! Wycieczka Sezonu 2023
Dystans całkowity: | 522.46 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 522.46 km |
Więcej statystyk |
Gwóźdź programu - Budapeszt
d a n e w y j a z d u
522.46 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:37.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/k6mHfqGxpFzdBhNr7
https://www.alltrails.com/explore/map/budapeszt-16-18-07-2023-609a199?u=m&sh=qek9hh
(Końcówka to jak zawsze ~45km z Trzciany do Rabki na rowerze, dlatego tela km.)
Czyli jak spuściłem sobie wpier*ol za pomocą
roweru ;)
W Budapeszcie byłem kilka razy, więc samo
dotarcie tam nie jest już dla mnie wielkim wyczynem. Wyzwaniem jest teraz dojechać tam
za każdym razem inną drogą. Niedawno właśnie mnie olśniło. Znalazłem pomysł na
trasę przez Koszyce i Miszkolc. Oznacza to kawał nowej, niejechanej jeszcze
trasy. Od granicy SK/HU aż do Hatvan. Czyli prawie 200km +Miszkolc, dziewicze
miasto po drodze. Akurat plan ataku na Budapeszt zbiegł się z urlopem w Rabce.
No i dobrze, z Rabki 30-40km bliżej niż z Krk. I tak będzie z czym walczyć, bo
zapowiadają rekordowe upały. W Polsce maxy mają być po 35-36’, prognozy na
Węgrzech mówią o 37-38’C :)
Startuję dobrze wyspany i chyba
zaaklimatyzowany niedzielnym porankiem. Ahoj przygodo! Zlatuję do centrum
Rabki, wciągam śniadanie. 4-dniowe bułki, przywiezione z Krakowa plus konserwa
turystyczna marki własnej Biedronka. Na razie po taniości, drogo jeszcze będzie
;) Rozpoczynam mozolną wspinaczkę serpentynami Zakopianki na górę Piątkową. Już
jest gorąco. Za zjeździe do New Targu trochę stoję w korkach, trochę
wyprzedzam, to prawą, to lewą stroną, omijając guzdrzące się samochody.
Przynajmniej można przyjrzeć się efektownym estakadom budowanej Eski na tle
panoramy Tatr. New Targ omijam tranzytem i wylatuję wojewódzką na Krościenko.
Myślałem czy by nie pojechać na Słowację Drogą Pienińską (szutrowy szlak
pieszo-rowerowy, efektownie wijący się przełomem Dunajca, wśród wysokich skał).
Ale chyba nie chce mi się tam przeciskać między tabunami bachorów z kolonii
szkolnych. Wolę powspinać się bocznymi drogami na Niedzicę. Tu też towarzyszą
mi piękne widoki. Na pierwszym planie jezioro Czorsztyńskie, w tle wielki masyw
Gorców. Jest bardzo gorąco. W końcu wspinaczka kończy się, i wyłania się zamek
w Niedzicy. Na zamek szkoda mi czasu, ale po zaporze się przejechałem. Dawno
tutaj nie byłem. Z górki na pazurki, szybki zjazd i już widzę
charakterystyczne, drewniane zadaszenie dawnego przejścia granicznego. Na
Słowacji melduję się w południe. Jedzie się trudno, nie tyle z powodu upału ale
bardziej z powodu pięknych widoków. Co chwila zatrzymuję się żeby zrobić coraz
to lepsze ujęcie Trzech Koron. Wysoko piętrzące się białe bałwany chmur, mające potencjał stać się chmurami burzowymi zostawiam za plecami, nad Polską, czyli OK :) W końcu Trzy Korony znikają mi z widoku i mogę spokojnie wspinać
się na przełęcz (Strananskie Sedlo). Rzutka oka za plecy i chyba ostatni, lub jeden z ostatnich tej trasy widoków na Tatry. Kończy się picie, ratuję się dżemikiem,
ale to wody to nie zastąpi. Szybki zjazd do Starej Lubovli. Omijam tranzytem,
szkoda czasu. Zapominam że nie mam picia. Upały wykańczają ludzi, najpierw
pogotowie przyjechało do Pana Grubasa w samochodzie, kawałek dalej
dziewczyna leży na chodniku a nad Nią zbiegowisko ludzi. A ultrakolarz napiera
dalej ;) Za Lubovlą napotykam na dziwny fragment szosy, krajowej 68ki. Idealnie
gładka tafla asfaltu, błyszczące nowością znaki i takież same lśniące w Słońcu
srebrne bariery energochłonne. No dziwne tak, nie po słowacku tak. Jakbym przez
jakąś Austrię jechał. Słowacja to muszą być dziury, kratery, przełomy, i
przeręble w nawierzchni. Wyblakłe od Słońca znaki drogowe i powykrzywiane
zardzewiałe latarnie. Na szczęście to parę km, potem znowu jest wszystko wraca
do normy, i znowu czuję dziury pod kołami, czuję że jadę :) O ciągłych
kampaniach politycznych i ogromnej ilości plakatów z Paniami/Panami politykami
wspominać chyba nie trzeba, to stały element Słowackiego krajobrazu. Wszyscy
zapewniają że oni Slevenska ne rozkradli itp. itd. No ktoś chyba rozkradł jak
taka bida tu jest ;) Zaczyna się kolejna wspinaczka na przełęcz, nie wiem czy
ma nazwę. Upał osiąga apogeum a ja znowu o tym piciu zapomniałem… Tzn. był
jakiś sklep ale stały przed nim Cygany, wolałem nie ryzykować. Nie mam co
prawda ze Słowackimi Cyganami żadnych złych przygód ale wolę dmuchać na zimne.
W końcu jest znak! “MOTOREST KYJOV 1 km” !!! Jestem uratowany :) Na stacji
kupuję dużo różnych rodzajów zimnych płynów, lody oraz bagietkę. Od pewnego
czasu chodzi też za mną ciepły posiłek, ale tutaj nie ma jednak baru.
Charakterystyczny betonowy obelisk na szczycie kolejnej przełęczy informuje
mnie że docieram do kraju (słowackiego „województwa”) Preszowskiego. Znowu siup
z górki, 60-70km/h. Mijam Lipany, Sabinov i Velky Saris. Jako że zbliża się
wieczór w którymś z miasteczek (nie pamiętam którym) robię większe nie
drogie mniej drogie zakupy w Lidlu. Tak żeby dociągnąć na tym do rana. Ale
coś ciepłego swoją drogą bym zjazd. Kolejny nie-Słowacki gładki odcinek szosy.
Mijam będący w budowie węzeł drogowy na przedmieściach. I już wita mnie las obleśnych,
żółto-niebieskich, pordzewiałych słupów trakcji trolejbusowej :) Preszów. Robię
fotkę imponującego gmachu jakiegoś zapewne Preszowskiego „urzędu.
Wojewódzkiego”. Wciągam bułki z szynką, serem i ogórkami. ALE WCIAGĄŁ BYM COŚ
CIEPŁEGO. W centrum Preszowa dopadam pizzerię. Ostatnie 4 kawałki pizzy! No
jakby na mnie specjalnie czekały. Biorę wszystkie :) Tak zatankowany mogę
ruszać dalej. Jeszcze tylko szybkie fotki wielkiego kościoła i pomnika ku
chwale czerwonych towarzyszy. (Na Słowacji o dekomunizacji nie słyszeli). Gdy
opuszczam Preszów zaczyna się zmierzchać. Wylatuję krajówką, ruch na drodze
tężeje. Mnóstwo tirów. Na szczęście zaraz jest węzeł drogowy i ciężarówy sobie
skręcają w prawo na autobahna. A ja jadę spokojnie nocą starym szlakiem,
krajową szosą. Kolejny betonowy monument informuje mnie że docieram do Kraju
Koszyckiego. Policia zajeżdża drogę i zatrzymuje jakiegoś drogowego bandziora.
Do mnie tylko w te słowa: “-Zachowajtie pozor, dobre?” “-Dobre”. Noc jest bardzo
ciepła, bezwietrzna i gwieździsta. Ściągam koszulkę, lubię ciepłymi nocami
jeździć z gołą klatą, jest to bardzo orzeźwiające. Płaską (nie mylić z gładką)
drogą krajową docieram do Budimira. Dalej, prosto do Koszyc rowerkiem niestety
się nie da, zaraz droga przeradza się w ekspresówkę. Tu zawsze trzeba jechać
jakimś objazdem, bokami. Mój ulubiony objazd wiedzie w prawo. Wspinaczka na
niewysokie wzgórze, i potem zjazd w dolinę rzeki po drugiej stronie tego garbu.
Na wzgórzu jest po prostu magicznie. Rozgwieżdżone niebo, w oddali delikatna
łuna żółtego światła nad Koszycami. Słonecznikowe łany, a ponad nimi ogrooomna linia wysokiego napięcia. Zjazd w dolinę rzeki. I w tej dolinie rzeki też jest
ciepło, dalej można jechać z gołą klatą. Dlatego właśnie lubię upały - bardzo
wysoki komfort jazdy nocą. Bez zamarzania i bez śpiku u nosa. W Koszycach
melduję się godz. 22.30. Pamiętam że zaraz po lewej jest park. A w parku
źródełko. Kluczowa sprawa po całym dniu jazdy w upale. Zmywam z siebie część
skorupy jaka odłożyła się na mnie po całym dniu jazdy w upale. Skorupy
składającej się z kremu z filtrem, Sudocremu, pyłu, brudu, muszek i kto wie
czego jeszcze. Woda ma charakterystyczny zapach. Wynika on z jej bogatego składu
mineralnego. Przynajmniej taką mam nadzieję. W każdym razie picia jej nie
ryzykuję. Lecę pustymi przelotówkami pod migąjącymi na żółto, wyłączonymi sygnalizatorami.
Docieram do charakterystycznego placu w centrum. Na środku wielka katedra, park
i inne zabytki. A po bokach ta wyspa opasana jest dwiema drogami i dwiema
gałęziami torowiska tramwajowego. Koszyce to spore jak na Słowację, ponad
200-tys. miasto, i mają tu też tramwaje. W ramach zwiedzania robię zdjęcia
tejże katedry, i zabytkowych podziemi, do których można zajrzeć poprzez
przeszklone “studnie”. 24”C. Tyle pokazują termometry w centrum w środku nocy o
północy :) Tak to można jeździć, tak to można żyć! Wylatuję z miasta dalej szosą
nr 68. Są pierwsze drogowskazy na Miszkolc (HU). Nie tylko ja startuję na
Węgry, równolegle do mnie startują samoloty z Koszyckiego lotniska. Na
Węgierskiej granicy jestem o wpół do drugiej w nocy. Kilka fotek, i ruszam na
podbój Węgierskiej ziemi. Tak się rozpędziłem że prawie wjechałem na
ekspresówkę. Zapomniałem bowiem, że na Węgrzech odwraca się kolor drogowskazów.
Tzn. odwraca się względem Słowacji. I znowu jest normalnie, tak jak w Polsce.
Drogi krajowe na zielono, autostrady na niebiesko. Znowu te śmieszne węgierskie
nazwy miejscowości, z 20 liter z 10 ogonkami wywiniętymi we wszystkie strony świata
:) Wskakuję na drogę krajową nr 3, którą to będę jechał aż do końca, do
Budepesztu. „248”. Taka tabliczka stoi też przy drodze. Nie jest to nic innego,
jak kilometraż trasy. Po prostu 248km do Budapesztu. Czyli ostatnia prosta :)
Tak mi się wtedy wydaje. Nie uprzedzając faktów: na razie jest jeszcze OK. Noc
piękna, pogoda stabilna, noga podaje, brzuch pełny. Spowalnia mnie tylko
senność i pierwsze drzemki na przystankach. Węgrzy też śpią. Pozasuwane rolety,
cisza, spokój, żywej duszy. Nie śpią natomiast węgierskie psy. Próbuję się
zdrzemnąć na przystanku w jakiejś wiosce. Jeden zaczyna ujadać. Zaraz za nim
aktywuje się drugi, i kolejny, i jeszcze jeden. Za chwilę szczeka cała wieś. Skąd
ja to znam :D Reakcja łańcuchowa. Trzeba zatem poszukać przystanku poza wioską,
poza zasięgiem wścibskich nochali psiurów. Noc jest bardzo krótka, już o 3-ciej
widzę za plecami delikatną zorzę brzasku. Wschód Słońca na Węgrzech jest piękny.
Jego paląca jeszcze słabo tarcza wyłania się szybko zza wzgórz, i z każdą
chwila pali coraz bardziej, zapowiadając potężny upał na rozpalonej, pełnej
słoneczników Węgierskiej patelni. Mijam nawet drogowskaz do piekła (fabryka
energetyków HELL), ale tam nie skręcam. Piekło węgierskiego upału i tak mnie
dopadnie, nie zależnie gdzie bym nie skręcił ;) Zauważam że pomimo stosowania kremu
z filtrem jestem miejscami lekko przypalony. Muszę częściej go aplikować. O
czym warto wspomnieć to znaki zakazu dla rowerów/traktorów/zaprzęgów konnych stojące
hurtowo jeden za drugim przy drodze krajowej, i tak będzie przez cały czas,
setki tych znaków. Ale zbytnio się nimi nie przejmuję - czytałem że nikt nie
zwraca uwagi na te zakazy. Jeżdżą rowerzyści, jeżdżą traktory, nikt nie trąbi,
nikt się nie czepia. Zresztą z reguły i tak nie ma żadnej alternatywy, żadnej
ścieżki rowerowej ani chodnika ani nic. Nawet policja mijała mnie dwa razy i
zero reakcji. Coraz bardziej roztapiany przez Słońce, coraz wolniej ciągnę
pagórkowatą szosą wśród słonecznikowych pól. Podziwiam odmienność Węgierskiej
przyrody. To jest jednak trochę inny, trochę cieplejszy klimat niż w Polsce.
Widać to głównie po lasach. W PL królują sosny, buki czy świerki (w górach). A
tu są całe akacjowe gaje, sporo platanów, orzechów włoskich i nawet jakieś
gatunki których nie znam - muszę kiedyś sprawdzić co to jest. Nawet chwasty
rosnące przy drodze są trochę inne niż u nas. Docieram do Miszkolca. Pierwszy
raz zaliczam to spore jak na Węgry miasto (~160 tys. mieszkańców). Jest to oczywiście
typowe węgierskie miasto: dziury, rozpadające się chodniki i nieotynkowane bloki
z wielkiej płyty. Jak Polska w latach 90-tych / wczesnych 2000-nych. Trochę
pobłądziłem próbując przekroczyć tereny kolejowe rozcinające miasto na pół. Nie
mam siły, zwiedzanie ograniczam do przejazdu przez centrum. Moją uwagę zwraca
nieco kiczowaty budynek marketu SPAR oraz ciekawy budynek zawieszony nad
wielopasmową szosą. W Pennym (markecie) zrobiłem zakupy, dokupiłem kremu z
filtrem 50. Nie wiem jak drogie, nie mam siły przeliczać tej ich śmiesznej
węgierskiej waluty. Odetchnąłem trochę w cieniu miasta, ale znowu muszę
wyjeżdżać na tą cholerną rozpaloną Węgierską patelnię... Szukając sposobu na
walkę z upałem zakładam pod kask czapkę z daszkiem, zawsze odrobinę więcej
ochrony przez Słońcem. Żeby trochę skrócić drogę opuszczę na chwilę główną
szosę nr 3, i pojadę skrótem boczną drogą. Tak jak myślałem ta droga jest
krótsza ale pagórkowata. Z plusów za to sporo cienia i lasów. Oraz ładna panorama Miszkolca z góry. Gdy wdrapuję się na szczyt szczytów wzniesienia mam
już dość. Siadam na ławeczce w cieniu i chyba z godzinę reanimuję swój
organizm. Wycieram się z potu, smaruję kremem z filtrem. Wciskam w bułki
roztopiony ser topiony, a potem te bułki wciskam w siebie. Wygrzebuję z sakwy
roztopione wafelki z Biedronki i ostatnie żelki energetyczne z Decathlonu. Gdy
jestem w miarę w stanie używalności, ruszam dalej. Szybki zjazd pozwala nieco
się schłodzić, ale nie ma co się oszukiwać że będzie dobrze. Znowu dojeżdżam do
rozpalonej patelni krajowej szosy, i znowu te cholerne słoneczniki które są
ładne ale cienia nie dają. Wolał bym po bokach cień akacjowych gajów. Co chwila
odpoczywam, kładę się w cieniu nielicznych drzew, drzemię, dosmarowuję. Upał
taki że nawet suche ciastka mi zapleśniały w nagrzanej sakwie... Sprawdzam
radary burzowe. Coś idzie, ale daleko, nad Budapesztem, mnie nie dopadnie
(yhy). W jednym z mijanych miasteczek ciekawostka: coś w rodzaju muzeum
górnictwa. Wiele sprzętów jest za ogrodzeniem, ale jest wolny dostęp do
WIELKIEJ KOPARY (czechosłowackiej myśli technicznej) oraz dźwigu na podwoziu
marki KRAZ (dzieło radzieckich inżynierów). Kopara waży 114,5t wg tabliczki
informacyjnej. Oraz daje dużo cienia :) Jest też kranik z wodą, przypominam
sobie o kolejnym sposobie na walkę z upałem.
Moczę w zimnej wodzie koszulkę, i bez wykręcania zakładam taką mokrą
zimną ciężką od wody szmatę na siebie. Nooo pomaga to, ale tylko na kilka km. W
jakimś miasteczku zakupy w SZUPER COOPie i wielki powrót bananów. Potem kawałek
ciekawą ścieżką dla rowerów, ekologiczną, z duża ilością zieleni ;) Tak dla
rozrywki chyba, można by po szosie na zakazie. Upał trochę lżeje, Słońce skrywa
się za chmurami. Sił przybywa ale za to chce się spać. Zdrzemnę się i z nowymi
siłami pocisnę dalej, myślę sobie. Już miałem się kłaść na sianku… I
popatrzyłem na niebo na północy. Nie sprawdzam już radarów, nie ma po co… To
idzie prosto na mnie. Widzę to, czuję i słyszę. Aktualnie jestem w dupie, tzn.
wśród słonecznikowych łanów. Od razu przybywa mi sił. Cisnę ile wlezie, byle do
najbliższej osady. Na wiatę przystankową nie ma liczyć. Po co komu przystanki
autobusowe wśród słoneczników. Jest, widzę w oddali jakieś budynki! Zjazd w
lewo do wioski. Gdzie tu się schować. Znajduję kawałek daszku, jakieś dzieci
się bawią. Wygląda mi to na bar. Może być, ale poszukam jeszcze czegoś innego.
Jednak nie ma nic lepszego, a burza coraz bliżej, zaczyna kropić. Musi być ten
bar. Fajnie, myślę sobie, zjem coś i odpocznę. Wychodzi jakiś chłop, pewnie
ojciec tej gromadki. Oczywiście dogadać się nie sposób, taka rozmowa na migi
bardziej. Pozwala mi schować się, rower też wprowadzam do środka. Sam bar okazuje się być bardzo specyficznym rodzajem baru ;) Jest to po prostu wiejska
pijalnia piwa i wódki :D Stare wiejskie dziadki piją tu wódkę i piwo. Jedzenia
żadnego nie mają tylko najróżniejsze alkohole. A nieliczne napoje niealkoholowe
służą tu tylko do robienia drinków. Jest domowej roboty wyszynk piwa. Właścicielem jest tutaj
chyba starszy Pan. Chyba ojciec ojca tej gromadki dzieci. Siedzi i liczy
pieniądze, jakieś rachunki robi, zapisuje i notuje. W międzyczasie nadchodzi
potężna nawałnica. No ta burza to by mnie przecież zaje*ała… Woda leci z nieba
prawie poziomo, przed domami jeziora. Próbuję się dogadać z wesołym węgierskim
towarzystwem ale jest to raczej niemożliwe. Tylko tyle że z Polski przyjechałem
udało mi się przekazać pokazując naszą flagę na telefonie. Ewidentnie chcą mnie
poczęstować wódką. Ale nie będę przecież jechał ponad 100km pijany do
Budapesztu, ruchliwą krajówką i na zakazie. Ostatecznie dałem się namówić na
dwa piwa, węgierskiej jakiejś marki z „50” w nazwie (nie chodzi tu bynajmniej o
%). Nie chcieli żadnych pieniędzy, ale dałem dzieciakom jakieś drobne które
akurat miałem. Jako że rozmowa nie była możliwa pokazałem Im zdjęcia z trasy,
jak tu przyjechałem. Na migi pokazali mi że są pełni podziwu. Z półtorej godziny czekałem aż burza przejdzie. Ruszam wreszcie dalej. Ochłodziło się,
zbliża się wieczór. Aura jest bardzo przyjemna, a ja wesoły i lekko pijany (po
takim wysiłku da się upić dwoma piwami). Jeszcze 116 km, tako rzecze przydrożna
tabliczka. Na razie jedzie się OK, ale jeszcze będzie źle, bez obaw. Rowy
pozalewane, gałęzie poodrywane, nooo ktoś nade mną czuwał że zdążyłem się
schronić. Bo teraz jadę wyjątkowo zadupiastym odcinkiem drogi. Kilkanaście km
bez kawałka budynku, kawałka dachu. Tylko słonecznikowe pola i w oddali jakieś wzgórza. Za którymi powoli zachodzi Słońce. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu
jest migająca czerwonymi światełkami elektrownia która wyłania mi się za
niewielkim wzgórzem. Oprócz bezsensownych zakazów warto wspomnieć o syfiastej
jakości dróg na Węgrzech. Gorzej jak na Słowacji. Tam dziury się łata, a tutaj
nie. Zbliża się noc, nie mam nic do jedzenia, a do Budapesztu jeszcze 100 km.
Na szczęście jest znak że za kawałek całodobowa stacja benzynowa! Na Węgrzech
rzadkość. No i jest!! Orlenik przystanku przed Godollo, tym co kiedyś. Jest tak długa że gdy się
zaczyna jest ciemno, a gdy się kończy już zupełnie jasno :) Już wiem że nie uda
mi się nigdzie wykąpać. Wykorzystuję więc pozostałe mi mokre chustki do umycia
tych trudniej dostępnych miejsc ciała. Części ciała, których nie wypada myć
publicznie przy kraniku. Bo twarz czy ręce to można umyć wszędzie. Przebieram
się też w świeże ubrania. Jest OK, śmierdzę trochę mniej. Jeszcze muszę coś
zjeść, i wciągnąć energetyka na MOLu zaraz przed Budapesztem... Znowu podjazd, znany
mi węzeł drogowy, zjazd… Jest Budapeszt! 6.30. Żeby zdążyć przed trzecią nocą
wypada mi pociąg o 9.30. Wtedy w Trzcianie po 18tej. Bo potem jeszcze te 45km
na rowerze Trzciana-Rabka. Czyli nic nie pozwiedzam, jadę prosto na dworzec.
Zresztą i tak pora kończyć ten wstyd. Przejechanie 460km zajęło mi niecałe dwie
doby. Średnia brutto to jakieś 10km/h... Zwiedzam coś tam przejazdem. Na początku
rzucają mi się w oczy zielone składy Hungaroringu, czyli jakiejś kolei
miejskiej. Oraz to, że całe miasto tonie w zieleni. Do tego mnóstwo dosadzonych
młodych drzewek (jakaś akcja „10 000 drzew dla Budapesztu”). Mijam
osiedlowe wysypisko śmieci (?) (zdj. tytułowe). Nie wiem co to jest i nie chcę
wiedzieć. Ale dobrze obrazuje to klimat Węgierskiej biedy, nieładu,
Węgierskiego pierdolnika ;) Potem jeszcze jakiś park, fotka pod potężnym platanem... O, coś nowego. Plac z kolumnami, i jedną wielką kolumną na środku,
tutaj nigdy nie byłem. W końcu jest Budapeszt-Nyugati. Jeden z trzech dworców
głównych w Budapeszcie. Bo po co mieć jeden dworzec główny, skoro można mieć
trzy? Sam dworzec jest w ciekawym układzie – nie przelotowy, a czołowy, ze
ślepymi torami. Kończą chyba remont, odnowiona hala prezentuje się naprawdę
okazale. Jest problem z biletem, ten co często się zdarza, i ja się na niego
często nabieram. W pociągu nie ma miejsc na rowery. Tzn. taka informacja jest w
kasie. Miejsca na rowery ma inny, późniejszy pociąg. Oczywiście jak zwykle
pociąg fizycznie ma przedział na rowery. Kupuję bilet przez Internet, na rower
oczywiście się nie da. Wsiadam i to olewam, olewa to też konduktor któremu nie
chce się / nie umie / nie może wystawić biletu na rower. Tzn. ten Węgierski
konduktor. Bo na Słowacji sprawa inna – bilet na rower kupić można, być może
nawet trzeba. Koszt niewielki, 1,50 euro. Problem taki, że kartą zapłacić się
nie da, brak zasięgu. Mam gotówkę – jeden banknot 50 euro :D. Konduktor nie
jest tym faktem zachwycony, ale wydaje mi resztę 48,50. W Bratysławie przesiadka.
Mam ponad godzinę. Idealnie, zjem coś ciepłego. Wciągam nie taniego hamburgera za 8 euro, i taniego hamburgera z innej budki za 4 euro. Czuć różnicę w cenie,
ten pierwszy był prima sort. Drugi pociąg Bratysława – Kralovany (słowacki
ekspres kursujący w poprzek kraju Bratysława <-> Koszyce). W Kralovanach przesiadka
w stary spalinowy wagon motorowy. Ogólnie podróż pociągami minęła mi głównie na
spaniu/drzemaniu. Tak że ostatni rowerowy odcinek Trzciana – Rabka udało się
pokonać sprawnie, bez senności, wspomagając się tylko jedną mała puszką
energetyka. Na kwaterze przed 22gą.
Trasa strasznie mnie wymęczyła. Przyjemność z
jazdy była głównie pierwszego dnia, na Słowacji. Przez Słowację zawsze dobrze
mi się jedzie w czasie upałów. Niby góry, podjazdy ale geografia kraju jest
bardzo urozmaicona. Raz roztapia się człowiek na upale w pełnym Słońcu, potem
szybki zjazd i pęd powietrza, potem znowu podjazd w przyjemnym cieniu iglastego
lasu, jazda wąwozem rzeki itp. itd. No a Węgry to cholerna rozpalona patelnia i
cholerne słoneczniki zamiast drzew. Tym razem prawie nic nie pozwiedzałem, ale
byłem tu nie raz i nie raz jeszcze będę. Ogólnie pomimo emeryckiego tempa to satysfakcja
jednak jest, nie każdy tak potrafi ;)
7.50 (ndz) - 21.45 (wt)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2023, ! Wycieczka Sezonu 2023