! Wycieczka Sezonu 2017
Dystans całkowity: | 638.11 km (w terenie 3.50 km; 0.55%) |
Czas w ruchu: | 33:24 |
Średnia prędkość: | 19.11 km/h |
Suma podjazdów: | 3383 m |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 638.11 km i 33h 24m |
Więcej statystyk |
Na północ :)
d a n e w y j a z d u
638.11 km
3.50 km teren
33:24 h
Pr.śr.:19.11 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:15.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3383 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
1. Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/SWfIquRK55tHKKEz1
2. Piosenka do zdjęć: https://www.youtube.com/watch?v=iQKZFDbO4Wk
3. Wymęczona relacja (jeśli ktoś zdecyduje się czytać, to wyłącznie na własne ryzyko, nie ponoszę odpowiedzialności za to że ktoś dojdzie do połowy i umrze z nudów):
Z Krakowa nad morze. Albo do Gdańska. Albo gdziekolwiek na drugi koniec Polski. Takie coś siedziało mi głowie od początku mojej przygody z rowerem tj. od roku 2011. Tylko że siedziało pod postacią małej, kilkudniowej wyprawy. Tak po 100-150km dziennie. Z przyczyn różnych ciągle odkładałem ją na kolejny sezon, i kolejny, i kolejny... Czas leciał, kondycja leciała (w górę) a plany przeewoluowały w 3x200. A potem w 2x300. W 2016 zrobiłem natomiast pierwszą 400kę, w 2017 pod koniec lipca pierwszą 500kę. W Rzeszowie po ok. 515km byłem w tak dobrym stanie że przemknęło mi przez myśl że gdybym w tym momencie był gdzieś na Pomorzu to te kilkadziesiąt km dzielące mnie od morza dociągnąłbym z palcem w nosie. Ale nie byłem na Pomorzu. Byłem w Rzeszowie. Bo trasę pierwszej 500ki zaplanowałem bardzo asekuracyjnie. Wskutek czego pomimo że pękła "magiczna 500ka" czułem pewien niedosyt. To ciągle nie było to. Trzeba spróbować jeszcze raz, tym razem nieasekuracyjnie, przez całą Polskę. Plany pokrzyżowała nieco gleba z początku sierpnia. Właściwie to gdy zbierałem swoje poobijane zwłoki ze szlaku pod Lubaniem to pierwsza myśl jaka przemknęła mi przez głowę: "no to se pojechałem nad morze...". Skończyło się mocnym poobijaniu, niby nic groźnego. Ale przez dłuższy czas byłem jednak trochę obolały i nie widziała mi się żadna rekordowa trasa. I tak minął sierpień. Potem minął i wrzesień, pogoda nie dopisywała, nie było weekendu z dwoma słonecznymi dniami (słonecznymi zarówno w Małopolsce, na Mazowszu jak i na Pomorzu :D ), nie było czasu. Wreszcie nadszedł ostatni weekend. Przełom września/października. Kilkanaście stopni (mniej niż 20, więcej niż 15) i żółciutkie okrągłe słoneczko w całej Polsce. W nocy plus kilka i brak przymrozków. Wszystkie pogodynki, meteoprog-i i inne TVNy były zgodne. To będzie pogodny weekend. Trzeba spróbować, teraz albo nigdy (tzn. za rok dopiero pewnie). Koło środy zapada ostateczna decyzja. Bierzemy wolne na poniedziałek i jedziemy to. Tego też dnia rozpocząłem przygotowania. Ze śr./czw. przespałem się 12h. Z czw. na pt. 8h. Jeśli tylko uda się zdrzemnąć w piątek wieczór na te 2-3 godzinki to senność nie będzie problemem. Przeserwisowałem też rower, rozrysowałem trasę :D (trzy pierwsze fotki w albumie), jakieś tam zakupy (mniejsze niż zwykle, żeby nie dźwigać tego, po drodze się kupi). Spać położyłem się koło 19. Podejrzewałem że nie będzie łatwo usnąć. I nie myliłem się, na zmianę: leżałem, drzemałem, spałem. Z tego letargu wyrwał mnie o 23.45 budzik komórki. Szybkie ogarnianie wszystkiego, 10 razy sprawdzam czy wziąłem najważniejsze: pieniądze, telefon i ładowarkę. Wziąłem. Na pewno wziąłem. A może jednak zapomniałem? Otwieram sakwę: jednak są, można jechać. Ale sprawdzę jeszcze raz, na wszelki wypadek. Wziąłeś, wziąłeś, wziąłeś, wszystko już jest, przestań sprawdzać tę cholerną sakwę, mówi do mnie wreszcie mózg. Ok, niech ci będzie. Jedziemy!
Godz. zero, zero minut piętnaście, września dzień ostatni, Anno Domino 2017.
No i ruszyli! A dwóch ich było: turysta rowerowy któremu wydaje się że jest ultrakolarzem i jego dzielny 29er, któremu wydaje się że jest szosowym przecinakiem, pożeraczem asfaltu.
Dobra, do rzeczy już: pierwsze co odczułem, poza ogromnym podekscytowaniem to to, że jest zimno. A przecież jestem w mieście, to co będzie na jakichś zadupiach koło świtu? Staram się myśleć pozytywnie, w zimie też się przecież jeździło.
- Ale to były jakieś tam stóweczki, a nie trasa przez całą Polskę!
- Cicho tam, nie znasz się.
(walczę z myślami).
Dorzuciwszy jakąś dodatkową warstwę przelatuję przez miasto, zatrzymując się tylko na fotkę na Rynku. Te koła, tego roweru, i te nogi, tego rowerzysty za 1,5-2 doby będą stały na Bałtyckiej plaży, myślę sobie. Z Krakowa wylatuję wojewódzką 794ką. Przed Skałą najcięższy dziś podjazd (właściwie to jedyny podjazd - vide profil trasy ;) ), z 200 na ponad 400m n.p.m. W Skale śniadanie, i dalej, na Wolbrom. Tu kończą się latarnie i zaczynają fajne, ciemne zadupia. Fajne bo lubię jeździć w takich ciemnościach i podziwiać rozgwieżdżone niebo, ale z praktycznego punktu widzenia to jednak lepiej się jeździ gdy są latarnie. No ale z praktycznego punktu widzenia to lepiej by było jechać pociągiem/autobusem nad to morze a nie rowerem ;) Kilka mniejszych i większych pagórków, i jest i Wolbrom. Na ławeczce znajduję niemal pełną (9 na 10) paczkę chusteczek! Fajnie, sprzydadzą się. Na wyjeździe z miasta pierwszy trudny nawigacyjnie odcinek (odcinki trudne nawigacyjnie to te nie biegnące wojewódzkimi/krajówkami). Patrzę na tą piękną rozpiskę, patrzę, i nie wiem gdzie skręcić. Odpalam na 30 sekund (oszczędzać baterię, oszczędzać baterię!) GPSa w komórce i już wiem. Pomimo raptem kilkudziesięciu km zaczyna pobolewać tyłek. Ale nie martwi mnie to zbytnio, ten typ tak ma, za chwilę przełączy się na "rowerowy tryb" i przestanie boleć ;) 30km zadupiasty odcinek i wita mnie świecący na czerwono neon supermarketu "Wafelek". Znaczy się Szczekociny. Szczekociny kojarzą mi się właśnie z "Wafelkiem". Coś tam pewnie jem, ciastka/bułkę/banana, nie pamiętam, zapijam energetykiem, i jazda. Wojewódzką na Secemin. Tu wita mnie pierwszy wschód na trasie. W oka mgnieniu minęła ta nocka. Wyprzedza mnie tu ciekawy zestaw, betoniarka na lawecie. Chciałem cyknąć fotkę ale nie zdążyłem. 100km wybija na liczniku tuż przed Seceminem, o godz. 6.35 (AVS 20,7). W mieście (jak się potem okazało wsi) pamiątkowa fotka między dwoma jakimiś mieczami. Ale to nie one najbardziej przykuły moją uwagę a pierwsze pożółkłe drzewa. Skąd ta jesień, przecież sezon dopiero się zaczął! Zanim zacznie mi być smutno lecę dalej, na Włoszczową. Na "tankszteli" (Gustav ©) doganiam wspomnianą betoniarę i cykam fotkę. Pewnie mało kto wie ale poza słynną stacją kolejową (notabene bardzo przydatną, można zakończyć tam jakąś trasę rowerową, wskoczyć w pociąg i w godzinkę z hakiem teleportować się do Krakowa) we Włoszczowej jest także rynek (!). Na nim właśnie urządzam standardową ~15min odpoczynkowo-jedzeniowo-fotograficzną pauzę i jadę na Przedbórz. Tak wspominam o tych miastach że najpierw jadę na Secemin, potel lecę na Włoszczową itp. bo w długich trasach stosuję "technikę małych celów". Polega ona na tym że staram się nie myśleć że przede mną jeszcze np. 300km. Myślę tak: do miasta X 30km a potem się zobaczy. Gdy dojeżdżam myślę: do miasta Y tylko 20. A potem jakoś to będzie. W mieście Y pocieszam się: do miasta Z rzut beretem, jakieś 25km. Co to jest 25km, to jest nic. I tak właśnie dzielę sobie w myślach trasę na mniejsze odcinki i staram się nie ulec "magii wielkich liczb". To bardzo pomaga. Na wyjeździe z miasta przecinam CMK i mijam jakiś dziwny jaz na rzece. Dziwny bo z jednej strony wpływa przejrzysta woda a z drugiej kłęby pian, jakby szamponu dolali. Standardowe tankowanie w sklepie (2 Blacki bądź też inne Tigery, nie pamiętam już). Z miejscowości o ciekawszej nazwie mijam Dobromierz (jakaś taka pozytywna nazwa) i koło godz. 10 docieram do Przedbórza (ta z kolei nieco groźna). Tu dłuższa niż zwykle pauza a to za sprawą przygrzewającego wreszcie Słońca. Pierwszy raz w trasie było mi ciepło. Wita się też tu ze mną jakiś miejscowy chłopiec, w gustownym niebieskim kapeluszu i takichże okularach. To bardzo miłe że przejeżdżając przez różne wioski i miasteczka dzieci a czasem nawet młodzież (!) potrafią powiedzieć zupełnie obcemu człowiekowi "dzień dobry" :) Dalsza część drogi zapadła mi w pamięci jako obsadzone pięknymi (miejscami pożółkłymi) drzewami aleje. Ale to nic dziwnego że jest tu ładnie, żbliżam się bowiem do Sulejowskiego Parku Krajobrazowego. Nie mógłbym nie wspomnieć o tym że znowu jest chłodno. Słońce świeci, niebieskie niebo bez jednej chmurki ale powietrze wciąż zimne. Doskonałym pomysłem było ubranie się w 100% na czarno, Słońce opiera się czarnej polarowej bluzie i przyjemnie ogrzewa plecki :) Dosłownie 200m krajówką i kolejny trudny nawigacyjnie odcinek bocznymi drogami. Tu z kolei w czasie odpoczynku na przystanku zagaduje mnie inny chłopiec. Chodzi o kulach i widać że jest w jakimś stopniu upośledzony umysłowo. Zadaje proste pytania, ja także odpowiadam prosto:
- A co ty tu robisz?
- Odpoczywam.
- Tak na rowerze przyjechałeś?
- Na rowerze.
- I tak sobie jeździsz?
- Tak sobie jeżdżę.
Pożegnaliśmy się miło i każdy ruszył w swoją stronę. Krótki leśny odcinek na którym moją uwagę zwraca ponadnaturalna ilość drzew iglastych (jak w górach). 200 wskakuje na licznik o godz. 13.55 (AVS 21), dokładnie na wiadukcie nad S8. Wreszcie coś cieplej, przebrałem się nawet w krótkie ciuchy i użyłem (pierwszy z 2 razy) kremu z filtrem (!). Dość monotonne okolice - bezkres pól uprawnych, gdzie jedyną atrakcją są farmy wiatrowe nie nudzą mi się zupełnie - mieszkając w Krakowie i jeżdżąc dużo po górach to taka przyjemna odmiana, egzotyka :) A takie pole pełne żółciutkich słoneczników to coś pięknego :) Po drodze rozkopany most (dwa metrowe rowy w poprzek drogi ale dla rowerzysty to żadna przeszkoda) i docieram do Niewiadowa, znowu wojewódzką. Tu zaczyna się ścieżka rowerowa, którą rzecz jasna z premedytacją ignoruję, aby dojechać nad morze w dobrej kondycji psychofizycznej. Ktoś tam czasem zatrąbi ale tym się w ogóle nie przejmuję, tylko jadę swoje. I tu mega fart! Zatrzymałem się aby zrobić zdjęcie jakichś tam niewiadowskich blokowisk (bo nie było nic innego godnego uwagi), opieram rower o barierkę, a pół minuty później mija mnie policyjne Kia Sorento! 30 sekund jazdy więcej a koszt wycieczki wzrósłby o 100zł. Aby nie kusić losu przeturlałem się po tej ścieżce do jej końca, który ku mej uciesze nastąpił po jakichś kilkuset metrach. W Budziszewicach jestem koło 16tej, a wspominam o tym dlatego że znowu jest mi zimno. Całe 2 godzinki pojechałem na krótko pierwszego dnia, od 14 do 16. Dodatkowo zaczyna drapać w gardle, jakby coś mnie brało. Tu dociera do mnie że nocleg będzie koniecznością. Planuję go poszukać w okolicach Łowicza. Na skwerku w Budzieszewicach Pan z ławeczki obok, koło 60ki, zagaja rozmowę:
- Z daleka to mistrzu?
- Z daleka.
- A daleko jedziesz?
- Daleko.
Staram się go spławić bo jak powiem mu wszystko to pomyśli że sobie z niego jaja robię. To jest taki paradoks, gdy ktoś mnie pyta w trasie gdzie jadę. Mogę powiedzieć prawdę, wtedy ktoś pomyśli że robię z niego idiotę i się obrazi. Mogę też powiedzieć jakąś bajkę, że nie robię 300km tylko 100. Wtedy uzna mnie za superherosa, pogratuluje kondycji i życzy powodzenia. Wracając jednak na trasę. Kolejny, ok. 45km odcinek drogami niższej kategorii. Zapamiętałem go głównie z tego że było mi zimno i myślałem jak tu skombinować jakiś nocleg. Okolicę urozmaicają sady owocowe. Zbliżam się bowiem do Łowicza a ten kojarzy mi się z dżemikami. Czyli wszystko się zgadza. Są owoce - są dżemiki. Z większych miejscowości Jeżów a z ciekawszych Lipce Reymontowskie (Muzeum Czynu Zbrojnego i 2 czołgi na podwórku). Słońce powoli chyli się ku zachodowi, który zastaje mnie chwilę po przecięciu A2ki. Wypatruję też od jakiegoś czasu na przydrożnych domach napisów "Pokoje", "Noclegi" ale nic takiego nie rzuca mi się w oczy. Zgodnie z planem drogę skracam sobie skrótem. A skróty często mają to do siebie, że skrótami wcale nie są. Tak było i tym razem, "gruntówka" okazała się polną drogą pełną kopnego piachu, większą jej część pokonałem z buta, zastanawiając się skąd ja znam tyle brzydkich słów. Na szczęście "skrót" liczył tylko 1,5km. Boczną ale już asfaltową drogą dobijam do krajówki. Po drodze pytam dwóch chłopaków o jakieś noclegi w okolicach Łowicza. Odjeżdżam z dwoma informacjami: "Podrzeczna 22" i "Hasan". Do Łowicza wjeżdżam krajową 14ką koło godz. 19tej, a więc już prawie całkiem ciemno. Jadę szukać wspomnianych obiektów noclegowych. Na rynku jest WiFi, które działa jednak jakby chciało a nie mogło. Jedyne co udało mi się odnaleźć zanim straciłem do tego nerwy to dwa hoteliki: nocleg w cenie 130 i 190zł za noc :D Uhum. To już wiem że szykuje się 12 godzinna nocka w trasie :D Bo jakoś zupełnie przeoczyłem fakt, że jest już po przesileniu jesiennym a więc noc jest już dłuższa od dnia! Dopiero w trasie sobie o tym przypomniałem. Nic to, trzeba zebrać siły przed długą nocną jazdą. A pomaga mi w tym duża, ociekająca tłustym serem i zasypana kawałkami kurczaka zapiekanka od Hasana, plus gorąca herbata. Tak brzmi nazwa tego przybytku (kebeba): "U Hasana". Widać że to ważny punkt na gastronomicznej mapie Łowicza, wszyscy się tu znają i są z tymi dwoma miłymi Turkami na "Ty". Ogrzałem się tam nie tylko od wewnątrz ale i z zewnątrz (ciepło było w budynku). Do tego jakieś zakupy w Żabce i jestem gotowy do nocnej włóczęgi. A przynajmniej tak mi się wydaje. Długo mi tu zeszło, startuję koło 20.30. Z Łowicza na Kiernozia, z Kiernozi na Sanniki. Z Sanników na Gąbin, z Gąbina na Płock. Wszystko wojewódzkimi. Taki jest mój plan na najbliższe 60km (wspominałem już o "technice małych celów"?). Okazało się że te 60km nie było takie straszne. Druga noc w trasie jest wyraźnie cieplejsza od tej pierwszej. Póki co ;) Jechało się więc całkiem sprawnie, w Gąbinie dłuższa pauza na rynku (jakaś impreza była). 300km mam nawinięte o godz. 22.10, AVS 22,6 (nie wiem czy to nie błąd w notatkach, mogło to być też 21,6). Poza tymi dwoma miejscowościami same ciemne zadupia, lasy itp. Tablicę z napisem "Płock" mijam kilka minut po północy a więc pierwszej doby zrobiłem jakieś 330-335km. Raczej słabo. Liczyłem na zachód Słońca nad Wielką Wisłą a tymczasem muszę ją przejechać w zupełnych ciemnościach. A przejeżdżam mostem na DK 60/62, bardzo fajna pusta po horyzont o tej porze dwupasmówka z asfaltowym poboczem. Pewnym zgrzytem jest zakaz dla rowerów ale kto by się przejmował takimi drobnostkami ;) Zresztą na samym moście przenoszę rower przez barierkę na chodniczek który się tutaj przyłącza. Tablica z informacjami drogowymi pokazuje temp. niecałe 9'C. To wiele wyjaśnia, już wiem czemu nie jest mi zimno. Z mostu zjeżdżam pochylnią i jakąś boczniejszą drogą wjeżdżam do centrum. Po drodze malutki podjazd na którym pobolewa lewy czworogłowy uda (zacząłem go czuć koło Łowicza). W mieście zajeżdżam na ładny rynek (rynki z reguły są ładne), coś tam pewnie jem i ruszam dalej. Szukam jakiegoś sklepu przed wyjazdem z miasta (kończy się paliwo - energetyk) ale nic takiego nie znajduję. Niewywalenie się na rozkopanym wyjeździe krajówką uważam za duży sukces, przydało się tu doświadczenie z jazdy MTB po Beskidach. Wypatruję bocznej drogi skręcającej wraz z torami kolejowymi w lewo. W końcu jest, skręcam. W międzyczasie zaczyna być zimno, do końca nocy będę ubierał warstwa po warstwie. Po lewej imponujący widok na rozświetloną rafinerię w Płocku, na zdjęciu oczywiście niewiele co widać. Zimny i ciemny odcinek do Sierpca. Wkurza otarcie na szyi (od pasków kasku). Do tego stopnia że przez chwilę jechałem z kaskiem powieszonym na kierownicy. A ja nigdy nie zdejmuję kasku na rowerze. Nagle przypomniało mi się że wziąłem plastry (z zamiarem ew. ich wykorzystania przy otarciach, ale w nieco innej części ciała ;) ). Naklejam dwa i po sprawie. Ale to nie koniec problemów. Kończy się energetyk, kończą się baterie w gpsie (co chwilę sam się wyłącza), a mnie kończy się czas czuwania. Ziewam raz po raz i zaraz usnę. Wtem! Wiata przystankowa! Idealna, w ciemnościach (nikt mnie nie zauważy), z wygodną ławeczką i osłoniętymi bokami :) No dosłownie z nieba mi spadł ten przystanek, czego chcieć więcej do szczęścia? Może trochu cieplej mogło by być... Gaszę więc lampki, przypinam rower do ławki (nie wiem po co, chyba tak dla zasady), ustawiam budzik w komórce na 5min, zamykam oczy... Hrrrr... hrrr... hrr.. Bi-pip! hrr? Bi-pip! Pora wstawać! Nie wiem na czym to polega ale można tak jakoś oszukać organizm, kilka takich 3/5 min drzemek na siedząco pozwoliło mi przetrwać drugą noc. W końcu jest i Orlen, z bardzo miłą obsługą która wita mnie jeszcze przed wejściem do budynku. Kupuję paliwo dla siebie (litr Black'a) oraz dla gpsa (4 paluszki) i dalej, na Sierpc. Sierpc zawsze kojarzył mi się z pewnym browarem, od teraz będzie mi się kojarzył z tą pierdoloną zimnicą jaka panuje w Polsce przez pół roku, od piździernika do marca. Tu też się chyba zdrzemnąłem na ławeczce w centrum, tym razem mimowolnie, obudziło mnie zimno. Zbliża się świt, dobrze to i nie dobrze. Dobrze bo noc się kończy, nie dobrze bo koło świtu chłód może osiągnąć apogeum. Kawałek lasami, wschód wita mnie na wjeździe do Kujawsko-Pomorskiego. Tu też kilku minutowa drzemka w wiacie na leśnym parkingu. Kolejne miasto na trasie to Rypin. Zamiast jak zwykle rynku szukam czegoś z ciepłym żarciem. Jest jakaś pizzeria ale zamknięta, za wcześnie, 8mej nie ma. Wyjeżdżam nieco zawiedziony i za podjazdem (podjazd w Kuj-Pom?! kto by pomyślał O.o) natrafiam na Lotosa. Na ścianie wielki baner z jeszcze większą zapiekanką. Wchodzę. Biorę dwie. Plus herbatka. Zapiekanki średnie ale weszły pięknie, najważniejsze że gorące i NIE słodkie. Herbatka natomiast była jedną z najlepszych w życiu. Nic tak nie smakuje jak gorąca herbatka po 12 godzinnej nocy na rowerze :) Mocno odżyłem po tym postoju na Lotosie i złapałem drugi (czy któryś tam już) oddech. 400km stuka gdzieś w okolicach Rypina właśnie, koło godz. 7.35-7.45, AVS 19,9. W okolicy pola, lasy, elektrownie wiatrowe, czyli bardzo ciekawe rzeczy, jak już pisałem. Kolejna godna uwagi mieścina na trasie to Brodnica. Dużo ceglanych zabytkowych zabytków, zrobiłem 3 zdjęcia, można by zrobić i 30 ale szkoda baterii w telefonie. Właśnie, bateria. Ciągle mniej i mniej prądu, niedługo stracę łączność ze światem... Gdzie tu naładować? Z Brodnicy wyjazd ładną drogą, ładnym podjazdem, po lewej równie ładne jezioro. Właśnie, podjazd. Tak się śmiałem na początku z tego ale Pomorze zaskoczyło mnie ukształtowaniem terenu O.o Nie jest to taka stolnica jak na Mazowszu/Wielkopolsce ale mnóstwo kilkunasto a nawet kiludziesięcio metrowych hopek. Gdyby ktoś teleportował mnie na taką leśną pagórkowatą drogę na Pomorzu pomyślałbym że to jakieś pogórza na południe od Krakowa/Tarnowa/Rzeszowa! Z rzeczy godnych odnotowania to to, że wreszcie jest ciepło :) Drugiego dnia autentycznie było ciepło i spory kawałek przejechałem zupełnie na krótko, a i kremu z filtrem raz użyłem. Toczę się przez różne wioski imieniem Biskupiec, Kisielice itp. i ciągle wypatruję jakiegoś obiektu gastronomicznego. Nie tyle po to żeby zjeść coś ciepłego ale aby podładować telefon. Kilkanaście % zostało. Nic godnego uwagi jednak nie znajduję. Po drodze kolejny "skrót", niecałe 2km szutrówką. Też piaszczystą ale w miarę przejezdną. Dodatkowo ładne widoki na farmę wiatrową, nie żałuję, takie skróty są OK. Kawałeczek podrzędnymi asfaltami i w Trumiejkach dobijam do wojewódzkiej na Rypin. Ten odcinek zapamiętałem z kilku powodów:
- 8 (ósme) województwo na trasie!
- mięsień bolał tak że podjazd robiłem głównie prawą nogą
- bardzo byłem zmęczony i w pewnym momencie skręciłem w pierwszą lepszą leśną drogę i usiadłem na mokrej trawie
- na zjeździe do miasta po mocno zdemolowanym asfalcie dłonie bolały tak że ciężko było utrzymać kierownicę
- na licznik wskoczyło 500km :) Było to o godz. 14.25 a AVS to 19,6.
Do Prabut dojeżdżam z kilkoma % baterii w telefonie. Tak, piszę o jakieś głupiej baterii w głupim telefonie, bo to głównie ona zaprzątała mi wtedy głowę. Co będzie jak dojadę nad Morze i nie będzie czym zrobić zdjęcia?! W końcu jest pizzeria, gdzie mogłem zatankować trochę mAh (oczywiście wcześniej zapytałem) a przy okazji także zjeść pizzę. Tak dużą że całej nie dałem rady, kawałeczki (oczywiście te na obwodzie ;) ) zostawiłem. Telefon 48%. Powinno wystarczyć. Od dawna już wiem że nie ma szans zdążyć nad morze np. do tej Stegny o jakiejś ludzkiej porze, żeby zobaczyć zachód Słońca. A łażenie nocą po plaży wydaje mi się średnim pomysłem, na zdjęciu nic wyjdzie, zmieniam więc plan. Z Malborka zamiast prosto na północ polecę na Gdańsk. Dobry i Gdańsk, też jest nad morzem no i 600ka wpadnie. Ta pauza w Prabutach postawiła mnie na nogi, złapałem drugi któryś tam oddech i znowu leciało się pięknie. Uprzedzając fakty: ciężko mi w to uwierzyć ale odcinek 500-570 wszedł lekko i przyjemnie. Po drodze Mikołajki Pomorskie (zapadła dziura) no i Sztum, miasto zdecydowanie godne uwagi. A to za sprawą zamku. Któremu zapomniałem zrobić zdjęcia. Jak można nie zrobić zdjęcia zamku w Sztumie?! Mam tylko zdjęcie rynku ale to mnie w żaden sposób nie usprawiedliwia. Fail po prostu, zamiast zainteresować się zamkiem zastanawiałem się czy kupić w Żabce niebieskiego, żółtego czy zielonego izotonika (padło na zielony, mój ulubiony kolor). Ze Sztumu krajową 55-teczką na Malbork. Po drodze zapada zmrok ale ciągle jest jeszcze w miarę ciepło. Do Malborku docieram już po ciemku. Robię zdjęcie jakiejś wieży, tak na wszelki wypadek, jakbym z jakiegoś powodu nie zrobił zdjęcia zamku. Tym razem jednak zrehabilitowałem się i nie tylko zrobiłem 3 zdjęcia, ale nawet zapytałem pewnej miłej Pani z której strony jest najładniejszy widok (na zamek). Okazało się że z drugiej strony Nogatu. Widok zaiste imponujący, na zdjęciu rzecz jasna nic nie widać. Znowu to co najciekawsze mijam nocą :/ Jako że w ogóle nie byłem zmęczony (odcinek 500-570) w Malborku żadnej pauzy nie robiłem, tylko ruszyłem czym prędzej dalej, zanim zacznę być zmęczony. Z krajowej 55ki skręcam w boczne drogi na Nowy Staw. To co tu się działo to już ciężko opisać słowami, czułem się świeżo jakbym dopiero z domu wyjechał, wszystko przestało boleć (włącznie z lewym czworogłowym), spać też się nie chciało. Nie było też zimno, w krótkich spodenkach jechałem. W Nowym Stawie tylko fotka na rynku, i dalej, zanim zacznę być zmęczony chcę przejechać jak najwięcej. Szukam wyjazdu z miasta, pomaga mi w tym dwóch młodzieńców ze Skody Felicii Kombi, którym ustąpiłem pierwszeństwa na skrzyżowaniu. Wskazali oczywiście właściwą drogę, przez Lubieszewo i Ostaszewo ale byli mocno zdziwieni/zaniepokojeni widokiem rowerzysty w środku nocy na tych zadupiach. Pożegnałem się ładnie zanim zapytają o szczegóły podróży, i zdziwią/zaniepokoją się jeszcze bardziej ;) Gdzieś między nowym Nowym Stawem a dobiciem do krajowej 7ki euforia i moc zamienia w jeden wielki kryzys. Znowu jest zimno, ciemno i znowu boli. Możliwe też że chciało się spać, nie pamiętam czy była tam 3/5 min drzemka czy nie. Drogowskaz: "Gdańsk 34km". To były najdłuższe 34km w moim życiu. A z rzeczy takich fajniejszych, bo nawet gdy jest kryzys to coś fajnego może się przytrafić: niesamowite wrażenie zrobiły na mnie te wszystkie wszechobecne tam elektrownie wiatrowe nocą. Te czerwone migające światła na masztach i potężny szum wirników. Chwilę tam stałem i podziwiałem to zjawisko. W końcu dobijam do 7ki. Most na Wiśle. Hmm Wisła, to już Gdańsk niedaleko pewnie? Ale gdzie tam, ponad 20km jeszcze... Ciężarówka za ciężarówką, rondo za rondem, a Gdańska jak nie było tak nie ma. Kolejne rondo, S7 na Gdańsk, poleciałbym, pewnie najszybciej ale zakaz :/ Inne zjazdy z ronda kierują na jakieś wiochy. Ja nie chcę na jakieś wiochy, ja chcę do Gdańska! "Koszwały" taka wiocha jakaś. Usiadłem tam na ławeczce na jakimś skwerku i błędnym wzrokiem wpatrując się w drogę, jadłem jednego 7days'a za drugim. Potem chyba mi się zdrzemło na kilka minut, i znowu tak jak w Sierpcu obudziło mnie zimno. Tym razem dużo większe, cały dosłownie trzęsłem się z zimna. Wsiadam na rower, rower trzęsie się razem ze mną. Dobrze że nikt mnie nie widział w tym stanie. Dłuższa chwila musiała minąć i parę ładnych obrotów korbą zanim temperatura wróciła do normy. Gdzieś tu pewnie stuka 600km, AVS ok. 19,5 a godzina mogła być nie wiem która. Pewnie między północą a pierwszą. W końcu jakaś wojewódzka, standardem przypominająca jednak krajówkę (szerokie asfaltowe pobocza). W oddali po prawej wyłania się niezwykły widok. Coś jakby "city", centrum wielkiej metropolii ze świecącymi drapaczami chmur. Tylko jakieś dziwne mi się to wydaje, skąd w Gdańsku tyle wysokich budynków by było? Podjechałem bliżej i "las wieżowców" okazał się być lasem wież rafineryjnych. Wiedziałem że w Gdańsku jest wielka rafineria ale skrajnie zmęczony człowiek ma ograniczoną zdolność kojarzenia faktów, logicznego rozumowania itp. Zrobiłem zdjęcie, na którym i tak nic nie widać. Ten niezwykły widok mocno podniósł mnie na duchu. Już nie może być daleko. No i nie było, chwila moment i koło godz. 1szej, niemal 49 godzin od wyjazdu z domu ukazuje się upragniona zielona tablica G D A Ń S K ! Udało się! W takich chwilach jak te wszystko przestaje boleć, przestaje być zimno, przestaje się chcieć spać. Z 15 minut zajęła mi sesja zdjęciowa z tą tablicą ;) Bateria w tel. poniżej 15% więc flesza nie włączę... Co tu robić, co tu robić, zdjęcie z tablicą nie wyjdzie! Resztki logicznego rozumowania jakimi dysponuje teraz mózg podpowiadają: przecież masz lampkę w rowerze ;) No tak, a w tej lampce drzemie 500 lm! Włączam więc najjaśniejszy tryb i jest zdjęcie na którym widać te 6 magicznych liter na zielonym tle (oraz moją skromną osobę). Z czystym sumieniem mogę jechać zwiedzać miasto. Lecę jak leci jedną, drugą, trzecią estakadą (puściutkie o tej porze), w końcu zjeżdżam w boczniejsze drogi. Co tu zwiedzać? Co jest symbolem Gdańska i czego nie zobaczenie byłoby ogromnym faux pax? Pierwsze co mi przychodzi do głowy to zabytkowy żuraw portowy. Drugie przychodzi mi do głowy... yyy... Nic nie przychodzi. Chyba przyjechałem tutaj nie przygotowany. Albo wiem co jest symbolem tego miasta tylko będąc w nieco innym niż na co dzień stanie świadomości nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć. Hm. To może najpierw jakieś statki? Nigdy nie widziałem na żywo żadnej pełnomorskiej jednostki (tylko jakieś krypy na Wiśle), więc fajnie by było zobaczyć coś naprawdę dużego. Statki, statki. Gdzie są statki. Kręcę się po mieście to tu, to tam. Żywej duszy, nie ma kogo spytać. GPSa nie włączę (bateria kilka %, trzeba oszczędzać na zdjęcia). Mam mapkę centrum w mapie Polski 1:700000 ale nic mi ona nie mówi, za mała. Kręcę się w kółko, trzy razy przejeżdżam obok tego samego salonu BMW a statków ani widu ani słychu :/ W końcu jednak coś drgnęło. Nie przejeżdżam czwarty raz obok tego samego salonu BMW tylko widzę jakąś wieżę. Znaczy się starówka jaka pewnie, stare miasto, rynek, albo coś w tym stylu. Docieram na jakiś duży plac (Długi Targ jak się potem okazało) i pod ładną bramę (Złota Brama, tako rzecze Wikipedia). Statek to to nie jest, ale też ładne. Potem mam i fontannę, i to nie byle jaką, bo Fontannę Neptuna! Jeszcze jedna brama i jestem nad Motławą, w tym całym starym porcie. Jest i Żuraw, tylko nie ma jak objąć w kadr z tej strony rzeki. Ha! Statek! Mam! Nie za wielki ale mały też nie. SS Sołdek, pierwsza zbudowana w Polsce po II Wojnie Światowej jednostka. 87m długości. Coś większego bym chciał ale jakbym nie znalazł (nie znalazłem) to lepszy rydz niż nic. Potem jeszcze Onyx - prom Żeglugi Gdańskiej i jakaś drewniana "piracka" łajba - restauracja, coś jak ten cały kicz w Krakowie pod Wawelem, tylko odrobinę mniej kiczowate. Potem jeszcze zdjęcie centrum z kładki i docieram do jakiejś zapuszczonej portowej uliczki. Połatany beton, asfalt i rozlatujące się pobazgrane, zarośnięte, zabite dechami rudery. Coś takiego widziałem nie raz w grach komputerowych, okazuje się że takie coś naprawdę istnieje, i to w Gdańsku. Uliczka okazała się ślepa, zakończona wjazdem do jakiegoś zakładu. Zawróciłem więc i jakąś główną arterią poleciałem w inną część miasta. W wyniku jej eksploracji dotarłem do bram Stoczni Gdańskiej i budynków/żurawi Remontowej - to stąd jest tytułowa fotka. W czasie przygotowań do niej odwiedził mnie tu pewien lisek - tylko on jeden w tym mieście zainteresował się zmęczonym turystą po podróży przez całą Polskę. A właściwie rowerem tego turysty - obwąchał go całego dokładnie dookoła i nie znalazłwszy niczego do jedzenia sobie poszedł. Dotarłem jeszcze do jakiejś elektrociepłowni i zawróciłem. Zmęczony już byłem i zimny wiatr się wzmógł. Doturlawszy się po śladzie do dworca zakupiłem bilety i suchy prowiant na drogę powrotną. Koło 4tej nad ranem było.
Normalny do Krk + bilet na rower 92zł. Odjazd 4:53, w Wawie na Centralnym 5 minut na przesiadkę (niepokoiło mnie to, i słusznie), w Krakowie 12.43 miał być. W pierwszym TLK nie było gniazdek (tel. ledwo zipie, telefon najważniejsza sprawa!) więc zamiast słuchać muzyki zdrzemnąłem się nieco. Po drodze trzeci wschód Słońca od wyjazdu z domu, fajnie :) Opóźnienie w Warszawie półgodzinne, pociąg do Krakowa odjechał... Już miałem hejtować na PKP a tymczasem w informacji przełożyli mi bilet na ekspres. Odjeżdża później ale do Krakowa jedzie godzinę krócej. W dodatku WiFi, gniazdka, woda w kiblu, jak dla mnie pełen luksus :) Podróż drugim pociągiem minęła więc bardzo przyjemnie, na słuchaniu muzyki. A także. A także na patrzeniu przez okno na uciekający w tempie >100km/h krajobraz. Na cały ten ogrom przestrzeni, 600km i 8 województw. Potem popatrzyłem na mój rower, stojący obok za szybą. I wtedy dopiero uświadomiłem sobie że ja to wszystko przejechałem przed chwilą na tym rowerze. Niepozornej kilkunastokilogramowej maszynie, bez żadnego silnika, bez zamkniętej kabiny z miękkim fotelem, czy ogrzewaniem. I bardzo byłem wtedy szczęśliwy :)
W Krakowie przed południem, w domu koło wpół do pierwszej. Ale zanim dojechałem do domu mała ciekawostka: 600km po jakichś zadupiach, ciemnościach, krajówkach i nic. A w Krakowie prawie gleba na plantach, na zasypanym piaskiem chodniczku :D Prawie tzn. rower poleciał na bok ale mnie udało się jakoś zgrabnie zeskoczyć i ustać na nogach.
Podsumowując: rowerowa przygoda życia :) Póki co oczywiście. W połowie trasy było niemal pewne że będę musiał nocować i w ogóle nie wiedziałem czy dociągnę do końca. A tymczasem wyszła nowa życiówka (duża w tym zasługa cen noclegów w Łowiczu, gdyby kosztowały kilkadziesiąt zł to pewnie bym się skusił). Wydaje mi się że udało mi się to przejechać dzięki temu że całe to 6-letnie (niezbyt wielkie, no ale małe też nie) doświadczenie w jeździe na rowerze wykorzystałem w czasie tej jednej 600km trasy. Nie było by w tym nic dziwnego gdyby nie to wszystko działo się automatycznie. Gdy coś zaczęło się dziać nie zastanawiałem się czy zrobić tak czy inaczej tylko robiłem to co trzeba było zrobić. Po prostu działałem jak maszyna. Idealnie zaprogramowana maszyna. Zaprogramowana do tego żeby przejechać trasę z punktu A do B. Nie chcę żeby ktoś uznał to za jakieś moje samouwielbienie czy coś, tylko ja po prostu tak to widzę. Jakby co hejtować u mnie zawsze można do woli, ja nie usuwam żadnych komentarzy :)
Jedyne co się nie udało tej trasy to to, że przez najciekawsze miejsca przejechałem nocą: Wisła w Płocku, Zamek w Malborku i Gdańsk. W samym Gdańsku nie dojechałem też nad samo morze, na plażę, po prostu zapomniałem (!) w całej tej euforii. Ale to się nadrobi, np. w przyszłym sezonie ;)
Z dolegliwości & urazów: od Łowicza do Prabut pobolewał lewy czworogłowy, otarcie na szyi od paska kasku, popękane od zimna usta (ostatnia rzecz jakiej się spodziewałem O.o), no i dłonie, główny problem. Następnego dnia obie były zdrętwiałe i z osłabionym czuciem. Po tygodniu ciągle dokucza lewa i nie wiem kiedy przejdzie... Tyłek zniósł trasę bardzo dobrze, praktycznie bez bólu jechałem. Dużym sukcesem jest też to że udało mi się nie rozchorować, pomimo pobolewającego pierwszego dnia gardła.
To był dobry, rowerowy dzień 2,5 doby :)
4. Statystyki:
00.15 (30.09) - 12.25 (02.10)
9l płynów: 4,5l energetyków, 1,5l izotoników, 1,5l wody, 0,9l herbaty, 0,6l soków
4x wafelki (różne), 3x bułki z pasztetem (?), 3x banany, 3x zapiekanki, 2x lub 3x drożdżówki, 2x duże delicje, 2x duże wafelki, 2x 7days + paczka małych 7days, 2x paluszki, 2x czekolada, 1x słone ciasteczka, 1x (bardzo) duża pizza
100km 6.35 AVS 20,7
200km 13.55 AVS 21,0
300km 22.10 AVS 22,6 (lub 21,6)
400km 7.35-7.45 AVS 19,9
500km 14.25 AVS 19,6
600km 0.00-1.00 AVS 19,5
1 doba ok. 335km
2 doba ok. 265km
3 doba ok. 40km
I dwie ciekawostki: jeśli brać pod uwagę godziny wschodów/zachodów Słońca to większą cześć trasy pokonałem nocą: 28,5h, a za dnia tylko 23,5h. I na te 28,5h (minus ileś tam h, bo przednią lampkę na postojach zawsze wyłączam) nocnej jazdy wystarczył mi jeden akumulator 18650 2600mAh, i jeszcze mu zostało. Jechałem na 2 i 4 (z ośmiu) trybie Bocialarki 500lm. Nie wiem ile światła mają te tryby (instrukcja zginęła), chyba mało, ale w zupełności wystarczyło. Drugi 18650 leżał w sakwie nieruszony.
PS To 638km to takie małe oszustwo ;) Ostatnie 10km to powrót z dworca w Krakowie do domu, ja tak zawsze cheatuję. Tak naprawdę w Gdańsku skończyłem jazdę z wynikiem 628km ;)
Nowe gminy:
Świętokrzyskie:
Kluczewsko
Łódzkie:
Przedbórz
Ręczno
Ujazd
Budziszewice
Koluszki
Jeżów
Słupia
Lipce Reymontowskie
Maków
Łyszkowice
Łowicz - obszar wiejski
Łowicz - teren miejski
Chąśno
Kiernozia
Mazowieckie:
Sanniki
Gąbin
Płock
Stara Biała
Bielsk
Gozdowo
Sierpc - obszar wiejski
Sierpc - teren miejski
Szczutowo
Kujawsko - Pomorskie:
Rogowo
Skrwilno
Rypin - obszar wiejski
Rypin - teren miejski
Osiek
Brodnica - obszar wiejski
Brodnica - teren miejski
Zbiczno
Warmińsko - Mazurskie:
Biskupiec
Kisielice
Pomorskie:
Prabuty
Mikołajki Pomorskie
Sztum
Malbork - obszar wiejski
Malbork - teren miejski
Nowy Staw
Nowy Dwór Gdański
Ostaszewo
Stegna
Cedry Wielkie
Pruszcz Gdański - teren wiejski
Pruszcz Gdanski - obszar wiejski
Gdańsk
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 600-699, Powrót pociągiem, ! Wycieczka Sezonu 2017