Rabka 2018
Dystans całkowity: | 808.74 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 45:50 |
Średnia prędkość: | 17.65 km/h |
Maksymalna prędkość: | 71.00 km/h |
Suma podjazdów: | 10230 m |
Liczba aktywności: | 9 |
Średnio na aktywność: | 89.86 km i 5h 05m |
Więcej statystyk |
Wszystko co dobre kiedyś się kończy
d a n e w y j a z d u
72.48 km
0.00 km teren
03:51 h
Pr.śr.:18.83 km/h
Pr.max:71.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:605 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Czyli Rabka - Kraków, trasa taka jak zawsze. Na zjeździe z Wierzbanowskiej przyhamował mnie autobus, byłoby więcej... Tradycyjne postoje na lody w Rabce, Mszanie i Wiśniowej (w Dobczycach jak zawsze - za duża kolejka).
Polska to kraj piękny...
...i paskudny zarazem.
9.50 - 5.15
Zdobyte szczyty:
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502
Kategoria > km 050-099, Rabka 2018
Klasyk klasyków
d a n e w y j a z d u
262.09 km
0.00 km teren
15:09 h
Pr.śr.:17.30 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/aYLReextU8cScczM9
Po pełnej wrażeń trasie odpoczywałem trzy dni. Poza
pokiereszowanymi kołami nie stwierdziłem żadnych poważniejszych usterek, ramy
czy widelca. Dopompowałem tylko i podcentrowałem koła. Z wgnieceniem i płaskim
10cm miejscem na tylnej obręczy rzecz jasna nic się nie zrobi, to jest temat do
ogarnięcia w Krakowie. Ale opona siedzi a bicie jest ledwo wyczuwalne, da się
jeździć. Postawiłem więc jeszcze jakąś średnią traskę pyknąć. ~250km pętelka
wokół Tatr wydaje się być w sam raz :) W zeszłym roku zrobiłem ją z Krakowa,
więc nie robi ona na mnie wrażenia ;) Potem okaże się jednak że wcale tak lekko
nie było… Znów pojadę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie wiem dlaczego, tak
po prostu. Albo wiem – po to aby po drodze mieć niemal 50km zjazd, a nie niemal
50km podjazd ;) (na wykresie obok mapki widać ocb).
Wyjechałem chwilę przed świtem, po normalnie przespanej
nocy. Jest to fakt zasługujący na podkreślenie. Właśnie tu, w czasie majówki
skończyłem z dziwnymi wyjazdami o północy po 1-3h godz. snu. A czasem i bez
snu. Bardziej ludzkie pory wyjazdu przełożą się potem na o wiele lepszą
tolerancję na długotrwałą jazdę – mniej energetyków, mniej halucynacji, mniej
1-3sek przyśnięć w czasie jazdy, mniej innych skutków ubocznych i ogólnie o
wiele przyjemniejszą, efektywniejszą, i bezpieczniejszą jazdę. Staczam się do
centrum Rabki, po czym zaczynam wtaczać się na szczyt Piątkowej łagodnymi serpentynami Zakopianki. Zaczyna widnieć, ale wstający dzień nie zapowiada się
pogodnie. Całe niebo spowite jest szarą-burą kotarą kłębiących się chmur. Padać
na szczęście nie pada. Po szybkim zjeździe wpadam do centrum New Targu w
poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Decyzja o tej trasie była spontaniczna i nie
kupiłem nic wcześniej. Jest! Dochodzi 6ta i właśnie otwierają Lewiatana, jestem
pierwszym klientem. Oprócz różnych, stałych i płynnych form słodkości zanabywam
także dwa pasztety – mały i duży. Z New Targu wiadomo, na Jurgów. Płaska z
początku (kotlina Nowotarska) i niezbyt fascynująca droga ciekawsza staję się
gdy zbliżam się do Tatr. Zaczyna się kończący kawał za granicą podjazd na ponad
1000m, nienazwaną słowacką przełęcz. Na granicy melduję się chwilę po 8mej. Wita
mnie taki jak zawsze, niesamowity widok trzech, tworzących taką jakby koronę,
niemal 2000m szczytów :) Zaraz wypogadza się i zjazd przez Zdżar już w
promieniach powoli ogrzewającego rześki poranek Słońca. Przed Spiską Belą
odbijam w prawo, w „Tatrzańską Obwodnicę” (to jak tak ją sobie nazywam. W
każdym razie droga nr 537 to jest). W Wysokich Tatrach (miejscowość) wciągam kanapki,
posmarowane wzmiankowanym pasztetem – nawet nóż wziąłem z domu. I powoli,
kilometr za kilometrem wspinam się pod Szczyrbskie Pleso – najwyższy punkt
trasy (~1350m). Załapuję się nawet na akcję gaszenia pożaru lasów w Tatrach, o
którym trąbią w TV i Internetach. Śmigłowce, i to całkiem spore jak oko laika,
wojskowe(?) kursują w te i we wte. Wodę która pobierają gdzieś w dolinie
transportują w podczepionych na linach pomarańczowych „bańkach” i spuszczają
nad lasem, wysoko w górach. Kto jechał ten wie jak bardzo widokowa jest ta
droga. Po prawej tonąca w resztkach chmur ściana 2500m szczytów, po lewej
kotlina i ileś tam km dalej druga, 2000m ściana Niżnych Tatr. W Szczyrbskim
jestem po 13tej. Dociągam do położonego trochę wyżej kurortu i z pół godziny
przeznaczam na odpoczynek. Fotki na tle jeziora oczywiście zabraknąć nie mogło
:) Odpoczynek kontynuuję na wspomnianym zjeździe do Liptowskiego Hradoka. Praktycznie
przez 50km droga raz mniej, raz bardziej, ale opada. Historia lubi się powtarzać
– dokładnie w tym samym miejscu co podczas zeszłorocznej pętli dostrzegam
nadciągające znad północy chmury. Idealnie w tym samym obniżeniu między
tatrzańskimi szczytami. Jeszcze trochę czasu jest, więc chwilę przysiadam nad
krystalicznie czystą rzeką. I kontynuuję zjazd. Prybylina. Tak chyba nazywa się
miejscowość, gdzie dopadają mnie pierwsze krople deszczu. To już całkiem na
dole. Myślę czy nie schować się tu pod wiatą, bo akurat jest. Eee. Nein!
Kawałek jeszcze pociągnę. A nuż przejdzie bokiem :) Kolejna wiata. Na chwilę
się schowałem. Ale nie pada jeszcze mocno, da się jechać. A burza zawsze może
przejść bokiem. Vavrisovo. W końcu mnie dopada. Nie burza właściwie, bo grzmi
gdzieś dalej, tu tylko leje. Siedzę pod wiatą, i czekam. Czekam i czekam, nie pamiętam
ile, ale długo. A dalej kapie. Gdy woda w cebrze zaczyna się kończyć, i kapie
słabiej, ruszam dalej. Może to utknęło tutaj, i żeby przestało kapać trzeba
spod tego wyjechać? Ubranko p/deszcz z Deca daje radę, jestem względnie suchy. W Hradoku ciągle pada. Nie ma co stać, dalej trzeba próbować spod tego wyjechać.
Pełnymi wody koleinami toczę się do Mikulaszu. Kawałek przed miastem przestaje.
Woda nie tylko nie spada z góry, ale nie ma jej w ogóle na ziemi. Czyli tu to
zjawisko w ogóle nie sięgło. Trochę posiedziałem w mieście czekając aż pogoda
na pewno się ustabilizuje. Ale ona nie chce. Na północy, nad górami przez które
będę musiał się przebić Kwaczańską Przełęczą ciągle granatowo. Nic, jadę dalej,
zobaczy się. Mijając kompleks Tatralandii wyjeżdżam z zurbanizowanego terenu, i
kieruję się w dzikie ostępy Gór Choczańskich. Zanim wjadę w wijącą się w lesie
serpentynami część podjazdu, podziwiam panoramę Liptowskiej Mary, z żółtymi
łanami rzepaku przed, i ścianą Niżnych Tatr za nią. Zaczyna się właściwa cześć
wspinaczki. Bardzo śmiało poprowadzona szosa, efektownie wcina się w zbocza
otaczających gór, konsekwentnie i nieprzerwanie nabierając wysokości. W
międzyczasie chmury się przerzedzają, zachód Słońca jest już pogodny. Za
wyjątkiem południowej strony świata – tym razem kotłuje się nad Niżnymi Tatrami. Ale tym się nie martwię, bo to hen daleko, nad sercem Słowacji. Tam
gdzie jadę, ku granicy, jest OK. Zjazd z przełęczy już w narastających
ciemnościach. W Zubercu półmrok, w Podbieli noc. Ostatnia prosta, Twardoszyn,
Trzciana, i granica. Końcówka jednak, ostatnie kilkadziesiąt km zmęczyło mnie
jednak bardziej niż ostatnio, jak z Bańskiej wracałem. Końcowe 50km do Rabki to
jeden wielki kryzys, to samo co ostatnio, drzemki, energetyki, tylko że w
większej ilości. Na kwaterę znów doczołgałem się w środku nocy, budząc
gospodarzy. Nie lubię takich sytuacji, gdy ktoś z powodu mojego dziwnego hobby
musi w nocy zrywać się z łóżka.
Nie wiem czym to spowodowane było, ale cały następny dzień
przechorowałem. Z gorączką i dreszczami, na zmianę leżałem, spałem, siedziałem
na łóżku. Skończyło mi się jedzenie ale nie miałem siły jechać 3km do sklepu.
Do gospodarzy (piętro niżej, ze 20 schodów) też nie miałem siły iść. Zjadłem
resztkę chipsów, piętkę chleba i słoik dżemu. Ale grunt że wycieczka się udała
:)
5l (w tym 1,25l energetyka)
3 banany, kilka kanapek z pasztetem, 3 x delicje, 1 x energy bar i 5 słowackich wafelków
Zdobyte szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950
Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 250-299, Rabka 2018
Do sklepu
d a n e w y j a z d u
14.35 km
0.00 km teren
01:01 h
Pr.śr.:14.11 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:200 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Kategoria > km 010-049, Rabka 2018
Do sklepu
d a n e w y j a z d u
3.04 km
0.00 km teren
00:11 h
Pr.śr.:16.58 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: 75 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Serwis: wymiana / łatanie dętek, smarowanie łańcucha
Kategoria > km 000-009, Rabka 2018, Serwis
Majówka z przygodami
d a n e w y j a z d u
359.48 km
0.00 km teren
19:45 h
Pr.śr.:18.20 km/h
Pr.max:67.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4350 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/uNMzPY6TzYHwsynQA
Po dwóch dniach aklimatyzacji pora na długoweekendowy gwóźdź
programu :) Tj. daleki wyryp po Słowacji :) Jakkolwiek temat Koszyc i Węgier
ciągle nie daje mi spać po nocach, tak z Rabki tam po prostu nie ma sensu
jechać. Pomimo że jestem 70km na południe od Krakowa, to do Koszyc mam stąd raptem 20km bliżej. Za bardzo
na wschód są te Koszyce. Wracać pociągiem natomiast planuję z Muszyny. A pociąg
z Muszyny do Rabki jedzie przez… Nowy Sącz, Tarnów, Kraków, Suchą Beskidzką.
315km stalowym szlakiem, wobec 125km asfaltem. Taki tam mały kolejowy absurd :P
Trzeba gdzie indziej, prosto na południe. Tak żeby jak najlepiej wykorzystać te
zaoszczędzone 70km na odcinku Krk-Rabka. I do tego najlepiej tam gdzie jeszcze
nie byłem. Bańska Bystrzyca idealnie spełnia te kryteria, stając się właśnie
wspomnianym „gwoździem programu”. Internety trochę straszą niestabilną pogodą
ale kto by się przejmował takimi drobnostkami ;)
Startuję nietypowo, w poniedziałek o 19tej. Po prostu w
dzień spałem ładnych kilka godzin, i bez sensu próbować kłaść się jeszcze raz i
marnować ten czas gdy jestem świeżo wyspany. Pierwsza, może jeszcze nie
przygoda ale mały zgrzyt – urywam tylną lampkę, jeszcze przed wyjściem z
kwatery, źle opierając rower. Na szczęście jedna podkładka pod śrubę załatwia
sprawę. Jadę a raczej pozwalam rowerowi samemu się stoczyć do centrum Rabki. To
jest bowiem ponad 100m niżej niż dom, w którym nocuję. Dokumentacyjna fotka
przy zabytkowym kościele, druga przybudowywanej Zakopianki, i jeszcze jedna,
zachodzącego za Pasmem Policy Słońca. Na podbój słowackiej ziemi wyruszam
krajówką, na Chyżne. Tu po raz pierwszy dostrzegam pierwszą oznakę czekających
mnie przygód ;) Chmury. Niby nie jakieś ciemne, ale dziwnie wysooooko piętrzące się. Dobra, dobra, doskonale wiem że to chmury burzowe ale oczywiście wmawiam
sobie, że tak nie jest. A nawet jak jest, to przejdzie jakoś bokiem. No
przecież one tak jakby na wchodzie bardziej, no nie? A ja tak bardziej na
zachód jadę… Na pewno mnie ominie. Na pewno ;) Staram się patrzeć bardziej w
prawo, na kończącą pogodny dzień żółto-pomarańczową łunę zachodu Słońca. Zanim
zapadnie zmrok, z przełęczy Spytkowickiej (nieco ponad 700m n.p.m.) uwieczniam
jeszcze na zdjęciu potężną sylwetkę Babiej Góry. Tak, Babiej nie ma pomylić z
żadnym innym szczytem. Słońce zachodzi, chmur nie widać, o burzy już prawie
zapomniałem i spokojnie nawijam dzielące mnie od Słowackiej granicy kilometry. Spytkowice,
Podwilk, Jabłonka, no i Chyżne. Vita vas Słovenska Republika! Ciągle wysoka
(+-20 stopni) temperatura, pozwala nie zaglądać do sakwy w celu innym niż poszukiwanie
żarcia. Dodatkowe ubrania długo nie będą potrzebne. Ryneczek w Trzcianie, w
Twarodoszynie natomiast oprócz rynku bonusowo wskakuje ładnie iluminowana kładeczka nad rzeką. Księżyc w pełni pięknie oświetla niebo oraz drogę, nie
sposób jednak nie dojrzeć czających się gdzieś tam dalej, nisko chmurzysk. Nie
wiem czy to wiatr w plecy czy moc jakaś potężna w nogach się włączyła, ale
kolejne, płaskie przecież kilometry pokonuję z jakimiś dziwnymi prędkościami,
zbliżonymi raczej do 30, niż 20km/h. Ani się obejrzałem a za którymś tam
zakrętem wijącej się korytem rzeki drogi, dostrzegam strzelającą wysoko ku
niebu charakterystyczną skałę. Charakterystyczną, bo zwieńczoną najwyższymi
zabudowaniami Zamku Orawskiego. O tak, jest dużo imponujących zamków ale ten to
jest inna liga po prostu. Przyklejone do niemal pionowych skał mury, wznoszą
się 112m ponad lustrem rzeki Orawy. Jak kto nie był, a będzie w pobliżu, to po
prostu trzeba zobaczyć. Jakaś tam pozowana sesja, i nawijam 10 brakujących mi
do Dolnego Kubina kilometrów. Do centrum zjeżdżam imponującymi jak na
niewielkie raczej miasto, estakadami. Małe nocne zwiedzanie różnych ciekawych zaułków, i ruszam dalej. O ile tereny były teraz w miarę zurbanizowane, tak
teraz czeka mnie pierwszy, kilkunasto-km, „odcinek specjalny”. Tj. zadupiasty
podjazd na 700-m przełęcz, i zjazd. A zaczynające się właśnie błyskać niebo
pozbawia mnie złudzeń – idzie burza. Siedzę dłuższą chwile na przystanku, i
myślę co dalej. Jechać? Czekać? Zawrócić do Kubina, i tam poczekać? Gdzie jest
następna wiata? Za kilometr, czy za 10? W końcu jednak ryzykuję i jadę dalej.
Nie słychać bowiem w ogóle grzmotów, tylko błyska na razie. Czyli że daleko
jeszcze powinna być! Zaczyna się podjazd. Błyska się coraz bardziej, zaczyna
też wiać. A ja zaczynam mieć pełne gacie. Zawracać? Ile do tego szczytu? Jest
tam kawałek dachu? Plus tego taki że moc przeokrutna wstępuje w nogi, i pod
górę ciągnę jak po płaskim ;) Nawet mijający mnie radiowóz się zatrzymał. Pan
policjant coś tam mówi, ale nic nie rozumiem. Może chcą mi jakoś pomóc? Ale
jak? Tu potrzebny jest raczej psychiatra. Odjeżdżają a ja ciągnę dalej, chcę
jak najszybciej wjechać, i zjechać, do miasta. Wreszcie szczyt. Panowie
policjanci zatrzymali się tu nawet, pewnie chcą sprawdzić czy nic mi nie jest.
Ale jak zobaczyli mnie robiącego zdjęcie, zamiast uciekającego przed burzą,
pomyśleli pewnie: „debil”, i pojechali dalej. No, teraz to już z górki, chwila
moment, cywilizacja, i jestem bezpieczny, myślę sobie. Tak jednak nie jest,
zaczyna padać, i wiać, prosto w twarz. Zjazd a ja muszę nieźle dokręcać żeby te
40km/h było. Pilnie potrzebny kawałek płaskiej powierzchni nad głową. Stacja
benzynowa, przystanek, kawałek zadaszonej bramy, cokolwiek! W końcu jest – dupna
estakada. A pod nią przystanek. Uff. Chowam się tam i przeczekuję deszcz, bo
burza chyba chwilowo przystopowała. Jak trochę przestaje, dociągam brakujące
3km do Rożumberoka. Bezpieczny zaczynam zwiedzać centrum. Po chwili zaczyna
się. Burza rozkręca się na całego, a ja przeczekuję ją chyba z godzinę pod zadaszonym
wejściem do supermarketu. Gdy upewniam się że żywioł ucichł, zaczynam toczyć
się dalej. Zanim wyjadę jeszcze tylko jakieś tam zabytki uwieczniam na
fotografii. Teraz to dopiero zaczyna się Oes :) 50km przez słowacki interior (
;) ), góry, lasy, serpentyny i ponad 1000m przełęcz. Jakby tej całej radości
było mało, to ta nocna jazda staję się po prostu magiczna. Księżyc który znów
zaczął rządzić na niebie rozświetla błyszcząca taflę mokrego asfaltu. Powietrze
po burzy staje się niesamowicie lekkie, świeże, wręcz pachnące, ale na tyle
ciepłe, że można jechać na krótko. Wszystkimi zmysłami chłonę tę rowerową
ekstazę, chłonę, chłonę i mogę się nachłonąć. Po prostu – po to się jeździ :)
Kto nie jeździ, ten nie zrozumie. Ileś tych niesamowitych chwil, niezwykłych
kilometrów dalej, zaczyna świtać. Odpoczywam na kamieniu nad płynącym tu
równoległe strumieniem, przy okazji zmywając z siebie część brudu. Jest rześko.
Ale to nie problem, podjazd stromieje coraz bardziej, nie pozwalając zmarznąć.
Wtaczam się powoli, metr po metrze zbliżając się do 1000. Niestety brak
licznika z altimetrem nie pozwala kontrolować sytuacji. Zepsuł się i póki co
jeżdżę z najtańszym, kilku funkcyjnym. A może jednak lepiej tak? Jak nie
plątają mi się po głowie jakieś głupie cyferki. W końcu, za którymś z kolei
zakrętem, widzę pierwsze zabudowania. Znaczy się – szczyt już blisko. No i
jest! Sedlo Velky Sturec. 1010m n.p.m. Rozliczne hotele, karczmy,
infrastruktura narciarsko – turystyczna. Ale najbardziej podoba mi się ta kładka.
Taki jakby turystyczny kurort ta przełęcz. Coś tam zwiedzam, czytam tablice
informacyjne, zaliczam kładkę która tak mi się spodobała. I zabieram się zjazd.
Bańska 650m niżej ;) Próbuję ścigać się z ciężarówkami, ale tym razem nie
bardzo mi to wychodzi – brak serpentyn, zakręty są w miarę łagodne. Niecałe 70
było. Po drodze mijam obiekt który po prostu zmusza mnie do zatrzymania się i
uwiecznienia na zdjęciu. Rampa ratunkowa :O Taka dla aut którymś z jakiegoś
powodu zawiodły hamulce. Do tej pory takie cuda widziałem tylko na filmikach z
Hameryki! Słowacja to jednak kraj tak górzysty że takie cuda mogą i tu
występować. Natomiast tego typu znak to tutaj normalka, widziałem nie raz. Kilkanaście
kilometrów (i pewnie kilkanaście minut) trwała ta przyjemność. Mijam kilka
różnej konstrukcji wiaduktów kolejowych, i wita mnie „mesto olimpijskich vitazov”. (Vitazov to zwycięscy – teraz sprawdziłem). Jest wczesny poranek, koło
7.30. Do centrum wjeżdżam podobnym jak w Kubinie, pełnym estakad węzłem
drogowym. W Bystrzycy nie mam jakichś celów typu „must see” do zaliczenia, więc
spontaniczne zwiedzanie zaczynam od wturlania się do reprezentacyjnej,
handlowo-usługowej części miasta. Uwagę zwracają tam galeria „Europa” i wyrastający
niejako z niej, całkiem okazały wieżowiec banku. 87m wys., wg Internetów. Następnie
uderzam na peryferia, gdzie okrążam stadion piłkarski i docieram do lekko może
zaniedbanego, ale urokliwego parku/terenu rekreacyjnego. Jest nawet altana ze
źródełkiem. Tu, pośród kwitnących kasztanowców, i usłanej mleczami łąki przez
dobrą godzinę oddaję się niczym niezmąconej sielance, przy okazji pracując nad
opalenizną. Kolarską rzecz jasna, taką od linijki ;) A ta sielanka to wcale
taka niezmącona nie jest, bo niebo na południowym-zachodzie zaczyna przybierać
coraz to ciemniejsze barwy. W końcu nasilające się gwałtowne zjawiska
akustyczno-wizualne jasno dają do zrozumienia co się święci. A ja zwlekam się wreszcie
z ławeczki, w poszukiwaniu jakiegoś schronienia. W kroplach padającego już
deszczu znajduję je pod estakadą, koło wspomnianej „Europy”. Po chwili
przemieszczam się pod wejście innego, dużego budynku (jakiegoś urzędu chyba). I
tam przeczekuję ścianę wody która zatapia miasto. Po 30? 45? minutach żywioł
cichnie, a ja w padającym jeszcze deszczu ruszam dalej. Zaliczam rynek, wraz z
czarnym obeliskiem ku czci naszych wschodnich towarzyszy (gwiazda na szczycie).
Czekam w jakieś bramie, i czekam ale deszcz nie daje za wygraną. Nie za mocno
może, ale ciągle pada. Postanawiam powoli toczyć się dalej, ku domu, mam
przecież p/deszcz-owe wdzianko. Dochodzi południe, 3 godziny tu zabawiłem. Kawałek
po śladzie, 59-ką. Na Orlenie Słovnafcie (słowacki odpowiednik ;) ) uzupełniam
zapas płynów. Przede mną bowiem kolejna przełęcz (~900m) i kolejne 30km
słowackiego „interioru” ;). Na rozstaju wskakuję na drogę number 14. Ciągle
pada. Może nie w struminach, ale w kroplach deszczu zaliczam Harmanec. Ta
miejscowość to taka kwintesencja Słowackości :) Zagubiona gdzieś w górskiej
kotlinie dymiąca fabryka, i bloki mieszkalne przyklejone do otaczających
kotlinę lesistych zboczy. Nie muszę chyba dodawać że bardzo mnie kręcą takie
klimaty :) Z mozołem wciągam kolejne metry przewyższenia, aż wreszcie na pewnej
wysokości strefa opadów kończy się i zaczyna przypiekać Słońce. Sam podjazd jak
zwykle – im wyżej, tym ciekawiej. Zbocza stromieją, zza zielonej gęstwiny lasu
zaczyna wyłaniać się coraz więcej nagich skał a droga wymaga coraz to bardziej
wymyślnych zabiegów aby nabierać wysokości. Serpentyny, betonowe i drewniane umocnienia, bariery na skraju urwiska itp. W końcu jest upragniony wierzchołek.
Sedlo Maly Sturec. 890m n.p.m. Uwieczniam to miejsce na zdjęciach, bo przez
następnych 10km będę zajęty zjeżdżaniem ;) Było szybko. Na jednym zakręcie cudem
wyratowałem się przed szlifem :O Nie wiem jak to się stało ale przednie koło
wpadło w poślizg, na suchej drodze. Odruchowo zrobiłem to co trzeba czyli
puściłem klamki i pozwoliłem rowerowi się toczyć tam gdzie chce. Wyhamowałem
20cm przed barierą po przeciwnej stronie. Na szczęście nic nie jechało… Z
pełnymi gaciami dojeżdżam to Turczańskich Cieplic. A właściwie to omijam je
obwodnicą bo ominąłem skręt i nie chce mi się wracać. Dalsza część drogi to
opadająca delikatnie ku Martin-owi krajówka. Dość widokowa, po prawej Wielka Fatra, po lewej jakieś pomniejsze pasmo górskie. Pośrodku ja ;) Trwa remont –
wymieniają nierówne, betonowe tafle na gładki asfalt. Co się z tym wiąże – co
chwila ruch wahadłowy. Wiadomo jak to jest z jazdą na rowerze po takich
odcinkach. Nie za fajnie. A odcinki długie, w miejscu remontowanego pasa - głęboki
na metr wykop. Wkurwia strasznie, na plecach czuję oddech kierowców. Nie żeby
trąbili czy coś ale to po prostu denerwuje. W końcu, na jednym takim odcinku,
gdzie jest delikatnie pod górkę wskakuję na zderzak wywrotki :) Tak, jestem
debilem, wiem. Ale nie przejmuję się tym tylko bezwysiłkowo lecę sobie 50km/h. Daleko
nie zaleciałem.
DUP.
Wpadam w krater. Który materializuje się 1,5m przede mną,
bo mniej więcej tyle dzieliło mnie od zderzaka wywrotki.
Przerwa w relacji.
[Tu pada bużo bardzo brzydkich słów. Zły jestem oczywiście na
siebie.]
Kontynuacja relacji:
Ja przeżyłem, z rowerem gorzej. Prowadzę rower pod wiatę przystankową.
Ze strachem oglądam szkody (do granicy 100km, do Rabki 150). Rozwalone obie
dętki. Scentrowane oba koła (na boki). Plus wygięta tylna obręcz. Jeden rant
wywinięty do środka, do tego 10cm wypłaszczenie, patrząc na obręcz z boku. Szprycha
w tym miejscu luźna. Czyli po powrocie do Krakowa trzeba ogarniać nowe kółko. W
tym momencie kwestia jest inna: czy da się na tym jechać? Daję dwie nowe dętki
(zawsze wożę dwie rezerwy), stare raczej śmietnik – po dwa duże przecięcia. Pompuję
do tylu ile się da pompką za 20zł (a da się do 3,5bar). Pomimo tego wgniecenia
opona jakoś siedzi – można kontynuować jazdę, czuć tylko małe, rytmiczne bicie.
Ufff… Centrowaniem zajmę się w domu, na boki może ze 2-3mm bije. Dziękując Bogu
że tylko tak to się skończyło, przez żółte łany rzepaku(?), już nie szarżując
jadę dalej. W Martinie kilka losowych fotek rzeczy bardzo różnych: a to ruskiego czołgu, a to blokowisk, a to linii wysokiego napięcia. Popołudnie jest
upalne. Szukam jakiejś stacji z czynnym kompresorem, niestety bez skutku.
Stacje są ale albo bez, albo z zepsutym tego typu sprzętem. Po drodze dobijam
ręczną jeszcze trochę, jakoś da się jechać. Droga na Dolny Kubin bardzo malownicza. Wraz z idącą równolegle linią kolejową przyklejona jest ona do
jednego ze zboczy doliny rzeki Orawy. Podobne klimaty jak droga z Piwnicznej do
Muszyny. Jest Kubin, a potem i Orawski Podzamok. Obowiązkowa fotka na tle
wiadomo czego. Zaczyna się ściemniać, przed Trzciną już czarno. Niepokoją znów
pojawiające się błyski na horyzoncie. Na szczęście gdy zbliżam się do nich,
okazują się być tylko odpalanymi z jakiejś okazji fajerwerkami. Trzciana, Twardoszyn,
droga zaczyna się dłużyć. Wreszcie Chyżne. Ostatnie 50km do Rabki na oparach.
Drzemki na przystankach, energetyki, te sprawy. Po lewej, nad Babią, znów się
błyska. Tym razem to jednak nie fajerwerki. Na szczęście burza mnie oszczędza,
pewnie wie że mam już dość na dziś. Idzie sobie gdzieś indziej, zatopić kogo
innego. Na kwaterę dowlekam się w nocy, o której to już nie pamiętam.
Bańska zdobyta. Wrażeń nie brakowało, szczęścia też nie :) Rzecz
o której zapomniałem wspomnieć - zapomniałem czapki, i drugą noc jechałem z
workiem na śmieci pod kaskiem ;)
6l (w tym 2,25l energetyka)
5 bułek z szynką/dżemem, 2,5 paczki delicji, 4 banany, 3 wafelki, 1 energy bar
Zdobyte szczyty:
Łysa Góra 549 x2
Przeł. Spytkowicka 709 x2Sedlo Velky Sturec 1010 Korekta 25.12.2020: tak naprawdę zdobyłem Sedlo Donovaly 950 ;)
Sedlo Maly Sturec 890
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 350-399, Rabka 2018
Do sklepu
d a n e w y j a z d u
11.45 km
0.00 km teren
00:44 h
Pr.śr.:15.61 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:150 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Kategoria > km 010-049, Rabka 2018
Do sklepu
d a n e w y j a z d u
7.16 km
0.00 km teren
00:25 h
Pr.śr.:17.18 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:150 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Kategoria > km 000-009, Rabka 2018
Do sklepu
d a n e w y j a z d u
11.03 km
0.00 km teren
00:34 h
Pr.śr.:19.46 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:200 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Kategoria > km 010-049, Rabka 2018
Długi weekend czas zacząć!
d a n e w y j a z d u
67.66 km
0.00 km teren
04:10 h
Pr.śr.:16.24 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:12.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Trasa taka jak zawsze:
Kilka fotek: https://photos.app.goo.gl/gopnqdS737x5nbD73
18.05 - 23.05
Zdobyte szczyty:
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 050-099, Rabka 2018