Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Powrót pociągiem

Dystans całkowity:62261.58 km (w terenie 289.50 km; 0.46%)
Czas w ruchu:1232:54
Średnia prędkość:18.48 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:240690 m
Liczba aktywności:217
Średnio na aktywność:286.92 km i 14h 00m
Więcej statystyk

Budapeszcik :)

d a n e w y j a z d u 383.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 8 sierpnia 2025 | dodano: 11.08.2025



https://photos.app.goo.gl/QuY41AL3LbDEw9WL8

https://connect.garmin.com/modern/activity/20011298720
https://connect.garmin.com/modern/activity/20011343407

Tak więc wielkimi krokami nadchodził ten dzień. Dzień w którym miało wrócić lato po lipcowych zimnicach i słotach. Wg prognoz piątek 8 sierpnia (zgodziło się). Na ten dzień zaplanowaną miałem wycieczkę rowerową na Węgry. Budapeszt i/lub Balaton. Niestety w środę 6 sierpnia obudziłem się z zatkaną prawą dziurką nosa/uchem oraz bólem gardła. O_o. No nieźle się zdziwiłem. Nie wiedziałem że da się złapać jakąś infekcję w środku lata ale jednak tak. Da się. Przy czym nie była to raczej mimo wszystko wina chłodu a musiałem złapać jakiegoś syfa, w trakcie pracy kuriera. Gdzie każdego dnia naciskam dziesiątki klamek + dziesiątki guzików na domofonach taka sytuacja jest możliwa. Może covid? Najnowszy, najmodniejszy wariant do Nimbus. Wycieczka zaplanowana na piątek i nie chcę ruszać tego terminu, gdyż chcę zobaczyć rozświetlony w nocy Parlament, a ten już wiem że nie świeci w nocy poprzedzające dni powszednie. A za tydzień to lato może się skończyć i znowu być 15 stopni. Do czwartku nie polepszyło się a raczej pogorszyło, katar przeszedł do lewej dziurki. Jechać? Nie jechać? W czw. wieczór kupuję bilet PKP do Piwnicznej. Miało być do Nw. Targu ale „brak miejsc na rowery”… Może to i lepiej. Nowy cel to Budapeszt krótszą drogą, ok. 320km. Balaton skreślam z listy, z taką formą nie da rady. Jechać czy nie? Oto jest pytanie. Zadaję je sobie jeszcze w piątek rano. Może zwrócić bilet, i pojechać jednodniową przejażdżkę po Wale Wiślanym?

Jednak ryzykuję. Jadę na ten pociąg. Będę zdrowiał po drodze :D Biorę zapas Paracetamolu, Cholinexu i spray do nosa. W najgorszym razie albo zrobię jakąś zastępczą pętelkę po SK lub podwiozę się kawałek pociągiem do tego Budapesztu. Przyśpieszonym Regio dojeżdżam do Muszyny o 11tej. Stąd boczną, pozarywaną przez rzekę drogą przekraczam  Słowacką granicę. I tu obieram główną szosę no 68. Dawno tą drogą nie jechałem ale jedno przypominam sobie dobrze. Będzie zaraz podjeździk, oj będzie ;) Na przełęczy  Vabec melduję się zmęczony, czyli już wiem że lekko nie będzie. Infekcja ma niestety pewien wpływ na formę. Póki co staram się tym jednak nie przejmować. Z miejsca tego rozpościera się ciekawy widok na Tatry (Wysokie). Widać tu mianowicie wschodnią końcówkę tego pasma. Szary potężny masyw zjeżdża tu stromo w dół, i kończy się w polach i lasach. Zdjęcie wyszło  słabe. Z przełęczy zlatuję do Lubowli, i rozstaju dróg 68/77. I obieram tą drugą, na Poprad. Gorąc narasta, ale na razie nie ma żadnych większych podjazdów więc jako tako się kulam. Widok na potężny masyw Tatr, od wschodniego profilu, towarzyszył mi będzie długo. Tu fotki wyszły  lepiej :) Przez Kieżmark docieram do największego miasta w tej okolicy – Popradu. Jest 16ta, i tym razem nie zapominam zrobić zakupów w Lidlu - zapasów na noc na słowackie bezludzia. Jakieś tam małe zwiedzanko, festyn w  centrum i wylatuję główną szosą na południe. Zaraz będę w znanej mi, niesamowitej miejscówce. Podjazd za miastem z którego rozpościera się fenomenalna  panorama Tatr z zachodu na wschód. Przesłonięta częściowo przez blokowiska Popradu, które są na pierwszym planie. Przypomina się też że niestety zaczyna się mocno górski odcinek przez Niżne Tatry. (To „niestety” dotyczy tylko dzisiejszych okoliczności, gdyż jestem osłabiony. Ogólnie bardzo lubię podjazdy). Póki co droga tonie w chłodzie leśnej  doliny, no a potem zaczyna się mozolna wspinaczką na ponad 1000m n.p.m. Co kawałek spadam z roweru żeby dychnąć. Masakra. Pewnym pocieszeniem jest nowy gładziutki asfalt na szosie. Prace budowlane jeszcze tak właściwie trwają – Panowie malują najciaśniejsze zakręty na zjeździe na  czerwono. No i jest jakaś tam przełęcz, nawet nie chce mi się sprawdzać jaka. Wyłania się też ogromna góra z nadajnikiem na szczycie. Jej sprawdzać nie muszę, znam ją dobrze ;) To  Kralova Hola (1934m n.p.m.) Byłem na niej na rowerze w 2017 roku, i jest to mój nie pobity rekord wysokości :) Bo wyżej się prostu nie da w tej części Europy. Wyżej to w Alpy trzeba. Na zjeździe cieszy mnie głównie gładki asfalt, bo chłód już nie. Żeby się bardziej nie załatwić. Krzyżówka, jeszcze jeden mały podjazd… i zjazd do Telgartu. Jest tu bardzo ciekawy wiadukt kolejowy. Na  fotce mało co widać bo już nadchodzi noc. Jeszcze tylko rzut oka na Kralovą –  maszt na szczycie już świeci czerwonym światłem. Trochę poniżej widać światło białe – jakiś śmiałek zapewne zdobywa tą górę nocą! Pieszo lub na rowerze. Zjazd jest ciekawy. Na zmianę atakuję mnie raz zimne, a raz rozgrzane powietrze. Tak działają inwersje w górach. Gdy wyrasta kolejny znak „ podjazd 12%” mam już dość. Nie żeby tam te 12% gdzieś było, bo pewnie jest 8, max 10%. Ale jestem prostu chory i słaby!!! Zjeżdżam do Tisovca, i to już koniec podjazów w tej trasie. Jeszcze tylko pagórki przed Budapesztem mnie czekają. Wreszcie jadę z przyjemnością. Księżyc nawala tak że można by bez lampki ciąć te ciemne Słowackie bezludzia :) Jest magicznie. Z większych miejscowości mijam Hnustę, a z ciekawostek wszędzie te cholerne pomniki i tablice pamiątkowe z czerwoną gwiazdą. Przy jednym nawet  radziecki towarzysz sobie stoi... No wypadałoby by coś z tym wreszcie zrobić. Ale chyba na Słowacji nikt nie ma do tego jaj. Docieram do Rymawskiej Soboty. O bliskości do Węgierskiej granicy informują mnie dwie wersje nazw miejscowości na tablicach, po słowacku i węgiersku. Robię mały skok w bok aby zwiedzić Sobotę. Jakiś tam rynek, kościół, wszyscy śpią, cisza, nic ciekawego, standard. Na przedmieściach drzemię na przystanku aby oszukać organizm i zwalczyć senność. A w międzyczasie zaczyna się  przejaśniać, noc w sierpniu ciągle krótka. Noc zaczynała się w wysokich górach, i iglastych lasach, pomiędzy 2000m szczytami Niżnych Tatr. A kończy się w ciepłych równinach południowej Słowacji, wśród akacjowych lasów i słonecznikowych pól po horyzont. Taka jest właśnie ciekawa zmiana stref klimatycznych w tym niewielkim kraju, na bardzo niewielkim dystansie. Dociągam do  Łuczeńca. To ostatnie większe miasto przed Węgrami. Wypada być kupić wreszcie coś ciepłego do jedzenia, lub minimum suchy prowiant kupić. Ale jakoś przeleciało mi się miasto, i nic nie kupiłem. Został mi raptem litr wody z zapasów. Trzycyfrową szosą docieram do miejscowości Raros, w której przekroczę węgierską granicę. Pierwszy raz w tym miejscu. Ładny zabytkowy  mostek graniczny, nad rzeką Ipel/Ipola (SK/HU). Węgry witam po godzinie 9tej. Kilka km ciągnę wzdłuż tej granicznej rzeki. No i zaczyna się ta cholerna, rozpalona węgierska patelnia :D Żar z nieba, akacjowe gaje, spalona na wiór trawa, pola cholernych słoneczników. Węgierskie miasteczka, choć widać że również nie za bogate, to bardziej zadbane od Słowackich dziur. Bardzo spodobała mi się obsadzona potężnymi,  ciemnoczerwonymi kwiatami droga w jednym z nich. W większej miejscowości, Szecseny, dopadam wreszcie Szuper Diskont (supermarket) gdzie robię zakupy. Głównie słodki prowiant, ale dobre i to. Przy okazji łapię kapcia na tyle (szkiełko). Szukam kawałka cienia, rozbebeszam rower z sakw żeby dętkę zmienić. Przy okazji  rozdupca się też pompka – pęka plastikowy pierścień wokół otworu do pompowania… Jakoś zaciskam to paluchem i dobijam ile da radę. A da radę nie za wiela, na oko ze 3 bary… Wypadało by mieć z 5 atm. Na razie jadę na takim niskim ciśnieniu, i uważam na dziury, żeby snejka nie zaliczyć, bo tą pompką to sobie już nie popompuję. Wypatruję stacji z kompresorem. Do Budapesztu realnie jakaś stówa z hakiem. Myślę życzeniowo, i wmawiam sobie że do granic miasta to będzie raptem 90. A może tylllllko 85????!! Trzeba jakoś podnosić sobie morale. Zalegam w cieniu akacji. Wbijam sobie wielki akacjowy kolec w dłoń. Rower z lasu WYNOSZE a nie wyprowadzam bo JAK SE WBIJE TAKI KOLEC W OPONE TO SE DENTKI JUŻ NIE NAPOMPUJE!!! W mieście o długiej i dziwnej nazwie dopadam wreszcie OMVkę (stację benz.) Coś tam kupuję do picia, żeby nie było że za darmo wszystko chcę. Dwoma kliknięciami  pistoletu dobijam ciśnienie w tylnym kole do pożądanych 5 atmosfer :) Co za ulga, przynajmniej sprzęt jest ok :) Męczę dalej te kilometry po rozpalonej węgierskiej patelni. Od cienia do cienia. Dojeżdżam do znanego mi ronda, gdzie droga nr 22 łączy się z drogą nr 2 na Budapeszt. Dobrze znane mi miejsce, z tym że zawsze docieram tu od innej strony. Oznacza to że do Budapesztu ostatnia już prosta. Tablica przy drodze pokazuje że  65km… A ja dalej oszukuję sam siebie, i myślę sobie że 40, może 45 ;) Znam tą drogę dobrze, to nią najczęściej wjeżdżałem do Budapesztu. Trzeba się przebić przez kilka wzgórz. Choć niewysokie to jednak dają w kość, gdyż nie dysponuję swoją pełną mocą. W końcu jest wymarzony, upragniony zjazd w dolinę Dunaju, do Vac. Widoki z niego są przednie, zwłaszcza wielka fabryka na tle panoramy miasta, ale szkoda stawać na fotki. Nakręciłem za to bardzo trzęsący się  filmik (kamera na kierownicy + chropowaty asfalt). W końcu jest  Vac. A to oznacza koniec męczarni (przynajmniej w teorii). W miasteczku tym zaczyna się trasa rowerowa do Budapesztu. „Trasa” to dobre określenie, nie żadna tam „ścieżka”. Jest perfekcyjnie oznaczona. I albo wiedzie gładką asfaltową alejką, albo kluczy bocznymi uliczkami miasteczek (gdzie zaznaczone jest na asfalcie lub tabliczkami gdzie trzeba skręcić). I pomyśleć że pierwszy raz, zanim ją odkryłem, ciągnąłem do Budapesztu równolegle idącą szosą nr 2, razem ze stadami tirów, w pełnym Słońcu ;) A tu asfaltowa alejka wiedzie w chłodku, brzegiem Dunaju, pośród zarośli i ogromnych platanowo/topolowych  lasów. Co do drzew to chyba niedawno przeszedł brzegiem Dunaju jakiś huragan. Wielka ilość ogromnych topoli połamana jak zapałki, i właśnie trwa wycinka i wywózka drewna. Platany i np. dęby okazały się odporniejsze, przeżyły kataklizm w lepszym stanie niż  pogruchotane topole. Alejka zalicza też wały rzeki czy dociera do dzikich plaży, porcików, przystani rzecznych. No jest tu bardzo  pięknie :) Ale ja jestem bardzo zmęczony, i ledwo jadę. O 20tej jestem powiedzmy że prawie w Budapeszcie (tak naprawdę to w Dunakeszi, ale ja myślę życzeniowo). Dopadam Burger Kinga, wciągam duży zestaw który stawia mnie trochę na nogi, i podładowuję tel. W końcu ta ostatnia-ostatnia prosta, czyli ścieżka rowerową wzdłuż drogi nr 2, którą już naprawdę wjeżdża się do stolicy. Tablicę „ BUDAPEST” osiągam o godz. 20.25. Stąd do centrum jakieś 15km, żeby nie powiedzieć że 20 :) W centrum-centrum Budapesztu jestem tak naprawdę koło 21.30. Dopadam MANNA 24 (całodobowa sieć sklepów) i wciągam 3 Helle o  ciekawych smakach. Wciągam te 3 energole na raz żeby nie zasłabnąć zanim dojadę do centrum-centrum-centrum, czyli pod Parlament ;) Nie wiem czy to zasługa tych energoli, czy ciągłego dmuchania nosa, czy tego że o 21szej jest temperatura 30 stopni, ale leje mi się krew z nosa. Pewnie wszystko po trochu :D Tamuje krwawienie, a gdy nieco ustępuje toczę się dalej. Nie ma miękkiej gry :D Powietrze jest gorące, ciężkie i gęste. Nieprzyjemne. Plan zwiedzania ustalam na bieżąco. Dojechałem w ciekawe miejsce, możliwe że pierwszy raz.  Szent Isvan Basilika, czyli Bazylika Świętego Stefana. Najbardziej Świętego ze Świętych Węgrów. Jest naprawdę potężna i imponując, i dlatego zasłużyła aby stać się tytułowym zdjęciem. Nie musi być zawsze tylko Parlament i Parlament. Kulam się dalej wśród innych imponujących gmachów i budowli, i wreszcie jest. Rozświetlony  Parlament, Most Małgorzaty, Most Łańcuchowy. Czyli samo serce Budapesztu. Jest też oczywiście potężny zamek na wzgórzu po drugiej stronie Dunaju, ale nie, tam dziś nie dotrę. Nie mam siły, ochoty ani chęci na ŻADNE PODJAZDY, NAWET NAJMNIEJSZE!!! Zaliczam inne rzeczy które zaliczyć można jadąc po płaskim. Na wyspę Małgorzaty wjeżdżam innym wielkim mostem, na północnym jej końcu. Jak tu przyjemnie – wyspa otoczona jest wodami Dunaju, i zamiast 30 jest tylko 25 stopni :) Zaliczam wielki park pełny ogromnych  platanów, wyjeżdżam mostem Małgorzaty. Zaliczę jeszcze obowiązkowo Most Łańcuchowy, i następny na południe od niego. Ogólnie 4 mosty zaliczone – wynik dobry. Kupuję przez internet bilety. Stanęło na pociągu o 8.12. Bezpośredni (teoretycznie – o tym później) do Krk, przyjeżdża o 17tej (!). Objeżdżam jeszcze rozimprezowane centrum. Weekendowa noc w Budapeszcie taka jaką ją zapamiętałem sprzed roku. Czyli Need for Speed na ulicach. Normalne regularne wyścigi samochodowe/motocyklowe na ulicach miasta. Stawanie na tylnym kole, strzelanie z wydechu w tunelu pod zamkiem, palenie kapcia na światłach... Ścigają się drogie bryki, jak i zupełne gruzy. I policja która udaje że nic nie widzi. To chyba taki węgierski, budapesztański sport narodowy i jest po prostu na to przyzwolenie. Wciągam kebsa, trochę kimam na ławeczkach, trochę się kręcę po mieście, trochę dmucham nos…I tak wita mnie  nowy dzień. Chwilowo jest jak na Węgry rześko, raptem 20 stopni ;) Dokańczam zwiedzanie, robię dodatkowe fotki, w tym obowiązkowa –  Ja na tle Parlamentu. Z ciekawostek dostrzegam wodowskaz który pokazuje aktualny poziom wody w Dunaju.  245cm. Kulam się raz jeszcze na Wyspę Małgorzaty aby w krzakach na brzegu dokonać ablucji. Tj. zmyć z siebie część potu/brudu/moczu/much/(…) aby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Za pomocą mokrych chustek. Jest to standardowa procedura w długich letnich trasach, gdy nie ma możliwości wykąpania się w zbiorniku wodnym typu rzeka/zalew. Wciągam jeszcze burgera, kupuję zapasy na 9h (!) podróż pociągiem. I na Budapest Nyugati, dworzec. Kilka fotek ciekawych loków oraz imponującej  zabytkowej hali, autorstwa samego Gustava Eiffla. Ładuję się do pociągu. Wpieprzam rowerowy złom na stojak a swoje zwłoki na fotel. Zamykam oczy i idę spać. Coś się tam zdrzemnąłem. Ale podróż nie będzie luksusowa. Obłożenie duże, nie można wybrać miejsca, tylko przy stoliku, gdzie po 2 fotele są zwrócone do siebie przodem. I nie ma miejsca na nogi. Najwidoczniej KTOŚ ZAPROJEKOWAŁ WAGON DLA LUDZI BEZ NÓG. Po prostu nie wiem co mam zrobić z tymi nogami żeby nie bolały. Zmęczony jestem nie tylko ja, zmęczyła się też klimatyzacja. Termometr w liczniku pokazuje 29stopni (a on trochę zaniża)… Okna nie otwierane. Męczę się, pocę, dmucham nos, doszedł kaszel, bolą mnie podkurczone nogi, podróż nie jest przyjemna. W dodatku pociąg wlecze się miejscami 30-40km/h, przez rozpaloną Słowacką, a potem Czeską patelnię. Bratysława, Brzecław, Bogumin… Tu po 14tej wysiadko-przesiadka. W Boguminie, zaraz przez Polską granicą, spotykają się bowiem dwa pociągi: jeden z Pragi, i drugi z Budapesztu. I wymieniają się wagonami. Potem jeden jedzie na Warszawę, a drugi sformowany skład – przez Krk na Przemyśl. W założeniu jest to po to, aby można było bez przesiadki dojechać z Budapesztu do Warszawy ORAZ Przemyśla i z Pragi tak samo – do Wawy i do Przemyśla. Czyli 4 pociągi zamiast 2. Przesiadać się mają w założeniu tylko lokomotywy i wagony ;) Założenie założeniami ale wielu ludzi, w tym ja i tak musi się przesiąść z wagonu do wagonu, bo wybrało złe miejsce lub nie było odpowiednich i system ich przydzielił byle gdzie. Na szczęście jest na to dużo czasu, bo jakieś pół godziny czasu, a konduktor mówi które wagony gdzie jadą. I na szczęście trafił mi się wygodny pustawy wagon, z działającą klimą :) I wreszcie sobie odpocząłem, na tych ostatnich dwóch godzinach podróży PKP przez Polskę. W Krk koło 17.30, czyli podróż trwała 9,5h :)

Mimo trudności wycieczka udana. Pierwszy raz dojechałem przeziębiony do Budapesztu, jest to swego rodzaju rekord :)

7.05 (pt) - 19.00 (ndz)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Wawa 1

d a n e w y j a z d u 216.50 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 2 sierpnia 2025 | dodano: 05.08.2025



https://photos.app.goo.gl/LJLrxNoykELn1yEW7

https://connect.garmin.com/modern/activity/19937718559
(na śladzie tylko 115km, bo do tego dochodzi 80km na zwiedzanie stolicy +2x 10km na dojazd/powrót z dworca PKP w Krk)

Standardowa przejażdżka na zwiedzanie wspaniałej i dumnej Warszawy :) Pogoda mało pewna, więc lepiej takie coś machnąć niż użerać się z burzami i deszczem na Węgierskich zadupiach.
Jak w większości przypadków skracam sobie trasę i teleportuję się PKP do Radomia. Oczywiście jak zawsze brakuje biletów na pociągi ale coś udało się kupić. Chyba nie ma znaczenia ile tych pociągów by było i ile by miały wagonów, i tak na trasie Krk-Wawa w weekend wszystko będzie nabite na full zawsze. Z Radomia wyjeżdżam ruchliwą dwupasmówką a potem wzdłuż S7 drogami technicznymi najpierw prawą, potem drugą jej stroną. Zaliczam po drodze Jedlińsk oraz Białobrzegi. I pogoda zaczyna się psuć, z wszechobecnych chmur w końcu formuje się mała, na szczęście, burza. Przeczekuję pod kładką na S7. Gdy wychodzi Słońce, ruszam dalej na Grójec. Z Grójca już ostatnia prosta, DW722 przez Piaseczno na Warszawę. Woda z drogi spłukała mi cały olej z łańcucha, a nie wiedzieć czemu nie wziąłem zapasu z narzędziami. Miałem pomysł aby zakupić olej w Decathlonie Piaseczno, zdążyłbym spokojnie. Ale pewnie nie było by mojego ulubionego zielonego MucOffa, kupiłbym jakiś inny, wydał ze 30-40zł... W Netto przed Piasecznem kupiłem olej spożywczy :) Równe 5zł :) Nie było jak tego dozować z litrowej butli więc oblałem tym cały łańcuch. Zalewając, zatłuszczając przy tym obręcz (hamulec obręczowy mam). Na szczęście miałem w sakwie spirytus, którym ją odtłuściłem. Olej spełnił swoje zadanie, tj. nasmarował doraźnie na te 100km, mam nowy napęd i szkoda żeby pracował na sucho. Oczywiście wszystko będzie czarne od brudu który się przyklei, ale w domu na spokojnie umyję to w benzynce. W stolicy o 20tej. Całonocne i potem półdniowe zwiedzanie. Głównie to co zawsze, Wola, Śródmieście, Praga... Chyba muszę się kiedyś wreszcie przygotować i zaplanować co chcę zwiedzić, żeby zobaczyć coś nowego. Choć oczywiście w centrum też jest fajnie. Szklane wieże, długachne mosty, szerokie aleje. Skarpa Wiślana na którą drogi/chodniki wspinają się różnymi sposobami i nachyleniami. A z drugiej strony rzeki dzikie chaszcze i zarośnięty, naturalny nadrzeczny las w samym centrum wielkiego miasta. Potem jeszcze nowa kładka pieszo-rowerowa, zapiekanka od Lussy, no i rzecz jasna uroczysta zmiana warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Oczywisty problem z zakupem biletu na powrót, więc wróciłem Pendolino kosztem 170zł... No ale co tam, raz w roku można. Woda 0,5 litra warta 50gr w pociągu gratis :D

EDIT: jednak smarowanie napędu olejem spożywczym jest złym pomysłem. Powstaje czarny mocno przyklejowy klaster który ciężko zmyć. Chyba lepiej jechać 100km z suchym łańcuchem.

7.35 (sb) - 18.05 (ndz)


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Balaton!

d a n e w y j a z d u 415.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 19 lipca 2025 | dodano: 23.07.2025



https://connect.garmin.com/modern/activity/19809653907
https://connect.garmin.com/modern/activity/19809667312

https://photos.app.goo.gl/K4TisPn3g9WFuhfs9

Tak więc nadszedł czas na dłuższy strzał na Węgry. Główny cel to Balaton, a jakby się nie udało w zastępstwie może być też Budapeszt. Po drodze próbował będę zaliczyć też Gyor (nie uda się). Aby zwiedzić trochę nowych dróg i miast, wystartować postanawiam ze Śląską. Z Węgierskiej Górki dokładnie. Normalnie dało by się spod słowackiej granicy, ze Zwardonia. Ale teraz jest remont i koleje nie kolejują, tylko autobusują. Tj. od Węgierskiej do Zwardonia uwielbiana przez rowerzystów „autobusowa komunikacja zastępcza” ;)

Spałem słabo gdyż tylko ze 2h… Bez potrzeby przespałem się w piątek po południu... Rychtuję wszystko wieczorem. Wstaję przed 6 rano i lecę na pociąg. Pierwszy pociąg, bo trochę ich tej trasy będzie ;) Krk Prokocim - Krk Główny. A tak żeby nie dymać 10km tylko 2km. Drugi etap podróży PKP to Krk - Czechowice Dziedzice. Ostatni (teoretycznie) Czechowice - Węgierska. Pociągi wloką się strasznie (zwykłe regio) a w drzemce przeszkadza grupa pijanych górników którzy wycieczkę zaczynają od nawodnienia się „czymś specjalnym”. W Węgierskiej G. okazuje się że jest opcja podjechania jeszcze kawałek autobusem zastępczym!? Dokładnie to busem z przyczepą na rowery. Pierwszy raz widzę takie cudo. Korzystam z tej opcji, nawet tak z ciekawości. Nigdy nie wiozłem roweru na przyczepie. Miejsc jej na niej kilkanaście, i zapełniają się prawie wszystkie. Zamiast Zwardonia dociera on tylko do Rajczy ale dobre i co. Zawsze jakieś ~10km bliżej Balatonu będę :) Gdy wreszcie kończę ten pociągowo-autobusowy-przyczepowy etap podróży jest już godzina 11ta… Niedoczas mocny że tak powiem… Mijam centrum-ryneczek Rajczy i na Słowację wyruszam bardzo wąską, i bardzo stromą drogą przez Sól oraz Zwardoń Bór. Trochę niepokoją mnie znaki „ślepa uliczka”. Ale niepotrzebnie, jak się dowiaduję od tubylca one dotyczą tylko zimy – droga jest zimą nie odśnieżana, nie utrzymywana. Chyba jakąś przełęcz się nawet zalicza na granicy PL/SK. Temperatura jest bardzo przyjemna a słoneczko mocno zakryte chmurami (niegroźnymi, nie deszczowymi/nieburzowymi). I tak będzie przez cały pierwszy dzień, tak że ciągnąć się będzie wartko. Upał zacznie się, ale dopiero nazajutrz. Z początku lecę w dół bocznymi drogami do głównej szosy – no. 11. Ta szybko prowadzi mnie do Żyliny. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem, zakupy w Lidlu i wylatuję z miasta 64ką. Póki co cały czas ciągnę nowymi, nieznanymi mi drogami. Z miasteczek zaliczam Rajec, oraz bardzo ładny jak na Słowację kurorcik Rajecke Teplice. Wręcz aż za ładne jest to uzdrowisko. Nie pasuje do wszechobecnej słowackiej bidy i syfu :D Po drodze mijam też atrakcję geologiczną. Kilkunastometrową skalną iglicę. Ostaniec skalny chyba się to fachowo nazywa. Dla odmiany, aby nie dublowała mi się trasa z poprzednim wyjazdem na Słowację dziś pojadę inaczej. Zamiast główną 64ką przez Prievidzę, Nowaky, polecę kawałek boczniejszymi 3 i 4 cyfrowymi drogami. Zadupia straszne, zasięgu GSM nie ma przez ładne kilkanaście km. W sumie to po co ma być, skoro brak osad ludzkich, wokół tylko góry i lasy. Jest za to przełęcz do zaliczenia, oraz ładne widoki na góry ze stromymi urwiskami skalnymi. A po przełęczy stromy, szybki i chłodny zjazd. Temp. spada na nim do 15 stopni. Zastał mnie wieczór a ja oczywiście zapomniałem zrobić zakupów na noc. Od pewnego czasu ciągnę na żelkach z Biedronki. Liczę na to że w większym mieście, Nitrze coś kupię. Słowacja to nie Polska z Żabkami i Orlenami 24/7/365 ma każdym kroku. Na chwilę wskakuję na główną szosę nr 9. A potem aby nie pokrywała mi się trasa z tą czerwcową, jadę idącą równolegle do drogi nr 64 drogą nr 593. Noc robi się chłodna, acz nie zimna. Temp. spadnie do 12 stopni. Ubranko p/deszcz wystarczy aby nie zmarznąć, zwłaszcza podczas drzemek na przystankach. A tych nie było zresztą dużo, noc wejdzie nadspodziewanie gładko jak na 2h snu przed trasą. Czas żniw. Nocami szosą śmigają ogromne kombajny z pola na pole. Czuć też przyjemne, wiejskie zapachy koszonych zbóż. Mijam rzekę Nitrę, a w końcu docieram do miasta - Nitry. Kilka rond i skrzyżowań dalej, jestem w centrum. Niestety zamek na wzgórzu nie jest iluminowany. Zresztą Nitrę zwiedziłem porządnie w czerwcu, tak że dziś tylko przemykam przez rozimprezowaną starówkę i szukam wylotu 64ką na południe. Gdyż zapada decyzja iż odpuszczam dziś Gyor. No szkoda ale trzeba go poświęcić na rzecz Balatonu. Skrócę w ten sposób trasę o ok. 20km. Nie chcę też kąpać się zimnej wodzie po ciemku tylko jeszcze w ciepłej za dnia. W Nitrze udało się dorwać stację OMV czynną 24h (co na SK nie jest takie oczywiste). Wreszcie mogę zjeść coś niesłodkiego, tj. dwie przedrożone bagety z sunką (szynką). A po kolejnej drzemce na przystanku na przedmieściach miasta wita mnie już świt. Przede mną ostatnia prosta do Węgierskiej granicy. 70km jak leci drogą nr 64. Wstający nowy dzień będzie bardzo upalny. Słowackie góry zostawiam za plecami, południe Słowacji to już praktycznie to co północne Węgry. Czyli gorąca, płaska spalona pustynia. Wokół pola uprawne, słoneczniki, kukurydze, żar, upał, skwar i spiekota. I słowackie chujowe dziurawe, drogi, łatane jakimiś cygańskimi metodami. Ok. 10tej dowlekam się do Komarna… Przejeżdżam przez koszmarnie dziurawy i połatany most na Wagu. Słowaccy politycy chyba kradną wszystkie te pieniądze z Łuni, bo w Polsce taki syf to był 20 lat temu :D W Polsce politycy kradną tylko część pieniędzy, coś tam zostaje na drogi. Dla odmiany zaraz potem jest piękny, zabytkowy, kratownicowy, graniczny most na Dunaju. Właśnie w Komarnie Wag wpada do Dunaju. W trakcie przejazdu nad ogromną rzeką, Dunajem bije od niej przyjemny chłodek. W Komarom, czyli Węgierskim Komarnie zaliczam Tesco oraz KFC aby nabrać sił przed atakiem nad Balaton. Coś ostrawy ten burger był. Z wyliczeń wynika mi że powinno się udać. Późnym popołudniem powinienem być nad jeziorem. Narastający upał, mało lasów, tylko ciągnące się po horyzont pola słoneczników. Równie chujowe jak słowackie drogi, i zapierdalający po nich popierdoleni węgierscy kierowcy. Tak w skrócie wygląda podróżowanie rowerem po tej spalonej słońcem, cholernej węgierskiej patelni :D Ale ja lubię tą walkę :) Przede mną ok. 100km takiej jazdy. Tymczasem okazuje się że wyniku bariery językowej zamiast kupić sok truskawkowy, kupiłem truskawkowy SYROP. Słodki tak że wykręca gębę! Tak jak przepijać trzeba wódę, tak ten syrop też trzeba przepijać :D Wodą. Ale w sumie jestem tak zmęczony że nie mam siły nic jeść. A więc zamiast jeść wlewam w siebie ten słodki syf, który ma też na pewno zalety – dużo cukru i energii. Sprawia przez to że jadę powoli do przodu, ale nie leżę zdechnięty na poboczu. I tak mijają te ciężkie węgierskie kilometry. Od cienia do cienia, od łyku syropu do łyku syropu. A ja przeliczam czas/dystans, i wychodzi mi że ten Balaton to tak bardziej wczesnym wieczorem będzie niż późnym popołudniem. Tym bardziej że mam jeszcze małe góry do pokonania. Tak - choć może wydawać się to dziwne na (północnych) Węgrzech są góry. Niewysokie ale jednak. Znam to miejsce bo jechałem tak samo w ub. roku. Jest tu taki jakby „płaskowyż” na który trzeba się wdrapać. Z 200m na prawie 500m n.p.m. Na ów płaskowyżu będą miasta Zirc oraz Veszprem. A zjazd w dolinę jeziora, nad Balaton będzie dosłownie na samym końcu, na ostatnich km. Plus jest taki że szosa wspina się w te góry dobrze zacienionymi serpentynami, przez gęsty akacjowy gaj. W połowie podjazdu jest też piękny widoczek na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Trochę główną drogą, trochę jakimiś ścieżkami rowerowymi zaliczam miasteczka Zirc oraz Epleny. Wreszcie dojeżdżam do większego miasta Veszprem. Tu to już ciągnę jak zombi na autopilocie. Nie jem nie piję nie odpoczywam. Patrzę tylko na znaki tras rowerowych które prowadzą mnie jak po sznurku nad Balaton. Póki co prowadzą jeszcze lekko pod górę. Ale to nic, nie czuję już zmęczenia, czuję już tylko jak zanurzam się w wodach Balatonu, co za chwilę faktycznie nastąpi. Fizyki się nie oszuka, było w górę to teraz musi W DÓŁ! O tak :) To jest ta pierwsza, mniejsza nagroda za cały ten wysiłek. ZJAZZZD :) Jakieś 200m w pionie do wytracenia. A zjeżdżą się asfaltową trasą rowerową. Przez pola, lasy, zarośla i chaszcze. W pięknym chłodnym zielonym tunelu z drzew :) A zjeżdżam do miasteczka Balatonalmadi, położonego na zboczu wspomnianego „płaskowyżu”. Kilka stromych uliczek w dół, i między domami wyłania się ogromna niebieska tafla Balatonu :) Rok temu gdy dotarłem tu pierwszy raz w życiu wrażenie było oczywiście niepomiernie większe, ale i dziś też jest fajnie. Ok, jestem na samym dole, w centrum miasteczka – kurorciku. Pierwsze co robię to szukam znanego mi już kąpieliska, aby dobrać się do nagrody nr 2. Tzn. kąpieli w Balatonie rzecz jasna. Nieźle się wkurzyłem – na mapach Google wisi info że otwarte do 19tej… A jest chwila po 19. Już mnie szlag trafiał że się dziś nie wykąpię w Balatonie, ale nie, na szczęście nie. Wszystko się wyjaśnia. Otwarte do 19tej - znaczy się że do 19 jest otwarta kasa biletowa. Teraz kasa jest zamknięta a bramka obok… otwarta :) Czyli można wejść za darmo!!! (bilet chyba coś koło 11-14zł, tak rok temu wyszło). To nawet lepiej. A obiekt zamykają dopiero o 22giej. Obiekt gdyż jest to pięknie urządzona trawiasta plaża. Trawa, drzewa, wszystko ładnie i równo przystrzyżone. Natryski, toalety, przebieralnie i inne udogodnienia. Zakaz wstępu dla rowerów niestety (rower można przypiąć przed wejściem, mam łańcuch). Do jeziora zaś schodzi się po metalowych schodkach. Woda lekko chłodnawa już. Kąpiel jednak BARDZO przyjemna :) Gdy zbliża się zmrok robię jeszcze małą rundkę po miasteczku Balatonalmadi. Zwiedzam piękny park pełny starych platanów. Szukam czegoś ciepłego do zjedzenia ale ostatecznie nie kupiłem nic. Może w Budapeszcie coś zjem. Kupuję bilet przez internet. Pociąg do Budapesztu o 22.28. Inny jest to pociąg niż rok temu jechałem. Nie jest to nowoczesny zespół trakcyjny tylko tradycyjny skład złożony z wagonów. Pakuję się do wagonu z namalowanym wielkim rowerkiem. Jak się okazuje jest to przebudowany stary wagon pocztowy. Aż mi się przypomniały moje pierwsze podróże po Polsce sprzed kilkunastu lat :) Wtedy też takie wagony śmigały po Polsce. Mają one ogromną zaletę – do takiego wagonu można wpieprzyć kilkadziesiąt rowerów. A do takiego np. Pendolino rowerów wchodzi raptem chyba 8, z tego co pamiętam... Z ciekawostek jest w tym wagonie rowerowym/pocztowym również sracz starego typu, tj. z dziurą w podłodze :) (A w zestawie również obszczana deska z zaschniętym moczem). Oraz dawny przedział dla kierownika pociągu (?) który dziś zarezerwował dla siebie starszy Pan, rowerzysta :) Pociąg choć stary to mknie szybko doliną, brzegiem Balatonu. GPS pokazuje niemal 120km/h. Można też wychylić łeb przez okno i zaczerpnąć orzeźwiającej wichury po upalnym dniu :) Jak za starych dobrych czasów :) W Budapeszcie jestem koło północy. Postawiam że wracam do domu pociągiem o 5.30. Przesiadka w Brzecławiu (CZ). Waham się nad następnym, bezpośrednim pociągiem do Krk o 7.00. Ale tam są jakieś cyrki z zakupem biletu na rower… Można by niby bez biletu na rower jechać i potem w pociągu dokupić. (Lub i nie, jakby konduktor machnął reką). Tak też jeździłem. A do tego jestem tak zmęczony że nie mam siły na 7h zwiedzania. Chyba bym zaległ na ławce w parku obok jakiegoś żula przez te 7h :D Pociąg z Balatonalmadi dojeżdża do stacji Budapest-Deli. Stąd przejechać trzeba na drugą stronę Dunaju do stacji Budapest-Keleti. (Budapeszt to takie dziwne miasto, że ma 3 główne dworce kolejowe. Trzeci to Budapest-Nyugati). Najsamprzód kieruję się na moją ulubioną wyspę Małgorzaty. Uwielbiam ten park na niej, z OGROMNYMI platanami. Niestety dziś nie załapuję się na grającą fontannę z efektami świetlonymi, hologramami i innymi cudami. Jest noc ndz/pon… W ogóle całe miasto śpi, Parlament/zamek/Most Łańcuchowy niepodświetlone, zero gwaru, nocnej zabawy itp. itd. Słychać tylko cichy koncert świerszczy. Czasem tylko jakiś Uber czy inny Bolt ruszy z piskiem opon i zakłóci tą przyjemną muzykę. Senność, zmęczenie, mam dość. Tak więc odpuszczam parlamenty, zamki, widziałem te cuda nie raz i jeszcze nie raz zobaczę. Toczę się powoli, i rozglądam też za jakimś kebsem czynnym 24h. Nie ma jednak nic takiego. Kupuję zatem picie i suchy prowiant w jakichś sklepach całodobowych. Będzie musiało wystarczyć do Krk, czyli co najmniej do 14tej. Ze 2 razy się zdrzemnąłem na ławeczkach, zrobiłem kilka byle jakich fotek byle czego w mieście. W sumie najbardziej to chyba zwiedziłem dworzec Keleti, z imponującą zabytkową halą. Pod koniec to już prowadziłem rower a nie jechałem, tak byłem zmęczony :D Wtaczam się do pociągu, do pierwszego lepszego wagonu, zakładam okulary przeciwsłoneczne, i zaraz będę kimał. A nad Budapesztem wstaje kolejny upalny piękny dzień, niebo z czarnego robi się niebieskie, a potem różowe… Jako że sporo przesypiam, pierwsza część podróży mija szybko. Opóźnienie około 15 minut łapiemy. To niedobrze, bo w Brzecławiu na przesiadkę jest tylko kilka minut! Na szczęście tak jak myślałem oba pociągi są skomunikowanie – tj. ten drugi poczeka na opóźniony pierwszy. Muszą być bo to ważne połączenia. Pierwszy Budapeszt-Bratysława-Praga, a drugi Graz-Wiedeń-Krk–Przemyśl. Przesiadka to właściwie przeskok z wagonu do wagonu, bo oba pociągi stają przy tym samym peronie. Drugi pociąg wlecze się jeszcze bardziej, a 30 minut opóźnienia zawdzięcza pewnej bezdomnej Pani, która nie ma biletu i nie chce go kupić (bo pewnie nie ma za co). Wyprowadza ją czeska policja na którejś stacji. Jeszcze tylko śmieszna sytuacja z polską konduktorką, której nie zgadza się moje nazwisko na bilecie. Kerekpar się niby nazywam. Tłumaczę Jej że kerekpar to po węgiersku rower :D Bo to był bilet na rower. W Krk koło 14.30 a dwa piwka w parku sprawiają że w domu pojawiam się dopiero o 16tej. Jednak musiałem wypić po drodze, żeby się ogrzały za bardzo.

Wycieczka udana, cel główny, tj. Balaton osiągnięty. Jest jednak pewnie niedosyt. Gyoru nie zaliczyłem. Woda w Balatonie trochę za chłodna, rok temu była cieplejsza. Budapeszt spał i nie świecił się Parlament. Czyli trzeba uderzyć jeszcze raz w te strony, i trochę lepiej to rozplanować. Bo zaczynanie trasy w sb. o godzinie 11tej po 5h jazdy pociągami/busami to nie jest najszczęśliwszy start. Z plusów zaliczone trochę nowych dróg/miasteczek na Słowacji. Odcinek węgierski to kopiuj-wklej z ub. roku. Zaliczone też 5 pięć pociągów + jeden bus :)

5.55(sb) - 16.00(pon)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Bratysława II

d a n e w y j a z d u 447.10 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 12 czerwca 2025 | dodano: 28.06.2025



https://photos.app.goo.gl/o83n2nVW3BpWojco6

https://connect.garmin.com/modern/activity/19415927551
https://connect.garmin.com/modern/activity/19425349540
https://connect.garmin.com/modern/activity/19429535204
(ślad 1+2 - podzieliło mi aktywność na dwie części, i nie wiem jak to połączyć. Ślad 3 to standardowy powrót z Trzciany do Rabki)

Tak więc przyszła pora na drugi długi trip tego urlopu. Wychodzi mi że skoro w środę była słaba pogoda i zrobiłem krótką rekreacyjną traskę, trzeba ruszać w czwartek. Bo w czwartek ma być ładna pogoda jakbym zrobił jakieś 100+km to w piątek byłbym zmęczony przed długą trasą. Prognozy pogody na 4 najbliższe dni czw-ndz są wręcz znakomite. Stabilna gorąca pogoda, praktycznie zerowe ryzyko burz oraz północny wiatr. Tak więc w środę wieczorem robię eksperymentalne kanapki (czyt.: kanapki z tym co zostało w lodówce), idę wcześnie spać. A wstępnym planem jest Gyor na Węgrzech, jeszcze nie byłem.

Start 7.30. Miałem myśli czy dla odmiany nie polecieć początek trochu inną drogą, objechać jezioro przez Namiestów. Ale przypomniało mi się że tam jest spory podjazd do wciągnięcia, a mnie teraz nie zależy na wciąganiu sporych podjazdów, ino na dotarciu do Gyor :) Tak że jadę DW przez przeł. Pieniążkowicką na Czarny Dunajec, a potem obiorę ścieżkę rowerową do Trzciany. Miałem smaka na Zboczka (taki hamburger) w Dzikim Byku w Cz. Dunajcu, ale niestety jeszcze mają zamknięte. Trudno. Na razie lecę na eksperymentalnych kanapkach i żelkach energetycznych z Deca. W Cz. Dunajcu obieram super szlak rowerowy, i kurs na Słowację. Rześki trochę poranek ustępuję coraz bardziej gorącej aurze. Szlak jest bardzo piękny i bardzo widokowy. Raz dwa jestem w Trzcienie, i siup na krajową szosę. O tak. Prognozy sprawdziły się i leci się pięknie z wiatrem. Z rzadka tylko zrzucam z blatu. Bardzo szybko mija odcinek przez Twardoszyn, Oravsky Podzamok, Dolny Kubin. Tu małe zakupy. Oczywiście dzielnie kontynuuję swe postanowienie ZERO ENERGOLI :) Idą zamiast tego soki, napoje owocowe/izotoniczne plus kapsułka kofeiny. BARDZO sprawnie docieram do Kralovan, a zaraz potem koła szybko mnie niosą do Martina. Tak duje w plecy. Tak że fotek jest bardzo mało z tego odcinka. Idzie do tego stopnia sprawnie, że w Martinie jestem za dnia – przed 17tą! A zazwyczaj gdzieś w tych okolicach łapie mnie wieczór. Miałem plan taki, żeby wciągnąć tutaj w Macu hamburgera, albo i dwa (nie jadłem nic ciepłego tej trasy), oraz dobić telefon. Niestety okazuje się że pełno ludzi, i miejsca przy gniazdkach z prądem pozajmowane. Odpuszczam więc temat jedzenia, jak i ładowania tel. Właściwie to nie wiem dlaczego zrezygnowałem z jedzenia. Trzeba było chociaż coś zjeść, a telefon olać. Błąd. Powoli jednak będzie zbliżał się wieczór a potem noc. A ja nie jadłem ciągle nic ciepłego, a z zapasów zostało mi kilka żelek oraz 1,5l wody. Przelatuję jakoś przez Martin, oczywiście nic nie jem ani nic nie kupuję :D Wiatr już nie jest taki korzystny. Wyjeżdżam z miasta główną cestą numer 18. Pociągi TIRów, masakra. Z ulgą zjeżdżam za kawałek w boczną drogę nr 519 na Nitranskie Pravno, Prievidzę. Zaczynają się podjazdy, tempo spada. Pomimo zbliżającego się wieczora, żar dalej leje się z nieba. Wokół, w oddali po wszystkich chyba stronach świata łańcuchy jakichś gór. Ile tych gór tutaj jest na Słowacji! Pierwszy mały kryzysik mnie łapie, ale jakoś ciągnę siłą żelek ;) No tak – kwestia zakupów dalej nierozwiązana. Ilość żelek maleje z 7 do 5. Do tego 1,5 czystej wody. Mogę nie dożyć na tym do rana :D Robię pauzę, i przypominam sobie że już tą drogą kiedyś jechałem, chyba w ub. roku. Przypominają mi o tym 3 wielkie betonowe rynny, pamiętam je dokładnie. Odpoczywałem przy nich, tylko że w nocy. Strasznie zamrówczona okolica, mrówki są wszędzie i uprzykrzają odpoczynek. Wreszcie widzę obiekt który zawsze dodaje sił do dalszej wędrówki – maszt nadajnika. Takowe maszty często znajdują się na szczytach wzniesień, tak było i tym razem. Następuje zzzzjaaaazddd :) W połowie zjazdu hamowanie. Oaza z wiaderkiem prądu do telefonu! No tak, pamiętam ten nowiutki przystanek autobusowy, wraz z wszystkomającą, ładowarką do wszystkiego! Takie cudo stoni nie w środku jakiegoś miasta, tylko na zadupiu, koło zabitej dechami wsi. Kiedyś też dopadłem ją, tylko że w nocy. Dobijam trochę telefon, trochę zegarek. W wyniku nie wiem czego aktywność zaczęła mi się zapisywać od nowa… Już myślałem że wcięło mi cały dotychczasowy ślad, ale nie, na szczęście nie. Wszystko wgra się do serwisu Garmina, tylko że chwilę to zajmie. Przed wieczorem docieram do Nitry. Tylko że na razie jest to rzeka Nitra. Do miasta Nitry jeszcze kawał drogi. Na razie jest niebrzydkie nawet jak na słowackie zadupia miasteczko Nitranskie Pravno. Jest jakiś mały otwarty sklepik, ale nawet nie chce mi się wchodzić, wolę większe samoobsługowe markety. Wskakuję na główniejszą, dwucyfrową drogę nr 64. Przed nocą docieram jeszcze do Prievidzy. Tu, w ostatniej chwili dopadam otwarty Slovnaft, i kupuję małe zapasy na noc. Jakaś buła, wafelki, napoje itp. Chyba jestem uratowany, nie wiem czy na tych 5 żelkach bym dotrwał do świtu :D Małe zwiedzanie Prievidzy. Pamiętam to miasto, byłem tu kiedyś, tylko że nocą. Zwłaszcza zapadł mi w pamięć plac z kolumną z rzeźbą na szczycie, oraz ogromna płaskorzeźba. Jacyś tam dawni rolnicy, ludzie pracy itp. Po długim czerwcowym dniu zapada wreszcie noc. Po małym błądzeniu trafiam wreszcie z powrotem na główną cestę nr 9/64, smer: Nitra! (smer to po SK kierunek). Miałem co to tej drogi pewne obawy, że jest to droga z jakimś zakazem dla rowerów. Ale gdy wyprzedza mnie pewien szoszon, i widzę w oddali jak Jego czerwona lampka sunie już po tej drodze, uspokoiło mnie to. Chwilę po nim wjeżdżam i ja. Normalne niebieskie znaki, nie zielone jak na ekspresówkach/autostradach. Zwykła krajówka, tylko że dwupasmowa. Przejeżdżam przez Novaky, i tu droga 9/64 dzieli się na dwie. Ja obieram tą nr 64. W ramach zwiedzania zaliczam jakiś tam parczek, oraz robię kilka fotek zakładów przemysłowych na peryferiach. Noc jest pogodna i bezchmurna. Z jednej strony to dobrze, z drugiej niedobrze, bo taka bezchmurna noc może być zimna (i taka będzie). Mijam kilka pomniejszych miasteczek, bardziej charakterystyczne z nich to chyba Topolcany. Jest coraz zimmmniej, temperatura spada do raptem jakichś 5 stopni powyżej zera. Ubieram wszystko co mam, tj. długie spodnie, dwie kurtki, czapkę i długie rękawiczki. Coś to tam daje, ale co chwila muszę się zdrzemnąć na przystanku, i po każdej takiej drzemce coraz bardziej zamarzam. Jeszcze jedno dłuższe kimanko i wreszcie świt. Czyli apogeum zimnicy :) Ciągnę jakoś siłą woli, przecież może być tylko lepiej, tj. cieplej. Z plusów raczej płaskie tereny. Na zjazdach mogło by być nieciekawie w tej zimnicy. Wtem widzę kolejny checkpoint – na horyzoncie wyłania się zamek na wzgórzu. Tak, to musi być Nitra :) I jest – o 6 rano docieram do tego miasta. Zaliczam je pierwszy raz. Po odcinku ruchliwą wlotówką i niebezpiecznym przejeździe przez węzeł drogowy, wbijam do centrum. Przejeżdżam przez park, docieram pod wspomniane wzgórze zamkowe. Kilka fotek starówki, i stromą brukowaną drogą wspinam się pod zamek. A może to jest jakaś świątynia, kościół? Być może dwa w jednym. Przed wejściem na dziedziniec zamku/kościoła jest taras widokowy. Rozpościera się stąd fenomenalna panorama Nitry. W tym widok na sąsiednie wzgórze, z jakaś wieżą TV (?) na szczycie. Wstaje kolejny piękny, słoneczny dzień. Wchodzę na dziedziniec zamku. Jest tam pomnik naszego Papieża, oraz kolejna porcja widoczków, w inną stronę. I chyba tyle, do środka wchodził przecież nie będę, jakieś bilety pewnie trzeba itp. Z innych atrakcji standardowa, nieduża kolumna dziękczynna, oraz jakieś wielkie okrągłe kamienne COŚ. (na środku tego zdjęcia) Wygląda jak górna część wielkiego dzwonu, ale to na pewno nie to. Inne co przychodzi mi na myśl to podobnie wyglądają pancerne kopuły strzelnicze podziemnych fortów, ale to tym bardziej nie to :D Tymczasem zagaduje mnie miejscowy ksiądz. Okazuje się że całkiem dobrze mówi po polsku, i że podobnie jak ja ma na imię Piotr. Rozmawiamy dłuższą chwilę, mówię skąd jadę, dokąd, po co i dlaczego. Trochę o polityce, o złodzieju Fico, i złodzieju Tusku. Trochę o Wojtyle, żartują sobie na Słowacji że to jest Ich papież, bo często jeździł tu na nartach. Trochę o geografii, miastach Polski. Ksiądz Piotr urzędował też kiedyś w Krakowie. Próbuje mi On też wyjaśnić co to jest to wielkie kamienne coś. Ale niestety bariera językowa w specjalistycznym, kościelnym słownictwie okazuje się zbyt duża. Wiem tylko tyle że jest to element związany z Liturgią, Mszą Świętą. Co ciekawe chłop w ogóle nie porusza tematu wiary, czy ja wierzę czy też nie. Kończymy tą sympatyczną pogawędkę, i muszę się zbierać w dalszą drogę, do Bratysławy. No tak – Bratysławy. W międzyczasie podjąłem decyzję, że jednak odpuszczam Gyor. Za wolno to idzie, nie mam siły ani ochoty. Pewnie i był dał radę, ale z tego Gyoru do Bratysławy dotarłbym wieczorem. A ja wolę wykąpać się w Złotych Piaskach za dnia, w ciepłej wodzie. I sobie na spokojnie poszwędać się po mieście, a nie lecieć od razu na pociąg. Robi się coraz bardziej gorąco. Zanim opuszczę miasto, jeszcze tylko szybkie zakupy w Tesco. Ciągle, od początku trasy nie jadłem nic na ciepło. Ale chcę jak najszybciej dolecieć do tej Bratysławy, i tam sobie coś na spokojnie zjeść. Na razie zadowalam się suchym prowiantem. Z Nitry wylatuję 3-cyfrową drogą na Salę, i Cabaj Capor. Jakieś podjazdy wyrastają po drodze, do tego gorąc i senność. Mam trochu dość. Cabaj Capor to całkiem spore zakłady przemysłowe, i tylko tyle zapamiętałem z tej miejscowości. Po drodze dosypiam, dodrzemuję na przystanku, zbieram jakoś chęci i siły do dalszej jazdy. Z większych miasteczek po drodze jeszcze Sala i Galanta. Ciężko to idzie, odpoczywam w cieniu na krzakach. Droga 62 między Galanta a Senec to chyba apogeum kryzysu. Droga z betonowych nierównych płyt, pomiędzy którymi są szpary połączone z uskokiem. Co kilka metrów jebnięcie w koło, w kierownicę, i co za tym idzie w moje obolałe dłonie. Nie ma jak chwycić kierownicy żeby nie bolało. Obok mnie przez te uskoki z hukiem, łomotem przelatują na pełnej prędkości pociągi TIRów… Każdy kryzys w długiej trasie kiedyś jednak się kończy. Kończy się i tym razem, gdy docieram do znanego już Senec :) Znajome okolice. W oddali elektrownia atomowa, majaczy też wieża TV na wzgórzu w Bratysławie. Zaraz potem pierwsze małe jeziorka. Wieża TV rośnie w oczach, tzn. przybliżam się do celu :) Oto i jest! BRATISLAVA!!! Docieram o godz. 16.00, czyli niemal dokładnie tak jak tydzień temu :) Program zwiedzania zaczynam jak zawsze od odświeżającej kąpieli w Złotych Piaskach (zalew na przedmieściach). Potem objeżdżam zalew dookoła terenową ścieżką, i kieruję się do centrum. Bilety na pociąg można kupić przez Internet (16 EUR), tak że na dworzec nie muszę wcześniej zajeżdżać. Na początek wciągam PYSZNEGO kebaba. Dawno nie jadłem tak świeżego mięsa i tak świeżych, lekkich frytek :O Zamek dziś odpuszczam, nie chce mi się dymać pod górę, byłem tydzień temu. Zwiedzam głównie starówkę, tam przyglądam się gwarowi nocnego życia miasta. Oraz dwóm koncertom – jeden Słowackiej, a drugi Węgierskiej kapeli. Zwłaszcza Ci drudzy dają czadu :) Nie wiem co to za zespół, ale chyba rock jakiś. Przejeżdżam jeszcze przez pełen OGROMNYCH platanów park po drugiej stronie Dunaju. Platany prawie jak w Budapeszcie, na Wyspie Św. Małgorzaty :) Zaliczam też co za tym idzie dwa mosty. Słynny most SNP, oraz „Stary Most” – tak jest on opisany na mapie. Parę fotek tu, parę fotek tam. Penetruję również różne mroczne zaułki tego ciekawego miasta ;) Z ciekawostek widziałem 4-osiowy, 3-członowy trolejbus. Z wyglądu jaka Solaris, ale ma logo Skody. Może licencja jakaś, albo co? No jakoś musi sobie radzić to spore miasto, metra się nie dorobili ciągle. Oczywiście przeszkadza trochę senność, kilka razy musiałem kimnąć na ławeczkach, murkach itp. Gdy zbliża się godzina 3-cia, jak zbliżam się powoli do Hlavnej Stanicy. Dworzec zamknięty w godzinach 0.00 – 3.00. Nic dziwnego, jest tu trochę syf, sporo bezdomnych i innych podejrzanych typów. Jakby był otwarty byłoby więcej bezdomnych, i więcej syfu. Odjazd 3.27. Zdążam coś tam kupić w automacie do picia, ale do jedzenia już nie. Bistra wszystkie pozamykane. Ale to nic, bo przez sen nie czuje się głodu ;) A podróż pierwszym pociągiem mija mi głównie właśnie na spaniu. Ustawiam oczywiście budzik żeby nie przespać przesiadki. W Kralovanach po 6 rano. Położona między górami, w dolinie Wagu stacyjka tonie w chmurach, i rześkim chłodzie poranku. Tu na stacji zdążam kupić więcej w automatach. Drugi etap kolejowej podróży to stary spalinowy szynobus do Trsteny. Ten sam od lat, i tak samo od lat tłucze się nieśpiesznie po koślawych szynach, łomocząc co chwila kołami o przerwy w szynach – taki stary jest tutaj tor. Tym razem planowo udaje mi się dotrzeć do Trzciany, a nie do Niżnej. Przede mną ostatnia prosta – ok. 50km do Rabki. Do Czarnego Dunajca moją ulubioną ścieżką rowerową, idącą szlakiem dawnej linii kolejowej. Poranne mgły szybko ustępują, i robi się piękna, słoneczna pogoda. Dziś idzie mi dużo lepiej niż tydzień temu, kryzysu brak :) W pewnym momencie łapię wręcz drugi oddech, i ścigam się z jakimś kolesiem na szosówce (nie wiem czy to było mądre). W Czarnym Dunajcu tym razem Dziki Byk otvoreny na szczęście :) Wciągam ociekającego tłuszczem burgera tak aby do Rabki nie brakło mi mocy. Te z Maca się nie umywają do tego giganta, a cena znośna (chyba 35zł). W dobrej formie wciągam przełęcz Pieniążkowicką, a końcówka to już formalność :) Sru w dół wojewódzką przez Rabę Wyżną, Rokiciny, Chabówkę do Rabki. Jakieś tam zakupy w centrum, i jeszcze tylko dotoczyć się na kwaterę - ostatni podjazd. W domu o 13.30.

W sumie udana wycieczka. Gyoru co prawda nie osiągnąłem, ale pierwszy raz dotarłem do Nitry, zaliczyłem też trochę nowych dróg. Po prostu taka Bratysława inną drogą wyszła :)

7.30 (czw) - 13.30 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025

Bratysława I

d a n e w y j a z d u 467.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 4 czerwca 2025 | dodano: 28.06.2025


Strasznie spodobał mi się ten trolejbus, tak że umieszczę go jako fotka tytułowa, bo nie mam jakichś super zdjęć z Bratysławy.

Tak więc wychodzi mi że nie będę miał za dużo czasu na aklimatyzację przed długą trasą - raptem jedno popołudnie. Na niedzielę zapowiadane jest bowiem załamanie pogody, tj. front z deszczem. Wychodzi więc zatem że muszę więc wystartować w czwartek, tak żeby wrócić na sobotę. Nie mam za dużo czasu na zastanawianie się, tak więc postanawiam polecieć standardzik – tj. Bratysławę, znaną drogą.

Wieczorem robię kanapki z konserwą / dżemikiem, pakuję sakwę i idę spać. Wstaję porządnie wyspany, start przed 8mą. Dodać należy, że w trakcie tej trasy podejmuję pewne wyzwanie – walkę z moim energetycznym nałogiem. Zero energoli. Takie jest postanowienie. Zamiast tego pudełko kapsułek z kofeiną w razie senności. Pomimo że zgodnie z prognozami na początku wieje mi prosto w twarz, jadę na zerowej kofeinie, a ostatnia długa trasa była w sierpniu ub. roku… to idzie mi całkiem nienajgorzej :) Czuję tę moc w nogach, jak za dawnych dobrych czasów. Wciągam lekutko przeł. Spytkowicką. Jest czwartek, a więc na słynnej zatoczce mundurowi ostro pracują, kontrolują podejrzane ciężąrówy. Dziś Służba Celno – Skarbowa. Szybka fotka Królowej Beskidów – Babiej Góry, potem jeszcze transportu transformatorów z Węgier. I sru w dół, na Chyżne, na Trzcianę. Jest bardzo gorąco (do upału trochę brakuje), a wiatr dalej duje w twarz. Ale wiem że wg prognoz potem ma on ustąpić (ustąpi). Przekroczenie Słowackiej granicy – czuć ten zew przygody, jak za dawnych dobrych czasów :) Pauza na rynku w Twardoszynie, pod ogromnymi topolami. Tutaj też małe, niedrogie zakupy w Lidlu. Silna wola działa, i nie kupuję energola :) Zamiast tego jakiś owocowy napój piwny 0% (dokładnie to 0,3%). Łączę go z kapsułką kofeiny, i oszukuję w ten sposób organizm że niby zapodałem mu energetyka. Zaraz potem jest Oravsky Podzamok – oczywiście nie mogło zabraknąć fotki mojego ulubionego zamku. Jeden mały podjazd, i w dół na Dolny Kubin. Przeleciałem tranzytem, tak że fotki z miasta brak. Potem malowniczy odcinek doliną rzeki Oravy. Jazda chwilami mało przyjemna i niebezpieczna ze względu na ciągnące główną szosą stada TIRów (środek tygodnia). Przejeżdżam przez doskonale mi znane Kralovany (Królewiany). Tutaj bowiem zawsze na powrocie pociągiem przesiadam się z pośpiesznego Tatran na regionalny szynobus do Trzciany. Tutaj też rzeka Orava wpada do potężnego Wagu. Przez wiele kolejnych kilometrów główna szosa wić się będzie właśnie wokół Wagu, i jej zbiorników wodnych, zapór itp. Małe przypadkowe zwiedzanie Sucan (Sucanów?) i zaraz jestem w Martinie. Tu mam plan wciągnąć wreszcie coś ciepłego w McDonaldzie. Ogólnie nie przepadam za tą restauracją ze względu na wysokie ceny w stosunku do ilości pożywienia. Ale za granicą jak znalazł, nie trzeba dukać po słowacku ani angielsku żeby coś zamówić, tylko można sobie wyklikać na ekranie. Plus dodatkowo dorwałem gniazdko, i podładowałem telefon :) Jeden zestaw nie wystarczył, musiałem oczywiście domówić drugi, bo j.w. jedzenia mało. Więcej tych kolorowych papierków, opakowanek niż jedzenia :D W Martinie zrobiłem też zakupy na noc w Kauflandzie, i wpadłem na inny genialny pomysł – w kiblu w tym markecie zmyłem z siebie część skorupy z potu i z kremu z filtrem. Od razu przyjemniej się będzie jechać a Słońce już powoli zachodzi. Za Martinem kolejny malowniczy odcinek doliną Wagu. Ilość TIRów jakby zmniejsza się – coraz większa ilość kierowców idzie spać w ciężarówkach na przydrożnych parkingach. Są tu też malownicze ruiny zamku na skale – na fotce za wiela jednak nie widać. Zbliżam się do Żyliny, kolejnego milestone’a. Milestone’a – bo stąd do Bratysławy jest równe 200km. Zaczyna niepokoić mnie stan nieba. Chmury nad górami po prawej stronie są takie jakie ciemniejsze niż te po lewej ;) No tak – patrzę na radary, i faktycznie idzie burza. Za chwilę też widzę pierwszy błysk. Wrzucam na blat i pędzę coraz szybciej aby zdążyć do miasta przed ulewą. Najpierw główną szosą, potem alejką wzdłuż zalewu na Wagu. Gdy dopada mnie deszcz chowam na Slovnafcie na przedmieściach. Ostatecznie jednak z dużej chmury mały deszcz. Popadało 5 minut i przestało a główna część burzy przeszła bokiem, po prawej, w czym upewnia mnie radar burzowy. Nie wiem jak ja mogłem kiedyś jeździć bez tego wynalazku?! Na radarach przede mną czysto, mogę śmiało jechać dalej. Jakieś tam zwiedzanie przejazdem Żyliny, centrum, pokręciłem się też po chaszczach pod estakadami. I jest słynny drogowskaz: BRATISLAVA 200KM. Zapada noc. W dalszym ciągu zero energoli :) Pierwszą senność zwalczam mała drzemką na przystanku +kapsułką kofeiny. Przy próbie spożycia serka topionego-serdelka do chlebka jego część ląduje na rowerze i na moim ubraniu ;) Z charakterystycznych miejscowości mijam Povazską Bystricę. Charakterystyczny jest tu dokładnie wysoki biurowiec-wieżowiec w centrum miasta. Ruch na drodze całkiem maleje, nie tylko ze względu na noc. Ale również z powodu że główny ciężar przejmuje tu droga ekspresowa, która wije się raz po lewej, raz po prawej stronie starej szosy. Chwila moment, i po lewej mijam charakterystyczną cementownię. Noc powoli dobiega końca. Była dość ciepła i całkiem przyjemna, senność za bardzo nie dokuczała. Mijam znajomą cukrownię, i docieram do Trenczyna. Miasto z charakterystycznym zamkiem na skale w centrum. Oraz z mostem nad wielkim (coraz większym) Wagiem. Od dawna chodzi mi coś ciepłego do jedzenia po głowie, jest jednak za wcześnie, wszystko zamknięte. Trudno, zadowalam się kolejnym serkiem (tym razem lepiej mi poszło otwieranie) i chlebkiem. Gorący dzień rozkręca się na dobre. Resztki senności zwalczam drzemką na przystanku. W międzyczasie ze strefy gór wjeżdżam na równiny południowej Słowacji. Choć jakieś niewysokie górki widać na horyzoncie po prawej stronie. Po roślinności widać że jest tu nieco cieplejszy klimat. Coraz więcej akacji, i innych gatunków liściastych. Kolejny kamień milowy to chłodnie kominowe na horyzoncie po prawej. Są to kominy atomnej elektrostancji. Świadczą one niezbicie, iż przybliżam się do Bratysławy :) W Pieszczanach wreszcie posilam się czymś ciepłym. Trzema kawałkami pizzy, każdy do 2EUR. Nawet niedrogo, bo kawałki całkiem spore. Mała rundka po Pieszczanach, a potem łapie mnie kryzys. Do tego stopnia że zalegam na dłuższą chwilę w cieniu drzew przy polnej drodze. Upalne kilometry ciągną się niemiłosiernie. Doczołguję się do Trnavy, a za miastem zaś… Tak :) Na horyzoncie, na jednym ze wzgórz po prawej widzę majaczącą wysoką sylwetkę wieży TV w Bratysławie :) Byłem pod nią chyba 2 lata temu. Nabieram sił w chłodnej oazie. Tzn. klimatyzowanym budynku stacji OMV, gdzie wciągam zimny napój z witaminkami (nie energetyk), jakąś bułę, oraz podładowuję tel. Senec przelatuję tranzytem, gdyż łapię drugi oddech. Czuję bliskość celu. Dwa czyste, piękne małe jeziorka po prawej przypominają mi o nagrodzie jakąś zaraz otrzymam :) O kąpieli w Złotych Piaskach – zalewie na przedmieściach Bratysławy. BRATISLAVA!!! Cel osiągam ok. godz. 16. Jedyne co mi teraz chodzi po głowie to wspomniana kąpiel. Z podekscytowania mylę estakady. Skręcam o jedną za wcześnie. Wreszcie jestem w lasku na zalewem, szukam dogodnego miejsca, ściągam przepocone łachy i zanurzam się po głowę w chłodnej wodzie… Relaks w wodzi trwa całkiem długo, bo chyba z godzinę. Czas podziałać coś dalej w kwestii zwiedzania. Wdziewam więc czyste szaty, i ruszam na podbój Bratysławy. Niestety rozwaliłem sobie okulary, tzn. nadepnąłem je i wyłamałem zawias… Kleję to jakoś taśmą byle się trzymało… Jest po 18tej, a w planie jest pociąg o 3.27 w nocy tak że czasu sporo. Najsamprzód odrobina MTB na szosówce, czyli objazd zalewu terenową ścieżką. Mijam strefę dla nudystów, niestety jak zwykle większość z nich to obleśne grube chłopy z wielki brzucholami i ujami na wierzchu. Następnie tłukę się powoli w stronę centrum, jadę na pamięć, tak że trochu błądzę. Tłukę to dobre słowo, o tak. Mam tu na myśli "chodniki" w Bratysławie. Te koślawe łaty asfaltu z dziurami poprzez które wyrastają chwasty to wylewali chyba jeszcze czechosłowaccy towarzysze ;) I tak wygląda całe miasto, z małymi wyjątkami. I inne miasta, Koszyce itp. podobnie. Tu jest po prostu chyba taki zwyczaj, taki nawyk, że chodniki są po prostu mało ważnym elementem infrastruktury. Nawet jak wymieniają nawierzchnię drogi, i kładą nowiutki gładziutki asfalt, to chodniki zostawiają stare. Co najwyżej dorzucą łopatę asfaltu w jakieś większe wyrwy :D Toczę się dalej z obolałymi od drgań dłońmi, i zwiedzam. Wciągam pysznego burgera z pysznymi frytami (przydrogie toto), robię zakupy w małym Tesco na noc. Zakupuję przez tel. bilety – 16 EUR czyli niedużo. I kontynuuję zwiedzanie. Ogólnie jest to miasto kontrastów. Z jednej strony są wypasione fury słowackich bogaczy, są też stare ciężarowe Tatry z nosem, które wloką za sobą pióropusz czarnego cuchnącego dymu. Są sięgające niebios szklane wieże, niektóre prawie jak Warszawie… Z drugiej zaraz obok takiej szklanej wieży jest jakiś zabytkowy opuszczony pałac, pobazgrany spreyem, z którego lecą cegły. A przed nim pełny śmieci zarośnięty plac ze spalonym wrakiem samochodu… Itp. itd. Do tego wszechobecne pamiątki po poprzednim ustroju. Jakieś płaskorzeźby, pomniki, tablice przedstawiające kult pracy, potęgę socjalizmu itp. itd… No Bratysława ma swój specyficzny klimat. Zwiedzanie obejmuje również wjazd na wzgórze zamkowe, przejazd mostem SNP, pałac prezydencki (?). Jakieś tam błądzenie po rozimprezowanych zakamarkach starego miasta, byłem też w dzielnicy nowych apartamentowców. Noc jest bardzo ciepła. Termometr o 23ciej pokazuje 25’C! Pora toczyć się na dworzec. Ogólnie to mam dość, męczy mnie senność, musiałem się w parku zdrzemnąć, i bolą mnie dłonie. W pociągu (Tatran) wpieprzam rower w kąt, a swój tyłek wpieprzam w pierwszy lepszy fotel. Jeszcze tylko okazuję bilet do kontroli, ustawiam budzik żeby nie minąć Kralovan…. I dobranoc!
 HRRRRRR...
Budzę się kawałek przed Kralovanami. W Kralovanach o 6 tej. Jest 20+ minut na przesiadkę tak że zdążam wychylić gorącą herbatkę z automatu. Przesiadka do klimatycznego, spalinowego szynobusu. Który też chyba pamięta czasy Ceskoslovensko. Tu również zajmuję się głównie spaniem. Diesel ryczy pod podłogą, pociąg się telepie po koślawych torach, i co chwila łomocze kołami o przerwy w szynach (szyny też pewnie made in CZSK). Ale w niczym nie przeszkadza to w drzemce, tak jestem zmęczony. Pod koniec trasy konduktor do mnie w te słowa „je problem, wyłuka”. Już wiem co to oznacza… +10km gratis. Pociąg dojedzie tylko do Niżnej. Z Niżnej do Trzciany jest autobus zastępczy ale roweru przewieźć się raczej nie da. Nie będę się kłócił o 10km, żadna różnica. W Niżnej wpadam jednak na głupi pomysł. Zamiast po bożemu szosą, szukam jakiejś ścieżki rowerowej, szlaku Velo wzdłuż rzeki, aby dotrzeć nią do Trzciany. VELO SRELO. Tzn. ścieżka jest ale taka gruntowa, terenowa :D Bez sensu, straciłem czas i dotrzęsło mi jeszcze bardziej moje obolałe dłonie. W Trzcianie wskakuję natomiast na trasę Velo która na pewno jest, i która jest bardzo fajna :) Asfaltowa trasa prowadzi szlakiem starego toru kolejowego do N. Targu. Ja dojadę nią zaś do Czarnego Dunajca. Trasa bardzo malownicza i w ogóle super alternatywa dla głównej drogi przez Chyżne. Tylko że ja ledwo jadę, mam dość. W Cz. Dunajcu dopadam wielkiego burgera, i wreszcie pierwszego tej trasy energola. Oj postawiło mnie to combo na nogi :) Tak że przeł. Pieniążkowicką (droga wojewódzka) wciągam w dobrej formie. No a potem to już formalność. Długi łagodny zjazd przez Rabę Wyżną, Rokiciny, Chabówkę do Rabki. W centrum zakupy, drugi malutki energetyczek. A co należy mi się, w nagrodę za moją silną wolę ;) Kupuję też tanie okulary przeciwsłoneczne, z których przełożę sobie zauszniki aby nareperować rozwalone okulary. Na kwaterze po 14tej.

Udana wycieczka, Bratysława zawsze spoko :) Coś tam pozwiedzane, coś zobaczone, forma w normie – a poprzednia długa trasa była przecież w sierpniu.

https://photos.app.goo.gl/JyiyDdsHCbvKh1sQ7

https://connect.garmin.com/modern/activity/19394826877
https://connect.garmin.com/modern/activity/19394841825

7.45 (czw) - 14.00 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2025

Budapeszcik :)

d a n e w y j a z d u 408.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:67.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 29 sierpnia 2024 | dodano: 18.09.2024



https://photos.app.goo.gl/7hNnXtwWARsbChnJ8

https://www.alltrails.com/explore/map/29-31-08-2024-budapest-69a5b59?u=m&sh=qek9hh

(Ślad ma tylko 335km, bo ładnych kilkadziesiąt km to nie zaznaczone zwiedzanie Budapesztu , do tego 5km to dom - PKP Podgórze a ze 12km Krk Główny – Auchan – dom)

Koniec sierpnia, minął ponad miesiąc od ostatniej długiej trasy, wypada gdzieś uderzyć. Pomysły miałem różne. Praga, Wiedeń, Bratysława, Budapeszt… Balaton? Niby napalony byłem na Pragę, bo ostatnio byłem tam w Roku Pańskim AD 2022. Ale po analizach prognoz pogody (głównie kierunek wiatru) i rozkładów jazdy pociągów, padło na to ostatnie. Na „Węgierskie Morze”, tam gdzie byłem w lipcu. Tym razem do miasteczka pt. „Balatonkenese” chciałem dotrzeć. Jak widać się nie udało, i skończyło się na Budapeszciku. Też fajnie.

W celu dotarcia nad Balaton postanawiam skrócić trasę, i wystartować z New Targu. Odjazd z Krk Podgórze 5.35, tak że wstać musiałem o 5 rano, po 5 godzinach snu. Coś tam się dośpi w pociągu. Albo i nie. Nie ;) Podróż starym składem mija przyjemnie, acz niezbyt szybko. Opóźnionko małe być rzecz jasna musi. W trakcie trasy przyglądam się też pracy kolejarzy. „50305, gotów do odjazdu!” – i tak na każdej stacji. Na takich podrzędnych lokalnych liniach ich praca wygląda całkiem przyjemnie i niezbyt ciężko. Choć płatna też pewnie nie jest zbyt dobrze. Kolejarze podwożą się za darmo pociągami do stacji gdzie zaczynają/kończą pracę, a po drodze plotkują z maszynistą czy też konduktorem. W kibelku nasmarowuję się porządnie Sudocremem, tak żeby wysiąść w pełni gotów do drogi. Bo jak mawiają starzy, doświadczeni kolarze: „kto smaruje – ten jedzie”. A kto nie smaruje… ten kończy trasę wcześniej, z obtartymi jajkami :) W New Targu o 9tej. Poranek a pogoda już szykuje się upalna. Obieram kurs na ścieżkę rowerową do Trzciany. Trasa ta jest bardzo widowiskowa. Poprowadzona nasypem zlikwidowanej linii kolejowej, płynnie nabiera wysokości, a potem równie płynnie ją wytraca. Nie ma ostrego podjazdu, jak krajówka na Chyżne. Prowadzi też starymi wiaduktami i mostami kolejowymi, a nawet zalicza zabytkową stacyjkę „Podczerwone”, k. Czarnego Dunajca. Która dziś występuje już tylko w roli kawiarenki dla głodnych bikerów. No niby fajna taka ścieżka, za dala od ruchu drogowego i bezpieczna. Ale wydaje mi się że większy pożytek byłby z tej linii kolejowej jakby ją wyremontować, a nie likwidować. Wtedy dało by się np. wrócić pociągiem z Bratysławy czy innego Budapesztu do Rabki. A tak gdy jestem na urlopie, i startuję z Rabki do którejś z zagranicznych stolic, to na powrocie muszę dymać końcówkę 45km na rowerze, Trzciana-Rabka... Na Słowacji koło 11tej. W Trzcianie mała pauza na rynku pod ogromnymi topolami. M.in. na nasmarowanie się kremem z filtrem. I ruszam w dalszą drogę, już cestą nr 59. W trakcie jazdy słucham jak zawsze słowackiego radia. Z radiowych audycji, wywiadów z różnymi wojakami, armadami itp. powoli dociera do mnie że dziś na Słowacji święto. Rocznica jakiegoś powstania w Bańskiej Bystrzycy. Czyli wszystkie duże sklepy pozamykane… Będę na stacjach musiał kupować picie. Gdybym wiedział to bym pojechał krajówką przez Chyżne, i zrobił zapasy w PL… I tak w ogóle to zapomniałem kupić żelek energetycznych w Deca. Z reguły kupuję takowe przed ciężkimi trasami. Docieram pod mój ulubiony zamek, tj. przyklejony do ponad 100m skały Oravsky Hrad. Górujący nad okolicą, nad doliną rzeki Oravy. Miejscowość nazywa się zaś Oravsky Podzamok. Szukam jakiegoś interesującego bistro, ale bezskutecznie. Same eleganckie i drogie pewnie knajpy. W Dolnym Kubinie dopadam wreszcie pizzerię, i wciągam najtańszą pizzę, tj. Margheritę. Zapijam energolami ze stacji, i można uderzać dalej. Z Kubina dla odmiany zamiast na Żylinę, lecę na Rozumberok. No „lecę” to może za wiele powiedziane. Bardziej spływam potem na podjeździe 10km/h na przełęcz. 727m n.p.m. „Pod Brestovou”, wg. tabliczki. Szybki zjazd do Rozumberoka, i kurs na przeł. Donowały, i potem B. Bystrzycę. W ostatniej tankszteli przed przełęczą robię zakupy. Jak zwykle kupuję różne kolorowe, niezdrowe ale pełne życiodajnej energii płyny. Pora na prawdziwy podjazd, na prawie 1000m przełęcz Donowały. Ten ciągnie się niemiłosiernie. Z plusów nie ma upału, przez spory kawałek z płynącego równolegle potoku bije przyjemny chłód. Obmyłem się też w nim trochę - zmyłem z siebie klaster z kremu UV. O dziwo jest też nowy gładki asfalt, coraz bardziej się ta Słowacja rozwija. Tzn. do Zjednoczonym Polskich Emiratów jeszcze im daleko. Ale z każdym rokiem coraz mniejsza bida ;) Na razie mają drogi jako takie już. Może za 20 lat zbudują sobie chodniki :D A za 40 lat wymienią te syfiaste zardzewiałe Czechosłowackie latarnie :D Na szczycie przełęczy ogrom turystyczno-narciarskiej infrastruktury. Najbardziej ciekawi mnie zawsze kładka dla narciarzy, która zimą wysypana jest śniegiem, i umożliwia przejazd nad ruchliwą szosą. Na zjeździe znak zalecający redukcję biegu na dwójkę. Ja robię na odwrót, tj. włączam bieg najwyższy :) I rozpędzam się do maksymalnie 69km/h. No ten zjazd do prawdziwy teleport. Chwila moment i jestem w B. Bystrzycy. Czyli w mieście w którym były dziś zapewne obchody rocznicy powstania. Niestety jest już wieczór a jakieś defilady itp. to pewnie w południe tak bardziej. Ludzi dalej od groma, w tym żołnierzy w galowych mundurach. Najważniejszym dla mnie jest teraz jednak wciągnąć coś na ząb. Odnajduję otwarty chiński fast food. Pokazuję palcami numerki potraw. Tego nie ma, tego nie ma, tamtego też nie ma. Wreszcie coś jest. Ale nie wiem tak naprawdę co, kupuję w ciemno. Okazało się że kupiłem kebaba. Ale takiego dobrze doprawionego, z grzybkami i groszkiem. Nawet spoko, i porcja ogromna. Przez centrum, obok rozświetlonego biurowca banku wylatuję na Zwoleń. Mijam lotnisko, i jednostkę wojskową przy nim. Obok mnie przejeżdża z rykiem silnika kilka ciężarowych Tatr, może z defilady wracają wojaki? Mam też bliskie spotkanie z wielkim leleniem, który stał sobie na środku drogi. Oboje nieźle się przestraszyliśmy, i uciekliśmy, każdy w swoja stronę. Po prawej stronie tj. na zachodzie dostrzegam hen daleko błyski burzy. Po obadaniu radaru burz jestem jednak spokojny. Burza jest nad Nitrą, czyli kilkadziesiąt km stąd, i nie idzie w moim kierunku. Docieram do Zwolenia. Jakieś tam zwiedzano przejazdem, jakieś głupie fotki na pszczółce itp. Wylot cestą 66, jak wiele razy, na Sahy. Noc jest pogodna i lekko chłodna, niebo rozgwieżdżone. Senność póki co nie doskwiera. Kawałek przed Sahami zmieniam drogę. Zamiast jak wiele razy na Sahy, Vac i Budapeszt, pokieruję się nieznanymi drogami na przejście Sturovo/Ostrzygom. Idzie coraz wolniej ale ciągle aktualny jest plan dotarcia nad Balaton. O świcie dopada mnie senność, i zalegam na przystanku na dobrą godzinę. Jeszcze bardziej napinając coraz bardziej napięty plan. O tym że zbliżam się do Węgierskiej granicy, świadczy coraz więcej domków w typowym węgierskim stylu. Małe, kwadratowe, z 4-spadowymi charakterystycznymi dachami i dwoma okienkami z przodu. Węgierskie tłumaczenia nazw miejscowości na znakach, węgierskie stacje w radiu. Coraz liczniejsze akacjowe lasy, czy też coraz bardziej płaska okolica – spalona Słońcem, sucha patelnia. W akacjowym zagajniku jeszcze chwila drzemki na ławeczce obok kapliczki. Za którymś pagórkiem wyłania się na horyzoncie imponująca budowla. Potem okaże się że jest to bazylika w Ostrzygomiu, po drugiej stronie Dunaju, już na Węgrzech. Cel pielgrzymek, centrum kultu religijnego. Taka węgierska Jasna Góra, można by rzec. Szybki zjazd w dolinę Dunaju, jeszcze most na Hronie i jestem w Sturovie. Małe, turystyczne miasteczko. Główną atrakcją miasta wydają się być wielkie termy, park wodny, jak zwał tak zwał. Mnie natomiast o wiele bardziej interesują atrakcje gastronomiczne. Kupuję ogromnego, wszystkomającego i niedrogiego przy tym hamburgera za 5 Euro. Po czym udaję się w kierunku mostu granicznego. No jest tu bardzo widowiskowo :) Szeroko rozlany Dunaj, zabytkowy kratownicowy most a na wzgórzu po drugiej stronie rzeki wspomniana „Węgierska Jasna Góra”. Korzystając z pomocy turystów robię kilka fotek na tle tych wszystkich atrakcji, po czem przeprawiam się na drugą stronę ogromnej rzeki. Dzień dobry Węgry :) 10 rano a upał już niezły. Z Ostrzygomia za wiela nie zwiedzam, gdyż ciągle myślę o tym Balatonie. Gdybym wiedział że odpuszczę i pojadę prosto na Budapeszt, podjechałbym zobaczyć z bliska tą monumentalną świątynię. Póki co kieruję się trzycyfrową szosą nr 111 na południe. Chyba w Dorogu (?) robię duże, zimne, kolorowe i płynne zakupy w znajomo wyglądającym SPAR-rze. Potem kawałek 10ką. Jakieś błądzenie po torach kolejowych i innych chaszczach, kimanie na ławeczkach, walka z upałem, zmęczeniem i brakiem żelek z Deca. I z tego co pamiętam miałem potem zgodnie z planem atakować 102ką na Balaton. Ale nie, to się nie uda. Przeliczam czas i wychodzi mi że doczołgał bym się tam późnym wieczorem. A ja chciałem za dnia, aby się wykąpać w ciepłej wodzie. Jest też opcja podjazdu do któregoś miasteczka na brzegu jeziora pociągiem, ale nie mam siły ani głowy na takie kombinacje. Za duży upał, za duże zmęczenie, brak żelek z Deca i ogólnie czuję, że Budapeszt to jest lepszy cel na dziś :) Zalegam zatem na kolejną godzinkę przy bocznej drodze, w cieniu topoli. Z nowymi siłami ciągnę dalej 10ką do Węgierskiej Stolicy. Rośnie nie tylko upał, ale i ruch na wąskiej krajówce. Ta szosa to chyba jeden z głównych wlotów do Budapesztu od zachodu. Po kilkunastu km z ulgą zjeżdżam w boczną drogę, jakąś 4-cyfrówkę. Na mapie wypatrzyłem przy niej zachęcająco wyglądające jeziorko (kąpiel!?). Ale docieram i nie, niestety nie. To nie jest akwen plażowo-kąpielowo-letniskowy. Bardziej taki staw do robienia ryb, zakaz kąpielizakaz srania, zakaz wszystkiego. Może i by się dało gdzie w krzakach się zanurzyć, ale nie będę robił wiochy nie u siebie, w gości. Pewnie potem skończy się myciu mokrymi chustkami (które muszę najpierw kupić). Do stolicy niby jeszcze raptem +- 30km… Ale jeszcze jakieś wzgórza, jeszcze jakieś podjazdy do wymęczenia… Na szczęście droga sporo idzie przez las. Na jednym z przystanków autobusowych w miasteczku dostrzegam wyświetlacz z odjazdami linii. Już wiem że to to Budapesztańska aglomeracja:) No i tak jest. Do tablicy BUDAPEST docieram chwilę po 15tej :) Jak chodzi o powrót pociągiem - są co prawda jakieś wieczorne pociągi, ale nie wiem czy biorą rowery. Zresztą nawet nie chce mi się sprawdzać. Gdyż w planie mam mega zwiedzano i powrót pociągiem o 5.30 rano - tym co zwykle, METROPOLITANem. Czyli 14 godzin na szwędanie się po mieście :) Najsamprzód zwiedzam dzielnicę którą wjechałem do miasta - położone na wzgórzu Hujoswolgy, czy jakoś tak. Tonie ona cała w cieniu akacji. Jest tu też pięknie odrestaurowana pętla tramwajowa. Na której zabytki kontrastują z nowoczesnością - mam na myśli m.in. tabor szynowy. Przebieram się w krzakach w czyste i nieśmierdzące ubrania. Potem wzdłuż linii tramwajowej kieruję się w dół, do centrum. Mijam stację kolei zębatej która zapewne wspina się jakieś wzgórze. Świadczą też o tym wsiadający do wagonów młodzi adepci downhillu na fullach i w fullface’ach. Jest też zabytkowa, muzealna cześć stacji na której eksponowane są różne stare mechanizmy i urządzenia używane w takich kolejach. Mą uwagę przykuwa też okazała, okrągła wieża – Hotel Budapeszt. Ale muszę nabrać sił na dalsze zwiedzanie i wrzucić coś na ząb. Kupuję naprawdę dobrego, świetnie doprawionego kebsa. A w markecie zapasy wody, energoli i mokre chustki, bo wiem że z kąpieli nici. Po czym obieram kurs na zamek. Albo raczej ZAMEK. O tak. Ten jest bardzo imponujący. Wg mnie od tyłu, od miasta, wygląda on jeszcze bardziej monumentalnie niż od strony Dunaju. Od tej strony ten gmach wygląda jakby miał ze 40m wysokości. A od strony rzeki połowę wysokości „zjada” wzgórze. Wspinam się serpentynami na górę. Trwają tu jakieś szeroko zakrojone prace budowlane. Wygląda to jakby dobudowali od zera całe zburzone (?) skrzydło zamku. Widoki rzecz jasna urywają głowę. Widać cały przeciwległy brzeg miasta, sięgające po horyzont morze gmachów, z wybijający się gdzieniegdzie wieżami kościołów, czy co wyższymi biurowcami. W roli głównej Parlament, Most Łańcuchowy, sąsiednie mosty, Wyspa Św. Małgorzaty… No i ogromny Dunaj, który żyje. W jedną i w drugą stronę płyną wielkie statki wycieczkowe. Takie kilka razy większe od tych na Wiśle w Krakowie ;) Z pomocą turystów robię kilka fotek. Po czem zjeżdżam/sprowadzam na dół, w stronę Mostu Łańcuchowego. Po drodze jeszcze fotka pomnika – ogromnego orła z rozpostartymi skrzydłami. Oraz… jeszcze jedna, zabytkowa kolejka! Tym razem linowa. Dwa kursujące naprzemiennie zabytkowe wagoniki wwożą stromym zboczem turystów spod Dunaju na Wzgórze Zamkowe! Byłem kilka razy w Budapeszcie ale tą kolejkę widzę pierwszy raz. Pewnie dlatego że pierwszy raz zaliczam zamek za dnia. Do tej byłem tu tylko nocą. Jeszcze rzut oka na tunel pod zamkiem, i siup na Most Łańcuchowy :) Przeprawiam się nim na drugi brzeg, by obadać parlament. Jest tak wielki, że stąd nie da się go jednak ująć jednym kadrem. Najlepsze zdjęcia parlamentu zawsze są z drugiej strony rzeki. Wracam się z poworem na drugi brzeg. I robię fotki parlamentu z mojej ulubionej miejscówki. Czas poruszyć kwestię biletu na pociąg, bo ciągle nie kupiłem. Szukam po różnych stronkach, kolei węgierskich, czeskich i słowackich. Odpowiednio: MAV START, CESKE DRAHY i ZSSK. Na dworcu nie kupuję bo raz że ciężko się dogadać po ang., a dwa że kiedyś mnie tam skroili na bilet do Krk coś koło 550zł… No i taki bilet też jest w ofercie przez internet, na stronie kolei czeskich O.o Na stronie Słowackiej najtańszy po przeliczeniu coś koło 150zł, ale bez biletu na rower. Ostatecznie kupiłem przez ZSSK z miestenką na bicykla za ~190zł. Ujdzie. (To są wszystko ceny biletów na jedno i to samo połączenie! 150 - 550zł! Trzeba uważać, bo można nie przeliczyć sobie tych forintów/eurów/innych korun, i nieźle popłynąć! Trochu się zeszło na to gmeranie na telefonie, tak że zastał mnie zmrok. W międzyczasie zapaliły się światła, iluminacja Parlamentu. Na drugiej fotce gmach już cały płonie złotą poświatą :) Dalszy plan zwiedzania objął wyspę Św. Małgorzaty. Przez dłuższą chwilę podziwiam grającą/świecącą w rytm muzyki fontannę. Potem zaliczam kolejnego kebsa. Szwędam się jeszcze po mieście, w te i nazad. Rozimprezowane wschodnie nabrzeże, mniej lub bardziej (z reguły bardziej) obskurne przejścia podziemne/stacje metra. Dzikim bulwarem po zachodniej stronie rzeki, potem mam pomysł aby obadać pewien imponujący pomnik. Który widziałem tylko za dnia a chciałbym zobaczyć go rozświetlonego nocą. Pomnik Tysiąclecia na Placu Bohaterów się on nazywa. Lipa niestety, pomnik cały w remoncie obudowany rusztowaniami. To co zwróciło moją uwagę, a czego nie kojarzę z moich poprzednich wizyt w Budapeszcie to nocne popisy pojebów w autach i na innych motórach. Pewnie dlatego że dziś jest noc pt./sob. Normalnie nocne wyścigi, ze 100km/h od świateł do świateł, od skrzyżowania do skrzyżowania. Starymi gruzami, jak i nowymi Porszakami. A policja stoi, patrzy się i nic nie robi, udaje że nie widzi… Zatrzymali za to autobus, bo chyba zatrzymał się na zakazie parkowania… Na jednym ze skrzyżowań Mustang jak gdyby nigdy nic spalił kapcia, prawie że na oczach policji… To jest POLUCJA, a nie POLICJA, wg mnie. Coraz bardziej morzy mnie senność i zmęczenie. Pokimałem trochę na ławce na Wyspie, umyłem się tymi cholernymi chustkami w krzakach. I jadę powoli na dworzec, bo mam dość. Budapest Nyugati, ten co zwykle. Jeden z trzech głównych dworców w tym mieście ;) Z zabytkową halą (autorstwa samego Eiffla!) oraz ślepymi torami wylatującymi tylko w jednym kierunku. W przejściu podziemnym zakupuję jeszcze tylko ogromną BUŁĘ z przeogromnym FI LE TEM z KUR CZA KA. Myślę że to zdjęcie dobrze obrazuje skalę :) Powrót pociągami bez przygód. Przesiadka w Brzecławiu takoż. Sporo pospałem. Za to w Krakowie chyciła mnie burza i ulewa, może z 1,5km od domu… Pół godziny musiałem czekać pod blokiem. Za to schłodziłem w tej ulewie trochę piwko, bo ciepłe kupiłem.

Udana wycieczka. Balatonu co prawda nie udało się drugi raz zdobyć w tym roku, ale Budapeszcik zawsze spoko. 14h szwędania się po mieście, takie zwiedzanko to ja rozumiem. Ok. 100km jechałem nowymi drogami – od skrętu przed Sahami, przez Sturovo/Ostrzygom aż do wjazdu do Budapesztu od nieznanej, zachodniej strony.


5.05 (czw) - 16.00 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

WaWa 1

d a n e w y j a z d u 250.10 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 10 sierpnia 2024 | dodano: 13.08.2024



https://photos.app.goo.gl/CceVDVUxUXsXKLdN7

https://www.alltrails.com/explore/map/map-august-13-2024-4f81b1d?u=m&sh=qek9hh
(na śladzie tylko 150km bo ~90km to szwędanie się 14h po Warszawie +10km powrót z dworca w Krk)

Przejażdżka do stolicy Lechistanu. Czyli do wspaniałej, dumnej Warszawy :) W Wawie zawsze coś ciekawego się zobaczy, coś się pozwiedza. Tak było i tam razem :)

A żeby tego czasu (i sił) na zwiedzanie było więcej, zazwyczaj skracam sobie trasę i podjeżdżam kawałek pociągiem, np. do Kielc czy Radomia. Dziś stanęło na podwózce PKP do Skarżyska-Kam. Regio odjazd z Krk Głównego 9.06, przyjazd 12.11 – przynajmniej rozkładowo. Bo małe opóźnionko oczywiście było, i do Skarżyska dotarłem o 12.30. O dziwo pociąg nie był nabity na full, nawet udało się trochę posiedzieć. Bo jak patrzyłem przed wyjazdem to wszystkie miejscówki w pociągach IC/TLK do Wawy pozajmowane. Tak samo i w pociągach powrotnych do Krakowa. W piątek nie dało już kupić się biletu z rowerem na niedzielę. Ino same miejsca dla niepełnosprawnych się ostały wolne. A ja nie zamierzam być niepełnosprawny i zwichnąć sobie kolana, tak jak w trakcie pewnej wycieczki do stolicy z 2020 roku ;) Wolne miejscówki są tylko w Pendolino. I taki też bilet sobie kupiłem na drogę powrotną. Z rowerem 178zł… Ale już nie podróżuję pociągami tyle co kiedyś, więc czasem mogę sobie zaszaleć. Ze Skarżyska wylatuję starym szlakiem 7ki, który miejscami pozostał po wybudowaniu S7. Pogoda jest bardzo przyjemna, koło 25 stopni, umiarkowane zachmurzenie (niegroźne białe baranki) i mocniejszy, południowo-zachodni wiaterek. Choć mógłby być bardziej z południa niż z zachodu. Potem kawałek serwisówką, i docieram do Szydłowca. Jakieś tam zwiedzanie, fotka na ryneczku. Dalej jadę Route no. 735. Czyli znowu starą DK7, która po wybudowaniu expresówki została zdegradowana do rangi drogi wojewódzkiej. Jest przez to bardzo szeroka, a ruch niewielki, na rower super. Parę km za Szydłowcem zaczyna się bardzo dłuuuga prosta. Wg mapy 21km prostej jak strzała drogi, aż do wylotu z Radomia! Jako że skończyły mi się kanapki i picie, w Radomiu robię zakupy w Biedrze. Za Jedlińskiem 735ka kończy się, i kontynuuję podróż serwisówkami, raz jedną, raz drugą stroną eski. Zdarzają się szutrowe odcinki ale one mi nie straszne, mam opony 28ki. Przypadkowo trochę robię mały skok, w bok, oddalam się od S7 i zaliczam Suchą. Przejeżdżam tam piękną, obsadzoną ogromnymi starami kasztanowcami aleją. Ul. Kasztanowa zresztą tak się ona nazywa. Zaraz potem ładne, zadbane miasteczko – Białobrzegi. Zawsze wciągam tam kebaba, wciągam i dziś. Słońce powoli zachodzi ponad owocowymi sadami południowego Mazowsza. Mnie też idzie jakoś powoli. Będę w tej Wawie chyba o północy, a planowałem o 21szej ;) W Grójcu już po zmroku. Tu wskakuję na ostatnią prostą: DW722 do Piaseczna. Gdyż mam złe doświadczenie z zakazami na krajowej 7ce na tym odcinku. Przejeżdżam przez mrożący krew w żyłach znajomy przejazd kolejowy. A właściwie to CH*J a nie przejazd kolejowy. To jest po prostu pułapka do zabijania rowerzystów. Tonący w mrokach nocy w żaden sposób NIEOZNAKOWANY nieużywany tor kolejowy pojawiający się znikąd, i przecinający drogę pod kątem ok. 15 stopni. To tu właśnie w 2020 zwichnąłem sobie prawe kolano, w którym coś strzela mi po dziś dzień a prawą nogę mam ciągle trochę mniejszą od lewej. Dziś i tak jest to już zalane asfaltem na gładko więc nie jest już śmiertelnie niebezpieczne. 4 lata temu były głębokie rowki, jak szyny tramwajowe na ulicy w mieście. Ciekawe ilu rowerzystów tu wyjebało zanim ktoś poszedł po rozum do głowy i cokolwiek z tym zrobił? Robi się całkiem chłodnawo. Jeszcze jedne zakupy w Biedrze, póki otwarta. Miejscowość o wdzięcznej nazwie Łoś, no i Piaseczno. Czyli taka prawie już Warszawa, gdyż zlewa się ono z ogromną aglomeracją stolicy. Miasteczko znane z kolejek wąskotorowych, stoją zabytkowe lokomotywki, można obejrzeć. Do stolicy docieram chwilę przed północą. Ciągnę do centrum, żeby rozpocząć jakieś zwiedzanie. Po drodze ma miejsce niestety mały wypadek, z moim udziałem, acz nie z mojej winy. Zderzam się czołowo z rowerzystką. Idiotka jechała pod prąd, lewą stroną ścieżki i gapiła się wszędzie dookoła tylko nie przed siebie. Uderzyliśmy w siebie prawymi stronami kierownic. Baba poleciała z rowerem na bok a toczyłem się dalej do przodu :D Odbiła się ode mnie jak od ściany :DDD Na szczęście nikomu nic poważnego się stało. Pani rozcięła palec a mnie trochę przytłukło palce. Rowery też całe, przynajmniej mój.

Gdy zbliżam się do Mostu Poniatowskiego do mych uszu dociera głośny ryk.

RRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!

Myślę sobie co to, ciężarówki, autobusy jakieś? Ale raczej nie, ten ryk jest za głośny. Podjeżdżam bliżej a tu… Wisłostradą suną Kraby, jeden za drugim! Kraby w sensie armatohaubice takie. No tak, za parę dni wielka defilada z okazji Święta Wojska Polskiego, i trwają próby. Cała Wisłostrada zamknięta dla ruchu, obstawiona barierkami i setkami żołnierzy WOTu, którzy pilnują porządku. Niestety to co widziałem to końcówka kolumny, właśnie Kraby były na samym tyle. Ale popytałem Terytorialsów, i powiedzieli mi że będą jeszcze jeździć rano. Tak więc będę się kręcił nieopodal żeby nie przegapić. Tymczasem jadę pozwiedzać ścisłe centrum, i obieram kurs na PKiN. Coś tam pojeździłem pośród szklanych, sięgających niebios wież. Coś tam poszwędałem się jeszcze wzdłuż Wisłostrady. Zamknięta dla ruchu na odcinku ładnych kilku km! Wszędzie roi się od żołnierzy, policji i innych bodyguardów. Widziałem też akcję usuwania aut zaparkowanych w miejscu zarezerwowanym na próby defilady chyba. Podjechało kilka holowników: jedna oś auta na widły, pod drugą oś mały 4-kołowy wózek. Siup do góry i odjeżdżamy w siną dal! :D Coraz bardziej zaczęła morzyć mnie senność, tak że chcąc nie chcąc zdrzemło mi się trochę na ławeczce. Obudził mnie zbliżający się ryk silników. Oho, nadjeżdżają! Tym razem zobaczyłem wszystko. Czego tam nie było! Począwszy od quadów, lżej lub ciężej opancerzonych terenówek. Poprzez różne wyrzutnie/działka na podwoziach ciężarówek, kołowe transportery i BWP. Na tyle zaś było to najciekawsze, tj. reprezentacja pojazdów gąsienicowych ;)

RRTRRTRRBBBR. RRRBBTTRRR. BBRRRTRR!!!

I tak razy kilkadziesiąt? x100?

Bo tyle tego było. Abramsy, Leopardy, K2, Kraby, Borsuki, i cała masa innego sprzętu. I to nie po jednej sztuce. Tylko ze 20 Abramsów, 20 Leopardów itd. Gościnnie chyba było też kilka pojazdów armii innych niż Polska – USA/GB? Wrażenia niesamowite. Stałem kilka metrów od tych przejeżdżających potworów. Ziemia drżała od gąsienic. Drżały też moje wnętrzności, od ryku silników ;) Dosłownie, tak jak na koncercie stanie obok głośnika, i żołądek wpada w wibracje, tak było i tutaj. Gdy wszystko już przejechało, pojechałem za nimi, na południe. Tam stały dziesiątki zestawów niskopodwoziowych, i obserwowałem operację załadunku całego tego sprzętu gąsienicowego na naczepy. Poszwędałem się jeszcze trochę za dnia: przejechałem nową kładką pieszo-rowerową nad Wisłą, z drugiej strony Wisły zwiedziałem Pragę. Zajechałem na Krakowskie przedmieście, pod zamek, odwiedziłem sejm na Wiejskiej, oraz szutry i chaszcze wzdłuż Wisły. Tam się przebrałem w czyste ciuchy.  Standardowo obejrzałem uroczystą zmianę warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Kebab. I na pociąg, Pendolino, odjazd 14.48. Express, do Krk niecałe 3 godz. jazdy. Większość spałem/drzemałem. W domu po 18tej.

Udana wycieczka, Warszawa zawsze spoko. Zawsze coś ciekawego się zobaczy. Ale może trzeba było jechać 15 sierpnia na defiladę? Tylko że znając życie, to takiej defilady to się raczej nie zobaczy. Zobaczy się tylko morze ludzi. Taki jest problem z tymi wszystkimi imprezami na ulicach miast, że nic widać bo są za duże tłumy. Tylko słychać jak spiker coś tam mówi, muzyka gra, ale nie widać nic, poza głowami ludzi. Może za rok?

8.10 (sb) - 18.25 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

Gwóźdź programu - Balaton!!!

d a n e w y j a z d u 505.46 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:68.50 km/h Temperatura:35.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 21 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024



https://photos.app.goo.gl/Nup3f9JNaSuKrTPX8

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/21-23-07-2024-balaton-690d839?u=m&sh=qek9hh
(nie jestem pewien trasy przez samo południe SK. Dodatkowo parę km zwiedzanie Budapesztu i na koniec 45km odcinek na rowerze Trstena-Rabka)

Balaton chodził mi po głowie już od dawna, ale zawsze jakoś kończyło się tylko na Budapeszcie. Powodem nie był bowiem sam dojazd nad jezioro (km niewiela więcej niż do stolicy Węgier) a raczej kłopotliwy powrót. Z jakichś miasteczek nad samym wschodnim krańcem jeziora do Rabki żelaznym szlakiem to minimum 4 pociągi +końcówka 45km gratis na ogumionych kołach, Trstena-Rabka. Tym razem jednak stwierdziłem że mam to w dupie, i atakuję węgierskie morze. Bratysława miesiąc temu weszła gładko jak nigdy, tak pójdzie i tym razem :) I poszło :)

Na tradycyjny coroczny urlop do Rabki docieram w piątek wieczorem. Po jednym dniu aklimatyzacji (sobota), pakuję się, przygotowuję buły z konserwą turystyczną/ogórem + jajka na twardo i idę wczas spać aby sprawnie wyruszyć. Start godz. 7.00. Zlatuję szybko do centrum Rabki, poranek zaskakująco chłodny. Teraz „dół” Rabki to jeden wielki plac budowy - odbudowa linii kolejowej do N.Sącza idzie pełną parą! Wspianem się boczną dróżką pod wiaduktem Zakopianki do cesty na Chyżne, czyli route number 7. Upał szybko narasta, ale na szczęście jest spore zachmurzenie, więc póki nie trzeba klajstrować się kremem z filtrem. Rozpoczyna się wspinaczka na przeł. Spytkowicką, pierwszy cięższy podjazd na trasie. Oprócz energetyków wspomagam się żelkami z Deca, więc idzie sprawnie. Na przełęczy jak zawsze piękny widok na królową Beskidów, Babią Górę. I jak rzadko pustki na parkingu, tj. nie ma TIRów ani kontrolujących je służb: ITD, KAS itp. Pewnie dlatego że dziś niedziela. Szybki zjazd, raz dwa po lewej wyłaniają się widoki na Taterki a chwilę potem przejście graniczne w Chyżnem. Ahoj przygodo! Trzcianę oraz Twardoszyn mijam szybko tranzytem. Chmury zanikają, wychodzi Słońce i w końcu trzeba jednak zapodać krem z filtrem UV (i przy okazji dosmarować dupkę Sudocremem – kto smaruje ten jedzie. Kto nie smaruje temu się zaciera tyłek). Szybka fotka mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku i lecę dalej. I to dosłownie lecę, gdyż co chwila przeliczam w głowie czas/km i wychodzi mi że idzie bardzo dobrze :) Wiatr w plecy na pewno nieco mi w tym pomaga ale i siłę w nogach czuję dziś skurwesyńską :) Chyba im rzadziej jeżdżę takie trasy tym lepiej mi idzie. Gdy dawniej katowałem się w każdy weekend to byłem po prostu przemęczony. Widocznie przekraczałem jakiś próg powyżej którego nie zyskiwałem nic na formie a tylko traciłem. Jeden długi trip na miesiąc to jest sam raz :) W Kubinie zaglądam do Lidla i robię nieduże zakupy, głównie życiodajne kolorowe płyny. Na większe zakupy, zapasy na noc, przyjdzie jeszcze czas (albo i nie ;) ). Dalej krajowa cesta pięknie wije się w cieniu i chłodzie doliny rzeki Oravy. Pierwsza setka czas 6h czyli jak najbardziej OK. Przyjemnie i szybko dociągam zatem do Martina, gdzie następuje zmiana cesty. Zazwyczaj lecę tu dalej na zachód, na Bratysławę. A dziś skręcam w lewo, w drogę 65, która idzie prosto na południe, ku Węgierskiej granicy. Szybkie zwiedzanie przejazdem Martina, i dalej w coraz to mniej mi znane południowe rubieża Słowacji. Chyba w Martinie wypadało zrobić zakupy na noc ale zapomniałem. Kupuję jakąś tam wodę i energole na Slovnafcie, a zakupy zrobię np. w Kremnicy (yhy). Droga idzie tu chwilowo równiną, a po obu stronach rozciągają się średniej wysokości pasma górskie. Z ciekawszych mijanych miasteczek przejeżdżam przez Turcianskie Teplice, jakiś kurorcik taki. Gdzieś od tego miejsca aż do Balatonu będę jechał przez nowymi, dziewiczymi jeszcze dla mnie rejonami Słowacji/Węgier. W końcu dolina kończy a zaczyna podjazd na przełęcz. Na szczycie której witają mnie tablice kraju Bańsko-Bystrzyckiego. I tu następuje zmiana profilu trasy, tj. ciągnący się ok. 20km zjazd :) Jakieś 500m w pionie się tutaj wytraca. Przez Kremnicę przelatuję 60km/h i nawet szkoda mi się było zatrzymywać. Z miasta zapamiętałem tylko nieduże zardzewiałe szyby nieczynnych kopalni - Kremnica to dawna górniczo-hutnicza osada. No i nie zrobiłem zakupów a mamy niedzielę wieczór ;) Jedyne co to zatrzymałem się przez samym końcem Kremnicy i kupiłem na Slovnafcie znowu jakieś napoje i dwie bułki z szynką. Ale chwilowo żyję tym zjazdem a nie tym co będę jadł w nocy. A zjazd staje się bardziej łagodny, ale ciągnie się dalej i dalej! Wiedzie on jakby szerokim kanionem, otoczonym z obu stron stromymi górskimi szczytami, i urwiskami. Co chwila jakieś stare kopalnie/kamieniołomy. Zjazd kończy w pełnym zakładów przemysłowych i wysokich kominów miasteczku. Tu zaczyna się ekspresowa dwupasmówka, ale póki co droga 65 też idzie do niej równolegle. Jeszcze jedna przemysłowa zona w „cośtam nad Hronom”. Ogólnie to spory kawałek będę jechał w pobliżu tej właśnie rzeki, Hron. Gdzieś tu wybija druga setka na liczniku. Druga setka zajęła mi coś koło 7h, więc też sprawnie. Słońce powoli chowa się za górskimi szczytami. W Żarnowicy ogólnodostępna dla wszystkich, w tym pedalarzy, krajowa szosa kończy się, a zostaje tylko ekspresowa droga R1. Ale przy planowaniu trasy przewidziałem to. Drugim brzegiem Hronu biegnie boczna lokalna droga, którą można kontynuować jazdę lowelkiem. Jest ona bardzo klimatyczna - wije się ona, wznosi i opada, przyklejona do opadającego do Hronu zbocza w cieniu starych drzew. Robi się całkiem ciemno. Docieram do Hronskiego Benadiku, kolejne wysokie kominy zakładów przemysłowych. Krajówka powraca, tym razem pod nrem 76. Tu przy planowaniu trasy miałem pewien zgrzyt – na mapach Google odcinek drogi jest w remoncie. W istocie tak jest: połowa szerokości drogi zerwana, zagrodzenie, i tablica “przejazd tylko dla mieszkańców”. Ale spokojnie da się przejechać, nie zaczepiła mnie nawet pilnująca drogi Policia. Noc jest ciepła, przyjemna i bardzo klimatyczna: świerszcze wygrywają swą pieśń a zza gór po drugiej stronie Hronu wyłania się wielki, pomarańczowy księżyc. Po prawej zaś stronie przez wiele kilometrów towarzyszyć mi będą majaczące w oddali czerwone światła wielkiej elektrowni(?). Skręt w jakiś skrót boczną drogą, miejscowość o wdzięcznej nazwie „Bajka” :) Potem znowu DK – nr 75. Światła elektrowni po iluś tam km zostajaw tyle. Zaczyna mi coraz bardziej dokuczać senność, oraz głód. Z pierwszym nie problem, przystanków autobusowych nie brakuje. Gorzej z zapasami jedzenia: nie zrobiłem tych cholernych zakupów i zostały mi tylko żelki, i na nich jakoś ciągnę. A nie. Jednak nie! Jest jeszcze przecież paczka pierniczków z Lidla! Wolałbym coś niesłodkiego, ale dobre i to. Najważniejsze że płynów mam pod dostatkiem. Powoli zaczyna świtać, a o tym że zbliżam się do węgierskiej granicy świadczy architektura domów. Mnóstwo jest tu takich małych domków z charakterystycznymi dachami opadającymi pod dwoma kątami. Dokoła pełno świeżo skoszonych pól, tak że drzemki na przystankach zastępuję drzemkami na sianku :) Wstaje nowy dzień. I w ten sposób dociągam do granicznego Komarna. Jestem tu pierwszy raz. Dojazd do granicy SK/HU (ok. 320-330km) zajął mi około dobę. Wreszcie robię zakupy w Billi: dużo bułek, pasztecików, serków itp. Przejazd przez granicę jest bardzo widowiskowy. Z zabytkowego, kratownicowego mostu rozpościera się niesamowity widok na przemysłowe nabrzeża Dunaju. Pełno portowych dźwigów, barek, bocznic oraz pociągów. Przejazd przez Węgry rozpoczynam od drogi nr 13. Na której rozjechać, rozdeptać wręcz chcą mnie całe pociągi TIRów. No tak, Komarno to jedne ważniejszych dla tranzytu przejść granicznych. A dziś poniedziałek rano. Stan taki utrzymuje się na szczęście tylko przez kilka skrzyżowań, zjazdów. Potem ruch normalnieje i jazda staje się względnie bezpieczna. Nie licząc oczywiście dziur, przerębli i kraterów na drodze, ale to już węgierska specjalność ;) Podobnie jak spalone żarem Słońca, ciągnące się po horyzont pola słoneczników. O ile pierwsza, druga czy względnie nawet trzecia setka szły bardzo sprawnie tak teraz tempo spada na łeb, na szyję. Ale nie martwi mnie to zbytnio bo na początku wypracowałem sobie spory zapas czasu i jestem pewien że będę nad Balatonem późnym popołudniem. W najgorszym razie wczesnym wieczorem. A tymczasem może nie kryzys, ale kryzysik mały. Żar leje się coraz większy a wielkie topole przy drodze niewiela zmieniają, asfalt po prostu topi się, topię się i ja. Od cienia do cienia. Na domiar złego droga robi się pagórkowata. A w końcu zaczyna niczego sobie, jak na Węgry, podjazd. Droga wspina się serpentynami w nieskończoność. Trochę pomaga w tej wspinaczce cień akacjowych gajów. Docieram do miejsca z super widokiem na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Myślę sobie że zaraz zjazd ale gdzie tam. Dalej orka pod górę. Miasteczko Zirc. Termometr pokazuje tutaj 34’C. Fajne, gładkie ścieżki rowerowe. W końcu nadchodzi upragniony zjazd. Ale jest on cosik krótki. W sensie za mało wysokości się na nim wytraca wg mnie. No ten Balaton to chyba jeszcze trochę niżej ma być. Docieram do większego miasta, Veszprem. Jakieś chmury wiszą nad miastem, ale spada dosłownie kilka kropel deszczu. No stąd nad Balaton to już rzut beretem, kilkanaście. Trochę błądzę po skrzyżowaniach i obwodnicach w okolicy lotniska na przedmieściach. Pierwotnie chciałem jechać do Balatonfuzlo ale zmieniam cel na Balatonaldeli. Gdyż prowadzi tam fajny zielony szlak rowerowy. Jestem głodny, przepalony Słońcem i śmierdzący, tak że napędza mnie już tylko wizja kąpieli w Balatonie. I tu jest właśnie brakujący mi zjazd!!! Asfaltową alejką (DDR) leci się w dół, i w dół, w dolinę jeziora. W końcu zjeżdżam do pierwszych, przyklejonych piętrowo do skarpy domków miasteczka. Spomiędzy których jeszcze hen niżej wyłania się ogromna, zielona tafla Balatonu! Udało się! Jeszcze kilka stronnych uliczek w dół, i jestem w centrum turystycznego kurortu. Nawet ładnie tu. Pełny starych platanów park, zadbane centrum, zabytkowy budyneczek stacyjki kolejowej czy przystań żeglarska. Jest pewien szkopuł. Wychodzi mi na to że jedyna plaża jest tutaj szczelnie ogrodzona, płatna, i zakaz wstępu z rowerem. Ale to nie problem. Nie po to tyle dymałem na rowerze żeby się nie wykąpać. Jadę w krzaczory, przebieram się, kąpielówki itp. Z sakwy zdejmuję górną część i robię z niej torbę na ramię, gdzie wkładam co cenniejsze bagaże. Rower przypinam przed głównym wejściem, mam przecież łańcuch. Kupuję bilet za ciężkie tysiące forintów (coś koło 14zł) i wbijam. No “plaża” nie ma piasku ale z tym się liczyłem. Jest za to równiutko przycięta zielona trawka, czyściutko, prysznice, kraniki, ratownicy wodni i inni bodyguardzi. Brzeg jeziora wyłożony jest wielkimi kamolami, a do samej wody schodzi się po schodkach. Ale mniejsza o to. To jest zdecydowanie najcieplejsza kąpiel w życiu! Delektuję się tymi chwilami, robię jakieś tam fotki. Ze 3 razy włażę do wody, to znowu odpoczywam na trawce. Trzeba wyłazić, coś zjeść, ogarnąć się, kupić bilet i iść na pociąg. Mimo pewnej bariery językowej udaje mi się kupić pizzę. Pierwszy ciepły posiłek tej trasy ;) Z pociągiem też ok, kupiłem bilet przez tel. (kiedyś mi się to nie udało). Pociąg do Budapesztu-Deli o 21.28. Jeszcze zakupy w markecie, i na stacyjkę. Wsiadam do EZT, podróż mija szybko i przyjemnie. Sporo bikerów. Póki co nie usypiam, no może ze 3 razy zamknęły mi się oczy. W Budapeszcie 23.30. Pierwszy pociąg do Bratysławy 5.30, z dworca Nyugati. Mam zatem 6h na nocne zwiedzanko węgierskiej stolicy. Znów na tel., przez stronkę kolei Słowackich ZSSK kupuję bilet na całą resztę podróży. Na pozostałe 3 pociągi z przesiadkami w Bratysławie i Kralovanach. Nawet niedrogo, 27 EUR. Bez gwarancji miejscówki, bez biletu na rower. Ale to w pociągu się dokupi w razie czego. Zwiedzanie takie bez celu. Na wzgórze zamkowe nie mam siły się wspinać. Parlament nie świeci, iluminacja wyłączona. Przejechałem zabytkowym tunelem pod zamkiem, i pięknie wyremontowanym mostem łańcuchowym. Pojeździłem po wyspie Św. Małgorzaty. Tam dłuższa drzemka, skitrałem się w krzakach na brzegu i oparłem jak zawsze łeb o rower, o sakwę. Po bulwarze wte i we wte. I tak dotoczyłem się na dobrze znany dworzec, Nyuagati. Podobnie jak Budapest-Deli jest to ciekawego układu “ślepa” stacja kolejowa. Tj. nie przelotowa a z kończącymi się torami. Jest też tu pięknie wyremontowana zabytkowa hala. Kupuję na migi i wciągam jeszcze 3 kawałki pizzy. Powoli rozjaśnia się. I tu pewien zgrzyt. Na wyświetlaczu z odjazdami przy “moim” pociągu, tj. EC280 (Budapeszt-Bratysława-Praga) na czerwono przesuwa się groźny napis. Oczywiście tylko po węgiersku ;) Coś tam tłumaczę w Google i wychodzi mi że “wypadek, podróż odwołana(?!)”. Na szczęście okazuje się że nie. Pociąg stoi gdzie ma stać, na peronie number 11. Wsiadam, konduktor przesadza mnie w inny wagon, ale i upewnia że to pociąg do Bratysławy, i że pojedzie. Wypadek faktycznie jakiś gdzieś był, ale jest tylko opóźnienie, teoretycznie 50 minut. Nie powinno pokrzyżować mi to szyków, bo w Bratysławie miałem planowo 1,5h na przesiadkę. Pociąg prawie pusty. Cały wagon dla mnie, sporo pospałem :) Węgierski konduktor nie umiał wypisać biletu na rower do tego mojego, słowackiego listoka. Ale machnął ręką. No i faktycznie trochę się wlecze ten pociąg. Co chwila staje. A przez Bratysławę to chyba pół godziny się turlał/stał na zmianę, zanim dotoczył się na Hlavną Stanicę. Kawałek przed Bratysławą zdążyła mnie capnąć słowacka konduktorka i przez samym wyjściem wypisała bilet 1,5 EUR za rower. Ale tylko do Bratysławy, potem kolejny muszę kupić w kolejnym pociągu. Tak że zapas czasu stopniał do 10-15min. Nie zdążę kupić nic do żarcia. Wsiadam do 3-go pociagu: nr 610, “Tatran”. Tu jak zawsze frekwencja spora. Początkowo nie miałem gdzie usiąść ale po pierwszych stacjach trochu się poluzowało i się znalazło miejsce siedzące do spania ;) Konduktorka nie skojarzyła czyj ten rower i biletu na bicykla nie sprzedała mi. 1,5 EUR do przodu. Ostatnia przesiadka w znajomych mi doskonale Kralovanach. 20 minut czasu więc zdążyłem kupić coś do żarcia/picia w automatach na stacji. Ostatni pociąg to stary, klimatyczny, czechosłowacki spalinowy wagon motorowy. Jak zawsze powoli i dostojnie toczy się koślawym torowiskiem w dolinie rzeki Oravy. Buja się na nierównych szynach, a pod podłogą głośno ryczy silnik diesla :) W Trstenie po 14 tej. Tu żelazny szlak kończy się, i chcąc nie chcąc (nie chcąc…) dochodzi 45km rowerkiem do Rabki. Wyspany jestem więc jakoś to pójdzie. Najgorsze to jakbym jeszcze kimać musiał po przystankach. W Chyżnem w “Dzikim Byku” wciągam Zboczka (hambugera takiego). Niby spać się nie chce, a ale zmęczenie robi swoje, i idzie tak sobie. Na podjeździe wyprzedza mnie nawet jakiś lokales na skrzypiącym rowerze ;) W końcu jest wzgórze trzech masztów, tj. przeł. Spytkowicka. Tym razem frekwencja TIRów spora. Szalony zjazd, max pod 70km/h. Jeszcze tylko skrótem do Chabówki. W Rabce do sklepu po coś na obiad, i po piwa. I na koniec męczący podjazd pod kwaterę. Dowlokłem się po 18tej.

Udana wycieczka:
- Balaton zdobyty
- kąpiel zaliczona
- prawie 300 km nowymi drogami
- 500+km
- forma ok
- zwiedzanko Budapesztu


7.00 (ndz) - 18.20 (wt)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2024, ! WYCIECZKA SEZONU 2024

Tańczący z burzami

d a n e w y j a z d u 289.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 13 lipca 2024 | dodano: 18.07.2024



https://photos.app.goo.gl/kE1hoxPvrHSvNrsA7

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/13-07-2024-kosice-a0ae155?u=m&sh=qek9hh

Mamy połowę lipca a tu raptem jedna długa traska zrobiona, Bratysławka na otwarcie lata. Naszła mnie zatem ochota na jakąś dwudniówkę. Czyli inaczej traskę z jedną nocką. Padło na Koszyce, bo będzie w sam raz. A przy okazji przejadę ścieżką rowerową malowniczym przełomem Dunajca, ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru, dawno nie byłem.

Początek tak jak zawsze, wojewódzką 964 przez Dobczyce, Wiśniową do Mszany. Jechałem tą drogą dziesiątki (setki?) razy i ciągle ją uwielbiam. Jest dla mnie swego rodzaju portal, brama z Krakowskiej aglomeracji w piękne górskie krainy. To właśnie tutaj gdy byłem jeszcze niedzielnym rowerzystą budowałem formę i zapuszczałem się coraz dalej na południe. Rozpoczynałem swoją kolarską karierę ;) Jest porno i dusno, ale zarazem pochmurnie. Zatem nie trzeba smarować się kremem z filtrem. Nad mini zalewem w Wiśniowej posilam się kabanosami. Wciągam coraz to stromszy podjazd na przeł. Wielkie Drogi. A zachmurzenie staje się coraz większe, właściwie to burza wisi w powietrzu. W Mszanie skręcam na Zabrzeż, i rozpoczynam wspinaczkę na przeł. Przysłop. Szalony zjazd, przez Kamienicę do Zabrzeża. Póki co jeszcze spoko, ale zaraz się zacznie. No i zaczyna się. Ujechałem parę drogą wzdłuż Dunajca i zaczyna padać. Dociągam w deszczu do Tylmanowej, i chronię się pod wiatą w Miejscu Obsługi Pedalarzy. Wraz ze mną schronił się tutaj inny podróżnik rowerowy. Pochodzi ze Śląska a dziś jest w podróży, chyba ze Słowacji do Częstochowy. Specyficzny jest to jegomość, odpala fajkę za fajką :D Tymczasem walnęło gradem. Z pół godziny czekaliśmy, po czem każdy pojechał w swoją stronę. Ja w stronę Słowacji, a tytoniowy biker na północ. W Krościenku posilam się hamburgerem, po czym skręcam na Szczawnicę. Jakieś tam zakupy w biedrze, i wjeżdżam na szlak rowerowy przełomem Dunajca. Kto jechał ten wie jak jest tu pięknie. Dunajec wije się głęboką doliną pośród strzelistych, sięgających 300m wapiennych szczytów. W nurcie Dunajca zaś wiją się i manewrują różnorakie tratwy, kajaki i pontony. Pełne turystów jak i bardziej ambitnych zawodników, sportowców. Ścieżka pieszo-rowerowa przyklejona jest zaś do ściany tego pięknego wąwozu. Zalicza ona różne hopki, podjazdy-zjazdy i inne wywijasy. Kiedyś była szutrowo-żwirowa, dziś już w całości utwardzona, czy to kostką czy jakimś eko-betonem. Turystów od groma, zarówno tych pieszych jak i rowerowych. Zelektryfikowanych, oraz takich jak ja, którzy prąd na pokładzie mają tylko w lampkach i liczniku ;) Na stromszych odcinkach jakieś dziwne znaki „sesednij z kola”, ale mało kto się tym przejmuje. Przejazd koło Czerwonego Klasztoru zakończony jest zaś niezwykłym widokiem na Trzy Korony. Choć nie wiem dlaczego tylko trzy?. Dopatrzeć się można w tym masywie 4 szczytów. A teraz przeczytałem że tak naprawdę jest tam nawet 5 nazwanych wierzchołków, każdy o wysokości 900+m. Na Słowacji obieram póki co cestę numer 543, która zaprowadzi mnie do Starej Lubovni. Jest tu do zaliczenia jeden podjazd, przełęcz, jak zwał tak zwał, i potem zjazd do miasta (ominę je obwodnicą). Powoli zbliża się wieczór, i znowu się chmurzy. Jest południu jest nawet chmurzysty twór przypominający wał szkwałowy. Aczkolwiek wygląda na to że najgorsze już przeszło chwilę przede mną. To COŚ się do mnie nie zbliża tylko oddala. Zostały tylko mokre drogi, i powalone drzewa. „Hasici” czyli straż pożarna jedzie wzdłuż drogi i piłami udrażnia przejazd. Za Starą Lubovną obieram cestę nr 68, kierunek Preszów. Idealnie gładka, z czytelnymi białymi liniami i błyszczącymi nowością niebieskimi drogowskazami. No taka nie po Słowacku ta droga: brakuje kolein, kraterów, przerębli i pogiętych, wyblakłych od Słońca znaków :D Jak tak można?! Ciągnę nocą przez te Słowackie zadupia, aż tu nagle w jakiejś wiosce nieopodal Sabinova chyba, odgłosy wiejskiej dyskoteki. Kończy się jakiś słowacki kawałek, i rozbrzmiewa znajomy bit: „Ja, uwielbiam ją. Ona tu jest, i tańczy dla mnie!” :DDD Tymczasem lokalizuję kolejną burzę, trzecią już. Ale jest daleko, kawał przede mną, widzę tylko błyski, nie słychać grzmotów. Obserwuję zatem ten piękny spektakl na niebie z bezpiecznej odległości. Nawałnica przechodzi powoli z prawa na lewo, czyli z południa na północ. Po czym znika gdzieś w oddali. Zapewne idzie teraz nad Polską, w Beskidzie Niskim, czy też innym Krośnie, Rzeszowie… Noc jest ciepła i przyjemna. Ale coraz bardziej morzy mnie senność. Ratuję się krótkimi drzemkami na zastavkach (przystankach autobusowych). Do Preszowa dociągam koło drugiej w nocy. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem. Zaliczam m.in. wielki gmach Preszowskiego „Urzędu Wojewódzkiego”. Ależ tu jest syf :D Te pordzewiałe latarnie i „ekologiczne” zielone chodniki. Tj. chodniki składające się z asfaltowych koślawych łat. A ze szpar pomiędzy nimi wyrastają chwasty i inne kwiatki. Na wyjeździe z miasta kolejna, dłuższa drzemka na przystanku. Gdy startuję niebo robi się już niebiesko-różowe. Ostatnia prosta do Koszyc, czyli route number 20. Słońce powoli wyłania się zza szczytów wschodniej Słowacji. Drogą nr 20 do samych Koszyc jednak nie dojadę, gdyż kawałek przed miastem przekształca się ona w expresówkę. W Budzimirze trzeba odbić w prawo, i boczną cestą wspiąć się na wzgórze. Ech wspomnienia, przypomina mi się pierwszy atak na Koszyce. Kiedy to było, 2017 chyba rok! I potem z Koszyc ciągnąłem do PL, do Muszyny na pociąg. Bo z jakiegoś powodu bałem się zagranicznych pociągów. Aż któregoś raza, w 2019 roku znowu byłem w Koszycach, i znowu miałem jechać do Polski na pociąg. Ale z czasem stałem tak że bym prawdopodobnie nie zdążył. I wtedy pierwszy raz wróciłem zagranicznym pociągiem, z Koszyc. I tak to wszystko się zaczęło – zaczął się podbój europejskich stolic – Wiedeń, Praga, Brastysława, Berlin, Budapeszt… Tymczasem na szczycie wspomnianego wzgórza dostrzegam kolejną burzę - tym razem błyska się nad szczytami na zachodzie. Ale ona mnie nie dopadnie. Zostaje już tylko zjazd ze wzgórza do Koszyc, doliną Hornadu. Przed miastem charakterystyczne ogromne linie WN, oraz kamieniołomy na okolicznych wzgórzach. Jest nawet rozwieszona wysoko ponad drogą kolejka linowa do transportu urobku, chyba nieczynna. Rozpoczynam zwiedzanie drugiego największego słowackiego miasta (raptem 200tys. mieszk., porównywalne z Rzeszowem). Ale zanim rozpocznę zwiedzanie to mała drzemka na trawniku ;) (Gdy śpię na ziemi, kładę rower na boku a sakwa służy mi za poduszkę). Jest 8 rano, ostatni sensowny pociąg mam po 12tej. Więc mam 4h. W planie są dwie rzeczy: starówka i jeśli to możliwe, ablucja w jakimś zalewie (nie, nie możliwe…). Starówka akurat jest tutaj wyjątkowo okazała. Centralny punkt miasta to podłużna „wyspa” rozciągająca się z północy na południe. Pośrodku mały park, pięknie odrestaurowana fontanna (foto tytułowe), no i ogromna katedra. Jakieś tam fotki, i zmierzam na południe miasta, tam wypatrzyłem na mapie różne zbiorniki wodne. Po drodze podziwiam cały ten słowacki pierdolnik. No wygląda to jak wygląda jak Polska 20 lat temu :D Pokruszone koślawe betonowe alejki, przystanki autobusowe w centrum (!) w formie zardzewiałego pogiętego słupka - bez kawałka ławki czy wiaty. Latarnie z lampami w kształcie chochelek, jakie pamiętam z dzieciństwa. Całości dopełniają wszechobecne pomniki, monumenty z poprzedniej ustroju. Z czerwonymi gwiazdami… Mają tutaj jakąś manię koszenia trasy. Całe łąki ścięte na zero, co w połączeniu z upałami sprawia z zieleni zostaje suche, wypalone słońcem ściernisko... Jadę koślawą ścieżką rowerową wzdłuż Hornadu w poszukiwaniu odrobiny wody, w celach higienicznych. W istocie znajduję jezioro, na mapie opisane jako „Jezero”. No tylko wykąpać to się za bardzo tu nie da. Tzn. jakby się uparł to pewnie by się dało, ale to po prostu nie jest kąpielisko. Jest tylko ładnie wykoszona łąka, można sobie poleżeć w cieniu drzew. Plus na wodzie jakaś tyrolka dla amatorów wodnych szaleństw. No nic, znajduję kawałek krzaków i myję się za pomocą mokrych chustek, i przebieram w czyste ciuchy. Zmierzam powoli na zelazną stanicę, tj. dworzec kolejowy. Przed dworcem jak zawsze podziwiam OGROMNĄ topolę. Zdecydowanie jedna z największych jakie widziałem. Obwód pnia 710cm, co daje w przeliczeniu średnicę (gdyby był idealnie okrągły) 226cm! Ciekawostką jest, że dwa ogromne pnie na wysokości kilku metrów zrośnięte są gałęzią. Na dworcu wciągam wreszcie coś ciepłego, i pakuję się do pociągu. Jest to spalinowy szynobus, który oczywiście nie zawiezie mnie do samego Krk. Jedzie do S. Lubovli. A ja wysiądę trochę wcześniej, w Plavec. Stamtąd mam ~20km na rowerze do Muszyny, i potem drugi pociąg, do Krakowa. W Plavcu wysiadam przed 14tą. I na zachodzie znowu jest granatowo :) Na szczęście ja jadę bardziej na wschód, krajówką do przejścia w Leluchowie. Tak się składa że drugi raz jednej trasy jadę ten sam odcinek: w nocyw dzień. Dociągam szybko ile sił do przejścia SK/PL, i tu jestem bezpieczny. Na dawnym przejściu granicznym jest bowiem ogromna wiata, zadaszenie. Zastawiam się czy jechać dalej? 10km do Muszyny. Tylko tyle i aż tyle. Tylko bo to pół godzinki jazdy. Aż bo gdy dopadnie mnie burza to ta droga idzie przez zupełne zadupia, bez kawałka przystanku autobusowego. Postanawiam zaczekać, i to był super pomysł. Nie minęło 10 minut, i lunęło. A potem walnęło gradem! Kolejne auta zajeżdżały pod dach a kierowcy liczyli wgniotki na karoserii. Z godzinę czasu straciłem, ale schronienie eleganckie miałem, bardzo bezpieczne. Oczywiście na planowany pociąg nie zdążę, ale to nic, bo w zapasie są jeszcze dwa albo i trzy. Ostatni coś koło 21szej tak że luzik. W Muszynie znowu jakieś ciemne chmury idą z innej strony ale teraz to już se mogą. Robię tam zakupy, zwiedzam miejscowość. Pociąg Regio o 17.45. Powrót do Krk bez przygód, w domu koło 2giej.

Udana wycieczka. Koszyce zaliczone. Widziałem co najmniej 5 burz, z czego dwie zaliczyłem – pierwszą i ostatnią.

7.55 (sb) - 21.50 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

Eliaszówka

d a n e w y j a z d u 78.92 km 18.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Piątek, 29 września 2023 | dodano: 30.09.2023



https://photos.app.goo.gl/ZWVd9KVi1kq7mM9r8

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/29-09-2023-eliaszowka-766e428?u=m&sh=qek9hh

Tak więc dziś osiągnąłem nieco lepszy bilans "wycieczki MTB": na 79km trasy terenu wyszło 18km :) A było to tak:
Kolejne potężne uderzenie lata pod koniec września postanowiłem wykorzystać na kolejny terenowy trip. Wahałem się pomiędzy:
- klasyk, tj. Turbaczyk i piwko/naleśniczki w schronisku
- klasyk light, czyli Lubomir
- nowości w B. Wyspowym, np. Pasierbiecka Góra i okolice
- nowości w B. Sądeckim – Eliaszówka, która chodziła mi po głowie od dawna.

Tak właściwie decyzję podjąłem rano przed wyjazdem. Stanęło na Eliaszówce. Pędem do Bieżanowa na pociąg. Odjazd 7.59. Tym razem nie było problemu z przepełnieniem składu bikerami, nie było zamieszek, gróźb i bójek ;) Mogę zatem spokojnie obadać na telefonie przebieg trasy. Start w Piwnicznej. Stamtąd przejazd bardzo zachęcająco wyglądającymi na mapie szlakami przez Eliaszówkę, Obidzę, przeł. Rozdziela. I tu albo zjazd do Jaworek, albo… dalej bardzo kuszącym szlakiem niebieskim, przez Wysokie Skałki aż do Szczawnicy. A szlaki te bardzo fajnie wyglądają na mapie, gdyż raz nabiera się wysokości i potem leci grzbietem, 800, 1000, 900m n.p.m. itp. Bez jakichś karkołomnych wspinaczek jak ostatnio na Lubogoszcz ;) Za Sączem wsiada wycieczka kilku starszych, wesołych Panów na elektrykach. Jak to mężczyźni, dyskutują o różnych technicznych rozwiązaniach zastosowanych w ich elektrycznych bicyklach. W Piwnicznej o 11tej. Przed wjazdem na szlak wciągam burgera/frytki. I odnajduję szlak zielony, i idący równolegle z nim niebieski rowerowy. Właściwie to trzymał się będę oznaczeń szlaku zielonego pieszego, bo te niebieskie rowerki to namalowane są na drzewach bardzo rzadko, słabe oznakowanie… Początek to wypych stromą ścieżką, a potem zaczyna się podjazd nowiutką gładziutką BETONOWĄ drogą prowadzącą do wysoko położonych przysiółków Szczawnicy. Nachylenia potężne, a z nieba leje się żar. Pogoda jak w sierpniu :) Drzewa liściaste ciągle zielone, odsetek pożółtych liści oceniam na max 10% !!! Nie tylko z pogodą coś mi nie gra. Słabo mi idzie ten podjazd. Chyba coś mnie bierze, osłabienie, głowa pobolewa. No to nie wróży dobrze na dalszy przebieg trasy. Staram się tym nie przejmować, po prostu częściej niż zwykle odpoczywam. Za plecami piękne widoki na dolinę Popradu i Piwniczną. Betonowa tafla kończy się, zaczynają betonowe płytki z dziurkami. Ostatnie domostwa, zamieniam kilka słów z tubylcami, i wreszcie wjeżdżam na szlak. Póki co w miarę płasko, lekko i przyjemnie. Są dwa cięższe fragmenty ze stromym wypychem a nawet schodkami, Pan z wioski mnie o tym przestrzegał. W końcu pomiędzy drzewami dostrzegam potężną sylwetkę wieży widokowej. Eliaszówka zdobyta! Jest godz. 14ta, czyli tempo takie sobie ;) Wchodzę oczywiście na szczyt. Nie jestem pewien co obejmuje panorama i nie chce mi się sprawdzać, ale wydaje mi się że ta ściana gór na horyzoncie to pasmo Jaworzyny Krynickiej. Dalej zielonym, kierunek: Obidza. Sporo w dół, ze 100m do wytracenia. Wszystko w siodle :) Była jedna prawie gleba w błocie. Tzn. rower wyglebił, ale ja nie, bo udało mi się zeskoczyć :D Zaraz jest znajoma mi dobrze przełęcz. Mijanka z szosowcem ;) Na Obidzę też prowadzi gładka (acz stroma) betonowa tafla drogi. Zamiast jak ostatnio czerwonym, skręt w lewo w niebieski. Zapomniałem dodać, ale szlak cały czas biegnie granicą PL/SK. Co kawałek granica oznaczona jest solidnymi betonowymi słupkami. Po jednej stronie literki P, po drugiej S, i kilometry. Słupki raz po prawej, raz po lewej stronie drogi, tak że trochę po Słowacji dziś pojeździłem :) Po drodze mijam zapewne jakieś mniej ważne szczyty, potem sprawdzę jakie. Szlak biegnie raz lasem, raz w Słońcu. Oprócz drzew iglastych, sporo mocno powykręcanej trudami górskich wichrów karpackiej buczyny. Mijam dwóch panów po 50ce, na nieelektrycznych lowelkach, pchających pod górę. Sza-cu-nek. (Ja też bym pchał). W końcu wyłania się wielka hala. Szybki zjazd po trawie. A raczej slalom między minami, tj. krowimi plackami :D Przełęcz Rozdziela. Lub jak kto woli „Sedlo Rozdiel”. I tu niby miałem jechać dalej, przez Wysokie Skałki, do Szczawnicy. Ale czas na obiektywne rozeznanie sytuacji, a nie myślenie życzeniowe. Dochodzi 16ta. A tu do pokonania mam drugi taki kawał szlaku, jak do tej pory. Być może trudniejszy, bo szlak rowerowy kończy się, a dalej idzie tylko pieszy. Przed oczami właśnie mam stromy podjazd wypych na Wierchliczkę. Zachód Słońca przed 19tą. Jestem na Słowackiej granicy, 120km od Krakowa, lekko osłabiony przez kowida czy inną grypę. Nie, to się nie uda. Zawrotka, i skręcam w żółty szlak do Jaworek. Piękny, szybki zjazd po łące. Raz, dwa, i jestem w Dolinie Białej Wody. Pierwszy raz życiu. Kułwa jak tu pięknie! Warto było skrócić. Szutrowa droga biegnie doliną potoku, co kawałek mostki i brody, przejazdy po betonowych płytach. Wybieram te drugie, żeby opłukać oponki z błota. Po obu stronach, nie wysokie, ale malownicze skały, skalne urwiska. No super. Akurat jest MOP (miejsce obsługi pedalarzy). Dużą pumpą dobijam niewielkim wysiłkiem brakujące atmosfery do opon. Te które upuściłem wjeżdżając na szlak. Terenowe opony już tak fajnie nie gwiżdżą na asfalcie, ale za to jedzie się dużo lżej. W centrum Szczawnicy wciągam tam gdzie ostatnio koryto kapsalona. A w telefonie mam już zakupiony bilecik na pociąg :) Regio ze Starego Sącza o 19.58. Nie. Nie chce mi się nawijać ponad 100km asfaltu po górach, na terenowych oponach, z osłabieniem, i z inwersjami: w miarę ciepło na górze, w dolinach zjazd w zimnicę. To by mogło nie skończyć się dobrze. Pozostaje 40km asfaltu, po płaskim. W sam raz. Mijam Krościenko, i zapadającym zmroku i chłodzie toczę się do Sącza. Mijam tych samych dwóch Panów których widziałem na szlaku, jadą w kierunku przeciwnym. Czuć zapach jesieni. Mam na myśli zapach cuchnącego, siwego, ciężkiego dymu z domowych kominów. Płożącego się nisko nad ziemią, a pochodzącego zapewne ze spalania starej sklejki, polakierowanych sztachet płotu czy zużytych pampersów małego bąbelka. Nic śmiesznego w sumie. Tylmanowa, Zabrzeż, Łącko, Gołkowice. Stary Sącz, stare śmieci. Tj. miasto dobrze znane z moich pierwszych tras sprzed 10 lat, z pierwszych podbojów Gór, pierwszych wjazdów na Przehybę ;) Jestem 40 minut przed odjazdem, tak że zdążam jeszcze zakupić lody i Gripex Control. Oraz posłuchać na ławeczce koncerciku, śpiewają Budkę Suflera. „Nie wierz nigdy kobiecie…” Nie muszę wierzyć, bo póki co nie mam kobiety. Podróż pociągiem bez przygód, pociąg prawie pusty. Wysiadam w Krakowie-Bieżanowie, w domu 23.35. Ten pociąg to był świetny pomysł, bo w Krakowie zimnawo. Nawet wolę nie myśleć że dochodzi północ a ja może dojeżdżam na rowerze do Dobczyc. A może jestem dopiero w Kasinie, i żłopię zimnego energola na Slovnafcie, żeby nabrać sił na podjazd…

Górskie plany i ambicje zrealizowane tym razem w 50%, czyli w sumie nie tak źle. W czasie ostatniej wycieczki w Sądecki zrealizowane były tylko w 25%. Szlak re-we-lac-ja! Na pewno tu wrócę. Bardzo przystępny, bardzo rowerowy. Nabiera się dużo wysokości po betonie, a potem płynie granią. Gładka, płynna jazda, ale trochę urozmaiceń: stromizn, kamieni, korzeni, wiecznych kałuż też jest :)

Zaliczone szczyty:
Eliaszówka 1023
Przeł. Obidza 930
Syhła 935
Hurcałki 938
Szczob 920
Przeł. Rozdziela 802

7.35 - 23.35


Kategoria > km 050-099, Powrót pociągiem, Terenowo