła, i marzę tylko o tym żeby wskoczyć pod prysznic, i
do łóżka. Albo do łóżka, bez prysznica. A nie męczyć 45km krajówką. W Chyżnem
kupuję w foodtrucku "zboczka" (hamburger tak się nazywa). Męczę podjazd na przeł. Spytkowicką.
Na zjeździe z przełęczy dokręcam do 60-70km/h. W Rabce wczołguję się zakosami
na podjazd pod kwaterę. W łóżku o 23ciej :)
Pomimo że nie dotarłem do Bratysławy, to wycieczkę oceniam jako udaną. Najważniejsze założenie -
„trasa z jedną nocką, i powrót w sobotę wieczorem”
- zostało spełnione. Poza tym udało mi się też wziąć prysznic przez walnięciem się w wyro, z czego również jestem dumny :)
7.25 (pt) - 22.20 (sb)
Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023
Gwóźdź programu - Budapeszt
d a n e w y j a z d u
522.46 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:37.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/k6mHfqGxpFzdBhNr7
https://www.alltrails.com/explore/map/budapeszt-16-18-07-2023-609a199?u=m&sh=qek9hh
(Końcówka to jak zawsze ~45km z Trzciany do Rabki na rowerze, dlatego tela km.)
Czyli jak spuściłem sobie wpier*ol za pomocą
roweru ;)
W Budapeszcie byłem kilka razy, więc samo
dotarcie tam nie jest już dla mnie wielkim wyczynem. Wyzwaniem jest teraz dojechać tam
za każdym razem inną drogą. Niedawno właśnie mnie olśniło. Znalazłem pomysł na
trasę przez Koszyce i Miszkolc. Oznacza to kawał nowej, niejechanej jeszcze
trasy. Od granicy SK/HU aż do Hatvan. Czyli prawie 200km +Miszkolc, dziewicze
miasto po drodze. Akurat plan ataku na Budapeszt zbiegł się z urlopem w Rabce.
No i dobrze, z Rabki 30-40km bliżej niż z Krk. I tak będzie z czym walczyć, bo
zapowiadają rekordowe upały. W Polsce maxy mają być po 35-36’, prognozy na
Węgrzech mówią o 37-38’C :)
Startuję dobrze wyspany i chyba
zaaklimatyzowany niedzielnym porankiem. Ahoj przygodo! Zlatuję do centrum
Rabki, wciągam śniadanie. 4-dniowe bułki, przywiezione z Krakowa plus konserwa
turystyczna marki własnej Biedronka. Na razie po taniości, drogo jeszcze będzie
;) Rozpoczynam mozolną wspinaczkę serpentynami Zakopianki na górę Piątkową. Już
jest gorąco. Za zjeździe do New Targu trochę stoję w korkach, trochę
wyprzedzam, to prawą, to lewą stroną, omijając guzdrzące się samochody.
Przynajmniej można przyjrzeć się efektownym estakadom budowanej Eski na tle
panoramy Tatr. New Targ omijam tranzytem i wylatuję wojewódzką na Krościenko.
Myślałem czy by nie pojechać na Słowację Drogą Pienińską (szutrowy szlak
pieszo-rowerowy, efektownie wijący się przełomem Dunajca, wśród wysokich skał).
Ale chyba nie chce mi się tam przeciskać między tabunami bachorów z kolonii
szkolnych. Wolę powspinać się bocznymi drogami na Niedzicę. Tu też towarzyszą
mi piękne widoki. Na pierwszym planie jezioro Czorsztyńskie, w tle wielki masyw
Gorców. Jest bardzo gorąco. W końcu wspinaczka kończy się, i wyłania się zamek
w Niedzicy. Na zamek szkoda mi czasu, ale po zaporze się przejechałem. Dawno
tutaj nie byłem. Z górki na pazurki, szybki zjazd i już widzę
charakterystyczne, drewniane zadaszenie dawnego przejścia granicznego. Na
Słowacji melduję się w południe. Jedzie się trudno, nie tyle z powodu upału ale
bardziej z powodu pięknych widoków. Co chwila zatrzymuję się żeby zrobić coraz
to lepsze ujęcie Trzech Koron. Wysoko piętrzące się białe bałwany chmur, mające potencjał stać się chmurami burzowymi zostawiam za plecami, nad Polską, czyli OK :) W końcu Trzy Korony znikają mi z widoku i mogę spokojnie wspinać
się na przełęcz (Strananskie Sedlo). Rzutka oka za plecy i chyba ostatni, lub jeden z ostatnich tej trasy widoków na Tatry. Kończy się picie, ratuję się dżemikiem,
ale to wody to nie zastąpi. Szybki zjazd do Starej Lubovli. Omijam tranzytem,
szkoda czasu. Zapominam że nie mam picia. Upały wykańczają ludzi, najpierw
pogotowie przyjechało do Pana Grubasa w samochodzie, kawałek dalej
dziewczyna leży na chodniku a nad Nią zbiegowisko ludzi. A ultrakolarz napiera
dalej ;) Za Lubovlą napotykam na dziwny fragment szosy, krajowej 68ki. Idealnie
gładka tafla asfaltu, błyszczące nowością znaki i takież same lśniące w Słońcu
srebrne bariery energochłonne. No dziwne tak, nie po słowacku tak. Jakbym przez
jakąś Austrię jechał. Słowacja to muszą być dziury, kratery, przełomy, i
przeręble w nawierzchni. Wyblakłe od Słońca znaki drogowe i powykrzywiane
zardzewiałe latarnie. Na szczęście to parę km, potem znowu jest wszystko wraca
do normy, i znowu czuję dziury pod kołami, czuję że jadę :) O ciągłych
kampaniach politycznych i ogromnej ilości plakatów z Paniami/Panami politykami
wspominać chyba nie trzeba, to stały element Słowackiego krajobrazu. Wszyscy
zapewniają że oni Slevenska ne rozkradli itp. itd. No ktoś chyba rozkradł jak
taka bida tu jest ;) Zaczyna się kolejna wspinaczka na przełęcz, nie wiem czy
ma nazwę. Upał osiąga apogeum a ja znowu o tym piciu zapomniałem… Tzn. był
jakiś sklep ale stały przed nim Cygany, wolałem nie ryzykować. Nie mam co
prawda ze Słowackimi Cyganami żadnych złych przygód ale wolę dmuchać na zimne.
W końcu jest znak! “MOTOREST KYJOV 1 km” !!! Jestem uratowany :) Na stacji
kupuję dużo różnych rodzajów zimnych płynów, lody oraz bagietkę. Od pewnego
czasu chodzi też za mną ciepły posiłek, ale tutaj nie ma jednak baru.
Charakterystyczny betonowy obelisk na szczycie kolejnej przełęczy informuje
mnie że docieram do kraju (słowackiego „województwa”) Preszowskiego. Znowu siup
z górki, 60-70km/h. Mijam Lipany, Sabinov i Velky Saris. Jako że zbliża się
wieczór w którymś z miasteczek (nie pamiętam którym) robię większe nie
drogie mniej drogie zakupy w Lidlu. Tak żeby dociągnąć na tym do rana. Ale
coś ciepłego swoją drogą bym zjazd. Kolejny nie-Słowacki gładki odcinek szosy.
Mijam będący w budowie węzeł drogowy na przedmieściach. I już wita mnie las obleśnych,
żółto-niebieskich, pordzewiałych słupów trakcji trolejbusowej :) Preszów. Robię
fotkę imponującego gmachu jakiegoś zapewne Preszowskiego „urzędu.
Wojewódzkiego”. Wciągam bułki z szynką, serem i ogórkami. ALE WCIAGĄŁ BYM COŚ
CIEPŁEGO. W centrum Preszowa dopadam pizzerię. Ostatnie 4 kawałki pizzy! No
jakby na mnie specjalnie czekały. Biorę wszystkie :) Tak zatankowany mogę
ruszać dalej. Jeszcze tylko szybkie fotki wielkiego kościoła i pomnika ku
chwale czerwonych towarzyszy. (Na Słowacji o dekomunizacji nie słyszeli). Gdy
opuszczam Preszów zaczyna się zmierzchać. Wylatuję krajówką, ruch na drodze
tężeje. Mnóstwo tirów. Na szczęście zaraz jest węzeł drogowy i ciężarówy sobie
skręcają w prawo na autobahna. A ja jadę spokojnie nocą starym szlakiem,
krajową szosą. Kolejny betonowy monument informuje mnie że docieram do Kraju
Koszyckiego. Policia zajeżdża drogę i zatrzymuje jakiegoś drogowego bandziora.
Do mnie tylko w te słowa: “-Zachowajtie pozor, dobre?” “-Dobre”. Noc jest bardzo
ciepła, bezwietrzna i gwieździsta. Ściągam koszulkę, lubię ciepłymi nocami
jeździć z gołą klatą, jest to bardzo orzeźwiające. Płaską (nie mylić z gładką)
drogą krajową docieram do Budimira. Dalej, prosto do Koszyc rowerkiem niestety
się nie da, zaraz droga przeradza się w ekspresówkę. Tu zawsze trzeba jechać
jakimś objazdem, bokami. Mój ulubiony objazd wiedzie w prawo. Wspinaczka na
niewysokie wzgórze, i potem zjazd w dolinę rzeki po drugiej stronie tego garbu.
Na wzgórzu jest po prostu magicznie. Rozgwieżdżone niebo, w oddali delikatna
łuna żółtego światła nad Koszycami. Słonecznikowe łany, a ponad nimi ogrooomna linia wysokiego napięcia. Zjazd w dolinę rzeki. I w tej dolinie rzeki też jest
ciepło, dalej można jechać z gołą klatą. Dlatego właśnie lubię upały - bardzo
wysoki komfort jazdy nocą. Bez zamarzania i bez śpiku u nosa. W Koszycach
melduję się godz. 22.30. Pamiętam że zaraz po lewej jest park. A w parku
źródełko. Kluczowa sprawa po całym dniu jazdy w upale. Zmywam z siebie część
skorupy jaka odłożyła się na mnie po całym dniu jazdy w upale. Skorupy
składającej się z kremu z filtrem, Sudocremu, pyłu, brudu, muszek i kto wie
czego jeszcze. Woda ma charakterystyczny zapach. Wynika on z jej bogatego składu
mineralnego. Przynajmniej taką mam nadzieję. W każdym razie picia jej nie
ryzykuję. Lecę pustymi przelotówkami pod migąjącymi na żółto, wyłączonymi sygnalizatorami.
Docieram do charakterystycznego placu w centrum. Na środku wielka katedra, park
i inne zabytki. A po bokach ta wyspa opasana jest dwiema drogami i dwiema
gałęziami torowiska tramwajowego. Koszyce to spore jak na Słowację, ponad
200-tys. miasto, i mają tu też tramwaje. W ramach zwiedzania robię zdjęcia
tejże katedry, i zabytkowych podziemi, do których można zajrzeć poprzez
przeszklone “studnie”. 24”C. Tyle pokazują termometry w centrum w środku nocy o
północy :) Tak to można jeździć, tak to można żyć! Wylatuję z miasta dalej szosą
nr 68. Są pierwsze drogowskazy na Miszkolc (HU). Nie tylko ja startuję na
Węgry, równolegle do mnie startują samoloty z Koszyckiego lotniska. Na
Węgierskiej granicy jestem o wpół do drugiej w nocy. Kilka fotek, i ruszam na
podbój Węgierskiej ziemi. Tak się rozpędziłem że prawie wjechałem na
ekspresówkę. Zapomniałem bowiem, że na Węgrzech odwraca się kolor drogowskazów.
Tzn. odwraca się względem Słowacji. I znowu jest normalnie, tak jak w Polsce.
Drogi krajowe na zielono, autostrady na niebiesko. Znowu te śmieszne węgierskie
nazwy miejscowości, z 20 liter z 10 ogonkami wywiniętymi we wszystkie strony świata
:) Wskakuję na drogę krajową nr 3, którą to będę jechał aż do końca, do
Budepesztu. „248”. Taka tabliczka stoi też przy drodze. Nie jest to nic innego,
jak kilometraż trasy. Po prostu 248km do Budapesztu. Czyli ostatnia prosta :)
Tak mi się wtedy wydaje. Nie uprzedzając faktów: na razie jest jeszcze OK. Noc
piękna, pogoda stabilna, noga podaje, brzuch pełny. Spowalnia mnie tylko
senność i pierwsze drzemki na przystankach. Węgrzy też śpią. Pozasuwane rolety,
cisza, spokój, żywej duszy. Nie śpią natomiast węgierskie psy. Próbuję się
zdrzemnąć na przystanku w jakiejś wiosce. Jeden zaczyna ujadać. Zaraz za nim
aktywuje się drugi, i kolejny, i jeszcze jeden. Za chwilę szczeka cała wieś. Skąd
ja to znam :D Reakcja łańcuchowa. Trzeba zatem poszukać przystanku poza wioską,
poza zasięgiem wścibskich nochali psiurów. Noc jest bardzo krótka, już o 3-ciej
widzę za plecami delikatną zorzę brzasku. Wschód Słońca na Węgrzech jest piękny.
Jego paląca jeszcze słabo tarcza wyłania się szybko zza wzgórz, i z każdą
chwila pali coraz bardziej, zapowiadając potężny upał na rozpalonej, pełnej
słoneczników Węgierskiej patelni. Mijam nawet drogowskaz do piekła (fabryka
energetyków HELL), ale tam nie skręcam. Piekło węgierskiego upału i tak mnie
dopadnie, nie zależnie gdzie bym nie skręcił ;) Zauważam że pomimo stosowania kremu
z filtrem jestem miejscami lekko przypalony. Muszę częściej go aplikować. O
czym warto wspomnieć to znaki zakazu dla rowerów/traktorów/zaprzęgów konnych stojące
hurtowo jeden za drugim przy drodze krajowej, i tak będzie przez cały czas,
setki tych znaków. Ale zbytnio się nimi nie przejmuję - czytałem że nikt nie
zwraca uwagi na te zakazy. Jeżdżą rowerzyści, jeżdżą traktory, nikt nie trąbi,
nikt się nie czepia. Zresztą z reguły i tak nie ma żadnej alternatywy, żadnej
ścieżki rowerowej ani chodnika ani nic. Nawet policja mijała mnie dwa razy i
zero reakcji. Coraz bardziej roztapiany przez Słońce, coraz wolniej ciągnę
pagórkowatą szosą wśród słonecznikowych pól. Podziwiam odmienność Węgierskiej
przyrody. To jest jednak trochę inny, trochę cieplejszy klimat niż w Polsce.
Widać to głównie po lasach. W PL królują sosny, buki czy świerki (w górach). A
tu są całe akacjowe gaje, sporo platanów, orzechów włoskich i nawet jakieś
gatunki których nie znam - muszę kiedyś sprawdzić co to jest. Nawet chwasty
rosnące przy drodze są trochę inne niż u nas. Docieram do Miszkolca. Pierwszy
raz zaliczam to spore jak na Węgry miasto (~160 tys. mieszkańców). Jest to oczywiście
typowe węgierskie miasto: dziury, rozpadające się chodniki i nieotynkowane bloki
z wielkiej płyty. Jak Polska w latach 90-tych / wczesnych 2000-nych. Trochę
pobłądziłem próbując przekroczyć tereny kolejowe rozcinające miasto na pół. Nie
mam siły, zwiedzanie ograniczam do przejazdu przez centrum. Moją uwagę zwraca
nieco kiczowaty budynek marketu SPAR oraz ciekawy budynek zawieszony nad
wielopasmową szosą. W Pennym (markecie) zrobiłem zakupy, dokupiłem kremu z
filtrem 50. Nie wiem jak drogie, nie mam siły przeliczać tej ich śmiesznej
węgierskiej waluty. Odetchnąłem trochę w cieniu miasta, ale znowu muszę
wyjeżdżać na tą cholerną rozpaloną Węgierską patelnię... Szukając sposobu na
walkę z upałem zakładam pod kask czapkę z daszkiem, zawsze odrobinę więcej
ochrony przez Słońcem. Żeby trochę skrócić drogę opuszczę na chwilę główną
szosę nr 3, i pojadę skrótem boczną drogą. Tak jak myślałem ta droga jest
krótsza ale pagórkowata. Z plusów za to sporo cienia i lasów. Oraz ładna panorama Miszkolca z góry. Gdy wdrapuję się na szczyt szczytów wzniesienia mam
już dość. Siadam na ławeczce w cieniu i chyba z godzinę reanimuję swój
organizm. Wycieram się z potu, smaruję kremem z filtrem. Wciskam w bułki
roztopiony ser topiony, a potem te bułki wciskam w siebie. Wygrzebuję z sakwy
roztopione wafelki z Biedronki i ostatnie żelki energetyczne z Decathlonu. Gdy
jestem w miarę w stanie używalności, ruszam dalej. Szybki zjazd pozwala nieco
się schłodzić, ale nie ma co się oszukiwać że będzie dobrze. Znowu dojeżdżam do
rozpalonej patelni krajowej szosy, i znowu te cholerne słoneczniki które są
ładne ale cienia nie dają. Wolał bym po bokach cień akacjowych gajów. Co chwila
odpoczywam, kładę się w cieniu nielicznych drzew, drzemię, dosmarowuję. Upał
taki że nawet suche ciastka mi zapleśniały w nagrzanej sakwie... Sprawdzam
radary burzowe. Coś idzie, ale daleko, nad Budapesztem, mnie nie dopadnie
(yhy). W jednym z mijanych miasteczek ciekawostka: coś w rodzaju muzeum
górnictwa. Wiele sprzętów jest za ogrodzeniem, ale jest wolny dostęp do
WIELKIEJ KOPARY (czechosłowackiej myśli technicznej) oraz dźwigu na podwoziu
marki KRAZ (dzieło radzieckich inżynierów). Kopara waży 114,5t wg tabliczki
informacyjnej. Oraz daje dużo cienia :) Jest też kranik z wodą, przypominam
sobie o kolejnym sposobie na walkę z upałem.
Moczę w zimnej wodzie koszulkę, i bez wykręcania zakładam taką mokrą
zimną ciężką od wody szmatę na siebie. Nooo pomaga to, ale tylko na kilka km. W
jakimś miasteczku zakupy w SZUPER COOPie i wielki powrót bananów. Potem kawałek
ciekawą ścieżką dla rowerów, ekologiczną, z duża ilością zieleni ;) Tak dla
rozrywki chyba, można by po szosie na zakazie. Upał trochę lżeje, Słońce skrywa
się za chmurami. Sił przybywa ale za to chce się spać. Zdrzemnę się i z nowymi
siłami pocisnę dalej, myślę sobie. Już miałem się kłaść na sianku… I
popatrzyłem na niebo na północy. Nie sprawdzam już radarów, nie ma po co… To
idzie prosto na mnie. Widzę to, czuję i słyszę. Aktualnie jestem w dupie, tzn.
wśród słonecznikowych łanów. Od razu przybywa mi sił. Cisnę ile wlezie, byle do
najbliższej osady. Na wiatę przystankową nie ma liczyć. Po co komu przystanki
autobusowe wśród słoneczników. Jest, widzę w oddali jakieś budynki! Zjazd w
lewo do wioski. Gdzie tu się schować. Znajduję kawałek daszku, jakieś dzieci
się bawią. Wygląda mi to na bar. Może być, ale poszukam jeszcze czegoś innego.
Jednak nie ma nic lepszego, a burza coraz bliżej, zaczyna kropić. Musi być ten
bar. Fajnie, myślę sobie, zjem coś i odpocznę. Wychodzi jakiś chłop, pewnie
ojciec tej gromadki. Oczywiście dogadać się nie sposób, taka rozmowa na migi
bardziej. Pozwala mi schować się, rower też wprowadzam do środka. Sam bar okazuje się być bardzo specyficznym rodzajem baru ;) Jest to po prostu wiejska
pijalnia piwa i wódki :D Stare wiejskie dziadki piją tu wódkę i piwo. Jedzenia
żadnego nie mają tylko najróżniejsze alkohole. A nieliczne napoje niealkoholowe
służą tu tylko do robienia drinków. Jest domowej roboty wyszynk piwa. Właścicielem jest tutaj
chyba starszy Pan. Chyba ojciec ojca tej gromadki dzieci. Siedzi i liczy
pieniądze, jakieś rachunki robi, zapisuje i notuje. W międzyczasie nadchodzi
potężna nawałnica. No ta burza to by mnie przecież zaje*ała… Woda leci z nieba
prawie poziomo, przed domami jeziora. Próbuję się dogadać z wesołym węgierskim
towarzystwem ale jest to raczej niemożliwe. Tylko tyle że z Polski przyjechałem
udało mi się przekazać pokazując naszą flagę na telefonie. Ewidentnie chcą mnie
poczęstować wódką. Ale nie będę przecież jechał ponad 100km pijany do
Budapesztu, ruchliwą krajówką i na zakazie. Ostatecznie dałem się namówić na
dwa piwa, węgierskiej jakiejś marki z „50” w nazwie (nie chodzi tu bynajmniej o
%). Nie chcieli żadnych pieniędzy, ale dałem dzieciakom jakieś drobne które
akurat miałem. Jako że rozmowa nie była możliwa pokazałem Im zdjęcia z trasy,
jak tu przyjechałem. Na migi pokazali mi że są pełni podziwu. Z półtorej godziny czekałem aż burza przejdzie. Ruszam wreszcie dalej. Ochłodziło się,
zbliża się wieczór. Aura jest bardzo przyjemna, a ja wesoły i lekko pijany (po
takim wysiłku da się upić dwoma piwami). Jeszcze 116 km, tako rzecze przydrożna
tabliczka. Na razie jedzie się OK, ale jeszcze będzie źle, bez obaw. Rowy
pozalewane, gałęzie poodrywane, nooo ktoś nade mną czuwał że zdążyłem się
schronić. Bo teraz jadę wyjątkowo zadupiastym odcinkiem drogi. Kilkanaście km
bez kawałka budynku, kawałka dachu. Tylko słonecznikowe pola i w oddali jakieś wzgórza. Za którymi powoli zachodzi Słońce. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu
jest migająca czerwonymi światełkami elektrownia która wyłania mi się za
niewielkim wzgórzem. Oprócz bezsensownych zakazów warto wspomnieć o syfiastej
jakości dróg na Węgrzech. Gorzej jak na Słowacji. Tam dziury się łata, a tutaj
nie. Zbliża się noc, nie mam nic do jedzenia, a do Budapesztu jeszcze 100 km.
Na szczęście jest znak że za kawałek całodobowa stacja benzynowa! Na Węgrzech
rzadkość. No i jest!! Orlenik przystanku przed Godollo, tym co kiedyś. Jest tak długa że gdy się
zaczyna jest ciemno, a gdy się kończy już zupełnie jasno :) Już wiem że nie uda
mi się nigdzie wykąpać. Wykorzystuję więc pozostałe mi mokre chustki do umycia
tych trudniej dostępnych miejsc ciała. Części ciała, których nie wypada myć
publicznie przy kraniku. Bo twarz czy ręce to można umyć wszędzie. Przebieram
się też w świeże ubrania. Jest OK, śmierdzę trochę mniej. Jeszcze muszę coś
zjeść, i wciągnąć energetyka na MOLu zaraz przed Budapesztem... Znowu podjazd, znany
mi węzeł drogowy, zjazd… Jest Budapeszt! 6.30. Żeby zdążyć przed trzecią nocą
wypada mi pociąg o 9.30. Wtedy w Trzcianie po 18tej. Bo potem jeszcze te 45km
na rowerze Trzciana-Rabka. Czyli nic nie pozwiedzam, jadę prosto na dworzec.
Zresztą i tak pora kończyć ten wstyd. Przejechanie 460km zajęło mi niecałe dwie
doby. Średnia brutto to jakieś 10km/h... Zwiedzam coś tam przejazdem. Na początku
rzucają mi się w oczy zielone składy Hungaroringu, czyli jakiejś kolei
miejskiej. Oraz to, że całe miasto tonie w zieleni. Do tego mnóstwo dosadzonych
młodych drzewek (jakaś akcja „10 000 drzew dla Budapesztu”). Mijam
osiedlowe wysypisko śmieci (?) (zdj. tytułowe). Nie wiem co to jest i nie chcę
wiedzieć. Ale dobrze obrazuje to klimat Węgierskiej biedy, nieładu,
Węgierskiego pierdolnika ;) Potem jeszcze jakiś park, fotka pod potężnym platanem... O, coś nowego. Plac z kolumnami, i jedną wielką kolumną na środku,
tutaj nigdy nie byłem. W końcu jest Budapeszt-Nyugati. Jeden z trzech dworców
głównych w Budapeszcie. Bo po co mieć jeden dworzec główny, skoro można mieć
trzy? Sam dworzec jest w ciekawym układzie – nie przelotowy, a czołowy, ze
ślepymi torami. Kończą chyba remont, odnowiona hala prezentuje się naprawdę
okazale. Jest problem z biletem, ten co często się zdarza, i ja się na niego
często nabieram. W pociągu nie ma miejsc na rowery. Tzn. taka informacja jest w
kasie. Miejsca na rowery ma inny, późniejszy pociąg. Oczywiście jak zwykle
pociąg fizycznie ma przedział na rowery. Kupuję bilet przez Internet, na rower
oczywiście się nie da. Wsiadam i to olewam, olewa to też konduktor któremu nie
chce się / nie umie / nie może wystawić biletu na rower. Tzn. ten Węgierski
konduktor. Bo na Słowacji sprawa inna – bilet na rower kupić można, być może
nawet trzeba. Koszt niewielki, 1,50 euro. Problem taki, że kartą zapłacić się
nie da, brak zasięgu. Mam gotówkę – jeden banknot 50 euro :D. Konduktor nie
jest tym faktem zachwycony, ale wydaje mi resztę 48,50. W Bratysławie przesiadka.
Mam ponad godzinę. Idealnie, zjem coś ciepłego. Wciągam nie taniego hamburgera za 8 euro, i taniego hamburgera z innej budki za 4 euro. Czuć różnicę w cenie,
ten pierwszy był prima sort. Drugi pociąg Bratysława – Kralovany (słowacki
ekspres kursujący w poprzek kraju Bratysława <-> Koszyce). W Kralovanach przesiadka
w stary spalinowy wagon motorowy. Ogólnie podróż pociągami minęła mi głównie na
spaniu/drzemaniu. Tak że ostatni rowerowy odcinek Trzciana – Rabka udało się
pokonać sprawnie, bez senności, wspomagając się tylko jedną mała puszką
energetyka. Na kwaterze przed 22gą.
Trasa strasznie mnie wymęczyła. Przyjemność z
jazdy była głównie pierwszego dnia, na Słowacji. Przez Słowację zawsze dobrze
mi się jedzie w czasie upałów. Niby góry, podjazdy ale geografia kraju jest
bardzo urozmaicona. Raz roztapia się człowiek na upale w pełnym Słońcu, potem
szybki zjazd i pęd powietrza, potem znowu podjazd w przyjemnym cieniu iglastego
lasu, jazda wąwozem rzeki itp. itd. No a Węgry to cholerna rozpalona patelnia i
cholerne słoneczniki zamiast drzew. Tym razem prawie nic nie pozwiedzałem, ale
byłem tu nie raz i nie raz jeszcze będę. Ogólnie pomimo emeryckiego tempa to satysfakcja
jednak jest, nie każdy tak potrafi ;)
7.50 (ndz) - 21.45 (wt)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2023, ! Wycieczka Sezonu 2023
Drobnica z Rabki
d a n e w y j a z d u
38.56 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/1EdQsRY12YHjzsw28
15.07 12,13km po bułki i piwo
19.07 12,97km po piwo i bułki
20.07 13,46km po piwo i piwo
Kategoria Rabka 2023, Zbiorówka :(
Kraków - Rabka
d a n e w y j a z d u
70.27 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Krk - Wieliczka - Dobczyce - Wiśniówa - Kasina - Mszana - Rabka
https://photos.app.goo.gl/1EdQsRY12YHjzsw28
16.00 - 21.45
Kategoria > km 050-099, Rabka 2023