Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 61246.68 km (w terenie 289.50 km; 0.47%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 214 |
Średnio na aktywność: | 286.20 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Bratysława dwa
d a n e w y j a z d u
447.10 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/o83n2nVW3BpWojco6
https://connect.garmin.com/modern/activity/19415927551
https://connect.garmin.com/modern/activity/19425349540
https://connect.garmin.com/modern/activity/19429535204
(ślad 1+2 - podzieliło mi aktywność na dwie części, i nie wiem jak to połączyć. Ślad 3 to standardowy powrót z Trzciany do Rabki)
7.30 (czw) - 13.30 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025
Bratysława raz
d a n e w y j a z d u
467.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Strasznie spodobał mi się ten trolejbus, tak że umieszczę go jako fotka tytułowa, bo nie mam jakichś super zdjęć z Bratysławy.
https://photos.app.goo.gl/JyiyDdsHCbvKh1sQ7
https://connect.garmin.com/modern/activity/19394826877
https://connect.garmin.com/modern/activity/19394841825
7.45 (czw) - 14.00 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025
Budapeszcik :)
d a n e w y j a z d u
408.20 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:67.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/7hNnXtwWARsbChnJ8
https://www.alltrails.com/explore/map/29-31-08-2024-budapest-69a5b59?u=m&sh=qek9hh
(Ślad ma tylko 335km, bo ładnych kilkadziesiąt km to nie
zaznaczone zwiedzanie Budapesztu , do tego 5km to dom - PKP Podgórze a ze 12km
Krk Główny – Auchan – dom)
Koniec sierpnia, minął ponad miesiąc od ostatniej długiej
trasy, wypada gdzieś uderzyć. Pomysły miałem różne. Praga, Wiedeń, Bratysława,
Budapeszt… Balaton? Niby napalony byłem na Pragę, bo ostatnio byłem tam w Roku
Pańskim AD 2022. Ale po analizach prognoz pogody (głównie kierunek wiatru) i
rozkładów jazdy pociągów, padło na to ostatnie. Na „Węgierskie Morze”, tam
gdzie byłem w lipcu. Tym razem do miasteczka pt. „Balatonkenese” chciałem
dotrzeć. Jak widać się nie udało, i skończyło się na Budapeszciku. Też fajnie.
W celu dotarcia nad Balaton postanawiam skrócić trasę, i
wystartować z New Targu. Odjazd z Krk Podgórze 5.35, tak że wstać musiałem o 5
rano, po 5 godzinach snu. Coś tam się dośpi w pociągu. Albo i nie. Nie ;) Podróż starym składem mija
przyjemnie, acz niezbyt szybko. Opóźnionko małe być rzecz jasna musi. W trakcie trasy
przyglądam się też pracy kolejarzy. „50305, gotów do odjazdu!” – i tak na
każdej stacji. Na takich podrzędnych lokalnych liniach ich praca wygląda całkiem
przyjemnie i niezbyt ciężko. Choć płatna też pewnie nie jest zbyt dobrze. Kolejarze
podwożą się za darmo pociągami do stacji gdzie zaczynają/kończą pracę, a po
drodze plotkują z maszynistą czy też konduktorem. W kibelku nasmarowuję się
porządnie Sudocremem, tak żeby wysiąść w pełni gotów do drogi. Bo jak mawiają
starzy, doświadczeni kolarze: „kto smaruje – ten jedzie”. A kto nie smaruje…
ten kończy trasę wcześniej, z obtartymi jajkami :) W New Targu o 9tej. Poranek
a pogoda już szykuje się upalna. Obieram kurs na ścieżkę rowerową do Trzciany.
Trasa ta jest bardzo widowiskowa. Poprowadzona nasypem zlikwidowanej linii
kolejowej, płynnie nabiera wysokości, a potem równie płynnie ją wytraca. Nie ma
ostrego podjazdu, jak krajówka na Chyżne. Prowadzi też starymi wiaduktami i
mostami kolejowymi, a nawet zalicza zabytkową stacyjkę „Podczerwone”, k.
Czarnego Dunajca. Która dziś występuje już tylko w roli kawiarenki dla głodnych
bikerów. No niby fajna taka ścieżka, za dala od ruchu drogowego i bezpieczna. Ale
wydaje mi się że większy pożytek byłby z tej linii kolejowej jakby ją
wyremontować, a nie likwidować. Wtedy dało by się np. wrócić pociągiem z
Bratysławy czy innego Budapesztu do Rabki. A tak gdy jestem na urlopie, i startuję
z Rabki do którejś z zagranicznych stolic, to na powrocie muszę dymać końcówkę
45km na rowerze, Trzciana-Rabka... Na Słowacji koło 11tej. W Trzcianie mała
pauza na rynku pod ogromnymi topolami. M.in. na nasmarowanie się kremem z
filtrem. I ruszam w dalszą drogę, już cestą nr 59. W trakcie jazdy słucham jak
zawsze słowackiego radia. Z radiowych audycji, wywiadów z różnymi wojakami,
armadami itp. powoli dociera do mnie że dziś na Słowacji święto. Rocznica jakiegoś
powstania w Bańskiej Bystrzycy. Czyli wszystkie duże sklepy pozamykane… Będę na
stacjach musiał kupować picie. Gdybym wiedział to bym pojechał krajówką przez
Chyżne, i zrobił zapasy w PL… I tak w ogóle to zapomniałem kupić żelek
energetycznych w Deca. Z reguły kupuję takowe przed ciężkimi trasami. Docieram
pod mój ulubiony zamek, tj. przyklejony do ponad 100m skały Oravsky Hrad. Górujący
nad okolicą, nad doliną rzeki Oravy. Miejscowość nazywa się zaś Oravsky
Podzamok. Szukam jakiegoś interesującego
bistro, ale bezskutecznie. Same eleganckie i drogie pewnie knajpy. W Dolnym
Kubinie dopadam wreszcie pizzerię, i wciągam najtańszą pizzę, tj. Margheritę. Zapijam
energolami ze stacji, i można uderzać dalej. Z Kubina dla odmiany zamiast na
Żylinę, lecę na Rozumberok. No „lecę” to może za wiele powiedziane. Bardziej
spływam potem na podjeździe 10km/h na przełęcz. 727m n.p.m. „Pod Brestovou”,
wg. tabliczki. Szybki zjazd do Rozumberoka, i kurs na przeł. Donowały, i potem B.
Bystrzycę. W ostatniej tankszteli przed przełęczą robię zakupy. Jak zwykle
kupuję różne kolorowe, niezdrowe ale pełne życiodajnej energii płyny. Pora na
prawdziwy podjazd, na prawie 1000m przełęcz Donowały. Ten ciągnie się
niemiłosiernie. Z plusów nie ma upału, przez spory kawałek z płynącego
równolegle potoku bije przyjemny chłód. Obmyłem się też w nim trochę - zmyłem z
siebie klaster z kremu UV. O dziwo jest też nowy gładki asfalt, coraz bardziej
się ta Słowacja rozwija. Tzn. do Zjednoczonym Polskich Emiratów jeszcze im
daleko. Ale z każdym rokiem coraz mniejsza bida ;) Na razie mają drogi jako
takie już. Może za 20 lat zbudują sobie chodniki :D A za 40 lat wymienią te
syfiaste zardzewiałe Czechosłowackie latarnie :D Na szczycie przełęczy ogrom
turystyczno-narciarskiej infrastruktury. Najbardziej ciekawi mnie zawsze kładka dla narciarzy, która zimą wysypana jest śniegiem, i umożliwia przejazd nad
ruchliwą szosą. Na zjeździe znak zalecający redukcję biegu na dwójkę. Ja robię
na odwrót, tj. włączam bieg najwyższy :) I rozpędzam się do maksymalnie 69km/h.
No ten zjazd do prawdziwy teleport. Chwila moment i jestem w B. Bystrzycy. Czyli
w mieście w którym były dziś zapewne obchody rocznicy powstania. Niestety jest
już wieczór a jakieś defilady itp. to pewnie w południe tak bardziej. Ludzi
dalej od groma, w tym żołnierzy w galowych mundurach. Najważniejszym dla mnie
jest teraz jednak wciągnąć coś na ząb. Odnajduję otwarty chiński fast food.
Pokazuję palcami numerki potraw. Tego nie ma, tego nie ma, tamtego też nie ma.
Wreszcie coś jest. Ale nie wiem tak naprawdę co, kupuję w ciemno. Okazało się
że kupiłem kebaba. Ale takiego dobrze doprawionego, z grzybkami i groszkiem.
Nawet spoko, i porcja ogromna. Przez centrum, obok rozświetlonego biurowca banku wylatuję na Zwoleń. Mijam lotnisko, i jednostkę wojskową przy nim. Obok
mnie przejeżdża z rykiem silnika kilka ciężarowych Tatr, może z defilady
wracają wojaki? Mam też bliskie spotkanie z wielkim leleniem, który stał sobie
na środku drogi. Oboje nieźle się przestraszyliśmy, i uciekliśmy, każdy w swoja
stronę. Po prawej stronie tj. na zachodzie dostrzegam hen daleko błyski burzy.
Po obadaniu radaru burz jestem jednak spokojny. Burza jest nad Nitrą, czyli
kilkadziesiąt km stąd, i nie idzie w moim kierunku. Docieram do Zwolenia.
Jakieś tam zwiedzano przejazdem, jakieś głupie fotki na pszczółce itp. Wylot
cestą 66, jak wiele razy, na Sahy. Noc jest pogodna i lekko chłodna, niebo rozgwieżdżone.
Senność póki co nie doskwiera. Kawałek przed Sahami zmieniam drogę. Zamiast jak
wiele razy na Sahy, Vac i Budapeszt, pokieruję się nieznanymi drogami na
przejście Sturovo/Ostrzygom. Idzie coraz wolniej ale ciągle aktualny jest plan
dotarcia nad Balaton. O świcie dopada mnie senność, i zalegam na przystanku na
dobrą godzinę. Jeszcze bardziej napinając coraz bardziej napięty plan. O tym że
zbliżam się do Węgierskiej granicy, świadczy coraz więcej domków w typowym
węgierskim stylu. Małe, kwadratowe, z 4-spadowymi charakterystycznymi dachami i dwoma okienkami z przodu. Węgierskie tłumaczenia
nazw miejscowości na znakach, węgierskie stacje w radiu. Coraz liczniejsze
akacjowe lasy, czy też coraz bardziej płaska okolica – spalona Słońcem, sucha
patelnia. W akacjowym zagajniku jeszcze chwila drzemki na ławeczce obok
kapliczki. Za którymś pagórkiem wyłania się na horyzoncie imponująca budowla. Potem
okaże się że jest to bazylika w Ostrzygomiu, po drugiej stronie Dunaju, już na
Węgrzech. Cel pielgrzymek, centrum kultu religijnego. Taka węgierska Jasna
Góra, można by rzec. Szybki zjazd w dolinę Dunaju, jeszcze most na Hronie i
jestem w Sturovie. Małe, turystyczne miasteczko. Główną atrakcją miasta wydają
się być wielkie termy, park wodny, jak zwał tak zwał. Mnie natomiast o wiele
bardziej interesują atrakcje gastronomiczne. Kupuję ogromnego, wszystkomającego
i niedrogiego przy tym hamburgera za 5 Euro. Po czym udaję się w kierunku mostu
granicznego. No jest tu bardzo widowiskowo :) Szeroko rozlany Dunaj, zabytkowy
kratownicowy most a na wzgórzu po drugiej stronie rzeki wspomniana „Węgierska Jasna Góra”. Korzystając z pomocy turystów robię kilka fotek na tle tych
wszystkich atrakcji, po czem przeprawiam się na drugą stronę ogromnej rzeki. Dzień
dobry Węgry :) 10 rano a upał już niezły. Z Ostrzygomia za wiela nie zwiedzam,
gdyż ciągle myślę o tym Balatonie. Gdybym wiedział że odpuszczę i pojadę prosto
na Budapeszt, podjechałbym zobaczyć z bliska tą monumentalną świątynię. Póki co
kieruję się trzycyfrową szosą nr 111 na południe. Chyba w Dorogu (?) robię
duże, zimne, kolorowe i płynne zakupy w znajomo wyglądającym SPAR-rze. Potem
kawałek 10ką. Jakieś błądzenie po torach kolejowych i innych chaszczach,
kimanie na ławeczkach, walka z upałem, zmęczeniem i brakiem żelek z Deca. I z
tego co pamiętam miałem potem zgodnie z planem atakować 102ką na Balaton. Ale
nie, to się nie uda. Przeliczam czas i wychodzi mi że doczołgał bym się tam
późnym wieczorem. A ja chciałem za dnia, aby się wykąpać w ciepłej wodzie. Jest
też opcja podjazdu do któregoś miasteczka na brzegu jeziora pociągiem, ale nie
mam siły ani głowy na takie kombinacje. Za duży upał, za duże zmęczenie, brak
żelek z Deca i ogólnie czuję, że Budapeszt to jest lepszy cel na dziś :)
Zalegam zatem na kolejną godzinkę przy bocznej drodze, w cieniu topoli. Z
nowymi siłami ciągnę dalej 10ką do Węgierskiej Stolicy. Rośnie nie tylko upał,
ale i ruch na wąskiej krajówce. Ta szosa to chyba jeden z głównych wlotów do
Budapesztu od zachodu. Po kilkunastu km z ulgą zjeżdżam w boczną drogę, jakąś
4-cyfrówkę. Na mapie wypatrzyłem przy niej zachęcająco wyglądające jeziorko
(kąpiel!?). Ale docieram i nie, niestety nie. To nie jest akwen
plażowo-kąpielowo-letniskowy. Bardziej taki staw do robienia ryb, zakaz kąpieli, zakaz srania, zakaz wszystkiego. Może i by się dało gdzie w krzakach
się zanurzyć, ale nie będę robił wiochy nie u siebie, w gości. Pewnie potem skończy
się myciu mokrymi chustkami (które muszę najpierw kupić). Do stolicy niby
jeszcze raptem +- 30km… Ale jeszcze jakieś wzgórza, jeszcze jakieś podjazdy do
wymęczenia… Na szczęście droga sporo idzie przez las. Na jednym z przystanków
autobusowych w miasteczku dostrzegam wyświetlacz z odjazdami linii. Już wiem że
to to Budapesztańska aglomeracja:) No i tak jest. Do tablicy BUDAPEST docieram
chwilę po 15tej :) Jak chodzi o powrót pociągiem - są co prawda jakieś
wieczorne pociągi, ale nie wiem czy biorą rowery. Zresztą nawet nie chce mi się
sprawdzać. Gdyż w planie mam mega zwiedzano i powrót pociągiem o 5.30 rano -
tym co zwykle, METROPOLITANem. Czyli 14 godzin na szwędanie się po mieście :) Najsamprzód
zwiedzam dzielnicę którą wjechałem do miasta - położone na wzgórzu Hujoswolgy,
czy jakoś tak. Tonie ona cała w cieniu akacji. Jest tu też pięknie
odrestaurowana pętla tramwajowa. Na której zabytki kontrastują z nowoczesnością
- mam na myśli m.in. tabor szynowy. Przebieram się w krzakach w czyste i nieśmierdzące
ubrania. Potem wzdłuż linii tramwajowej kieruję się w dół, do centrum. Mijam
stację kolei zębatej która zapewne wspina się jakieś wzgórze. Świadczą też o
tym wsiadający do wagonów młodzi adepci downhillu na fullach i w fullface’ach. Jest
też zabytkowa, muzealna cześć stacji na której eksponowane są różne stare mechanizmy
i urządzenia używane w takich kolejach. Mą uwagę przykuwa też okazała,
okrągła wieża – Hotel Budapeszt. Ale muszę nabrać sił na dalsze zwiedzanie i
wrzucić coś na ząb. Kupuję naprawdę dobrego, świetnie doprawionego kebsa. A w
markecie zapasy wody, energoli i mokre chustki, bo wiem że z kąpieli nici. Po
czym obieram kurs na zamek. Albo raczej ZAMEK. O tak. Ten jest bardzo
imponujący. Wg mnie od tyłu, od miasta, wygląda on jeszcze bardziej
monumentalnie niż od strony Dunaju. Od tej strony ten gmach wygląda jakby miał
ze 40m wysokości. A od strony rzeki połowę wysokości „zjada” wzgórze. Wspinam
się serpentynami na górę. Trwają tu jakieś szeroko zakrojone prace budowlane. Wygląda
to jakby dobudowali od zera całe zburzone (?) skrzydło zamku. Widoki rzecz
jasna urywają głowę. Widać cały przeciwległy brzeg miasta, sięgające po
horyzont morze gmachów, z wybijający się gdzieniegdzie wieżami kościołów, czy
co wyższymi biurowcami. W roli głównej Parlament, Most Łańcuchowy, sąsiednie
mosty, Wyspa Św. Małgorzaty… No i ogromny Dunaj, który żyje. W jedną i w drugą
stronę płyną wielkie statki wycieczkowe. Takie kilka razy większe od tych na
Wiśle w Krakowie ;) Z pomocą turystów robię kilka fotek. Po czem
zjeżdżam/sprowadzam na dół, w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze jeszcze
fotka pomnika – ogromnego orła z rozpostartymi skrzydłami. Oraz… jeszcze jedna,
zabytkowa kolejka! Tym razem linowa. Dwa kursujące naprzemiennie zabytkowe
wagoniki wwożą stromym zboczem turystów spod Dunaju na Wzgórze Zamkowe! Byłem
kilka razy w Budapeszcie ale tą kolejkę widzę pierwszy raz. Pewnie dlatego że
pierwszy raz zaliczam zamek za dnia. Do tej byłem tu tylko nocą. Jeszcze rzut
oka na tunel pod zamkiem, i siup na Most Łańcuchowy :) Przeprawiam się nim na
drugi brzeg, by obadać parlament. Jest tak wielki, że stąd nie da się go jednak
ująć jednym kadrem. Najlepsze zdjęcia parlamentu zawsze są z drugiej strony
rzeki. Wracam się z poworem na drugi brzeg. I robię fotki parlamentu z mojej
ulubionej miejscówki. Czas poruszyć kwestię biletu na pociąg,
bo ciągle nie kupiłem. Szukam po różnych stronkach, kolei węgierskich, czeskich
i słowackich. Odpowiednio: MAV START, CESKE DRAHY i ZSSK. Na dworcu nie kupuję
bo raz że ciężko się dogadać po ang., a dwa że kiedyś mnie tam skroili na bilet
do Krk coś koło 550zł… No i taki bilet też jest w ofercie przez internet, na
stronie kolei czeskich O.o Na stronie Słowackiej najtańszy po przeliczeniu coś
koło 150zł, ale bez biletu na rower. Ostatecznie kupiłem przez ZSSK z miestenką
na bicykla za ~190zł. Ujdzie. (To są wszystko ceny biletów na jedno i to samo
połączenie! 150 - 550zł! Trzeba uważać, bo można nie przeliczyć sobie tych
forintów/eurów/innych korun, i nieźle popłynąć! Trochu się zeszło na to
gmeranie na telefonie, tak że zastał mnie zmrok. W międzyczasie zapaliły się
światła, iluminacja Parlamentu. Na drugiej fotce gmach już cały płonie złotą poświatą :) Dalszy plan zwiedzania objął wyspę Św. Małgorzaty. Przez dłuższą chwilę
podziwiam grającą/świecącą w rytm muzyki fontannę. Potem zaliczam kolejnego
kebsa. Szwędam się jeszcze po mieście, w te i nazad. Rozimprezowane wschodnie nabrzeże,
mniej lub bardziej (z reguły bardziej) obskurne przejścia podziemne/stacje
metra. Dzikim bulwarem po zachodniej stronie rzeki, potem mam pomysł aby obadać
pewien imponujący pomnik. Który widziałem tylko za dnia a chciałbym zobaczyć go
rozświetlonego nocą. Pomnik Tysiąclecia na Placu Bohaterów się on nazywa. Lipa
niestety, pomnik cały w remoncie obudowany rusztowaniami. To co zwróciło moją
uwagę, a czego nie kojarzę z moich poprzednich wizyt w Budapeszcie to nocne
popisy pojebów w autach i na innych motórach. Pewnie dlatego że dziś jest noc pt./sob.
Normalnie nocne wyścigi, ze 100km/h od świateł do świateł, od skrzyżowania do
skrzyżowania. Starymi gruzami, jak i nowymi Porszakami. A policja stoi, patrzy
się i nic nie robi, udaje że nie widzi… Zatrzymali za to autobus, bo chyba
zatrzymał się na zakazie parkowania… Na jednym ze skrzyżowań Mustang jak gdyby
nigdy nic spalił kapcia, prawie że na oczach policji… To jest POLUCJA, a nie
POLICJA, wg mnie. Coraz bardziej morzy mnie senność i zmęczenie. Pokimałem
trochę na ławce na Wyspie, umyłem się tymi cholernymi chustkami w krzakach. I
jadę powoli na dworzec, bo mam dość. Budapest Nyugati, ten co zwykle. Jeden z
trzech głównych dworców w tym mieście ;) Z zabytkową halą (autorstwa samego
Eiffla!) oraz ślepymi torami wylatującymi tylko w jednym kierunku. W przejściu
podziemnym zakupuję jeszcze tylko ogromną BUŁĘ z przeogromnym FI LE TEM z KUR
CZA KA. Myślę że to zdjęcie dobrze obrazuje skalę :) Powrót pociągami bez
przygód. Przesiadka w Brzecławiu takoż. Sporo pospałem. Za to w Krakowie
chyciła mnie burza i ulewa, może z 1,5km od domu… Pół godziny musiałem czekać
pod blokiem. Za to schłodziłem w tej ulewie trochę piwko, bo ciepłe kupiłem.
Udana wycieczka. Balatonu co prawda nie udało się drugi raz
zdobyć w tym roku, ale Budapeszcik zawsze spoko. 14h szwędania się po mieście,
takie zwiedzanko to ja rozumiem. Ok. 100km jechałem nowymi drogami – od skrętu
przed Sahami, przez Sturovo/Ostrzygom aż do wjazdu do Budapesztu od nieznanej,
zachodniej strony.
5.05 (czw) - 16.00 (sb)
Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem
WaWa 1
d a n e w y j a z d u
250.10 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/CceVDVUxUXsXKLdN7
https://www.alltrails.com/explore/map/map-august-13-2024-4f81b1d?u=m&sh=qek9hh
(na śladzie tylko 150km bo ~90km to szwędanie się 14h po Warszawie +10km powrót z dworca w Krk)
Przejażdżka do stolicy Lechistanu. Czyli do wspaniałej,
dumnej Warszawy :) W Wawie zawsze coś ciekawego
się zobaczy, coś się pozwiedza. Tak było i tam razem :)
A żeby tego czasu (i sił) na zwiedzanie było więcej,
zazwyczaj skracam sobie trasę i podjeżdżam kawałek pociągiem, np. do Kielc czy
Radomia. Dziś stanęło na podwózce PKP do Skarżyska-Kam. Regio odjazd z Krk
Głównego 9.06, przyjazd 12.11 – przynajmniej rozkładowo. Bo małe opóźnionko
oczywiście było, i do Skarżyska dotarłem o 12.30. O dziwo pociąg nie był nabity
na full, nawet udało się trochę posiedzieć. Bo jak patrzyłem przed wyjazdem to
wszystkie miejscówki w pociągach IC/TLK do Wawy pozajmowane. Tak samo i w
pociągach powrotnych do Krakowa. W piątek nie dało już kupić się biletu z
rowerem na niedzielę. Ino same miejsca dla niepełnosprawnych się ostały wolne.
A ja nie zamierzam być niepełnosprawny i zwichnąć sobie kolana, tak jak w trakcie pewnej wycieczki do
stolicy z 2020 roku ;) Wolne miejscówki są tylko w Pendolino. I taki też bilet sobie kupiłem na drogę powrotną. Z rowerem 178zł… Ale już nie podróżuję pociągami tyle co
kiedyś, więc czasem mogę sobie zaszaleć. Ze Skarżyska wylatuję starym szlakiem 7ki,
który miejscami pozostał po wybudowaniu S7. Pogoda jest bardzo przyjemna, koło
25 stopni, umiarkowane zachmurzenie (niegroźne białe baranki) i mocniejszy,
południowo-zachodni wiaterek. Choć mógłby być bardziej z południa niż z
zachodu. Potem kawałek serwisówką, i docieram do Szydłowca. Jakieś tam zwiedzanie,
fotka na ryneczku. Dalej jadę Route no. 735. Czyli znowu starą DK7, która po
wybudowaniu expresówki została zdegradowana do rangi drogi wojewódzkiej. Jest
przez to bardzo szeroka, a ruch niewielki, na rower super. Parę km za
Szydłowcem zaczyna się bardzo dłuuuga prosta. Wg mapy 21km prostej jak strzała
drogi, aż do wylotu z Radomia! Jako że skończyły mi się kanapki i picie, w
Radomiu robię zakupy w Biedrze. Za Jedlińskiem 735ka kończy się, i kontynuuję
podróż serwisówkami, raz jedną, raz drugą stroną eski. Zdarzają się szutrowe odcinki ale one mi nie straszne, mam opony 28ki. Przypadkowo trochę robię mały
skok, w bok, oddalam się od S7 i zaliczam Suchą. Przejeżdżam tam piękną,
obsadzoną ogromnymi starami kasztanowcami aleją. Ul. Kasztanowa zresztą tak się
ona nazywa. Zaraz potem ładne, zadbane miasteczko – Białobrzegi. Zawsze wciągam
tam kebaba, wciągam i dziś. Słońce powoli zachodzi ponad owocowymi sadami
południowego Mazowsza. Mnie też idzie jakoś powoli. Będę w tej Wawie chyba o
północy, a planowałem o 21szej ;) W Grójcu już po zmroku. Tu wskakuję na
ostatnią prostą: DW722 do Piaseczna. Gdyż mam złe doświadczenie z zakazami na
krajowej 7ce na tym odcinku. Przejeżdżam przez mrożący krew w żyłach znajomy
przejazd kolejowy. A właściwie to CH*J a nie przejazd kolejowy. To jest po prostu pułapka do zabijania
rowerzystów. Tonący w mrokach nocy w żaden sposób NIEOZNAKOWANY nieużywany tor
kolejowy pojawiający się znikąd, i przecinający drogę pod kątem ok. 15 stopni.
To tu właśnie w 2020 zwichnąłem sobie prawe kolano, w którym coś strzela mi po dziś dzień a prawą nogę mam ciągle trochę mniejszą od lewej. Dziś i
tak jest to już zalane asfaltem na gładko więc nie jest już śmiertelnie niebezpieczne. 4 lata temu były głębokie rowki, jak
szyny tramwajowe na ulicy w mieście. Ciekawe ilu rowerzystów tu wyjebało zanim
ktoś poszedł po rozum do głowy i cokolwiek z tym zrobił? Robi się całkiem chłodnawo. Jeszcze jedne
zakupy w Biedrze, póki otwarta. Miejscowość o wdzięcznej nazwie Łoś, no i
Piaseczno. Czyli taka prawie już Warszawa, gdyż zlewa się ono z ogromną aglomeracją stolicy. Miasteczko znane z kolejek
wąskotorowych, stoją zabytkowe lokomotywki, można obejrzeć. Do stolicy docieram
chwilę przed północą. Ciągnę do centrum, żeby rozpocząć jakieś zwiedzanie. Po
drodze ma miejsce niestety mały wypadek, z moim udziałem, acz nie z mojej winy.
Zderzam się czołowo z rowerzystką. Idiotka jechała pod prąd, lewą stroną
ścieżki i gapiła się wszędzie dookoła tylko nie przed siebie. Uderzyliśmy w
siebie prawymi stronami kierownic. Baba poleciała z rowerem na bok a toczyłem
się dalej do przodu :D Odbiła się ode mnie jak od ściany :DDD Na szczęście
nikomu nic poważnego się stało. Pani rozcięła palec a mnie trochę przytłukło
palce. Rowery też całe, przynajmniej mój.
Gdy zbliżam się do Mostu Poniatowskiego do mych uszu dociera głośny ryk.
RRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!
Myślę sobie co to, ciężarówki, autobusy jakieś? Ale raczej
nie, ten ryk jest za głośny. Podjeżdżam bliżej a tu… Wisłostradą suną Kraby,
jeden za drugim! Kraby w sensie armatohaubice takie. No tak, za parę dni wielka
defilada z okazji Święta Wojska Polskiego, i trwają próby. Cała Wisłostrada zamknięta
dla ruchu, obstawiona barierkami i setkami żołnierzy WOTu, którzy pilnują
porządku. Niestety to co widziałem to końcówka kolumny, właśnie Kraby były na
samym tyle. Ale popytałem Terytorialsów, i powiedzieli mi że będą jeszcze
jeździć rano. Tak więc będę się kręcił nieopodal żeby nie przegapić. Tymczasem
jadę pozwiedzać ścisłe centrum, i obieram kurs na PKiN. Coś tam pojeździłem
pośród szklanych, sięgających niebios wież. Coś tam poszwędałem się jeszcze wzdłuż
Wisłostrady. Zamknięta dla ruchu na odcinku ładnych kilku km! Wszędzie roi się
od żołnierzy, policji i innych bodyguardów. Widziałem też akcję usuwania aut
zaparkowanych w miejscu zarezerwowanym na próby defilady chyba. Podjechało
kilka holowników: jedna oś auta na widły, pod drugą oś mały 4-kołowy wózek.
Siup do góry i odjeżdżamy w siną dal! :D Coraz bardziej zaczęła morzyć mnie
senność, tak że chcąc nie chcąc zdrzemło mi się trochę na ławeczce. Obudził
mnie zbliżający się ryk silników. Oho, nadjeżdżają! Tym razem zobaczyłem
wszystko. Czego tam nie było! Począwszy od quadów, lżej lub ciężej
opancerzonych terenówek. Poprzez różne wyrzutnie/działka na podwoziach
ciężarówek, kołowe transportery i BWP. Na tyle zaś było to najciekawsze, tj.
reprezentacja pojazdów gąsienicowych ;)
RRTRRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!
I tak razy kilkadziesiąt? x100?
Bo tyle tego było. Abramsy, Leopardy, K2, Kraby, Borsuki, i
cała masa innego sprzętu. I to nie po jednej sztuce. Tylko ze 20 Abramsów, 20
Leopardów itd. Gościnnie chyba było też kilka pojazdów armii innych niż Polska
– USA/GB? Wrażenia niesamowite. Stałem kilka metrów od tych przejeżdżających
potworów. Ziemia drżała od gąsienic. Drżały też moje wnętrzności, od ryku
silników ;) Dosłownie, tak jak na koncercie stanie obok głośnika, i żołądek
wpada w wibracje, tak było i tutaj. Gdy wszystko już przejechało, pojechałem za
nimi, na południe. Tam stały dziesiątki zestawów niskopodwoziowych, i
obserwowałem operację załadunku całego tego sprzętu gąsienicowego na naczepy. Poszwędałem
się jeszcze trochę za dnia: przejechałem nową kładką pieszo-rowerową nad Wisłą,
z drugiej strony Wisły zwiedziałem Pragę. Zajechałem na Krakowskie
przedmieście, pod zamek, odwiedziłem sejm na Wiejskiej, oraz szutry i chaszcze
wzdłuż Wisły. Tam się przebrałem w czyste ciuchy. Standardowo obejrzałem uroczystą zmianę warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Kebab. I na pociąg, Pendolino, odjazd
14.48. Express, do Krk niecałe 3 godz. jazdy. Większość spałem/drzemałem. W
domu po 18tej.
Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Zawsze coś ciekawego
się zobaczy. Ale może trzeba było jechać 15 sierpnia na defiladę? Tylko że
znając życie, to takiej defilady to się raczej nie zobaczy. Zobaczy się tylko
morze ludzi. Taki jest problem z tymi wszystkimi imprezami na ulicach miast, że
nic widać bo są za duże tłumy. Tylko słychać jak spiker coś tam mówi, muzyka
gra, ale nie widać nic, poza głowami ludzi. Może za rok?
8.10 (sb) - 18.25 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem
Gwóźdź programu - Balaton!!!
d a n e w y j a z d u
505.46 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:68.50 km/h
Temperatura:35.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/Nup3f9JNaSuKrTPX8
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/21-23-07-2024-balaton-690d839?u=m&sh=qek9hh
(nie jestem pewien trasy przez samo południe SK. Dodatkowo parę km zwiedzanie Budapesztu i na koniec 45km odcinek na rowerze Trstena-Rabka)
Balaton chodził mi po głowie już od dawna, ale zawsze jakoś
kończyło się tylko na Budapeszcie. Powodem nie był bowiem sam dojazd nad
jezioro (km niewiela więcej niż do stolicy Węgier) a raczej kłopotliwy powrót. Z
jakichś miasteczek nad samym wschodnim krańcem jeziora do Rabki żelaznym
szlakiem to minimum 4 pociągi +końcówka 45km gratis na ogumionych kołach, Trstena-Rabka.
Tym razem jednak stwierdziłem że mam to w dupie, i atakuję węgierskie morze.
Bratysława miesiąc temu weszła gładko jak nigdy, tak pójdzie i tym razem :) I
poszło :)
Na tradycyjny coroczny urlop do Rabki docieram w piątek
wieczorem. Po jednym dniu aklimatyzacji (sobota), pakuję się, przygotowuję buły
z konserwą turystyczną/ogórem + jajka na twardo i idę wczas spać aby sprawnie
wyruszyć. Start godz. 7.00. Zlatuję szybko do centrum Rabki, poranek
zaskakująco chłodny. Teraz „dół” Rabki to jeden wielki plac budowy - odbudowa
linii kolejowej do N.Sącza idzie pełną parą! Wspianem się boczną dróżką pod
wiaduktem Zakopianki do cesty na Chyżne, czyli route number 7. Upał szybko
narasta, ale na szczęście jest spore zachmurzenie, więc póki nie trzeba
klajstrować się kremem z filtrem. Rozpoczyna się wspinaczka na przeł.
Spytkowicką, pierwszy cięższy podjazd na trasie. Oprócz energetyków wspomagam
się żelkami z Deca, więc idzie sprawnie. Na przełęczy jak zawsze piękny widok
na królową Beskidów, Babią Górę. I jak rzadko pustki na parkingu, tj. nie ma
TIRów ani kontrolujących je służb: ITD, KAS itp. Pewnie dlatego że dziś niedziela.
Szybki zjazd, raz dwa po lewej wyłaniają się widoki na Taterki a chwilę potem
przejście graniczne w Chyżnem. Ahoj przygodo! Trzcianę oraz Twardoszyn mijam
szybko tranzytem. Chmury zanikają, wychodzi Słońce i w końcu trzeba jednak
zapodać krem z filtrem UV (i przy okazji dosmarować dupkę Sudocremem – kto smaruje
ten jedzie. Kto nie smaruje temu się zaciera tyłek). Szybka fotka mojego
ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku i lecę dalej. I to dosłownie lecę, gdyż
co chwila przeliczam w głowie czas/km i wychodzi mi że idzie bardzo dobrze :)
Wiatr w plecy na pewno nieco mi w tym pomaga ale i siłę w nogach czuję dziś
skurwesyńską :) Chyba im rzadziej jeżdżę takie trasy tym lepiej mi idzie. Gdy dawniej
katowałem się w każdy weekend to byłem po prostu przemęczony. Widocznie
przekraczałem jakiś próg powyżej którego nie zyskiwałem nic na formie a tylko
traciłem. Jeden długi trip na miesiąc to jest sam raz :) W Kubinie zaglądam do
Lidla i robię nieduże zakupy, głównie życiodajne kolorowe płyny. Na większe
zakupy, zapasy na noc, przyjdzie jeszcze czas (albo i nie ;) ). Dalej krajowa cesta
pięknie wije się w cieniu i chłodzie doliny rzeki Oravy. Pierwsza setka czas 6h
czyli jak najbardziej OK. Przyjemnie i szybko dociągam zatem do Martina, gdzie
następuje zmiana cesty. Zazwyczaj lecę tu dalej na zachód, na Bratysławę. A
dziś skręcam w lewo, w drogę 65, która idzie prosto na południe, ku Węgierskiej
granicy. Szybkie zwiedzanie przejazdem Martina, i dalej w coraz to mniej mi
znane południowe rubieża Słowacji. Chyba w Martinie wypadało zrobić zakupy na
noc ale zapomniałem. Kupuję jakąś tam wodę i energole na Slovnafcie, a zakupy
zrobię np. w Kremnicy (yhy). Droga idzie tu chwilowo równiną, a po obu stronach
rozciągają się średniej wysokości pasma górskie. Z ciekawszych mijanych
miasteczek przejeżdżam przez Turcianskie Teplice, jakiś kurorcik taki. Gdzieś
od tego miejsca aż do Balatonu będę jechał przez nowymi, dziewiczymi jeszcze
dla mnie rejonami Słowacji/Węgier. W końcu dolina kończy a zaczyna podjazd na przełęcz.
Na szczycie której witają mnie tablice kraju Bańsko-Bystrzyckiego. I tu
następuje zmiana profilu trasy, tj. ciągnący się ok. 20km zjazd :) Jakieś 500m
w pionie się tutaj wytraca. Przez Kremnicę przelatuję 60km/h i nawet szkoda mi
się było zatrzymywać. Z miasta zapamiętałem tylko nieduże zardzewiałe szyby
nieczynnych kopalni - Kremnica to dawna górniczo-hutnicza osada. No i nie
zrobiłem zakupów a mamy niedzielę wieczór ;) Jedyne co to zatrzymałem się przez
samym końcem Kremnicy i kupiłem na Slovnafcie znowu jakieś napoje i dwie bułki
z szynką. Ale chwilowo żyję tym zjazdem a nie tym co będę jadł w nocy. A zjazd staje
się bardziej łagodny, ale ciągnie się dalej i dalej! Wiedzie on jakby szerokim
kanionem, otoczonym z obu stron stromymi górskimi szczytami, i urwiskami. Co
chwila jakieś stare kopalnie/kamieniołomy. Zjazd kończy w pełnym zakładów
przemysłowych i wysokich kominów miasteczku. Tu zaczyna się ekspresowa dwupasmówka,
ale póki co droga 65 też idzie do niej równolegle. Jeszcze jedna przemysłowa zona w „cośtam nad Hronom”. Ogólnie to spory kawałek będę jechał w pobliżu tej
właśnie rzeki, Hron. Gdzieś tu wybija druga setka na liczniku. Druga setka
zajęła mi coś koło 7h, więc też sprawnie. Słońce powoli chowa się za górskimi
szczytami. W Żarnowicy ogólnodostępna
dla wszystkich, w tym pedalarzy, krajowa szosa kończy się, a zostaje tylko
ekspresowa droga R1. Ale przy planowaniu trasy przewidziałem to. Drugim
brzegiem Hronu biegnie boczna lokalna droga, którą można kontynuować jazdę
lowelkiem. Jest ona bardzo klimatyczna - wije się ona, wznosi i opada, przyklejona
do opadającego do Hronu zbocza w cieniu starych drzew. Robi się całkiem ciemno.
Docieram do Hronskiego Benadiku, kolejne wysokie kominy zakładów przemysłowych.
Krajówka powraca, tym razem pod nrem 76. Tu przy planowaniu trasy miałem pewien
zgrzyt – na mapach Google odcinek drogi jest w remoncie. W istocie tak jest:
połowa szerokości drogi zerwana, zagrodzenie, i tablica “przejazd tylko dla
mieszkańców”. Ale spokojnie da się przejechać, nie zaczepiła mnie nawet
pilnująca drogi Policia. Noc jest ciepła, przyjemna i bardzo klimatyczna: świerszcze
wygrywają swą pieśń a zza gór po drugiej stronie Hronu wyłania się wielki,
pomarańczowy księżyc. Po prawej zaś stronie przez wiele kilometrów towarzyszyć
mi będą majaczące w oddali czerwone światła wielkiej elektrowni(?). Skręt w
jakiś skrót boczną drogą, miejscowość o wdzięcznej nazwie „Bajka” :) Potem
znowu DK – nr 75. Światła elektrowni po iluś tam km zostajaw tyle. Zaczyna mi
coraz bardziej dokuczać senność, oraz głód. Z pierwszym nie problem, przystanków
autobusowych nie brakuje. Gorzej z zapasami jedzenia: nie zrobiłem tych
cholernych zakupów i zostały mi tylko żelki, i na nich jakoś ciągnę. A nie. Jednak
nie! Jest jeszcze przecież paczka pierniczków z Lidla! Wolałbym coś
niesłodkiego, ale dobre i to. Najważniejsze że płynów mam pod dostatkiem.
Powoli zaczyna świtać, a o tym że zbliżam się do węgierskiej granicy świadczy
architektura domów. Mnóstwo jest tu
takich małych domków z charakterystycznymi dachami opadającymi pod dwoma
kątami. Dokoła pełno świeżo skoszonych pól, tak że drzemki na przystankach
zastępuję drzemkami na sianku :) Wstaje nowy dzień. I w ten sposób dociągam do
granicznego Komarna. Jestem tu pierwszy raz. Dojazd do granicy SK/HU (ok. 320-330km)
zajął mi około dobę. Wreszcie robię zakupy w Billi: dużo bułek, pasztecików,
serków itp. Przejazd przez granicę jest bardzo widowiskowy. Z zabytkowego,
kratownicowego mostu rozpościera się niesamowity widok na przemysłowe nabrzeża Dunaju.
Pełno portowych dźwigów, barek, bocznic oraz pociągów. Przejazd przez Węgry
rozpoczynam od drogi nr 13. Na której rozjechać, rozdeptać wręcz chcą mnie całe
pociągi TIRów. No tak, Komarno to jedne ważniejszych dla tranzytu przejść
granicznych. A dziś poniedziałek rano. Stan taki utrzymuje się na szczęście
tylko przez kilka skrzyżowań, zjazdów. Potem ruch normalnieje i jazda staje się
względnie bezpieczna. Nie licząc oczywiście dziur, przerębli i kraterów na
drodze, ale to już węgierska specjalność ;) Podobnie jak spalone żarem Słońca,
ciągnące się po horyzont pola słoneczników. O ile pierwsza, druga czy względnie
nawet trzecia setka szły bardzo sprawnie tak teraz tempo spada na łeb, na
szyję. Ale nie martwi mnie to zbytnio bo na początku wypracowałem sobie spory
zapas czasu i jestem pewien że będę nad Balatonem późnym popołudniem. W
najgorszym razie wczesnym wieczorem. A tymczasem może nie kryzys, ale kryzysik
mały. Żar leje się coraz większy a wielkie topole przy drodze niewiela
zmieniają, asfalt po prostu topi się, topię się i ja. Od cienia do cienia. Na
domiar złego droga robi się pagórkowata. A w końcu zaczyna niczego sobie, jak
na Węgry, podjazd. Droga wspina się serpentynami w nieskończoność. Trochę
pomaga w tej wspinaczce cień akacjowych gajów. Docieram do miejsca z super
widokiem na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Myślę sobie że zaraz zjazd ale
gdzie tam. Dalej orka pod górę. Miasteczko Zirc. Termometr pokazuje tutaj 34’C.
Fajne, gładkie ścieżki rowerowe. W końcu nadchodzi upragniony zjazd. Ale jest
on cosik krótki. W sensie za mało wysokości się na nim wytraca wg mnie. No ten
Balaton to chyba jeszcze trochę niżej ma być. Docieram do większego miasta, Veszprem.
Jakieś chmury wiszą nad miastem, ale spada dosłownie kilka kropel deszczu. No
stąd nad Balaton to już rzut beretem, kilkanaście. Trochę błądzę po
skrzyżowaniach i obwodnicach w okolicy lotniska na przedmieściach. Pierwotnie
chciałem jechać do Balatonfuzlo ale zmieniam cel na Balatonaldeli. Gdyż
prowadzi tam fajny zielony szlak rowerowy. Jestem głodny, przepalony Słońcem i
śmierdzący, tak że napędza mnie już tylko wizja kąpieli w Balatonie. I tu jest
właśnie brakujący mi zjazd!!! Asfaltową alejką (DDR) leci się w dół, i w dół, w
dolinę jeziora. W końcu zjeżdżam do pierwszych, przyklejonych piętrowo do
skarpy domków miasteczka. Spomiędzy których jeszcze hen niżej wyłania się
ogromna, zielona tafla Balatonu! Udało się! Jeszcze kilka stronnych uliczek w
dół, i jestem w centrum turystycznego kurortu. Nawet ładnie tu. Pełny starych platanów park, zadbane centrum, zabytkowy budyneczek stacyjki kolejowej czy przystań
żeglarska. Jest pewien szkopuł. Wychodzi mi na to że jedyna plaża jest tutaj
szczelnie ogrodzona, płatna, i zakaz wstępu z rowerem. Ale to nie problem. Nie
po to tyle dymałem na rowerze żeby się nie wykąpać. Jadę w krzaczory, przebieram
się, kąpielówki itp. Z sakwy zdejmuję górną część i robię z niej torbę na
ramię, gdzie wkładam co cenniejsze bagaże. Rower przypinam przed głównym
wejściem, mam przecież łańcuch. Kupuję bilet za ciężkie tysiące forintów (coś
koło 14zł) i wbijam. No “plaża” nie ma piasku ale z tym się liczyłem. Jest za
to równiutko przycięta zielona trawka, czyściutko, prysznice, kraniki,
ratownicy wodni i inni bodyguardzi. Brzeg jeziora wyłożony jest wielkimi
kamolami, a do samej wody schodzi się po schodkach. Ale mniejsza o to. To jest
zdecydowanie najcieplejsza kąpiel w życiu! Delektuję się tymi chwilami, robię
jakieś tam fotki. Ze 3 razy włażę do wody, to znowu odpoczywam na trawce. Trzeba
wyłazić, coś zjeść, ogarnąć się, kupić bilet i iść na pociąg. Mimo pewnej bariery
językowej udaje mi się kupić pizzę. Pierwszy ciepły posiłek tej trasy ;) Z
pociągiem też ok, kupiłem bilet przez tel. (kiedyś mi się to nie udało). Pociąg
do Budapesztu-Deli o 21.28. Jeszcze zakupy w markecie, i na stacyjkę. Wsiadam
do EZT, podróż mija szybko i przyjemnie. Sporo bikerów. Póki co nie usypiam, no
może ze 3 razy zamknęły mi się oczy. W Budapeszcie 23.30. Pierwszy pociąg do
Bratysławy 5.30, z dworca Nyugati. Mam zatem 6h na nocne zwiedzanko węgierskiej
stolicy. Znów na tel., przez stronkę kolei Słowackich ZSSK kupuję bilet na całą
resztę podróży. Na pozostałe 3 pociągi z przesiadkami w Bratysławie i Kralovanach.
Nawet niedrogo, 27 EUR. Bez gwarancji miejscówki, bez biletu na rower. Ale to w
pociągu się dokupi w razie czego. Zwiedzanie takie bez celu. Na wzgórze zamkowe
nie mam siły się wspinać. Parlament nie świeci, iluminacja wyłączona.
Przejechałem zabytkowym tunelem pod zamkiem, i pięknie wyremontowanym mostem
łańcuchowym. Pojeździłem po wyspie Św. Małgorzaty. Tam dłuższa drzemka,
skitrałem się w krzakach na brzegu i oparłem jak zawsze łeb o rower, o sakwę.
Po bulwarze wte i we wte. I tak dotoczyłem się na dobrze znany dworzec, Nyuagati.
Podobnie jak Budapest-Deli jest to ciekawego układu “ślepa” stacja kolejowa. Tj.
nie przelotowa a z kończącymi się torami. Jest też tu pięknie wyremontowana zabytkowa hala. Kupuję na migi i wciągam jeszcze 3
kawałki pizzy. Powoli rozjaśnia się. I tu pewien zgrzyt. Na wyświetlaczu z
odjazdami przy “moim” pociągu, tj. EC280 (Budapeszt-Bratysława-Praga) na
czerwono przesuwa się groźny napis. Oczywiście tylko po węgiersku ;) Coś tam
tłumaczę w Google i wychodzi mi że “wypadek, podróż odwołana(?!)”. Na szczęście
okazuje się że nie. Pociąg stoi gdzie ma stać, na peronie number 11. Wsiadam,
konduktor przesadza mnie w inny wagon, ale i upewnia że to pociąg do
Bratysławy, i że pojedzie. Wypadek faktycznie jakiś gdzieś był, ale jest tylko
opóźnienie, teoretycznie 50 minut. Nie powinno pokrzyżować mi to szyków, bo w
Bratysławie miałem planowo 1,5h na przesiadkę. Pociąg prawie pusty. Cały wagon
dla mnie, sporo pospałem :) Węgierski konduktor nie umiał wypisać biletu na
rower do tego mojego, słowackiego listoka. Ale machnął ręką. No i faktycznie
trochę się wlecze ten pociąg. Co chwila staje. A przez Bratysławę to chyba pół
godziny się turlał/stał na zmianę, zanim dotoczył się na Hlavną Stanicę. Kawałek
przed Bratysławą zdążyła mnie capnąć słowacka konduktorka i przez samym
wyjściem wypisała bilet 1,5 EUR za rower. Ale tylko do Bratysławy, potem
kolejny muszę kupić w kolejnym pociągu. Tak że zapas czasu stopniał do 10-15min.
Nie zdążę kupić nic do żarcia. Wsiadam do 3-go pociagu: nr 610, “Tatran”. Tu
jak zawsze frekwencja spora. Początkowo nie miałem gdzie usiąść ale po
pierwszych stacjach trochu się poluzowało i się znalazło miejsce siedzące do
spania ;) Konduktorka nie skojarzyła czyj ten rower i biletu na bicykla nie
sprzedała mi. 1,5 EUR do przodu. Ostatnia przesiadka w znajomych mi doskonale Kralovanach.
20 minut czasu więc zdążyłem kupić coś do żarcia/picia w automatach na stacji.
Ostatni pociąg to stary, klimatyczny, czechosłowacki spalinowy wagon motorowy.
Jak zawsze powoli i dostojnie toczy się koślawym torowiskiem w dolinie rzeki Oravy. Buja się na nierównych szynach, a pod podłogą głośno ryczy silnik diesla
:) W Trstenie po 14 tej. Tu żelazny szlak kończy się, i chcąc nie chcąc (nie
chcąc…) dochodzi 45km rowerkiem do Rabki. Wyspany jestem więc jakoś to pójdzie.
Najgorsze to jakbym jeszcze kimać musiał po przystankach. W Chyżnem w “Dzikim
Byku” wciągam Zboczka (hambugera takiego). Niby spać się nie chce, a ale
zmęczenie robi swoje, i idzie tak sobie. Na podjeździe wyprzedza mnie nawet jakiś
lokales na skrzypiącym rowerze ;) W końcu jest wzgórze trzech masztów, tj.
przeł. Spytkowicka. Tym razem frekwencja TIRów spora. Szalony zjazd, max pod
70km/h. Jeszcze tylko skrótem do Chabówki. W Rabce do sklepu po coś na obiad, i
po piwa. I na koniec męczący podjazd pod kwaterę. Dowlokłem się po 18tej.
Udana wycieczka:
- Balaton zdobyty
- kąpiel zaliczona
- prawie 300 km nowymi drogami
- 500+km
- forma ok
- zwiedzanko Budapesztu
7.00 (ndz) - 18.20 (wt)
Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2024, ! WYCIECZKA SEZONU 2024
Tańczący z burzami
d a n e w y j a z d u
289.60 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/kE1hoxPvrHSvNrsA7
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/13-07-2024-kosice-a0ae155?u=m&sh=qek9hh
Mamy połowę lipca a tu raptem jedna długa traska zrobiona,
Bratysławka na otwarcie lata. Naszła mnie zatem ochota na jakąś dwudniówkę.
Czyli inaczej traskę z jedną nocką. Padło na Koszyce, bo będzie w sam raz. A
przy okazji przejadę ścieżką rowerową malowniczym przełomem Dunajca, ze
Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru, dawno nie byłem.
Początek tak jak zawsze, wojewódzką 964 przez Dobczyce,
Wiśniową do Mszany. Jechałem tą drogą dziesiątki (setki?) razy i ciągle ją
uwielbiam. Jest dla mnie swego rodzaju portal, brama z Krakowskiej aglomeracji
w piękne górskie krainy. To właśnie tutaj gdy byłem jeszcze niedzielnym
rowerzystą budowałem formę i zapuszczałem się coraz dalej na południe.
Rozpoczynałem swoją kolarską karierę ;) Jest porno i dusno, ale zarazem
pochmurnie. Zatem nie trzeba smarować się kremem z filtrem. Nad mini zalewem w Wiśniowej posilam się
kabanosami. Wciągam coraz to stromszy podjazd na przeł. Wielkie Drogi. A
zachmurzenie staje się coraz większe, właściwie to burza wisi w powietrzu. W
Mszanie skręcam na Zabrzeż, i rozpoczynam wspinaczkę na przeł. Przysłop.
Szalony zjazd, przez Kamienicę do Zabrzeża. Póki co jeszcze spoko, ale zaraz się zacznie. No i zaczyna się. Ujechałem parę drogą wzdłuż Dunajca i zaczyna padać. Dociągam w deszczu do
Tylmanowej, i chronię się pod wiatą w Miejscu Obsługi Pedalarzy. Wraz ze mną
schronił się tutaj inny podróżnik rowerowy. Pochodzi ze Śląska a dziś jest w
podróży, chyba ze Słowacji do Częstochowy. Specyficzny jest to jegomość, odpala
fajkę za fajką :D Tymczasem walnęło gradem. Z pół godziny czekaliśmy, po czem
każdy pojechał w swoją stronę. Ja w stronę Słowacji, a tytoniowy biker na
północ. W Krościenku posilam się hamburgerem, po czym skręcam na Szczawnicę.
Jakieś tam zakupy w biedrze, i wjeżdżam na szlak rowerowy przełomem Dunajca.
Kto jechał ten wie jak jest tu pięknie. Dunajec wije się głęboką doliną pośród
strzelistych, sięgających 300m wapiennych szczytów. W nurcie Dunajca zaś wiją
się i manewrują różnorakie tratwy, kajaki i pontony. Pełne turystów jak i
bardziej ambitnych zawodników, sportowców. Ścieżka pieszo-rowerowa przyklejona
jest zaś do ściany tego pięknego wąwozu. Zalicza ona różne hopki,
podjazdy-zjazdy i inne wywijasy. Kiedyś była szutrowo-żwirowa, dziś już w
całości utwardzona, czy to kostką czy jakimś eko-betonem. Turystów od groma,
zarówno tych pieszych jak i rowerowych. Zelektryfikowanych, oraz takich jak ja,
którzy prąd na pokładzie mają tylko w lampkach i liczniku ;) Na stromszych
odcinkach jakieś dziwne znaki „sesednij z kola”, ale mało kto się tym
przejmuje. Przejazd koło Czerwonego Klasztoru zakończony jest zaś niezwykłym
widokiem na Trzy Korony. Choć nie wiem dlaczego tylko trzy?. Dopatrzeć się
można w tym masywie 4 szczytów. A teraz przeczytałem że tak naprawdę jest tam nawet
5 nazwanych wierzchołków, każdy o wysokości 900+m. Na Słowacji obieram póki co
cestę numer 543, która zaprowadzi mnie do Starej Lubovni. Jest tu do zaliczenia
jeden podjazd, przełęcz, jak zwał tak zwał, i potem zjazd do miasta (ominę je
obwodnicą). Powoli zbliża się wieczór, i znowu się chmurzy. Jest południu jest
nawet chmurzysty twór przypominający wał szkwałowy. Aczkolwiek
wygląda na to że najgorsze już przeszło chwilę przede mną. To COŚ się do mnie
nie zbliża tylko oddala. Zostały tylko mokre drogi, i powalone drzewa. „Hasici”
czyli straż pożarna jedzie wzdłuż drogi i piłami udrażnia przejazd. Za Starą
Lubovną obieram cestę nr 68, kierunek Preszów. Idealnie gładka, z czytelnymi
białymi liniami i błyszczącymi nowością niebieskimi drogowskazami. No taka nie
po Słowacku ta droga: brakuje kolein, kraterów, przerębli i pogiętych,
wyblakłych od Słońca znaków :D Jak tak można?! Ciągnę nocą przez te Słowackie
zadupia, aż tu nagle w jakiejś wiosce nieopodal Sabinova chyba, odgłosy
wiejskiej dyskoteki. Kończy się jakiś słowacki kawałek, i rozbrzmiewa znajomy
bit: „Ja, uwielbiam ją. Ona tu jest, i tańczy dla mnie!” :DDD Tymczasem lokalizuję
kolejną burzę, trzecią już. Ale jest daleko, kawał przede mną, widzę tylko
błyski, nie słychać grzmotów. Obserwuję zatem ten piękny spektakl na niebie z
bezpiecznej odległości. Nawałnica przechodzi powoli z prawa na lewo, czyli z
południa na północ. Po czym znika gdzieś w oddali. Zapewne idzie teraz nad
Polską, w Beskidzie Niskim, czy też innym Krośnie, Rzeszowie… Noc jest ciepła i
przyjemna. Ale coraz bardziej morzy mnie senność. Ratuję się krótkimi drzemkami
na zastavkach (przystankach autobusowych). Do Preszowa dociągam koło drugiej w
nocy. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem. Zaliczam m.in. wielki gmach Preszowskiego „Urzędu Wojewódzkiego”. Ależ tu jest syf :D Te pordzewiałe
latarnie i „ekologiczne” zielone chodniki. Tj. chodniki składające się z asfaltowych
koślawych łat. A ze szpar pomiędzy nimi wyrastają chwasty i inne kwiatki. Na
wyjeździe z miasta kolejna, dłuższa drzemka na przystanku. Gdy startuję niebo
robi się już niebiesko-różowe. Ostatnia prosta do Koszyc, czyli route number
20. Słońce powoli wyłania się zza szczytów wschodniej Słowacji. Drogą nr 20 do
samych Koszyc jednak nie dojadę, gdyż kawałek przed miastem przekształca się
ona w expresówkę. W Budzimirze trzeba odbić w prawo, i boczną cestą wspiąć się
na wzgórze. Ech wspomnienia, przypomina mi się pierwszy atak na Koszyce. Kiedy
to było, 2017 chyba rok! I potem z Koszyc ciągnąłem do PL, do Muszyny na
pociąg. Bo z jakiegoś powodu bałem się zagranicznych pociągów. Aż któregoś
raza, w 2019 roku znowu byłem w Koszycach, i znowu miałem jechać do Polski na
pociąg. Ale z czasem stałem tak że bym prawdopodobnie nie zdążył. I wtedy
pierwszy raz wróciłem zagranicznym pociągiem, z Koszyc. I tak to wszystko się
zaczęło – zaczął się podbój europejskich stolic – Wiedeń, Praga, Brastysława,
Berlin, Budapeszt… Tymczasem na szczycie wspomnianego wzgórza dostrzegam kolejną burzę - tym razem błyska się nad szczytami na zachodzie. Ale ona mnie
nie dopadnie. Zostaje już tylko zjazd ze wzgórza do Koszyc, doliną Hornadu.
Przed miastem charakterystyczne ogromne linie WN, oraz kamieniołomy na
okolicznych wzgórzach. Jest nawet rozwieszona wysoko ponad drogą kolejka linowa
do transportu urobku, chyba nieczynna. Rozpoczynam zwiedzanie drugiego
największego słowackiego miasta (raptem 200tys. mieszk., porównywalne z
Rzeszowem). Ale zanim rozpocznę zwiedzanie to mała drzemka na trawniku ;) (Gdy śpię na ziemi, kładę rower na boku a sakwa służy mi za poduszkę). Jest
8 rano, ostatni sensowny pociąg mam po 12tej. Więc mam 4h. W planie są dwie
rzeczy: starówka i jeśli to możliwe, ablucja w jakimś zalewie (nie, nie
możliwe…). Starówka akurat jest tutaj wyjątkowo okazała. Centralny punkt miasta
to podłużna „wyspa” rozciągająca się z północy na południe. Pośrodku mały park,
pięknie odrestaurowana fontanna (foto tytułowe), no i ogromna katedra. Jakieś tam fotki, i
zmierzam na południe miasta, tam wypatrzyłem na mapie różne zbiorniki wodne. Po
drodze podziwiam cały ten słowacki pierdolnik. No wygląda to jak wygląda jak
Polska 20 lat temu :D Pokruszone koślawe betonowe alejki, przystanki autobusowe
w centrum (!) w formie zardzewiałego pogiętego słupka - bez kawałka ławki czy
wiaty. Latarnie z lampami w kształcie chochelek, jakie pamiętam z dzieciństwa. Całości
dopełniają wszechobecne pomniki, monumenty z poprzedniej ustroju. Z czerwonymi gwiazdami… Mają tutaj jakąś manię koszenia trasy. Całe łąki ścięte na zero, co
w połączeniu z upałami sprawia z zieleni zostaje suche, wypalone słońcem
ściernisko... Jadę koślawą ścieżką rowerową wzdłuż Hornadu w poszukiwaniu
odrobiny wody, w celach higienicznych. W istocie znajduję jezioro, na mapie
opisane jako „Jezero”. No tylko wykąpać to się za bardzo tu nie da. Tzn. jakby
się uparł to pewnie by się dało, ale to po prostu nie jest kąpielisko. Jest
tylko ładnie wykoszona łąka, można sobie poleżeć w cieniu drzew. Plus na wodzie
jakaś tyrolka dla amatorów wodnych szaleństw. No nic, znajduję kawałek krzaków
i myję się za pomocą mokrych chustek, i przebieram w czyste ciuchy. Zmierzam
powoli na zelazną stanicę, tj. dworzec kolejowy. Przed dworcem jak zawsze
podziwiam OGROMNĄ topolę. Zdecydowanie jedna z największych jakie widziałem.
Obwód pnia 710cm, co daje w przeliczeniu średnicę (gdyby był idealnie okrągły) 226cm! Ciekawostką jest, że
dwa ogromne pnie na wysokości kilku metrów zrośnięte są gałęzią. Na dworcu
wciągam wreszcie coś ciepłego, i pakuję się do pociągu. Jest to spalinowy
szynobus, który oczywiście nie zawiezie mnie do samego Krk. Jedzie do S.
Lubovli. A ja wysiądę trochę wcześniej, w Plavec. Stamtąd mam ~20km na rowerze do
Muszyny, i potem drugi pociąg, do Krakowa. W Plavcu wysiadam przed 14tą. I na
zachodzie znowu jest granatowo :) Na szczęście ja jadę bardziej na wschód,
krajówką do przejścia w Leluchowie. Tak się składa że drugi raz jednej trasy jadę ten sam odcinek: w nocy i w dzień. Dociągam szybko ile sił do przejścia SK/PL,
i tu jestem bezpieczny. Na dawnym przejściu granicznym jest bowiem ogromna wiata, zadaszenie. Zastawiam się czy jechać dalej? 10km do Muszyny. Tylko tyle
i aż tyle. Tylko bo to pół godzinki jazdy. Aż bo gdy dopadnie mnie burza to ta
droga idzie przez zupełne zadupia, bez kawałka przystanku autobusowego.
Postanawiam zaczekać, i to był super pomysł. Nie minęło 10 minut, i lunęło. A
potem walnęło gradem! Kolejne auta zajeżdżały pod dach a kierowcy liczyli
wgniotki na karoserii. Z godzinę czasu straciłem, ale schronienie eleganckie
miałem, bardzo bezpieczne. Oczywiście na planowany pociąg nie zdążę, ale to
nic, bo w zapasie są jeszcze dwa albo i trzy. Ostatni coś koło 21szej tak że
luzik. W Muszynie znowu jakieś ciemne chmury idą z innej strony ale teraz to
już se mogą. Robię tam zakupy, zwiedzam miejscowość. Pociąg Regio o 17.45. Powrót
do Krk bez przygód, w domu koło 2giej.
Udana wycieczka. Koszyce zaliczone. Widziałem co najmniej 5
burz, z czego dwie zaliczyłem – pierwszą i ostatnią.
7.55 (sb) - 21.50 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem
Eliaszówka
d a n e w y j a z d u
78.92 km
18.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
https://photos.app.goo.gl/ZWVd9KVi1kq7mM9r8
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/29-09-2023-eliaszowka-766e428?u=m&sh=qek9hh
Tak więc dziś osiągnąłem nieco lepszy bilans "wycieczki MTB":
na 79km trasy terenu wyszło 18km :) A było to tak:
Kolejne potężne uderzenie lata pod koniec września
postanowiłem wykorzystać na kolejny terenowy trip. Wahałem się pomiędzy:
- klasyk, tj. Turbaczyk i piwko/naleśniczki w schronisku
- klasyk light, czyli Lubomir
- nowości w B. Wyspowym, np. Pasierbiecka Góra i okolice
- nowości w B. Sądeckim – Eliaszówka, która chodziła mi po
głowie od dawna.
Tak właściwie decyzję podjąłem rano przed wyjazdem. Stanęło
na Eliaszówce. Pędem do Bieżanowa na pociąg. Odjazd 7.59. Tym razem nie było
problemu z przepełnieniem składu bikerami, nie było zamieszek, gróźb i bójek ;)
Mogę zatem spokojnie obadać na telefonie przebieg trasy. Start w Piwnicznej. Stamtąd
przejazd bardzo zachęcająco wyglądającymi na mapie szlakami przez Eliaszówkę,
Obidzę, przeł. Rozdziela. I tu albo zjazd do Jaworek, albo… dalej bardzo
kuszącym szlakiem niebieskim, przez Wysokie Skałki aż do Szczawnicy. A szlaki
te bardzo fajnie wyglądają na mapie, gdyż raz nabiera się wysokości i potem leci
grzbietem, 800, 1000, 900m n.p.m. itp. Bez jakichś karkołomnych wspinaczek jak
ostatnio na Lubogoszcz ;) Za Sączem wsiada wycieczka kilku starszych, wesołych
Panów na elektrykach. Jak to mężczyźni, dyskutują o różnych technicznych
rozwiązaniach zastosowanych w ich elektrycznych bicyklach. W Piwnicznej o
11tej. Przed wjazdem na szlak wciągam burgera/frytki. I odnajduję szlak
zielony, i idący równolegle z nim niebieski rowerowy. Właściwie to trzymał się
będę oznaczeń szlaku zielonego pieszego, bo te niebieskie rowerki to namalowane
są na drzewach bardzo rzadko, słabe oznakowanie… Początek to wypych stromą
ścieżką, a potem zaczyna się podjazd nowiutką gładziutką BETONOWĄ drogą
prowadzącą do wysoko położonych przysiółków Szczawnicy. Nachylenia potężne, a z
nieba leje się żar. Pogoda jak w sierpniu :) Drzewa liściaste ciągle zielone,
odsetek pożółtych liści oceniam na max 10% !!! Nie tylko z pogodą coś mi nie gra.
Słabo mi idzie ten podjazd. Chyba coś mnie bierze, osłabienie, głowa pobolewa.
No to nie wróży dobrze na dalszy przebieg trasy. Staram się tym nie przejmować,
po prostu częściej niż zwykle odpoczywam. Za plecami piękne widoki na dolinę
Popradu i Piwniczną. Betonowa tafla kończy się, zaczynają betonowe płytki z
dziurkami. Ostatnie domostwa, zamieniam kilka słów z tubylcami, i wreszcie
wjeżdżam na szlak. Póki co w miarę płasko, lekko i przyjemnie. Są dwa cięższe fragmenty ze stromym wypychem a nawet schodkami, Pan z wioski mnie o tym
przestrzegał. W końcu pomiędzy drzewami dostrzegam potężną sylwetkę wieży widokowej. Eliaszówka zdobyta! Jest godz. 14ta, czyli tempo takie sobie ;)
Wchodzę oczywiście na szczyt. Nie jestem pewien co obejmuje panorama i nie chce
mi się sprawdzać, ale wydaje mi się że ta ściana gór na horyzoncie to pasmo Jaworzyny Krynickiej. Dalej zielonym, kierunek: Obidza. Sporo w dół,
ze 100m do wytracenia. Wszystko w siodle :) Była jedna prawie gleba w błocie.
Tzn. rower wyglebił, ale ja nie, bo udało mi się zeskoczyć :D Zaraz jest
znajoma mi dobrze przełęcz. Mijanka z szosowcem ;) Na Obidzę też prowadzi
gładka (acz stroma) betonowa tafla drogi. Zamiast jak ostatnio czerwonym, skręt
w lewo w niebieski. Zapomniałem dodać, ale szlak cały czas biegnie granicą
PL/SK. Co kawałek granica oznaczona jest solidnymi betonowymi słupkami. Po
jednej stronie literki P, po drugiej S, i kilometry. Słupki raz po prawej, raz
po lewej stronie drogi, tak że trochę po Słowacji dziś pojeździłem :) Po drodze
mijam zapewne jakieś mniej ważne szczyty, potem sprawdzę jakie. Szlak biegnie
raz lasem, raz w Słońcu. Oprócz drzew iglastych, sporo mocno powykręcanej
trudami górskich wichrów karpackiej buczyny. Mijam dwóch panów po 50ce, na
nieelektrycznych lowelkach, pchających pod górę. Sza-cu-nek. (Ja też bym
pchał). W końcu wyłania się wielka hala. Szybki zjazd po trawie. A raczej
slalom między minami, tj. krowimi plackami :D Przełęcz Rozdziela. Lub jak kto
woli „Sedlo Rozdiel”. I tu niby miałem jechać dalej, przez Wysokie Skałki, do
Szczawnicy. Ale czas na obiektywne rozeznanie sytuacji, a nie myślenie
życzeniowe. Dochodzi 16ta. A tu do pokonania mam drugi taki kawał szlaku, jak
do tej pory. Być może trudniejszy, bo szlak rowerowy kończy się, a dalej idzie
tylko pieszy. Przed oczami właśnie mam stromy podjazd wypych na Wierchliczkę. Zachód Słońca przed 19tą. Jestem na Słowackiej granicy, 120km od
Krakowa, lekko osłabiony przez kowida czy inną grypę. Nie, to się nie uda. Zawrotka,
i skręcam w żółty szlak do Jaworek. Piękny, szybki zjazd po łące. Raz, dwa, i
jestem w Dolinie Białej Wody. Pierwszy raz życiu. Kułwa jak tu pięknie! Warto
było skrócić. Szutrowa droga biegnie doliną potoku, co kawałek mostki i brody,
przejazdy po betonowych płytach. Wybieram te drugie, żeby opłukać oponki z
błota. Po obu stronach, nie wysokie, ale malownicze skały, skalne urwiska. No
super. Akurat jest MOP (miejsce obsługi pedalarzy). Dużą pumpą dobijam
niewielkim wysiłkiem brakujące atmosfery do opon. Te które upuściłem wjeżdżając
na szlak. Terenowe opony już tak fajnie nie gwiżdżą na asfalcie, ale za to
jedzie się dużo lżej. W centrum Szczawnicy wciągam tam gdzie ostatnio koryto
kapsalona. A w telefonie mam już zakupiony bilecik na pociąg :) Regio ze
Starego Sącza o 19.58. Nie. Nie chce mi się nawijać ponad 100km asfaltu po
górach, na terenowych oponach, z osłabieniem, i z inwersjami: w miarę ciepło na
górze, w dolinach zjazd w zimnicę. To by mogło nie skończyć się dobrze.
Pozostaje 40km asfaltu, po płaskim. W sam raz. Mijam Krościenko, i zapadającym
zmroku i chłodzie toczę się do Sącza. Mijam tych samych dwóch Panów których
widziałem na szlaku, jadą w kierunku przeciwnym. Czuć zapach jesieni. Mam na
myśli zapach cuchnącego, siwego, ciężkiego dymu z domowych kominów. Płożącego
się nisko nad ziemią, a pochodzącego zapewne ze spalania starej sklejki,
polakierowanych sztachet płotu czy zużytych pampersów małego bąbelka. Nic śmiesznego
w sumie. Tylmanowa, Zabrzeż, Łącko, Gołkowice. Stary Sącz, stare śmieci. Tj.
miasto dobrze znane z moich pierwszych tras sprzed 10 lat, z pierwszych
podbojów Gór, pierwszych wjazdów na Przehybę ;) Jestem 40 minut przed
odjazdem, tak że zdążam jeszcze zakupić lody i Gripex Control. Oraz posłuchać
na ławeczce koncerciku, śpiewają Budkę Suflera. „Nie wierz nigdy kobiecie…” Nie
muszę wierzyć, bo póki co nie mam kobiety. Podróż pociągiem bez przygód, pociąg prawie
pusty. Wysiadam w Krakowie-Bieżanowie, w domu 23.35. Ten pociąg to był świetny
pomysł, bo w Krakowie zimnawo. Nawet wolę nie myśleć że dochodzi północ a ja
może dojeżdżam na rowerze do Dobczyc. A może jestem dopiero w Kasinie, i żłopię
zimnego energola na Slovnafcie, żeby nabrać sił na podjazd…
Górskie plany i ambicje zrealizowane tym razem w 50%, czyli
w sumie nie tak źle. W czasie ostatniej wycieczki w Sądecki zrealizowane były tylko w 25%. Szlak re-we-lac-ja! Na pewno tu wrócę. Bardzo przystępny, bardzo
rowerowy. Nabiera się dużo wysokości po betonie, a potem płynie granią. Gładka,
płynna jazda, ale trochę urozmaiceń: stromizn, kamieni, korzeni, wiecznych
kałuż też jest :)
Zaliczone szczyty:
Eliaszówka 1023
Przeł. Obidza 930
Syhła 935
Hurcałki 938
Szczob 920
Przeł. Rozdziela 802
7.35 - 23.35
Kategoria > km 050-099, Powrót pociągiem, Terenowo
Jak za starych dobrych czasów
d a n e w y j a z d u
153.42 km
7.50 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Czołg
https://www.alltrails.com/explore/map/10-09-2023-obidza-3905972?u=m&sh=qek9hh
https://photos.app.goo.gl/zKFkoFLfF2VXF5N17
Czyli 147km piłowania asfaltu na 2,2” oponach, żeby pośmigać
7km po Beskidzkich szlakach ;) Czyli jak za starych, dobrych czasów :) A było
to tak. Potężny atak lata tej jesieni postanowiłem wykorzystać na jednodniową
wycieczkę na MTB. Zamiast dziabnąć jak zwykle Turbacz, tym razem postanowiłem
zagrać nieco ambitniej: PKP do Piwnicznej, i stamtąd przez Obidzę, Szczawnicę,
Krościenko, Pasmo Lubania, przeł. Knurowską i Turbacz do Rabki/ew.
Niedźwiedzia. YYYhy :D Udało się zrealizować może 1/4 planu.
Startuję lekko mglistym i chłodnym, wrześniowym porankiem i
na buczących kołach od traktora toczę do stacji Kraków-Bieżanów. Mam pewne
obawy co do napełnienia składu (rowerzystami), i jak się potem okaże,
niebezpodstawne. Na razie jest OK. Odjazd 7.57, w pociągu (nowy EZT) luźno. Do
Tarnowa spoko, potem, gdy pociąg skręca na południe, w stronę gór, zaczyna się
dziać :) W New Sączu jedna Pani ledwo weszła z rowerem, musiałem postawić rower
na koło, żeby się zmieściła. W Rytrze zaś są już zamieszki. Dostać do pociągu
próbuje się grupa kilku rowerzystów. Jednak w przedsionku do drzwi uparcie
przyklejona jest pewna rodzinka, z trzeba bąbelkami i pyskatym tatusiem. Nie
przesuną się dalej, w głąb pociągu, bo tam jest niebezpiecznie, dzieci nie będą
miały się czego trzymać i zginą gdy pociąg zahamuje. (Za to stanie przyklejonym
do drzwi jest bardzo bezpieczne). Tatuś mówi żeby rowerzyści sobie weszli
głębiej (nie celowe). Jedni się nie przesuną, drudzy są pewni że tym pociągiem
pojadą. Konduktor wzywa przez telefon posiłki, tj. żeby na którejś następnej
stacji dopięli drugą jednostkę. Wg mnie druga jednostka to powinna być dopinana
w Tarnowie, przecież ten pociąg jedzie przez prawdziwe turystyczne zagłębie,
Piwniczna, Muszyna, Krynica… W końcu sytuację rozwiązuję JA! Nie, nie spuszczam
wpierdolu pyskatemu tatusiowi ;) Po prostu wychodzę z pociągu robiąc trochę
miejsca dla rowerzystów. Jak potem zauważyłem, żaden rowerzysta nie został na
peronie. Scenariusza wydarzeń mogę się tylko domyślać, ale prawdopodobnie tatko
został zbombardowany w stylu: „patrz chłopie, pan wyszedł z pociągu wcześniej
żeby inni się zmieścili, a ty nie możesz odkleić tych swoich bąbelków od tych
cholernych drzwi?!”. A ja tak naprawdę miałem w tym swój bardzo ważny interes:
z Rytra do Piwnicznej jest raptem kilka km, a jak by mnie tam zawalili kilkoma
rowerami, to byłoby mega zamieszanie żebym się wydostał ;). W każdym razie po
kilku km buczenia oponami po asfalcie krajówki, jestem w Piwnicznej. I jest
godz. 11ta, i jest BARDZO gorąco. Piwniczna i inne turystyczne miejscowości nad
Popradem są po prostu PIĘKNE, uwielbiam te okolice. Odnajduję szosę na
Kosarzyska, i z doliny Popradu zapuszczam się, póki co asfaltem, w głąb GÓR.
Coraz bardziej wąska asfaltowa droga coraz bystrzej wznosi się ku górze. Z plusów
dochodzi chłód lasu i płynącego wąwozem potoku. Za parkingiem (wg tabliczki
600m n.p.m.) zaczyna się rzeźnia, tj. nachylenia po kilkanaście, a miejscami
pewnie po 20+%. Nawierzchnia zmienia się z asfaltu na nowiutki, gładziutki betonik. Który ciągnie się, i ciągnie. Na poboczu ciągle samochody, i
samochody. SUV za SUVem. Na zjeździe mija mnie… szosowiec! No to pięknie. Może
zabetonowali całe góry, i dojadę po betonie do Szczawnicy?! Wyjeżdżam z lasu na
otwarte przestrzenie. Teraz wyjaśnia się po co ten beton. Mnóstwo domów,
pensjonatów, nawet jakiś hotel, powyżej 800m n.p.m. Żar leje się z nieba. W
końcu beton kończy się, kawałeczek po dziurawych betonowych płytach i wreszcie
wjazd na szlak. Okazuje się że na przeł. Obidza można wjechać na szosówce :D Przynajmniej
od strony Piwnicznej, bo od Szczawnicy to już inna bajka. Czerwony szlak jak na
moje zdolności jest OK, w raz sam. Trochę gładkiego, trochę kamieni, trochę
błota i wiecznych kałuż. Nachylenia na zjeździe rozsądne. Docieram do wielkiej
polany z kapitalnymi widokami! Pieniny w roli głównej. Drogowskaz na samotnym,
uschłym modrzewiu nieco mnie myli, i wjeżdżam w las. Wycofka, czerwony to druga
w lewo. Po kamyczkach myk w dół, potem po łące, po hali, znowu kamyczki i
jestem w Jaworkach. Fajnie było, ale trochę za krótko. Buczę oponami w dół,
przez Szlachtową do Szczawnicy. Szukam jakiegoś gastro. Wciągam wielkie KORYTO kapsalona, mogę buczeć oponami dalej. Krościenko. Wszystko pięknie, ale z
czasem stoję SŁABO. Dochodzi 16ta, ale jestem w dupie, tj. pod Słowacką
granicą. Do domu ponad 100km, wypadało by być najpóźniej koło północy bo w pon.
rano do roboty. A tu jakieś kilkanaście km szlakiem przez Lubań, i potem
kolejne kilkanaście przez Turbacz? I potem 70km asfaltu? Nie, to się nie uda.
Nie widzi mi się to W OGÓLE. Trzeba znaleźć jakiś PLAN B. O pociągach można
zapomnieć, znowu ROZPIERDOLILI linię do Zakopanego i KOLEJ wozi ludzi
AUTOBUSAMI (a rowerów NIE WOZI). Planem B jest przeł. Wierch Młynne, a potem
kto wie, może GORC? Yhy. Bardzo fajną DDR Velo Dunajec buczę oponami do skrętu
na Ochotnicę. Skręcam. Potem mylę drogę i bez potrzeby zaczynam wdrapywać się
21% ścianką… Nie, to NIE TA DROGA. Na Młynne kawałek dalej. Szukam jakiegoś
sklepu bo słabo stoję z piciem. Niedziela wieczór, wszystko pozamykane. Jest
budka z lodami, kupuję picie i lody. Skręcam wreszcie na Młynne. Jest 18ta, a
ja jestem w dupie, tj. w środku Gorców :) Z plusów zaczyna się przyjemny
chłodek. Na Młynnych (jak to odmienić?) jestem wpół do 19tej, czyli j.w., w
dupie. Z Gorca i wieży widokowej nici, nie ma szans. Zostaje buczenie oponami
po asfalcie do Krakowa. 80km buczenia. Extremalnie stromy zjazd do Zasadnego,
potem szybki zjazd do Szczawy. Zachodzi zmrok. Przeł. Przysłop Lubomierski wciągam zupełnie sprawnie. Zjazd do Mszany elegancki, przyjemnie się buczało :)
Potem to już niby formalność. Jechałem ten odcinek dziesiątki razy, gdy
wracałem z gór, i z jednej strony lubię powroty znaną na pamięć tą wojewódzką
szosą. Z drugiej strony trochę mi się nie chce już… Remedium na to jest nie
myśleć za wiele, tylko pedałować szybciej. I tak też robię. Na tankszteli w
Kasinie wspomagam się nie wiem którym
już energolem, oranżadą i 7-daysami. Nawijam przełęcz Wielkie Drogi,
zaraz potem przeł. Wierzbanowską. Noc jest przepięknie gwieździsta, i ciągle
dość ciepła - w ogóle nie wzuję kurtalona aż do samego domu, do pierwszej w
nocy! Z przeł. Wielkie Drogi jak zawsze piękny widok na majaczące kilkadziesiąt
km dalej światła wielkiego miasta – Krakowa. Gdy tak patrzę nocami lubię
zgadywać czym są widoczne w oddali czerwone światełka. Tu jestem pewien, że
jeden wysoooki rząd malutkich czerwonych lampek to niemal 300m maszt w
Chorągwicy. Słabo widoczne światełka na samym końcu to prawdopodobnie kominy w
hucie i/lub EC Łęg, w Krakowie. Zjazd, raz dwa, i są Dobczyce. Nawet nie
zajeżdżam do centrum, tylko mielę oponami na obwodnicę i nowy most. Potem
jeszcze kilka hopek pogórza Wielickiego do wymęczenia. Dziekanowice,
Raciborsko, Rożnowa, ależ to się wlecze. W końcu zjazd finalny, zjazd zjazdów,
i jest WIE-LICZK-KA. Na tablicach 20’C :) Po północy, we wrześniu. Szpula
prosto dwupasmówką, przez węzeł drogowy w Bieżanowie, bo droga pusta. Do domu dowlokłem się
przez 1szą.
Tak jak pisałem, no nie jest to za mądre. Tyle bieżnika
zostawiać na asfalcie żeby kilka km po Beskidach pośmigać :) Normalny człowiek
jedzie autem, śmiga po Beskidach cały dzień, i wraca autem. Ale ja nie jestem
normalny, nigdy nie byłem. Można było ruszyć dupę wcześniej, na pociąg o 6tej.
Wtedy wszystko przyspieszyło by się o 2 godziny, i zdążyłbym na ten Gorc, a
może kto wie, nawet na Lubań? Co nie zmienia faktu, że i tak było fajnie, było
tak jak kiedyś. Naszła mnie po tym tripie ochota na więcej. Ostatnią myślą
jest, że kiedyś to się ogarniało takie tematy:
W Górach od wschodu do zachodu Słońca | Droga jest celem - blog rowerowy Pidzej.bikestats.pl
A teraz to… Ja nie wiem jak ja takie rzeczy robiłem, jak mi
to tak sprawnie szło. Dziś w jeden dzień to wjeżdżam na jedną górkę, a kiedyś
orałem całe pasma. Myślę że kwestia może być w mojej masie ciała. Wtedy ważyłem
70kg, dziś ważę 100 ;)
7.30 - 0.45
Zaliczone szczyty:
Przeł. Obidza 930
Przeł. Przysłop Lubomierski 750
Przeł. Wierch Młynne 750
Przeł. Wielkie Drogi 562
Przeł. Wierzbanowska 502
Kategoria Powrót pociągiem, Terenowo
Przesilenie
d a n e w y j a z d u
369.32 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Rabka - Pieszczany - [ZSSK] - Bratysława - [ZSSK] - Trzciana - Rabka
https://photos.app.goo.gl/NQRNzDVjN8bcNqj46
https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/przesilenie-851ddf5?u=m&sh=qek9hh
Do Rabki przyjechałem w piątek wieczór. Trzeba startować
zaraz w sobotę, żeby zdążyć przed załamaniem pogody, które zapowiadane jest na
początek przyszłego tygodnia. Nie miałem za bardzo pomysłu na wycieczkę. Stanęło
zatem znowu na Bratysławie.
Przygotowuję kanapki z nadprogramowymi parówkami które mi
się ugotowały oraz dżemikiem i ruszam. Żar z nieba leje się coraz większy. Pytanie o
burzę brzmi nie „czy” a „kiedy i gdzie” mnie złapie. Wspinaczka na przeł.
Spytkowicką, Jabłkonka. Próbuję uspokajać się że najbardziej nieciekawe chmury
są za moimi plecami oraz nad Babią Górą, ale to jest myślenie życzeniowe.
Chmury są wszędzie wokół mnie. W końcu w Trzcianie robi się ciemno jakby był wieczór. Radar burzowy nie pozostawia złudzeń – z zachodu idzie front rozciągający
się od Krakowa po B. Bystrzycę. Więc nawet nie próbuję jechać dalej, tylko
pozostały do kataklizmu czas przeznaczam na poszukiwanie najoptymalniejszego
schronienia. Zabunkrowałem się w Lidlu i czekam. I czekam. I? I z dużej chmury
mały deszcz. Popadało tylko trochę. Wg radaru akurat w Trzcianie była mała luka
we froncie. Tak że można ruszać dalej. Z plusów to ochłodziło się znaczenie, z
33 do 23 stopni i jedzie się fajnie. Dobijam do rzeki Oravy i za jej biegiem
docieram do mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku. W Dolnym Kubinie
przejazd moją ulubioną, zadaszoną kładeczką. Z tyłu znowu kłębią się wysokie
chmurowe grzyby… Malowniczą drogą wijącą się doliną Wagu docieram do
Martina. Skręcam w lewo do centrum, które niedawno odkryłem. Centrum miasta
oraz centrum handlowego. Zakupy w Billi. Hamburger w Macu. Przypomniałem sobie
dlaczego nie chodzę do Maca. Co z tego że są fajne dotykowe ekrany,
klimatyzacja w lokalu i zabawki dla dzieci. To jedzenie nic sobą nie
reprezentuje. Mam na myśli cena/ilość jedzenia. Dno, w przysłowiowej budce „u
Pani Zosi” można kupić dosłownie 3x większego burgera za takie same pieniądze.
Ja wiem że są większe burgery w Macu, ale to już cena idzie w dziesiątki zł…
Słońce powoli zachodzi a ja powoli zajeżdżam do Żyliny. Jakieś tam zwiedzanko
przejazdem. I dalej, Cestą 61 na Bratysławę, jeszcze 200km. W trakcie drzemki
na przystanku budzi mnie ruszające się „coś” w krzakach. Okazuje się że to owieczki tam siedzą. Wygląda na to że znowu jestem na linii frontu burzowego.
Ten wg radaru sięga od Krakowa po Bratysławę :) Jechać, nie jechać? Jeśli
jechać to jak długo? Oto jest pytanie. Marsova-Rasov. Tutaj kończę bieg i
szukam schronu. Jest. Miejscówka pod mostem. Miejsce stojące, z widokiem na
cmentarz. Nooo od biedy mogło by być, ale szukam czegoś lepszego. I znajduję :) Wielka altana restauracji. Pełno stołów, ławek, z dwóch stron osłonięta murem, z
jednej grubą folią. Światło i gniazdko 230V. Super, nawet tel. podładuję :)
Czekam bezpiecznie na nadejście żywiołu. Tym razem z dużej chmury był duży
deszcz. Prawie 2 godz. straciłem zanim się całkiem uspokoiło. Totalnie
rozwalają mi trasę takie przerwy. Do tego senność, drzemki po przystankach.
Idzie to bardzo niesprawnie. Przynajmniej wita mnie efektowny wschód Słońca nad cementownią, którą zawsze mijam w nocy. O skali opóźnienia świadczy, że w Trenczynie zamiast być w nocy, jestem 9ta rano… Plus taki, że można hamburgera
wciągnąć, bo gastro otwarte. Temperatura szybko wzrasta, znowu zaczyna się
upał. Oraz wiatr w twarz. A ja mam ździebełko dość tego wszystkiego. Fajną DDR-ką wzdłuż Wagu docieram do Piestanów. Jest 14ta. Bez komentarza. Do
Bratysławy 80km. A moim marzeniem na tą chwilę jest zanurzyć się w ciepłej
wodzie zalewu (Złote Piaski i/lub Vajnory). Jak będę dalej jechał tym tempem to
zanurzę się, ale w zimniej wodzie, w nocy. Tak więc wstyd straszny, ale
podejmuję decyzję o zakończeniu tutaj jazdy. Resztę podjadę ZSSK. Wciągam
pizzę. Przy okazji dostrzegam że Pieszczany to bardzo ładne, turystyczne miasteczko.
Miałem inny jego obraz. Zawsze bowiem przejeżdżałem przez nie tranzytem,
krajową cestą. Wokół mnie były tylko zardzewiałe blaszane ogrodzenia oraz
magazyny. Jadę na Stanicę, wsiadam w pociąg (pośpieszny) i teleportuję się do
stolicy Słowacji. Dokładnie to na stację Bratislava-Vinohrady. Zwiedzę sobie
stację, oraz dzielnicę o takiej nazwie. Poza tym z tej stacji najbliżej na
Vajnory. Ale syf :) Polepione z asfaltowych łat chodniki, z dziurami i
chwastami. Zardzewiałe latarnie, czy słowacki hit, 20cm krawężniki przy przejściach dla pieszych
(!!!). Opuszczone ruiny zakładów chemicznych. Dlatego tak mi się tu podoba, w
Polsce nie ma takich klimatów. (no chyba że w Łodzi ;) ). Zanim zatopię się w
ciepłej wodzie zalewu, wciągam kebaba. I jestem gotowy na wodowanie :) Siedzę w
wodzie po szyję przez godzinę. To był główny mój cel, gwóźdź programu tej
wycieczki. Wyłażę gdy zbliża się wieczór. Pociąg mam wybrany o północy. Czyli
kilka ładnych godzin na zwiedzanie. Kusi mnie ta wieża TV na wzgórzu. Nigdy tam
nie byłem. Trzeba jechać. Pod górę, jak do Hlavnej Stanicy. Stamtąd do
dzielnicy Koliba. Droga wspina się na wzgórze, po bokach domy, wille, pomiędzy
którymi prześwituje w dole co jakiś czas rozświetlone centrum miasta. Szosą
wspinają się również trolejbusy. Noc jest bardzo ciepła, i jak zwykle w nocy w Bratysławie towarzyszy
mi koncert świerszczy. Mijam pętlę trolejbusów „Koliba” a węższa droga wjeżdża
w las. Parking, serpentyna, i jest! Televizna veza na Kamziku. Wzgórze 439m
n.p.m., a wieża dodatkowe 200m. Robi wrażenie. Jej kształt to jakby dwa
połączone ze sobą podstawami ścięte ostrosłupy. Jakieś tam fotki, i trzeba
wracać. Skręcam w jakąś ścieżkę do wieży widokowej, ale niestety zgubiłem drogę
i na wieżę nie trafiłem. Zjechałem za bardzo w dół i nie chce mi się wracać.
Ledwo mi starcza hamulców na ten zjazd, na dole już siły hamującej mało. Zwykłe szosowe hamulczyki mam, na jednym pivocie, a ważę prawie stówę. Jakaś
tam rundka przez centrum, pałac prezydencki, zakupy, i na dworzec. W pociągu
zajmuję się głównie spaniem. Mam dość. Przesiadka w nocy w Kralovanach. Jak
zwykle 1,5h czasu na nocne zwiedzanie wioski, w której nie ma za bardzo co
zwiedzać. Najciekawsze są chyba automaty z napojami/jedzeniem na stacji. Nadjeżdża
rozklekotany spalinowy wagon motorowy. Będzie rok 2050 a na Słowacji/w Czechach
dalej będą jeździły te pojazdy z socjalistycznego ustroju ;) Za to wieszaki na
rowery mają porządne, marki PRO!! Ryk diesla w żaden sposób nie przeszkadza mi
spaniu. Budzę się gdy zaczyna świtać, w zupełnie innej rzeczywistości. Zamiast
upałów dżdży deszcz. W Trstenie, pod polską granicą, po 6tej rano. Na szczęście
mżaweczka taka, że nawet nie ma potrzeby zakładać p/deszczowego nieprzepuszczalnego
ubrania p/deszcz. na siebie. W Polsce deszcz ustaje, tak że toczę się do Rabki
w zupełnie przyjemnej pogodzie. Ale mi się nie chce. Wynagradzam sobie tą
męczarnię cheeseburgerem w Rabce. 18zł, kładzie na łopatki syf z McDonalda. Na
kwaterze koło południa.
Przesilenie. Tak można nazwać tą trasę. Przedobrzone, na
siłę, nie chciało mi się, miałem dość. Spowalniały mnie burze, wiatr w twarz i
upał. Ale z drugiej strony coś tam pojeżdżone, 370km wpadło. Coś tam nowego
zobaczyłem: wieżę na Kamziku, centrum Pieszczan, dzielnice Koliba i Vinohrady w
Bratysławie. Wykąpałem się porządnie w Złotych Piaskach! Kilka hamburgerów
zjadłem ;) Tak że ogólnie było fajnie. A nie czuję specjalnie potrzeby żeby
cokolwiek komukolwiek, czy sobie, udowadniać. Przejechałem mnóstwo ciężkich
tras, i mnóstwo ciężkich tras jeszcze przejadę.
Zaliczone szczyty:
przeł. Spytkowicka 709 (x2)
Kamzik 439 (Małe Karpaty)
9.00 (sb) - 11.45 (pn)
Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem, Rabka 2023
WaWa 3
d a n e w y j a z d u
162.99 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy: m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Kategoria > km 150-199, Powrót pociągiem