Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

> km 250-299

Dystans całkowity:8368.28 km (w terenie 21.75 km; 0.26%)
Czas w ruchu:331:53
Średnia prędkość:18.77 km/h
Maksymalna prędkość:69.00 km/h
Suma podjazdów:54983 m
Liczba aktywności:31
Średnio na aktywność:269.94 km i 14h 25m
Więcej statystyk

WaWa 1

d a n e w y j a z d u 250.10 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 10 sierpnia 2024 | dodano: 13.08.2024



https://photos.app.goo.gl/CceVDVUxUXsXKLdN7

https://www.alltrails.com/explore/map/map-august-13-2024-4f81b1d?u=m&sh=qek9hh
(na śladzie tylko 150km bo ~90km to szwędanie się 14h po Warszawie +10km powrót z dworca w Krk)

Przejażdżka do stolicy Lechistanu. Czyli do wspaniałej, dumnej Warszawy :) W Wawie zawsze coś ciekawego się zobaczy, coś się pozwiedza. Tak było i tam razem :)

A żeby tego czasu (i sił) na zwiedzanie było więcej, zazwyczaj skracam sobie trasę i podjeżdżam kawałek pociągiem, np. do Kielc czy Radomia. Dziś stanęło na podwózce PKP do Skarżyska-Kam. Regio odjazd z Krk Głównego 9.06, przyjazd 12.11 – przynajmniej rozkładowo. Bo małe opóźnionko oczywiście było, i do Skarżyska dotarłem o 12.30. O dziwo pociąg nie był nabity na full, nawet udało się trochę posiedzieć. Bo jak patrzyłem przed wyjazdem to wszystkie miejscówki w pociągach IC/TLK do Wawy pozajmowane. Tak samo i w pociągach powrotnych do Krakowa. W piątek nie dało już kupić się biletu z rowerem na niedzielę. Ino same miejsca dla niepełnosprawnych się ostały wolne. A ja nie zamierzam być niepełnosprawny i zwichnąć sobie kolana, tak jak w trakcie pewnej wycieczki do stolicy z 2020 roku ;) Wolne miejscówki są tylko w Pendolino. I taki też bilet sobie kupiłem na drogę powrotną. Z rowerem 178zł… Ale już nie podróżuję pociągami tyle co kiedyś, więc czasem mogę sobie zaszaleć. Ze Skarżyska wylatuję starym szlakiem 7ki, który miejscami pozostał po wybudowaniu S7. Pogoda jest bardzo przyjemna, koło 25 stopni, umiarkowane zachmurzenie (niegroźne białe baranki) i mocniejszy, południowo-zachodni wiaterek. Choć mógłby być bardziej z południa niż z zachodu. Potem kawałek serwisówką, i docieram do Szydłowca. Jakieś tam zwiedzanie, fotka na ryneczku. Dalej jadę Route no. 735. Czyli znowu starą DK7, która po wybudowaniu expresówki została zdegradowana do rangi drogi wojewódzkiej. Jest przez to bardzo szeroka, a ruch niewielki, na rower super. Parę km za Szydłowcem zaczyna się bardzo dłuuuga prosta. Wg mapy 21km prostej jak strzała drogi, aż do wylotu z Radomia! Jako że skończyły mi się kanapki i picie, w Radomiu robię zakupy w Biedrze. Za Jedlińskiem 735ka kończy się, i kontynuuję podróż serwisówkami, raz jedną, raz drugą stroną eski. Zdarzają się szutrowe odcinki ale one mi nie straszne, mam opony 28ki. Przypadkowo trochę robię mały skok, w bok, oddalam się od S7 i zaliczam Suchą. Przejeżdżam tam piękną, obsadzoną ogromnymi starami kasztanowcami aleją. Ul. Kasztanowa zresztą tak się ona nazywa. Zaraz potem ładne, zadbane miasteczko – Białobrzegi. Zawsze wciągam tam kebaba, wciągam i dziś. Słońce powoli zachodzi ponad owocowymi sadami południowego Mazowsza. Mnie też idzie jakoś powoli. Będę w tej Wawie chyba o północy, a planowałem o 21szej ;) W Grójcu już po zmroku. Tu wskakuję na ostatnią prostą: DW722 do Piaseczna. Gdyż mam złe doświadczenie z zakazami na krajowej 7ce na tym odcinku. Przejeżdżam przez mrożący krew w żyłach znajomy przejazd kolejowy. A właściwie to CH*J a nie przejazd kolejowy. To jest po prostu pułapka do zabijania rowerzystów. Tonący w mrokach nocy w żaden sposób NIEOZNAKOWANY nieużywany tor kolejowy pojawiający się znikąd, i przecinający drogę pod kątem ok. 15 stopni. To tu właśnie w 2020 zwichnąłem sobie prawe kolano, w którym coś strzela mi po dziś dzień a prawą nogę mam ciągle trochę mniejszą od lewej. Dziś i tak jest to już zalane asfaltem na gładko więc nie jest już śmiertelnie niebezpieczne. 4 lata temu były głębokie rowki, jak szyny tramwajowe na ulicy w mieście. Ciekawe ilu rowerzystów tu wyjebało zanim ktoś poszedł po rozum do głowy i cokolwiek z tym zrobił? Robi się całkiem chłodnawo. Jeszcze jedne zakupy w Biedrze, póki otwarta. Miejscowość o wdzięcznej nazwie Łoś, no i Piaseczno. Czyli taka prawie już Warszawa, gdyż zlewa się ono z ogromną aglomeracją stolicy. Miasteczko znane z kolejek wąskotorowych, stoją zabytkowe lokomotywki, można obejrzeć. Do stolicy docieram chwilę przed północą. Ciągnę do centrum, żeby rozpocząć jakieś zwiedzanie. Po drodze ma miejsce niestety mały wypadek, z moim udziałem, acz nie z mojej winy. Zderzam się czołowo z rowerzystką. Idiotka jechała pod prąd, lewą stroną ścieżki i gapiła się wszędzie dookoła tylko nie przed siebie. Uderzyliśmy w siebie prawymi stronami kierownic. Baba poleciała z rowerem na bok a toczyłem się dalej do przodu :D Odbiła się ode mnie jak od ściany :DDD Na szczęście nikomu nic poważnego się stało. Pani rozcięła palec a mnie trochę przytłukło palce. Rowery też całe, przynajmniej mój.

Gdy zbliżam się do Mostu Poniatowskiego do mych uszu dociera głośny ryk.

RRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!

Myślę sobie co to, ciężarówki, autobusy jakieś? Ale raczej nie, ten ryk jest za głośny. Podjeżdżam bliżej a tu… Wisłostradą suną Kraby, jeden za drugim! Kraby w sensie armatohaubice takie. No tak, za parę dni wielka defilada z okazji Święta Wojska Polskiego, i trwają próby. Cała Wisłostrada zamknięta dla ruchu, obstawiona barierkami i setkami żołnierzy WOTu, którzy pilnują porządku. Niestety to co widziałem to końcówka kolumny, właśnie Kraby były na samym tyle. Ale popytałem Terytorialsów, i powiedzieli mi że będą jeszcze jeździć rano. Tak więc będę się kręcił nieopodal żeby nie przegapić. Tymczasem jadę pozwiedzać ścisłe centrum, i obieram kurs na PKiN. Coś tam pojeździłem pośród szklanych, sięgających niebios wież. Coś tam poszwędałem się jeszcze wzdłuż Wisłostrady. Zamknięta dla ruchu na odcinku ładnych kilku km! Wszędzie roi się od żołnierzy, policji i innych bodyguardów. Widziałem też akcję usuwania aut zaparkowanych w miejscu zarezerwowanym na próby defilady chyba. Podjechało kilka holowników: jedna oś auta na widły, pod drugą oś mały 4-kołowy wózek. Siup do góry i odjeżdżamy w siną dal! :D Coraz bardziej zaczęła morzyć mnie senność, tak że chcąc nie chcąc zdrzemło mi się trochę na ławeczce. Obudził mnie zbliżający się ryk silników. Oho, nadjeżdżają! Tym razem zobaczyłem wszystko. Czego tam nie było! Począwszy od quadów, lżej lub ciężej opancerzonych terenówek. Poprzez różne wyrzutnie/działka na podwoziach ciężarówek, kołowe transportery i BWP. Na tyle zaś było to najciekawsze, tj. reprezentacja pojazdów gąsienicowych ;)

RRTRRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!

I tak razy kilkadziesiąt? x100?

Bo tyle tego było. Abramsy, Leopardy, K2, Kraby, Borsuki, i cała masa innego sprzętu. I to nie po jednej sztuce. Tylko ze 20 Abramsów, 20 Leopardów itd. Gościnnie chyba było też kilka pojazdów armii innych niż Polska – USA/GB? Wrażenia niesamowite. Stałem kilka metrów od tych przejeżdżających potworów. Ziemia drżała od gąsienic. Drżały też moje wnętrzności, od ryku silników ;) Dosłownie, tak jak na koncercie stanie obok głośnika, i żołądek wpada w wibracje, tak było i tutaj. Gdy wszystko już przejechało, pojechałem za nimi, na południe. Tam stały dziesiątki zestawów niskopodwoziowych, i obserwowałem operację załadunku całego tego sprzętu gąsienicowego na naczepy. Poszwędałem się jeszcze trochę za dnia: przejechałem nową kładką pieszo-rowerową nad Wisłą, z drugiej strony Wisły zwiedziałem Pragę. Zajechałem na Krakowskie przedmieście, pod zamek, odwiedziłem sejm na Wiejskiej, oraz szutry i chaszcze wzdłuż Wisły. Tam się przebrałem w czyste ciuchy.  Standardowo obejrzałem uroczystą zmianę warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Kebab. I na pociąg, Pendolino, odjazd 14.48. Express, do Krk niecałe 3 godz. jazdy. Większość spałem/drzemałem. W domu po 18tej.

Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Zawsze coś ciekawego się zobaczy. Ale może trzeba było jechać 15 sierpnia na defiladę? Tylko że znając życie, to takiej defilady to się raczej nie zobaczy. Zobaczy się tylko morze ludzi. Taki jest problem z tymi wszystkimi imprezami na ulicach miast, że nic widać bo są za duże tłumy. Tylko słychać jak spiker coś tam mówi, muzyka gra, ale nie widać nic, poza głowami ludzi. Może za rok?

8.10 (sb) - 18.25 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

Tańczący z burzami

d a n e w y j a z d u 289.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 13 lipca 2024 | dodano: 18.07.2024



https://photos.app.goo.gl/kE1hoxPvrHSvNrsA7

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/13-07-2024-kosice-a0ae155?u=m&sh=qek9hh

Mamy połowę lipca a tu raptem jedna długa traska zrobiona, Bratysławka na otwarcie lata. Naszła mnie zatem ochota na jakąś dwudniówkę. Czyli inaczej traskę z jedną nocką. Padło na Koszyce, bo będzie w sam raz. A przy okazji przejadę ścieżką rowerową malowniczym przełomem Dunajca, ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru, dawno nie byłem.

Początek tak jak zawsze, wojewódzką 964 przez Dobczyce, Wiśniową do Mszany. Jechałem tą drogą dziesiątki (setki?) razy i ciągle ją uwielbiam. Jest dla mnie swego rodzaju portal, brama z Krakowskiej aglomeracji w piękne górskie krainy. To właśnie tutaj gdy byłem jeszcze niedzielnym rowerzystą budowałem formę i zapuszczałem się coraz dalej na południe. Rozpoczynałem swoją kolarską karierę ;) Jest porno i dusno, ale zarazem pochmurnie. Zatem nie trzeba smarować się kremem z filtrem. Nad mini zalewem w Wiśniowej posilam się kabanosami. Wciągam coraz to stromszy podjazd na przeł. Wielkie Drogi. A zachmurzenie staje się coraz większe, właściwie to burza wisi w powietrzu. W Mszanie skręcam na Zabrzeż, i rozpoczynam wspinaczkę na przeł. Przysłop. Szalony zjazd, przez Kamienicę do Zabrzeża. Póki co jeszcze spoko, ale zaraz się zacznie. No i zaczyna się. Ujechałem parę drogą wzdłuż Dunajca i zaczyna padać. Dociągam w deszczu do Tylmanowej, i chronię się pod wiatą w Miejscu Obsługi Pedalarzy. Wraz ze mną schronił się tutaj inny podróżnik rowerowy. Pochodzi ze Śląska a dziś jest w podróży, chyba ze Słowacji do Częstochowy. Specyficzny jest to jegomość, odpala fajkę za fajką :D Tymczasem walnęło gradem. Z pół godziny czekaliśmy, po czem każdy pojechał w swoją stronę. Ja w stronę Słowacji, a tytoniowy biker na północ. W Krościenku posilam się hamburgerem, po czym skręcam na Szczawnicę. Jakieś tam zakupy w biedrze, i wjeżdżam na szlak rowerowy przełomem Dunajca. Kto jechał ten wie jak jest tu pięknie. Dunajec wije się głęboką doliną pośród strzelistych, sięgających 300m wapiennych szczytów. W nurcie Dunajca zaś wiją się i manewrują różnorakie tratwy, kajaki i pontony. Pełne turystów jak i bardziej ambitnych zawodników, sportowców. Ścieżka pieszo-rowerowa przyklejona jest zaś do ściany tego pięknego wąwozu. Zalicza ona różne hopki, podjazdy-zjazdy i inne wywijasy. Kiedyś była szutrowo-żwirowa, dziś już w całości utwardzona, czy to kostką czy jakimś eko-betonem. Turystów od groma, zarówno tych pieszych jak i rowerowych. Zelektryfikowanych, oraz takich jak ja, którzy prąd na pokładzie mają tylko w lampkach i liczniku ;) Na stromszych odcinkach jakieś dziwne znaki „sesednij z kola”, ale mało kto się tym przejmuje. Przejazd koło Czerwonego Klasztoru zakończony jest zaś niezwykłym widokiem na Trzy Korony. Choć nie wiem dlaczego tylko trzy?. Dopatrzeć się można w tym masywie 4 szczytów. A teraz przeczytałem że tak naprawdę jest tam nawet 5 nazwanych wierzchołków, każdy o wysokości 900+m. Na Słowacji obieram póki co cestę numer 543, która zaprowadzi mnie do Starej Lubovni. Jest tu do zaliczenia jeden podjazd, przełęcz, jak zwał tak zwał, i potem zjazd do miasta (ominę je obwodnicą). Powoli zbliża się wieczór, i znowu się chmurzy. Jest południu jest nawet chmurzysty twór przypominający wał szkwałowy. Aczkolwiek wygląda na to że najgorsze już przeszło chwilę przede mną. To COŚ się do mnie nie zbliża tylko oddala. Zostały tylko mokre drogi, i powalone drzewa. „Hasici” czyli straż pożarna jedzie wzdłuż drogi i piłami udrażnia przejazd. Za Starą Lubovną obieram cestę nr 68, kierunek Preszów. Idealnie gładka, z czytelnymi białymi liniami i błyszczącymi nowością niebieskimi drogowskazami. No taka nie po Słowacku ta droga: brakuje kolein, kraterów, przerębli i pogiętych, wyblakłych od Słońca znaków :D Jak tak można?! Ciągnę nocą przez te Słowackie zadupia, aż tu nagle w jakiejś wiosce nieopodal Sabinova chyba, odgłosy wiejskiej dyskoteki. Kończy się jakiś słowacki kawałek, i rozbrzmiewa znajomy bit: „Ja, uwielbiam ją. Ona tu jest, i tańczy dla mnie!” :DDD Tymczasem lokalizuję kolejną burzę, trzecią już. Ale jest daleko, kawał przede mną, widzę tylko błyski, nie słychać grzmotów. Obserwuję zatem ten piękny spektakl na niebie z bezpiecznej odległości. Nawałnica przechodzi powoli z prawa na lewo, czyli z południa na północ. Po czym znika gdzieś w oddali. Zapewne idzie teraz nad Polską, w Beskidzie Niskim, czy też innym Krośnie, Rzeszowie… Noc jest ciepła i przyjemna. Ale coraz bardziej morzy mnie senność. Ratuję się krótkimi drzemkami na zastavkach (przystankach autobusowych). Do Preszowa dociągam koło drugiej w nocy. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem. Zaliczam m.in. wielki gmach Preszowskiego „Urzędu Wojewódzkiego”. Ależ tu jest syf :D Te pordzewiałe latarnie i „ekologiczne” zielone chodniki. Tj. chodniki składające się z asfaltowych koślawych łat. A ze szpar pomiędzy nimi wyrastają chwasty i inne kwiatki. Na wyjeździe z miasta kolejna, dłuższa drzemka na przystanku. Gdy startuję niebo robi się już niebiesko-różowe. Ostatnia prosta do Koszyc, czyli route number 20. Słońce powoli wyłania się zza szczytów wschodniej Słowacji. Drogą nr 20 do samych Koszyc jednak nie dojadę, gdyż kawałek przed miastem przekształca się ona w expresówkę. W Budzimirze trzeba odbić w prawo, i boczną cestą wspiąć się na wzgórze. Ech wspomnienia, przypomina mi się pierwszy atak na Koszyce. Kiedy to było, 2017 chyba rok! I potem z Koszyc ciągnąłem do PL, do Muszyny na pociąg. Bo z jakiegoś powodu bałem się zagranicznych pociągów. Aż któregoś raza, w 2019 roku znowu byłem w Koszycach, i znowu miałem jechać do Polski na pociąg. Ale z czasem stałem tak że bym prawdopodobnie nie zdążył. I wtedy pierwszy raz wróciłem zagranicznym pociągiem, z Koszyc. I tak to wszystko się zaczęło – zaczął się podbój europejskich stolic – Wiedeń, Praga, Brastysława, Berlin, Budapeszt… Tymczasem na szczycie wspomnianego wzgórza dostrzegam kolejną burzę - tym razem błyska się nad szczytami na zachodzie. Ale ona mnie nie dopadnie. Zostaje już tylko zjazd ze wzgórza do Koszyc, doliną Hornadu. Przed miastem charakterystyczne ogromne linie WN, oraz kamieniołomy na okolicznych wzgórzach. Jest nawet rozwieszona wysoko ponad drogą kolejka linowa do transportu urobku, chyba nieczynna. Rozpoczynam zwiedzanie drugiego największego słowackiego miasta (raptem 200tys. mieszk., porównywalne z Rzeszowem). Ale zanim rozpocznę zwiedzanie to mała drzemka na trawniku ;) (Gdy śpię na ziemi, kładę rower na boku a sakwa służy mi za poduszkę). Jest 8 rano, ostatni sensowny pociąg mam po 12tej. Więc mam 4h. W planie są dwie rzeczy: starówka i jeśli to możliwe, ablucja w jakimś zalewie (nie, nie możliwe…). Starówka akurat jest tutaj wyjątkowo okazała. Centralny punkt miasta to podłużna „wyspa” rozciągająca się z północy na południe. Pośrodku mały park, pięknie odrestaurowana fontanna (foto tytułowe), no i ogromna katedra. Jakieś tam fotki, i zmierzam na południe miasta, tam wypatrzyłem na mapie różne zbiorniki wodne. Po drodze podziwiam cały ten słowacki pierdolnik. No wygląda to jak wygląda jak Polska 20 lat temu :D Pokruszone koślawe betonowe alejki, przystanki autobusowe w centrum (!) w formie zardzewiałego pogiętego słupka - bez kawałka ławki czy wiaty. Latarnie z lampami w kształcie chochelek, jakie pamiętam z dzieciństwa. Całości dopełniają wszechobecne pomniki, monumenty z poprzedniej ustroju. Z czerwonymi gwiazdami… Mają tutaj jakąś manię koszenia trasy. Całe łąki ścięte na zero, co w połączeniu z upałami sprawia z zieleni zostaje suche, wypalone słońcem ściernisko... Jadę koślawą ścieżką rowerową wzdłuż Hornadu w poszukiwaniu odrobiny wody, w celach higienicznych. W istocie znajduję jezioro, na mapie opisane jako „Jezero”. No tylko wykąpać to się za bardzo tu nie da. Tzn. jakby się uparł to pewnie by się dało, ale to po prostu nie jest kąpielisko. Jest tylko ładnie wykoszona łąka, można sobie poleżeć w cieniu drzew. Plus na wodzie jakaś tyrolka dla amatorów wodnych szaleństw. No nic, znajduję kawałek krzaków i myję się za pomocą mokrych chustek, i przebieram w czyste ciuchy. Zmierzam powoli na zelazną stanicę, tj. dworzec kolejowy. Przed dworcem jak zawsze podziwiam OGROMNĄ topolę. Zdecydowanie jedna z największych jakie widziałem. Obwód pnia 710cm, co daje w przeliczeniu średnicę (gdyby był idealnie okrągły) 226cm! Ciekawostką jest, że dwa ogromne pnie na wysokości kilku metrów zrośnięte są gałęzią. Na dworcu wciągam wreszcie coś ciepłego, i pakuję się do pociągu. Jest to spalinowy szynobus, który oczywiście nie zawiezie mnie do samego Krk. Jedzie do S. Lubovli. A ja wysiądę trochę wcześniej, w Plavec. Stamtąd mam ~20km na rowerze do Muszyny, i potem drugi pociąg, do Krakowa. W Plavcu wysiadam przed 14tą. I na zachodzie znowu jest granatowo :) Na szczęście ja jadę bardziej na wschód, krajówką do przejścia w Leluchowie. Tak się składa że drugi raz jednej trasy jadę ten sam odcinek: w nocyw dzień. Dociągam szybko ile sił do przejścia SK/PL, i tu jestem bezpieczny. Na dawnym przejściu granicznym jest bowiem ogromna wiata, zadaszenie. Zastawiam się czy jechać dalej? 10km do Muszyny. Tylko tyle i aż tyle. Tylko bo to pół godzinki jazdy. Aż bo gdy dopadnie mnie burza to ta droga idzie przez zupełne zadupia, bez kawałka przystanku autobusowego. Postanawiam zaczekać, i to był super pomysł. Nie minęło 10 minut, i lunęło. A potem walnęło gradem! Kolejne auta zajeżdżały pod dach a kierowcy liczyli wgniotki na karoserii. Z godzinę czasu straciłem, ale schronienie eleganckie miałem, bardzo bezpieczne. Oczywiście na planowany pociąg nie zdążę, ale to nic, bo w zapasie są jeszcze dwa albo i trzy. Ostatni coś koło 21szej tak że luzik. W Muszynie znowu jakieś ciemne chmury idą z innej strony ale teraz to już se mogą. Robię tam zakupy, zwiedzam miejscowość. Pociąg Regio o 17.45. Powrót do Krk bez przygód, w domu koło 2giej.

Udana wycieczka. Koszyce zaliczone. Widziałem co najmniej 5 burz, z czego dwie zaliczyłem – pierwszą i ostatnią.

7.55 (sb) - 21.50 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

Wawa 1

d a n e w y j a z d u 260.45 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 22 kwietnia 2023 | dodano: 24.04.2023



Pierwszy naprawdę ciepły weekend w tym roku. Na stalowych kołach (PKP) do Opoczna, stamtąd start ostry na stolicę: Inowłódz, Rawa Maz., Biała Rawska !!!, Żabia Wola, Nadarzyn, sobota wieczorem w Warszawie. Nocne oraz dzienne zwiedzanie, aż do niedzielnego popołudnia. Uwielbiam zwiedzać Warszawę. Wielką, dumną Warszawę. Szerokie wielopasmowe aleje, długie na kilometr mosty nad 3x szerszą niż w Krakowie Wisłą. Wspaniałe szklane wieże. Jest klimat. Ale nie tylko klimat wielkiego miasta mam na myśli, ale i inny klimat: Monumentalne pomniki przypominające o burzliwych dziejach naszego kraju. Powiewające na wysokich masztach polskie flagi, uroczysta zmiana warty honorowej przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Wszechotaczające symbole Polskości. One przypominają że tu gdzie dziś są te szerokie aleje i mosty 80 lat temu spadały bomby a miasto było morzem gruzów. A ta ziemia, pod tymi wspaniałymi, sięgającymi nieba szklanymi wieżami, przesiąkniętą jest ludzką krwią. I że nasi przodkowie oddali życie żebym ja mógł siedzieć sobie spokojnie na ławeczce w Ogrodzie Saskim, jeść ciastka i słuchać siedzącego na ławeczce naprzeciwko dziadka, grającego na harmonii i śpiewającego patriotyczne piosenki.

https://photos.app.goo.gl/zat9FtrAnxNmgXj3A

7.20 (sb) - 23.00 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

Wrocławik

d a n e w y j a z d u 284.36 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 10 lutego 2022 | dodano: 12.02.2022



https://photos.app.goo.gl/ZdavAwpvbp6AecUbA

https://www.alltrails.com/explore/map/10-02-2022-wro-c8ed21d?u=m

Prognozowane na czwartek okienko pogodowe postawiam wykorzystać w najlepszy znany mi sposób, tj. na wycieczkę rowerową. Biorę zatem wolne na czw/pt, sprawdzam prognozy pogody i wychodzi biorę na tapetę Wrocław. Tam ma być najcieplej, ponad 10 stopni. Pewną niedogodnością może być południowo-zachodni wiatr ale nie można przecież ciągle jeździć z wiatrem do Rzeszowa.

Startuję 8.30 i obieram kurs DK94, tą drogą najszybciej na Śląsk. Jest bardzo ciepło, ale i pochmurnie. Jednak wg prognoz 0% ryzyka opadów. Wiatr faktycznie niekorzystny. Podnoszę sobie morale wciągając kolejne bułki i energetyki (moja standardowa dieta) i całkiem sprawnie docieram do górnośląskiej aglomeracji. Mijam  rafinerię w Trzebinii, chwila moment i mała pauza pod Chrzanowskim Orłem. Zaraz potem wita mnie Jaworzno ze swoją wielką, górującą nad okolicą, niemal 200m chłodnią elektrowni (zdjęcia brak). W międzyczasie pogoda klaruje się zupełnie, chmury przerzedzają się coraz bardziej aż w końcu pełne Słońce błyszczy na błękitnym niebie :) No jest po prostu pięknie. Z Jaworzna rzut beretem do Mysłowic. Z ciekawostek całkiem rozebrali, wyburzyli wielki gmach KWK Mysłowice. Pewnie za rok będzie tu Biedronka. Do centrum Katowic wjeżdżam przez Szopienice, aby zjechać z bardzo tu już szerokiej i ruchliwej, wielopasmowej 79ki. Małe zwiedzanie, rynek, Superjednostka, Spodek, i dalej, wzdłuż Parku Śląskiego na Chorzów. Zaliczam charakterystyczny, wyłożony klinkierem, prostokątny rynek w Zabrzu i powoli opuszczam GOP. Jeszcze tylko Miechowice, Rokitnica, wiadukt nad A1ką i witają mnie bezkresne równiny zachodniego Śląska/wschodniej Opolszczyzny. Oraz wita mnie wiatr, który oczywiście na otwartych przestrzeniach duje mocniej niż w mieście. Malowniczy zachód Słońca zastaje mnie w okolicach Pyskowic. Zamiast ryneczku zaliczam tu Biedronkę i robię tanie mniej drogie zakupy. Toszek też omijam tranzytem. Do Opolskiego wjeżdżam już za ciemności. W Strzelcach Opolskich pauza na charakterystycznym placu obsadzonym platanami oraz foto imponującego jak na tak niewielkie miasteczko ratusza. W Opolu o 21szej. Jest bardzo ciepło. Ciągle jadę w cienkiej kurtce i rękawiczkach bez palców. Robię zdjęcie słynnego opolskiego Wiaduktu, omijam rozkopane okolice dworca i zajeżdżam na rynek, z myślą wciągnięcia kebaba. Ten w którym zawsze jem niestety zamknięty, czegoś innego muszę poszukać. Przejeżdżam kilka zabytkowych mostów na Odrze i jej kanałach. Wylatuję szybko na Wrocław, zanim się rozmyślę i zakończę tu trasę - bo Opole to taki plan minimum był. Na BP na peryferiach Opola wciągam dwa duże hot dogi za nieduże pieniądze (11zł). Lepsze od Orlenowskich, cebulka gratis. Za miastem wiatr pokazuje co potrafi. Zamiast jak to często bywa cichnąć nocą ten rozkręca się na dobre. Wieje już nie z poł.-zach. tylko centralnie z zachodu. Jadę 15km/h i trochę żałuję że nie zakończyłem trasy w Opolu. Na północy, na horyzoncie długo towarzyszy mi błyskająca czerwonymi światłami, potężna sylwetka Elektrowni Opole. Piękny widok. Jak się widzi natomiast takie kwiatki jak na tym moście na Nysie to aż się człowiek gotuje. Przecież to kara chłosty po jądrach powinna być za tak zaprojektowane dylatacje na moście!!! Nowym moście, nie jakimś peerelowskim 50-letnim. Spowodowanie zagrożenia dla zdrowia i życia dla rowerzystów poruszających się na węższych niż 32mm oponach. Kawałek przed Brzegiem zaczyna padać. Przecież miało być 0% szans na deszcz tej nocy, na całym południu kraju. Sprawdzam prognozy na tel., i te zdążyły się zmienić. Wróżbici, nie naukowcy w tych instytutach meteorologicznych... Teraz prognozy mówią o niewielkich opadach deszczu od 1 w nocy, a przed świtem mają zacząć się duże opady deszczu. Ale za to ma przestać wiać koło tej 1szej godziny, tyle dobrze. Wdziewam zatem p/deszczowe ubranko i czym prędzej jadę dalej, żeby zdążyć do Wrocławia przed tym dużym deszczem. W Brzegu na szczęście przestaje padać. Ale ubrania nie zdejmuję, bo robi się zimno a cerata z jakiej zrobiona jest kurtka dobrze chroni również przez wiatrem oraz zatrzymuje ciepło wewnątrz. Szybkie foto efektownej Brzeskiej Bazyliki i z powrotem zanurzam się w mrok i chłód krajowej szosy. Zaczyna się senność, zwalczam ją dwoma nieprzyjemnymi (zimnymi) drzemkami na przystankach. Wiatr faktycznie zgodnie z prognozami mocno słabnie, i póki co nie pada, tak więc nie ma źle. Oława, rynek, z powrotem krajówka. No i to już jest ostatnia prosta. Wypatruję na horyzoncie czerwonych świateł kominów. SĄ!! To światła kominów elektrociepłowni w Siechnicach. Zawsze dojeżdżam do Wrocławia nocą, i zawsze te kominy są dla mnie drogowskazem. Są niczym latarnia morska, która informuje zmęczonych długim rejsem marynarzy że do portu przeznaczenia już niedaleko. W tym przypadku do Wrocławia. I nie marynarze, tylko kolarz. Znów zaczyna padać, mocniej ale nie martwi mnie to zupełnie, bo już prawie jestem. Docieram do latarni morskiej, tj. elektrowni, do Siechnic. Albo na Marsa? Bo tak wyglądają nocą Siechnice (zdjęcie tytułowe). Szklarnie ze sztucznym oświetleniem w których produkuje się warzywa dosłownie zalewają całą okolicę ciepłą, żółtą łuną światła. Wpadającą miejscami w róż. Zawsze gdy jadę do Wrocławia podziwiam to niezwykłe miejsce. Ale podejrzewam że okoliczni mieszkańcy nie są zachwyceni tym uciążliwym sąsiedztwem... Dzień trwający 24h to trochę masakra. Te sztucznie hodowane warzywka też pewnie nie za zdrowe. No i podejrzewam że nie bez znaczenia jest to sztuczne światło dla okolicznej fauny i flory, ekosystemu. I ile to węgla trzeba spalić w elektrowni żeby to tak świeciło?! Zawsze mnie takie rozkminki tutaj łapią. W padającym coraz bardziej deszczu o godz. 4 minut 46 docieram do stolicy Dolnego Śląska, i czym prędzej lecę na dworzec. No "lecę" to może za dużo powiedziane, bo we Wrocławiu lecieć się nie da. Z całym szacunkiem i bez urazy dla Wrocławian, ale Wrocław to taka bida i syf jak Łódź. Całe hektary rozpadających 100-letnich się niemieckich kocich łbów, połatanych asfaltem, chodniki z peerelowskich betonowych płyt połatanych kostką dauna a parkach klepiska z piachu zamiast alejek. Nie wiem na czym to polega, w czym jest trudność żeby w 2 dekadzie XXI wieku zbudować kawałek prostej drogi, kawałek prostego chodnika? Czy to miasto naprawdę jest takie biedne? Kraków dla porównania to Dubaj po prostu, tu ulice i chodniki są gładkie niczym w Warszawie (tylko trochę węższe). 200-metrowa wiaża Sky Tower ratuje trochę sytuację, w Krakowie takich nie mamy. Niestety zabrakło czasu, chęci i sił żeby ją tym razem odwiedzić. Marzę tylko o tym żeby zatopić zmarznięty tyłek w ciepłym fotelu w pociągu i się zdrzemnąć. Teleportować się domu i iść spać. I tak też się stało. Połowę podróży drzemałem, a w pt. spałem 13 godzin :)

Udana wycieczka, okienko pogodowe wykorzystane maxymalnie, Wrocław zimą zawsze spoko :)

8.35 (czw) - 10.00 (pt)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

W poszukiwaniu ładowarki i kluczyków

d a n e w y j a z d u 284.35 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 7 marca 2020 | dodano: 08.03.2020



Znalazłem ładowarkę zgubioną dwa tygodnie temu przed Rzeszowem :)
Kluczyków do zapięcia zgubionych między Przeworskiem a Jarosławiem, w sierpniu ub. roku - niestety nie. Ale nie składam rękawic, będę jeszcze szukał podczas następnych wycieczek do Przemyśla. Teraz szukałem w ciemnościach, w nocy. Trzeba spróbować za dnia.
Koronawirusa chyba nie złapałem, siedziałem sam w wagonie :) Rąk w trasie nie było jak umyć, za to w pociągu kilka razy umyłem. Jak Pan Prezydent kazał!

https://photos.app.goo.gl/arXWf3sLimtddrSL8

Trasa (mniej więcej):
https://www.alltrails.com/explore/map/map-97d9811-...

8.25 (sb) - 9.50 (ndz)

Zaliczone szczyty:
Pogórze Przemyskie:
Zniesienie 353


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

d a n e w y j a z d u 270.06 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:7.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 29 lutego 2020 | dodano: 01.03.2020



Luty minął pod znakiem rekordów. 343km do Wawy to mój najdłuższy lutowy trip, przebieg 1500km to też mój max. 11 miejsce w poprzednim miesiącu na BS - tak wysoko również nigdy nie byłem :) Wpływ na to miało kilka czynników:
- zima '19/'20 nie nastąpiła. Minusowe temperatury należały do rzadkości. A liczba dni z ciągłą pokrywą śnieżną w Krakowie wyniosła 0 (słownie: "zero").
- rok przestępny: 29 dniowy luty, do tego ze szczęśliwym układem dni. Ten i tak krótki miesiąc zahaczył bowiem o 5 weekendów (dokładnie 4,5) co pozwoliło na wliczenie do lutego 5 długich tras.
- nie przeszkodziła nawet krótka infekcja, która wycyrklowała idealnie: zaczęła się poniedziałek a skończyła w piątek :)
- silne południowe/zachodnie wiatry ułatwiające jazdę na północ/wschód. Tak, przyznaję się, lutowe km to były lekkie km, większość ze wspomaganiem ;)

https://www.alltrails.com/explore/map/map-77cdfc1--2?u=m

https://photos.app.goo.gl/dBtdmA4MdGaXrX818

9.10 (sb) - 5.45 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

Spacerek / 100000 km z Bikestats!

d a n e w y j a z d u 268.19 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2000 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 31 sierpnia 2019 | dodano: 03.09.2019







https://photos.app.goo.gl/uZA5ErxKbjKV3fYRA

12.00 (sb) - 16.30 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem, ^ UP 2000-2499m

Sprawdzić czy się da

d a n e w y j a z d u 233.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2750 m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 30 marca 2019 | dodano: 21.04.2019

(ślad jest ucięty, meta była rzecz jasna w Krakowie)



Sprawdzić czy da się na "jedynce" 36x28 jeździć po górach. Dać się da, ale nie jest to przyjemne ani zdrowe dla kolan. Kaseta 11-34 its a must have.

https://photos.app.goo.gl/YWwDPAkKGDTTs6Jk6

6.00 - 00.50
AVS 19
4,05l (w tym 1l energetyka)


Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 250-299

Prawie to samo

d a n e w y j a z d u 277.31 km 0.00 km teren 16:19 h Pr.śr.:17.00 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:10.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Sobota, 10 listopada 2018 | dodano: 25.11.2018





https://photos.app.goo.gl/EkbnVovFivRTe2x28

7.15 (10.11) - 14.40 (11.11)
3,2l (w tym 1l energetyka)

nowe gminy: 2

Łódzkie: 2
Nagłowice
Oksa


Kategoria Powrót pociągiem, > km 250-299, ^ UP 2000-2499m

Długa droga do Trzebini

d a n e w y j a z d u 266.49 km 0.00 km teren 14:48 h Pr.śr.:18.01 km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy:2000 m Kalorie: kcal Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Czwartek, 31 maja 2018 | dodano: 03.06.2018

(ślad poprzerywany, byłem tak wkurwiony że nie miałem głowy sprawdzać czy GPS się nie wyłączył na jakiejś dziurze)




https://photos.app.goo.gl/i8XkTzWuAWTt3YhU2

A więc tak. Awaria w tej trasie była najpoważniejszą awarią w całej mojej rowerowej karierze. Co prawda kieeedyś tam, w wieku kilkunastu lat zatarła mi się zupełnie przednia piasta (tak że przestała się obracać) ale to się nie liczy, bo wtedy jeszcze moja kariera w tym sporcie się nie zaczęła ;) Ale do rzeczy: tej trasy zmieliłem bębenek. Genezy tej usterki należy szukać w majówkowy weekend na Słowacji, kiedy to niczym pirat rowerowy leciałem na zderzaku ciężarówki i wpadłem w krater, kiereszując koła. W tym tylne tak poważnie, że konieczne było składanie nowego. Niedawno wreszcie się za to zabrałem. Nabyłem drogą kupna obręcz (taka sama, Accent Airplane 29, tyle że czarna) plus szprychy (Sapimy Leader, ale nie zwykłe fi 2, tylko grubsze 2,3 mm, do e-bików wraz z nyplami redukcyjnymi). Do tego za półdarmo, a dokładnie to 8zł kupiłem identyczny, nowiutki korpus piasty Hone M600. Dzięki temu nie musiałem rozplatać starego koła, no i nowe miski w piaście mam. Resztę bebechów piasty i zespół bębenka przełożyłem stare. Tu ważna uwaga – bębenek jest jedyną bodajże częścią roweru, której nigdy w życiu nie rozbierałem i nie serwisowałem. Nie było takiej potrzeby, a przeczytane w Internetach opowieści o klejących się pieskach i rozsypujących się po podłodze 50 mikroskopijnych kuleczkach skutecznie mnie od zaglądania tam odstraszały. Jak działa to działa, na chuj drążyć temat. Więc bębenek odkręciłem tylko ze starego korpusu, i do nowego FEST dokręciłem. Ok, zapisałem pół strony A4 wstępem a dalej nie wiadomo gdzie chciałem dojechać. Chciałem do Czeskiego Ołomuńca, ale w obliczu takiego nieszczęścia rzecz jasna się to nie udało.

Z domu wyturlałem się przed 5. Przez blokowiska peryferii opuszczam miasto i kieruję się na Skawinę. Po czym bardzo przyjemną krajową 44-eczką jadę się na Zator. Słoneczko świeci, pogoda piękna, nic zwiastuje nadchodzącej katastrofy. Sprawnie łykam kolejne km płasko-pagórkowatej drogi, ani się obejrzeć a już odpoczywam na Zatorskim ryneczku. Stąd uderzam na Andrychów, miasto pewnego Bikestatsowego wymiatacza (MTB-wymiatacza). Bardzo lubiłem czytać jego wpisy, niestety poszedł za modą i przesiadł się na Stravę. BLE. Z ciekawostek – okolica pełna jest ciekawie pomalowanych przystanków, na zdjęciach uwieczniłem dwa najciekawsze. Z tego malunku dowiaduję się jaki fail popełniałem jeżdżąc po Czechach. Zawsze mówiłem ludziom „dobry dień”, zamiast „dobre rano”… Cóż, człowiek uczy się całe życie. A zdobytą dziś wiedzę zamierzam wykorzystać :) (tylko zamierzam, nie wykorzystam, bo w Czechach za wiele nie nawojuję). W Andrychowie fotki chyba nawet nie zrobiłem, za to w Kętach już tak. W B.B. na liczniku wybija 100km. W oblężonym przez Bożocielne procesje mieście dłuższą chwilę odpoczywam, opędzając się od gołębi i bezdomnych. Jak się nie ma pieniędzy to się idzie do pracy. Nawet ulotki roznosić na czarno, jak się dobrze zakręci to 10zł/h można wyciągnąć. Po co takiemu bezdomnemu więcej? Czynszu nie płaci, ZUSu też nie, na jedzenie starczy. Tu właśnie, przejeżdżając przez blokowiska na obrzeżach zaczynam odczuwać pierwsze niepokojące objawy ze strony tylnego koła. Delikatne przeskoki, odczuwalne na napędzie (na pedałach). Niepokojące są tym bardziej, że występują zarówno w czasie pedałowania, jak i podczas jazdy na luzie. Czyli to nie jakaś tam przerzutka, to ten gorszy scenariusz – to piasta… Staram się tym nie przejmować, udawać że problemu nie ma, może przestanie? W końcu jednak zatrzymuję się i w cieniu drzew na osiedlowym chodniku dokonuję pobieżnych oględzin. Jest luz. Koło lata na boki. Tak ze 2-3 mm na stronę, mierzone na obręczy. Niedobrze. Próba mocniejszego zaciśnięcia szybkozamykaczem oczywiście nic nie daje, ma to taki sam sens jak przeciąć sobie palec i łyknąć witaminę C, żeby zatamować krwawienie.Szybkie wygrzebanie z zakamarków mózgu całej swojej całej wiedzy nt. budowy piast rowerowych i wychodzi mi że są dwie opcje:
1. Luz na konusach (ale jak? Przeca kontrowałem piasty dziesiątki razy i nigdy nic mi się nic nie poluzowało).
2. Luz na połączeniu bębenka z korpusem piasty (ale przecież dokręciłem go tym 10mm imbuchem ile pary w łapkach).
(Potem okaże się że jest też opcja nr 3. Jednak moja wiedza nt. piast nie jest tak obszerna jak mi wydawało i było to jeszcze co innego).
Mogę się tylko domyślać, nie zweryfikuję tego. Narzędzi do piast nie mam bowiem żadnych. Ani kluczy do konusów, ani bacika, ani klucza do kasety, ani imbusa 10ki. Do tego święto. Sklepy/serwisy rowerowe zamknięte. Zresztą i tak bym chyba nie skorzystał, jedną z moich rowerowych zasad jest że z rowerem wszystko robię sam. W serwisie ostatni raz byłem w 2007 roku. Jedyną opcją jest kupno narzędzi (zapewne za stówkę albo dwie, narzędzi które mam już w domu) i samodzielna naprawa. Nie wiem co robić. Setki myśli, setki pytań. Jechać dalej? Ale tak po Czeskich zadupiach, z takim kołem? Zawrócić do domu? Usiąść i płakać? Wsiąść tu w pociąg? Ale w jaki pociąg? To BB, tu pociągi prawie że nie jeżdżą, polikwidowane. Czy luz będzie się powiększał? Czy jadąc z tym luzem nie zniszczę świeżo zaplecionego, nowego w 2/3 koła? Nic nie wymyśliłem. Póki da się jechać – jadę. Jak się nie będzie dało, to będę znowu myślał. Do Skoczowa dojeżdżam jeszcze w miarę normalnie. Coś tam przeskakuje, luz odrobinę większy. Ale między Skoczowem a Cieszynem jest już bardzo źle. Dochodzą kolejne objawy – tylny hamulec zaczyna ocierać, tarcza gorąca. Próba regulacji nic nie daje. Odkręcam tylny zacisk (BB5) i chowam do sakwy. Koło „oklapło” na tylnej osi, nie jest centryczne wobec niej. Pogodziłem się już ze zniszczeniem piasty, kupi się nową i zaplecie jeszcze raz. Z jednym hamulcem jadę dalej. Cieszyn. Tu trzeba się poważnie zastanowić nad dalszymi krokami. W pewnej chwili eureka – co prawda jest święto, ale to jest Polskie święto :) Sprawdzam Internety – w Czechach Boże Ciało to normalny dzień roboczy, zwykły czwartek! Jest po 15tej. Może kupię jakieś narzędzia w Czeskim Cieszynie i to naprawię? Nachodzą mnie nawet myśli z gatunku sci-fi, że może się przełamię i do serwisu to oddam (tylko czy naprawią na poczekaniu?). OK, no to przejeżdżamy tą granicę. Ale tak zacząłem szukać, krążyć po mieście, szukać w necie adresów. Znalazłem jakiś otwarty sklep rowerowy, ale to duży, firmowy salon, tam mnie pewnie drogo skasują. Drugi - jakiś mały sklepik miał być, dobre oceny w Googlach. W rzeczywistości nie ma go, wyburzone kamienice i plac budowy w tym miejscu. Inny okazał się być sklepem ogólno-sportowym, a nie rowerowym. Jeszcze inny już zamknięty. Yyyyyy…. Nic z tego nie będzie. Nawet jeśli bym coś wyczarował to mnóstwo czasu już straciłem, a straciłbym jeszcze więcej. Poddaję się. Pozwiedzam sobie Cesky Tesin, a potem potoczę się w stronę Górnego Śląska/Krakowa. Gdzie dojadę, to dojadę i wrócę pociągiem. Tak też robię, wprowadzam ten zastępczy plan w życie, rozpoczynając leniwe i niezobowiązujące zwiedzanie miasta. To rynek, to tereny kolejowe, to jakieś blokowiska, to alejka wzdłuż rzeczki. Ponad godzinę tak sobie jeżdżę, po czym biorę odwrót. Z coraz bardziej telepiącym się kołem toczę się wojewódzką na Pawłowice. Luz osiąga wartość po kilka mm na boki, gdy szarpnąć za obręcz. Do Pawłowic nawet nie wjeżdżam, od razu na Pszczynę. Dzień powoli dobiega końca, podobnie jak i żywot tylnego koła. Kawałek za Pszczyną zaczyna się jazda na ostrym kole. Tzn. gdy spróbuję przestać pedałować przerzutka momentalnie zaciąga łańcuch, który wywiera napór na pedały. Nie wiem co by było gdy próbował ten opór nogami przełamać. Zahamowałbym? Połamałbym nogi? A może piasta by wybuchła? I zamiast ostrego koła miałbym hulajnogę? Albo i monocykl. Wolę nie ryzykować. Spokojnie turlam się prawie non stop pedałując. Prawie non-stop, bo na dłuższych zjazdach zakładam nogi na ramę i pedały merdają w powietrzu. Ależ to jest wkurwiające. I niebezpieczne. Na dziurach, koleinach można pedałem przyszorować. Na zakrętach tym bardziej. Na rondzie nie można złożyć się na boczek, muszę „pionowo” jechać 15km/h. Ostrokołowcy to jednak masochiści. Wolałbym jeździć na wrotkach niż na ostrym kole. Albo na deskorolce. Ileś tam wkuwających km dalej jest Libiąż, a kolejnych n-dziesiąt kurw dalej Chrzanów. Dociągam jeszcze do Trzebini. Koło by jeszcze dało radę, ale moje nerwy nie. 2.30 w nocy. Pociąg po 4 nad ranem. Zdrzemnąłem się chwilę na ławeczce, zmarznięty obudziłem, przypomniałem sobie niesamowity smak gorącego hot-doga z Orlenu, w pitniku trochę się umyłem, zrobiłem małą rundkę po mieście. Dochodzi 4ta, jadę na peron, i pierwszym piątkowym Regio wracam do Krakowa. W domu o 6.

Rankiem następnego dnia rozpoczynam oględziny pacjenta. Nawet nie jestem już wkurwiony, bardziej ciekawy, nowego serwisowego doświadczenia.

Sekcja zwłok wykazała:
- po rozkontrowaniu lewej strony kaseta sama odpadła, wraz z połową bębenka i osią
- druga połowa bębenka siedzi fest przykręcona do korpusu piasty
- zupełnie urwany upierdolony jest gwint na 2/3 obwodu wewnętrznej części korpusu bębna
- kuleczki łożyskujące bębenek (50 kuleczek) rozsypane po całym korpusie
- jedna z nich zaklinowała się między korpusem a osią piłując ją głębokość prawie milimetra
- druga mała kulka wpadła między ¼” kulki prawego łożyska piasty, odciskając ślad w kapie bębenka
- wszystko ujebane szarą mazią ze smaru, i metalowych opiłków i wiórów
- nawet na prawym haku ramy jest małe wyżłobienie – o ramę tarła nakrętka kasety
- o dziwo same łożyska piasty, tj. obie miski, konusy, a nawet kulki ocalały. Brak wżerów czy rys innych niż mikroskopijne! I to nawet z prawej strony!!!

Przyczyna usterki:
Moja hipoteza jest taka: Prawdopodobnie, przekładając bębenek ze starego koła do nowego odkręcając/dokręcając go poluzowała się prawa miska, wkręcona w korpus bębenka. Ma ona przeciwstawny, lewy gwint. Nigdy go nie dokręcałem (dlaczego, o tym we wstępie). Na tej misce opiera się przelotowy „łeb” fest dokręcanej śruby mocującej bęben do piasty. Która to śruba ma normalny, prawy gwint. Fest dokręcając tą śrubę, w prawo, mogłem jednocześnie poluzować nigdy nie sprawdzane, lewogwintowe połączenie miski z korpusem, luzując je. W czasie jazdy luzowało się ono coraz bardziej i bardziej aż w końcu trzymało się mniejszej ilości zwojów gwintu, który nie wytrzymał i w końcu się urwał. A dalej to już reakcja łańcuchowa, żelastwo tarło o żelastwo, kulki latały gdzie chciały, coś tam się gdzieś zaklinowało i nie pozwalało na swobodny obrót jednej części korpusu bębna względem drugiej, powodując „stan ostrego koła”.

Sposób naprawy:
Nie trzeba robić nowego koła. Naprawa będzie polegała na kupnie nowego, kompletnego Shimanowskiego bębenka (60zł), osi (10zł), dla przyzwoitości kulek ¼” (10zł) i śruby do bębenka (3zł, niepotrzebna ale kupię, bo tania). Części wraz z wysyłką zamkną się więc w stówie. Mogło być gorzej. Z narzędzi dokupię jeszcze klucz do prawej miski, tej w bębenku (20zł). Oczywiście od Bitula. I sprawdzę połączenie prawej miski z korpusem.

4.40 - 6.10
7l (w tym 1,5l energetyka)

Nowe gminy: 1

Śląskie: 1
Hażlach


Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 250-299, Powrót pociągiem