> km 700-799
Dystans całkowity: | 1411.49 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 38:13 |
Średnia prędkość: | 18.60 km/h |
Suma podjazdów: | 4300 m |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 705.74 km i 38h 13m |
Więcej statystyk |
Nad Morze!
d a n e w y j a z d u
700.68 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://www.alltrails.com/explore/map/map-b6a8cdd--25?u=m
(ślad z pamięci, brakuje błądzenia, zwiedzania 3Miasta i 22km dokręconych po Krk)
https://photos.app.goo.gl/oUTSFnCDxVL5P3vR7
Nad Morze!!! Bo nie wytrzymam! Wzorem
ubiegłego sezonu, kiedy udała mi się ta sztuka już na początku czerwca. A skoro
udała się na początku czerwca to w połowie czerwca tym bardziej powinna się udać
:) Paradoksalnie ten cały Koroniak nie wpłynął negatywnie, a pozytywnie na moją
formę. Tak się bowiem zestresowałem tymi wszystkimi zakazami, że niedługo nic
nie będzie można, i zacząłem jeździć na zapas. Nie długie trasy, a regularne,
dzień w dzień, po kilkadziesiąt – sto – stokilkadziesiąt km, tripy wkoło
komina. I tym sposobem wyszedł mi kwiecień wszechczasów – 2400km :D Gdzie dla
mnie typowy kwiecień to tak raczej 1400. Zarazem jest to mój drugi najlepszy
miesięczny wynik w karierze (po 2440km z czerwca ub. roku), i rekordowe, 7me
miejsce na BSie! Z perspektywy czasu widać że było to racjonalne podejście. Nie
siedzieć jak większość ludzi w domu i jeść, trawić, wydalać, wegetować… Przy
5tys. przypadków Korony mieliśmy pozamykane wszystko, a teraz przy 30tys. mamy otwarte
niemal wszystko. Formy powinno wystarczyć, po zakończeniu tej kwarantanny i
jazdy po Małopolsce, zrobiłem 4x 400+ km trasy.
Nad Morze, ale gdzie dokładnie nad
to Morze? Obranie dokładnego kursu zajęło mi dłuższą chwilę, a wynik jest
efektem kompromisu. No bo tak:
- Pogoda: Czwartek (Boże Ciało) na pewno przeznaczę na
odpoczynek i ogarnięcie sprzętu. Pt./sb. ma być upalnie, duszno i burzowo w
całym kraju. Od ndz. nadciągnąć ma z północnego wschodu ochłodzenie. A plaży
zawsze fajniej jak gorąco. Wiatr zmienny, generalnie raczej wschodni. Pogodynki
podpowiadały zatem: na zachód: Koszalin, Kołobrzeg, (Szczecin??).
- PKP: po koronaprzestoju pociągi raczej wróciły na stalowe
szlaki. Rozkład okrojony, ale coś tam jeździ. Tylko że z zachodu, po przekątnej
kraju, do Krk to tak raczej 10+ h się tłuką, a nawet i po kilkanaście! Z
Gdańska natomiast zawsze jest awaryjna opcja – Pendolino. 5,5h to niemalże
teleport do domu :)
- Plaża czy 3Miasto? No właśnie. Niby jedno drugiego nie
wyklucza ale plaża w 3Mieście, nad Zatoką Gdańską to jednak nie to samo co
plaża nad otwartym morzem. Przy nadmorskich kurorcikach, lasach, wydmach. Plaża
wielka, długa, szeroka i bardziej dzika. Z drugiej w nadmorskich wioskach nie
ma stoczni, wielkich statków, żurawi, całej tej przemysłowej tkanki portowego,
wielkiego miasta. Która to tkanka dla człowieka spod gór jest rzeczą bardzo
ciekawą, egzotyczną.
- Nowym śladem: zawsze nad Morze staram się jechać inną
drogą. Tzn. wiadomo, cudów nie ma, pierwsze 200-300km zawsze będzie przez znane
okolice. Ale drugą część trasy warto coś pokombinować, żeby jak najwięcej
nowego wpadło.
- Długość trasy. 600+. Takie jest założenie. To pierwszy
taki trip w tym sezonie, więc raczej zachowawczo bym wolał, żeby zwiększyć
szanse na powodzenie przedsięwzięcia. A że wyszło 700 to zasługa przypadku (i
PKP ;) ).
Koniec końców wyznaczyłem sobie
kurs na Gdańsk, z opcją zahaczenia o plażę w jakimś Sobieszewie, Mikoszewie itp. Zaraz na wschód od trójmiejskiej
aglomeracji. 600+, nie najprostszą a lekko pokrętną drogą. Zahaczającą o takie nowości
jak: Stryków, Kutno, Włocławek, Golub-Dobrzyń, Grudziądz, Kwidzyn, Gniew,
Tczew, i wiele, wiele innych, dla mnie dziewiczych miasteczek, szos i krain.
Długi weekend przedłużam sobie w razie W o jeden dzień, biorąc wolne na
poniedziałek. Sprzyda się ;)
Spod bloku startuję piątkowym,
długoweekendowym rankiem, o godz. 6, minut 55. Przejeżdżam przez miasto
zastanawiając się nad stanem pogody. No bo faktycznie jest parno i duszno. Ale
Słońca ani widu. Za to z szczelnie zasnutego chmurami nieba zaczyna pokapywać
deszcz… Tak się zamyśliłem że mało co bym wyglebił i wpadł pod tramwaj. Cała akcja
miała miejsce na ul. Długiej. Omijając jakiegoś zawalidrogę w aucie, przeciąłem
mokrą szynę tramwajową pod zbyt małym kątem. Tzn. przednie koło wiadomo,
przeszło jak trzeba - bo kto raz wyglebi na szynie ten wie jak się pokonuje
takie przeszkody. Ale zapomniałem o kole tylnym. Za szybko wyprostowałem kurs, tył
szedł prawie równolegle, opona wpadła w szynę i kawałek sunąłem poślizgiem. A
pół metra ode mnie mijał mnie drugim torem tramwaj… Mogło być bardzo
nieciekawie. Na szczęście jakoś wyrwałem tylne koło z szyny i ustabilizowałem
tor jazdy. Uff, jeszcze z Krakowa nie wyjechałem a już tyle emocji ;) Resztki
senności momentalnie wyparowały :) Zaraz po wyjeździe z miasta, na pierwszych
hopkach pogórza Miechowskiego szora kotara z chmur przerzedza się, a wkrótce
potem zupełnie znika. Zaczyna się pełna lampa i tak będzie przez dwa najbliższe
dni. W Słomnikach nawet się nie zatrzymuję, pierwsza pauza dopiero na 50km
trasy, w
Miechowie. Tam też miła pogawędka z napotkanym Dziadkiem – byłym
kierowcą tira, który zjeździł kawał Europy. W Miechowie opuszczam krajówkę i
obieram kurs bocznymi drogami na Sędziszów. Przyjemne, leśne odcinki dają nieco
wytchnienia od narastającego ukropu - zbliża się południe. Idzie dość sprawnie,
ale do czasu ;) Kawałek przed Sędziszowem odkrywam przyczynę „pływającego”
roweru: kapeć na tyle. Wywalam się z całym majdanem w największym skrawku
cienia w okolicy, bo lasy niestety się skończyły. Zaczynam naprawę. W asyście
ujadającego zza siatki, metr od mnie, psiura ;) Nie zauważyłem Go, bo ten chyba
przyspał. Nie aktywował się od razu, a dopiero po chwili, gdy już miałem
wszystko wywalone z sakwy na trawę… To niech se szczeka i zdziera gardło. Ja
dęteczkę wymieniam ze słuchawkami i radyjkiem w uszach :) Pół godziny
straciłem. Przed Sędziszowem muszę jeszcze raz odpocząć, i zaaplikować wreszcie
krem z filtrem. Biwak ten urządzam na poboczu drogi, w cieniu małej
sosenki. W
Sędziszowie, małym miasteczku przyklejonym do wielkich zakładów kolejowych za
to się nie zatrzymuję, fotki też brak. Drogami niższej kategorii docieram do
Nagłowic, i znów zaczynają się łatwe nawigacyjnie kilometry po wojewódzkich, i
krajowych szosach. (Bo nie mam żadnego GPSa na kierownicy, żeby sprawdzić kurs
muszę się zatrzymać i zerknąć na telefon). Gdzieś tu wybija pierwsza setka. Od
pewnego już czasu narasta przeszkadzający, wschodni, czasem północno wschodni
wiatr. Jak widać na wielu zdjęciach rower mam obwieszony szmatami jak
cygański
barak ;) Bo jak zawsze prałem ciuchy w przeddzień trasy, wieczorem i część nie
ubrań nie zdążyła doschnąć, teraz je dosuszam. We Włoszczowie po południu, też
tylko przelotem. Odcinek Włoszczowa-Przedbórz to 30km klejącego się do opon,
rozpalonego asfaltu i zarazem 30km kichania. Jakaś alergia mnie chyciła i po
prostu woda lała mi się z nosa. Kilkadziesiąt chusteczek tu zużyłem, i to
używając każdej po 2, 3, 4 razy ;). Kichać co prawda można w czasie jazdy, ale
żeby oczyścić nos trzeba się zatrzymać… Więc nie pomagała ta alergia w
sprawności jazdy. Zażyłem Alertec który zawsze wożę w mini apteczce. Ale nie
wiem czy to on pomógł czy samo przeszło, bo odpuściło dopiero po godzinie od
połknięcia pastylki. W każdym razie to jeden tylko taki epizod tej trasy.
Przedbórz
to już Woj. Łódzkie. 5 tylko województw tym razem zaliczę. Zazwyczaj jak jadę
nad morze to wpada 6, natomiast mój rekord to 8 województw w trasie :) Zbliża
się wieczór, upał już zelżał, alergia odpuściła i gdyby nie ten wiatr to
jechało by się całkiem przyjemnie. Na horyzoncie dostrzegam niepokojące na
pierwszy rzut oka, wysoko kłębiące się
chmury. Młode chmury burzowe jakby.
Zresztą w radiu trąbią o ostrzeżeniach meteo dla niemal całego kraju. Ostatecznie
z tych chmur nic się nie narodzi, a ja uświadamiam sobie że dałem się nabrać,
tak jak w zeszłym roku ;) To co jest nisko to owszem, mogą to być chmury. Ale
ten wypiętrzający się hen wysoko słup to po prostu dym z kominów wielkiej
elektrowni w Bełchatowie :) A dokładniej para wodna z chłodni kominowych. Samej
elektrowni rzecz jasna nie widać, bo jest ładnych 30-40km stąd ale jestem
niemal pewien, że to jest to. Bo taki sam widok mam w pamięci sprzed roku. We
Włodzimierzowie robię zakupy na całą noc jazdy. Kilka km przed Piotrkowem
pokonuję ruchliwą
DK12. Samo miasto natomiast omijam zupełnie bokiem –
ścieżkami rowerowymi wokół zalewu, i wzdłuż obwodnicy. Pauza na przystanku na
pustej zupełnie
pętli autobusowej. Drugi odcinek DK12, i za węzłem z S8 znowu
zjeżdżam w przyjemną, mało ruchliwą wojewódzką. Na Koluszki & Stryków. Noc,
pierwsza noc, jest jasna, księżycowa, ciepła – cały czas jechałem na krótko. Do
tego wiatr zelżał, po prostu sama radość taka jazda :) Problemów z sennością
też na razie ani śladu, wystarcza sama kofeina. O tym że zbliżam się do
Koluszek świadczy ponadprzeciętne zagęszczenie przejazdów kolejowych. Koluszki
to jeden z największych w Polsce węzłów kolejowych. Na szynach tym razem BARDZO
uważam ;) Zajeżdżam na
plac przed dworcem, tak w ramach zwiedzania, żeby nie
przelecieć każdego miasta tranzytem. Na zegarze raptem 3cia a już daje się
zaobserwować początek końca nocy. Całkowita ciemność zapada między koło 23ciej,
a pierwsze ślady brzasku można zaobserwować przed 3cią. Niesamowite jak krótkie
są te czerwcowe noce :) A im dalej na północ będą jeszcze krótsze! Jakoś tak to
działa, że długość dnia/nocy jest zmienna i uwarunkowana nie tylko porą roku,
ale również szerokością geograficzną. Nocą (a raczej „nocą”) zaliczam jeszcze
tylko Brzeziny. Niczym niewyróżniająca się, niewielka mieścina -
fotka pomnika.
Tej nocy rozwaliłem słuchawki – wplątały się w szprychy :/ Które to już z rzędu
zniszczone w ten sposób ;) Cała reszta drogi bez radia, bez nuty, i bez
koronafaktów… Nie wiem jak to wytrzymam. Zwłaszcza że denerwuje mnie głośno
tykający bębenek w nowym tylnym kole. Miałem plan żeby w sobotę kupić najtańsze
pchełki w jakimś kiosku. Ale ostatecznie przejeżdżając przez miasta albo nie
mieli tego typu towaru w kiosku, albo zapomniałem poszukać kiosku. Senność taka
nie zwalczenia kofeiną łapie mnie dopiero między 4tą a 5tą. Akurat trafia
bardzo fajna na drzemkę
wiata przystankowa. Mogła by być bardziej osłonięta,
dyskretna, ale nie można mieć wszystkiego. Bo miejscówka jest idealna :) Pośród
łąk i pól, przy mało ruchliwej szosie. Przypinam rower łańcuchem (do uda ;), do
ławki akurat nie pasował), zakładam ciemne okulary, głowę opieram o szybę (żeby
nie opadła), telefon w dłoń z ustawionym co 5 minut budzikiem, i zaliczam kilka
(z 5,6,7?) 5-minutowych drzemek. Tak całkiem usnąć to bym się bał. To jest mój
patent na senność. Tych króciutkich drzemek jest tyle, ile potrzeba. Aż się
przestanie chcieć spać. A jak miejsce jest mniej dyskretne, bardziej ruchliwe,
ryzykowne, to drzemki skracam do 4, 3 a nawet 2 minut, za to zwiększając ich
ilość. Po takim odpoczynku jestem jak nowonarodzony, jak młody Bóg :) W
międzyczasie zza horyzontu wyłania się pomarańczowa tarcza Słońca i
efektownie podświetla na taki sam kolor pierzynę mgieł przykrywającą dolinę nieodległej
rzeki. O tym z kolei że zbliżam się do Strykowa świadczy ponadprzeciętna ilość
wiaduktów ponad autostradami, estakad, ogólnie skrzyżowań, rozbudowanej
drogowej
infrastruktury. Stryków znany jest bowiem z najważniejszego węzła
autostradowego w Polsce. Nie dziwota że tak ważna infrastruktura komunikacyjna
w kraju znajduje się właśnie w tej okolicy. Bo zarówno Koluszki jak i Stryków
leżą blisko geometrycznego środka Polski. Ten znajduje się dokładnie w
miasteczku o nazwie Piątek. W
Piątku, zaraz przez 300nym km trasy jestem koło
8mej rano. 25h od wyjazdu. 300km w 25h, masakra jeżdżę coraz wolniej… Jedyne co
mam na swoje usprawiedliwienie to przeszkadzający za dnia upał, wiatr, alergię
i awarię. Na Orlenie na ryneczku wciągam wreszcie coś ciepłego i najważniejsze NIESŁODKIEGO,
tj. hot dogi i herbatę. Poza tym dłuższą chwilę rozmawiam z tubylcem który
zagadał. Były górnik z Żor, który po wypadku w kopalni osiadł właśnie w Piątku.
Ma mocno okaleczoną lewą dłoń. Pogawędka toczyła się głównie w tematach
złodziejstwa którego nienawidzi, policji z którą różnie to bywa, pracy w tym
małym miasteczku, biedzie, itp. Ogólnie sprawiał wrażenie poczciwego człowieka
z zasadami, pracuje przy zbiorach warzyw, pije i pali za swoje, nie chciał ode
mnie żadnych pieniędzy. Jego główną i pewnie jedyną rozrywką jest picie piwa z
kolegami na tym ryneczku, i zabawa w kotka i myszkę z policją. Ale co się
dziwić, co można robić innego będąc górnikiem na rencie osiadłym w takiej
dziurze? Wiedzie skromne i proste życie. Druga, i jeśli dobrze pamiętam
ostatnia tego dnia, duża senność dopada mnie koło 10tej rano. Zwalczam ją
drzemką na takim oto
uroczym przystanku. Gdy docieram do kolejnego większego
„checkpointu”, czyli Kutna zaczyna się powtórka z dnia wczorajszego. Czyli
patelnia, zaduch i wkurzający, północno-wschodni wiatr. W Kutnie
charakterystycznym obiektem są wielkie
zakłady na przedmieściach, produkujące
betonowe pale. Przed wyjazdem z miasta robię zakupy w większym markecie, na
które składają się głównie zimne, gazowane, słodkie napoje. Zamiast jechać do
Lubnia Kuj. jedną krajówką, w Krośniewicach skręcać o 90 stopni i potem drugą
DK, wynajduję na mapie ciekawy skrót. Boczna droga, do Lubnia, prowadząca na
ukos. Jest krócej, mały ruch i dużo cienia – droga tonie w zieleni lasu.
Minusik jest jeden, mały – zapomnieli postawić tablic na granicy województw. Zatem
zdjęcia z tablicą Kuj-Pom nie będzie, a gdzieś właśnie na tym odcinku ją
przekroczyłem. Z ciekawostek przejeżdżam przez osiedle starych, wielorodzinnych
domów, jak żywo przypominających Śląskie „familoki”. Skrót się kończy, wbijam
na krajówkę, starą „jedynkę”. Lubień Kuj. kojarzy mi się z małym zalewikiem.
Zawsze bywałem tu nocą i niewiela było widać. Obsadzony ozdobnymi drzewami,
krzewami i otoczony alejkami za dnia prezentuje się po prostu
pięknie. Jak
zresztą i cała ta Polska którą dziś przemierzam na wskroś. Usiane czerwonymi,
żółtymi, niebieskimi i białymi kwiatami łąki nie pozwalają na płynną jazdę,
każą co chwila zatrzymać się i zrobić
zdjęcie. Czerwone to na 100% maki, żółte
– resztki rzepaku, niebieskie to być może chabry, a białe to nie mam pojęcia. Kowal
omijam obwodnicą. Po południu docieram do Włocławka. Myśli które zaprzątają mi teraz
głowę to się czegoś napić i zjeść coś ciepłego/niesłodkiego. Szukam rynku, na
którym pamiętam że taka mała gastronomia była. Szukam i znaleźć nie mogę – nic
dziwnego. Pomyliłem Włocławek z Inowrocławiem… We Włocławku jestem pierwszy
raz,
rynek jakiś tam jest ale pusty i nieciekawy. Za to most na Wiśle to
prawdziwa
ekstraklasa – jeden z najładniejszych, pośród tych zabytkowych. Bo
nowe mosty oceniać należy jednak osobno. Zresztą cała Wisła prezentuje się tu
imponująco. Jej szerokie, niespokojne, wzburzone wiatrem i oświetlone palącym
Słońcem wody mają soczyście niebieski
odcień. Jeśli patrzeć na wschód, bo
patrząc w kierunku zachodnim już takich cudów nie ma. Przejeżdżam przez ów
most, zapomniawszy o potrzebach fizjologicznych – piciu i jedzeniu. A tymczasem
na drugim brzegu miasto się kończy, a zaczyna niczego sobie, jak na Kuj-Pom
podjazd. Na wzgórze z masztem na szczycie. Słońce pali coraz mocniej, sklepów
brak a mnie już zaczyna odcinać. Na szczęście po paru km jest buda z
fastfoodami. Kupuję m.in. naprawkę dobrą, fest dużą, zasypaną surówkami
zapiekankę za śmieszne 6zł :) No przecież półdarmo. We Włocławku zmieniam DK91
na krajową 67, i docieram nią do Lipna. Z Lipna zapadły mi w pamięć kosze pełne
zakrętek (jakaś akcja charytatywna) oraz bardzo smaczne lody. Następny mały cel
na mojej trasie to Golub-Dobrzyń, kolejne dziewicze dla mnie miasteczko. Na
odcinku Lipno-Golub ma miejsce śmieszna, albo i nie śmieszna sytuacja ;)
Najzwyczajniej w świecie zaszła potrzeba zrobienia dwójeczki. Wydawać by się co
za problem, w końcu odludzia Kuj-Pomu. Problem jednak istotnie był – każda
kępka drzew, każdy zagajniczek przylegał do jakiegoś gospodarstwa i wydawał się
być jego częścią. Nie było kawałka pozbawionego zabudowań, dzikiego lasu… A z
każdym kolejnym kilometrem problem narastał. W końcu jest… Uff… Na ostatnich km
przed Golubiem znalazł się skrawek państwowego lasu w którym można zrobić co
trzeba :) Jeden problem z głowy. Natomiast drugą niepokojącą rzeczą jest zagęszczające
się od niedzielnego wieczora
zachmurzenie. Jakby to ochłodzenie, ten front, co
miał nadejść z północy. Samo ochłodzenie to żaden problem, oby tylko nie lunęło
z tego granatowiejącego nieba…. Chłodno, tak że ubieram wreszcie po raz
pierwszy wieziony w sakwie kurtalon. Wiatr dalej wieje jak wiał, z płn.-wsch.,
póki co nie pada. Da się jechać. Znowu ten długaaaaachny dzień. W
Golubiu
jestem koło 22, i niebo jest granatowe, a nie czarne. Pierwsze co robię to
zakupy, bo Żabki tylko do 23ciej. Lokalizuję jedną taką, zaopatrzam się w co
trzeba i jestem gotów na noc. Drugą noc
w trasie, czyli tą cięższą. Na Orlenie wciągam jeszcze zapiekankę, i ruszam
dalej. Na wylocie z miasta mijam położony na wzgórzu, ładnie iluminowany
zamek.
Który wydaje się być jedyną atrakcją turystyczną tej dziury. Do Grudziądza
~50km. Tako rzecze przydrożny drogowskaz. Po drodze jest co prawda dziura
imieniem
Wąbrzeźno, ale prawie nic nie zapamiętałem z tego miasteczka. Poza
kościołem (ale kościoły są wszędzie) i kranikiem z wodą. Mało tego, działającym
kranikiem! Tego typu niepozorna, mała architektura na rynku jest ogromnym
wybawieniem. Pozwala zmyć z siebie część brudu, część skorupy z kremu z filtrem
z wklejonym pyłem i muszkami. Po prostu się odświeżyć :) Kilometry między
Wąbrzeźnem a Grudziądzem były zaś magiczne. Chyba najbardziej widokowe tej
trasy. Ekstremalnie krótka noc szybko dobiega końca. A od prawej strony
(wschodu) wkracza coraz to bardziej żółciejąca, coraz intensywniej różowa i wściekle
pomarańczowa łuna brzasku, wstającego nowego dnia. Bo wieczornych chmurzyskach
ani śladu, kropla deszczu też nie spadła. Na horyzoncie zaś cały rząd, cały
szereg mijających na czerwono lamp. Co to jest to jeszcze nie wiem, ale się
dowiem, jak podjadę bliżej. Interesuje mnie też dlaczego te lampki nie migają w
jednym cyklu, w jakimś schemacie, tylko jedne wcześniej, inne później, każda
inaczej. Rozważania te przerwała mi senność. Na podobnym co poprzedniego ranka
przystanku, pośród pól, urządzam drzemkę. Może pół godziny? Nie wiem. Wiem natomiast
że jest coraz bardziej żółto, pomarańczowo, różowo, coraz bardziej kolorowo i
coraz bardziej bajkowo. Zdjęcia nie oddają nawet w części tego piękna, z jakim
podnosił się kolejny dzień. Kawałek dalej już wiem czym są owe światła, i wiem
dlaczego nie migają jednym rytmem. Są to czerwone lampy na
elektrowniach farmy
wiatrowej. A migają niejednostajnie, bo śmigła wiatraków obracają się i przesłaniają
widok na lampę umieszczoną na gondoli :) Zanim będzie długo oczekiwany
Grudziądz jest jeszcze Radzyń Chełmiński. Jakaś
wieża ciśnień, i ruiny zamku,
tyle pamiętam a i to tylko za sprawą zdjęć które zrobiłem. U celu (częściowym, tymczasowym
celu), Grudziądzu chwilę po piątej. Niespełna 100tys. Grudziądz jest słynny z
faktu bycia najmniejszym miastem w Polsce posiadającym własną sieć tramwajową. Jakieś
Ozorkowy, Zgierze się nie liczą, tam sięgają tramwaje ale są one częścią
systemu komunikacyjnego Łodzi. To się ceni, wszak transport szynowy to
przyszłość. A że tramwaje to 60letnie, niemieckie
Duwagi? No i co z tego,
dostaną kiedyś dotację z Łunii i będą nówki sztuki, i będą miały po czym
jeździć. Na Shellu kolejna zapiekanka. Kusi żeby obadać centrum, jakiś rynek,
plac, cokolwiek, ale rozsądek podpowiada że nie ma czasu na takie atrakcje. I tak
idzie jak po grudzie, dobowe przebiegi robię żałosne… Shella więc tylko
zwiedzam (zapiekanka). Z Grudziądza tak właściwie to miałem na Kwidzyn, i potem
Gniew lecieć. Ale coś mi się pomieszało i w Grudziądzu wskoczyłem na most na
Wiśle. Kwidzyn wypadł więc z grafiku, do Gniewu dotrę inną drogą. Most na Wiśle
w Grudziądzu - również stary,
kratownicowy, temu z Włocławka jednak nie
dorównujący. Widok na Wielką Wisłę - podobnie
imponujący. Za mostem kolejny
skrócik. Zamiast jak leci krajową 91ką, ~20km przejadę boczną drogą, idącą
zaraz pod Wiślanym wałem. Drogą, a raczej piękną
aleją, otoczoną starymi,
nieraz wiekowymi dębami. Druga (i chyba ostatnia po drugiej nocy) senność łapie
mnie właśnie tutaj. Żaden problem, wiata jest
w sam raz. Gdy skrót się kończy, wspinam
się niczego sobie, jak na te rejony podjazdem. Z doliny Wisły na jakąś
powiedzmy że „wyżynę”, którą idzie DK nr 91. Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk,
Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk, Gniew-Tczew-Pruszcz Gd.-Gdańsk…… Powtarzam
sobie w myślach. To już tuż tuż, to już zaraz, to się nie może nie udać. W to
się uda już nie wątpię, za to jestem pewien że pobiję wszelkie moje rekordy
jeśli chodzi o zamulanie, wleczenie się, emeryckie tempo… Pogoda w niedzielę
okazuje się być podobnie piękna, słoneczna i bezchmurna co w pt./sb. Z tą
różnicą że jest ciepło, a nie duszno. Żeby nie było za łatwo wznów wzmaga się wiatr.
Jeszcze mocniejszy, i już nie płn.-wsch., a po prostu północny… *%&$^#
północy wiatr. Dołączając do tego że fakt że Pomorze bynajmniej płaskie nie jest
(jest pagórkowate, rzeźba polodowcowa), ogólne zmęczenie i zniszczenie sprawia
to że średnią brutto mogę mieć z 10km/h… No właśnie -
POMORZE – długo
wyczekiwana tablica na granicy województwa wreszcie ukazuje się mym oczom. Tablica,
a nawet dwie! Dumnie się prezentujące, po obu stronach szosy. Choć trochę
nietypowe, jedna linia – samo „Województwo Pomorskie”, nie ma natomiast jak
zazwyczaj wymienionych w dalszych wierszach nazwy powiatu i gminy do której się
wjeżdża. Drugim, poza ów tablicą (tablicami) pocieszeniem w tej niedoli, w tym
kryzysie, są piękne okoliczności przyrody. Zdjęć z kwiatami z tej trasy było
już sporo, ale to co tu się dzieje na łąkach przebija wszystko poprzednie.
FOTO.
Wg mnie najładniejsze z tej trasy. Jak widać w galerii, lubię też uwieczniać na
fotkach różne ciekawe pojazdy, maszyny, ciężarówki itp. Ale to co uwieczniłem
tutaj… No to jest ewidentnie
MASZYNA DO NISZCZENIA WSZECHŚWIATÓW!!! Produkcji
„Zakłady Mechaniczne Nowe” – bo taki zardzewiały szyld widać nad bramą tej
posesji. „Nowe” – to nazwa miejscowości. Do czego to służy to nie wiem, ale mogło by grać w flimach post-apo, steampunkt itp Dużym utrapieniem zaczynają być bolące
nieznośnie dłonie – ale tu wystarcza znany patent ze zmianą rękawiczek na inne.
Co ciekawe mniej miękkie, z zupełnie wygniecionymi poduszeczkami. W trasach
wiele razy żongluję co najmniej dwoma parami rękawiczek, plus czasem też jadę
bez. To bardzo pomaga na ból dłoni. Ileś tam podjazdów, ileś zamulań na
przystankach i ileś ton wiatru wyłapanego na twarz dalej jest Gniew. Miasteczko Gniew, z ładnym widokiem na
starówkę znad rzeki. Coś jak Malbork, choć oczywiście to nie ta sama liga. Fotka
z tym
widokiem musi mi wystarczyć, trzeba męczyć te pozostałe do Morza
kilometry a nie zwiedzać. 30km czołgania się i jest
Tczew. Też tylko szybko
przez centrum, i podejmuję decyzję że zamiast na Pruszcz, i na Gdańsk, zahaczę
po drodze o jakieś nadmorskie wioseczki, i o plażę kawałek od 3miasta. +-35km,
tyle zostało do brzegu. Dużo i niedużo zarazem. Przez chwilę to się w ogóle
wichura w twarz włącza. Steblewo, Cedry Wielkie, Cedry Małe. Kolejne wioseczki
w tej Żuławskiej dolinie. Podobna nieco sytuacja co wcześniej, jak mi się
dwójkę chciało w Kuj-Pomie. Tzn. teraz mi się nie chce, ale podobnie jest to
wszystko zurbanizowane, zorganizowane. Jedzie się pośród wysokich drzew,
niemalże w lesie ale wokół dom za domem. Tak jakby każdy ten zagajniczek, każde
do drzewo do kogoś należało, rosło mu w ogródku po prostu. Trochę tych
wioseczek, trochę normalnych lasów i widzę wreszcie jakąś wodę. A na tej wodzie
porcik, pełen żaglówek i łódeczek. Porcik na Martwej Wiśle – teraz wiem z mapy.
Kawałek jadę wzdłuż wału, zza którego ewidentnie widać spory kawał wody – to
jest właściwe koryto
Wisły, na ostatnich km jej biegu! Emocje sięgają zenitu, zmęczenie
gdzie znikło, wiatr w niczym nie przeszkadza. Jakaś śluza i BARDZO efektowna
aleja, obsadzona wielkimi topolami. Tablica „GDAŃSK”. Świbno. Znany mi już, za
sprawą trasy z 2018 roku,
prom. Przez Wisłę rzecz jasna. Oczywistym jest że
skorzystam :) Taki prom to atrakcja sam w sobie, a nie tylko jakaś tam
przeprawa na drugi brzeg rzeki. W ogóle promy to są klimaty, a nie jakieś tam
mosty. To oczekiwanie na zaokrętowanie, widok kołyszącej się łajby, miłe
pogawędki z sympatyczną obsługą, przyglądanie się technikaliom pływającej
jednostki. A ten prom jest naprawdę konkretny, największy jakim płynąłem. Musi
być konkretny, bo obsługuje konkretną trasę: drogę łącząca nadmorskie kurorty z
3miastem. Zabiera do 18 osobówek, + sporo motocykli, rowerów, pieszych.
Rowerzysta 5zł. x2 trzeba liczyć, bo zaraz będę wracał. Ale tym się nie
martwię, nie pływam przecież tym promem codziennie do pracy. Razem ze mną
płynie też inny, nazwijmy Go, kolarz. Pro ubrany, jakieś Castelli i inne drogie
ciuchy, oksy za tysiaka i inne cuda na kiju. I do tego ebike… Jakoś mnie zawsze
mnie śmieszą tacy zawodnicy ;) Ale co kto lubi. Wiatr wieje taki, takie fale,
że holownikiem nieźle kiwa. Nagrałem nawet
filmik. A i promem lekko kołysze. Aż
mi się trochę nieprzyjemnie przez ten krótki czas przeprawy zrobiło ;) 500m
żeglugi, bo tyle szerokości ma przy ujściu Wisła, i jestem na drugim brzegu.
Prowadząc rower po wyślizganych kocich łbach poprzedzielanych piachem podziwiam
kozaka lecącego żwawo na szosówce po
tym czymś w dół :O Ja bym na bank
wyglebił. Emocje sięgają zenitu. Zaraz, po 2,5 dobach jazdy zobaczę Bałtyk! Nie
szukam nie wiadomo czego, na plażę dotrę pierwszym z wejść po drugiej stronie
Wisły – w Mikoszewie. Skręcam w ulicę Bursztynową. Wioska kończy się, a zaczyna
gruntowa droga przez nadmorski las. Ten ciągnie się przez 1,5km że aż zastanawiam
się czy na pewno jadę na północ a nie skręciłem na wschód czy zachód. Ale nie,
wszystko się zgadza. Zaczynają się betonowe
płyty. A każda kolejna z nich coraz
to bardziej, i bardziej przysypana piachem. W końcu płyty kończą się a zaczyna
sam piach :) Szum Morza słyszę już dawna. Oto i jest! 17.37, 14.05 AD 2020.
Piąty
raz w życiu dotarłem na rowerze nad
Bałtyk :)
No, tak właściwie to czwarty – bo
ten pierwszy raz z 2017 roku to nie wiem czy się liczy. To był początek
października, noc, i skończyło się na zwiedzaniu Gdańska. Nad samo Morze
dotarłem pierwszy raz w 2018. Wtedy po raz pierwszy po kilkudziesięciu
godzinach jazdy dotarłem na samą plażę. Gdy usłyszałem szum fal, zobaczyłem
zlewającą się z horyzontem falującą taflę wody, i zanurzyłem stopy w gorącym piasku,
a zaraz potem w ciepłej wodzie Bałtyku to był prawdziwy rowerowy orgazm :D Teraz
jest „tylko” bardzo fajne uczucie osiągnięcia ambitnego celu :) Samo
plażowanie: z pół godzinki tylko. Głowę bowiem coraz bardziej zaprząta mi
problem powrotu PKP, ale o tym za chwilę. Plaża, o dziwo, prawie pusta.
Pojedyncze, spacerujące osoby. Tylko jeden pieseł się pluska. Z jednej strony
to dobrze. No a z drugiej niedobrze. Bo mniej ładnych widoków ;) Tak więc tylko
zamoczyłem się lekko w całkiem ciepłej wodzie, zmyłem z siebie część brudu -
żeby śmierdzieć trochę mniej, zrobiłem kilka fotek, no i zbieram się. Oprócz
„widoków” brakło też gorącego, rozpalonego Słońcem piasku. Piasek był tylko
letni :/ Z mozołem pcham rower z powrotem, przez piach. Z każdym rokiem idzie
coraz ciężej. Bo z każdym rokiem mam coraz węższe, coraz bardziej zasysane
przez miałkie podłoże oponki ;) Pchanie MTB w 2018r na 32mm semislickach to był
lajcik. Pchanie szoski na 25mm gumkach to jest naprawdę duży wysiłek. Nie chcę
przesadzić, ale wg. mnie wysiłek podobny jakby pchać zepsute auto. Czasem to aż
lżej jest nieść. Przez ten sam las wracam do Mikoszewa, i tym samym promem
wrócę na drugi brzeg Wisły. Pływa co pół godziny. Akurat zdążam wciągnąć
niezłego, i niedrogiego (8zł?) hamburgera w budzie przy przystani. Znowu 5zł na
przeprawę. Po tym odpoczynku na plaży, i tym hamburgerze moc w nogach czuję
potężną. Tak że na podjeździe na drugim brzegu staję na pedałach i pokazuję
kolarzom nizinnym jak to się robi w Małopolsce ;) Z tego co pamiętam spod tego
promu do centrum Gdańska jest +-20km. Na razie droga jest jedna, DW501. Po
kilku km docieram do mostu w Sobieszewie, nad Martwą Wisłą. Pachnącego
nowością,
mostu zwodzonego. W 2018, gdy ostatnio tu jechałem, był jeszcze w
budowie, a przejeżdżało się jakimś tymczasowym mostem, pontonowym. Na
podnoszenie, i przeprawę jakiegoś statku niestety się nie załapuję. Kolejne
kilometry wojewódzkiej szosy to imponujące widoki na ogrom przemysłowych
instalacji
Rafinerii Gdańskiej. Spotykam tu jakichś bikerów, też w podróży, z
Poznania podążają, zamieniliśmy kilka słów. Kolejne km to gładka, szeroka,
asfaltowa
DDRka przecinająca chaszcze i nieużytki przemysłowych rubieży
Gdańska. Do samego centrum wtaczam się pewnym „skrótem” – drogą ze
zdemolowanych, betonowych
płyt. Eh, w Gdańsku to zawsze gdzieś pobłądzę w tych
portach, fabrykach, magazynach itp. Zaraz jestem w centrum, jest i
Motława.
Jest zabytkowy żuraw, są bramy, jest
Długi Rynek, Fontanna Neptuna. Jest cała ta zabytkowa, dość
dobrze mi już znana starówka. Zwiedzam więc tylko przejazdem a kurs obieram na
dworzec PKP. Bo tak właściwie to plan powrotu posypał się dawno. Jest
niedzielny wieczór, godzina 21sza, trzeci dzień w trasie, zbliża się też
trzecia noc. Planowo miałem wracać o 16.40, Pendolino do Wawy, potem TLK i w
Krk przed północą. Ale to musiał bym odpuścić plażę, lecieć na Gdańsk i od razu
wskakiwać do pociągu. W telefonie sprawdzam dokładnie, kolejno, jedna po
drugiej, wszystkie alternatywy. Druga opcja to dwa ICki, z przesiadką w
Poznaniu. Odjazd o 19tej, w Krk po 5tej rano. Z tym że tu na przesiadkę są 3
minuty, nie wiem czy te pociągi są skomunikowane, zresztą i tak nie zdążyłem. Wariant
trzeci to nocny, bezpośredni TLK. Odjazd przed północą, w domu po 9tej rano. To
on mnie najbardziej interesował. Ale szkopuł z nim był taki, że to nocny. I ma
w składzie dużo miejsc do spania, dużo kuszetek a mało zwykłych, siedzących, do
tego nie wozi rowerów. Ten problem da się obejść robiąc z roweru „duży bagaż podręczny”.
Mam to opanowane, wystarczy trochę folii, taśmy i dwa imbusy, w 2018 roku tak
wracałem. Ale biletu kupić się nie da, wg. internetowego systemu wszystkie
miejsca w 1/2 klasie zajęte. Pewnie zostały same kuszetki… Bezpośrednie
Pendolino o wpół do siódmej rano w pon.? Wszystkie miejsca na rower zajęte… A chyba
nie będę próbował złożonego roweru do Pendolino pakować, tam jest bardzo ciasno.
Teoretycznie można by zapytać w kasie, może to jakiś błąd w internetowym
systemie i w kasie uda się kupić bilet na rower. Ale kasy na dworcu głównym w
400tys. mieście… nieczynne. Zabytkowy gmach jest w remoncie. Obok stoi jakiś
barak z tymczasowymi kasami, otwartymi 6-16, czy jakoś tak :DDD Nawet jakbym
kupił bilet bez roweru a miejsce na rower w rzeczywistości by było, to i tak
pokładzie Pendolino biletu na rower (żadnego biletu) kupić nie da, pewnie
zapłaciłbym karę. Stanęło na pierwszym porannym TLK. Odjazd wpół do szóstej, w
Krakowie po 13. Jako że mam przed sobą całą noc na zwiedzanie to kupuję bilet z
Gdyni, tam ten startuje. Aha, rowerów teoretycznie nie wozi. Kupiłem więc bilet
na większy bagaż. I obieram kurs na Urząd Pocztowy Number One, otwarty 24/7.
Późny niedzielny wieczór. Niehandlowy wieczór. Tam w 2018 roku kupiłem folię i
taśmę, i teraz chcę zrobić to samo. Urząd Pocztowy nr 1 w Gdańsku mieści się na
tyłach zabytkowej kamienicy, zaraz przy Długim Rynku. Jest tu naprawdę
klimatycznie :) Wielkie, ciężkie, stare drewniane drzwi. Wysoki chyba na 4m
hol. U sufitu ogromny żyrandol z podobnej epoki, świecący dziesiątkami żarówek.
A ściany pokryte są SETKAMI małych, stalowych, ponumerowanych skrzyneczek. Skrytek
pocztowych. Wszystko to wiekowe, nadgryzione zębem czasu, z poprzedniej epoki, niesamowicie
się prezentujące.
Zdjęcie takie sobie, niewiela widać. Taśmy ani folii co
prawda nie mają – długi weekend, wszystko wyprzedane. Ale i tak warto było
wstąpić, żeby jeszcze raz obejrzeć to wyjątkowe miejsce :) Zaczynam powoli
toczyć się w kierunku Gdyni. W całodobowym spożywczym znalazł się regalik z
artykułami higieniczno/przemysłowymi, i kupiłem rolkę worków na śmieci. Taśma –
przypomniało mi się że w moim podręcznym, 1,5kg pakiecie narzędzi zawsze wożę
taśmę naprawczą. Czyli powrotem nie zaprzątam już sobie głowy. Głowę zaprząta
mi teraz co innego. Zbliżająca się noc. Trzecia, nieprzespana normalnie noc.
Nie lubię i boję się trzeciej nocy. Planowałem rozsądnie, tylko dwie noce ale
zrobić. Wyszło jak wyszło. Dwa upalne, duszne dni, trzeci dzień po wiatr, szło
jak po grudzie. Do tego swoją cegiełkę dorzuciło PKP, i chcąc nie chcąc będę
się teraz włóczył z halucynacjami po 3mieście. Tzn. jeszcze jest OK, ale wiem
że to kwestia najbliższych godzin jak zacznie być grubo. Jak ktoś nie wierzy w
cuda, to zapewniam że cuda istnieją. Cuda dzieją się trzeciej nocy w trasie na
rowerze ;) Mijam
Stocznię Gdańską, potem jakieś inne zakłady przemysłowe.
Kończy się Gdańsk, a zaczyna Sopot. Turlam się raczej bocznymi uliczkami,
ścieżkami rowerowymi, chodnikami. Żeby w razie jak usnę po prostu wyglebić a
nie wpaść pod koła samochodu. Odnajduję ładny bulwar, deptak,
promenadę nad
samym brzegiem morza. Ścieżka rowerowa też tu jest. Pierwszy raz jestem w
Sopocie i naprawdę pięknie się to prezentuje. Oczywiście pustki zupełne, jest
noc z niedzieli na poniedziałek. A z tej efektownej alejki co kawałek są
zejścia na plażę. Tak więc pierwszy raz zobaczyłem jak wygląda morze
nocą :)
Promenada kończy się, a do Gdyni docieram jakimś terenowym leśnym
szlakiem,
trochę jadąc, trochę prowadząc a trochę niosąc rower ;) Od jakiegoś czasu mam
już halucynacje – te co najczęściej. Widzę sylwetki ludzi, które gdy podjeżdżam
bliżej zmieniają się w to czym naprawdę są – koszem na śmieci, krzaczkiem,
słupkiem itp. Co usiądę na ławeczce to boję się że usnę, i że ktoś ukradnie mi
rower. Zawsze staram się przypinać rower łańcuchem do ławki / jak się nie da,
to do mojego uda ;) Ale czasem zdarza mi się zapomnieć. Jest jedna rzecz której
nad morzem ciągle nie widziałem, a chciałbym zobaczyć – statki. Ale takie prawdziwe,
wielkie, pełnomorskie jednostki. 200, 300m i dłuższe. Wiem już że widoków na
takie cudeńka trzeba szukać właśnie w Gdyni a nie w Gdańsku. A jestem w Gdyni,
i mam 3 godziny czasu. Ale nie mam już sił, mam dość, za dużo wrażeń, za dużo
szczęścia na raz. Zrobiłem tylko jakąś pętelkę po terenach
przemysłowych,
statków nie było, jadę na dworzec. Dochodzi 4ta. W pół godziny z pomocą dwóch
imbusów, taśmy i worków na śmieci robię z roweru duży bagaż podręczny. Łatwa
sprawa, odkręcić 3 śruby przy mostku, jedną przy sztycy, rozpiąć dwa
szybkozamykacze kół. Wyjąć widelec, i sztycę. Złożyć to wszystko kompaktowo,
jedno do drugiego, obkleić taśmą, opatulić workami, jeszcze raz taśma, i voila!
Jest bagaż podręczny. Mam jeszcze godzinę, ale nie wpadłem na pomysł
zorganizowania czegoś ciepłego, lub przynajmniej niesłodkiego do jedzenia.
Kilka batoników tylko kupiłem w automacie, plus litr wody mi został. Będzie musiało
wystarczyć na 8h podróży. Wystarczy z zapasem, nie będę miał siły nic jeść. Wsiadam
do ostatniego wagonu,
pakunek stawiam na końcu składu, przypinam łańcuchem,
kluczyk chowam do majtek ;) Dzięki czemu nie boję się że usnę na dłuższy czas.
Tak właściwie to przedział i miejsca na rowery to wydaje mi się że były. Ale kto to mógł wiedzieć. A nawet jakby nie było i tak pewnie udało by mi się przewieźć ten rower w całości. Wolałem mieć jednak 100% pewność że do tego pociągu wsiądę i nim pojadę. A nie że jakiś konduktor służbista mnie wyprosi. TLK wlecze się i wlecze, ale to jest bez znaczenia. Jest miękki fotel, nie pada
na głowę, nie wali gradem po nerach. Nie jest zimno ani gorąco, jest toaleta z
wodą i papierem toaletowym. W porównaniu do jazdy rowerem podróż koleją to jest
przecież wypoczynek, regeneracja, relaks, chillout :) Do Krakowa pociąg dociera
planowo. W 20 minut z bagażu podręcznego robię zdatny do jazdy rower. Na
liczniku 678km. Jestem zregenerowany, głupotą byłoby więc nie dokręcić do 700.
Robię małą rundkę po mieście, zahaczam o serwis rowerowy o coś zapytać, oraz
oglądam słynny balon. Jest w Krakowie taki balon widokowy nad Wisłą, można
sobie polatać ponad miastem. A właściwie to
BYŁ, a nie jest. A SŁYNNY dlatego,
że przedwczoraj rozerwała go burza. Tutaj
link, w ramach ciekawostki. W domu o
15.30, 80,5h od wyjazdu, jeśli dobrze liczę :)
Kolejna niesamowita przygoda za
mną :) Piąty raz nad morze, mnóstwo nowych miast, dróg, krain zaliczone.
Właściwie to wszystko co po ~200km trasy, z małymi wyjątkami, było nowością. Sam
natomiast aspekt sportowy tej wyprawy to tak jak wspominałem nie raz – masakra.
Jeżdżę coraz wolniej. Średnie robię tak niskie, że ze wstydu w ogóle przestałem
je wpisywać. Z tym że średnie netto to jedna rzecz, a średnie brutto – druga. W
ogóle nie trzymam tempa, jakiegoś reżimu. Czas przecieka mi przez palce na
przystankach i ławeczkach. Mój max wynosi obecnie 800km. I wydaje mi się że
osiągnięcie w ten sposób celu, czyli przejechanie tysiaka nie jest możliwe.
Wystarczy mi kondycji, wystarczy tyłka, i wystarczy dłoni. Ale pokona mnie
senność. Czasu czuwania nie można tak sztucznie wydłużać w nieskończoność. To
nie może trwać tak długo. Jeśli chcę myśleć o 1000, muszę zacząć jeździć
szybciej. Z drugiej strony takie emeryckie tempo ma też swoje plusy. Te 20, 30, czy nawet 40 godzin w siodle każdej trasy niesamowicie utwardziły mój organizm. Dolegliwości ze strony tyłka są u mnie po prostu zerowe. Po tym tripie tyłek jak zawsze, niedraśnięty, żadnych boleści. A jeżdżę bez pampersa i ważę prawie stówę. Kark, plecy, przedramiona, nadgarstki - tak samo. Tylko dłonie od czasu do czasu się odzywają.
Coś jeszcze? Aaaa - tak! 3 dni jechałem i zapomniałem zjeść
normalnego obiadu :D Tylko słodkie + fast foody ;) Ale to się chyba nie ma czym chwalić, bo to raczej był błąd..
6.55 (pt) - 15.30 (pon)
Nowe Gminy: 27
Łódzkie: 8
Czarnocin
Będków
Rokiciny
Stryków
Krzyżanów
Kutno obszar miejski
Kutno teren wiejski
Łanięta
Kuj.-Pom.: 13
Fabianki
Zbójno
Golub-Dobrzyń obszar miejski
Golub-Dobrzyń teren wiejski
Dębowa Łąka
Ryńsk
Wąbrzeźno
Radzyń Chełmiński
Gruta
Grudziądz obszar miejski
Grudziądz teren wiejski
Dragarz
Nowe
Pomorskie: 6
Gniew
Pelplin
Subkowy
Tczew teren miejski
Tczew obszar wiejski
Suchy Dąb
Kategoria > km 700-799, Powrót pociągiem
Nad Morze!
d a n e w y j a z d u
710.81 km
0.00 km teren
38:13 h
Pr.śr.:18.60 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4300 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/BdnYkD9xRyg1zBda9
„Nad Morze”. Tak zatytułowana
trasa miała pojawić się na tym blogu już rok temu, kiedy to w ostatnim chyba
rozsądnym momencie (przełom września i października) postanowiłem ten ambitny
cel zaatakować. No i prawie się udało. Prawie – bo do końca stałego lądu miałem
tak ze 3km w linii prostej. Po prostu tak cieszyłem się z dotarcia do Gdańska
że zapomniałem że tak właściwie to ja chciałem zobaczyć otwarte morze a nie
zabytkowe miasto. Bądź co bądź bardzo ładne ale bardzo ładnych miast to ja już
dużo widziałem a morza jeszcze nigdy (naprawdę). Długo sobie potem plułem w
brodę. Inna sprawa że włóczenie się po plaży zimną i wietrzną październikową
nocą (wtedy dojechałem) to nie to samo co włóczenie się po plaży letnim gorącym
popołudniem. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Zachęcony utrzymującą się
w tym sezonie równie wysoką co w zeszłym, formą już od jakiegoś czasu planowałem
powtórkę. Mając w tym roku na koncie 3x400+ i 1x500+ uznałem że jestem
gotowy. Od ostatniej długiej (400+) trasy minął miesiąc, więc zregenerowany
byłem w 100%, i nie przeszkodziła w tym nawet gleba sprzed 2 tygodni. Co prawda
kilka dni kulałem na jedną nogę ale już w zeszłą niedzielę było ok. Kolano nie bolało
po 40km przejażdżce po mieście, więc i po 700km nie powinno ;) Środę (15
sierpnia, święto) prawie całą przeznaczyłem na przygotowania, tj. wyrównywanie
deficytu snu ;) Z kilkanaście godzin spałem. Przed trasą, w nocy z czw./pt. spałem normalnie (7 godzin). Z
innych przygotowań, poza standardowym ogarnianiem roweru, zakupiłem najdroższe gripy w
życiu – Ergony GP5 za 2,5 stówki. Największe (bo praktycznie jedyne) kolarskie
dolegliwości (ból, drętwienie) dotyczą u mnie bowiem dłoni. Ostatnią rzeczą z
przygotowań o której warto wspomnieć to dobór trasy – zaplanowałem ją tak, żeby
jak najwięcej jechać nieznanymi mi jeszcze okolicami. Tzn. wiadomo, cudów nie
ma, pierwsze 200km, do Opoczna zjeżdżone mam. Ale cała reszta to już dziewicze
dla mnie tereny. To raz. A dwa – niemal żadnych dużych miast po drodze (chyba
tylko Elbląg się tu załapuje pod „duże miasto”, ponad. 100 tys.). Ogólnie lubię
sobie pozwiedzać duże miasta ale jednak te światła, ścieżki, zwiedzanie,
zdjęcia, zajmuje to za dużo czasu. Do tego spory wybór połączeń kolejowych i
można wpaść na głupi pomysł skrócenia trasy, uznając takie miasto za alternatywny cel
podróży.
Piątek (urlop), godz. 6.00.
Dzwoni budzik. Zbieram swoje zaspane nieco zwłoki, łazienka, herbatka,
10-krotne sprawdzenie czy wszystko wziąłem (telefon i pieniądze – sprawdzenie
100-krotne) i o 6.55 stoję przed blokiem gotowy do drogi. Albo i nie.
Chłód lekko mglistego poranka przypomina mi że nie wziąłem kurtki (mam tylko
p/deszczową). Wracam się po wiatrówkę, i startuję. Godz. 6, minut 55. Ahoj przygodo!
Kraków opuszczam przez Bieżanów, Rybitwy, Nową Hutę (blokowiska/przemysłowe okolice). Na wyjeździe z miasta mgły ustępują i zaczyna się piękny, sierpniowy dzień.
Słomiane, nieraz bardzo pomysłowe dekoracje w mijanych wsiach informują o
końcach żniw. Przyjemną, idealną na rozgrzewkę lekko pagórkowatą DW776 docieram
do Proszowic. Tu wciągam śniadanko, oprócz bułki z czymśtam złożone również z
pomidorków i rzodkiewek. Na razie sama zdrowa żywność, ale potem będzie jak
zawsze – hot dogi z Orlenów + zapiekanki z Lotosa zapijane hurtowymi ilościami
Coli/Pepsi ;) Kończę tę przydługą sjestę, i obieram kurs na Skalbmierz. Bezkres pół uprawnych, jak okiem sięgnąć dywan z żółtych, brązowych, zielonych
prostokątów, przykrywający falistą powierzchnię ziemi, z rzadka usiany niewielkimi
skupiskami drzew i domków. Hmm. W sumie to tak wygląda chyba większość Polski,
z tym że słowo „falistą” trzeba by zamienić na „płaską” ;) Ale to nieważne -
dziś jest taki dzień że podoba mi się wszystko i wszystko jest dla mnie niesamowicie
ciekawe. Nawet rolnicze, północno-wschodnie rubieże Krakowa. Na takich właśnie
rozważaniach nad pięknem otaczającego mnie świata mijają mi pierwsze kilometry
trasy. Docieram do Skalbmierza. Krótką pauzą na tamtejszym skwerku przeznaczam
na pierwszą (najwyższa pora) aplikację kremu z filtrem. Szukam też sklepu
(startuję zawsze z 1l picia, więc szybko schodzi), ale nie znajduję. Nie
szkodzi, do Działoszyc niedaleko. Po drodze cały czas kombinuję z nowymi
chwytami, próbując znaleźć optymalną pozycję, bo ciągle coś tam pobolewa. A to
obniżam kierownicę (na podkładkach) a to obracam rogi w dół, to w górę. Imbusa
5kę ciągle mam w kieszeni. To chyba nie był dobry pomysł taka trasa z nowym sprzętem
(uprzedzając fakty – to był doskonały pomysł, Ergony spisały się na medal, są
warte każdej wydanej na nie złotówki, a odpowiednią pozycję znajdę po ok. 100km
trasy). W Działoszycach krótka rozmowa z tubylcem (jak ognia staram się unikać
w takich przypadkach tematu podróży, nie lubię kłamać ani jak ktoś myśli że ja kłamię).
Do koszyka wskakuje natomiast 2,25l Pepsi (ledwo mieści się w ramie). Z tym
Pepsi to taka historia – wchodzę do sklepiku, rozglądam się co kupić,
ekspedientka (młoda dziewczyna, 18ki mogła nie mieć) pyta czego szukam. Czy
czegoś konkretnego, czy jakiejś, słyszałem dokładnie, cytuję: „zachciewajki” -
jak Pani przed chwilą, która weszła kupić coś tak z nudów. Pierwszy raz
spotkałem się z tym słowem, myślałem że to po prostu to samo co „zachcianka”.
Tymczasem już po przyjeździe, z ciekawości sprawdzam internety i się okazuje że
to słowo znaczy jednak zupełnie co innego :D Więc albo dziewczyna nie zna
znaczenia tego słowa, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego. Ale raczej to pierwsze.
Niewielkie zagajniczki i (niewycięte jeszcze) szpalery drzew urozmaicają nieco odcinek do Jędrzejowa. Jest wczesne popołudnie i Słońce zaczyna już
naprawdę mocno przygrzewać. W Jędrzejowie jakiejś większej pauzy nie robię, nie
licząc tej przymusowej - na przejeździe kolejowym (te cysterny naprawdę były
tak powyginane, i to nie jedna a wszystkie). Pierwszy dłuższy, bo
kilkukilometrowy leśny odcinek przed Małogoszczem (Małogoszczą?). Droga
(wojewódzka) od jakiegoś czasu tonie w ciężarówkach, a to za sprawą wielkiej
cementowni w tym mieście (+dzień roboczy). Małogoski ryneczek ominę (byłem) a
zaliczę właśnie cementownię. Też widziałem, ale wydaje mi się ona większą atrakcją od rynku, i to nie tylko za sprawą rozmiarów. Po prostu rynek jest niemal w każdym mieście a cementownie tylko w niektórych. Krótka pauza w lesie a potem jeszcze jedna – w Łopusznie, pod charakterystycznym, górującym
nad okolicą kościołem. Całe zresztą miasteczko położone jest na wzgórzu. Radoszyce omijam - trzeba nadłożyć km, a poza tym byłem, byłem, wszędzie byłem. Kawałek dalej
niezwykły odcinek trasy a to za sprawą ścieżki rowerowej, uwaga - nadającej
się do jazdy rowerem (fragment GreenVelo). Równie niezwykłym widokiem jestem
ja, jadący po tej ścieżce – w długich trasach nieczęsto mi się to zdarza ;) Swoją
drogą to nie wiem po co komu to całe GreenVelo, to chyba tylko dla niedzielnych
rowerzystów którzy jeszcze nie mają jeszcze pomysłu na swoją przygodę z rowerem. Każdy co ambitniej jeżdżący woli śmigać własnymi ścieżkami i lepiej wie od
jakiegoś urzędnika gdzie chce jechać. Zalew w Sielpi – taki przedsmak,
namiastka, miniaturka Morza – patrzę na tą piaszczystą plażę i już wiem że dam radę :) To się nie
może nie udać. Aby nie było za pięknie odcinek Sielpia – Końskie to typowy
polski koszmarek. Pełne hopek (wyjazdy z posesji) chodnikościeżki z kostki
Dauna, zielone ekrany i całe rzędy luster dla wyjeżdżących zza tych ekranów samochodów
– po jednym dla każdej posesji. Zdjęcia nie zrobiłem, bo chyba by klisza pękła
(takie stare powiedzenie). Całości tego polskiego klimatu dopełnia debil drący
ryja żebym spadał na ścieżkę. Wychylający mordę z - a jakże - srebrnego Passata
B5 kombi (czy TDI to już nie wiem, za szybko przemknął, nie zauważyłem znaczka
na klapie). Końskie omijam obwodnicą, to miasto też już mam zwiedzone, chyba
nawet żadnego zdjęcia tu nie zrobiłem. 20km odcinek do Opoczna to boczne drogi,
wolne od ścieżek, debili w srebrnych Passatach B5 kombi i innych tego typu nieprzyjemności.
W Opocznie na liczniku niecałe 200km i zbliża się wieczór - pierwszy z trzech w
trasie ;) Szukam rynku ale go nie znajduję, w zeszłym roku też nie znalazłem. Teraz patrzę na mapę i okazuje się że byłem 50m
od niego. W zastępstwie zadowalam się więc
pomnikiem jakiegoś konika, i przygotowawszy się do nocnej jazdy (lampki, czyste
ubrania) ruszam w nieznane mi tereny. Jak już wspominałem Opoczno to punkt
graniczny znane <-|-> nieznane. Noc (pierwsza z trzech) jest gwieździsta i ciepła, z wyjątkiem świtu, ale to normalne. Na zadupiasto-leśnym odcinku
do Rawy Mazowieckiej jedyna godna odnotowania mieścina to Inowłódz ale większą wg
mnie atrakcją jest tu DOL (Drogowy Odcinek Lotniskowy) w Chociwiu. Szeroki na kilkanaście metrów a długi na ~2km fragment drogi wojewódzkiej mogący
też służyć za lądowisko. Pierwszy raz widzę coś takiego. Zdjęć brak bo
ciemności zupełne. Pierwszą senność zapijam tu kupionym na „tankszteli” (©Gustav)
Tigerkiem, a na przystanku obok dowiaduję się jak nazywa się koszyczek na
truskawki. Dotąd byłem święcie przekonany że koszyczek na truskawki to prostu
koszyczek a tu się okazuje że jednak nie! Człowiek całe życie się uczy. W Rawie
Maz. jestem koło północy (pierwszej w trasie). Na liczniku 244km. Robię zdjęcie
pod pięknie iluminowanym patriotycznymi barwami ratuszem. Konsumpcję
przywiezionych jeszcze z Krakowa ciasteczek przerywa mi pewien młodzieniec.
Powiedzieć pijany to zbyt łagodne określenie, On jest po prostu napierdolony. Odmiennie
niż zazwyczaj nie żebra o pieniądze – te pewnie ma, bo jak mówi wraca z roboty. Swój obecny stan tłumaczy kilkoma wypitymi po drodze Harnasiami. Te Harnasie
to chyba tylko na przepitkę były między czymś mocniejszym. Generalnie rozmowa
toczy się wokół latających po Rawie nożowników (mówię że w Krakowie to się z
maczetami lata a nie jakimiś tam nożykami), pałkarzy (Policji) i podpierdalającymi
na nią za wszystko sąsiadami. Nie jest jakiś namolny czy upierdliwy więc przed
rozstaniem dłuższą chwilę pogadaliśmy. Z Rawy do Skierniewic rzut beretem, bo jakieś
kilkanaście km. Tu oprócz odpoczynku na dość ruchliwym jak na nieduże miasto rynku zmywam w studni/kraniku/pitniku z siebie wreszcie część skorupy. Skorupy
tj. potu, kurzu, kremu z filtrem (z wklejonymi małymi muszkami ;) ), Sudokremu
i zapewne wielu innych substancji odkładających się na rowerzyście po
całodniowej jeździe w upale ;) Od razu przyjemniej, jakoś lżej tak :) Za
miastem magiczny 10km odcinek przez las, gdzie mija mnie dosłownie jeden
samochód, natomiast gwiazd nad głową zliczyć się nie da. Kończy się on co
prawda wiaduktem nad A2ką, ale i cała droga do Sochaczewa jest bardzo ciemna,
mało ruchliwa, zadupiasta i w ogóle fajna. Na przedmieściach Sochaczewa łapie
mnie kolejna senność, którą zwalczam siedzeniem dłuższą chwilę z zamkniętymi
oczami, zdrzemnąć się nie udało. Czas czuwania zresetowany, można ruszać :) W
Sochaczewie typowe dla takich zapyziałych miasteczek ścieżki, do których
wiadomo jakie mam podejście, tym razem na żyletkę wyprzedza mnie jakieś BMW
(przypadek?). Rynek mocno jako taki (z kostki Dauna…). Ale śmieszne nazwy własne, oraz przede wszystkim widok wschodzącego nad Bzurą Słońca rekompensują
wszystkie niedostatki tego miasta :) Potem ok. 10km na nielegalu krajówką, z
czego część po chyba jakimś eksperymentalnym (bo nieudanym, nierówne są te
tafle) betonowym odcinku. Do Wyszogrodu wjeżdżam nowym mostem (1200m, najdłuższy w Polsce). Ale
to stary, drewniany most, którego jakieś resztki podobno zostały jest dla mnie
w tym momencie bardziej interesujący. Ze swoimi 1300m był najdłuższym drewnianym mostem w Europie. Odnajduję taki jakby niewielki terenik
rekreacyjny w miasteczku. Poza ogromnym, godnym Holywood napisem (Wyszogród miasteczko 2740 mieszk. ;) ), placem zabaw, ławeczkami,
tablicami informacyjnymi i inną turystyczną infrastrukturą jest wspomniany
most. A właściwie to nie ma. Został tylko betonowy przyczółek z fragmentem
drewnianej poręczy. No zawiedziony nieco jestem, liczyłem na coś więcej :/ Teraz
doczytałem że ostatni fragment, robiący za platformę widokową też zburzyli (zły
stan techniczny). Niepocieszony wciągam kilka piwek ;) i po krótkiej pogawędce
z tubylcem wyprowadzającym na spacer duet pies/kot, ruszam dalej. 7 rano, czyli
doba od wyjazdu, a na liczniku 330km. Od pewnego czasu myślami jestem już na
Orlenie i wciągam ich bezkonkurencyjne (spośród stacji benzynowych) hot-dogi i
gorącą herbatkę. Chwilę później jestem na Orlenie już nie tylko myślami ale i
ciałem bo tuż po zjeździe z krajówki dostrzegam w oddali upragnioną główkę białego
orzełka na czerwonym tle :) Wracam czym prędzej na główną drógę. Na ruszt wchodzą dwa duże hot-dogi
(niestety w ciemnym pieczywie) oraz równie duża herbatka. Najedzony ruszam
dalej, w kolejny ~25km odcinek drogami niższej kategorii. Niedostatki w jakości
nawierzchni nadrabiają tu piękne okoliczności przyrody. Na przystanku w
metropolii Nadułki City podziwiam różne mądre przekazy i komunikaty miejscowej
ludności ;) Dobijam do krajowej 10teczki i obieram kurs na Drobin. Zdjęcia z
tej miejscowości nie mam, nie pamiętam już z jakiego powodu. Być może była to
po prostu taka straszna dziura że nie odróżniłem jej od otaczających ją wsi?
Następny atak senności wymaga już kilku 3-minutowych drzemek na przystanku.
Zawsze ustawiam sobie budzik w komórce na 3/5min i powtarzam takie mini drzemki
tyle razy ile trzeba, bo tak po prostu zamknąć oczu i usnąć na dobre bym się
bał. Podczas uzupełniania na kolejnym Orlenie zapasu płynów po raz pierwszy
zaczyna mnie niepokoić stan nieba. Bardzo słusznie, jak się za chwilę okaże.
Póki co jednak myślę sobie: na pewno przejdzie bokiem. Tjaaa ;) Odbijam w DW561,
kierunek: Bieżuń/Żuromin. Staram się nie przejmować tym co dzieję się nad moją
głową ale przybierające coraz bardziej nieciekawe barwy niebo i wzmagający się
wiatr stawiają sprawę jasno: nie „czy”, a „kiedy”. Rozpędzony do 40km/h wpadam pod wiatę przystankową wraz z pierwszymi kroplami zbliżającej się apokalipsy. Nie
przesadzam, tak jak dzisiaj to dawno się nie bałem. Zaczyna padać. Zanim armageddon rozpęta
się na dobre podbiega do mnie umorusany kurzymi kupami bodyguard (koszulka
„Ochrona”). Stróż/cieć/strażnik/ochroniarz, jak zwał tak zwał. Tyle że nie
pilnuje on sklepu czy ludzi a… kurniki :) Cała bowiem okolica jest pełna takich
właśnie obiektów a po drodze co i rusz przejeżdża ciężarówa z naczepą pełną
klatek gdaczącego ptactwa (zapachy też takie „charakterystyczne” tutaj ;) ). Kurze
zagłębie po prostu. A podbiega do mnie z pytaniem dlaczego robię zdjęcia. Pfff robiłem zdjęcia nadciągającej burzy a jakiegoś tam jego zasranego kurnika.
Ale widać przynajmniej że chłop przykłada się do pracy. Rozmowa nabiera jednak
coraz bardziej przyjemną atmosferę, gadamy a to o kurach, a to o rowerze, a to
o babach. Podobno „czwórkę” zarabia. Tzn. 4 tyś./mies., nie 4zł/godz. Nie wiem
co tym myśleć, nie wiem czy mu wierzyć, ale może nie na studia trzeba było iść
a do kurnika, perliczek pilnować? Rozmowa trwa ale w międzyczasie czasie żywioł
coraz bardziej przybiera na sile. W końcu ochroniarza zgarnia nadjeżdżające z
piskiem opon czerwone Cinquecento a ja zostaję sam. Ściana wody coraz większa,
wiatr coraz bardziej gnie łopoczące na wietrze blachy częściowo zdewastowanego
przystanku. A ja autentycznie coraz bardziej się boję. Kierunek padania wody
zmienia się z pionowego na coraz to bardziej poziomy. Póki co nie jest źle, bo
prawie wszystko opiera się na tylnej ścianie przystanku. Za chwilę jednak jest
źle. Niewielką niby szparą między ścianą a dachem wpada coraz więcej wody.
Zaczyna też podtapiać, wchodzę na ławeczkę bo pode mną utworzył się 10cm
głębokości stawek. Ale najgorsze dopiero nadchodzi – kierunek padania wody
zmienia się, i zaczyna napierać od boku – tego boku gdzie nie ma blachy…
Wyszarpuję z sakwy i błyskawicznie przywdziewam przeciwdeszczowy kurtalon
(spodni nie ma szans, za mało czasu), włażę w kałużę, przemaczając kompletnie
buty i wychodzę schronić się na zewnątrz przystanku. I używam jedynej w miarę
kompletnej bocznej ścianki jako tarczy. Gacie pełne, a co jeśli zamiast lecącej
z boku wody zacznie lecieć poziomo grad? Drzewa też takie jakby poziome się
robią, samochody stają na awaryjnych a ja przygotowuję się do przeskoczenia na
inną stronę „tarczy” gdy zajdzie taka potrzeba. Na szczęście znowu zaczyna lać
z właściwego kierunku tj. z góry. Spacerując po ławeczce obserwuję słabnący
powoli huragan, obeszło się bez gradu. W końcu uspokaja się, samochody ruszają,
a ja zastanawiam się jak zejść z tej ławeczki nie wchodząc jeszcze raz w
kałużę. Wdrapuję się z ławeczki na boczne okienko i zeskakuję na bok, tam wody nie ma. Miałem
sporo pecha (słabe to schronienie znalazłem) ale i sporo farta (co było gdybym
nie znalazł żadnego?!). Zabieram się za szacowanie strat, tzn. ilości
przemoczonych ubrań. Nie jest źle, ale i dobrze też nie. Mokre: buty,
skarpetki, spodenki z pampersem, spodenki zewnętrze, wiatrówka. Suche: reszta.
Skarpetek mam zapas, z butami nic się zrobi, powoli będą sobie schnąć, spodenki
tak samo. Poza wiatrówką spisaną na straty najbardziej niepokoją mnie mokre
kolarskie gatki. Jazda w mokrych – 100% szans na otarcia. Zakładam więc zwykłą,
cywilną bieliznę, i w takiej przejadę pozostałe 300km (na liczniku mam tu 400).
Trochę obawiam się o tyłek ale niepotrzebnie, ten zniesie trasę tak jak zawsze,
czyli bez najmniejszego uszczerbku. Toczę się powoli mokrymi drogami
podziwiając zdemolowany krajobraz i groźnie wyglądające, oddalające się (tak mi
się przynajmniej wydaje) chmury. Ujechałem nie więcej niż kilka km a tu znów
zaczyna kapać… Na szczęście teraz to już taka tylko przygrywka na zakończenie,
spory deszcz, ale nie oberwanie chmury. Przeczekuję go na o wiele
solidniejszym, murowanym przystanku (nie mógł taki wcześniej się trafić?).
Marnujący się czas przeznaczam na odpoczynek, jedzenie, przebierkę, segregację ciuchów na
suche/lekko mokre/totalnie przemoczone, potrzeby fizjologiczne (to za
przystankiem, nie wewnątrz). Po prostu będąc uziemiony robię wszystko to co trzeba
by i tak potem zrobić. W końcu deszcz daje za wygraną. Dwie godziny zmarnowane. Wkurwiony
ruszam dalej, zaliczam ten cholerny Bieżuń (dziura, mają kościół i domki) oraz Żuromin (dziura, ale trochę większa, mają kościół, domki i bloki). Z godnych
odnotowania dziur to jeszcze Lubowidz (kościół i domki). No, byłby już ten
Lidzbark - to już jakieś konkretniejsze, wydaje mi się, miasto. Zanim jednak
będzie - znowu się zaczyna, tym razem już jednak tylko kropi. Chowam się pod
jakąś wiatą i tu też nie marnuję czasu, tylko kimię sobie nieco z głową opartą na stoliku. Grrr wreszcie
przestało. W blasku wyłaniającego się (i suszącego powoli, co mokre, Słońca)
docieram do Lidzbarku. Trochę większe miasteczko. Mają kościół, domki, bloki,
sklepy, rynek ale mnie najbardziej interesuje w tej chwili Lotosik na
obrzeżach. A to z tego powodu że zapiekanki tam mają bezkonkurencyjne. Rzecz jasna spośród tych „stacyjnych”, odmrażanych, te „z pieca”, w budach koło
dworców itp. to zupełnie inna liga. Załapuję się na dwie ostatnie, jakie
zostały. Czego tam nie ma! Pomidorki, cebulka, kurczaczek, długo by wymieniać
(herbatka też wskakuje). Mocno zregenerowany startuję i obieram kurs na Lubawę.
Znowu gdzieś tam chmurzy się/grzmi w oddali ale, uprzedzając fakty, mokry w tej trasie będę już tylko od: potu, wody z kranu, no i słonej wody Bałtyku :) Spokój na pagórkowatym (północ Polski potrafi zaskoczyć), leśnym odcinku DW541 zakłóca tylko złożony z dziesiątek aut, roztrąbiony orszak weselny. Powoli
zapada zmrok (drugi w trasie). Do Lubawy docieram już po ciemku. Jakiś tam rynek, pomniczek, standardowe rzeczy, no i 2 hot-dogi z Lotosa na obrzeżach
(zapiekanek nie mieli). Tyle zapamiętałem z tego miasta. Wkurza wilgotna i
zimna kurtka przeciwdeszczowa (tylko taka mi została) ale bez niej jest jeszcze
bardziej zimno - druga noc jest dużo chłodniejsza od pierwszej. Podjazd na
krajówce za miastem wciągam jeszcze sprawnie ale po skręcie w wojewódzką znów
zaczyna morzyć mnie sen, i tuż przed Iławą też trochę pokimałem na przystanku. Iława. Północ (druga w trasie), na liczniku 501km. Iława to z pewnością godne
krótkiego choćby zwiedzania miasto ale ja nie mam kompletnie na to ochoty,
myślami jestem już na plaży. Szybko więc przez miasto przeleciałem, wzbudzając
tam niemałe poruszenie/zainteresowanie („a Pan to co tak po nocy jeździ?!”). A tak
sobie lubię, to jeżdżę :) W leśnym odcinku za Iławą miałem małe halucynacje. Zdarza się, nic groźnego. Widziałem flagi Polski rozwieszone na drzewach
(:D), i dużą niebieską tablicę, taką co się mija gdy do innego województwa się
wjeżdża. Doczołgałem się do Suszu i tam znowu ni to spałem, ni to drzemałem na
ławeczce przez chwilę. Jedne z najbardziej odludnych okolic w trasie, więc tego
typu znak nie dziwi. Na szczęście przejechałem przez ten las szczęśliwie. Nie
tylko nie staranował mnie żaden jeleń, ale też nie wpadłem do rowu, bo już
przysypiałem, i na tą sekundę, dwie, oczy same mi się zamykały. Ostatnia
drzemka w tej trasie (nie licząc dworca/pociągu) właśnie tutaj, na przystanku
na skraju lasu, tuż przed (drugim) świtem. A ten wita mnie w okolicach Dzierzgonia. W tym mieście znów na ~30km żegnam się z głównymi drogami, a tłukę
się po dziurach lub niesamowicie wręcz wkurwiających (poniemieckich pewnie)
pomorskich brukach. Taki to jest jeszcze nic, najgorszy sort bruku to takie coś. No kurwa otoczaki zatopione w piachu, 10km/h to max jaki tam jadę,
szybciej się nie da. Od dawna chce mi się pić ale napiję się dopiero w Elblągu -
1) świt, 2) Pomorze, 3) Niedziela, 3a) Niedziela niehandlowa. Na plus natomiast
ciekawe okolice – Żuławy to już są. Stolnica, pocięta gęstą siecią kanałów
nawadniających, co chwilę co ciekawsze to mostki, ogromne topole, przepompownie
jakieś itp. itd. Po prostu fajnie tu :) Odwiedzam nawet -1,8m depresję. Ja sam jednak jestem w stanie od depresji wysoce odmiennym, bo już wiem że się uda :) Czyli
najniżej na rowerze byłem na 1,8 m ppm (Raczki Elbląskie) a najwyżej 1946m npm
(Kralova) :) Mijają dwie doby od wyjazdu, na liczniku ok. 560km (+-10km, nie
jestem pewien). W końcu jest krajowa 22ka, jest i Elbląg. Stolica Bikestatsa ;)
A ja jestem nieźle odwodniony, ostatni raz piłem –dziesiąt km temu. Przelatuję
więc tylko przez centrum, niekoniecznie przejmując się koślawymi ścieżkami
namalowanymi na chodnikach, szybkie foto na rynku (fajna wieża) i kierunek ->
sklep. Tym razem na słodko – pierniki, 7daysy i 2,25l Coli. Piknik rozkładam
nad rzeką, o takiej samej nazwie jak miasto nazwie – Elbląg. Chyba z połowę tej
Coli wciągam na raz. Po nocnym kryzysie nie zostało ani śladu, świeży i
wypoczęty (nie przesadzam) wyruszam na ostatnią, ok. 35km prostą. Kawałek krajową
siódemeczką a reszta bokami, przez miejscowości o znanych mi z wpisów Roberta
nazwach – Marzęcino, Rybina itp. Stegnę – miejscowość do której zmierzam –
też zresztą wybrałem w ten sposób. Często powtarza się ona we wpisach wszystkich
elbląskich bikerów, więc musi być tam fajnie. Czuć ten cały nadmorski klimat –
budynki z muru pruskiego, mniej lub bardziej stylizowane przystanki, starorzecza, mosty zwodzone przeróżnych
konstrukcji, no i to co wcześniej – ogromne topole i kanały nawadniające. Taka
prosta ta ostatnia prosta jednak nie była – nadłożyłem z 10km robiąc dwie
pętelki (nie chciało mi się sprawdzać GPSa), w tym jedną po wkurwiających,
zarośniętych betonowych płytach. W końcu jednak jest ostatnia (i to dosłownie),
3km prosta do Stegny. Stegna. Typowa wypoczynkowa miejscowość, tj. obrośnięta
całym tym turystycznym kiczem – wesołe miasteczka, zdjęcia z misiem, gokarty na
pedały. Od Zakopanego różniąca się tylko tym, że zamiast oscypków są smażalnie
ryb. Ale wiem że takie miejsca też muszą być, bo są ludzie którzy to lubią i
są ludzie którzy na tym zarabiają. Lokalizuję pierwszą lepszą drogę idącą na
północ. Zaczyna się sosnowy lasek a to oznacza że od celu dzieli mnie 1, max
2km. Wyłożona płytami alejka wspina się a potem opada. Byłem tak podekscytowany
osiągnięciem celu że nie wiem co było pierwsze: czy najpierw usłyszałem szum
fal czy zobaczyłem tą kończącą się dopiero na horyzoncie powierzchnię wody. W
każdym razie było to dla mnie jedno z najmocniejszych, rowerowych (i nie tylko) przeżyć. Nie tylko bo pierwszy raz w życiu jestem nad morzem, pierwszy raz
jestem nad akwenem tak dużym, że nie widać drugiego brzegu. Zanim jednak zdjąłem
buty i zanurzyłem stopy w piasku: w krzakach w lesie (robiącym niestety za
toaletę, cały usiany jest on różnymi, białymi, zużytymi środkami higienicznymi) zmieniłem wygląd na nieco bardziej plażowy. Plażowy, tj. założyłem kąpielówki, żeby nie
zamoczyć spodenek. Koszulki nie ściągałem – a wszystko to w trosce o odczucia
wizualne współplażowiczów (a w szczególności współplażowiczek), bo moja zapadnięta,
blada klata i piwny brzuch stanowią widok doprawdy przykry i przygnębiający. Tak
na wpół przebrany zdjąłem buty i zatopiłem stopy w chłodnym, na razie, piasku.
Kilka kroków i piasek staje się gorący. Bardzo ciężko pcha się po plaży rower. Próbuję
nieść ale rower ponad 20kg, więc dalej pcham. Stopy zanurzam w Bałtyku o
godzinie 13.30, 54,5h od wyjazdu, na liczniku ok. 640km.
To żyje!
Takie właśnie odniosłem wrażenie
- że morze żyje. Ta przypływająca co pół minuty, biorącą się znikąd fala,
polerująca na gładko powierzchnię piasku, którą zakrywa. A im dłużej się w tym
piasku stoi, tym bardziej zasysa. Wiem że mogę zabrzmieć jak idiota tymi
opisami ale pierwszy razy w życiu byłem nad morzem i było to dla mnie było to
naprawdę ciekawe doświadczenie. Przez dobrą godzinę cieszyłem się jak głupi do
sera, to siedząc na piasku, to wchodząc do wody, to robiąc zdjęcia. Tego najważniejszego, ze mną i z rowerem w wodach Bałtyku rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Jako że nie umiem
pływać, więcej niż 2-3 metry od brzegu się nie oddalałem ;) Głupio było by utonąć - nie było relacji na bikestatsie, i nikt nie dowiedział by się jaką trasę zrobiłem! Mógłbym tam siedzieć do wieczora ale jest wczesne
niedzielne popołudnie a w poniedziałek rano trzeba dotrzeć do pracy. To raz, a dwa to sprawiające wrażenie burzowych, chmury na horyzoncie.
Zbieram więc się koło 15tej, czyli półtorej godziny tu spędziłem. Powrót PKP
planowałem z Gdańska, Elbląga lub Malborka, ostatecznie stanęło na tym
pierwszym. Po zmęczeniu nie ma śladu, jestem świeży jakbym z domu dopiero co
wyjechał. Do Jantaru docieram przyjemną leśną alejką, do Mikoszewa niewiele
mniej przyjemną drogą wojewódzką. Dużym biorącym kilkanaście aut, prowadzonym
przez holownik, promem przeprawiam się na drugi brzeg Wisły. Cena za rower+rowerzystę
5zł, ale jest cennik i dostaje się paragon. Na małych promikach często bywa tak
że kręcący korbą (taki napęd) „kapitan” też krzyczy 5zł. Ale na wódę oczywiście
zbiera, bo prom teoretycznie powinien być darmowy. Jestem już w Gdańsku,
przynajmniej tak informuje mnie znak na drugim brzegu rzeki. Do centrum jednak
jeszcze ponad 20km. Z wyspy Sobieszewskiej na stały ląd zjeżdżam ciekawym
mostem pontonowym. Który to już ciekawy most dziś? Pontonowe, obrotowe, podnoszone
itp. itd. Trochę tego było po drodze. Podziwiam ciągnące się kilometrami, wielkie instalacje przemysłowe Rafinerii Gdańskiej i jeszcze raz wjeżdżam do Gdańska, tym razem już naprawdę. Szybki
przelot obwodnicami, estakadami i jestem nad Motławą. A wraz ze mną jest chyba
pół Polski, jakiś targ, jarmark, czy coś takiego. Nieprzebrana ludzka masa uniemożliwia
jazdę i przez ścisłe centrum więcej robię z buta niż na kołach. Gdańsk to
stolica nowoczesności, nie taki skansen jak Kraków. Diabelski młyn 100m od Rynku? W Krakowie coś takiego by nie przeszło, konserwator zabytków dostałby zawału ;) Zwiedzając przejazdem miasto docieram
na dworzec. Na liczniku 680km. Dochodzi 18, czyli za 14 godzin trzeba być w
pracy. Po wizycie w kasie dociera do mnie jednak że do pracy owszem, zdążę, ale
na wtorek ;) Pociągi tak nabite że w jednych nie ma gwarancji miejsc (nawet bez
roweru) a w innych brak miejsc na rower. Po godzinnej rozkmince (i zużyciu
połowy baterii w tel. na wi-fi) kupuję bilet na poranny ekspres (159zł) a
zamiast biletu na rower - bilet na większy bagaż (5zł). Załatwiam urlop w pon. i
jadę szukać taśmy i folii, aby z roweru zrobić bagaż podręczny. Niedzielny, niehandlowy wieczór więc sytuacja jest trudna ale nie beznadziejna bo Gdańsk to duże miasto. W jedynym
otwartym 24/7 urzędzie pocztowym kupuję 2 rolki taśmy i 4 paczki folii
bąbelkowej (worków na śmieci nie mieli). Przytraczam to wszystko do sakwy i mam
ponad 8h na zwiedzanie miasta i dokrętkę do 700km :) (odjazd 4.45). Przed
kolejnym atakiem senności (łóżka nie widziałem od dwóch nocy) oddaje się wiec
leniwej, spontanicznej (gdzie się skręci tam jadę) eksploracji. Spontanicznej ale
z pewnymi wyjątkami. W każdym dużym mieście są bowiem pewne miejsca, punkty obowiązkowe, których
nie zobaczenie byłoby ogromnym faus pax. Wg mnie w Gdańsku oprócz Długiego Targu, Żurawia,
słynnych Bram (to już widziałem) zalicza się do nich również Westerplatte (nie widziałem). Docieram
tam już nocą, po dłuższym błądzeniu po przemysłowo/portowo/kolejowych terenach. Nocą co drugie auto tutaj to ciężarówka z kontenerem na naczepie. Zwiedzam
wysadzone przez niemców/ruskich ruiny koszar i docieram do ogromnego pomnika na wzgórzu. Alejkami i schodkami wchodzę na szczyt i chwilę tu siedzę,
podziwiając nocną panoramę miasta. OK, zabytki zaliczone to może teraz jakiś
port, statki itp.? Mimo usilnych prób zlokalizowania takich obiektów (do
których można by normalnie, legalnie, blisko podjechać i coś tam zobaczyć)
jedyne co udaje mi się upolować to terminal kontenerowy. Statek z pewnością tam
jest, widzę kawałek burty wyłaniający się z przerwy między górami kontenerów,
ale to wszystko. W całej okazałości go nie zobaczę. Jako że jestem już
zmęczony, a na liczniku zaraz wskoczy siódemka zbieram się powoli na dworzec. Trudno, statki będą musiały poczekać do następnej wizyty w Gdańsku. Zadowalam się zabytkowym Sołdkiem (87m długości), już go widziałem w zeszłym
roku. Lepszy rydz niż nic. Na dworcu koło północy, na liczniku ok. 707km. Siedzę/spaceruję/kimię a po 2
w nocy zabieram się na demontaż roweru. Sama rozbiórka to nic – zdjąć sakwę,
odkręcić 3 śruby przy mostu i rozpiąć 3 szybkozamykacze (2 koła + sztyca). Na
zrobienie z tych luźnych elementów zwartej paczki schodzi jednak więcej, tak że
pakunek mam gotowy po 3ciej. Godzina roboty. Pociąg nadjeżdża
punktualnie, gramolę się do środka, wstawiam wielki pakunek a kask wieszam na haku
na rowery }:> Kurwa kurwa kurwa. Dałem się nabrać, miejsca na rowery
oczywiście były, nie było ich tylko w systemie (słynni PKPowscy informatycy po
gimnazjum). Niby wiedziałem że tak się zdarza. Ale z kolei ryzykować? Mogło się
okazać że miejsca naprawdę są zajęte a ja trafię na konduktora służbistę, nie
wejdę z rowerem i będę czekał na następny pociąg, o 6 czy którejś tam. Z
bagażem zamiast roweru miałem natomiast gwarancję, że do tego pociągu wsiądę.
Plus jest też taki że przetestowałem przewóz roweru jako bagażu podręcznego, i
kiedyś to wykorzystam. Nie będę się przejmował brakiem przedziałów rowerowych
i wsiądę do każdego pociągu. Sama podróż minęła przyjemnie i już bez przygód. To że
trafił mi się starawy wagon, bez przedziałów i wi-fi mam w dupie. Kolejna
niesamowita rowerowa przygoda zrealizowana, życie jest piękne, i drobny zgrzyt
z PKP niczego tu nie zmieni :) I tak lubię jeździć pociągami. Trochę pogapiłem
się przez okno, trochę pospałem, zjadłem kanapkę w Warsie. 18zł ale to nie
była zwykła kanapka. To była naprawdę wypasiona kanapka – duża, na gorąco,
oprócz sera/różnych warzyw było jakieś mięso (wołowina?), więc najadłem się nią
jak niedużym obiadem. W Płaszowie planowo 10.45 a realnie z ~10 minut wcześniej.
Niecałe 6h jazdy. Czas chyba bezkonkurencyjny jak na polskie warunki (samolotu/prywatnego śmigłowca nie liczę). Rozpakowanie/montaż roweru – pół godziny. W domu o 11.25,
76,5h od wyjazdu :)
Kolejny rowerowy cel/marzenie
zrealizowane, w właściwie to dwa cele/marzenia: jest Morze, jest i siódemka z
przodu. Trasę zniosłem nadspodziewanie dobrze, nie było tu żadnych naprawdę
dużych kryzysów. Mniejsze kryzysy były trzy:
- Bóle dłoni – zaczęły się zaraz po
wyjeździe. Ale jak tylko dobrze ustawiłem nowe chwyty/rogi bolało coraz mniej a w końcu w ogóle. Po trasie mam zdrętwiały tylko delikatnie czubek lewego
wskazującego a nie wszystkie palce, jak kiedyś. Firma Ergon zasługuje na
rowerowego Nobla, jeśli taki istnieje.
- Burza - przemoczone ubrania
stawiały pod znakiem zapytania komfort dalszej jazdy, ale część ubrań zdążyła
wyschnąć a część zastąpiłem zapasowymi, których wziąłem dużo.
- Druga, chłodna noc, i
największe problemy z sennością, które jednak zniknęły a w niedzielę o poranku
przypływ sił miałem kosmiczny.
Po prostu to już mi w chyba ogóle
nie szkodzi, rower mnie już tylko i wyłącznie wzmacnia :)
Pytanie – jakie są dalsze cele?
No, tego, dalsze cele, są po prostu… dalsze :)
6.55 (17.08) - 11.25 (20.08)
17,25l (w tym raptem 1,9l energetyka)
nowe gminy: 37
Łódzkie: 11
Mazowieckie: 13
Warmińsko-Mazurskie: 11
Pomorskie: 2
(skończył się limit znaków na wpis, więc listy brak)
Kategoria ^ UP 4000-4999m, Powrót pociągiem, > km 700-799, ! Wycieczka Sezonu 2018