^ UP 3500-3999m
Dystans całkowity: | 2536.36 km (w terenie 50.50 km; 1.99%) |
Czas w ruchu: | 80:08 |
Średnia prędkość: | 17.53 km/h |
Maksymalna prędkość: | 73.00 km/h |
Suma podjazdów: | 28901 m |
Liczba aktywności: | 8 |
Średnio na aktywność: | 317.05 km i 16h 01m |
Więcej statystyk |
Wawa 3
d a n e w y j a z d u
402.82 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Pojechałem obejrzeć ten bajpas którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)
https://photos.app.goo.gl/dEvY99jEPcC3fbBN7
Dopisane 0,75km (licznik się wypiął). Ślad od Radomia jest dosztukowany na szybkości odręcznie. Brak oczywiście błądzenia po drodze, zwiedzania Radomia, Wawy, dokręcania po Krk. Ekspresówką też rzecz nie jechałem tylko serwisowymi. Tzn. zrobiłem ekspresówką pojedyncze km, w dwóch miejscach - most na Nidzie i jakiejś innej rzece, za Skarżyskiem. To są punkty gdzie nie ma żadnej alternatywy, nie da się przekroczyć w tych miejscach legalnie rzek pojazdem innym niż samochodowy.
8.40 (sb) - 00.40 (pon)
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Bratysława :)
d a n e w y j a z d u
428.49 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3750 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad jest miejscami pocięty, brakuje też zwiedzania Bratysławy i 40+km z Trzciany do Rabki)
https://photos.app.goo.gl/vje1LhRAgnoeP4rg9
Nieco wymuszony urlop (remont mieszkania) poskutkował tygodniowym
wyjazdem tam gdzie zwykle, czyli do Rabki. Nie ukrywam trochę mi on pokrzyżował
plany na resztę sezonu, tyle celów jeszcze do zaliczenia. Ale skoro już jestem
w Rabce to wypada coś dłuższego przejechać. Wymyśliłem że poprawię Bratysławę
:) Poprawię, bo raptem kilka km zrobiłem tam w czasie przesiadki, gdy wracałem
pociągiem z Wiednia. Z Rabki ~350km. Powrót pociągiem wyglądałby tak:
Bratysława → Kralovany, Kralovany → Trzciana. Trzciana jest pod granicą, koło Chyżnego i stąd
jeszcze 40km na gumowych kołach do Rabki. To może wydawać się niewiarygodne ale
okazuje się że przez Słowację da się zaplanować trasę, która będzie względnie
płaska! 2500M UP (potem jednak wyszło więcej, ale i tak nie jakoś dużo) na 350km jak na Słowację to jest płasko ;) Jak? Trzeba jechać
wzdłuż rzek, które będą wpadać do kolejnych rzek. Za koleją: po kilkudziesięciu
km pagórków zaraz za granicą PL/SK wskakuję w dolinę rzeki Oravicy, potem
Oravy, następnie bardzo długa jazda doliną Wagu a końcówka to nizina Naddunajska, raptem 100m n.p.m. Nie żebym nie lubił jazdy po górach, po
prostu tym razem celem jest stolica Słowacji, a nie 1000m przełęcze w Niżnych Tatrach. W pt.
po południu raptem 70km dojazd na kwaterę w Rabce przypomniał mi że nogi
jeszcze zmęczone po Wiedniu. Trzeba trochę odczekać, wyruszę w połowie next
tygodnia. Uważnie śledzę prognozy pogody i wychodzi że codziennie ma być gorąco
i burzowo. Padło na wt./śr., wtedy miało być najmniej burzowo. Oczywiście w pon.
wieczorem prognoza na wt. się zmieniła – pogorszyła, na bardziej
deszczowo-burzową. Ale co zrobić, w miarę pewna prognoza na next dzień jest
poprzedniego dnia wieczór. Nie przewidzisz, taki mamy klimat.
Wygramalam się o 6.25. Drogi mokre, niebo całkiem zasnute
chmurami. Nie wygląda to dobrze. Nie zjechałem nawet do centrum Rabki i
lunęło.
Schowałem się pod dachem starego domu, więc nie zmokłem w ogóle. Ale jeśli tak ma
wyglądać dzisiejsza pogoda to waham się czy przełożyć tego na jutro. Po 20min.
przestaje padać. Toczę się powoli dalej, co chwila jednak staję i wertuję
prognozy pogody na telefonie. Zużyłem kilkanaście ?terii i nic nie wymyśliłem.
Jadę dalej, najwyżej się zawróci. Swoją drogą nie wiem czemu klimat w którym
żyjemy nazywa się umiarkowanym? Jest on totalnie nieprzewidywalny, i ta nazwa
jest nieadekwatna. Nie ma on umiarkowania pogodowych niespodziankach i
anomaliach. W Lewiatanie kupuję picie, w międzyczasie rozpogadza się coraz
bardziej. To dodaje wiary w powodzenie ambitnego bądź co bądź, przedsięwzięcia. Straciłem natomiast na
starcie co najmniej 45 minut. W coraz bardziej przygrzewającym Słońcu krajową
7eczką kieruję się ku Słowackiej ziemi. Choć oczywiście niepewność co do pogody
dalej jest – ciągle obserwuję kształty i kolory chmur kotłujących się na
horyzoncie. Na przystanku po drodze
śniadanie, w postaci chleba z pasztetem +
energetyka. Najwyższy chyba podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką, zjazd i
przed godz. 10 melduję się na granicy. Doskonale znany odcinek przez Trzcianę,
Twardoszyn do D. Kubina mija przyjemnie, pod znakiem radości z rozpoczynającej
się kolejnej rowerowej przygody :) To tu, to tam odpoczywam, jem, piję. Oraz
podziwiam uroki Słowackiej górsko – małomiasteczkowej, nieco biednej i
zaniedbanej, ale mimo to pięknej krainy. Te wyrastające spośród pól stare
fabryczki z jednym
kominem, pociesznie wyglądające, malutkie, 2-osiowe wagony
motorowe, podniszczone ale ciągle czynne pawilony handlowe z poprzedniego
ustroju, i to wszystko zatopione w pięknych zielonych dolinach czystych rzek i
otoczone pasmami dzikich gór. Wszystko to cholerrrnie mi się podoba :) I nie
pozwala się nudzić w trasie. Podziwiając to wszystko docieram do pierwszej
naprawdę konkretnej atrakcji – Zamku Orawskiego. Ekstraklasa jeśli
chodzi o zamki – przyklejony nie wiem jakim cudem do skały, wznosi się ponad
100m ponad lustro rzeki Orawy. Zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Po prostu
mój nr 1, spośród zamków jakie widziałem (na żywo). W Polsce takich nie
ma :)
Zdjęcia zabraknąć nie mogło. A że ciężarówka się wepchała? Trudno. Czy
każde zdjęcie musi być idealne? Wg mnie nie, zwłaszcza jeśli jest to fotka z czegoś tak
improwizowanego, szalonego, robionego na wariata jak tego typu tripy rowerowe.
Przed Kubinem niewielki podjazd, po nim szybki zjazd efektownymi estakadami do
centrum miasta. Wszystko z pięknym widokiem na
Wielki Chocz. W Kubinie
skwapliwie korzystam z kraniku z wodą, zmywając z siebie część brudu przed
nałożeniem kolejnej warstwy kremu z filtrem. Oraz wciągam szynkowo-syrową
bagietę (wiadomo ocb) oraz zmarzlinę (trochę trudniejsze, ale też można się
domyślić – lody). Przejeżdżam ciekawą, drewnianą
kładką nad Oravą. Ciekawą, bo
zadaszoną i pełną gablot/wystaw z jakimiś tam reklamami sklepów czy nawet
jakichś muzealnych eksponatów (?). Nie przyglądałem się tym razem, ale
wiem że coś takiego tam jest. Jeszcze ciekawostka w postaci takich oto
skorupek-
żółwików na auta ;) I obieram dalszy kurs, drogą nr 70 na Kralovany.
Sytuacja pogodowa znowu się pogarsza. Z tyłu nadciągają ciemne chmury, z przodu
też. Na szczęście te z tyłu są ciemniejsze. Tak sobie przynajmniej wmawiam ;) W
Kralovanach na rozstaju krajówek skręcam
w prawo, na Żylinę. I jest już coraz
gorzej, chmury są de facto nade mną. Po chwili zaczyna kropić, dociągam do
jakiegoś zajazdu i zastanawiam się co dalej. Przestaje, szkoda marnować czasu.
Deszcz dopada mnie kawałek dalej, z pół godziny siedzę pod wiaduktem. Jak
szybko przyszło, tak szybko poszło, pogoda w górach jest dynamiczna. Niebo
błękitnieje a ja ciągnę dalej. Fajne ciężarówki
Tatry, proste, betonowe pomniki, zapewne radzieckie zabytkowe działo. Cała Słowacja. Dalszy odcinek
drogi jest nietypowy. Krajówka idzie doliną Wagu, z jednej strony przyklejona
do rzeki, z drugiej do skalnej ściany. I zamiast jak zwykle być szeroka, jest
wąska. Tzn. są trzy pasy. Na zmianę dwa w jedną, jeden w drugą stronę, potem na
odwrót. Nie było by w tym nic złego gdyby nie to że przeciwne kierunki oddzielone
są niskim, żółtym betonowym separatorem… Co powoduje że jazda na odcinku
jednopasmowym jest wkurwiająca/stresująca/
niebezpieczna (asfaltowych poboczy
brak). Niby większość jest w dół i nie jadę wolno, ale oczywiście auta jadą
szybciej. Jedna ciężarówka wyprzedza mnie na 10cm… Rejestracje polskie. No kto
by pomyślał, nie do wiary… Na szczęście jakoś przeżyłem ten fragment, czego dowodem jest ta relacja.
Niesamowity widok ruin zamku przyklejonych do skały pozwala zapomnieć o nieprzyjemnej drodze. Sama skała jest
wzmocniona betonowymi „przyporami”, ciekawie
to wygląda. Przed Żyliną kolejne chmurzyska, tym razem nad górami, na
zachodzie. W tym sporym jak na Słowację mieście zaliczam
rynek i Shella na
wyjeździe, i nie czekając aż pogoda się pogorszy, jadę dalej. Kawałek za miastem
moment kluczowy – obieram drogę nr
61. Której to będę się trzymał do końca,
zaprowadzi mnie ona do samej Bratysławy. Drogowskazy mówią o ~200km do stolicy.
I pomimo że to krajówka prowadząca do stolicy kraju to jest przyjemna, mało
ruchliwa. Tuż obok idzie bowiem ekspresówka (autostrada?). Raz równolegle, raz
przeplata się, to górą, to dołem, to na jedną, to na drugą stronę, raz bliżej a
raz dalej krajówki. Poprowadzona dość efektownie – mnóstwo długich i wysokich
wiaduktów. Na razie idzie wiaduktem
przyklejonym do zbocza doliny Wagu. Stan
nieba teraz wygląda najpoważniej z całej trasy, i najpoważniej się też
zakończy. Cisnę ile sił w nogach uciekając przed próbującą mnie dogonić i
przykryć granatowo-szaro-burą, skłębioną
kotarą kotłujących się chmur. W IDEALNYM
momencie dociągam do najbliższego miasta - Povazskiej Bystrzycy. Povazskiej, bo pod Wagiem, nad Wagiem, przy rzece
Wag. Burza dogania mnie ale ja jestem już
bezpieczny pod dachem pawilonu
handlowego. Leje, błyska się i grzmi. Chmury wyglądają bardzo groźnie, wrażenia dopełnia
UPIORNIE wyglądający biurowiec. Gdy po ponad godzinie deszcz wreszcie wygasa
jest już ciemno. Upewniając się że woda tam na górze już się skończyła i cała
wylała, robię jeszcze małą rundkę po Bystrzycy. Młodzież hałasuje, Lidl jeszcze
otwarty, fontanna świeci, miasteczko żyje. Wspomniana ekspresówka poprowadzona jest bez
pierdolenia się, tzn. bardzo efektownie ;) Idzie kilkanaście metrów centralnie
ponad miastem, ponad domami, efektownie iluminowaną
estakadą :) Cała Słowacja
:) Ja tymczasem dalej 61ką, przez kolejne śpiące już raczej miasteczka, wioski
i wioseczki doliny Wagu. Koło północy mam na liczniku 200 z hakiem km, i jestem w
miasteczku Ilava. Prawie jak Iława, na Dln. Śląsku. Główną (jedyną?) atrakcją
jest tu
zamek, robiący jednocześnie za więzienie O.o Potem jest jeszcze Dubnica
(nic szczególnego, jakieś świecące zakłady przemysłowe). No i Trenczyn, miasto
zdecydowanie warte kilku zdań. O tym że jest tu jakiś zamek słyszałem, ale nie
wiedziałem że tak efektownie wkomponowany w miejski krajobraz. Otóż: w centrum
miasta wyrasta sobie skała. A na tej skale wyrasta zamek :) Szczegóły na
zdjęciach.
Cała Słowacja :) Jest też oczywiście jakiś rynek, ciekawe budynki itp. No i
pułapka na rowerzystów. Tzn. ja nie wyglebiłem ale wg mnie jak najbardziej da
się na tym wyglebić, jest to jak najbardziej możliwe. Wag przekraczam nie tym
mostem co chciałem – nie starym, a nowym gdzieś na obrzeżach, tak mi się
pojechało jakoś. Noc powoli dobiega końca, końca dobiega również mój czas
czuwania. Dzieje się to dokładnie w Piestanach. O brzasku zasiadam na
przystanku a wstaję z niego o świcie. Jest trochę lepiej, ale nie idealnie.
Dosypiał będę jeszcze kilka razy, na innych ławeczkach. Same Piestany –
przełokrutna
dziura, nawet jak na Słowackie standardy :) Taka Rosja, Ukraina
bardziej. Zdemolowany asfalt, betonowe pobazgrane mury, chodniki z przewagą
trawy niż betonu. Ale to nic, bo pisałem że lubię takie klimaty :) Wstaje nowy, pogodny, póki co dzień, a do
Bratysławy coraz bliżej :) Jakaś stówa, tako rzecze tablica. Jest ranek, pociąg
wieczorem, pozwalam sobie więc na mały objazd Piestan. Jakiegoś rynku, centrum
nie znalazłem, jest za to zalew, na Wagu, za miastem. Przejeżdżam całą jego
długość
ścieżką rolkowo-rowerową, przyglądając się niespiesznemu,
małomiasteczkowemu życiu Słowaków. Tu jakiś wędkarz, tam rolkarz który wyszedł
przejechać się tam i z powrotem wzdłuż zalewu. Zjechałem też nad wodę, ale ta
jakaś nie za czysta, nie ryzykuję mycia się. Opuszczam Piestany. Wag został
gdzieś z boku. Góry zostały daleko z tyłu. Tzn. jakieś pagórki tylko są, po mojej
prawej. Wjechałem na równiny południowo-zachodniej Słowacji, w dolinę Dunaju.
Dokoła królują pola uprawne, już po żniwach, ino
słoneczniki się ostały i
jeszcze rosną. Trnava nie chce nadejść, kilometrów przybywa bardzo powoli,
Celcjuszów za to bardzo szybko. Kryzys. Zażegnuję go dwoma długimi pauzami
przed miastem. Siedzę w cieniu przydrożnych drzew i przyglądam się buchającym parą wodną, chłodniom elektrowni na
horyzoncie. Elektrowni
atomowej :) Tak, tak, Słowacja, kraj wielkości dwóch
Polskich województw ma atomówkę :) Nawet dwie, z czego stara nieczynna a nowa
uruchamiana, rozbudowywana. Bliskość elektrowni to również mnogość linii
WN.
W którą stronę by nie spojrzeć tam wysokie kratownicowe słupy. Wreszcie Trnawa.
Typowe Słowackie miasto, nie wiem co tu więcej napisać. Nieco zapuszczone
peryferia i odpicowana
starówka. Dalej jestem zmęczony i głodny ale czuję bliskość Bratysławy i szkoda mi
czasu na odpoczynek i jedzenie. Wciągam tylko
energetyka i jakieś wafelki, żeby nie odcięło. Coś normalnego kupię w
Bratysławie. Wjeżdżam do Bratyslavskego
Samosprawnego Kraju ( :D ). A asfalt
jak był zniszczony tak dalej jest, nie widać tu żadnej stołecznej
reprezentacyjności. Ciekawie wygląda też utrzymanie pasa drogowego. Zdjęcia
zapomniałem zrobić ale wyglądało to tak: asfaltowe pobocza niby są ale jakby
ich nie było. Bo z obu stron drogi wdziera się w skrajnię bujna przydrożna
roślinność – drzewa i krzewy. Nawet rowerem nie da się jechać po poboczu, bo
można dostać gałęzią w łeb. Ostatnie miasto przed celem podróży to Senec. Nic
nie zwiedzam, tylko z przejazdu dwa
zdjęcia. Jeszcze 25km. Uwagę zwracają
jeziora, stawy przy drodze. Woda o
zielonym zabarwieniu, pewnie bardzo czysta.
Aż kusi się umyć ale zauważyłem na GPSie że na obrzeżach Bratysławy też jest zalew, tam
dokonam ablucji. Druga ciekawostka to budowa obwodnicy, drogi itp. Ciekawostka
bo widać że ostro budują – po kilka
wywrotek naraz wjeżdża/wyjeżdża w tumanach
kurzu na/z placu budowy. Ja trochę poczekałem aż kurz opadnie żeby przejechać
;) Bratysławę
zdobywam o 13.30 :) Od czego by tu zacząć? Zaczynam od Slovnaftu,
i dwóch zimnych izo. Węzłem zjeżdżam z wielopasmowej drogi w stronę lasku, i
zalewu który wypatrzyłem. Złote Piaski się on nazywa (Zlate Piesky). Jest część
zagospodarowana turystycznie, jest i część dzika. Mnie rzecz jasna interesuje
ta druga. Druga to las z wyjeżdżonymi szerokimi drogami, zastawionymi przez
masę aut i dzikie plaże. Zapomniałem że mam rower szosowy i wyjebałem na błocie
;) Na szczęście przy małej prędkości, strat na ciele brak, w rowerze tylko
dziabnięta owijka i skrzywiony koszyk na bidon. Ale do rzeczy: druga część
zalewu, ta dzika dzieli się na kolejne dwie części. Druga, ta głębiej to plaża
nudystów/naturystów :D Oczywiście nie wiedziałem o tym, przez przypadek
zajechałem. Zawracam zanim ktoś mnie stamtąd przegoni. Zresztą widoki i tak
nieciekawe, same stare chłopy i jeszcze starsze baby, 50, 60, 70+ ;) Bliżej
położona cześć jest jak sądzę przeznaczona dla normalnych ludzi. I tu
właśnie sprowadziłem rower nad
brzeg i się nieco umyłem i przebrałem, żeby
śmierdzieć trochę mniej. Ok, a więc dochodzi 15ta. Sporo czasu tu straciłem.
Interesujący mnie pociąg odjeżdża po 18tej. Znowu mało czasu na zwiedzanie :/
3h. Nie lubię tak. Tzn. jest kolejny przed 23, ale wtedy w Kralovanach
czekałbym w nocy 1,5h na przesiadkę, w Trzcianie byłbym o 5.30 rano, a w Rabce o
8mej. Tym razem nie mam chyba siły na dwie noce pod rząd włóczenia się. Odpada.
Wracam wcześniejszym i muszę te 3h spożytkować jak najlepiej, jak najwięcej
zobaczyć. Słynny most już widziałem, więc takim celem must see na dziś jest
Zamek. Ale tak z bliska chcę go zobaczyć. Kieruję się więc w kierunku centrum.
Bratysława to duże (jak na Słowację) miasto, 400tys. z hakiem. Coś jak Gdańsk
albo Szczecin. Więc długo będę jechał do tego centrum. Blokowiska, centra
handlowe,
biurowce. Co zwróciło moją uwagę najbardziej. Wydaje mi się że
już wiem. Już wszystko wiem. Owszem na Słowacji jest bieda, jest takie trochę
zacofanie, taka wciąż postkomunistyczna rzeczywistość. Myślałem że to jest
wszędzie w tych małych miasteczkach, ale że Stolica jest odpicowana. O tym że w
Bratysławie jest to samo dowiedziałem się tydzień temu, wracając z Wiednia. Ale
to chyba jednak nie jest bieda. To jest taka nasza Słowiańska bylejakość, Słowiańskie
„jakośtobędzie”, tutaj w wydaniu ekstremalnym, bo w wykonaniu Słowackich Słowian.
Dlaczego tak sądzę? Bo tramwaje nowe, autobusy nowe (4-osiowe!), biurowce wysokie,
estakady, mosty z rozmachem jak w Ameryce, auta też niczego sobie. Ale te
chodniki… To jest zlepek połatanych, poklejonych, połaci, łat, plam, placków
różnego rodzaju i koloru asfaltu i betonu. Z łączeń których wyrasta sobie trawa
i chwasty. Jak gdzieś brakło asfaltu to wsadzili kilka kostek Dauna. I tak jest
wszędzie, w każdym mieście, tak jest też w Bratysławie. Dla porównania w Wiedniu miałem wrażenie że robotnik przed położeniem każdej płyteczki, każdej kosteczki kilka minut myślał jak ją położyć żeby wyszło to jak najlepiej. Może po prostu tu się
nie zwraca uwagi jak to wygląda, ważne że działa. Że jest utwardzona
nawierzchnia i że da się po tym chodzić. Tak to widzę. Dobra, koniec wymądrzania
się. Zbliża się burza, docieram w okolice wzgórza zamkowego. Wzgórze jest
wielkie, znajduję się na nim nie tylko zamek a cała dzielnica miasta. Ulica
pnie się naprawdę stromo do góry, w końcu jest zamek. Na dziedziniec wjechać
rowerem nie można ale znajduję fajną miejscówkę na
zdjęcie. OK, zamek
zaliczony, do pociągu 2h, burza chyba się rozmyśliła i nie chce przyjść. Czasu
w sam raz żeby wrócić na dworzec dłuższą drogą, potem coś zjeść i kupić
bilety. Jadę wyżej, poszukać szczytu tego wzgórza, bo zamek nie jest bynajmniej
w najwyższym jego miejscu. Ulica, z siecią trolejbusową pnie się wyżej. Po
obu stronach domy, lub raczej wille. Trudno się dziwić, reprezentacyjna
dzielnica. W końcu jest – droga osiąga
maksymalny punkt, wyżej się nie da.
Szukam jakiegoś punktu widokowego na miasto ale nic nie ma, wszystko ogrodzone
i zabudowane domami. Kawałek dalej, na zjeździe,
znajduję. W prześwicie między
domami można zobaczyć piękną
panoramę niżej położonych dzielnic, z górującymi
kilkoma wysokościowcami. Kontynuuję stromy
zjazd, i jadę na Hlavną Stanicę. Taki sam nieład i bałagan jak wszędzie. Coś tam jem, kupuję
listoki (bilety), odganiam się od Cyganów (kilkuletnia dziewczynka prosi o
papierosa…) i pakuję do właściwego pociągu. Coś jak
InterCity, z Bratysławy do
Koszyc, ja wysiądę w Kralovanach. Podróż mija miło i przyjemnie, lubię jeździć
pociągami, a Słowackimi pociągami to już w ogóle, taka egzotyka trochę, nowość
dla mnie. W
Kralovanach ciemno, pociąg do Trzciany już czeka. Taki spalinowy
szynobus właściwie, jakich pełno na SK/CZ. Tyle że nie taki śmieszny, malutki,
dwuosiowy a trochę większy, przegubowy. Frekwencja niska, wstawiam rower
na tył
i również jedzie się fajnie. Coś tam próbowałem się zdrzemnąć ale w ogóle nie
chce mi się spać. Wpół do dwunastej jestem w Trzcianie. Znajomy rynek, ładnie
iluminowany
Hotel Rohac. Do Rabki 40+km, krajową 7ką, przez Jabłonkę. Ależ mi
się nie chciało tego jechać. Nie żebym był zmęczony, po prostu mi się nie
chciało. Powroty do domu na kołach są po prostu nudne, dołujące, demotywujące, dlatego nie jeżdżę pętli tylko z pkt A do B i wracam pociągiem. Chcąc mieć to jak najszybciej z głowy mocno tu przycisnąłem,
zapuściłem jakiś energetyczny bit i jakoś szły te km. Na zachodzie coś tam się
błyska, burza mnie nie dopada, ale deszcz tak. Przeczekuję go na przystanku.
Ten odcinek zawsze mi się strasznie dłużył. Na szosówce dłuży się nieco mniej.
W końcu jest
Rabka i standardowy kryzys na ostatnim podjeździe. Kilka km i 200m
UP pod kwaterę, to jest najbardziej niszczący fragment, ta końcówka. W łóżku
koło 3.30. Oczywiście włączył się pies i obudził gospodarzy…
Udana trasa, Bratysława poprawiona. Pogoda jakoś dała radę.
Deszcz przeczekałem 3 razy, burzę 1 raz, nie zmokłem w ogóle. Samego zwiedzania
stolicy trochę mało, ale jeszcze tu przecież wrócę. Ten urlop pozwolił mi
zregenerować się. Pomijając więcej czasu na spanie to fajnie się rozłożyły
przerwy na reperację pomiędzy trasami. Zamiast dwóch tras w dwa kolejne
weekendy była jedna trasa, pośrodku tygodnia. Dzięki temu zamiast 4-5 dni na
regerancję pomiędzy kolejnymi trasami (mało…) mam 7-9 dni.
Wiedeń – V
Bratysława – V
Budapeszt – X
Praga – X
Berlin – X
Tak to na dzisiejszy dzień wygląda :)
6.25 (wt) - 3.30 (czw)
AVS 18,2
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2019
Uratować Majówkę!
d a n e w y j a z d u
300.01 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/AQPT44jQFGUJgXQf6
5.40 - 7.30
4,555l (w tym 0,75l energetyka)
AVS 18,1
Nowe gminy: 1
Małopolskie: 1
Lipnica Wielka
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 300-349, Rabka 2019
Klasyk klasyków
d a n e w y j a z d u
262.09 km
0.00 km teren
15:09 h
Pr.śr.:17.30 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Zdjęcia: https://photos.app.goo.gl/aYLReextU8cScczM9
Po pełnej wrażeń trasie odpoczywałem trzy dni. Poza
pokiereszowanymi kołami nie stwierdziłem żadnych poważniejszych usterek, ramy
czy widelca. Dopompowałem tylko i podcentrowałem koła. Z wgnieceniem i płaskim
10cm miejscem na tylnej obręczy rzecz jasna nic się nie zrobi, to jest temat do
ogarnięcia w Krakowie. Ale opona siedzi a bicie jest ledwo wyczuwalne, da się
jeździć. Postawiłem więc jeszcze jakąś średnią traskę pyknąć. ~250km pętelka
wokół Tatr wydaje się być w sam raz :) W zeszłym roku zrobiłem ją z Krakowa,
więc nie robi ona na mnie wrażenia ;) Potem okaże się jednak że wcale tak lekko
nie było… Znów pojadę zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Nie wiem dlaczego, tak
po prostu. Albo wiem – po to aby po drodze mieć niemal 50km zjazd, a nie niemal
50km podjazd ;) (na wykresie obok mapki widać ocb).
Wyjechałem chwilę przed świtem, po normalnie przespanej
nocy. Jest to fakt zasługujący na podkreślenie. Właśnie tu, w czasie majówki
skończyłem z dziwnymi wyjazdami o północy po 1-3h godz. snu. A czasem i bez
snu. Bardziej ludzkie pory wyjazdu przełożą się potem na o wiele lepszą
tolerancję na długotrwałą jazdę – mniej energetyków, mniej halucynacji, mniej
1-3sek przyśnięć w czasie jazdy, mniej innych skutków ubocznych i ogólnie o
wiele przyjemniejszą, efektywniejszą, i bezpieczniejszą jazdę. Staczam się do
centrum Rabki, po czym zaczynam wtaczać się na szczyt Piątkowej łagodnymi serpentynami Zakopianki. Zaczyna widnieć, ale wstający dzień nie zapowiada się
pogodnie. Całe niebo spowite jest szarą-burą kotarą kłębiących się chmur. Padać
na szczęście nie pada. Po szybkim zjeździe wpadam do centrum New Targu w
poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Decyzja o tej trasie była spontaniczna i nie
kupiłem nic wcześniej. Jest! Dochodzi 6ta i właśnie otwierają Lewiatana, jestem
pierwszym klientem. Oprócz różnych, stałych i płynnych form słodkości zanabywam
także dwa pasztety – mały i duży. Z New Targu wiadomo, na Jurgów. Płaska z
początku (kotlina Nowotarska) i niezbyt fascynująca droga ciekawsza staję się
gdy zbliżam się do Tatr. Zaczyna się kończący kawał za granicą podjazd na ponad
1000m, nienazwaną słowacką przełęcz. Na granicy melduję się chwilę po 8mej. Wita
mnie taki jak zawsze, niesamowity widok trzech, tworzących taką jakby koronę,
niemal 2000m szczytów :) Zaraz wypogadza się i zjazd przez Zdżar już w
promieniach powoli ogrzewającego rześki poranek Słońca. Przed Spiską Belą
odbijam w prawo, w „Tatrzańską Obwodnicę” (to jak tak ją sobie nazywam. W
każdym razie droga nr 537 to jest). W Wysokich Tatrach (miejscowość) wciągam kanapki,
posmarowane wzmiankowanym pasztetem – nawet nóż wziąłem z domu. I powoli,
kilometr za kilometrem wspinam się pod Szczyrbskie Pleso – najwyższy punkt
trasy (~1350m). Załapuję się nawet na akcję gaszenia pożaru lasów w Tatrach, o
którym trąbią w TV i Internetach. Śmigłowce, i to całkiem spore jak oko laika,
wojskowe(?) kursują w te i we wte. Wodę która pobierają gdzieś w dolinie
transportują w podczepionych na linach pomarańczowych „bańkach” i spuszczają
nad lasem, wysoko w górach. Kto jechał ten wie jak bardzo widokowa jest ta
droga. Po prawej tonąca w resztkach chmur ściana 2500m szczytów, po lewej
kotlina i ileś tam km dalej druga, 2000m ściana Niżnych Tatr. W Szczyrbskim
jestem po 13tej. Dociągam do położonego trochę wyżej kurortu i z pół godziny
przeznaczam na odpoczynek. Fotki na tle jeziora oczywiście zabraknąć nie mogło
:) Odpoczynek kontynuuję na wspomnianym zjeździe do Liptowskiego Hradoka. Praktycznie
przez 50km droga raz mniej, raz bardziej, ale opada. Historia lubi się powtarzać
– dokładnie w tym samym miejscu co podczas zeszłorocznej pętli dostrzegam
nadciągające znad północy chmury. Idealnie w tym samym obniżeniu między
tatrzańskimi szczytami. Jeszcze trochę czasu jest, więc chwilę przysiadam nad
krystalicznie czystą rzeką. I kontynuuję zjazd. Prybylina. Tak chyba nazywa się
miejscowość, gdzie dopadają mnie pierwsze krople deszczu. To już całkiem na
dole. Myślę czy nie schować się tu pod wiatą, bo akurat jest. Eee. Nein!
Kawałek jeszcze pociągnę. A nuż przejdzie bokiem :) Kolejna wiata. Na chwilę
się schowałem. Ale nie pada jeszcze mocno, da się jechać. A burza zawsze może
przejść bokiem. Vavrisovo. W końcu mnie dopada. Nie burza właściwie, bo grzmi
gdzieś dalej, tu tylko leje. Siedzę pod wiatą, i czekam. Czekam i czekam, nie pamiętam
ile, ale długo. A dalej kapie. Gdy woda w cebrze zaczyna się kończyć, i kapie
słabiej, ruszam dalej. Może to utknęło tutaj, i żeby przestało kapać trzeba
spod tego wyjechać? Ubranko p/deszcz z Deca daje radę, jestem względnie suchy. W Hradoku ciągle pada. Nie ma co stać, dalej trzeba próbować spod tego wyjechać.
Pełnymi wody koleinami toczę się do Mikulaszu. Kawałek przed miastem przestaje.
Woda nie tylko nie spada z góry, ale nie ma jej w ogóle na ziemi. Czyli tu to
zjawisko w ogóle nie sięgło. Trochę posiedziałem w mieście czekając aż pogoda
na pewno się ustabilizuje. Ale ona nie chce. Na północy, nad górami przez które
będę musiał się przebić Kwaczańską Przełęczą ciągle granatowo. Nic, jadę dalej,
zobaczy się. Mijając kompleks Tatralandii wyjeżdżam z zurbanizowanego terenu, i
kieruję się w dzikie ostępy Gór Choczańskich. Zanim wjadę w wijącą się w lesie
serpentynami część podjazdu, podziwiam panoramę Liptowskiej Mary, z żółtymi
łanami rzepaku przed, i ścianą Niżnych Tatr za nią. Zaczyna się właściwa cześć
wspinaczki. Bardzo śmiało poprowadzona szosa, efektownie wcina się w zbocza
otaczających gór, konsekwentnie i nieprzerwanie nabierając wysokości. W
międzyczasie chmury się przerzedzają, zachód Słońca jest już pogodny. Za
wyjątkiem południowej strony świata – tym razem kotłuje się nad Niżnymi Tatrami. Ale tym się nie martwię, bo to hen daleko, nad sercem Słowacji. Tam
gdzie jadę, ku granicy, jest OK. Zjazd z przełęczy już w narastających
ciemnościach. W Zubercu półmrok, w Podbieli noc. Ostatnia prosta, Twardoszyn,
Trzciana, i granica. Końcówka jednak, ostatnie kilkadziesiąt km zmęczyło mnie
jednak bardziej niż ostatnio, jak z Bańskiej wracałem. Końcowe 50km do Rabki to
jeden wielki kryzys, to samo co ostatnio, drzemki, energetyki, tylko że w
większej ilości. Na kwaterę znów doczołgałem się w środku nocy, budząc
gospodarzy. Nie lubię takich sytuacji, gdy ktoś z powodu mojego dziwnego hobby
musi w nocy zrywać się z łóżka.
Nie wiem czym to spowodowane było, ale cały następny dzień
przechorowałem. Z gorączką i dreszczami, na zmianę leżałem, spałem, siedziałem
na łóżku. Skończyło mi się jedzenie ale nie miałem siły jechać 3km do sklepu.
Do gospodarzy (piętro niżej, ze 20 schodów) też nie miałem siły iść. Zjadłem
resztkę chipsów, piętkę chleba i słoik dżemu. Ale grunt że wycieczka się udała
:)
5l (w tym 1,25l energetyka)
3 banany, kilka kanapek z pasztetem, 3 x delicje, 1 x energy bar i 5 słowackich wafelków
Zdobyte szczyty:
Piątkowa 715
Obidowa 865
Zdiarskie Sedlo (Sedlo pod Prislopom) 1081
Kvacianske sedlo 1070
Vysne Hutianske sedlo 950
Przeł. Spytkowicka 709
Łysa Góra 549
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 250-299, Rabka 2018
Rzeszów (przez Preszów)
d a n e w y j a z d u
365.07 km
0.00 km teren
19:12 h
Pr.śr.:19.01 km/h
Pr.max:73.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Po czerwcowej trasie do Przemyśla miałem tam jedną nie załatwioną sprawę. Mianowicie umknęła mi przełęcz Dukielska a do Polski wróciłem inną drogą. Poszukując fajnej trasy przebiegającej przez wspomnianą przełęcz natknąłem się na Preszów - duże słowackie miasto, jeszcze nie byłem. W sam raz na kolejny cel wycieczki :) Do tego jeszcze punktu powrotu - Rzeszów (ew. Przemyśl), połączyć to jakimiś sensownymi drogami i już wiem gdzie jadę :)
Start standardowo koło północy a dokładnie to 15 po. Do Limanowej standardowo, najkrótszą drogą: Wieliczka, Gdów, Stare & Nowe Rybie. W Wieliczce śniadanie, w Gdowie drugie. W mieście Dni Gdowa i z tej okazji różne dziwne dekoracje. W okolicach Łapanowa trochę mgieł, koło kościoła w Rybiu jak zwykle chwila zadumy nad sensem istnienia i kolejna (nieudana) próba rozszyfrowania czy migające na czerwono światełka na horyzoncie to Chorągwica czy Łęg. W Limanowej mała pauza i z tego co pamiętam to trochę tam pokropiło ale szybko przestało. Zimny start, rozgrzewający uphill krajówką i zjazd bokami przez Przyszową, Naszacowice do Starego Sącza. Po drodze znajduję 5 groszy i wita mnie wschód Słońca. W Starym Sączu krótka pauza i coś co zaczyna mnie niepokoić - wzmagający się wiatr. Ze wschodu, czyli dokładnie tam gdzie jadę. No nie za dobrze. W Rytrze mijam mnóstwo biegaczy, jakby jakiś maraton. Masakra jak ci ludzie się katują, niszczą stawy i w ogóle niezdrowo wyglądają - sama skóra i kości. Mężczyzna 1,80 ważący na oko 60kg? To na pewno nie jest zdrowe. Czy oni nie wiedzą o istnieniu takiego wynalazku jak rower?! Zdjęć nie robiłem bo przykry to był widok. Przed Piwniczną rozkopana droga i ruch wahadłowy, można też po chodniczku. Szukam jakiegoś sklepu ale nic nie znajduję. Właściwej drogi (krajówki) też nie znajduję. Za kawałek ograniczenia do 3,5t utwierdzają mnie - nie, to na pewno nie jest krajówka ;) Na szczęście kawałek dalej, już na Słowacji dobijam do głównej drogi oraz znajduję sklep. Mam tylko 0,19E ale złotówki też bez problemu przyjmują. Mają "rozliczny towar" więc moją ulubioną, zieloną Vineę też. Do tego dwa eksperymentalne energetyki marki "Hell" :D Podjazd na "Siodło Vabec" wchodzi gładko, zjazd również ;) Liczyłem na jakiś rekord ale raptem niecałe 70km/h było. Do poprawki kiedy indziej. W tych okolicach jedyna dziś okazja na widoki na wysokie góry - Tatry. Od teraz będę się od nich oddalał. Centrum Starej Lubowni omijam, już byłem. Jedzie się raczej ciężko bo jak wspomniałem ciągle jest bardziej lub mniej pod wiatr. Drogę umilają natomiast sielskie widoczki na Słowackie bezludzia: krówki, jeziorka i inne fajne rzeczy. Na węźle w Lubotinie z idących do tej pory równolegle dróg nr 68 i 77 wybieram tę pierwszą: na Koszyce (też trzeba kiedyś odwiedzić) i Preszów. Jest ciężko ale wspomagam się eksperymentalnymi eliksirami i jakoś daję radę. Zaczynają się typowe dla wschodniej Słowacji krajobrazy, tj. niewysokie, kilkusetmetrowe górki. Jest tu bardzo ładnie :) Z godnych odnotowania miasteczek: Lipany i Sabinov. W tym pierwszym jakiś targ/odpust, w drugim otoczony rozchodzącymi się jezdniami drogi rynek/plac. Po drodze dostrzegam że zieleń drzew przełamywana jest już miejscami żółcią pierwszych żółtych liści. Do tego całe łany typowych dla późnego lata, również żółtych kwiatuszków (o nieznanej mi nazwie). No jesień idzie, nie da się ukryć :/ Do Preszowa docieram nieźle zmęczony, dochodzi 15ta. W centrum uwagę zwraca okazały gmach (Urząd Samorządowego Kraju Preszowskiego), z zadbanym pomnikiem i placem do kompletu. Jest też coś w rodzaju głównego placu/skweru (z kościołem i pomnikiem Towarzyszy Radzieckich), gdzie odpoczywam jakąś godzinkę. Ale najbardziej z całego miasta utkwił w pamięci las. Las żółto-niebieskich, obleśnych, przyrdzewiałych słupów trakcji trolejbusowej wraz z pajęczyną drutów. Chociaż na zielono/czarno by je pomalowali... Zdjęcia zapomniałem zrobić, na tym coś tam widać. Z miasta wyjeżdżam po 16tej, szeroką krajową 18teczką. Którą w Lipnykach zmieniam na 73kę. Jest pierwszy drogowskaz na Rzeszów. 170km :D Trochę mnie ten znak zdemotywował. Z innych rzeczy jakaś pomniejsza, niepozorna, wydawało by się, ~400m przęłęcz (przełęczka). Na zjeździe tymczasem było blisko do rekordu, ale przy 73km/h spadł łańcuch a ja prawie zgubiłem nogi... Pod górę i próbować jeszcze raz mi się już nie chciało ale ten zjazd ma potencjał, trzeba tu kiedyś wrócić. Giraltovce, kolejne miasteczko na trasie którego jednak z niczego ciekawego nie zapamiętałem. Zbliża się zmrok a mnie straszy 15teczka na znaku. Ale to chyba literówka, bo ten podjazd to może z 5% miał. Przed zjazdem z kolei tablice zalecające włączenie dwójki. Nic z tych rzeczy, ja włączam wszystko co mam (a mam niewiele): 40x11 i jeszcze dokręcam ;) W Strocinie (całkiem ciemno) nieźle już byłem zmęczony i dłuższą chwilę okupowałem ten przystanek. W końcu dowlokłem się do Świdnika, tu zaczyna kropić (i będzie kropić niemal do Rzeszowa). Pomimo tego deszczyku jest bardzo ciepło: 20 stopni i ciągle można jechać na krótko. Po wyjeździe z miasta klimatyczny, kilkunasto km odcinek w zupełnych ciemnościach. Jak fajny by on jednak nie był to ciągnął się w nieskończoność a ja byłem zmęczony. W końcu tablica: "Rzeczpospolita Polska 1000m". To by trochę wyjaśniało, kilometr do granicy a więc i przełęczy Dukielskiej. Czyli od jakiegoś czasu musiało być pod górę tylko ja w tych ciemnościach tego nie zauważyłem. W końcu jest. Granica, przełęcz, Polska. Godzina - 21.45. Jak zawsze z poślizgiem, bo planowałem tu o zachodzie Słońca być ;) Jest mnóstwo zabudowań: dawnego przejścia granicznego, stacje benzynowe, sklepy, bary, parkingi itp. ale mogę odnaleźć najważniejszego: pomnika z 2 czołgami. Nie mam siły dłużej szukać, kupuję tylko picie na stacji i zjeżdżam stąd. Końcówka trasy dłużyła się niemiłosiernie, spać się chciało i ogólny kryzys. Uratowało mnie kilka 5min drzemek na przystankach (to właśnie w czasie tej trasy pierwszy raz przetestowałem tą metodę). Po każdej sił było zauważalnie więcej i nie chciało się (przez jakiś czas) spać. Dukla, Miejsce Piastowe, Domaradz, Niebylec, Boguchwała. Kolejne miejscowości których nazwy służyły mi li tylko do odliczania dystansu. Zdjęć nie zalinkuję bo nie wiem co do czego, cały ten odcinek zlewał mi się w jedną całość. W jeden wielki kryzys. Kiedy ten cholerny Rzeszów... Droga pagórkowata, największy pagórek miał jakieś ~450m n.p.m. To właśnie na zjeździe z niego wydawało mi się że zaczęło mocniej padać. Ale tylko wydawało mi się, po prostu jechałem szybciej i więcej kropel deszczu we mnie trafiało. Logiczne. Koło Boguchwały (ciekawy kościół) zaczęło się przejaśniać a im bliżej Rzeszowa tym więcej sił. Często tak mam że gdy zbliżam się do celu to sił przybywa. Tak było i tym razem, do tego stopnia że na ostatnich podjazdach przed miastem jakieś dziwne sprinty pod górkę... 5.35 rano. W końcu jest. W Rzeszowie jeszcze fotka słynnej Wielkiej Cipy i na dworzec. Regio, odjazd po 6tej, w Tarnowie przesiadka, w Krakowie po 9tej a w domu przed 10tą.
Trasa trochę mnie wymęczyła (o Przemyślu szybko przestałem myśleć ;) ) ale ogólnie jak najbardziej udana. Kolejne miasto wpadło, kolejna przełęcz i ogólnie było fajnie. To był dobry, rowerowy dzień :)
Reszta zdjęć: https://photos.app.goo.gl/bRgfLtk1R9yoGzHi1
Zaliczone szczyty:
Sedlo Vabec 760
Vabec 690
Przeł. Dukielska 500
Łupna Góra 444
0.15 - 9.55
WYS MAX 760
6 bananów, 3 kanapki, 2 drożdżówki, duże delicje, wafelki 350g, czekolada 290g, energy bar, jakieś tam solone ciasteczka
6,66l
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Lysa Hora
d a n e w y j a z d u
340.88 km
0.00 km teren
17:47 h
Pr.śr.:19.17 km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3701 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(na szczycie góry GPS zwariował)
Jako że sobota minęła pod znakiem niepewnej pogody i przechodzącego z zachodu na wschód frontu burzowego na weekendową wycieczkę została niedziela. Czyli wiadomo że żadnych szaleństw być nie może, w pon. na 8 do roboty. Tak sobie przeglądałem mapy i przypomniałem sobie że nie wiem jak to możliwe ale nigdy nie byłem w Cieszynie O.o Właściwie to miasto to kojarzy mi się tylko z pewnym bikestatsowym wymiataczem ;) Przesunąłem mapę nieco w lewo... a tam... Łysa Góra! Też nie byłem. Czyli plan na niedzielę już mam :) Sprawdziłem tylko dla pewności jaką w Czechach mają walutę. Byłem święcie przekonany że Euro, jak na Słowacji... A tu się okazuje że jakieś Korony O_o 22 w sobotę, kantory raczej zamknięte. Cóż, trzeba będzie kupić zapas płynów w kraju.
Zdrzemnąwszy się jakieś 1,5 godzinki wyruszyłem 10 min po północy, i obrałem kurs na Skawinę. Noc w miarę ciepła, kilkanaście stopni, najniżej do 13 chyba spadło. Na rynku w Skawinie coś w rodzaju śniadania. I dalej jak leci, krajową 44ką. Cóż, dojazd niezbyt fascynujący ale trasa długa się szykuje więc nie widziało mi się jechać przez Kalwarię, Kocierz czy Żywiec. W miarę płasko żeby było. Z drugiej strony takie nocne przeloty krajówkami też mają jakiś swój urok. Jedzie bardzo sprawnie a jako że nie za wiele widać można oddać się w całości z doznawania przyjemności jazdy rowerem :) Po prostu niesamowitej frajdy z całkiem sprawnego pokonywania sporych odległości wyłącznie siłą własnych mięśni. W Brzeźnicy natomiast skręcam w skrót, boczną drogę którą wyjeżdża się koło Wadowic. Tu już trochę hopek jest a nawet całkiem szybki zjazd z serpentynami. W Wadowicach, mieście "w którym wszystko się zaczęło" melduję się o 3ciej i chwilę odpoczywam, tak bardziej dla zasady niż z realnej potrzeby bo i nie ma po czym odpoczywać :) Kawałek krajówką i wita mnie Andrychowski samolocik, nawet nie wiedziałem że jest tak ładnie iluminowany. Z tego też powodu załapuje się on na dokumentacyjną fotkę z tej mieściny. Zauważalny już od pewnego czasu brzask przechodzi we wschód i w Kętach już jasno. Ciekawostka z tego miasteczka to bezpłatne WiFi na rynku. Takie, że aby z niego skorzystać trzeba zarejestrować się i podać imię, nazwisko, adres zamieszkania, nr telefonu a możliwe że i numer buta :) Zawsze mnie śmieszą tego typu systemy, turysta przyjeżdża do miasta, chce coś sprawdzić na Necie a tam takie kwiatki. Albo takie że aby móc skorzystać trzeba iść do urzędu miasta po jakieś hasło, bo i takie cuda widziałem :D Mniejsza jednak o to, w końcu przyjechałem tu na wycieczkę a nie żeby surfować po Internecie. Z Kęt boczną drogą, przez Kozy docieram do B-B. Bardzo ładne miasto, które darzę dużym sentymentem, bo to właśnie ono było celem mojej pierwszej 200ki, z 2011 roku. Przetoczyłem się po starówce zwiedzając centrum w locie, z poziomu siodełka i wyleciałem na Skoczów. Prowadzi tam całkiem przyjemna, mało ruchliwa droga. Prawdopodobnie stara krajówka zdegradowana do rangi drogi ruchu lokalnego po wybudowaniu ekspresowej S1ki. Słońce nieźle już przygrzewa, wobec czego na losowym przystanku zarządzam pierwszą aplikację kremu z filtrem UV. Jest i Skoczów. Niczym nie wyróżniające się na plus, jak i na minus niewielkie miasteczko. Z ciekawostek to tylko flaga Polski na rynku no i Wisła przepływająca nieopodal centrum. W końcu nie przez każde miasto przepływa Wisła :) Odcinek Skoczów - Cieszyn to ciąg dalszy tej całkiem przyjemnej drogi. Tu chyba jeszcze fajniejszej, bo trochę pagórkowatej. Zapomniałbym, na południu od długiego czasu ładne widoki na górki. Nie mam pojęcia jakie, w każdym razie ładne, jak to górki. Po drodze mijam kilku sakwiarzy / kolarzy / innych podobnych do mnie lajtowych turystów z którymi wymieniam pozdrowienia. W końcu przede mną wyrastają zabudowania Cieszyna. To już niemałe miasto, 35 tys. a jego Czeska część kolejne +25k. W ogóle ciekawa sprawa z takim miastem podzielonym na dwa kraje, pierwszy raz takie coś widzę. W Cieszynie to co zwykle: dla zasady zasiadam kilka minut na polskim a potem i czeskim ryneczku (tylko siadając kilka minut na ryneczku miasto można uznać za w pełni zaliczone ;) ). Kierując się linią wskazywaną przez GPSa różnymi bocznymi drogami powoli zbliżam się do celu wycieczki. Pogoda piękna, krajobrazy również. Mnóstwo rowerzystów, piękne, lipowe chyba aleje (na Czechach drzewa najwyraźniej nie są agresywne i nie rzucają się kierowcom przed maskę. Nie trzeba ich więc wycinać, wystarczy przybić im kawałek odblaskowej taśmy). Z nazw miejscowości to zapamiętałem tylko jedną - swojsko brzmiący Hnojnik (Gnojnik) :) Po drodze jeden cięższy nieco podjazd, na jakieś 500m n.p.m. Na jego szczycie po raz pierwszy mym oczom ukazuję się cel dzisiejszej trasy - wielki budynek nadajnika na szczycie Łysej Góry. Zanim do niej jednak dojechałem trochę minęło i nieco się zachmurzyło/ochłodziło. Na obskurnym blaszanym przystanku u stóp góry urządzam dłuższą pauzę i koło godz. 11.30 rozpoczynam uphill. Z początku ostrożnie, na młynku. Zachęcony jednak dobrą jak się okazuje formą i wyprzedzeniem kilku rowerzystów wrzucam na średnią tarczę i postanawiam trochę przycisnąć. Uciekam im mocno do góry i zastanawiam się nawet czy by nie wciągnąć całego podjazdu na raz. Zaczęło jednak tak grzać (na liczniku 30+ stopni) że wypadałoby się napić a tu nie ma jak (używam jednorazowych "bidonów" w postaci butelek pet z których napić można się tylko na postoju ;) ). W końcu, gdzieś w połowie podjazdu odpuszczam. Robię z 20 min przerwę połączoną z sesją foto. Nie przyjechałem tu się ścigać tylko na wycieczkę. Odnośnie samego podjazdu to taka klasa średnia bym powiedział. Do Kralovej nie ma startu :D Hehe teraz na wszystko patrzę przez pryzmat tej "górki" którą niedawno zaliczyłem ;) Ot 8-10-12% i nienajgorszy asfalt. Koniec końców na szczyt docieram kilka minut przed godz. 13, po drodze wyprzedzając ok. 10 rowerzystów. Mnie natomiast wyprzedziło dwóch: jeden szoszon i Pan po 60ce (na rowerze elektrycznym ;) ). Czyli chyba nieźle jak na te 165km w nogach i 20kg rowerek :) Na szczycie mnóstwo luda. Jak i infrastruktury. Czego tam nie ma... Budynek nadajnika z masztem, ze 3 schroniska (albo raczej hotele górskie), wyciąg narciarski, bar, inne budynki, ławeczki, obelisk, mnogość tablic, drogowskazów i innych tego typu obiektów. Ogólnie jednak na plus, tego typu góry też są potrzebne. Z godzinę tam zabawiłem i chwilę po 14tej przeżegnałem się ;) i puściłem w dół. Aj co tam się działo :) Kusiło żeby do tych 70ciu dokręcić ale rozsądek wziął górę i skończyło się na 67km/h. Wystarczy :) Po drodze rzecz jasna przeleciałem źródełko, a chciałem wody nabrać... I to był błąd, o czym później. Po drodze jedna przerwa na studzenie hamulców. Zjazd zajął kilkanaście minut ;) (podjazd 1,5h). No i skończyło się :/ Góra podjechana, posiedziane na szczycie, zjazd zjechany, teraz tylko mozolny powrót do domu... Nie ma czasu na jakieś eksperymenty (do pracy na 8mą, jak wspominałem). Wracamy po śladzie. Te same miejscowości, ten sam podjazd na 500m. Zmęczenia brak. Co się dzieje z formą w tym sezonie to nie wiem :) Pauza nad jakąś tam rzeką. Oczywiście ciągle upalnie a tu właśnie skończyło mi się picie... Wskutek czego do granicy dowlokłem się nieźle odwodniony (to o to mi chodziło z tym źródełkiem). Przeleciałem przez czeską część Cieszyna ostatkiem sił targając rower po schodach (przejście pod torami) i rzuciłem się na Lewiatana... Litr słodkiego, lodowatego i jakże mokrego gazowanego świństwa to to czego właśnie potrzebowałem :) Płyn ten życiodajny wlałem w siebie w jakimś obskurnym, zapuszczonym parku (ale koszy na śmieci tam było więcej niż ławek ;) ). Z 3 kwadranse trwała ta sjesta. I w drogę, to co rano tylko od drugiej strony. W Skoczowie też zajechałem na rynek, zrobić takie samo zdjęcie jak rano, tylko że z drugiej strony. Tak tylko, żeby nie było że mnie tam nie było. W Bielsku na rynek już nie zajeżdżam, w zamian zdjęcie randomowego kościoła. Jakieś tam zakupy, 1,5l innego słodkiego, tym razem nie gazowanego świństwa i nie mniej słodkie wafelki... Mam już dość tej słodyczy ale nic nie słodkiego i gotowego do jedzenia nie znalazłem. Z Bielska na Kęty, z Kęt na Andrychów. Z Andrychowa na Zator. Cóż więcej mogę napisać. Może tylko tak dla porządku: w Kętach zachód Słońca a z takich ciekawszych godnych odnotowania rzeczy: drogą Andrychów - Zator jak zawsze nie dało się jechać. Dało się tylko lecieć :) Ilekroć wracam tędy do domu to tu zawsze jakoś niesamowicie lekko się jedzie. Koło stawów przed Gierałtowicami z kolei istny koncert (tu w nocy zawsze tak)! Tysiące chyba kumkających / rechoczących żab O.o Naprawdę warto się tu na chwilę zatrzymać i tego posłuchać :) W Zatorze nic ciekawego, poza leniwie wylegującym się kotem (na zdjęciu). Odcinek Zator-Skawina-Kraków z kolei dłużył się strasznie. Nie żeby brakowało sił bo tych jest jeszcze sporo. Po prostu takie znużenie długą trasą i powrót setny raz tą samą drogą. Aż sobie puściłem radio (a nigdy nie słucham muzyki na rowerze), i od razu ciekawiej się pedałowało w rytm Budki Suflera :) Po drodze jakiś wypadek minąłem, mnóstwo policji i straży. W Skawinie jeszcze tylko szybki energetyk na BP (który to już? żeby tylko zawału od tego nie dostać...) i do domu. Wróciłem o 2.10 czyli trasa zajęła mi równe 26h.
Udana, bardzo spontaniczna (ze 30min planowanie zajęło) wycieczka: kolejny szczyt do kolekcji i to takiego raczej grubszego kalibru :) Oprócz tego Cieszyn i Skoczów zaliczone. Czech też kawałeczek liznąłem (pierwszy raz byłem). Jedyne co na minus to ten niezbyt ekscytujący dojazd i powrót. Ale co zrobić, na takie łakome kąski jak Łysa Góra trzeba sobie rzetelnie zapracować ;) To był dobry, rowerowy dzień 26 godzin :)
Zdjęcia tutaj: https://goo.gl/photos/5ebVwFe177ME3NQN9 Jak zwykle ostatnio tylko powywalane duplikaty i przepuszczone przez program graficzny... Nie ma czasu tego przeglądać nawet.
Nowe gminy:
Śląskie:
Jaworze
Jasienica
Skoczów
Goleszów
Dębowiec
Cieszyn
Zaliczone szczyty:
Lysa Hora 1324
NACHY SREDN: 3%
NACHY MAX: 13%
WYSOK MAX: 1278
0.10 - 2.10
7,25l
5 bułek z szynką, 5 bananów, 2 paczki delicji, 1 niecała paczka wafelków, 1 czekolada
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 300-349
Modyń & Gorc / 10KKM W SEZONIE!
d a n e w y j a z d u
192.00 km
39.00 km teren
13:09 h
Pr.śr.:14.60 km/h
Pr.max:61.50 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3800 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(GPS zwariował przy początku śladu)
Główne cele na dziś to zdobycie ostatniego szczytu >1000 w B. Wyspowym i ostatniego >1200 w Gorcach. A są to odpowiednio: Modyń i Gorc.
Wyjazd punkt 4. Coś tam udało się przespać ale nie za wiele. W Wieliczce przerwa na łyk picia. Tak, żeby się napić muszę się zatrzymać, nie używam bidonów ;) (nie chce mi się ich ciągle myć). I obieram kurs na Gdów: pagórkowatą DW966 w poprzek Pogórza Wielickiego. Wschód niby dopiero koło 6 ale można zauważyć już zbliżający się brzask. W Gdowie śniadanie, powoli zaczyna się przejaśniać. Kawałek za miastem wjeżdżam w taką jakby strefę mgieł i robi się naprawdę chłodno (11'C) i wilgotno. Ze strefy mgieł wyjeżdżam na podjeździe za Tarnawą. Ładny widok, takie morze mgieł w dolinach (widać na zdjęciach). Zjazd do Limanowej, przerwa na rynku. I zimny start na przeł. Ostrą. Na podjeździe ociepla się na tyle, że można zdjąć kurtkę. Na zjeździe z przełęczy nie rozpędzam się zanadto aby nie przegapić skrętu na Młyńczyska. Skręcam, droga dalej prowadzi w dół. W Młyńczyskach odbijam w boczną (ale wciąż asfaltową) dróżkę. Zrobiło się już naprawdę ciepło. Droga stroma, najpierw ~20% do góry, potem tyle samo w dół. W końcu dojeżdżam do żółtego szlaku. Przed wjazdem w teren dłuższa przerwa, na przygotowanie roweru i różne inne rzeczy. Nie ma za bardzo gdzie usiąść ale jest jakiś duży kamień. Startuję o 9.30. Z początku próbuję coś tam jechać ale w końcu stwierdzam że to nie ma sensu. Za stromo i za dużo luźnych kamieni. Większość wysokości nabieram więc z buta, nieśpiesznie wpychając rower trochę po szlaku, trochę lasem (bo żółty kiepsko oznaczony). W końcu jednak wypłaszcza się i grzbietem góry jedzie się całkiem fajnie. Po drodze mijam Małą Modyń (ale gdzie dokładnie to nie wiem, nie ma żadnej tabliczki ani słupka). Potem dołącza się niebieski szlak. Na Modyni (tak, r. żeński!) jestem o 10.35. No ten szczyt oznaczony jest bardzo dobrze, są 3 tabliczki i chyba jakiś słupek. "Zjazd" niebieskim też nie był za fajny. Najpierw wąska zarośnięta ścieżka a potem znowu stromo i kamieniście, większość więc sprowadzałem. A jak już spróbowałem kawałek zjechać to prawie urwałem przerzutkę ;) Z ulgą docieram do polnej drogi a potem asfaltem zlatuję do Kamienicy. Pół godzinki przerwy aby coś zjeść i posmarować się wreszcie kremem. Trochę mi zeszło zanim znalazłem jakiś otwarty sklepik by kupić wodę. Punktualnie w południe rozpoczynam wspinaczkę na Gorc. Szczyt prawie 800m wyżej. Pomimo że początek asfaltowy, niezbyt stromy (kilka, max kilkanaście %) i nie jest jakoś strasznie gorąco (~25'C) to idzie bardzo ciężko. Odpoczywam co kilkadziesiąt metrów (w pionie). To nie jest mój dzień, cały podjazd z Kamienicy na Gorc to jeden wielki kryzys. W końcu docieram do jakieś wiaty, miałem nadzieję że to już przeł. Młynne ale okazuje się że do tej jeszcze kawałek. Skręcam w jeszcze boczniejszą asfaltową drogę i tu po raz pierwszy wyłania się szczyt Gorca, a dokładniej to wieża widokowa na nim. Wydaje się być na wyciągnięcie ręki ale do szczytu droga jeszcze daleka. Zjeżdżam z asfaltu w leśną drogę przez Zdżar. Pomimo że niezbyt kamienista to wszystkiego podjechać/zjechać sie nie udało, bo bywało i 30%. Wreszcie jest przeł. Wierch Młynne. Przerwa. Ciągle przeliczam czy starczy mi czasu aby zjechać ze szlaku przed zmrokiem, ale za wiele mi z tych obliczeń nie wychodzi. Dalej też ciężko. Nawierzchnia generalnie dobra na rower ale znowu bywają 30% fragmenty. Walczę jednak by ujechać ile tylko się da, choćbym miał odpoczywać co kilka metrów. Po drodze jedno kamieniste podejście a kawałek przed szczytem wypych po łące bo zgubiłem drogę. Tuż przed szczytem łapię oddech i resztkami sił wtaczam się na wierzchołek, coby zrobić dobre wrażenie na turystach ;) A tych jest tu mnóstwo, rowerzystów też kilku (w tym jeden na wypasionym zielonym fullu Cannondale z Leftym). Szczyt zdobywam o 14.55. Na pachnącą nowością wieżę (zbudowana w zeszłym roku) nie wchodzę, nie mam siły. Siadam tylko na jej betonowym fundamencie i wciągam nieśpiesznie energybara, z nadzieją że jakoś postawi mnie na nogi. Po dłuższej przerwie ruszam zielonym w stronę Turbacza. Na mapie wygląda on w miarę płasko, w końcu jedzie się tu grzbietem. Z początku jednak sprowadzanie stromą ścieżką trochę niepokoi. Potem jednak jest fajnie, zdecydowana większość to jazda. Szlak bardzo urozmaicony. Są łatwe gładkie fragmenty, są bardziej kamieniste, są "wieczne kałuże", są i trudne sekcje korzenne (ale większość na podjazdach więc za dużo na nich nie zaszalałem). Są też wkurzające schody i kładki z bali. Turystów/rowerzystów po drodze spotkałem niewielu. Kawałek przed Jaworzyną niesamowite wrażenie robi wymarły las (jest na zdjęciach). Trochę się ochłodziło, jest jakieś 17'C. W końcu jest Jaworzyna Kamienicka, ze słynną kapliczką Bulandy. I widoczkami. Chciało by się na niej posiedzieć dłużej ale czas goni. Na odcinku Jaworzyna -> Kiczora to już trochę przegięli z tymi balami (szlak rowerowy!). No jedzie się po tym jak po drabinie. Na Turbacz już rzut beretem. Pod schronisko docieram o 17.20. Dalsze plany były takie aby wjechać na sam wierzchołek i zjechać czarnym szlakiem do Klikuszowej. Ale już od jakiegoś czasu wiem że nic z tego nie będzie. Trzeba szukać jak najkrótszej (a właściwie jak najszybszej) drogi aby zjechać do cywilizacji. Przeglądam mapę i wychodzi mi że zjadę tak: czerwony -> "Kopana Droga" -> zielony -> czerwony rowerowy do Poręby. Waham się czy nie kupić jakiegoś picia w schronisku bo zostało mi raptem 0,3l ale drogo tam raczej mają, musi wystarczyć. Gdy ruszam do zachodu Słońca jest niecałe 1,5h. Czerwonym (GSB) leci się pięknie, ze zmęczenia nie pozostał żaden ślad. Tak pięknie że prawie zaliczyłem OTB na jednym kamienisto-błotnistym fragmencie ;) Więc kawałek sprowadziłem. Pomimo późnej pory na czerwonym sporo turystów. Kopaną Drogą zjeżdżam na przeł. Pod Obidowcem. Tutaj już żywej duszy. Już wiem że zdążę przed zmrokiem więc pozwalam sobie na chwilę relaksu. Dalej łatwym zielonym przez Tobołów/Tobołczyk (wyciągi narciarskie/krzesełkowe). Przez drzewa prześwituje pomarańczowa tarcza zachodzącego Słońca, a naprzeciw na niebie widać już księżyc. Pora na szybki zjazd szlakiem rowerowym. Naprawdę SZYBKI, 40km/h nie całkiem równą szutrówką to jest dużo. Hehe tak ostatnio narzekałem że szlaki rowerowe nudne i łatwe, ale jednak czasem się przydają :) Wycelowałem idealnie z czasem, o zachodzie Słońca dojeżdżam do szlabanu (granica parku narodowego). Wjeżdżam na asfalt. Nie oznacza to jednak końca zjazdu, bo Mszana jakieś 250m niżej. Po drodze na przystanku zakładam lampki, a kawałek dalej w otwartym sklepie kupuję wodę na drogę powrotną. W Mszanie przerwa w parku, wciągam 2 banany (tak się spieszyłem że jeszcze mi zostały). Dalsza droga bez przygód. Na przystanku w Kasinie dopompowuję wreszcie opony. Dwie przełęcze i w dół do Dobczyc. Aha napiszę jeszcze raz - BARDZO lubię tą drogę :) W Dobczycach przerwa na czekoladę, kilka hopek Pogórza Wielickiego, szalony zjazd do Wieliczki i do domu. W domu koło wpół do 12.
Udana wycieczka, oba główne cele zaliczone. O ile Modyń na rowerze to taka trochę sztuka dla sztuki, o tyle Gorc na rower jest OK. Trochę szkoda tego zjazdu czarnym szlakiem, zostanie na inny raz. No i całkowicie zepsuł mi się już aparat - tyle dobrze że w domu a nie w trakcie wycieczki. W trakcie tego wyjazdu, gdzieś kawałek przed Dobczycami stuknęło 10kkm w sezonie :)
Zaliczone szczyty:
Przeł. Ostra-Chichoń 812
Mała Modyń 988
Modyń 1028,5
Zdżar 866
Przeł. Wierch Młynne 750
Wierch Lelonek 955
Gorc 1228
Przysłop 1187
Jaworzyna Kamienicka 1288
Przeł. Długa 1009
Rozdziele 1198
Obidowiec 1106
Przeł. Pod Obidowcem ?
Suhora 1000
Tobołów 994
Tobołczyk 966
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502
W Wieliczce © Pidzej
W Gdowie o brzasku © Pidzej
Nad Rabą © Pidzej
Mgły o poranku © Pidzej
Wschód Słońca © Pidzej
Ponad mgłami © Pidzej
Widoczek na Beskid Wyspowy. Być może jest tu też Modyń © Pidzej
W Limanowej © Pidzej
Podjazd na przeł. Ostrą © Pidzej
Przeł. Ostra © Pidzej
Boczna droga w Młyńczyskach. Na wprost Modyń - wydaje się niewysoka, ale pozory mylą © Pidzej
Droga Krzyżowa pod Modynią, tu jednak nie jedziemy © Pidzej
Mgły w dolinach. To już Gorce a po lewej pewnie Sądecki © Pidzej
Odpoczynek przed wjazdem na szlak © Pidzej
Odpoczynek przed wjazdem na szlak © Pidzej
Żółty szlak. Coś tam próbowałem podjechać © Pidzej
Ale potem dałem sobie spokój © Pidzej
Wyżej dało się już jechać © Pidzej
Wyżej dało się już jechać © Pidzej
Modyń zdobyta! © Pidzej
Druga tabliczka © Pidzej
3 tabliczki to i 3 fotki :) © Pidzej
Przeszkoda na szlaku © Pidzej
Są porosty - znaczy się jest czyste powietrze! © Pidzej
Zjechać też za wiele nie zjechałem © Pidzej
Mało brakowało © Pidzej
Widoczek po drodze © Pidzej
W Kamienicy © Pidzej
Podjazd na Gorc. Z początku asfalt © Pidzej
Wiata po drodze © Pidzej
Wyłania się wieża na Gorcu © Pidzej
Koniec asfaltu. Droga przez Zdżar © Pidzej
Droga przez Zdżar © Pidzej
Droga przez Zdżar © Pidzej
Droga przez Zdżar © Pidzej
Niby niedaleko. Ale w góry rządzą się swoimi prawami i te 3,6km to był kawał drogi © Pidzej
Przeł. Wierch Młynne © Pidzej
Górska dwupasmówka ;) © Pidzej
Kamieni niewiele ale stromo © Pidzej
Wieża na Gorcu. Wydaje się że już blisko ale jeszcze jakieś 250m w górę! © Pidzej
Końcówka podjazdu © Pidzej
Wreszcie jest. Zdjęcie jakieś takie mało kolorowe wyszło © Pidzej
Odpoczynek u stóp wieży © Pidzej
Nawet bez wchodzenia na wieżę coś tam było widać (aparat oczywiście nie widzi prawie nic) © Pidzej
Gorc zdobyty! © Pidzej
Wieża raz jeszcze © Pidzej
Na zielonym szlaku. Korzonki © Pidzej
Strome zejście © Pidzej
Bardziej wilgotne miejsce © Pidzej
Gdzieś koło Przysłopu © Pidzej
Polana Bieniowe © Pidzej
Bieniowe © Pidzej
Mało przyjemny fragment © Pidzej
Zielony szlak © Pidzej
Korzonki. Szkoda że do góry a nie w dół © Pidzej
Korzonki © Pidzej
Wymarły las © Pidzej
Pod tymi kładeczkami pewnie jest dość mokro © Pidzej
Wymarły las © Pidzej
Odpoczynek na Jaworzynie Kamienickiej © Pidzej
Kapliczka Bulandy © Pidzej
Jaworzyna Kamienicka © Pidzej
Widoczek z Jaworzyny © Pidzej
Niby szlak rowerowy ale jedzie się jak po drabinie © Pidzej
Przeł. Długa. To już prawie Turbacz © Pidzej
Odpoczynek pod schroniskiem © Pidzej
Czerwony szlak © Pidzej
Tu skręcam w Kopaną Drogę © Pidzej
Kopana Droga © Pidzej
Takie tam © Pidzej
Na przeł. pod Obidowcem © Pidzej
Tamtymi górami przed chwilą jechałem © Pidzej
Wyciągi na Tobołowie/Tobołczyku © Pidzej
Słońce powoli zachodzi © Pidzej
W Gorcach zasięg jest niemal wszędzie! © Pidzej
Wyciągi na Tobołowie/Tobołczyku © Pidzej
Słońce powoli zachodzi © Pidzej
Zjazd rowerowym © Pidzej
Prawie w Porębie © Pidzej
Odpoczynek na przystanku © Pidzej
Ostatnie zakupy © Pidzej
W Mszanie © Pidzej
Pompowanie opon w Kasinie © Pidzej
W lewo na Dobczyce © Pidzej
Skład drewna koło przeł. Wierzbanowskiej. Ach te zapachy © Pidzej
W Dobczycach © Pidzej
NACHY SREDN: 6%
NACHY MAX: 27%
WYSOK MAX: 1239
4.00 - 23.25
5l
6 bananów, 3 kanapki z pasztetem, czekolada, baton energetyczny, kilka cukierków
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 150-199, Terenowo
Liznąć Sądeckiego (+ ścianka w Laskowej)
d a n e w y j a z d u
245.00 km
11.50 km teren
14:51 h
Pr.śr.:16.50 km/h
Pr.max:62.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3650 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Plan na dziś to ścianka w Laskowej i Przehyba. Wyjazd o 1 w nocy, w sumie to nie wiem po co tak wcześnie bo plan nie jest dziś jakoś szczególnie napięty (jak się jednak okazało to był dobry pomysł bo wycieczka trochę się wydłużyła). Śniadanie w Wieliczce. Zdejmuję kurtkę bo jednak ciepło. Aby nie jechać znowu tą samą drogą do Limanowej dzisiaj inaczej - krajówką do Bochni a potem wojewódzką. DK94 jedzie się fajnie. Pagórki, mały ruch i rozgwieżdżone niebo, szybko docieram więc do Bochni. Na rynek jednak nie zajeżdżam tylko od razu skręcam na Limanową. Latarni raczej brak, totalne ciemności. Mimo że za nowym Wiśniczem (pięknie iluminowany zamek) można zaobserwować na niebie pierwsze oznaki brzasku, to do wschodu jeszcze daleko. Z większych miejscowości mijam Muchówkę, Żegocinę i rozpoczynam podjazd na przeł. Widomą. Na przełęczy jestem chwile przed wschodem Słońca. Ładne widoczki na góry i zalegające w dolinach mgiełki. Na zjeździe tak zimno (temp min. to dziś 14'C), że ubieram kurtkę/czapkę. Wypatruję skrętu na Laskową, końcu jest. W Laskowej odnajduję boczną dróżkę w lewo przez most a za nim od razu w prawo. Oto jest. Słynna ścianka w Laskowej. Prawie 200m w pionie na odcinku 1km. Będę próbował podjechać całość bez zatrzymania. Łańcuch od razu ląduje na 22-36. Nie jadę na stojąco (za szybko się tak męczę), tylko z siodła, wisząc na jego czubku i leżąc na kierownicy a rękami trzymając końcówki rogów. I to chyba przez to 2 razy się zatrzymałem, bo straciłem równowagę. Myślę że nóg i płuc by mi wystarczyło. Mój licznik zanotował tu max 26%, ale ludzie mówią, że jest i 30. W końcu jestem na szczycie, dojeżdżam do końca asfaltu i zawracam. W dół więcej sprowadzam niż jadę bo szkoda mi hamulców ;) Robię też przy okazji kilka zdjęć. Zdecydowanie najcięższy kawałek asfaltu jakim jechałem, taka np. Obidowa przez Rdzawkę to przy nim pikuś. Szkoda że nie udało się go wciągnąć na raz, na pewno kiedyś jeszcze spróbuję, ale już na stojąco. No a tymczasem mnóstwo sił tu zostawiałem i po prostu bolą nogi (ręce zresztą też, dziwne). W Limanowej więc dłuższa przerwa, jedzenie krem z filtrem itp. Za Limanową podjazd krajówką (już ciepło się zrobiło) a potem skręcam w boczne drogi. W nocy chyba padało, bo miejscami mokro. Do Gołkowic leci się pięknie bo delikatnie w dół. 3 ronda, most na Dunajcu (wody dużo) i odnajduję drogę na Przehybę. W Skrudzinie kupuję picie i urządzam chyba godzinną przerwę na przystanku, dziś nigdzie mi się nie spieszy. W międzyczasie zrobiło się gorąco. W końcu biorę się za podjazd. Jak w cieniu to przyjemnie jak w Słońcu to mniej. Jakąś połowę robię na średniej tarczy ale stwierdzam że nie ma sensu się tak męczyć i reszta już na młynku. Mijam 2 rowerzystów, oni mijają mnie, tak na zmianę (w końcu i tak byłem pierwszy). W końcu wyłania się maszt na szczycie, Przehybę zdobywam chwilę po 11. Tu też dłuższa przerwa, fotki z widoczkami, schroniskiem, masztem itp. Siedzę tam chyba z 1,5 godz. Już miałem ruszać asfaltem w dół ale odbiłem parę metrów w czerwony szlak celem wysikania się. No i tak patrzę na ten szlak, nie za trudna leśna droga. Wyciągam mapę, prowadzi on do Krościenka, jakieś 12km hmm... Jednak zjadę szlakiem :) Rower w obecnej konfiguracji (sakwa na bagażniku, + semislick z tyłu) trochę się nie nadaje ale jakoś to będzie. W końcu z przodu mam terenową oponkę (z semislickiem z przodu bym nie jechał, poślizg tylnego koła jest niegroźny, poślizg przedniego to gleba). No i na razie na odcinku do przeł. Przysłop tak średnio, trochę jazdy, trochę pchania ale kilometry na liczniku GPSa wydają się stać w miejscu. Z przełęczy można ewakuować się szlakami rowerowymi ale jadę dalej czerwonym. I tu zaczyna się mozolny wypych na Dzwonkówkę, mnóstwo sił tutaj tracę, myślę sobie po co mi to było. Na szczęście zjazd z Dzwonkówki do Krościenka wynagradza wszystkie trudy, dużo jazdy, mało prowadzenia - było trochę błota. Ogólnie nie było tak źle, pomimo że opony napompowane na kamień a nie chciało mi się upuszczać powietrza na ten kawałek. Generalnie ten terenowy odcinek zajął mi 2,5 godz. tak że w Krościenku jestem po 15. Dłuższa przerwa na ławeczce nad spiętrzonym Dunajcem. Jakieś chmury przyszły, mam nadzieję że nie będzie z tego deszczu. Myślę jak by tu wrócić, i wymyślam: Zabrzeż, Mszana, Kasina, Dobczyce. Jakieś 110km, a nogi bolą. Do Zabrzeża jakoś się jedzie bo generalnie w dół. Mija mnie tu konwój chyba z kilkudziesięciu zabytkowych samochodów, polskie, amerykańskie, niemieckie, no różne cuda. Fajnie to wyglądało, szkoda że nie zrobiłem fotki. Skręcam na Mszanę. Droga na przeł. Przysłop (Lubomierski) dłuży mi się strasznie, w dodatku kończy mi się picie. Na szczęście jest trochę cienia więc fragmentami jest chłodno. Na przełęczy jest mały sklepik, niestety zamknięty, jeśli chodzi o sklepy to pozostaje więc Mszana. Zjazd poezja. Jednak zbierają się nieciekawie wyglądające chmury. Jednak w Mszanie Górnej spadło dosłownie kilka kropli i na tym koniec. Natomiast w Mszanie Dolnej były 2 tęcze! Kupuję wreszcie jakieś picie, odpoczywam na rzeką i ruszam do domu. Zmrok łapie mnie gdzieś w Kasinie. Trochę tutaj odżywam, DW964 zawsze jedzie mi się dobrze. Kawałek przed Dobczycami jakiś wypadek. Dobczyce, Wieliczka (zimne piwko) i już myślami jestem w domu i piję to piwko a tu zamknięta droga (ŚDM). Błądzę jakimiś objazdem przez Barycz/Kosocice, mam już dość. W domu o 23.20.
Udana wycieczka, dzięki temu terenowemu epizodowi wpadło do kolekcji kilka nowych szczytów. Przypomniało mi się też jak fajnie jeździ się w terenie. Odrobinę szkoda natomiast zjazdu asfaltem z Przehyby, bo on też jest fajny. Dane wpisu przybliżone.
Zaliczne szczyty:
Osiczyna 419
Przeł. Rozdziele 480
Przeł. Widoma 535
Przehyba 1175
Skałka 1163
Kuba 888
Przeł. Przysłop 832
Dzwonkówka 982
Przeł. Siodełko 782
Groń 803
Stajkowa 830
Przeł. Przysłop (Lubomierski) 750
Przeł. Wierzbanowska 502
Przeł. Wielkie Drogi 562
DK94 w nocy © Pidzej
DK94 w nocy © Pidzej
W nowym Wiśniczu © Pidzej
W nowym Wiśniczu © Pidzej
Rondo w Muchówce, chwila jasności © Pidzej
Żegocina © Pidzej
Na przeł. Widomej, chwilę przed wschodem Słońca © Pidzej
Widoczek z przeł. Widomej © Pidzej
Na szczycie ścianki w Laskowej © Pidzej
Ścianka w Laskowej © Pidzej
Ścianka w Laskowej © Pidzej
Ścianka w Laskowej © Pidzej
Łososina © Pidzej
Odpoczynek w Limanowej © Pidzej
Spiętrzony Dunajec © Pidzej
Początek podjazdu na Przehybę © Pidzej
Podjazd na Przehybę © Pidzej
Podjazd na Przehybę © Pidzej
Odpoczynek na podjeździe © Pidzej
Kapliczka po drodze © Pidzej
Koniec asfaltu, prawie szczyt © Pidzej
Odpoczynek na Przehybie © Pidzej
Na Przehybie © Pidzej
RTON Przehyba © Pidzej
Ławeczki koło masztu © Pidzej
I widoczki na północ © Pidzej
Rowerek © Pidzej
Na szlaku. Na razie lekko © Pidzej
Pierwszy nowy szczyt do kolekcji - Skałka © Pidzej
Na szlaku. Trochę ciężej © Pidzej
Na szlaku © Pidzej
Myślałem że to przeł. Przysłop ale jeszcze jednak nie © Pidzej
Na szlaku. No po prostu pięknie :) © Pidzej
Na szlaku © Pidzej
To pewnie jakiś szczyt. Trzeba wjechać ;) © Pidzej
Na szczycie © Pidzej
Dopiero tutaj jest przeł. Przysłop © Pidzej
Na szlaku © Pidzej
Na szlaku. Bardzo ciężko © Pidzej
A to chyba Dzwonkówka © Pidzej
Na szlaku. Szybko :) © Pidzej
Na szlaku © Pidzej
Na szlaku © Pidzej
Ładna kapliczka © Pidzej
Na szlaku. Zjazd do Krościenka © Pidzej
Na szlaku. Trochę błota © Pidzej
Na szlaku. Zjazd do Krościenka © Pidzej
Widać już Krościenko © Pidzej
Przednia oponka. Kross Connector 2.1" © Pidzej
Tylnia oponka. Kenda K935 Khan 45mm © Pidzej
Kolejne szlify do kolekcji. Nie przeszkadzają mi one, nawet mi się podobają :) © Pidzej
Odpoczynek nad Dunajcem w Krościenku © Pidzej
Wzdłuż Dunajca © Pidzej
W Kamienicy © Pidzej
Po drodze © Pidzej
Na przeł. Przysłop (Lubomierski) © Pidzej
Zaczyna się chmurzyć (Mszana Górna) © Pidzej
Tęcza w Mszanie Dolnej © Pidzej
Odpoczynek nad Mszanką © Pidzej
W lewo - moja ulubiona droga © Pidzej
Standardowy widoczek z przeł. Wielkie Drogi © Pidzej
No i Dobczyce © Pidzej
NACHY SREDN: 5%
NACHY MAX: 25%
WYSOK MAX: 1114
1.00 - 23.20
5,35l
6 kanapek z pasztetem, 5 bananów, 2 czekolady
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 200-249, Terenowo