Zapierdalacz wrzesień (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
25.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Stan na 14.09, będzie więcej.
2.09 12,7km ino praca
9.09 6,2km ino praca w jedną stronę, powrót autem
10.09 6,7km ino praca w drugą stronę, do pracy autobusem (czyli połowa na piechotę...)
Kategoria Zbiorówka :(
Budapeszcik :)
d a n e w y j a z d u
408.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/7hNnXtwWARsbChnJ8
https://www.alltrails.com/explore/map/29-31-08-2024-budapest-69a5b59?u=m&sh=qek9hh
(Ślad ma tylko 335km, bo ładnych kilkadziesiąt km to nie
zaznaczone zwiedzanie Budapesztu , do tego 5km to dom - PKP Podgórze a ze 12km
Krk Główny – Auchan – dom)
Koniec sierpnia, minął ponad miesiąc od ostatniej długiej
trasy, wypada gdzieś uderzyć. Pomysły miałem różne. Praga, Wiedeń, Bratysława,
Budapeszt… Balaton? Niby napalony byłem na Pragę, bo ostatnio byłem tam w Roku
Pańskim AD 2022. Ale po analizach prognoz pogody (głównie kierunek wiatru) i
rozkładów jazdy pociągów, padło na to ostatnie. Na „Węgierskie Morze”, tam
gdzie byłem w lipcu. Tym razem do miasteczka pt. „Balatonkenese” chciałem
dotrzeć. Jak widać się nie udało, i skończyło się na Budapeszciku. Też fajnie.
W celu dotarcia nad Balaton postanawiam skrócić trasę, i
wystartować z New Targu. Odjazd z Krk Podgórze 5.35, tak że wstać musiałem o 5
rano, po 5 godzinach snu. Coś tam się dośpi w pociągu. Albo i nie. Nie ;) Podróż starym składem mija
przyjemnie, acz niezbyt szybko. Opóźnionko małe być rzecz jasna musi. W trakcie trasy
przyglądam się też pracy kolejarzy. „50305, gotów do odjazdu!” – i tak na
każdej stacji. Na takich podrzędnych lokalnych liniach ich praca wygląda całkiem
przyjemnie i niezbyt ciężko. Choć płatna też pewnie nie jest zbyt dobrze. Kolejarze
podwożą się za darmo pociągami do stacji gdzie zaczynają/kończą pracę, a po
drodze plotkują z maszynistą czy też konduktorem. W kibelku nasmarowuję się
porządnie Sudocremem, tak żeby wysiąść w pełni gotów do drogi. Bo jak mawiają
starzy, doświadczeni kolarze: „kto smaruje – ten jedzie”. A kto nie smaruje…
ten kończy trasę wcześniej, z obtartymi jajkami :) W New Targu o 9tej. Poranek
a pogoda już szykuje się upalna. Obieram kurs na ścieżkę rowerową do Trzciany.
Trasa ta jest bardzo widowiskowa. Poprowadzona nasypem zlikwidowanej linii
kolejowej, płynnie nabiera wysokości, a potem równie płynnie ją wytraca. Nie ma
ostrego podjazdu, jak krajówka na Chyżne. Prowadzi też starymi wiaduktami i
mostami kolejowymi, a nawet zalicza zabytkową stacyjkę „Podczerwone”, k.
Czarnego Dunajca. Która dziś występuje już tylko w roli kawiarenki dla głodnych
bikerów. No niby fajna taka ścieżka, za dala od ruchu drogowego i bezpieczna. Ale
wydaje mi się że większy pożytek byłby z tej linii kolejowej jakby ją
wyremontować, a nie likwidować. Wtedy dało by się np. wrócić pociągiem z
Bratysławy czy innego Budapesztu do Rabki. A tak gdy jestem na urlopie, i startuję
z Rabki do którejś z zagranicznych stolic, to na powrocie muszę dymać końcówkę
45km na rowerze, Trzciana-Rabka... Na Słowacji koło 11tej. W Trzcianie mała
pauza na rynku pod ogromnymi topolami. M.in. na nasmarowanie się kremem z
filtrem. I ruszam w dalszą drogę, już cestą nr 59. W trakcie jazdy słucham jak
zawsze słowackiego radia. Z radiowych audycji, wywiadów z różnymi wojakami,
armadami itp. powoli dociera do mnie że dziś na Słowacji święto. Rocznica jakiegoś
powstania w Bańskiej Bystrzycy. Czyli wszystkie duże sklepy pozamykane… Będę na
stacjach musiał kupować picie. Gdybym wiedział to bym pojechał krajówką przez
Chyżne, i zrobił zapasy w PL… I tak w ogóle to zapomniałem kupić żelek
energetycznych w Deca. Z reguły kupuję takowe przed ciężkimi trasami. Docieram
pod mój ulubiony zamek, tj. przyklejony do ponad 100m skały Oravsky Hrad. Górujący
nad okolicą, nad doliną rzeki Oravy. Miejscowość nazywa się zaś Oravsky
Podzamok. Szukam jakiegoś interesującego
bistro, ale bezskutecznie. Same eleganckie i drogie pewnie knajpy. W Dolnym
Kubinie dopadam wreszcie pizzerię, i wciągam najtańszą pizzę, tj. Margheritę. Zapijam
energolami ze stacji, i można uderzać dalej. Z Kubina dla odmiany zamiast na
Żylinę, lecę na Rozumberok. No „lecę” to może za wiele powiedziane. Bardziej
spływam potem na podjeździe 10km/h na przełęcz. 727m n.p.m. „Pod Brestovou”,
wg. tabliczki. Szybki zjazd do Rozumberoka, i kurs na przeł. Donowały, i potem B.
Bystrzycę. W ostatniej tankszteli przed przełęczą robię zakupy. Jak zwykle
kupuję różne kolorowe, niezdrowe ale pełne życiodajnej energii płyny. Pora na
prawdziwy podjazd, na prawie 1000m przełęcz Donowały. Ten ciągnie się
niemiłosiernie. Z plusów nie ma upału, przez spory kawałek z płynącego
równolegle potoku bije przyjemny chłód. Obmyłem się też w nim trochę - zmyłem z
siebie klaster z kremu UV. O dziwo jest też nowy gładki asfalt, coraz bardziej
się ta Słowacja rozwija. Tzn. do Zjednoczonym Polskich Emiratów jeszcze im
daleko. Ale z każdym rokiem coraz mniejsza bida ;) Na razie mają drogi jako
takie już. Może za 20 lat zbudują sobie chodniki :D A za 40 lat wymienią te
syfiaste zardzewiałe Czechosłowackie latarnie :D Na szczycie przełęczy ogrom
turystyczno-narciarskiej infrastruktury. Najbardziej ciekawi mnie zawsze kładka dla narciarzy, która zimą wysypana jest śniegiem, i umożliwia przejazd nad
ruchliwą szosą. Na zjeździe znak zalecający redukcję biegu na dwójkę. Ja robię
na odwrót, tj. włączam bieg najwyższy :) I rozpędzam się do maksymalnie 69km/h.
No ten zjazd do prawdziwy teleport. Chwila moment i jestem w B. Bystrzycy. Czyli
w mieście w którym były dziś zapewne obchody rocznicy powstania. Niestety jest
już wieczór a jakieś defilady itp. to pewnie w południe tak bardziej. Ludzi
dalej od groma, w tym żołnierzy w galowych mundurach. Najważniejszym dla mnie
jest teraz jednak wciągnąć coś na ząb. Odnajduję otwarty chiński fast food.
Pokazuję palcami numerki potraw. Tego nie ma, tego nie ma, tamtego też nie ma.
Wreszcie coś jest. Ale nie wiem tak naprawdę co, kupuję w ciemno. Okazało się
że kupiłem kebaba. Ale takiego dobrze doprawionego, z grzybkami i groszkiem.
Nawet spoko, i porcja ogromna. Przez centrum, obok rozświetlonego biurowca banku wylatuję na Zwoleń. Mijam lotnisko, i jednostkę wojskową przy nim. Obok
mnie przejeżdża z rykiem silnika kilka ciężarowych Tatr, może z defilady
wracają wojaki? Mam też bliskie spotkanie z wielkim leleniem, który stał sobie
na środku drogi. Oboje nieźle się przestraszyliśmy, i uciekliśmy, każdy w swoja
stronę. Po prawej stronie tj. na zachodzie dostrzegam hen daleko błyski burzy.
Po obadaniu radaru burz jestem jednak spokojny. Burza jest nad Nitrą, czyli
kilkadziesiąt km stąd, i nie idzie w moim kierunku. Docieram do Zwolenia.
Jakieś tam zwiedzano przejazdem, jakieś głupie fotki na pszczółce itp. Wylot
cestą 66, jak wiele razy, na Sahy. Noc jest pogodna i lekko chłodna, niebo rozgwieżdżone.
Senność póki co nie doskwiera. Kawałek przed Sahami zmieniam drogę. Zamiast jak
wiele razy na Sahy, Vac i Budapeszt, pokieruję się nieznanymi drogami na
przejście Sturovo/Ostrzygom. Idzie coraz wolniej ale ciągle aktualny jest plan
dotarcia nad Balaton. O świcie dopada mnie senność, i zalegam na przystanku na
dobrą godzinę. Jeszcze bardziej napinając coraz bardziej napięty plan. O tym że
zbliżam się do Węgierskiej granicy, świadczy coraz więcej domków w typowym
węgierskim stylu. Małe, kwadratowe, z 4-spadowymi charakterystycznymi dachami i dwoma okienkami z przodu. Węgierskie tłumaczenia
nazw miejscowości na znakach, węgierskie stacje w radiu. Coraz liczniejsze
akacjowe lasy, czy też coraz bardziej płaska okolica – spalona Słońcem, sucha
patelnia. W akacjowym zagajniku jeszcze chwila drzemki na ławeczce obok
kapliczki. Za którymś pagórkiem wyłania się na horyzoncie imponująca budowla. Potem
okaże się że jest to bazylika w Ostrzygomiu, po drugiej stronie Dunaju, już na
Węgrzech. Cel pielgrzymek, centrum kultu religijnego. Taka węgierska Jasna
Góra, można by rzec. Szybki zjazd w dolinę Dunaju, jeszcze most na Hronie i
jestem w Sturovie. Małe, turystyczne miasteczko. Główną atrakcją miasta wydają
się być wielkie termy, park wodny, jak zwał tak zwał. Mnie natomiast o wiele
bardziej interesują atrakcje gastronomiczne. Kupuję ogromnego, wszystkomającego
i niedrogiego przy tym hamburgera za 5 Euro. Po czym udaję się w kierunku mostu
granicznego. No jest tu bardzo widowiskowo :) Szeroko rozlany Dunaj, zabytkowy
kratownicowy most a na wzgórzu po drugiej stronie rzeki wspomniana „Węgierska Jasna Góra”. Korzystając z pomocy turystów robię kilka fotek na tle tych
wszystkich atrakcji, po czem przeprawiam się na drugą stronę ogromnej rzeki. Dzień
dobry Węgry :) 10 rano a upał już niezły. Z Ostrzygomia za wiela nie zwiedzam,
gdyż ciągle myślę o tym Balatonie. Gdybym wiedział że odpuszczę i pojadę prosto
na Budapeszt, podjechałbym zobaczyć z bliska tą monumentalną świątynię. Póki co
kieruję się trzycyfrową szosą nr 111 na południe. Chyba w Dorogu (?) robię
duże, zimne, kolorowe i płynne zakupy w znajomo wyglądającym SPAR-rze. Potem
kawałek 10ką. Jakieś błądzenie po torach kolejowych i innych chaszczach,
kimanie na ławeczkach, walka z upałem, zmęczeniem i brakiem żelek z Deca. I z
tego co pamiętam miałem potem zgodnie z planem atakować 102ką na Balaton. Ale
nie, to się nie uda. Przeliczam czas i wychodzi mi że doczołgał bym się tam
późnym wieczorem. A ja chciałem za dnia, aby się wykąpać w ciepłej wodzie. Jest
też opcja podjazdu do któregoś miasteczka na brzegu jeziora pociągiem, ale nie
mam siły ani głowy na takie kombinacje. Za duży upał, za duże zmęczenie, brak
żelek z Deca i ogólnie czuję, że Budapeszt to jest lepszy cel na dziś :)
Zalegam zatem na kolejną godzinkę przy bocznej drodze, w cieniu topoli. Z
nowymi siłami ciągnę dalej 10ką do Węgierskiej Stolicy. Rośnie nie tylko upał,
ale i ruch na wąskiej krajówce. Ta szosa to chyba jeden z głównych wlotów do
Budapesztu od zachodu. Po kilkunastu km z ulgą zjeżdżam w boczną drogę, jakąś
4-cyfrówkę. Na mapie wypatrzyłem przy niej zachęcająco wyglądające jeziorko
(kąpiel!?). Ale docieram i nie, niestety nie. To nie jest akwen
plażowo-kąpielowo-letniskowy. Bardziej taki staw do robienia ryb, zakaz kąpieli, zakaz srania, zakaz wszystkiego. Może i by się dało gdzie w krzakach
się zanurzyć, ale nie będę robił wiochy nie u siebie, w gości. Pewnie potem skończy
się myciu mokrymi chustkami (które muszę najpierw kupić). Do stolicy niby
jeszcze raptem +- 30km… Ale jeszcze jakieś wzgórza, jeszcze jakieś podjazdy do
wymęczenia… Na szczęście droga sporo idzie przez las. Na jednym z przystanków
autobusowych w miasteczku dostrzegam wyświetlacz z odjazdami linii. Już wiem że
to to Budapesztańska aglomeracja:) No i tak jest. Do tablicy BUDAPEST docieram
chwilę po 15tej :) Jak chodzi o powrót pociągiem - są co prawda jakieś
wieczorne pociągi, ale nie wiem czy biorą rowery. Zresztą nawet nie chce mi się
sprawdzać. Gdyż w planie mam mega zwiedzano i powrót pociągiem o 5.30 rano -
tym co zwykle, METROPOLITANem. Czyli 14 godzin na szwędanie się po mieście :) Najsamprzód
zwiedzam dzielnicę którą wjechałem do miasta - położone na wzgórzu Hujoswolgy,
czy jakoś tak. Tonie ona cała w cieniu akacji. Jest tu też pięknie
odrestaurowana pętla tramwajowa. Na której zabytki kontrastują z nowoczesnością
- mam na myśli m.in. tabor szynowy. Przebieram się w krzakach w czyste i nieśmierdzące
ubrania. Potem wzdłuż linii tramwajowej kieruję się w dół, do centrum. Mijam
stację kolei zębatej która zapewne wspina się jakieś wzgórze. Świadczą też o
tym wsiadający do wagonów młodzi adepci downhillu na fullach i w fullface’ach. Jest
też zabytkowa, muzealna cześć stacji na której eksponowane są różne stare mechanizmy
i urządzenia używane w takich kolejach. Mą uwagę przykuwa też okazała,
okrągła wieża – Hotel Budapeszt. Ale muszę nabrać sił na dalsze zwiedzanie i
wrzucić coś na ząb. Kupuję naprawdę dobrego, świetnie doprawionego kebsa. A w
markecie zapasy wody, energoli i mokre chustki, bo wiem że z kąpieli nici. Po
czym obieram kurs na zamek. Albo raczej ZAMEK. O tak. Ten jest bardzo
imponujący. Wg mnie od tyłu, od miasta, wygląda on jeszcze bardziej
monumentalnie niż od strony Dunaju. Od tej strony ten gmach wygląda jakby miał
ze 40m wysokości. A od strony rzeki połowę wysokości „zjada” wzgórze. Wspinam
się serpentynami na górę. Trwają tu jakieś szeroko zakrojone prace budowlane. Wygląda
to jakby dobudowali od zera całe zburzone (?) skrzydło zamku. Widoki rzecz
jasna urywają głowę. Widać cały przeciwległy brzeg miasta, sięgające po
horyzont morze gmachów, z wybijający się gdzieniegdzie wieżami kościołów, czy
co wyższymi biurowcami. W roli głównej Parlament, Most Łańcuchowy, sąsiednie
mosty, Wyspa Św. Małgorzaty… No i ogromny Dunaj, który żyje. W jedną i w drugą
stronę płyną wielkie statki wycieczkowe. Takie kilka razy większe od tych na
Wiśle w Krakowie ;) Z pomocą turystów robię kilka fotek. Po czem
zjeżdżam/sprowadzam na dół, w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze jeszcze
fotka pomnika – ogromnego orła z rozpostartymi skrzydłami. Oraz… jeszcze jedna,
zabytkowa kolejka! Tym razem linowa. Dwa kursujące naprzemiennie zabytkowe
wagoniki wwożą stromym zboczem turystów spod Dunaju na Wzgórze Zamkowe! Byłem
kilka razy w Budapeszcie ale tą kolejkę widzę pierwszy raz. Pewnie dlatego że
pierwszy raz zaliczam zamek za dnia. Do tej byłem tu tylko nocą. Jeszcze rzut
oka na tunel pod zamkiem, i siup na Most Łańcuchowy :) Przeprawiam się nim na
drugi brzeg, by obadać parlament. Jest tak wielki, że stąd nie da się go jednak
ująć jednym kadrem. Najlepsze zdjęcia parlamentu zawsze są z drugiej strony
rzeki. Wracam się z poworem na drugi brzeg. I robię fotki parlamentu z mojej
ulubionej miejscówki. Czas poruszyć kwestię biletu na pociąg,
bo ciągle nie kupiłem. Szukam po różnych stronkach, kolei węgierskich, czeskich
i słowackich. Odpowiednio: MAV START, CESKE DRAHY i ZSSK. Na dworcu nie kupuję
bo raz że ciężko się dogadać po ang., a dwa że kiedyś mnie tam skroili na bilet
do Krk coś koło 550zł… No i taki bilet też jest w ofercie przez internet, na
stronie kolei czeskich O.o Na stronie Słowackiej najtańszy po przeliczeniu coś
koło 150zł, ale bez biletu na rower. Ostatecznie kupiłem przez ZSSK z miestenką
na bicykla za ~190zł. Ujdzie. (To są wszystko ceny biletów na jedno i to samo
połączenie! 150 - 550zł! Trzeba uważać, bo można nie przeliczyć sobie tych
forintów/eurów/innych korun, i nieźle popłynąć! Trochu się zeszło na to
gmeranie na telefonie, tak że zastał mnie zmrok. W międzyczasie zapaliły się
światła, iluminacja Parlamentu. Na drugiej fotce gmach już cały płonie złotą poświatą :) Dalszy plan zwiedzania objął wyspę Św. Małgorzaty. Przez dłuższą chwilę
podziwiam grającą/świecącą w rytm muzyki fontannę. Potem zaliczam kolejnego
kebsa. Szwędam się jeszcze po mieście, w te i nazad. Rozimprezowane wschodnie nabrzeże,
mniej lub bardziej (z reguły bardziej) obskurne przejścia podziemne/stacje
metra. Dzikim bulwarem po zachodniej stronie rzeki, potem mam pomysł aby obadać
pewien imponujący pomnik. Który widziałem tylko za dnia a chciałbym zobaczyć go
rozświetlonego nocą. Pomnik Tysiąclecia na Placu Bohaterów się on nazywa. Lipa
niestety, pomnik cały w remoncie obudowany rusztowaniami. To co zwróciło moją
uwagę, a czego nie kojarzę z moich poprzednich wizyt w Budapeszcie to nocne
popisy pojebów w autach i na innych motórach. Pewnie dlatego że dziś jest noc pt./sob.
Normalnie nocne wyścigi, ze 100km/h od świateł do świateł, od skrzyżowania do
skrzyżowania. Starymi gruzami, jak i nowymi Porszakami. A policja stoi, patrzy
się i nic nie robi, udaje że nie widzi… Zatrzymali za to autobus, bo chyba
zatrzymał się na zakazie parkowania… Na jednym ze skrzyżowań Mustang jak gdyby
nigdy nic spalił kapcia, prawie że na oczach policji… To jest POLUCJA, a nie
POLICJA, wg mnie. Coraz bardziej morzy mnie senność i zmęczenie. Pokimałem
trochę na ławce na Wyspie, umyłem się tymi cholernymi chustkami w krzakach. I
jadę powoli na dworzec, bo mam dość. Budapest Nyugati, ten co zwykle. Jeden z
trzech głównych dworców w tym mieście ;) Z zabytkową halą (autorstwa samego
Eiffla!) oraz ślepymi torami wylatującymi tylko w jednym kierunku. W przejściu
podziemnym zakupuję jeszcze tylko ogromną BUŁĘ z przeogromnym FI LE TEM z KUR
CZA KA. Myślę że to zdjęcie dobrze obrazuje skalę :) Powrót pociągami bez
przygód. Przesiadka w Brzecławiu takoż. Sporo pospałem. Za to w Krakowie
chyciła mnie burza i ulewa, może z 1,5km od domu… Pół godziny musiałem czekać
pod blokiem. Za to schłodziłem w tej ulewie trochę piwko, bo ciepłe kupiłem.
Udana wycieczka. Balatonu co prawda nie udało się drugi raz
zdobyć w tym roku, ale Budapeszcik zawsze spoko. 14h szwędania się po mieście,
takie zwiedzanko to ja rozumiem. Ok. 100km jechałem nowymi drogami – od skrętu
przed Sahami, przez Sturovo/Ostrzygom aż do wjazdu do Budapesztu od nieznanej,
zachodniej strony.
5.05 (czw) - 16.00 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
Wędrowiec sierpień (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
11.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Wędrowiec
26.08 11km Z Deca do domu. Dziewiczy rejs. Co to będzie? Chyba dobrze będzie :)
Kategoria Zbiorówka :(
Rozjeżdżanie kaca
d a n e w y j a z d u
84.40 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:61.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Km w sumie niewiela, ale dodam jako osobny wpis, a nie zbiorówka, bo wycieczka fajna. W Myślenicach w MediaExpert pooglądałem trochę MTB Indiany, którego jednak ostatecznie nie kupiłem, gdyż zdecydowałem się na Rometa. Poza tym leżakowanie nad Rabą, i wyparowywanie alkoholu z organizmu ;)
https://photos.app.goo.gl/S7mQd34vPwGYcYHP6
https://www.alltrails.com/explore/map/24-08-2022-mysl-dobcz-gdow-55b782d?u=m&sh=qek9hh
12.00 - 22.00
Kategoria > km 050-099
WTR i in.
d a n e w y j a z d u
121.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:34.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Mniam! Upał taki że w sakwie z sera żółtego zrobił się ser topiony w bułce ;)
Leniwa niedzielna przejeżdżka. Chillout w Puszczy i w Bochni.
Krk - WTR - wiochy - Puszcza (Żubrostrada) - Baczków - Proszówki - Bochnia (kebab, zwiedzanie) - Proszówki - Baczków - Puszcza (Żubrostrada) - wiochy - WTR - Krk.
Na powrocie chyba burzę, w sensie chmurę, burzowego błyskającego grzyba. Nie było by w tym nic dziwnego, ale wg. radaru burzowego ta chmura była nad N. Targiem. To chyba jest możliwe, chmury burzowe mogą mieć po kilkanaście km wysokości. A skoro z Krk widać Tatry, wysokie na 2,5km, to taką chmurę tym bardziej może być widać.
https://photos.app.goo.gl/RV6H92L5TyG3VhSEA
10.20 - 22.00
Kategoria > km 100-149, WTR 2024
Złote Wierchy i Okrągła
d a n e w y j a z d u
118.40 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:62.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
https://photos.app.goo.gl/iY8oGuK7scmdDivaA
https://www.alltrails.com/explore/map/16-08-2024-zlote-wierchy-i-okragla-97250eb?u=m&sh=qek9hh
Plan był zupełnie inny: Turbaczyk. A wyszło tak że dziś dokończyłem niedokończone sprawy z wczoraj, tj. zaliczyłem dwa tytułowe szczyty których nie chciało mi się zaliczać wczoraj.
Wyjazd po 10tej. No trochu późno ale może się uda zaliczyć
ten Turbacz? Plan jest niby taki żeby atakować grań Gorców drogami stokowymi z
Koninek. A jak się nie uda to może chociaż Stare Wierchy, tak żeby liznąć
Gorców? Wszak w schronisku na Starych Wierchach też pewnie mają naleśniczki i piwko. Jest porno i dusno. Idzie powoli żeby nie powiedzieć bardzo powoli. Do
tego zmęczony jestem nieźle po wczorajszem. Piję tylko energetyka za
energetykiem i wlokę się jak emeryt. W Mszanie jestem po 15tej i nie, to nie ma
sensu. Zanim zjem kebaba będzie 16ta. W Koninkach gdy wjadę na szlak 17ta. Na
Turbaczu 19ta. Gdy zjem naleśniki, wypiję piwo i odpocznę – 20ta. I zachód
Słońca. Zjazd w ciemnościach, w cywilizacji 21sza, w domu o 1szej w nocy……. I te
wszystko założenia, to pod warunkiem że nie będzie burzy (a może być, są
podejrzane chmury na horyzoncie). Nie, bez sensu. O 7-8 trzeba było wyjechać to
by to miało sens. Tak więc wciągam nieśpiesznie tego kebaba, i obmyślam plan B.
Uwielbiam tego kababa w Mszanie. Mały w cenie dużego :) Plan B jaki mi
przychodzi na myśl to te dwie tytułowe górki. Nie jest to może plan wielce
ambitny, raptem ze 2km terenu, ale nie zawsze musi być ambitnie. Obieram więc
czerwony szlak. Na dobry początek zaliczam ławkę Ambrożego, 420m n.p.m. :) No
szczyt to to nie jest, ale dobra i ławka :) Potem łagodny podjazd leśną drogą,
i wreszcie kawałek cienia, lasu. To był świetny wybór bo na Turbacz to brakło
by mi nie tylko czasu (dnia), ale i sił. Złote Wierchy, zdobyte! Całe 536m n.p.m!!! Drzemka na łące. Potem zawijas w prawo, i zjazd. W dół przez las,
potem przez pola. Przede mną wyłania się drugi cel. Okrągła, 625m n.p.m. Na nią
żaden znakowany szlak nie prowadzi. Kawałek przed asfaltem dostrzegam strrrromą ścieżkę w górę, w prawo. Zaatakuję nią Okrągłą, choć pierwotnie chciałem inną
drogą. No wypych konkretny. Ale w sumie to samo miałem wczoraj, tylko że w
dawce x10, i z burzą na plecach ;) Więc się nie przejmuję. Fajny taki
bikeclimbing. Jak za starych dobrych czasów, gdy się zaliczało te szczyty
nałogowo ;) Techniki różne. Gdy zwykłe pchanie nie wchodzi w grę, moja
sprawdzona metoda to: zacisnąć hamulce - krok do przodu – wypych roweru siłą
rąk, do wyprostu – hamulec – krok – wypych rękami i tak na zmianę. Można też
rower ciągnąć a nie pchać. Prawą ręką łapię wtedy za sztycę. Największe
stromizny – rower bokiem, o korzeń, o drzewo zahaczyć, byle tylko nie spadł. I
stopy też zahaczać o kamienie, korzenie. Super zabawa :) Pod warunkiem, że nie
ma burzy na plecach. Docieram tą stromizną do niedużej łąki. Chwilka
odpoczynku, i kolejną stromą ścieżką bystro pod górę. Za kawałek wreszcie
wypłaszcza się, i uroczyście podjeżdżam może ze 100 metrów, przed samym
szczytem :) Myślałem że będę musiał się zadowolić fotką roweru przy betonowym
słupku, który wyznacza szczyt. Lub wręcz odnaleźć najwyżej rosnące drzewo, i
zrobić zdjęcie opartego o nie roweru. Tak przecież bywa na mało znanych,
pomniejszych szczytach. A tu oprócz betonowego słupka, i kilku potężnych
drzew jest też ładna drewniana tabliczką „Okrągła 625m n.p.m.” a nawet dwie
miniławeczki! Zjazd drogą którą planowałem pierwotnie wjechać. Która jest zaznaczona na
mapie Compassu jako droga. I faktycznie DROGĄ JEST. Łagodnie nachylona,
zjeżdżalna i częściowo podjeżdżalna na rowerze… Ale i tak podobała mi się ta
wspinaczka zboczem ;) Kiedyś tak na Luboń Wielki się wspinałem ;) Zjazd tak
samo jak wczoraj, asfaltem stromo w dół do Mszany. Zakupy w Biedrze. Do domu
powrót dla odmiany przez Kasinkę Małą, Pcim, Myślenice, i przez Pogórze
Wielickie w poprzek do Krk.
Zaliczone szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Złote Wierchy 536
Okrągła 625
10.05 - 00.0
Kategoria > km 100-149, Terenowo
Szczebel (niedokończone sprawy)
d a n e w y j a z d u
115.50 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
https://photos.app.goo.gl/aB5cMCuhz7uy9Ltk6
https://www.alltrails.com/explore/map/15-08-2024-szczebel-e1cd50f?u=m&sh=qek9hh
No więc zachciało mi się górek. Albo raczej „górek”. W
sensie orki na MTB po beskidzkich szlakach. No i mam czego chciałem :) Padło na
Szczebel!! Czemu tak!? A nie klasycznie na Turbaczyk?! Bo miałem tutaj
niedokończone sprawy: Szczebel jest to jeden z ostatnich (jeśli nie ostatni)
wysoki, tj. ~1000m niezaliczony szczyt w Beskidzie Wyspowym. Swoją drogą
wypadało by uzupełnić tabelkę z górskimi zdobyczami po prawej stronie bloga,
gdyż jest ździebełko nieaktualna ;)
Wyruszyłem wydawało mi się wystarczająco wcześnie (jak się
potem okazało – niewystarczająco), godz. 8.35. Szczebel atakować zamierzam
szlakiem z Lubnia. A jak Lubień, to kurs na Myślony. Wieliczka, Koźmice
Wielkie, Gorzków, Borzęta, Myślenice. Ile ja razy jak orałem tą drogę gdy
budowałem formę, gdy byłem jeszcze niedzielnym rowerzystą. Upał narasta, a i
chmurek coraz więcej. Jest ryzyko burz, ale jak wczoraj patrzyłem na prognozy
to tak bardziej późnym popołudniem. Powinienem zatem zdążyć zjechać do
cywilizacji (yhym). Posilając się niezliczoną ilością energetyków docieram w
tym ukropie do Myślenic, no i potem ostatnia prosta: serwisówką wzdłuż
Zakopianki do Lubnia. W okolicach Pcimia na wprost przede mną wyłania się Cel mojej podróży :) Potężny masyw Szczebla zawsze robił na mnie wrażenie. Stromizna
jego zboczy również. Na zdjęciu nie widać w całej okazałości nachylenia
najstromszego, północnego stoku ;) Gdyż nie patrzy się na ten stok całkiem z
profilu, tylko tak trochę z przodu. Ja „wjeżdżał” będę po zboczu wschodnim, tj.
tym po lewej na zdjęciu. O średniej, ale i tak znaczącej stromiźnie. Zjeżdżał
zaś po stoku południowym, najmniej stromym i z najmniejszą wys. względną –
opada ono bowiem w stronę ponad 600m przełęczy, a nie aż w dolinę Raby. W
Lubniu skręcam w ulicę Tęczową (FUJ!!), wiadukcikiem przekraczam Zakopiankę, i
chwilę po godz. 12tej wjeżdżam na czarny szlak. Początkowo trochę błota,
stromizny umiarkowane, no nawet daje się jechać :) Ale to tylko miłe złego
początki ;) Coś tam podjeżdżam jeszcze do zakrętu w prawo, tj. wiaty
myśliwskiej i kapliczki. I jeszcze kawałek za. Potem, zgodnie z gęstniejącymi
na mapie poziomicami jazda przestaje być możliwa. Zaczyna się mozolny wypych kamienistą rynną. Zdjęcia oczywiście W OGÓLE nie oddają tej stromizny. Do tego pomimo lasu zaduch straszny, pot leje się wiadrami. A
ja wziąłem tylko litr wody, bo po co więcej na taką górkę ;) Mijam kilku turystów,
im wspinaczka idzie równie powolnie co mnie. Z tym że ja taszczę 17kg złomu ze
sobą ;) Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze nadchodzi, od tyłu, zza pleców…
Grzmi… No nieźle się wkurwiłem. Przecież raptem godzinkę temu, gdy wjeżdżałem
na szlak pogoda była jeszcze stabilna… Patrzę na radar burz, no i faktycznie
idzie jakieś cholerstwo… Może przejdzie bokiem? No nie powiem. Raz że jestem
zły, dwa że się boję, do tego gorąc, końcówka picia, coraz bardziej chore
nachylenie, ja tarabanię się z tym złomem coraz wolniej, i zaraz z wysiłku
dostanę migotania przedsionków. Ale chciałem to mam swoje „górki” :) Piechurzy
którzy nie muszą taszczyć ze sobą rowerowego złomu już mnie wyprzedzili. No boję się burzy w górach. Oczywiście to jest dziki szlak, tu nie ma
kawałka wiaty, to nie jest Lasek Wolski czy Puszcza Niepołomicka. A ja nie mam
ubrania p/deszczowego. Bo po co brać skoro niby miałem zdążyć przed ew. burzą? Mam
tylko folię NRC. Gdy zaczyna padać zakładam ją na siebie w roli peleryny. No
nie pozostaje nic innego tylko przeć jak najszybciej w górę. Może na Małym Szczeblu będzie jakaś wiata? Nie, nie ma. Tylko tabliczki z nazwą szczytu. 776m
n.p.m. Czyli jeszcze 200m wspinaczki pod górę. W ogóle to po drodze miała być
niby jakaś jaskinia – Zimna Dziura. Miałem myśl żeby w niej się schronić. Ale
minąłem miejsce na szlaku gdzie wg mapy jest ta jaskinia i jej nie znalazłem. No to cisnę
dalej z tym stalowym złomem na granicy zawału, spocony, spragniony, z
szeleszczącym cholerstwem na sobie. I zaparowanymi okularami które muszę zdjąć i
iść na wpół ślepy ;) Kawałek przed szczytem już wiem że jednak burza przeszła
bokiem. Chyba poszła doliną Raby na Myślenice. Na szczycie pogoda stabilizuje się,
przestaje padać i nawet wychodzi niebieskie niebo gdzieniegdzie spomiędzy
chmur. Wtarabanienie się z Lubnia na Szczebel zajęło mi dokładnie tyle ile
pisze na mapie: 2,5h :) No widoki urywają łeb. Widoki na północ, tam gdzie
najstromsze zbocze (foto tytułowe). Jest też wielka biała płachta, stąd chyba
startują paralotniarze, też na północ. Na szczycie są też ławeczki, stoliki, maszt z
flagą Polski, tablice pamiątkowe, kosze na śmieci, mapy, no jest urwa wszystko… Wszystko poza kawałkiem cholernej wiaty, skrawkiem dachu nad głową. Ja rozumiem że góry mają być dzikie, i w ogóle. Ale
naprawdę nie zaszkodziło by gdyby na każdym ważniejszym turystycznie szczycie
postawić małą drewnianą wiatę, jako awaryjny schron dla turystów… Jako że wg
radarów pogoda dalej nie jest całkiem stabilna, a ja zaraz skonam z pragnienia,
szybko zbieram się na dół. Zielonym szlakiem, na przęł. Glisne. (Bo jest też
czarny do Mszany ale tam to jest jeszcze większy hardcore patrząc na km / przewyższenie). No i
ten zielony całkiem spoko. Nachylenie rozsądne, rozmiary kamoli takoż. Sporo
zjechałem, a gdyby nie było mokro i ślisko, to zjechałbym więcej. Trzeba było w
obie strony zielonym. Po drodze zaliczam jeszcze Małą Górę 883m n.p.m. Po
wyjeździe z lasu wyłania się widok na wielki masyw Lubonia Wielkiego. I
nadajnik na szczycie. Zjazd zajął mi coś koło pół godzinki. Z Glisnego siup w
dół asfaltem do Mszany. Nachylenia po 12,13,14%! Przynajmniej tak mówią znaki.
W zasadzie miałem tu zboczyć znowu w czerwony szlak, i zaliczyć dwie mniejsze
górki, ale mam dość na dziś. I nie ma picia, ani sklepu z piciem. Sklep jest dopiero w Mszanie Dolnej. Innym razem zaliczę te górki (okazuje
się, że zaliczę je nazajutrz). W Mszanie wlewam w siebie litr życiodajnych
kolorowych płynów na raz :) Powrót standardowo i bez przygód: Kasina, Wiśniówa,
Dobczyce, Wieliczka. W Dobczycach super kebab. W domu przed 22gą.
No skatowałem się nieźle, ale w sumie jestem zadowolony.
Kolejny szczyt do kolekcji, a właściwie to kilka szczytów (lista). Z wniosków:
- Szczebel nie nadaje się na rower
- Rower nie nadaje się wjazd na Szczebel
- Nie ma sensu jechać rowerem na Szczebel
- Turbacz nadaje się na rower, i trzeba jechać rowerem na
Turbacz :)))
- pogoda w górach zmienia się bardzo szybko
Zaliczone szczyty (pogrubione
– nowości):
Mały Szczebel 776
Szczebel 976
Mała Góra 883
Przeł. Glisne 634
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
8.35 - 21.35
Kategoria > km 100-149, Terenowo
WaWa 1
d a n e w y j a z d u
250.10 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/CceVDVUxUXsXKLdN7
https://www.alltrails.com/explore/map/map-august-13-2024-4f81b1d?u=m&sh=qek9hh
(na śladzie tylko 150km bo ~90km to szwędanie się 14h po Warszawie +10km powrót z dworca w Krk)
Przejażdżka do stolicy Lechistanu. Czyli do wspaniałej,
dumnej Warszawy :) W Wawie zawsze coś ciekawego
się zobaczy, coś się pozwiedza. Tak było i tam razem :)
A żeby tego czasu (i sił) na zwiedzanie było więcej,
zazwyczaj skracam sobie trasę i podjeżdżam kawałek pociągiem, np. do Kielc czy
Radomia. Dziś stanęło na podwózce PKP do Skarżyska-Kam. Regio odjazd z Krk
Głównego 9.06, przyjazd 12.11 – przynajmniej rozkładowo. Bo małe opóźnionko
oczywiście było, i do Skarżyska dotarłem o 12.30. O dziwo pociąg nie był nabity
na full, nawet udało się trochę posiedzieć. Bo jak patrzyłem przed wyjazdem to
wszystkie miejscówki w pociągach IC/TLK do Wawy pozajmowane. Tak samo i w
pociągach powrotnych do Krakowa. W piątek nie dało już kupić się biletu z
rowerem na niedzielę. Ino same miejsca dla niepełnosprawnych się ostały wolne.
A ja nie zamierzam być niepełnosprawny i zwichnąć sobie kolana, tak jak w trakcie pewnej wycieczki do
stolicy z 2020 roku ;) Wolne miejscówki są tylko w Pendolino. I taki też bilet sobie kupiłem na drogę powrotną. Z rowerem 178zł… Ale już nie podróżuję pociągami tyle co
kiedyś, więc czasem mogę sobie zaszaleć. Ze Skarżyska wylatuję starym szlakiem 7ki,
który miejscami pozostał po wybudowaniu S7. Pogoda jest bardzo przyjemna, koło
25 stopni, umiarkowane zachmurzenie (niegroźne białe baranki) i mocniejszy,
południowo-zachodni wiaterek. Choć mógłby być bardziej z południa niż z
zachodu. Potem kawałek serwisówką, i docieram do Szydłowca. Jakieś tam zwiedzanie,
fotka na ryneczku. Dalej jadę Route no. 735. Czyli znowu starą DK7, która po
wybudowaniu expresówki została zdegradowana do rangi drogi wojewódzkiej. Jest
przez to bardzo szeroka, a ruch niewielki, na rower super. Parę km za
Szydłowcem zaczyna się bardzo dłuuuga prosta. Wg mapy 21km prostej jak strzała
drogi, aż do wylotu z Radomia! Jako że skończyły mi się kanapki i picie, w
Radomiu robię zakupy w Biedrze. Za Jedlińskiem 735ka kończy się, i kontynuuję
podróż serwisówkami, raz jedną, raz drugą stroną eski. Zdarzają się szutrowe odcinki ale one mi nie straszne, mam opony 28ki. Przypadkowo trochę robię mały
skok, w bok, oddalam się od S7 i zaliczam Suchą. Przejeżdżam tam piękną,
obsadzoną ogromnymi starami kasztanowcami aleją. Ul. Kasztanowa zresztą tak się
ona nazywa. Zaraz potem ładne, zadbane miasteczko – Białobrzegi. Zawsze wciągam
tam kebaba, wciągam i dziś. Słońce powoli zachodzi ponad owocowymi sadami
południowego Mazowsza. Mnie też idzie jakoś powoli. Będę w tej Wawie chyba o
północy, a planowałem o 21szej ;) W Grójcu już po zmroku. Tu wskakuję na
ostatnią prostą: DW722 do Piaseczna. Gdyż mam złe doświadczenie z zakazami na
krajowej 7ce na tym odcinku. Przejeżdżam przez mrożący krew w żyłach znajomy
przejazd kolejowy. A właściwie to CH*J a nie przejazd kolejowy. To jest po prostu pułapka do zabijania
rowerzystów. Tonący w mrokach nocy w żaden sposób NIEOZNAKOWANY nieużywany tor
kolejowy pojawiający się znikąd, i przecinający drogę pod kątem ok. 15 stopni.
To tu właśnie w 2020 zwichnąłem sobie prawe kolano, w którym coś strzela mi po dziś dzień a prawą nogę mam ciągle trochę mniejszą od lewej. Dziś i
tak jest to już zalane asfaltem na gładko więc nie jest już śmiertelnie niebezpieczne. 4 lata temu były głębokie rowki, jak
szyny tramwajowe na ulicy w mieście. Ciekawe ilu rowerzystów tu wyjebało zanim
ktoś poszedł po rozum do głowy i cokolwiek z tym zrobił? Robi się całkiem chłodnawo. Jeszcze jedne
zakupy w Biedrze, póki otwarta. Miejscowość o wdzięcznej nazwie Łoś, no i
Piaseczno. Czyli taka prawie już Warszawa, gdyż zlewa się ono z ogromną aglomeracją stolicy. Miasteczko znane z kolejek
wąskotorowych, stoją zabytkowe lokomotywki, można obejrzeć. Do stolicy docieram
chwilę przed północą. Ciągnę do centrum, żeby rozpocząć jakieś zwiedzanie. Po
drodze ma miejsce niestety mały wypadek, z moim udziałem, acz nie z mojej winy.
Zderzam się czołowo z rowerzystką. Idiotka jechała pod prąd, lewą stroną
ścieżki i gapiła się wszędzie dookoła tylko nie przed siebie. Uderzyliśmy w
siebie prawymi stronami kierownic. Baba poleciała z rowerem na bok a toczyłem
się dalej do przodu :D Odbiła się ode mnie jak od ściany :DDD Na szczęście
nikomu nic poważnego się stało. Pani rozcięła palec a mnie trochę przytłukło
palce. Rowery też całe, przynajmniej mój.
Gdy zbliżam się do Mostu Poniatowskiego do mych uszu dociera głośny ryk.
RRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!
Myślę sobie co to, ciężarówki, autobusy jakieś? Ale raczej
nie, ten ryk jest za głośny. Podjeżdżam bliżej a tu… Wisłostradą suną Kraby,
jeden za drugim! Kraby w sensie armatohaubice takie. No tak, za parę dni wielka
defilada z okazji Święta Wojska Polskiego, i trwają próby. Cała Wisłostrada zamknięta
dla ruchu, obstawiona barierkami i setkami żołnierzy WOTu, którzy pilnują
porządku. Niestety to co widziałem to końcówka kolumny, właśnie Kraby były na
samym tyle. Ale popytałem Terytorialsów, i powiedzieli mi że będą jeszcze
jeździć rano. Tak więc będę się kręcił nieopodal żeby nie przegapić. Tymczasem
jadę pozwiedzać ścisłe centrum, i obieram kurs na PKiN. Coś tam pojeździłem
pośród szklanych, sięgających niebios wież. Coś tam poszwędałem się jeszcze wzdłuż
Wisłostrady. Zamknięta dla ruchu na odcinku ładnych kilku km! Wszędzie roi się
od żołnierzy, policji i innych bodyguardów. Widziałem też akcję usuwania aut
zaparkowanych w miejscu zarezerwowanym na próby defilady chyba. Podjechało
kilka holowników: jedna oś auta na widły, pod drugą oś mały 4-kołowy wózek.
Siup do góry i odjeżdżamy w siną dal! :D Coraz bardziej zaczęła morzyć mnie
senność, tak że chcąc nie chcąc zdrzemło mi się trochę na ławeczce. Obudził
mnie zbliżający się ryk silników. Oho, nadjeżdżają! Tym razem zobaczyłem
wszystko. Czego tam nie było! Począwszy od quadów, lżej lub ciężej
opancerzonych terenówek. Poprzez różne wyrzutnie/działka na podwoziach
ciężarówek, kołowe transportery i BWP. Na tyle zaś było to najciekawsze, tj.
reprezentacja pojazdów gąsienicowych ;)
RRTRRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!
I tak razy kilkadziesiąt? x100?
Bo tyle tego było. Abramsy, Leopardy, K2, Kraby, Borsuki, i
cała masa innego sprzętu. I to nie po jednej sztuce. Tylko ze 20 Abramsów, 20
Leopardów itd. Gościnnie chyba było też kilka pojazdów armii innych niż Polska
– USA/GB? Wrażenia niesamowite. Stałem kilka metrów od tych przejeżdżających
potworów. Ziemia drżała od gąsienic. Drżały też moje wnętrzności, od ryku
silników ;) Dosłownie, tak jak na koncercie stanie obok głośnika, i żołądek
wpada w wibracje, tak było i tutaj. Gdy wszystko już przejechało, pojechałem za
nimi, na południe. Tam stały dziesiątki zestawów niskopodwoziowych, i
obserwowałem operację załadunku całego tego sprzętu gąsienicowego na naczepy. Poszwędałem
się jeszcze trochę za dnia: przejechałem nową kładką pieszo-rowerową nad Wisłą,
z drugiej strony Wisły zwiedziałem Pragę. Zajechałem na Krakowskie
przedmieście, pod zamek, odwiedziłem sejm na Wiejskiej, oraz szutry i chaszcze
wzdłuż Wisły. Tam się przebrałem w czyste ciuchy. Standardowo obejrzałem uroczystą zmianę warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Kebab. I na pociąg, Pendolino, odjazd
14.48. Express, do Krk niecałe 3 godz. jazdy. Większość spałem/drzemałem. W
domu po 18tej.
Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Zawsze coś ciekawego
się zobaczy. Ale może trzeba było jechać 15 sierpnia na defiladę? Tylko że
znając życie, to takiej defilady to się raczej nie zobaczy. Zobaczy się tylko
morze ludzi. Taki jest problem z tymi wszystkimi imprezami na ulicach miast, że
nic widać bo są za duże tłumy. Tylko słychać jak spiker coś tam mówi, muzyka
gra, ale nie widać nic, poza głowami ludzi. Może za rok?
8.10 (sb) - 18.25 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem
WTR i in.
d a n e w y j a z d u
115.00 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Czyli leniwa niedzielna przejażdżka. Krk - Zakrzów - Niepołomice - Droga Królewska - Puszcza - Baczków - Bochnia (kebab) - Baczków - Puszcza (leżakowanie) - puszczańskie MTB na rowerze szosawym - zagubiony 15t most w Puszczy - Chobot - WTR do Krk - Bagry
https://photos.app.goo.gl/hPnYNmpLhGcNBoza6
9.15 - 20.50
Kategoria > km 100-149, WTR 2024
Czołg sierpień (zbiorówka)
d a n e w y j a z d u
13.40 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
Tyle wyszło w sierpniu ze zbiorówki, ino jeden dzień.
14.08 13,4km ino praca
Kategoria Zbiorówka :(