Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w kategorii

Powrót pociągiem

Dystans całkowity:60331.98 km (w terenie 289.50 km; 0.48%)
Czas w ruchu:1232:54
Średnia prędkość:18.48 km/h
Maksymalna prędkość:406.64 km/h
Suma podjazdów:240690 m
Liczba aktywności:212
Średnio na aktywność:284.58 km i 14h 00m
Więcej statystyk

Wawa

d a n e w y j a z d u 241.87 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 14 sierpnia 2021 | dodano: 18.08.2021



https://photos.app.goo.gl/TravX52RmxuLFyjw8

dom - Krk Główny - PKP - Radom - Głowaczów - Warka - Góra Kalwaria - Piaseczno - Wawa - zwiedzanie - PKP - Krk Główny - dom

8.30 (sb) - 19.00 (ndz)


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Ryzykowna operacja ;)

d a n e w y j a z d u 470.39 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 7 sierpnia 2021 | dodano: 10.08.2021



https://www.alltrails.com/explore/map/wien-7-9-08-2021-7fea637?u=m

https://photos.app.goo.gl/Z23Xy3TTDBvHGSs2A

Pomysł na tytuł taki, bo jest to pierwsza trasa na nowym siodełku. Na zupełnie nowym modelu siodełka. Z siodełkami jest ogólnie taki zawsze powtarzający się problem, że gdy po 2-3 latach moje stare idealne siodełko kończy żywot to okazuje się że ten model nie jest już produkowany. Leżaków magazynowych też nie ma, i ciągle muszę wybierać nowy model, i się do niego od nowa przyzwyczajać. Tak było i tym razem. Musiałem zamienić San Marco Nino na San Marco Trekking. Różnice nie są ogromne – ale są. Jest 10mm szersze (NIE CHCĘ CORAZ SZERSZYCH SIOEŁEK) i ma otwór w środku. Na szczęście materiał jest w SanMarco niezmienny od lat – BioFoam. Twardawa piankowa skorupa, bez żadnych żeli. Myślałem żeby włożyć do sakwy stare w razie W, ale jednak zrezygnowałem. Zaufałem swojemu tyłkowi i postawiłem wszystko na jedną kartę ;) Jak chodzi o sam cel, tj. Wiedeń to atakuję go po raz drugi w karierze, pierwszy raz byłem w 2019 roku. Natomiast tym razem pojadę inną trasą. Zamiast B-B, Cieszyn i potem całość przez Czechy teraz polecę na Żywiec, kawałek Słowacją, i inna końcówka przez Czechy.  Sporządzam rozpiskę jak za starych dobrych czasów, gdy nie miałem GPSa w tel. ;) Tak na wszelki wypadek, bo droga kręta i zawiła, zwłaszcza w Czechach.

Wyruszam o leniwej 8mej minut 30 i lecę krajóweczką na Skawinkę. Wciągam jakieś tam bułki, i dalej, skrótami na Krzywaczkę. Stare śmieci, 10 lat temu gdy byłem niedzielnym rowerzystą i robiłem 200km traski często atakowałem tędy Krowiarki (lub wracałem z Krowiarek). Krótki epizod krajową 52, i wojewódzka na Zembrzyce. Mijam charakterystyczne niebieskie zabudowania Sułkowickiej Kuźni (fabryka narzędzi) a droga zaczyna piąć się do góry. Zaczyna się podjazd na pierwszą, niewysoką przełęcz – Sanguszki. Fotki przy charakterystycznym obelisku na szczycie zabrakło, jest za to fotka pięknie odnowionego  źródełka. Zjazd do Zembrzyc, most na Skawie, krajówka, Sucha Beskidzka, znane okolice. Za Suchą odbijam w rzadziej jeżdżoną drogę – skrót do Jeleśni, wzdłuż linii kolejowej. Po drodze ścianka na której wyprzedzam jakichś lokalnych szoszonów, czyli pomimo piwnego brzucha nie jest u mnie z formą u mnie tak źle ;) Szczyt podjazdu wypada na granicy  woj. Śląskiego. Zjazd do Jeleśni, kawałek ruchliwą krajówką na Żywiec. Do centrum nawet nie wjeżdżam tylko starą szosą, starym szlakiem wylatuję na południe. Mijam zakłady przemysłowe, hale magazynowe i piętrzące się wysoko stosy skrzynek znanego i cenionego  producenta popularnych, niskoprocentowych wyrobów alkoholowych. Wzdłuż starej szosy równolegle idzie efektownymi wiaduktami, mostami droga ekspresowa. Z miasteczek mijam Węgierską Górkę oraz miejscowość rodzinną braci Golec – Milówkę. Tutaj, kawałek za najefektowniejszym  wiaduktem następuje pewien problem natury nawigacyjnej. Okazuje się że boczna droga którą planowałem jechać dalej ku granicy nie istnieje/istnieje ale w postaci gruntowej. Ciężko stwierdzić, bo zamiast mostku jest bród przez rzekę... Ostatecznie skręcam na Kamesznicę, i rozpoczynam się podjazd na przeł. Koniakowską… No niby fajnie, lubię podjazdy ale nie w dzisiejszych okolicznościach. Teraz celem jest Wiedeń a nie zaliczenie jak największej ilości przełęczy w Beskidzie Żywieckim… Dodatkowo droga ta wiedzie raczej ku Czechom, do Jablunkova a ja chciałem na Zwardoń i Słowację… Przed szczytem Koniakowskiej odnajduję skrót którym powinno udać się skorygować kurs. Boczna dróżka wspina się na garb, po drugiej stronie którego jest szosa na Zwardoń. No tu to już nachylenia podchodzą pod  20% :) Ale walczę, nie poddaję się, nie prowadzę. NO PAIN – NO GAIN. Jadąc przez Koniakowską i później zawracając nadłożył bym z 10km ale chyba straciłbym mniej sił niż na tej ściance. Dociągam do wojewódzkiej po drugiej stronie grzbietu, mały zwrot w tył, i wjeżdżam wreszcie na właściwy tor – drogę techniczną  wzdłuż Eski. Która bezbłędnie prowadzi mnie do przejścia w Zwardoniu. Zapomniałem zameldować się w ehranicy że wjeżdżam na SK ale Pani Policjantka macha ręką i mnie puszcza. Czipa i paszport mam. Zbliża się wieczór, 140km w upale po górach i ściankach zajęło mi 10h brutto… No nie był to dobry start ale od teraz będzie tylko lepiej. Rozpoczynam drugi etap wycieczki – 60km po nieznanych, Słowackich drogach. Najpierw w dół, doliną rzeki do Czadcy.  Ekspresówka idzie równolegle drugim jej brzegiem, przyklejona efektownymi estakadami do zboczy gór. W Czadcy robię  zakupy na OMVce przed nocną jazdą. I skręcam w boczniejszą,  trzycyfrową drogę ku Czeskiej granicy. Dzień powoli chyli się końcowi. Na jednym z przystanków przygotowuję się nocnej jazdy – przebieram, montuję lampki, ładuję kofeinę itp. itd. Wciągam wiedeńskie wafelki. Dodawały mi one sił w trasie do Wiednia w 2019 roku, towarzyszą mi i dziś :) Mijam jakieś tam senne miasteczka, jedyne miejsce w którym tętni tu życie to przydrożna restauracja z jakimś weselem/imprezą. Dojeżdżam do  infrastruktury z daleka przypominającej przejście graniczne – droga rozdziela się na szerokie place przykryte wiatą, dużo symetrycznych zabudowań po obu stronach. Ale to tylko nietypowa stacja benzynowa w ten efektowny sposób wkomponowana w szosę. Droga zaczyna wspinać się serpentynami i jak się potem okazuje na słowacko-czeskiej  granicy wypadanie najwyższy punkt trasy – przeł. Makovski Priesmyk, 802m n.p.m. Jakiejkolwiek infrastruktury dawnego przejścia granicznego brak, jedynym śladem że wjeżdżamy do innego państwa są stosowne tablice. Pierwsze kilometry po czeskiej ziemi są bardzo przyjemne, zaczynają się długim zjazdem z przełęczy. Po drodze rzecz zupełnie niespotykana. Środek nocy, po pierwszej, mała czeska miejscowość na jakichś zadupiach a tu  impreza, pijaństwo, śpiewy, gwar, tłum ludzi na środku drogi! Czesi są z reguły bardzo grzeczni i w nocy śpią. W Czechach w nocy wszystko jest pozamykane, zjawisko nocnego życia tam prawie nie występuje, poza wielkimi miastami. Przepuszczam pijane towarzystwo i jadę dalej. Z kolejnych ciekawostek mijam miejscowość o wdzięcznej nazwie  Karolinka :) Pierwsze większe zaś miasto do którego docieram to  Vsetin. Coś niecoś tam zwiedzam, i zmieniam kurs na bardziej południowy. Jadę „cestą na  Vysovide” (drogą na Wyżowice), tą ze słynnej piosenki :) W okolicznych lasach podobno grasuje potwór, tak że trzeba uważać. Potwór szczęśliwie mnie nie dopada, dopada za to senność. A gdy kończę drzemkę na przystanku i zaczyna świtać, dopada mnie załamanie pogody. Po prostu zaczyna padać. Trochę przeczekuję, ale w końcu jadę dalej w umiarkowanym deszczu. W okolicach Zlina wypogadza się. Na Benzinie wciągam Orlenowskie hot dogi, a w Lidlu robię rozsądne cenowo zakupy. I tu mały fail. Moja znajomość ang. nie jest na wybitnym poziomie, i kupiłem litrowy  SYROP z czarnej porzeczki, myśląc że to sok… Takie słodkie że po trzech łykach to wywaliłem to do śmieci… Można by niby mieszać z wodą mineralną i rozcieńczać, ale moim celem jest w tym momencie dotarcie do Wiednia. A nie mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie mam czasu na mieszanie syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Nie chce mi się mieszać syropu z czarnej porzeczki z wodą mineralną. Ja chcę jechać do Wiednia. Przelatuję przez Zlin, kawałek za miastem mijam zaś…  Muzeum wszystkiego. Zbiorowisko sprzętów wszelakich, głównie z poprzedniej ustroju. Są stare czeskie ciężarówki, lokomotywy, maszyny budowlane. Ale jest też i żaglowiec, jak i latarnia morska. W Otrokovicach obieram kurs na południe, ku kolejnej – nazwijmy to może trochę nieładnie – atrakcji. Zniszczonych przez huragan wsi pod Hodoninem. Jakieś tam kolejne i kolejne typowe czeskie niewielkie miasteczka, z których mało co zapamiętałem. Odcinek ten zapamiętałem z mega skwaru, ochładzania się w  fontannie, w którymś momencie nawet siadłem na chodniku w cieniu, bo już miałem dość. No i takie jeszcze dwie nazwijmy je umownie „ baszty” przy wjeździe do któregoś miasteczka, zapadły mi w pamięć. Wreszcie jest Hodonim, przejeżdżam tylko, szkoda czasu na zwiedzanie. Zamiast jechać dalej główną szosą odbijam tu w boczną, równoległą drogę która prowadzić będzie właśnie przez te zniszczone wioski. Jeszcze do nich nie wjechałem a pierwsze ślady żywiołu już widzę Mocno zdemolowany  las, w którym większość drzew leży a nie stoi. W końcu są, pierwsze zrujnowane domy. No masakra. Domy pozbawione dachów, z oknami zabitymi dyktą, ściany podparte belkami żeby nie runęły. Stalowa  hala CAŁA odarta z blachy, ostał się ino sam szkielet. Żelbetowe  słupy energetyczne złamane w pół niczym zapałki. Stacja kolejowa z gołymi stalowymi słupami, pozbawionymi całkiem trakcji. Obrazki jakie zazwyczaj ogląda się w wiadomościach np. z Ameryki po przejściu tornada. Tylko że tutaj takie coś wydarzyło się w Europie Środkowej, zaraz koło nas. Równie dobrze mogło i się przydarzyć np. w Krakowie. Największe wrażenie zrobiła na mnie wysoka na 10m hałda.  Hałda gruzu z domów… Co chwila przyjeżdżał traktor z przyczepą i dowoził kolejny „towar”. Policja kursuje w te i we wte, pilnując ocalałego dobytku przed rabunkiem. Z pozytywów widać natomiast że praca wre, ludzie odbudowują swoje domostwa. Głównie stawiają nowe więźby dachowe, ze świeżych drewnianych belek. Parę km dalej ważny punkt, taki milestone. Ważny nie tylko tej ale i każdej innej ambitnej trasy – pierwszy drogowskaz z napisanym celem wycieczki. Pierwszy drogowskaz na  Wiedeń! Jeszcze stówa. Jest ostatnie miasto przez granicą, Brzecław. Jakieś tam zakupy na stacji za miastem, i Republik Osterrich czeka :) Godz. 19, minut 10 – osiągam  Orterrich landesgrenze! Drugi raz w karierze. Pierwsze miasteczko z niewielkimi domkami, pierwsze betonowe szosy. Las  elektrowni wiatrowych, charakterystyczne, solidne znaki drogowe ze stalowymi ramami wokół. Pierwsze słowa w niemieckiej gwarze. Ciągnące się po horyzont  słonecznikowe łany, koncert świerszczy z nich dochodzący. Wspomnienia wracają, jest prawie tak samo fajnie jak w 2019 roku, kiedy pierwszy raz atakowałem Wiedeń :) Prawie, bo wtedy to był mój pierwszy raz ;) Delektuję się trasą i z ciekawością małego dziecka podziwiam ten inny, egzotyczny dla mnie świat. Np. takie automaty z  papierosami :O Mnóstwo tego tutaj. Dwa lata temu tego nie dostrzegłem. Jest nawet automat z  winem! Mijam kolejne cośtamdorfy i cośtamburgi, tymczasem powoli zaczyna zmierzchać. Ale niebo ciemnieje również z innego powodu – zbliżającej się burzy. W dodatku dokładnie przede mną. Zaczyna grzmieć i się błyskać. Coraz częściej i częściej, w końcu dopada mnie deszcz. Szczęście w nieszczęściu że apogeum, ulewa wypada w centrum miasteczka – akurat nie -dorfu ani -burgu, tylko Mistelbachu. Z godzinę przeczekuję nawałnicę dobrze ukryty w podcieniu jakiegoś sklepu. Nawet miałem mięciutki  dywanik żeby usiąść :) Gdy wreszcie zaczyna wygasać w słabnącym deszczyku ruszam dalej. Waham się nad wariantem trasy, można jechać główniejszą szosą i potem wzdłuż autostrady lub boczniejszymi drogami. Wybieram tą drugą opcję, na GPSie wydaje się tu bowiem być więcej terenów zabudowanych. Co za tym idzie więcej potencjalnych schronień przez ewentualnym powrotem burzy. Lekko pagórkowata szosa wije się i przeplata z linią kolejową. Deszczyk w międzyczasie ostatecznie wygasa. Jest po prostu magicznie: lekkie, pachnące wręcz po burzy powietrze, mokra, lśniąca księżycowym blaskiem szosa. Wyrastająca zza horyzontu  łuna żółtego światła. Światła wielkiego miasta. Przejeżdżam nad autobahnem, i dobijam do prostej po horyzont szosy. Znanej mi już szosy ;) Tak, to ostatnia prosta przed Wiedniem :) Wjeżdżałem nią do Wiednia 2 lata temu. Mijam przemysłowo – magazynowe przedmieścia, w tym magazyny austriackiej poczty, no i jest!  Wien!!! Osiągnięcie tej tablicy 2 lata temu było po prostu osiągnięciem orgazmu, rowerowego orgazmu. Dziś jest tylko bardzo fajnie :) Lecę dalej prosto na centrum, i rozpoczynam zwiedzanie. Jest bardzo cicho i spokojnie, żadnych imprez - noc ndz/pon. Podziwiam głównie otaczającą mnie austriacką solidność, ład, porządek, oraz zawiłości niemieckiego języka. Np. wyrazy składające się z ponad  20 liter. Solidne konstrukcje znaków drogowych czy namalowane na betonowej jezdni białe zebry przejść dla pieszych. Żeby były bardziej widoczne mają  czarne obwódki. Właśnie, w Austrii mnóstwo jest niezniszczalnych betonowych dróg, jak i betonowych chodników. Nie z płyt czy kostki dauna tylko jednolicie odlanych. Infrastruktura rowerowa wzbudziła mój zachwyt już 2 lata temu, tak jest i dziś. Gładkie, asfaltowe/betonowe pomalowane na czerwono/zielono alejki. Z łagodnie wyprofilowanymi zakrętami, jednoznacznie oznakowane i z pomysłem upchnięte w miejską dżunglę, architekturę wielkiego miasta. Trochę wąskie ale muszą takie być, bo wciśnięte zostały w zabytkową tkankę miasta. Kolejną ciekawostką są… budki telefoniczne. W PL ciężko o takie relikty a tu jest ich cała masa. Automaty telefoniczne wyglądają na sprawne, w jednej nawet leżała książka  telefoniczna :D Łapiącą mnie coraz bardziej senność zwalczam drzemką na ławeczce na bulwarze. Nie jest to niebezpieczne, bo po prostu jest pustko i głucho, bardzo mało ludzi. Nawet w centrum pustki. Powoli wstaje kolejny dzień a ja powoli myślę o planie powrotu. Podziwiam jeszcze trochę wielkie, zabytkowe gmachy, nowoczesne szklane biurowce i kieruję się na dworzec. WIEN  HAUPTBANHOFF. Już go widziałem w ‘19 roku, jest bardzo imponujący, 12 peronów. Jest 7 rano. W kasach niestety okazuje się że w popołudniowym pociągu nie da się kupić biletu na rower… Jedyną na dziś opcją powrotu jest pociąg po 8, czyli za godzinę… No to sobie nie pozwiedzam, a w planie miałem jeszcze kilka godzin szwendania się. Cóż, bywa i tak, jest to z drugiej strony motywacja żeby jak najszybciej uderzyć jeszcze raz na Wiedeń. W dodatku pomyliłem się i zamiast kupić bilet do Krk, kupiłem do Katowic. Z Katowic będę musiał wrócić regio. Podróż QBB / Kolejami Śląskimi komfortowa i bez przygód.

Pomimo pewnych trudności, jak np. oranie 20% ścianek i nieplanowane zaliczanie przełęczy jeszcze przed wyjazdem z Polski cel osiągnięty, drugi raz do Wiednia w karierze. Zabrakło tylko tej wisienki na torcie, czyli dłuższej eksploracji miasta. Ale z drugiej strony jest to motywacja żeby jak najszybciej uderzyć do Wiednia raz jeszcze :) Przecież nie to chodzi żeby złapać zajączka, tylko żeby go gonić. Czy tam króliczka. Tyłek zniósł nowe siodełko bez szwanku, zupełnie bez potrzeby się tym martwiłem.

8.30 (sb) - 15.55 (pon)

Zaliczone szczyty:
Beskid Makowski:
Przeł. Sanguszki 480
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Jaworniki (CZ/SK):
Makovsky Priesmyk 801


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Strażnik czarnych butów

d a n e w y j a z d u 244.89 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 24 lipca 2021 | dodano: 10.08.2021

"Jest pan strażnikiem czarnych butów, bardzo dobrze" - takim tekstem zagadał do mnie pewien jegomość na rowerze, w trakcie nocnego zwiedzania Stolicy ;)

Dom - 10km do Krk Główny - PKP - Radom - DK7 - Białobrzegi - Grójec - DW722 - Piaseczno - 120km po Wawie - PKP - Krk Główny - 10km do domu.



https://photos.app.goo.gl/BYZHfcTPsFh8q5zKA

9.30 (sb) - 18.05 (ndz)


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Gwóźdź programu - Bratislava

d a n e w y j a z d u 483.91 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:37.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Poniedziałek, 12 lipca 2021 | dodano: 18.07.2021

Opis nastąpi.



https://photos.app.goo.gl/4J5smAjq2C6oDzdL9

https://www.alltrails.com/explore/map/bratislava-1...

Dlaczego zatem prawie 500km gdy na mapce raptem 350? Do Bratysławy ~350km, plus kilkadziesiąt km zwiedzania, potem Vlakiem Bratislava hl. st. - Kralovany, następnie ~25km na gumowych kołach do Dolnego Kubina (zastępcza komunikacja autobusowa = NEMOZNOST PREPRAVY BICYKLA), dalej stalowym szlakiem do Trzciany, ostatni etap wycieczki to 50km na rowerze Trzciana - Chyżne - Jabłonka - Rabka.

6.40 (pon) - ~11.00 (śr)

Zaliczone szczyty:
Beskid Żywiecki:
Przeł. Bory Orawskie (Spytkowicka)709 x2


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2021

Brno

d a n e w y j a z d u 350.81 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 3 lipca 2021 | dodano: 07.07.2021



https://www.alltrails.com/explore/map/3-4-07-2021-brno-a279094?u=m

https://photos.app.goo.gl/Wta9vhWRnSWYX8FL7

8.05 (sb) - 00.30 (pon)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Pomarańczowy alert :)

d a n e w y j a z d u 628.89 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 19 czerwca 2021 | dodano: 22.06.2021



https://photos.app.goo.gl/qdQ3aYNmdAsrgpaJ8

https://www.alltrails.com/explore/map/nad-morze-19...

A o jaki alert chodzi? O drugiego stopnia (w trzystopniowej skali) alert meteo. Ostrzeżenie przez upałami. Zalecane pozostawanie w domach, picie dużej ilości płynów, unikanie wysiłku fizycznego i oszczędzający tryb życia. Ja osobiście w ten weekend zastosuję się tylko do tego drugiego punktu tych zaleceń ;) Płynów faktycznie wypiję dużo tej trasy.
Nad morze! Trasy nad Morze to jeden z dwóch moich głównych aktualnych obszarów zainteresowań. Drugi to Europejskie stolice. I nawet myślałem nieśmiało o jakimś Berlinie... Ale chip wszczepiony 16 czerwca jeszcze nie działa. Jeszcze nie upłynęły 2 tyg. od szczepienia. Tzn. do Niemiec można wjechać, żadnych ograniczeń, ale powrót do kraju to zgodnie z przepisami kwarantanna lub test. Podobno kontroli na granicach raczej nie ma ale jednak się nie decyduję. Zostaję przy temacie Morza. Może to i dobrze bo nie wiem czy bym dojechał do tego Berlina. W lubuskim alert czerwony, 3 stopnia :) A propo szczepienia jeszcze – było ono w środę, a w czwartek byłem dość mocno osłabiony. Wahałem się czy pojechać w pt. czy sb, ale w zw. z powyższym ten drugi dzień wydał się mi się lepszą opcją.

Wolne biorę więc na pon. i startuję bardzo ciepłym sobotnim rankiem. Planu, rozpiski trasy, nie mam, będę ustalał na bieżąco. Ale w trakcie trasy upał szybko mnie uświadomi, że jeśli to ma się udać, to to musi być najkrótsza droga. Na Gdańsk, niecałe 600km. Ostatecznie wyjdzie praktycznie ta sama trasa co w ub. mies., w maju. Nie uprzedzając już więcej faktów i wracając na trasę: w cieniu parku na Prądniku wciągam pierwsze bułki, wlewam w siebie pierwsze puszki energetyka, i wyjeżdżam z miasta. 9 rano a już jest gorąco. Na podjazdach przed Skałą pot leje się strumieniami. Ze Skały na Wolbrom, z Wolbromia na  Pilicę, nie ma co się tutaj rozwodzić. Pierwsze pagórkowate dziesiątki km na Jurze zawsze idą szybko i sprawnie, droga zawsze sama znika tu pod kołami, i tak jest i dziś, pomimo upału. Jakaś tam fotka wiaduktu nad CMK, jakieś zakupy w Lelowie. Soki, napoje owocowe, Radlery, banany, żelki energ. z Deca. Na tym generalnie jadę. Taki gorąc że nie dam rady jeść nic innego, bułki po prostu nie przechodzą przez gardło. Połowa bułek idzie do kosza. Rondo przy  stacyjce w Św. Annie ciągle rozkopane, ale na rowerze przejechać się da. W Drochlinie skręcam z wojewódzkiej szosy w boczne drogi. Skrzypiec, Garnek, Borowa, znam na pamięć ten skrót. Dobijam do wojewódzkiej. Przejeżdżam przez Gidle & Pławno, dwa miasteczka ze wspólną cechą - w centrum każdego z nich rośnie piękny stary dąb. Zdjęć brak bo nie mam siły ich robić. Następne fotki dopiero z  Radomska. W cieniu zaułka kamienic wciągam lody, oraz kupuję dużo zimnego picia. W tym po raz pierwszy w życiu napoje z witaminami. Nie typowe energole, tylko napoje z magnezem i jakimiś tam mikroelementami. Sporo wleję w siebie jeszcze tego typu specyfików z magnezem. Myślę że to był pierwszy z dwóch świetnych pomysłów na jakie wpadłem tej trasy. Pomysłów które znacząco zwiększyły szanse na powodzenie całej operacji. A na ten pomysł kawałek przed Radomskiem, gdy podczas odpoczynku w lesie podczas próby wstania z ziemi złapał mnie skurcz w łydce. A skurcze są w moim przypadku są zjawiskiem niesłychanie rzadkim. W Radomsku wskakuję na krajową, starą jedynkę. Raz, dwa i jest  Piotrków Tryb. Ciągle jeszcze widno, długi czerwcowy dzień, uwielbiam je. Tu też najważniejsze zakupy, czyli duże ilości płynów. Zachód Słońca podziwiam dopiero nad Górą Kamieńsk. Zazwyczaj mijam ją w nocy. Upalny dzień powoli dobiega końca, zaczyna się gorący wieczór (po nim nastąpi ciepła noc). Pełne salonów samochodowych, placów z maszynami budowlanymi, magazynów, hurtowni, Łódzkie  przedmieścia ciągną się długo. Spocony i śmierdzący ale jednocześnie pełen sił i wigoru melduję się w Łodzi o godz. 23.00. Bardzo imprezowej Łodzi, należy dodać (noc sb/ndz). Właściwie to po głowie chodzi mi tylko kebab, ale jakoś tak się złożyło że przejechałem całą długość Pietryny (bardzo imprezowej Pietryny) i koniec końców tego kebaba nie kupiłem. Wszędzie albo kolejki albo trzeba wejść do środka gorącego lokalu, albo jedno i drugie. W dodatku śmierdzę i głupio mi tak stać wśród ludzi i śmierdzieć. Wyjeżdżam z Łodzi i obawiam się że czeka mnie cała noc na żelkach. Ale w sumie to dobrze wchodzą, mogę je jeść bez końca. Przedłużenie Łodzi, czyli  Zgierz. Parę km i jest Ozorków. Pijane wrzeszczące, rzygające żule, nie za ciekawie. Ekstremalnie krótka i ciepła noc kończy się zaraz za Łęczycą. A pierwsze oznaki brzasku, czyli jaśniejące niebo tak właściwie można było zaobserwować zaraz za Ozorkowem, trochę po godz. 2. A o 3ciej to dzień rozkręca się już na dobre. Zaczyna się poranne zamulenie. Drzemkę na  przystanku rozpoczynam koło 4tej, a kończę koło 5tej, gdy Słońce jest już kawałek nad horyzontem. Zaliczam Krośniewice i koło godz. 7 wita mnie niebieska tablica Kuj-Pomu. A zaraz potem charakterystyczny, długo wyczekiwany „milestone” - billboard " Witamy na Kujawach". Intensywnej żółci rzepaku już coraz mniej na polach, teraz króluje czerwień maków i fiolet jakichś innych, nieznanych mi z nazwy kwiatów. Sielankę tą przerywa odczuwalna miękkość w tylnym kole. Kapeć. Wymiana dętki nie problem, kłopoty zaczynają się przy pompowaniu. Pompka zacina się. Chyba wiem dlaczego. Miałem z nią niedawno pewną przygodę. Wróciłem z trasy w ulewie, i po kilku dniach postawiłem doglądnąć pompki. Wylało mi się z niej sporo wody. A raczej cuchnącej gnojówką wody!! Dziwna sprawa. Może przez jakieś wioski jechałem, z pól to spłynęło i się tam kisiło przez kilka dni? W każdym razie rozebrałem, rozkręciłem tą pompkę na części pierwsze, dokładnie umyłem, wysuszyłem, i złożyłem. Ale dalej trochę cuchnie. A dziś się właśnie dowiedziałem że tego się nie składa na sucho. O-ring w środku powinien być czymś nasmarowany, inaczej zacina się, spada, i klinuje. Na szczęście miałem "coś" do smarowania przy sobie: mini saszetkę z 5ml oleju do łańcucha. Na razie wystarczy, a w domu to wyczyszczę i zamienię na smar silikonowy (żeby nie spuchła guma). Naprawiłem zatem pompkę, potem koło, i ruszyłem dalej. Po drodze Lubień Kuj. ze swoim malowniczym zalewikiem (zdjęcia brak) a potem miasto Króla Kazimierza Wielkiego - Kowal. Kolejny duży check-point na mej trasie to Włocławek. Aby ominąć zakaz i chujową ścieżkę rowerową (nawierzchnia z piachu, żwiru i szyszek) oraz dla celów krajoznawczych, postawiam dojechać do centrum jak zazwyczaj, tj. boczkami przez lasy nad zalewem. Zresztą co by to była za trasa nad Morze bez odrobinki  MTB ;) Tłukę się więc kilka km przez nadwiślański las. Plus to cień i piękne okoliczności przyrody. Minus - nawierzchnia: trylinka, gleba, piach. Ale ogólnie da się jechać, wszak mam opony 28ki. Po dłuższych terenowych zmaganiach jestem wreszcie na rzeką. Widoki z bulwaru we Włocławku są naprawdę  spektakularne. Wody szerokiej na 300m Wisły mają niesamowicie intensywną, niebieską barwę. Sprawia wrażenie bardzo czystej. Bo np. Dunaj w Budapeszcie to jest raczej żółto-brązowy niż niebieski. A może to Słońce podświetlające pod odpowiednim kątem fale nadaje jej takiej barwy? Do tego piękny, majestatyczny zabytkowy most z zieloną kratownicą, i zielone wzgórza (wzgórki) na drugim brzegu. Dodaje to wszystko sił do dalszej walki, podnosi morale. Tym właśnie mostem przeprawiam się na drugi brzeg. I tu wpadam na drugi genialny pomysł tej trasy. Postanawiam się wykąpać w Wiśle :) Schodzę więc schodkami pod most, potem ścieżką wzdłuż szuwarów i już jestem na dzikiej plaży. No, " plaży" to może za dużo powiedziane. Na dogodnym dojściu do wody. Umyłem się trochę, wyprałem kilka sztuk ubrań i przebrałem w czyste ciuchy. Straciłem pół godziny, ale znacząco mnie to odświeżyło, ochłodziło, zregenerowało, dodało sił. Mokre ubrania owinąłem wokół sakwy, na tym upale wyschną moment. Wspinam się z powrotem na górę, wciągam podjazd na wzgórze (wzgórze Św. Gotarda) a gdy widzę przyczepę z  fast foodem już wiem że muszę się tu zatrzymać. Zamawiam wielką zapiekankę za niewielkie pieniądze i duże frytki na nieduże pieniądze. No i tak to można jechać dalej :) Zaczynają się pagórki północnego Kuj-Pomu, a popołudniowy upał osiąga apogeum. Robię to samo co popołudniu pierwszego dnia, czyli urządzam godzinną  pauzę w lesie. Wciągam nieśpiesznie drugą połowę frytek która mi została i powoli wraca mi zdolność do kontynuowania jazdy. Lipno, Kikół - z tych miast chyba w ogóle zabrakło fotek, miesiąc temu jechałem to samo, nie chce mi się. Docieram do Golubia. Nie chce mi się też już robić fotki charakterystycznego zamku, w zamian za to jakiś taki  mural. Odpoczywam chwilę w cieniu blokowiska i ruszam dalej. Jest już wieczór, okolice odludne, na wszelki wypadek robię więc zapasy na BP Pomiędzy Wąbrzeźnem a Radzyniem Chełmińskim. Przy okazji odświeżam się trochę w  zraszaczu do trawy. Szybka fotka ruin zamku, i przecinam wielką, ciągnącą się w poprzek mojej trasy farmę wiatrową. Pierwszy raz widziałem ją w ub. roku i zrobiła na mnie ogromne wrażenie, na południu Polski takich nie ma. W Grudziądzu już w nocy, koło 23ciej. Ale ponad miastem wciąż widać resztki  kolorowej łuny po zachodzie Słońca!!! Jedno słowo - czerwiec :) O jakimś zwiedzaniu nie ma rzecz jasna mowy. Od razu na zabytkowy most, i znów na drugi brzeg Królowej Polskich Rzek. Tu czeka mnie fajny odcinek. Zamiast od razu wjeżdżać na górę, na starą jedynkę, dobiję do niej po ~25km. Na razie jadę fajną  aleją obsadzoną starymi dębami, wzdłuż wału Wiślanego. Jest niesamowicie ciepło. Do tego stopnia że jadę bez koszulki! Niezwykła to była noc. Takie rzeczy tylko w czerwcu. W Nowych wspinam się wreszcie do DK91, i ubieram koszulkę. Jasno od latarni, co chwila miasteczka - nie chcę straszyć ludzi swoim tłustym brzuchem. Na przystanku ucinam półgodzinną drzemkę. Ekstremalnie krótka noc dobiega końca, i koło 2.30 niebo zaczyna powoli jaśnieć. Ciągle bardzo ciepło, można jechać na krótko. Brzask na Pomorzu jest bardzo malowniczy, z leniwie kręcące się śmigła farm wiatrowych pięknie i dostojnie wyglądają na tle płonącej, ogniście pomarańczowej łuny światła. Gniew mijam obwodnicą, fotka  zamku nie wyszła za bardzo. Pagórkowata krajowa szosa wspina na większe wzniesienie. Tam na punkcie  widokowym z pięknym widokiem na dolinę Wisły urządzam kolejną drzemkę. Ławeczki bez oparć ale to nie problem, można zdrzemnąć się na chodniku i oprzeć o słupki. Gdy znów jestem zdatny do kontynuowania jazdy jest godz. 6 rano. Coraz wolniej to idzie, ale po drugiej nocce w trasie zawsze wolno idzie. Docieram do  Tczewa, stąd nad Morze to już tylko formalność. W palącym coraz bardziej Słońcu mozolnie nawijam ostatnie 35km po płaskiej patelni Żuław Wiślanych. Kanały nawadniające, ogromne topole, zabytkowe budynki z muru pruskiego, mostki, mosteczki, tak wygląda tutejszy krajobraz. Potem jadę wzdłuż wysokiego wału, a za nim, nietrudno zgadnąć - wielka Wisła, na ostatnich kilometrach jej biegu. Docieram do przystani żaglówek na Martwej Wiśle, potem znana mi aleja w cieniu  OGROMNYCH topoli. Śluza na kanale, po prawej znów Wisła na wyciągnięcie ręki. No i przystań promowa, i również znany mi już prom. Największy jakim płynąłem, zabiera kilkanaście aut a w poprzek rzeki przeciąga go holownik Kleń. (Kleń to taka ryba, nie dowiedziałbym się tego, gdyby nie ten stateczek). Przeprawa promem zawsze fajna sprawa, lubię nimi pływać, most to była by nuda. Na drugim brzegu Mikoszewo. W linii prostej nad morze nie więcej jak 2 km, ale oczywiście jak zwykle zabłądziłem. Poniesiony emocjami skręciłem pierwszą alejką w lewo, i zamiast na plażę wpakowałem się niekończący się las, mokradła i  zarośla. Przede mną rezerwat Mewia Łacha, jezioro, bagno a nie morze... *(^%^%$$. Cofam się kawałek w tył, i koryguję kurs, jakiś kilometr równoległą do brzegu alejką i NASTĘPNĄ dróżką w lewo. Ta już prowadzi tam gdzie trzeba, o tak :) Jak zawsze, są emocje. Leśna iglasta ściółka coraz to bardziej przyprószona jest piaskiem. Potem przechodzi płynnie w sam piach a sosny ustępują miejsca wydmowej roślinności – krzewom, zaroślom. Słychać szum morza, a za ostatnim wzniesieniem terenu  wyłania się granatowa jego tafla :)

No i jest! W krzakach przebieram się w bardziej plażowy strój oraz zdejmuję buty. Po to by zaraz potem z powrotem je założyć ;) Kilka razy byłem nad morzem, i chodzenie po gorącym piasku zawsze było przyjemnością. Dziś natomiast jest on PIEKIELNIE gorący, po prostu parzy w stopy, i chodzenie po nim sprawia przyjemności tylko ból. Zakładam z powrotem buty, zastanawiam się czy nie przytopi mi podeszw. Zdejmuję adidasy dopiero gdy docieram na mokrą, schłodzoną morską wodą część plaży. 1,5 godz. poświęcam na kąpiel – tą wodną jak i słoneczną oraz inne plażowe przyjemności. Pora zbierać się do Gdańska. Mikoszewo, prom, Świbno. Tak właściwie to tablica "Gdańsk" wita mnie już na zachodnim brzegu Wisły, zaraz przy promie. Ale to taka zmyłka, naprawdę do centrum jeszcze ponad 20km. Przez wyspę Sobieszewską ścieżką rowerową, parę ładnych km przez przemysłowe okolice  rafinerii, i jestem w mieście. Zwiedzając sobie przejazdem i obieram kurs na dworzec. W Gdańsku byłem kilka razy, więc topografię centrum znam dość dobrze. Bez GPSa bezbłędnie kieruję się ku celowi. Wyspa Spichrzów, Sołdek, bramy, Długi Targ, dwupasmówka, kawałek w prawo i widzę już budynek dworca z charakterystyczną wieżą zegarową. Gdańsk Główny to jedyny dworzec jaki widziałem z tego typu wieżą. Oprócz funkcji zegarowo-ozdobnej dawniej miała w sobie również ukrytą infrastrukturę wieży ciśnień do obsługi parowozów, tak wyczytałem w necie. Powrót PKP trzyetapowy. Co ma pewne wady jak i zalety. Z wad to wiadomo, kłopotliwa przesiadka, pociąg może się spóźnić a następny uciec, dłużej, upierdliwiej itp. Z zalet - zawsze coś można pozwiedzać na przesiadkach, choćby i same budynki dworców. Poza tym jazda pociągiem jest też przecież przygodą, frajdą samą w sobie :) Tylko nie zawsze ma się siły na dodatkowe przygody... Ale dziś nie mam wyboru, to trzypociągowe połączenie jest ostatnie tego wieczora. Nie widzi mi się trzecią noc szwendać po 3mieście, wolę trzecią noc podrzemać w pociągach niż na ławkach w parkach.
1. IC do Iławy. Moja pierwsza trasa nad morze biegła właśnie przez to miasto, z tym że nocą tylko je przeleciałem. Zatem dziś zrobiłem sobie małą rundkę po centrum, a i zabytkowy budynek  dworca zwiedziłem.
2. IC do Wawy. W Warszawie przed północą. Tu nic ciekawego, Centralny jak Centralny, zwiedzać Placu Defilad nie miałem siły.
3. TLK do Krk. W Krakowie przez piątą nad ranem, w domu o wpół do szóstej.

Udana wycieczka, siódmy strzał na morze w karierze, a drugi w tym sezonie. Dystans nie rekordowy co prawda, ale rekordowe były temperatury. Przez całą trasę, cały czas jej trwania i we wszystkich województwach przez jakie przejeżdżałem obowiązywał pomarańczowy alert meteo - ostrzeżenie przez upałami. Tak jeszcze nad Morze nie jechałem :)


7.05 (sb) - 5.25 (wt)


Kategoria > km 600-699, Powrót pociągiem

Paraolimpiada

d a n e w y j a z d u 425.67 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 3 czerwca 2021 | dodano: 22.06.2021



https://photos.app.goo.gl/wxCnVKAmRuqgPPZc7

https://www.alltrails.com/explore/map/poznan-3-5-0...

8.20 (czw) - 00.45 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

Nad Morze :)

d a n e w y j a z d u 632.63 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 9 maja 2021 | dodano: 16.05.2021



https://www.alltrails.com/explore/map/9-11-05-2021-nad-morze-f514cec?u=m

https://photos.app.goo.gl/qdbEkMtvX5GKXGFG8

Niedokończone sprawy ;) W ub. roku miałem jechać nad Morze we wrześniu ale plany te pokrzyżowała gleba 100-lecia i zwichnięcie kolana. Co się odwlecze to jednak nie uciecze. Akurat trafiło się piękne okienko pogodowe tej niespecjalnej wiosny, biorę więc wolne na pon/wt, w sobotę wysypiam się na zapas i startuję niedzielnym rankiem. Plan w głowie chytry i szalony - nad Morze w maju!

Jest bardzo ciepło. Przed wyjazdem z miasta jadę już całkiem na krótko, taki gorąc. Z popasu pod piekarenką w Zielonkach tym razem nici, zamknięte – niedziela. Za wyjazdem z Krakowskiej aglomeracji pełnię sił pokazuje wiatr. Zapowiadany prognozami, silny południowy wiatr który towarzyszył mi będzie aż do granic Pomorza! Idzie bardzo sprawnie. Moc, energia, adrenalina. Motywacja, determinacja, endorfiny. Błyskawicznie nawijam na koła pagórkowaty asfalt Jury K-CZ. Skała, Wolbrom, Pilica, Pradła, Lelów, nawet nie ma co pisać na ten temat. Km po prostu znikają. W Drochlinie zjeżdżam z DW794 w skrót bocznymi drogami do Gidli. Przyrów, Święta Anna, Garnek, Skrzypiec, znam te nazwy na pamięć, zawsze lecę tędy na Łódź. Przyroda pięknie budzi się do życia, dokoła soczysta zieleń trawy (i miejscami drzew), śnieżna biel kwiatów i błękit bezchmurnego nieba. Pierwsze 100km zajęło mi 5h45min, co jest dla takiego turysty jak ja dobrym czasem. Skrót kończy się, wskakuję z powrotem na wojewódzką szosę. Zdjęć pięknych dębów w Gidlach & Pławnie tym razem zabraknie. Tym razem nie miałem w ogóle głowy do zdjęć, zdjęcia są byle jakie. Miałem za to głowę do jazdy :) Jazda szła OK. Zmieniam drogę na DK1. Jest i Radomsko, pierwsze większe miasto na trasie. Zdjęcie bardzo charakterystycznego Radomszczańskiego kościoła i ratusza – byle jakie, taki tam tylko selfiaczek. Wiatr duje aż miło po bezkresnych równinach woj. Łódzkiego. A stara „jedynka” dużo bardziej ruchliwa niż zazwyczaj. Nic dziwnego, zwykle jadę ten odcinek wieczorem, gdy ruch jest mniejszy. Teraz jest popołudnie. Góra Kamieńsk i elektrownia w Bełchatowie na horyzoncie za dnia to jest dla mnie rzadki widok. Zawsze widuję je albo w nocy albo o zachodzie Słońca. Na szosie jakiś wypadek i zablokowany ruch, ale dla roweru to nie problem, omijam leśną ścieżką. W Piotrkowie o 19tej, ciągle jeszcze widno. Szybka fotka ciekawego ronda, i dalej, na Łódź. Krajobraz powoli zmienia z wiejskiego na taki bardziej przemysłowo-magazynowy. Zaczynają się przedmieścia wielkiej Łódzkiej aglomeracji. Magazyny, góry kontenerów, skupy palet, salony samochodowe, dealerzy ciężarówek, maszyn rolniczych, składy budowlane, hurtownie tkanin itp. itd. Jeszcze tylko wielkie centrum handlowe „Ptak” (:D), węzeł autostradowy, i jest Łódź. 200km w 11h15min, pięknie. Pozwiedzałby bo coś więcej, powłóczył się po mieście ale szkoda czasu, Morze czeka. Robię więc tylko zakupy na noc, wciągam kebaba a zwiedzanie ograniczam do przejazdu Pietryną na całej jej długości. Po 23ciej opuszczam Łódzki pierdolnik. Po lewej towarzyszy mi ciągle słynna linia tramwajowa, biegnąca niegdyś aż do Ozorkowa. Aktualnie jest w remoncie, ale tylko do Zgierza. Do Ozorkowa tramwaje już od jakiegoś czasu nie jeżdżą. Zostały zdezelowane, zarośnięte tory, ogolone z drutów trakcyjnych słupy i pobazgrane, zardzewiałe wiaty przystankowe. Smutny to i przygnębiający widok. Całe zresztą te okolice są jakieś takie mocno depresyjne. Może tak być również za sprawą tego że zawsze mijam je nocą. Przejeżdżam przez Czarnobyl Ozorków, znaczy się. Pusto, głucho, biednie, taka Polska B ewidentnie. Łęczyca to już w ogóle. Remont drogi robią w mieście, krajowej 91ki. Obok zbudowali nowiutki, szeroki na kilka metrów, ciąg pieszo-rowerowy z fazowanej kostki Dauna, z pięknie namalowanymi białymi ludzikami i lowelkami. Niby 2021 rok ale a Łęczycy to ciągle chyba 2001, tak mi się wydaje. Opuszczone ruiny więzienia na przedmieściach tylko dopełniają krajobrazu. Dlatego też cisnę ile wlezie, aby zobaczyć piękne wschód Słońca w Kuj-Pomie. Zupełny brak oznak senności, jestem wypoczęty, zregenerowany, wyspany i nakofeinowany. Pierwszą noc i drugi dzień przejadę bez jednej minuty drzemki! Ta będzie potrzebna dopiero drugiej nocy. Droga w remoncie i ruch wahadłowy ale jest noc i pustki, ignoruje więc czerwone światła, a jak coś jedzie na czołówkę to zjeżdżam na bok. Krośniewice objeżdżam obwodnicą, gdzie swego rodzaju ciekawostką jest przejazd kolejowy ze szlabanami. Przecinający dwupasmową szosę, 2+2 O.o. W Kuj-Pomie melduję się przed świtem, o 3.45. No to jest po prostu rekord świata. A przynajmniej mój rekord ;) Zgodnie z planem wschód Słońca oglądam nad polami i mokradłami Kujawsko-Pomorskiej Ziemi. Malowniczy zalewik w Lubniu Kujawskim o poranku widzę pierwszy raz, zwykle jestem tutaj… po południu. Jeszcze tylko Kowal, miasto w którym urodził się król Kazimierz Wielki, i jest Włocławek. A w nim piękny, charakterystyczny most nad szeroko rozlaną Wisłą. Tyle ze zwiedzania, Morze czeka. Wspinam się na niewysokie wzgórze (Św. Gotarda) po drugiej stronie rzeki i siadam na ławeczce na szczycie, z myślą że może się zdrzemnę. Ale nie chce się. Więc tylko sobie odpocząłem. W międzyczasie ociepliło się. Z Włocławka krajową 67 na Lipno. Ogólnie Kuj-Pom szosy bardzo przyjemne, generalnie mało ruchliwe i na ogół bez uprzykrzaczy jazdy w postaci ścieżek rowerowych. Jedyny mniej przyjemny odcinek, krajowa 10ka Lipno-Kikół omijam bocznymi drogami które wypatrzyłem na GPSie. Wiatr ciągle pomaga, km szybko ubywa. Nie wiem co musiało by się stać żebym nie dojechał nad to Morze. Chyba musiał by mi spaść na łeb Chiński „Długi Marsz” który właśnie jakoś teraz gdzieś tam wchodzi w atmosferę. Kolejny checkpoint to Golub-Dobrzyń, mieścina słynna za sprawą zamku który na wzgórzu góruje nad okolicą. Krajobrazy północnego KujPomu są bardzo urocze. Urozmaicona (jak na północ Polski), pagórkowata rzeźba terenu pełna jest małych jeziorek. Które wespół z zagajnikami, żółciejącymi od rzepaku pól i kwitnącymi na biało sadami tworzą sielski widok. Ciekawostką jest ciągnąca się bezkresem z zachodu na wschód pełna wiatraków farma wiatrowa. Apropo wiatru – ten ciągle pięknie wspomaga. Z miasteczek przelatuję Wąbrzeźno i Radzyń Chełmiński i jest Grudziądz. No tu ze zwiedzania to sprawa jak we Włocławku, tylko most przez Wisłę ;) Fajnym skrótem, aleją obsadzoną starymi drzewami, biegnącą dołem, wzdłuż wału Wiślanego dojeżdżam do Nowych. Tam krótką acz stromą ścianką wspinam na wysoką skarpę na lewym brzegu rzeki i wskakuję z powrotem na DK 91. Gdzie zaraz tablicami po obu stronach drogi wita mnie Pomorze :) Gniew, zamek i widok na starówkę, no nad Morze to już rzut beretem. Zbliża się wieczór, robię zakupy tak żeby wystarczyły mi już do Gdańska. Energetyki, soki, wafelki, ciastka, tak właściwie to nie licząc tego kebaba w Łodzi całą drogę przejadę na suchym i słodkim prowiancie :) Z picia nic gorącego, same zimne napoje. Wiatr wreszcie ustaje ale do Gdańska już tylko kilkadziesiąt km. Słońce powoli zachodzi ponad lekko pofałdowanym horyzontem i zaczyna się druga noc w trasie. Widziałem spadającą gwiazdę (ew. chińską rakietę :D). Do Gdańska ostatnie 38km, tako rzecze drogowskaz. A tak naprawdę to mniej, bo wszystkie tablice z kilometrami przy szosach wskazuję dystans do umownego punktu centralnego miasta – którym jest zawsze Urząd Pocztowy nr 1 w danej miejscowości. Tak więc do granic, do tablicy z napisem Gdańsk może być nawet mniej jak 30km. Na razie jest Tczew. A zaraz potem Pruszcz Gdański. Przelatuję przelotówką, krajówką, szkoda czasu. Wreszcie zaczyna morzyć mnie senność. W Pruszczu drzemię z 45minut na przystanku aby zwalczyć pojawiąjąca się wreszcie senność. Godz. 00.58. GDAŃSK. !. Udało się! To był mój najszybszy jaki i najkrótszy strzał do Gdańska, nie pamiętam ile było km na liczniku przy tablicy ale około 560. Dłuuugi przejazd przez przedmieścia. No i wreszcie coś sobie pozwiedzam. Zaczynam od starówki. Długi Rynek (Długi Targ?!), zabytkowe bramy, żuraw, nie mogło zabraknąć foto pod fontanną Neptuna. Motława i zacumowane tam stateczki to formalność. No właśnie – stateczki. Bo szósty raz tu jestem i nigdy nie widziałem jakiejś wielkiej, pełnomorskiej jednostki. Takiej 200, 300 albo i 400m, bo i takie podobno tu zawijają. Z tymi statkami to jest problem taki, że wszelkie tereny portowe, stoczniowe są szczelnie ogrodzone, widoki zasłaniają góry kontenerów i żurawie a ja ciągle jestem nieprzygotowany gdzie szukać jakichś miejscówek do oglądania statków, albo jestem zmęczony i nie mam siły ich szukać. Sprawdzam neta i znajduję. Nabrzeże Nowego Portu z punktem widokowym. Prawie 10km w jedną stronę. Po drodze zwiedzam klimatyczne, industrialne portowo-przemysłowe tereny. Ładnych +-20km km nakręconych po mieście można by śmiało podciągnąć pod MTB. Dziury, doły, rozpadające się PRLowskie chodniki, układana przed wojną granitowa kostka, betonowe płyty na budowie osiedli jak i skróty leśnymi drogami, ścieżkami. Ale w końcu jest. Park nad morzem. Wchodzę na plażę, skąd jest tytułowa fotka :) A potem alejką zaliczam wspomniany punkt widokowy. Betonowe nabrzeże, z zieloną latarnią na końcu (na przeciwległym brzegu jest latarnia czerwona). No i... Statki ewidentnie jakieś tam są. Tyle że tak daleko że potrzebna lornetka…. Pewnie na złą godzinę trafiłem. No nic, zawracam. Plan wycieczki zakłada powrót do centrum, i może jeszcze na plażę – na Stogi. Układ kanałów i mostów w Gdańsku jest taki, że rowerem z Nowego Portu na Stogi jest 20km. Byłoby połowę mniej, gdyby słynny tunel pod Martwą Wisłą był dostępny dla rowerów. Czytałem o śmiałkach którzy przelecieli go rowerem na przypale, ale ja nie będę ryzykował. Ew. wtopa mogłaby znacząco podnieść już i tak wysoki budżet wycieczki. Pendolino 200zł, a mandat mógłby wynieść drugie tyle ;) Tłukę się na Stogi. Po drodze brakujące, niezrobione w nocy foto ŻurawiaSołdka. Na Stogach przygoda ta co zawsze – zgubiona droga w lesie, jazda szosówką po błocie i szyszkach, targanie z buta po piachu. Za to jakiś fajny bunkier znalazłem. W końcu jest plaża, z widokiem na sąsiadujący terminal przeładunkowy. Odpoczywam z godzinkę, pusto, przyjemnie. Woda na kąpiel za zimna, tylko się trochę umyłem. Wracam na dworzec, z popisującymi i piłującymi obręcze zapiaszczonymi hamulcami. Zwiedzam jeszcze to i owo, podziwiam pomorski nieład i pierdolnik. Tu jest trochę jak w Budapeszcie :) Tzn. fajnie. Jadę na dworzec, kupuję bilety na Pendolino. Odpoczywam sobie na peronie, aż tu ni stąd ni z owąd… J E B . Wybucha opona w autobusie (albo poduszka zawieszenia?). Tak po prostu, w autobusie miejskim który stoi sobie na przystanku. No jakiś dziadek 100 letni to by zawału dostał, taki huk. Powrót Pendolino szybki i przyjemny. Odjazd 14.50, w Krakowie 18.55. 5h5min. Jak dla mnie teleportacja.

Udana wycieczka, to był mój szósty raz na strzała nad Morze (oszukanego tripu do Piły i potem PKP do Koszalina nie liczę). Jest to zarazem najszybszy i jak i najwcześniejszy w sezonie trip nad Morze.Najszybszy bo dotarcie zajęło mi niecałe 2 doby - jakieś 44h. Nad Morzem byłem przed świtem 3 dnia! Podczas gdy zazwyczaj jestem popołudniem lub późnym popołudniem! Czyli jakieś +-12h mniej mi zajęło. Wiem że wiatr był sprzyjający a pogoda stabilna, bez burz, ale nawet mimo to. Najwcześniejszy w sezonie bo 11 maja! Poprzedni rekord to 1 czerwca, w ub. roku. Dystans rekordowy co prawda nie jest, nie jest to 700 ani 800km, ale po przecież pierwszy raz w sezonie. Dobrze to wszystko rokuje :)

8.35 (ndz) - 18.45 (wt)

Zaliczone gminy: 1
Pomorskie: 1
Pszczółki


Kategoria > km 600-699, Powrót pociągiem

Rzeszowik

d a n e w y j a z d u 248.81 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:20.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 10 kwietnia 2021 | dodano: 17.04.2021



https://photos.app.goo.gl/b6Xry18FbviKM7uu8

https://www.alltrails.com/explore/map/10-11-04-2021-a44ba90?u=m

8.35 (sb) - 8.30 (ndz)


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Uratować marzec

d a n e w y j a z d u 416.04 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 31 marca 2021 | dodano: 17.04.2021



https://photos.app.goo.gl/c3iBNJWxJVVvqm449

https://www.alltrails.com/explore/map/sat-17-apr-2021-11-04-a1a5272?u=m

Marzec, podobnież jak i luty minął pod znakiem takiej sobie pogody i małych chęci do jazdy, może to jakieś wypalenie po poprzednim rekordowym sezonie? Staram się z tym walczyć. BECAUSE: „No matter how good you are. Without discpiline u are nothing.” – Mike Tyson. Taka, jakże prawdziwa sentencja widnieje na każdej puszeczce Blacka ;) No a jak chodzi o pogodę to tak ch*jowej wiosny najstarsi kolarze nie pamiętają…

Wyglądające obiecująco okienko pogodowe wypada na przełom marca/kwietnia, biorę więc przed świętami wolne na jakieś 400+. Wiatr jak i temperatury dyktują północny kierunek wycieczki. Bardzo lubię traski do Warszawy zwłaszcza końcówkę ze zwiedzaniem tego wielkiego miasta. Ale że do Wawy normalną drogą jest raptem 300 z hakiem, postawiam wzorem pewnej trasy 2019 roku zahaczyć o Łódź. Startuję środowym rankiem i zanim wyjadę z Krakowa muszę zrzucić z siebie część ciuchów, tak jest ciepło. W Zielonkach w małej piekarence standardowo wciągam dwie mini pizze, oszczędzając tym samym niesłodki prowiant na dalszą część drogi. Na podjazdach do Skały to już wręcz zapocony jestem. W Skale nic ciekawego, w Wolbromiu tylko przejazd pociągu towarowego, czyli też bez jakichś wielkich przygód. Mijam zamek w Smoleniu, a na zjeździe do Pilicy wyciągam maxa w okolicach niecałych 70km/h. Z Pilicy na Pradła, z Pradeł na Lelów, w Lelowie zakupy. W Drochlinie opuszczam DW794 i dalej bokami na Radomsko. Droga na Łódź jest dla mnie jedna, znana na pamięć, jadę jak na autopilocie. Idzie szybko i sprawnie, aż do Przyrowu (Przyrowia?). Tam, w trakcie odpoczynku na ryneczku niechybnie zaczepia mnie tubylec, lekko kulawy Pan koło 50ki na rowerze. Tym razem historie opowiedziane przez miejscowego gadułę kręcą w tematyce zdrowotno – rowerowo – przyrodniczej. Pan był kiedyś leśnikiem ale 10 lat temu miał wypadek samochodowy, niewykryty w prześwietleniu głowy zakrzep w szyi i potem wylew. Uczył się od nowa chodzić i mówić, jeździć na rowerze 3-, a potem 2- kołowym. Dziś na jest na rencie i mimo niedowładu ręki i nogi orze jak morze, jeździ 50km traski z AVS 10kmh. Naprawdę szacun. Ze spraw przyrodniczych opowiedział mi o rosnącej populacji wilków w Polsce. Aha zapomniałym, Pan stwierdził że w Polsce jest dziś pięknie i niczego nie brakuje. Bieda i beznadzieja to była w latach 80tych ub. wieku. Coś w tym może być, wielu młodych ludzi narzeka na tej kraj, bo po prostu nie wiedzą co to znaczy przejebane. Bo zaznali szarości, biedy i beznadziei schyłku poprzedniego ustroju. Z trudem udaje mi wymiksować z tej pogawędki i mogę ruszać dalej :) Jest bardzo ciepło, całkiem na krótko będę jechał aż do późnych godzin wieczornych. Wskakuję na wojewódzką, mijam charakterystyczne (za sprawą pięknych dębów) ryneczki w Gidlach i Pławnie. Dojeżdżam do krajowej 91ki, która zaprowadzi mnie już prosto jak po sznurku do Łodzi. Radomsko szybko przelatuję, zabrakło zdjęcia charakterystycznego kościoła. Słońce powoli chyli się zachodowi, chowając się za górującą 200m ponad bezkresnymi równinami woj. Łódzkiego Górą Kamieńsk. W Piotrkowie już noc, ze 3 randomowe fotki, byłem nie raz. Ciemno, głucho, nie imprezowo, tylko Covidowo. O tym że zbliżam się do przedmieść Łodzi świadczy coraz to większe zagęszczenie wielkich hal magazynowych, placów pełnych ciężarówek oraz wielkiego kompleksu handlowego PTAK. W Łodzi zaraz przed północą. Zaczynam małe zwiedzanie, tak tylko przejazdem oczywiście, bo danie główne to Wawa ;) Łódź jaka jest – każdy widzi. „Polskie Detroit”, prężnie rozwijające się niegdyś miasto, oparte na przemysłowej monokulturze które wraz ze zmianami ustrojowymi i importem tanich ubrań z Chin spotkał spektakularny upadek. Pod koniec PRL Łódź była drugim największym miastem w Polsce, dziś na 3cim miejscu, za Krakowem. A wg prognoz za kolejne 30lat spadnie na 4 miejsce a na najniższy stopień podium wpadnie Wrocław. I tą de populację miasta autentycznie widać, dwie przecznice od Pietryny spotkać można całe ulice, całe kwartały opuszczonych, pobazgranych kamienic. Rozpoczęte i chyba nigdy niedokończone remonty ulic i zgaszone latarnie. W ogóle cała Łódź robi wrażenie biednego raczej miasta, tak sugerują stan ulic, chodników, zardzewiałe latarnie, ogólnie całą miejska infrastruktura. Nie znaczy to oczywiście że cała Łódź tak wygląda, jest też sporo nowych inwestycji, jak choćby nowiutki, lśniący dworzec wraz z tak samo odpicowaną okolicą. W Łodzi to po prostu piękno sąsiaduje z ruiną, tworząc specyficzny obraz tego miasta. Na takich właśnie rozkminkach mija mi mała rundka po Łodzi. Z rzeczy bardziej zaś przyziemnych to wciągam kebaba. Po czym kieruję się ku wylotowi na Wawę – DK72. Do stolicy ze 120km. Mniejsza połowa, do Rawy Maz. tą właśnie krajówką. Druga, większa – drogami technicznymi wzdłuż S8ki. Cóż zapamiętałem z tego odcinka? Węzeł z A1ką. Ciemna, głucha noc i charakterystyczny pomnik w Brzezinach. Wschód Słońca, zimno i zarazem senność łapią mnie w połowie drogi do Rawy. Ratuję się godzinną drzemką na przystanku. Dużo elektrowni wiatrowych. Zakończone fiaskiem poszukiwania otwartego sklepu w Rawie. Ostatnie kilkadziesiąt km to kluczenie drogami serwisowymi raz jedną, raz drugą stroną Eski. Zdarzały się też ciekawsze odcinki, jak kilka km błotnistą leśną drogą czy granitowe bruki ;) W jakiejś wioseczce po drodze znajduję otwarty sklepik z pysznymi pączkami i przesympatyczną Panią ekspedientką. Aha po drodze przejechałem chyba przez Mszczonów ale nic nie zapamiętałem z tego miasteczka. I tak powoli, kilometr za kilometrem, zbliżam się do wielkiej Warszawskiej aglomeracji. Kajetany, Nadarzyn, Janki. Wiejski krajobraz płynnie przechodzi w pełne magazynów, salonów samochodowych, MDonaldów, stacji benzynowych, hurtowni rubieża stolicy. Jest tablica „Warszawa”. Czyli na Centralny jeszcze ze 20km ;). Zaczynamy zwiedzanko, bardzo lubię zwiedzać Wawę.Nie mogę się nadziwić jakie tu wszystko jest ogromne i jak wszędzie jest daleko. Warszawskie chodniki są szerokie jak krakowskie ulice :D Mosty na Wiśle mają nie stokilkadziesiąt a kilkaset metrów długości. O wieżowcach pisać nie trzeba, to jest ścisła europejska czołówka, jedna z najwyższych metropolii. A jak chodzi o odległości to miasto niby 2,5 raza większe od Krakowa a mam wrażenie że jest kilka razy większe. Niezliczoną ilość kilometrów, przecznic, kamienic, drapaczy chmur i dwa kebaby dalej, zmęczony ale pełen wrażeń i emocji kończę przygodę i wsiadam do TLK do Krakowa ;) TLK taki jak trzeba, z wielkim wagonem rowerowym.

Udana wycieczka, Wawa zawsze spoko. A Wawa + Łódź + 400km tym bardziej.

7.40 (śr) - 00.35 (pt)

Zaliczone gminy: 2
Łódzkie: 2
Rogów
Głuchów


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem