Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 60331.98 km (w terenie 289.50 km; 0.48%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 212 |
Średnio na aktywność: | 284.58 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Lepszy rydz niż nic
d a n e w y j a z d u
500.04 km
0.00 km teren
28:25 h
Pr.śr.:17.60 km/h
Pr.max:66.00 km/h
Temperatura:22.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Od Brześcia Kuj. ślad dorysowany z pamięci - padły baterie w GPSie. 20km dokręcania po Toruniu i 20km po Krakowie rzecz jasna tu nie ma.)
https://photos.app.goo.gl/ERdTgKfFzYJoB7f8A
6.40 (6.10.) - 12.10 (8.10)
8,98l (w tym raptem 1,58l energetyka)
nowe gminy: 23
Łódzkie: 7
Zelów
Buczek
Łask
Szadek
Zadzim
Poddębice
Uniejów
Wielkopolskie: 4
Dąbie
Koło - obszar miejski
Koło - teren wiejski
Babiak
Kujawsko-Pomorskie: 12
Izbicka Kujawska
Lubraniec
Brześć Kujawski
Nieszawa
Bobrowniki
Lipno - obszar miejski
Lipno - teren wiejski
Czernikowo
Kikół
Ciechocin
Obrowo
Lubicz
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Chillout w Katowicach
d a n e w y j a z d u
152.51 km
0.00 km teren
08:29 h
Pr.śr.:17.98 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1250 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/ZKqUZSnz3Uiq8SfJ6
8.20 - ?
2l (w tym 1l energetyka)
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 150-199, Powrót pociągiem
Jak mała dziewczynka
d a n e w y j a z d u
316.51 km
0.00 km teren
16:29 h
Pr.śr.:19.20 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/rhvLjWi5xcFEtUEJA
7.00 (21.09) - 22.00 (22.09)
7,4l (w tym 1,9l energetyka)
nowe gminy: 3
Lubelskie: 3
Piaski
Mełgiew
Świdnik
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Warszawa zawsze spoko
d a n e w y j a z d u
351.93 km
0.00 km teren
19:53 h
Pr.śr.:17.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2750 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/mPg4kPcfDEZMy48N7
13.40 (15.09) - 23.20 (16.09)
6,05l (w tym 2l energetyka)
nowe gminy: 1
Mazowieckie: 1
Goszczyn
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Leszno
d a n e w y j a z d u
408.62 km
0.00 km teren
21:51 h
Pr.śr.:18.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/idQp7awTsXuTZwKR7
Drugi weekend września również zapowiada się pogodnie. Gdzie
by tu tym razem jechać? Gdzie jeszcze nie byłem, i co jest takim w sam raz
celem na te 2 dni, żeby się wyspać przed trasą, wrócić pociągiem i wyspać przed
pracą? Z obliczeń wychodzi mi, że Leszno spełnia wszystkie te warunki. Niecałe
400km, da się znaleźć drogę przez częściowo nieznane mi okolice a i połączenie
kolejowe wydaje się korzystne. Jedziemy.
Z domu wyturlałem się po godz. 7 rano. Nie jest to jednak
typowy pogodny poranek, jest pochmurno i tak sobie z temperaturą. Najważniejsze
że nie pada. Póki co, bo wg prognoz w sobotę przelotne deszcze i burze są
możliwe. Z miasta wytaczam się przez Bronowice i krajówkę na Olkusz. Tak dla
odmiany, bo ileż można wyjeżdżać przez wojewódzką na Skałę. Szerokie asfaltowe
pobocze, brak ścieżek rowerowych i umiarkowany ruch pozwalają na sprawną i komfortową jazdę. Łykam kolejne wzniesienia Jury Krakowsko-Częstochowskiej
zajmując się głównie obserwacjami nieba. Czy te chmury na pewno aby nie
ciemnieją? Na razie chyba nie? A może tak? W każdym razie kawałek przed
Olkuszem chwilę pokropiło. W Olkuszu jestem ok. godz. 10. Jako że w mieście tym
byłem nie raz, nie tracę czasu na jakieś tam posiadówy na ryneczku, tyko od
razu lecę wojewódzką na Ogrodzieniec, Zawiercie. Zaoszczędzony czas wolę
wykorzystać na zwiedzanie miejsc w których będę pierwszy raz, ze wskazaniem na
Leszno. Z Olkusza tylko taka fotka, zrobiona na światłach. Coraz śmielej wkradająca
się korony drzew żółć i coraz to więcej opadłych liści przypominają o zbliżającej się nieubłaganie jesieni. Jak
to minęło… Pomalowany w wesołe barwy przystanek ratuje tę nieco chandryczną
sytuację - zawsze gdy jadę tą drogą robię tu pauzę. Przejazdem zwiedzam Klucze,
potem Ogrodzieniec, no i Zawiercie. W Myszkowie z kolei robię zakupy a miły Pan
z kiosku zabiera ode mnie pustą butelkę („do plastików wrzucę”) :) W Żarkach –
Letnisku zaczyna padać, i to dość mocno. Tak ładnie żarło i zdechło :/
Przeczekuję deszcz pod zadaszeniem wielkiej bramy jakiejś wypasionej willi.
Przestaje, jadę dalej. Nad Porajem tylko szybka fotka, bo znowu zaczyna. Nie
chce mi się już dłużej stać, w lesie przywdziewam p/deszczowe ubranko i
względnie suchy powoli toczę się do przodu. Po przecięciu krajowej jedynki
zrzucam kombinezonik, chmury zostawiam za plecami a ładna pogoda utrzyma się
już nie tylko do końca dnia, ale w ogóle, do końca trasy. Z drobnych atrakcji
mały zalewik oraz pociąg z nową lokomotywką. Pierwszy atak senności zwalczam
siedzeniem z zamkniętymi oczami na leśnym przystanku. W okolicach 140km trasy,
czyli dość wcześnie, odkrywam pierwsze nieznane mi tereny, a dokładniej
mieścinkę Wręczyca Wielka. Przed zmrokiem zdążam jeszcze zobaczyć maszt (RTCN Klepaczka) oraz Panki. Miasteczko z górniczym akcentem oraz tłumem ludzi
wychodzących z kościoła. ?! Przecież sobota dzisiaj O.o Zachód Słońca taki sobie, bez rewelacji. W Krzepicach już ciemnawo. Na rynku pomnik, flagi i inne patriotyczne akcenty, widać że coś się tu działo. Parę ciemnych ale jeszcze w
miarę ciepłych kilometrów, jedną i drugą krajówką. W jakiejś wiosce po drodze wzbudzam
niemałe zainteresowanie swą obecnością. Słyszę fragment rozmowy - koleś opowiada
kumplowi o jakimś zapalonym rowerzyście, którego zna, o jakiejś trasie do
Niemiec. 17 godzin na rowerze. Siedemnaście. SIE-DEM-NAŚ-CIE!!! Yyy, tego, ale
co jest niezwykłego w 17h trasie :D Przecież to wyjechać o świcie i wrócić
wieczorem. Dobra, żartuję, wiem że przeciętny, średnio statyczny człowiek ma
nieco inny tok myślenia niż nałogowiec przyrośnięty do rowerowego siodełka ;) Praszka.
Taka tam dziura, jakaś tam fabryczka na peryferiach, jakiś zabytkowy parowozik w centrum. Kawałek
bokami, potem wojewódzką. Kolejne senne zamułki postawiam pokonać za pomocą
daaawno nie używanego sposobu – radia! Bardzo, bardzo, rzadko słucham muzyki na
rowerze, ale w tej trasie sobie przypomnę jak fajnie się jedzie nocą z nutą w
uchu. Byczyna. Spore, zabytkowe centrum na planie jaja/owalu, rynek, ratusz,
brama. Wbijam na 11teczkę na Poznań. Wjeżdżam do Wielkopolskiego. Potem będzie
kawałek Dolnego Śląska, a potem jeszcze raz Wielkopolska. Mijam jakiś tam wypadek (rozszczelniona cysterna?). Auta muszą zawracać, rowerem zawsze się jakoś
bokiem przeciśnie - pytałem strażaków o zgodę. Muzyka przestaje wystarczać, coś
tam podrzemałem na przystanku w tych okolicach, trochę przy tym marznąc. Z
większych miasteczek Kępno – trochę pozwiedzałem, kręcąc się w kółko i szukając
rynku. Potem jeszcze podobnej wielkości Syców (drzemka na skwerku w centrum) i
zaczyna się przejaśniać. A ja zaczynam zamarzać, spać się chce, i ogólnie,
lekki kryzys. Na plus zapisał mi się w pamięci bardzo, ale to bardzo ładny
leśny i pagórkowaty, kilku-km odcinek przed Twardogórą. Tak ładny że zrobiłem
tu prawie 10 zdjęć. Te polanki - prawie jak w Beskidach, jedyne co tu trochę nie
pasuje to te topole. Z ostatnią, z tego co pamiętam, sennością rozprawiam się
tym oto przystaneczku. Od tej pory będzie już tylko lepiej :) Szybki i chłodny
(ale to już ostatnie chwile chłodu) zjazd do Twardogóry. Miasteczko dość
charakterystyczne. Na przedmieściach przemysłowe rudery, w centrum kościół (i
to nie byle jaki, bo bazylika) otoczony dwiema odnogami drogi, mały kościółek z
muru pruskiego, i, podobne do pomorskich, bruki. Na wyjeździe Orlen. Znaczy się
śniadanko :) To co zwykle, zresztą o tej porze zapiekanek i tak nie mają.
Zrzucam część ubrań którymi opatulony byłem w nocy, od tej pory na wpół krótko
– tj. krótkie spodenki/koszulka ale z kurtką. Dalszy odcinek trasy to urokliwe
zadupia dolnośląskich rubieży. A to jakiś odpust, a to ruiny jakiegoś kościoła,
a to takie cudo. Ten odcinek drogi był po prostu magiczny. Rozmiar co
poniektórych z tych dębów najlepiej obrazuje to zdjęcie. Tak między 1,5-2m
średnicy pnia. W Wierzchowicach muzeum kolei wąskotorowej, z czynnymi jak mi
się wydaje eksponatami. Na Moye’j wciągam jeszcze jednego hot-doga (zapiekanek
też jeszcze nie mieli). Ostatnie w tej trasie pagórki, i ostatnie dolnośląskie
miasteczko – Milicz. Rzekomo rowerowa stolica Dolnego Śląska. Nie wiem kto, na
jakiej podstawie, i co palił zanim to wymyślił. Rowerowa stolica powinna być
przyjazna rowerzystom, a nie spowita pajęczyną chodnikościeżek rowerowych z
różowej kostki Dauna i usiana stojakami w formie wyrwikółek. Kawałek za miastem
zjeżdżam z wojewódzkiej w boczne drogi, którymi przejadę następne kilkadziesiąt
km. O tym że docieram do Wlkp informuje mnie ukształtowanie terenu, tablica z
nazwą województwa to taka tylko formalność. Bezkres pól uprawnych, wąskie
asfaltowe dróżki, przypiekające coraz bardziej Słońce. Tak mi się spodobały te odludzia że zamiast pojechać jak leci powiatową skręciłem w bok i poeksplorowałem nieco łąki i pola uprawne ;) Widziałem trochę zniszczonych
upraw – w tym całe pole zwiędłych, uschłych pomidorów, zdjęcia niestety zapomniałem
zrobić. Z godnych odnotowania miejscowości: Dubin (kościół), Miejska Górka
(peerelowski chyba jeszcze ryneczek), Bojanowo (podobne klimaty). W Kaczkowie
dobijam do krajowej piąteczki i nią pocisnę już prosto do Leszna. Sporo czasu
straciłem na tą jazdę po polach, Rydzynę niestety ominę obwodnicą. Priorytetem
jest w tej chwili Leszno, chciałbym zrobić sobie fotkę na rynku a nie tylko
wpaść prosto do pociągu. Ostatnia kilku-km prosta przed miastem to świetnej
jakości, gładki asfaltowy ddr. Tak to można jeździć, i nie przeszkadza nawet
duża na niej frekwencja. Wyprzedzam rzecz jasna wszystkich ;) (to dlatego na zdjęciu tak pusto, bo wszystkich wyprzedziłem ;) ). Tablicę z nazwą
miasta osiągam o 15.30. Czyli mam godzinę i kwadrans do odjazdu pociągu.
Wystarczy. Oprócz rynku i ratusza (górna cześć tutaj, mieścił się w kadrze) robię też fotkę pomnika, no i stadionu żużlowego. Leszno kojarzy mi się chyba właśnie głównie z klubem żużlowym, i to
nie byle jakim bo jednym z najlepszych w Polsce. Na dworzec zajeżdżam o 16, czyli
na spokojnie kupuję bilety i suchy prowiant. Powrót PKP z drobnymi zgrzytami.
Pierwszy IC nawet spoko, jakbym dobrze poszukał to bym znalazł miejsce siedzące
przy oknie. Ale to tylko 1h15min jazdy, więc nie chciało mi się szukać. We Wrocławiu 1h na przesiadkę. Drugi IC wymaga już kilku słów opisu ;) Jedzie
przez Opole, Lubliniec, Częstochowę, czyli dość pokrętną trasą. Brak przedziału
rowerowego (wg. rozkładu miał być), tylko 3 (trzy!) wagony. Co z tego że to 1
klasa zdegradowana do 2 (6 miejsc w przedziale zamiast 8) skoro ludzie nie
mieszczą się i siedzą/stoją/chodzą na korytarzu. W ostatnim przedsionku oprócz
mojego roweru drugi rower wraz z właścicielem i dwóch debili którzy tam
wynaleźli sobie miejscówki na podłodze i ani myślą się ruszyć. Jakby nie mogli
w korytarzu siedzieć. Rower zagraca oczywiście końcówkę korytarza i każdą osobę
zmierzającą do kibla czeka trochę gimnastyki. Do tego, najpierw było to
niezauważalne, ale gdy zapadł zmrok i na zewnątrz robiło się coraz zimniej, tak
samo zimno zrobiło się w pociągu. Klimatyzacja chodziła zamiast ogrzewania. Po
pewnym czasie gdy znudziło mi się stanie/chodzenie przestałem się dziwić tym
kolesiom z tyłu. Bowiem po chwili siedzenia na korytarzu z podkurczonymi nogami
te po prostu zaczynają boleć. W Częstochowie frekwencja spada i można wreszcie
zająć miejsce siedzące, przeszkadza już tylko chłód bijący z nawiewów
klimatyzacji. Ale w sumie nie aż tak bardzo, przecież o świcie w trasie było
jeszcze zimniej ;) W sumie jak się tak naprawdę dobrze zastanowić to mnie już
nic nie przeszkadza, ja to wszystko po prostu lubię, bo to jest przygoda :)
Rowerowo-kolejowa przygoda. W Krakowie planowo, za kwadrans 23cia, w domu pół
godziny później.
Udana wycieczka, drugie 400+ pod rząd we wrześniu.
7.10 - 23.20
7,95l (W tym ledwie 1,25l energetyka. Jestem z siebie naprawdę dumny.)
nowe gminy: 20
Śląskie: 4
Blachownia
Wręczyca Wielka
Panki
Krzepice
Opolskie: 3
Rudniki
Praszka
Gorzów Śląski
Wielkopolskie: 9
Bralin
Perzów
Jutrosin
Pakosław
Miejska Górka
Rawicz
Bojanowo
Rydzyna
Leszno
Dolnośląskie: 4
Syców
Twardogóra
Krośnice
Milicz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Rower uczy pokory
d a n e w y j a z d u
440.50 km
0.00 km teren
25:02 h
Pr.śr.:17.60 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2650 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/9fFs5BzCaPmCzHDy7
No i nadszedł wrzesień. Dla niektórych początek końca
sezonu, dla innych początek sezonu na krioterapię, tj. zimne noce i lodowate
poranki w trasie ;) Zachęcony sukcesem sprzed dwóch tygodni postanowiłem pyknąć
lekkie, przyjemne no i w ogóle lajtowe 400+. Tzn. tak mi się przed wyjazdem
wydawało, że jest to dla mnie dystans po prostu śmieszny, ale nie uprzedzajmy
faktów ;) Za główny cel tym razem obrałem Zamość. Roztocze/Wyżyna Lubelska
czyli tereny mi nieznane/znane tylko trochę. Cel poboczny to Jarosław – stąd
planuję wracać pociągiem. Miasto raptem 220-230km odległe od Krakowa, w którym
jakimś jednak cudem przez te 8 lat rowerowej tułaczki nigdy jeszcze nie byłem
(!).
Start jak zawsze, sobotnim późnym porankiem. Tak, 7 rano to jest
dla mnie późny poranek. Cały poprzedni sezon startowałem bowiem o północy, z
piątku na sobotę. W końcu doszedłem jednak do wniosku że fajnie byłoby jeszcze
trochę pożyć a nie zejść na zawał w wieku 35 lat. W te kilkuset km trasy
wyruszałem po 1-2 godzinach snu, a w moich żyłach płynął energetyk, a nie krew
;) Teraz przed trasą śpię po 6-8h a spożycie napojów energetycznych
ograniczyłem tak o połowę, i w ogóle coraz lepiej znoszę takie dystanse.
Sobotni późny poranek jak przystało na wrzesień jest chłodny i mglisty. Taki
stan rzeczy utrzymuje się jednak tylko do Niepołomic, potem znowu Słońce zaczyna
dawać radę. O nadciągającej jesieni przypominają już tylko gdzieniegdzie
żółtawe drzewa Puszczy Niepołomickiej. Zaczyna też delikatnie wiać, niestety
nie w tę stronę co trzeba, i tak będzie przez większą cześć odcinka do
Zamościa. Na przystanku przed Szczurową znajduję 50 groszy :) Potem, na innym
znajdę jeszcze kolejne 2 grosze. Muszę częściej przyglądać się podłożu gdy
robię popas na przystankach. W Szczurowej (cóż za romantyczna nazwa) Słońce
przygrzewa już naprawdę mocno. Dłuższa pauza, plus zakupy. Z ciekawszych rzeczy
na tym 100km plaskatym odcinku przez rolnicze okolice to chyba tylko Raba i Dunajec. Dwie górskie rzeki uchodzące w tych okolicach do Wisły. Aha, zapomniał
bym – jest też przecież przecudnej urody galeria w Żabnie ;) Wstydzili by się
coś takiego nazywać „galerią”. Bardziej pasował by tu napis „pawilon handlowy”.
Samo centrum tej mieściny, ryneczek, plac, skwer, jak zwał tak zwał, bardzo ładne. Pod
rozłożystym dębem urządzam kolejne posiedzenie, połączone z pierwszą aplikacją
kremu z filtrem. Za miastem rzucający się w oczy napis „Ave Maryja”, zawsze
robię mu zdjęcie gdy tędy jadę. Odcinek od Dąbrowy Tarnowskiej do Radomyśla
pokonuję drogą niższej kategorii, powiatową. Pierwsze dłuższe leśne odcinki i
pierwszy pomnik-samolocik (Mielec i jego peryferia to takie bardzo „lotnicze
okolice”). W Mielcu, pierwszej większej mieścinie
na trasie jestem koło 16tej. Jest to bez wątpienia miasto pełne kontrastów.
Mają tu inżynierów potrafiących projektować samoloty ale z kolei tłuki od
drogownictwa zwykłej DDR zbudować nie potrafią. A te 1500% normy? Pff, nie ma
się czym chwalić, co to jest 1500%. To jest nic - w Rybniku mają ponad 3000%, i
nie wieszają z tego powodu banerów. Podziwiając przemysłowe instalacje
Kronospanu i innych trucicieli opuszczam ten kurwidołek który zużyciem kostki
Dauna i znaków z zakazem dla rowerów przegrywa chyba tylko z Tarnowem (ale to
żadna hańba przegrać z Tarnowem, Tarnów to inna liga po prostu). W Mielcu nic
nie kupiłem, zakupy robię więc w wiejskim sklepie kawałek dalej. A wiejskie
sklepy, i to nie tylko te malutkie, czasem nawet markety typu ABC często mają ten
sam mankament: z lodówki można kupić wyłącznie piwsko, napoje/wodę mają tylko
ciepłe… Bocznymi dróżkami przez leśne ostępy docieram do Nowej Dęby. Ta
miejscowość kojarzy mi się z kolei bardzo pozytywnie a to za sprawą
przebiegającej tędy tradycyjnie trasy BBTouru i punktu kontrolnego. Słońce
chyli się ku zachodowi, niestety nie da się nie zauważyć że coraz wcześniej, bo
chwilę po 19tej. Rzeczą której nie mógłbym nie zrobić zdjęcia są rosnące tu
przy drodze całe kępy, całe łany małych jasnofioletowych kwiatuszków. W
następnej miejscowości, Bojanowie już prawie całkiem ciemno. W kolejnej wiosce której nazwy nie pomnę pauza
przy akompaniamencie hitów disco polo, z dyskoteki/wesela po drugiej stronie
drogi. Ubrawszy się nieco wyruszam w 10km „odcinek specjalny” tj. nocny przejazd
przez Puszczę Sandomierską. Lubię takie odcinki, jest ta odrobinka adrenaliny, że mnie jakiś zwierz staranuje albo i pożre, razem z rowerem.
W Nisku zwiedzam przejazdem jakiś parczek/ryneczek/pomniczki, standardowe
raczej sprawy, ot nie wyróżniająca się niczym na + ani - mała mieścinka. Po
czym wskakuję na krajową 19teczkę. San przekraczam niestety nocą i nic nie
widać, jedyna fotka dokumentująca ten
fakt to ta oto tabliczka. Pierwszą senność zapijam dużym RedBullem na ulokowanej w
ciemnym lesie zadupiastej tankszteli (©Gustav) sieci(?) „Huzar”. Na uwagę
zasługuje tu cena – 7,99zł za 473ml. Co daje 16,91zł za litr. Dla porównania BePowerki
z Biedry są po 1,69 za litr / 1,25 w promocji. Czyli odpowiednio: 10 i 13,5
razy taniej (i na pewno nie są 10/13,5 razy gorsze). Nie żebym narzekam, że
drogo, przecież nikt mi nie kazał tego kupować. Ot taka ciekawostka , zawodowo
zajmuję się rozliczeniami i lubię sobie tak czasem trochę policzyć. Od razu
więcej mocy po tym strzale. Do Janowa Lubelskiego dojeżdżam o północy. Poza
takimi standardami jak te wymienione w Nisku: jest pierwszy drogowskaz na Zamość! Znaczy się niedaleko już! Albo i daleko. 75km. Jeszcze kilka cięższych
chwil, kryzysów i narzekań na ciężki żywot rowerzysty przede mną. Póki co
jednak nie jest źle. Księżycowa, bezchmurna, niezbyt chłodna noc, nieskalany
ścieżkami rowerowymi gładki asfalt krajówki i płynący wciąż w żyłach RedBull
szybko dopychają mnie do Frampolu. Centrum miasteczka ominąć nie mogłem, nie
żebym przejmował się zakazem dla rowerów na obwodnicy – po prostu zaintrygowała
mnie zarówno jego nazwa jak i rzut, plan, układ, jak zwał tak zwał, tej
miejscowości. Patrząc na mapę – jest ona po prostu kwadratowa a układ ulic
prawie że symetryczny. Tu wreszcie senność zaczyna mnie morzyć do tego stopnia
że kilka 3/5 minutowych drzemek sobie uciąłem. Z powrotem wskakuję na krajówkę.
Następne większe miasteczko to dopiero Szczebrzeszyn. Spać się już nie chce ale
powoli zaczyna się kolejny kryzys. Choć nie jest ciepło to od jakiegoś czasu
chce mi się jednak pić, a kupić nie ma gdzie. Do tego ni stąd ni z owąd wyrasta
mi tu jakiś podjazd. 6% / 100m UP, tak wynika ze śladu. Niemożliwe, przecież w
Polsce podjazdy są tylko na południu?! Choć w porównaniu z tym co się jeździło
np. po Słowacji jest on śmiechu warty to jednak dał mi trochę w kość, bo byłem
coraz bardziej spragniony i głodny. Tzn. jeść miałem co ale pić nie. Z kolei zjem
i zacznie mi się chcieć pić jeszcze bardziej. Trzeba jechać, żeby jak
najszybciej znaleźć jakaś stację i zatankować. Na odcięciu po prostu spory
kawałek jechałem. W końcu jest szczyt. Widać już pierwsze oznaki wstającego
dnia. Albo raczej kończącej się nocy, aż tak jasno jak na tym zdjęciu to tam
nie było. Długi, chłodny i lekko mglisty zjazd i wreszcie jest Szczebrzeszyn, i
świt. Zdjęcia ze słynnym Chrząszczem rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Fotka
taka sobie, bo zginął mi statywik i robiłem je opierając telefon o puszkę
Sudocremu ;) Poza tym jakiś tam rynek, centrum handlowe, dumny napis ale ciągle
nie ma tego co dla mnie w tej chwili najważniejsze – otwartego sklepu/stacji.
Pić! Na wylocie wiele obiecujący znak że stacja, ale to jakiś malutki auto gaz
tylko… Odkrycie ciekawostki typu „ostatni wiatrak na Roztoczu” jest dla mnie
marnym w tej chwili pocieszaniem. W telefonie znajduję BP. 6km za miastem. 6
bardzo długich i bardzo suchych km. Wreszcie jeeeest. Duża herbata, dwie
zapiekanki i pół Blacka tam wchodzą. Nie piłem od jakichś 80km, ostatni był
RedBull na wspomnianym Huzarze. 50%->90% mocy. Powoli wstaje nowy dzień a ja
zbliżam się do Zamościa. Po drodze jakieś tam dożynkowe instalacje oraz tablica
upamiętniająca nadanie praw miejskich (1580r, czyli bez szału raczej). No i
jest. Zamość. Dochodzi 8 rano, na liczniku prawie że okrągłe 3 stówy. Zanim
zabiorę się za zwiedzanie trochę jednak pokimię sobie na przystanku (drugi i
ostatni raz w tej trasie, potem to już tylko w pociągu). Peryferia miasta
raczej takie zaniedbane, rozlatujące się chodniki i dziurawy asfalt. Na plus
małe natężenie ścieżek rowerowych. Park – średnia półka. Są ładne stawki i
kładeczki ale alejki biedne, jakimś piochem wysypane. Starówka to jednak co
innego. Mury miejskie, fosa, bramy – mnóstwo tego przetrwało! Ratusz natomiast to
już majstersztyk. Zdecydowanie jeden z najładniejszych jakie widziałem.
Odpocząłem trochę na rynku, zmyłem z siebie skorupę z kremu/potu/pyłu/muszek po
całodobowej jeździe i trochę się przebrałem. W międzyczasie Słonko znowu
zaczęło przygrzewać, czyli warstwa syfu zaraz zacznie odrastać :) Pozwiedzałbym
coś więcej, ale coraz to częściej przeliczam kilometry i czas. Pociąg z
Jarosławia 19.13. 10 godzin i 140km. A ja jeżdżę bardzo, bardzo wolno. Po
prostu trzeba się zbierać. Bo ja nie lubię się spieszyć. Tzn. wolę jechać sobie
powoli i mało odpoczywać niż zasuwać i często odpoczywać. Jednak jakoś skręciło
mi się w bok zamiast w krajówkę a że nie chciało mi się zawracać to nadłożyłem
trochę km. Myślałem też że te zbiorniki wodne na mapie to jakieś jeziorka,
zalewy a to tymczasem stawy rybne tylko. Cóż, przynajmniej ciekawy znak drogowy
zobaczyłem. Takiego jeszcze nie widziałem, pewnie jakaś nowość w kodeksie
drogowym, unijna może? Wreszcie dobijam do krajowej 17teczki. Na plus: jestem
na dobrej drodze wreszcie, i zaczyna też wiać w plecy. Na minus – pagórkowato.
Tzn. ten minus byłby plusem, gdyby nie to że zaczyna mnie boleć noga. Prawa,
w okolicy gdzie czworogłowy (ta wewnętrzna, przednia głowa) dochodzi do kolana.
Nie jest dobrze, podjazdy robię głównie lewą nogą, prawą tylko delikatnie coś
tam muskam pedał. Jeżdżę na platformach a nie zatrzaskach, więc idzie to nieporadnie. Szkoda
że dopiero teraz, w domu wpadł mi taki pomysł: jak mi się tak kiedyś przytrafi podobna
kontuzją to po prostu przywiążę sobie buta u zdrowej nogi jakimś trokiem albo
przykleję taśmą do pedału :) I będę miał SPDa :) Okolice odludne, pogoda piękna
i droga też fajna. Tylko ta noga przeszkadza :/ Natomiast takie coś to już mnie
w ogóle zaskoczyło – serpentyny że można poczuć się jak w górach! Tu też było
te ~100m UP. Tym razem tankuję na Moye’j (jak to odmienić?). Wciągam jakieś tam
izo, energybara ale mimo to i tak ciężko idzie, wloką się te km strasznie. Docieram
do Tomaszowa Lubelskiego. Nie mam już siły na jakieś tam pozowane fotki, tylko trzy szybkie strzały robię. I dalej, na Bełżec, potem w wojewódzką. Bo tą krajówką
na Ukrainę bym zajechał. Zresztą widziałem jednączerwoną tabliczkę: „Obszar nadgraniczny”.
Nigdy nie zajechałem tak daleko na wschód Polski, jak w tej trasie. W Bełżcu
odbijam na Jarosław, w DW865. Nawierzchnia gorsza za to wiatr bardziej pomaga. No
i co najważniejsze, noga prawie całkiem przestaje boleć O.o Zupełnie nie wiem
na czym to polega ale zdarzyło mi się kilka razy że jakiś mięsień, kolano czy
kostka bolą przez 50, 150 czy nawet 300km a potem tak prostu bez powodu
przestają. Przez kawałek jeszcze pagórkowato, wrażenie przebywania w górach
potęgują lasy o dużym udziale drzew iglastych, i to nie jakichś tam sosen tylko
świerków/jodeł. Im dalej jednak na południowy zachód tym bardziej płasko. Narol, Cieszanów, Oleszyce, to z takich większych miejscowości. Kilka odpoczynków na
jakichś tam przystankach/leśnych wiatach, tankowanie na jakimś tam BP czy innej Żabce. Ciągłe
przeliczanie czasu/km psuje radość z jazdy. Nie lubię tak. Na pociąg pewnie
zdążę ale Jarosławia to ja sobie nie pozwiedzam… Niby jest następny pociąg po
22giej, ale nie wozi rowerów. Można by rozebrać i w folię go, tak z Gdańska
ostatnio wracałem. Wziąłem nawet z domu w tym celu rolkę taśmy i kilka worków
na śmieci. Ale jak sobie przypomnę ile roboty jest z tym pakowaniem to mi się
odechciewa. Po prostu cisnę na ten o 19tej. No i nie myliłem się, zdążyć
zdążyłem, na dworcu 25 minut przed odjazdem. Bilety w kasie zdążyć kupiłem,
dwie paczki chipsów z automatu na drogę też. O zwiedzaniu rzecz jasna nie ma
mowy, nawet na rynku nie byłem :/ Pomniczek, dworzec i peron, tyle mam z tego
miasta. Podróż minęła szybko (2,5h) i bez zakłóceń. Wi-fi nie było, więc radia
posłuchałem, trochę się zdrzemnąłem. Z ciekawostek – taką sobie ktoś znalazł miejscówkę na nocleg :D Koleś wspiął się jak pająk po stelażu na bagaże i
położył dokładnie nad moim fotelem. Pomimo że był raczej drobnej postury to
trochę się bałem, nie wiem do jakich ciężarów te półki są przystosowane. Na
Głównym przed 22, dyszkę dokręciłem, w domu przed 23.
Nie licząc tego spieszenia się na pociąg to udana trasa,
Roztocze to bardzo przyjemne, sielankowe bym powiedział odludzia. Trochę jednak
nauczyła mnie pokory, podjazdy są jednak nie tylko na południu Polski a po 400km
też można być zmęczonym, gdy podejdzie się zupełnie bez respektu do takiego
dystansu. A tak właśnie podszedłem, po co kupować picie, przecież jak się
kawałek pojedzie bez to się nic nie stanie. A i rower będzie ciutkę lżejszy. Lżejszy
no to przecież szybszy. No pewnie będzie o 0,1% procenta szybszy ale ja na
odcięciu będę o 50% słabszy. Po co ubierać chłodnym porankiem długie spodnie,
zmarznę to będę zmarznięty, od tego się przecież nie umiera. No nie umiera się,
ale można coś sobie przechłodzić w nodze i ta noga może potem boleć. Itp. itd.
Wiadomo o co chodzi – rower uczy pokory.
11,373l (w tym 2l energetyka)
7.05 - 22.45
nowe gminy: 22
Podkarpackie: 10
Cmolas
Majdan Królewski
Nowa Dęba
Bojanów
Narol
Cieszanów
Oleszyce
Wiązownica
Jarosław - obszar miejski
Jarosław - teren wiejski
Lubelskie: 12
Dzwola
Frampol
Radecznica
Szczebrzeszyn
Zamość - obszar miejski
Zamość - teren wiejski
Łabunie
Krynice
Tarnowatka
Tomaszów Lubelski - obszar miejski
Tomaszów Lubelski - teren wiejski
Bełżec
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Nad Morze!
d a n e w y j a z d u
710.81 km
0.00 km teren
38:13 h
Pr.śr.:18.60 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4300 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/BdnYkD9xRyg1zBda9
„Nad Morze”. Tak zatytułowana
trasa miała pojawić się na tym blogu już rok temu, kiedy to w ostatnim chyba
rozsądnym momencie (przełom września i października) postanowiłem ten ambitny
cel zaatakować. No i prawie się udało. Prawie – bo do końca stałego lądu miałem
tak ze 3km w linii prostej. Po prostu tak cieszyłem się z dotarcia do Gdańska
że zapomniałem że tak właściwie to ja chciałem zobaczyć otwarte morze a nie
zabytkowe miasto. Bądź co bądź bardzo ładne ale bardzo ładnych miast to ja już
dużo widziałem a morza jeszcze nigdy (naprawdę). Długo sobie potem plułem w
brodę. Inna sprawa że włóczenie się po plaży zimną i wietrzną październikową
nocą (wtedy dojechałem) to nie to samo co włóczenie się po plaży letnim gorącym
popołudniem. Jednak co się odwlecze, to nie uciecze. Zachęcony utrzymującą się
w tym sezonie równie wysoką co w zeszłym, formą już od jakiegoś czasu planowałem
powtórkę. Mając w tym roku na koncie 3x400+ i 1x500+ uznałem że jestem
gotowy. Od ostatniej długiej (400+) trasy minął miesiąc, więc zregenerowany
byłem w 100%, i nie przeszkodziła w tym nawet gleba sprzed 2 tygodni. Co prawda
kilka dni kulałem na jedną nogę ale już w zeszłą niedzielę było ok. Kolano nie bolało
po 40km przejażdżce po mieście, więc i po 700km nie powinno ;) Środę (15
sierpnia, święto) prawie całą przeznaczyłem na przygotowania, tj. wyrównywanie
deficytu snu ;) Z kilkanaście godzin spałem. Przed trasą, w nocy z czw./pt. spałem normalnie (7 godzin). Z
innych przygotowań, poza standardowym ogarnianiem roweru, zakupiłem najdroższe gripy w
życiu – Ergony GP5 za 2,5 stówki. Największe (bo praktycznie jedyne) kolarskie
dolegliwości (ból, drętwienie) dotyczą u mnie bowiem dłoni. Ostatnią rzeczą z
przygotowań o której warto wspomnieć to dobór trasy – zaplanowałem ją tak, żeby
jak najwięcej jechać nieznanymi mi jeszcze okolicami. Tzn. wiadomo, cudów nie
ma, pierwsze 200km, do Opoczna zjeżdżone mam. Ale cała reszta to już dziewicze
dla mnie tereny. To raz. A dwa – niemal żadnych dużych miast po drodze (chyba
tylko Elbląg się tu załapuje pod „duże miasto”, ponad. 100 tys.). Ogólnie lubię
sobie pozwiedzać duże miasta ale jednak te światła, ścieżki, zwiedzanie,
zdjęcia, zajmuje to za dużo czasu. Do tego spory wybór połączeń kolejowych i
można wpaść na głupi pomysł skrócenia trasy, uznając takie miasto za alternatywny cel
podróży.
Piątek (urlop), godz. 6.00.
Dzwoni budzik. Zbieram swoje zaspane nieco zwłoki, łazienka, herbatka,
10-krotne sprawdzenie czy wszystko wziąłem (telefon i pieniądze – sprawdzenie
100-krotne) i o 6.55 stoję przed blokiem gotowy do drogi. Albo i nie.
Chłód lekko mglistego poranka przypomina mi że nie wziąłem kurtki (mam tylko
p/deszczową). Wracam się po wiatrówkę, i startuję. Godz. 6, minut 55. Ahoj przygodo!
Kraków opuszczam przez Bieżanów, Rybitwy, Nową Hutę (blokowiska/przemysłowe okolice). Na wyjeździe z miasta mgły ustępują i zaczyna się piękny, sierpniowy dzień.
Słomiane, nieraz bardzo pomysłowe dekoracje w mijanych wsiach informują o
końcach żniw. Przyjemną, idealną na rozgrzewkę lekko pagórkowatą DW776 docieram
do Proszowic. Tu wciągam śniadanko, oprócz bułki z czymśtam złożone również z
pomidorków i rzodkiewek. Na razie sama zdrowa żywność, ale potem będzie jak
zawsze – hot dogi z Orlenów + zapiekanki z Lotosa zapijane hurtowymi ilościami
Coli/Pepsi ;) Kończę tę przydługą sjestę, i obieram kurs na Skalbmierz. Bezkres pół uprawnych, jak okiem sięgnąć dywan z żółtych, brązowych, zielonych
prostokątów, przykrywający falistą powierzchnię ziemi, z rzadka usiany niewielkimi
skupiskami drzew i domków. Hmm. W sumie to tak wygląda chyba większość Polski,
z tym że słowo „falistą” trzeba by zamienić na „płaską” ;) Ale to nieważne -
dziś jest taki dzień że podoba mi się wszystko i wszystko jest dla mnie niesamowicie
ciekawe. Nawet rolnicze, północno-wschodnie rubieże Krakowa. Na takich właśnie
rozważaniach nad pięknem otaczającego mnie świata mijają mi pierwsze kilometry
trasy. Docieram do Skalbmierza. Krótką pauzą na tamtejszym skwerku przeznaczam
na pierwszą (najwyższa pora) aplikację kremu z filtrem. Szukam też sklepu
(startuję zawsze z 1l picia, więc szybko schodzi), ale nie znajduję. Nie
szkodzi, do Działoszyc niedaleko. Po drodze cały czas kombinuję z nowymi
chwytami, próbując znaleźć optymalną pozycję, bo ciągle coś tam pobolewa. A to
obniżam kierownicę (na podkładkach) a to obracam rogi w dół, to w górę. Imbusa
5kę ciągle mam w kieszeni. To chyba nie był dobry pomysł taka trasa z nowym sprzętem
(uprzedzając fakty – to był doskonały pomysł, Ergony spisały się na medal, są
warte każdej wydanej na nie złotówki, a odpowiednią pozycję znajdę po ok. 100km
trasy). W Działoszycach krótka rozmowa z tubylcem (jak ognia staram się unikać
w takich przypadkach tematu podróży, nie lubię kłamać ani jak ktoś myśli że ja kłamię).
Do koszyka wskakuje natomiast 2,25l Pepsi (ledwo mieści się w ramie). Z tym
Pepsi to taka historia – wchodzę do sklepiku, rozglądam się co kupić,
ekspedientka (młoda dziewczyna, 18ki mogła nie mieć) pyta czego szukam. Czy
czegoś konkretnego, czy jakiejś, słyszałem dokładnie, cytuję: „zachciewajki” -
jak Pani przed chwilą, która weszła kupić coś tak z nudów. Pierwszy raz
spotkałem się z tym słowem, myślałem że to po prostu to samo co „zachcianka”.
Tymczasem już po przyjeździe, z ciekawości sprawdzam internety i się okazuje że
to słowo znaczy jednak zupełnie co innego :D Więc albo dziewczyna nie zna
znaczenia tego słowa, albo się przejęzyczyła, albo jeszcze coś innego. Ale raczej to pierwsze.
Niewielkie zagajniczki i (niewycięte jeszcze) szpalery drzew urozmaicają nieco odcinek do Jędrzejowa. Jest wczesne popołudnie i Słońce zaczyna już
naprawdę mocno przygrzewać. W Jędrzejowie jakiejś większej pauzy nie robię, nie
licząc tej przymusowej - na przejeździe kolejowym (te cysterny naprawdę były
tak powyginane, i to nie jedna a wszystkie). Pierwszy dłuższy, bo
kilkukilometrowy leśny odcinek przed Małogoszczem (Małogoszczą?). Droga
(wojewódzka) od jakiegoś czasu tonie w ciężarówkach, a to za sprawą wielkiej
cementowni w tym mieście (+dzień roboczy). Małogoski ryneczek ominę (byłem) a
zaliczę właśnie cementownię. Też widziałem, ale wydaje mi się ona większą atrakcją od rynku, i to nie tylko za sprawą rozmiarów. Po prostu rynek jest niemal w każdym mieście a cementownie tylko w niektórych. Krótka pauza w lesie a potem jeszcze jedna – w Łopusznie, pod charakterystycznym, górującym
nad okolicą kościołem. Całe zresztą miasteczko położone jest na wzgórzu. Radoszyce omijam - trzeba nadłożyć km, a poza tym byłem, byłem, wszędzie byłem. Kawałek dalej
niezwykły odcinek trasy a to za sprawą ścieżki rowerowej, uwaga - nadającej
się do jazdy rowerem (fragment GreenVelo). Równie niezwykłym widokiem jestem
ja, jadący po tej ścieżce – w długich trasach nieczęsto mi się to zdarza ;) Swoją
drogą to nie wiem po co komu to całe GreenVelo, to chyba tylko dla niedzielnych
rowerzystów którzy jeszcze nie mają jeszcze pomysłu na swoją przygodę z rowerem. Każdy co ambitniej jeżdżący woli śmigać własnymi ścieżkami i lepiej wie od
jakiegoś urzędnika gdzie chce jechać. Zalew w Sielpi – taki przedsmak,
namiastka, miniaturka Morza – patrzę na tą piaszczystą plażę i już wiem że dam radę :) To się nie
może nie udać. Aby nie było za pięknie odcinek Sielpia – Końskie to typowy
polski koszmarek. Pełne hopek (wyjazdy z posesji) chodnikościeżki z kostki
Dauna, zielone ekrany i całe rzędy luster dla wyjeżdżących zza tych ekranów samochodów
– po jednym dla każdej posesji. Zdjęcia nie zrobiłem, bo chyba by klisza pękła
(takie stare powiedzenie). Całości tego polskiego klimatu dopełnia debil drący
ryja żebym spadał na ścieżkę. Wychylający mordę z - a jakże - srebrnego Passata
B5 kombi (czy TDI to już nie wiem, za szybko przemknął, nie zauważyłem znaczka
na klapie). Końskie omijam obwodnicą, to miasto też już mam zwiedzone, chyba
nawet żadnego zdjęcia tu nie zrobiłem. 20km odcinek do Opoczna to boczne drogi,
wolne od ścieżek, debili w srebrnych Passatach B5 kombi i innych tego typu nieprzyjemności.
W Opocznie na liczniku niecałe 200km i zbliża się wieczór - pierwszy z trzech w
trasie ;) Szukam rynku ale go nie znajduję, w zeszłym roku też nie znalazłem. Teraz patrzę na mapę i okazuje się że byłem 50m
od niego. W zastępstwie zadowalam się więc
pomnikiem jakiegoś konika, i przygotowawszy się do nocnej jazdy (lampki, czyste
ubrania) ruszam w nieznane mi tereny. Jak już wspominałem Opoczno to punkt
graniczny znane <-|-> nieznane. Noc (pierwsza z trzech) jest gwieździsta i ciepła, z wyjątkiem świtu, ale to normalne. Na zadupiasto-leśnym odcinku
do Rawy Mazowieckiej jedyna godna odnotowania mieścina to Inowłódz ale większą wg
mnie atrakcją jest tu DOL (Drogowy Odcinek Lotniskowy) w Chociwiu. Szeroki na kilkanaście metrów a długi na ~2km fragment drogi wojewódzkiej mogący
też służyć za lądowisko. Pierwszy raz widzę coś takiego. Zdjęć brak bo
ciemności zupełne. Pierwszą senność zapijam tu kupionym na „tankszteli” (©Gustav)
Tigerkiem, a na przystanku obok dowiaduję się jak nazywa się koszyczek na
truskawki. Dotąd byłem święcie przekonany że koszyczek na truskawki to prostu
koszyczek a tu się okazuje że jednak nie! Człowiek całe życie się uczy. W Rawie
Maz. jestem koło północy (pierwszej w trasie). Na liczniku 244km. Robię zdjęcie
pod pięknie iluminowanym patriotycznymi barwami ratuszem. Konsumpcję
przywiezionych jeszcze z Krakowa ciasteczek przerywa mi pewien młodzieniec.
Powiedzieć pijany to zbyt łagodne określenie, On jest po prostu napierdolony. Odmiennie
niż zazwyczaj nie żebra o pieniądze – te pewnie ma, bo jak mówi wraca z roboty. Swój obecny stan tłumaczy kilkoma wypitymi po drodze Harnasiami. Te Harnasie
to chyba tylko na przepitkę były między czymś mocniejszym. Generalnie rozmowa
toczy się wokół latających po Rawie nożowników (mówię że w Krakowie to się z
maczetami lata a nie jakimiś tam nożykami), pałkarzy (Policji) i podpierdalającymi
na nią za wszystko sąsiadami. Nie jest jakiś namolny czy upierdliwy więc przed
rozstaniem dłuższą chwilę pogadaliśmy. Z Rawy do Skierniewic rzut beretem, bo jakieś
kilkanaście km. Tu oprócz odpoczynku na dość ruchliwym jak na nieduże miasto rynku zmywam w studni/kraniku/pitniku z siebie wreszcie część skorupy. Skorupy
tj. potu, kurzu, kremu z filtrem (z wklejonymi małymi muszkami ;) ), Sudokremu
i zapewne wielu innych substancji odkładających się na rowerzyście po
całodniowej jeździe w upale ;) Od razu przyjemniej, jakoś lżej tak :) Za
miastem magiczny 10km odcinek przez las, gdzie mija mnie dosłownie jeden
samochód, natomiast gwiazd nad głową zliczyć się nie da. Kończy się on co
prawda wiaduktem nad A2ką, ale i cała droga do Sochaczewa jest bardzo ciemna,
mało ruchliwa, zadupiasta i w ogóle fajna. Na przedmieściach Sochaczewa łapie
mnie kolejna senność, którą zwalczam siedzeniem dłuższą chwilę z zamkniętymi
oczami, zdrzemnąć się nie udało. Czas czuwania zresetowany, można ruszać :) W
Sochaczewie typowe dla takich zapyziałych miasteczek ścieżki, do których
wiadomo jakie mam podejście, tym razem na żyletkę wyprzedza mnie jakieś BMW
(przypadek?). Rynek mocno jako taki (z kostki Dauna…). Ale śmieszne nazwy własne, oraz przede wszystkim widok wschodzącego nad Bzurą Słońca rekompensują
wszystkie niedostatki tego miasta :) Potem ok. 10km na nielegalu krajówką, z
czego część po chyba jakimś eksperymentalnym (bo nieudanym, nierówne są te
tafle) betonowym odcinku. Do Wyszogrodu wjeżdżam nowym mostem (1200m, najdłuższy w Polsce). Ale
to stary, drewniany most, którego jakieś resztki podobno zostały jest dla mnie
w tym momencie bardziej interesujący. Ze swoimi 1300m był najdłuższym drewnianym mostem w Europie. Odnajduję taki jakby niewielki terenik
rekreacyjny w miasteczku. Poza ogromnym, godnym Holywood napisem (Wyszogród miasteczko 2740 mieszk. ;) ), placem zabaw, ławeczkami,
tablicami informacyjnymi i inną turystyczną infrastrukturą jest wspomniany
most. A właściwie to nie ma. Został tylko betonowy przyczółek z fragmentem
drewnianej poręczy. No zawiedziony nieco jestem, liczyłem na coś więcej :/ Teraz
doczytałem że ostatni fragment, robiący za platformę widokową też zburzyli (zły
stan techniczny). Niepocieszony wciągam kilka piwek ;) i po krótkiej pogawędce
z tubylcem wyprowadzającym na spacer duet pies/kot, ruszam dalej. 7 rano, czyli
doba od wyjazdu, a na liczniku 330km. Od pewnego czasu myślami jestem już na
Orlenie i wciągam ich bezkonkurencyjne (spośród stacji benzynowych) hot-dogi i
gorącą herbatkę. Chwilę później jestem na Orlenie już nie tylko myślami ale i
ciałem bo tuż po zjeździe z krajówki dostrzegam w oddali upragnioną główkę białego
orzełka na czerwonym tle :) Wracam czym prędzej na główną drógę. Na ruszt wchodzą dwa duże hot-dogi
(niestety w ciemnym pieczywie) oraz równie duża herbatka. Najedzony ruszam
dalej, w kolejny ~25km odcinek drogami niższej kategorii. Niedostatki w jakości
nawierzchni nadrabiają tu piękne okoliczności przyrody. Na przystanku w
metropolii Nadułki City podziwiam różne mądre przekazy i komunikaty miejscowej
ludności ;) Dobijam do krajowej 10teczki i obieram kurs na Drobin. Zdjęcia z
tej miejscowości nie mam, nie pamiętam już z jakiego powodu. Być może była to
po prostu taka straszna dziura że nie odróżniłem jej od otaczających ją wsi?
Następny atak senności wymaga już kilku 3-minutowych drzemek na przystanku.
Zawsze ustawiam sobie budzik w komórce na 3/5min i powtarzam takie mini drzemki
tyle razy ile trzeba, bo tak po prostu zamknąć oczu i usnąć na dobre bym się
bał. Podczas uzupełniania na kolejnym Orlenie zapasu płynów po raz pierwszy
zaczyna mnie niepokoić stan nieba. Bardzo słusznie, jak się za chwilę okaże.
Póki co jednak myślę sobie: na pewno przejdzie bokiem. Tjaaa ;) Odbijam w DW561,
kierunek: Bieżuń/Żuromin. Staram się nie przejmować tym co dzieję się nad moją
głową ale przybierające coraz bardziej nieciekawe barwy niebo i wzmagający się
wiatr stawiają sprawę jasno: nie „czy”, a „kiedy”. Rozpędzony do 40km/h wpadam pod wiatę przystankową wraz z pierwszymi kroplami zbliżającej się apokalipsy. Nie
przesadzam, tak jak dzisiaj to dawno się nie bałem. Zaczyna padać. Zanim armageddon rozpęta
się na dobre podbiega do mnie umorusany kurzymi kupami bodyguard (koszulka
„Ochrona”). Stróż/cieć/strażnik/ochroniarz, jak zwał tak zwał. Tyle że nie
pilnuje on sklepu czy ludzi a… kurniki :) Cała bowiem okolica jest pełna takich
właśnie obiektów a po drodze co i rusz przejeżdża ciężarówa z naczepą pełną
klatek gdaczącego ptactwa (zapachy też takie „charakterystyczne” tutaj ;) ). Kurze
zagłębie po prostu. A podbiega do mnie z pytaniem dlaczego robię zdjęcia. Pfff robiłem zdjęcia nadciągającej burzy a jakiegoś tam jego zasranego kurnika.
Ale widać przynajmniej że chłop przykłada się do pracy. Rozmowa nabiera jednak
coraz bardziej przyjemną atmosferę, gadamy a to o kurach, a to o rowerze, a to
o babach. Podobno „czwórkę” zarabia. Tzn. 4 tyś./mies., nie 4zł/godz. Nie wiem
co tym myśleć, nie wiem czy mu wierzyć, ale może nie na studia trzeba było iść
a do kurnika, perliczek pilnować? Rozmowa trwa ale w międzyczasie czasie żywioł
coraz bardziej przybiera na sile. W końcu ochroniarza zgarnia nadjeżdżające z
piskiem opon czerwone Cinquecento a ja zostaję sam. Ściana wody coraz większa,
wiatr coraz bardziej gnie łopoczące na wietrze blachy częściowo zdewastowanego
przystanku. A ja autentycznie coraz bardziej się boję. Kierunek padania wody
zmienia się z pionowego na coraz to bardziej poziomy. Póki co nie jest źle, bo
prawie wszystko opiera się na tylnej ścianie przystanku. Za chwilę jednak jest
źle. Niewielką niby szparą między ścianą a dachem wpada coraz więcej wody.
Zaczyna też podtapiać, wchodzę na ławeczkę bo pode mną utworzył się 10cm
głębokości stawek. Ale najgorsze dopiero nadchodzi – kierunek padania wody
zmienia się, i zaczyna napierać od boku – tego boku gdzie nie ma blachy…
Wyszarpuję z sakwy i błyskawicznie przywdziewam przeciwdeszczowy kurtalon
(spodni nie ma szans, za mało czasu), włażę w kałużę, przemaczając kompletnie
buty i wychodzę schronić się na zewnątrz przystanku. I używam jedynej w miarę
kompletnej bocznej ścianki jako tarczy. Gacie pełne, a co jeśli zamiast lecącej
z boku wody zacznie lecieć poziomo grad? Drzewa też takie jakby poziome się
robią, samochody stają na awaryjnych a ja przygotowuję się do przeskoczenia na
inną stronę „tarczy” gdy zajdzie taka potrzeba. Na szczęście znowu zaczyna lać
z właściwego kierunku tj. z góry. Spacerując po ławeczce obserwuję słabnący
powoli huragan, obeszło się bez gradu. W końcu uspokaja się, samochody ruszają,
a ja zastanawiam się jak zejść z tej ławeczki nie wchodząc jeszcze raz w
kałużę. Wdrapuję się z ławeczki na boczne okienko i zeskakuję na bok, tam wody nie ma. Miałem
sporo pecha (słabe to schronienie znalazłem) ale i sporo farta (co było gdybym
nie znalazł żadnego?!). Zabieram się za szacowanie strat, tzn. ilości
przemoczonych ubrań. Nie jest źle, ale i dobrze też nie. Mokre: buty,
skarpetki, spodenki z pampersem, spodenki zewnętrze, wiatrówka. Suche: reszta.
Skarpetek mam zapas, z butami nic się zrobi, powoli będą sobie schnąć, spodenki
tak samo. Poza wiatrówką spisaną na straty najbardziej niepokoją mnie mokre
kolarskie gatki. Jazda w mokrych – 100% szans na otarcia. Zakładam więc zwykłą,
cywilną bieliznę, i w takiej przejadę pozostałe 300km (na liczniku mam tu 400).
Trochę obawiam się o tyłek ale niepotrzebnie, ten zniesie trasę tak jak zawsze,
czyli bez najmniejszego uszczerbku. Toczę się powoli mokrymi drogami
podziwiając zdemolowany krajobraz i groźnie wyglądające, oddalające się (tak mi
się przynajmniej wydaje) chmury. Ujechałem nie więcej niż kilka km a tu znów
zaczyna kapać… Na szczęście teraz to już taka tylko przygrywka na zakończenie,
spory deszcz, ale nie oberwanie chmury. Przeczekuję go na o wiele
solidniejszym, murowanym przystanku (nie mógł taki wcześniej się trafić?).
Marnujący się czas przeznaczam na odpoczynek, jedzenie, przebierkę, segregację ciuchów na
suche/lekko mokre/totalnie przemoczone, potrzeby fizjologiczne (to za
przystankiem, nie wewnątrz). Po prostu będąc uziemiony robię wszystko to co trzeba
by i tak potem zrobić. W końcu deszcz daje za wygraną. Dwie godziny zmarnowane. Wkurwiony
ruszam dalej, zaliczam ten cholerny Bieżuń (dziura, mają kościół i domki) oraz Żuromin (dziura, ale trochę większa, mają kościół, domki i bloki). Z godnych
odnotowania dziur to jeszcze Lubowidz (kościół i domki). No, byłby już ten
Lidzbark - to już jakieś konkretniejsze, wydaje mi się, miasto. Zanim jednak
będzie - znowu się zaczyna, tym razem już jednak tylko kropi. Chowam się pod
jakąś wiatą i tu też nie marnuję czasu, tylko kimię sobie nieco z głową opartą na stoliku. Grrr wreszcie
przestało. W blasku wyłaniającego się (i suszącego powoli, co mokre, Słońca)
docieram do Lidzbarku. Trochę większe miasteczko. Mają kościół, domki, bloki,
sklepy, rynek ale mnie najbardziej interesuje w tej chwili Lotosik na
obrzeżach. A to z tego powodu że zapiekanki tam mają bezkonkurencyjne. Rzecz jasna spośród tych „stacyjnych”, odmrażanych, te „z pieca”, w budach koło
dworców itp. to zupełnie inna liga. Załapuję się na dwie ostatnie, jakie
zostały. Czego tam nie ma! Pomidorki, cebulka, kurczaczek, długo by wymieniać
(herbatka też wskakuje). Mocno zregenerowany startuję i obieram kurs na Lubawę.
Znowu gdzieś tam chmurzy się/grzmi w oddali ale, uprzedzając fakty, mokry w tej trasie będę już tylko od: potu, wody z kranu, no i słonej wody Bałtyku :) Spokój na pagórkowatym (północ Polski potrafi zaskoczyć), leśnym odcinku DW541 zakłóca tylko złożony z dziesiątek aut, roztrąbiony orszak weselny. Powoli
zapada zmrok (drugi w trasie). Do Lubawy docieram już po ciemku. Jakiś tam rynek, pomniczek, standardowe rzeczy, no i 2 hot-dogi z Lotosa na obrzeżach
(zapiekanek nie mieli). Tyle zapamiętałem z tego miasta. Wkurza wilgotna i
zimna kurtka przeciwdeszczowa (tylko taka mi została) ale bez niej jest jeszcze
bardziej zimno - druga noc jest dużo chłodniejsza od pierwszej. Podjazd na
krajówce za miastem wciągam jeszcze sprawnie ale po skręcie w wojewódzką znów
zaczyna morzyć mnie sen, i tuż przed Iławą też trochę pokimałem na przystanku. Iława. Północ (druga w trasie), na liczniku 501km. Iława to z pewnością godne
krótkiego choćby zwiedzania miasto ale ja nie mam kompletnie na to ochoty,
myślami jestem już na plaży. Szybko więc przez miasto przeleciałem, wzbudzając
tam niemałe poruszenie/zainteresowanie („a Pan to co tak po nocy jeździ?!”). A tak
sobie lubię, to jeżdżę :) W leśnym odcinku za Iławą miałem małe halucynacje. Zdarza się, nic groźnego. Widziałem flagi Polski rozwieszone na drzewach
(:D), i dużą niebieską tablicę, taką co się mija gdy do innego województwa się
wjeżdża. Doczołgałem się do Suszu i tam znowu ni to spałem, ni to drzemałem na
ławeczce przez chwilę. Jedne z najbardziej odludnych okolic w trasie, więc tego
typu znak nie dziwi. Na szczęście przejechałem przez ten las szczęśliwie. Nie
tylko nie staranował mnie żaden jeleń, ale też nie wpadłem do rowu, bo już
przysypiałem, i na tą sekundę, dwie, oczy same mi się zamykały. Ostatnia
drzemka w tej trasie (nie licząc dworca/pociągu) właśnie tutaj, na przystanku
na skraju lasu, tuż przed (drugim) świtem. A ten wita mnie w okolicach Dzierzgonia. W tym mieście znów na ~30km żegnam się z głównymi drogami, a tłukę
się po dziurach lub niesamowicie wręcz wkurwiających (poniemieckich pewnie)
pomorskich brukach. Taki to jest jeszcze nic, najgorszy sort bruku to takie coś. No kurwa otoczaki zatopione w piachu, 10km/h to max jaki tam jadę,
szybciej się nie da. Od dawna chce mi się pić ale napiję się dopiero w Elblągu -
1) świt, 2) Pomorze, 3) Niedziela, 3a) Niedziela niehandlowa. Na plus natomiast
ciekawe okolice – Żuławy to już są. Stolnica, pocięta gęstą siecią kanałów
nawadniających, co chwilę co ciekawsze to mostki, ogromne topole, przepompownie
jakieś itp. itd. Po prostu fajnie tu :) Odwiedzam nawet -1,8m depresję. Ja sam jednak jestem w stanie od depresji wysoce odmiennym, bo już wiem że się uda :) Czyli
najniżej na rowerze byłem na 1,8 m ppm (Raczki Elbląskie) a najwyżej 1946m npm
(Kralova) :) Mijają dwie doby od wyjazdu, na liczniku ok. 560km (+-10km, nie
jestem pewien). W końcu jest krajowa 22ka, jest i Elbląg. Stolica Bikestatsa ;)
A ja jestem nieźle odwodniony, ostatni raz piłem –dziesiąt km temu. Przelatuję
więc tylko przez centrum, niekoniecznie przejmując się koślawymi ścieżkami
namalowanymi na chodnikach, szybkie foto na rynku (fajna wieża) i kierunek ->
sklep. Tym razem na słodko – pierniki, 7daysy i 2,25l Coli. Piknik rozkładam
nad rzeką, o takiej samej nazwie jak miasto nazwie – Elbląg. Chyba z połowę tej
Coli wciągam na raz. Po nocnym kryzysie nie zostało ani śladu, świeży i
wypoczęty (nie przesadzam) wyruszam na ostatnią, ok. 35km prostą. Kawałek krajową
siódemeczką a reszta bokami, przez miejscowości o znanych mi z wpisów Roberta
nazwach – Marzęcino, Rybina itp. Stegnę – miejscowość do której zmierzam –
też zresztą wybrałem w ten sposób. Często powtarza się ona we wpisach wszystkich
elbląskich bikerów, więc musi być tam fajnie. Czuć ten cały nadmorski klimat –
budynki z muru pruskiego, mniej lub bardziej stylizowane przystanki, starorzecza, mosty zwodzone przeróżnych
konstrukcji, no i to co wcześniej – ogromne topole i kanały nawadniające. Taka
prosta ta ostatnia prosta jednak nie była – nadłożyłem z 10km robiąc dwie
pętelki (nie chciało mi się sprawdzać GPSa), w tym jedną po wkurwiających,
zarośniętych betonowych płytach. W końcu jednak jest ostatnia (i to dosłownie),
3km prosta do Stegny. Stegna. Typowa wypoczynkowa miejscowość, tj. obrośnięta
całym tym turystycznym kiczem – wesołe miasteczka, zdjęcia z misiem, gokarty na
pedały. Od Zakopanego różniąca się tylko tym, że zamiast oscypków są smażalnie
ryb. Ale wiem że takie miejsca też muszą być, bo są ludzie którzy to lubią i
są ludzie którzy na tym zarabiają. Lokalizuję pierwszą lepszą drogę idącą na
północ. Zaczyna się sosnowy lasek a to oznacza że od celu dzieli mnie 1, max
2km. Wyłożona płytami alejka wspina się a potem opada. Byłem tak podekscytowany
osiągnięciem celu że nie wiem co było pierwsze: czy najpierw usłyszałem szum
fal czy zobaczyłem tą kończącą się dopiero na horyzoncie powierzchnię wody. W
każdym razie było to dla mnie jedno z najmocniejszych, rowerowych (i nie tylko) przeżyć. Nie tylko bo pierwszy raz w życiu jestem nad morzem, pierwszy raz
jestem nad akwenem tak dużym, że nie widać drugiego brzegu. Zanim jednak zdjąłem
buty i zanurzyłem stopy w piasku: w krzakach w lesie (robiącym niestety za
toaletę, cały usiany jest on różnymi, białymi, zużytymi środkami higienicznymi) zmieniłem wygląd na nieco bardziej plażowy. Plażowy, tj. założyłem kąpielówki, żeby nie
zamoczyć spodenek. Koszulki nie ściągałem – a wszystko to w trosce o odczucia
wizualne współplażowiczów (a w szczególności współplażowiczek), bo moja zapadnięta,
blada klata i piwny brzuch stanowią widok doprawdy przykry i przygnębiający. Tak
na wpół przebrany zdjąłem buty i zatopiłem stopy w chłodnym, na razie, piasku.
Kilka kroków i piasek staje się gorący. Bardzo ciężko pcha się po plaży rower. Próbuję
nieść ale rower ponad 20kg, więc dalej pcham. Stopy zanurzam w Bałtyku o
godzinie 13.30, 54,5h od wyjazdu, na liczniku ok. 640km.
To żyje!
Takie właśnie odniosłem wrażenie
- że morze żyje. Ta przypływająca co pół minuty, biorącą się znikąd fala,
polerująca na gładko powierzchnię piasku, którą zakrywa. A im dłużej się w tym
piasku stoi, tym bardziej zasysa. Wiem że mogę zabrzmieć jak idiota tymi
opisami ale pierwszy razy w życiu byłem nad morzem i było to dla mnie było to
naprawdę ciekawe doświadczenie. Przez dobrą godzinę cieszyłem się jak głupi do
sera, to siedząc na piasku, to wchodząc do wody, to robiąc zdjęcia. Tego najważniejszego, ze mną i z rowerem w wodach Bałtyku rzecz jasna zabraknąć nie mogło. Jako że nie umiem
pływać, więcej niż 2-3 metry od brzegu się nie oddalałem ;) Głupio było by utonąć - nie było relacji na bikestatsie, i nikt nie dowiedział by się jaką trasę zrobiłem! Mógłbym tam siedzieć do wieczora ale jest wczesne
niedzielne popołudnie a w poniedziałek rano trzeba dotrzeć do pracy. To raz, a dwa to sprawiające wrażenie burzowych, chmury na horyzoncie.
Zbieram więc się koło 15tej, czyli półtorej godziny tu spędziłem. Powrót PKP
planowałem z Gdańska, Elbląga lub Malborka, ostatecznie stanęło na tym
pierwszym. Po zmęczeniu nie ma śladu, jestem świeży jakbym z domu dopiero co
wyjechał. Do Jantaru docieram przyjemną leśną alejką, do Mikoszewa niewiele
mniej przyjemną drogą wojewódzką. Dużym biorącym kilkanaście aut, prowadzonym
przez holownik, promem przeprawiam się na drugi brzeg Wisły. Cena za rower+rowerzystę
5zł, ale jest cennik i dostaje się paragon. Na małych promikach często bywa tak
że kręcący korbą (taki napęd) „kapitan” też krzyczy 5zł. Ale na wódę oczywiście
zbiera, bo prom teoretycznie powinien być darmowy. Jestem już w Gdańsku,
przynajmniej tak informuje mnie znak na drugim brzegu rzeki. Do centrum jednak
jeszcze ponad 20km. Z wyspy Sobieszewskiej na stały ląd zjeżdżam ciekawym
mostem pontonowym. Który to już ciekawy most dziś? Pontonowe, obrotowe, podnoszone
itp. itd. Trochę tego było po drodze. Podziwiam ciągnące się kilometrami, wielkie instalacje przemysłowe Rafinerii Gdańskiej i jeszcze raz wjeżdżam do Gdańska, tym razem już naprawdę. Szybki
przelot obwodnicami, estakadami i jestem nad Motławą. A wraz ze mną jest chyba
pół Polski, jakiś targ, jarmark, czy coś takiego. Nieprzebrana ludzka masa uniemożliwia
jazdę i przez ścisłe centrum więcej robię z buta niż na kołach. Gdańsk to
stolica nowoczesności, nie taki skansen jak Kraków. Diabelski młyn 100m od Rynku? W Krakowie coś takiego by nie przeszło, konserwator zabytków dostałby zawału ;) Zwiedzając przejazdem miasto docieram
na dworzec. Na liczniku 680km. Dochodzi 18, czyli za 14 godzin trzeba być w
pracy. Po wizycie w kasie dociera do mnie jednak że do pracy owszem, zdążę, ale
na wtorek ;) Pociągi tak nabite że w jednych nie ma gwarancji miejsc (nawet bez
roweru) a w innych brak miejsc na rower. Po godzinnej rozkmince (i zużyciu
połowy baterii w tel. na wi-fi) kupuję bilet na poranny ekspres (159zł) a
zamiast biletu na rower - bilet na większy bagaż (5zł). Załatwiam urlop w pon. i
jadę szukać taśmy i folii, aby z roweru zrobić bagaż podręczny. Niedzielny, niehandlowy wieczór więc sytuacja jest trudna ale nie beznadziejna bo Gdańsk to duże miasto. W jedynym
otwartym 24/7 urzędzie pocztowym kupuję 2 rolki taśmy i 4 paczki folii
bąbelkowej (worków na śmieci nie mieli). Przytraczam to wszystko do sakwy i mam
ponad 8h na zwiedzanie miasta i dokrętkę do 700km :) (odjazd 4.45). Przed
kolejnym atakiem senności (łóżka nie widziałem od dwóch nocy) oddaje się wiec
leniwej, spontanicznej (gdzie się skręci tam jadę) eksploracji. Spontanicznej ale
z pewnymi wyjątkami. W każdym dużym mieście są bowiem pewne miejsca, punkty obowiązkowe, których
nie zobaczenie byłoby ogromnym faus pax. Wg mnie w Gdańsku oprócz Długiego Targu, Żurawia,
słynnych Bram (to już widziałem) zalicza się do nich również Westerplatte (nie widziałem). Docieram
tam już nocą, po dłuższym błądzeniu po przemysłowo/portowo/kolejowych terenach. Nocą co drugie auto tutaj to ciężarówka z kontenerem na naczepie. Zwiedzam
wysadzone przez niemców/ruskich ruiny koszar i docieram do ogromnego pomnika na wzgórzu. Alejkami i schodkami wchodzę na szczyt i chwilę tu siedzę,
podziwiając nocną panoramę miasta. OK, zabytki zaliczone to może teraz jakiś
port, statki itp.? Mimo usilnych prób zlokalizowania takich obiektów (do
których można by normalnie, legalnie, blisko podjechać i coś tam zobaczyć)
jedyne co udaje mi się upolować to terminal kontenerowy. Statek z pewnością tam
jest, widzę kawałek burty wyłaniający się z przerwy między górami kontenerów,
ale to wszystko. W całej okazałości go nie zobaczę. Jako że jestem już
zmęczony, a na liczniku zaraz wskoczy siódemka zbieram się powoli na dworzec. Trudno, statki będą musiały poczekać do następnej wizyty w Gdańsku. Zadowalam się zabytkowym Sołdkiem (87m długości), już go widziałem w zeszłym
roku. Lepszy rydz niż nic. Na dworcu koło północy, na liczniku ok. 707km. Siedzę/spaceruję/kimię a po 2
w nocy zabieram się na demontaż roweru. Sama rozbiórka to nic – zdjąć sakwę,
odkręcić 3 śruby przy mostu i rozpiąć 3 szybkozamykacze (2 koła + sztyca). Na
zrobienie z tych luźnych elementów zwartej paczki schodzi jednak więcej, tak że
pakunek mam gotowy po 3ciej. Godzina roboty. Pociąg nadjeżdża
punktualnie, gramolę się do środka, wstawiam wielki pakunek a kask wieszam na haku
na rowery }:> Kurwa kurwa kurwa. Dałem się nabrać, miejsca na rowery
oczywiście były, nie było ich tylko w systemie (słynni PKPowscy informatycy po
gimnazjum). Niby wiedziałem że tak się zdarza. Ale z kolei ryzykować? Mogło się
okazać że miejsca naprawdę są zajęte a ja trafię na konduktora służbistę, nie
wejdę z rowerem i będę czekał na następny pociąg, o 6 czy którejś tam. Z
bagażem zamiast roweru miałem natomiast gwarancję, że do tego pociągu wsiądę.
Plus jest też taki że przetestowałem przewóz roweru jako bagażu podręcznego, i
kiedyś to wykorzystam. Nie będę się przejmował brakiem przedziałów rowerowych
i wsiądę do każdego pociągu. Sama podróż minęła przyjemnie i już bez przygód. To że
trafił mi się starawy wagon, bez przedziałów i wi-fi mam w dupie. Kolejna
niesamowita rowerowa przygoda zrealizowana, życie jest piękne, i drobny zgrzyt
z PKP niczego tu nie zmieni :) I tak lubię jeździć pociągami. Trochę pogapiłem
się przez okno, trochę pospałem, zjadłem kanapkę w Warsie. 18zł ale to nie
była zwykła kanapka. To była naprawdę wypasiona kanapka – duża, na gorąco,
oprócz sera/różnych warzyw było jakieś mięso (wołowina?), więc najadłem się nią
jak niedużym obiadem. W Płaszowie planowo 10.45 a realnie z ~10 minut wcześniej.
Niecałe 6h jazdy. Czas chyba bezkonkurencyjny jak na polskie warunki (samolotu/prywatnego śmigłowca nie liczę). Rozpakowanie/montaż roweru – pół godziny. W domu o 11.25,
76,5h od wyjazdu :)
Kolejny rowerowy cel/marzenie
zrealizowane, w właściwie to dwa cele/marzenia: jest Morze, jest i siódemka z
przodu. Trasę zniosłem nadspodziewanie dobrze, nie było tu żadnych naprawdę
dużych kryzysów. Mniejsze kryzysy były trzy:
- Bóle dłoni – zaczęły się zaraz po
wyjeździe. Ale jak tylko dobrze ustawiłem nowe chwyty/rogi bolało coraz mniej a w końcu w ogóle. Po trasie mam zdrętwiały tylko delikatnie czubek lewego
wskazującego a nie wszystkie palce, jak kiedyś. Firma Ergon zasługuje na
rowerowego Nobla, jeśli taki istnieje.
- Burza - przemoczone ubrania
stawiały pod znakiem zapytania komfort dalszej jazdy, ale część ubrań zdążyła
wyschnąć a część zastąpiłem zapasowymi, których wziąłem dużo.
- Druga, chłodna noc, i
największe problemy z sennością, które jednak zniknęły a w niedzielę o poranku
przypływ sił miałem kosmiczny.
Po prostu to już mi w chyba ogóle
nie szkodzi, rower mnie już tylko i wyłącznie wzmacnia :)
Pytanie – jakie są dalsze cele?
No, tego, dalsze cele, są po prostu… dalsze :)
6.55 (17.08) - 11.25 (20.08)
17,25l (w tym raptem 1,9l energetyka)
nowe gminy: 37
Łódzkie: 11
Mazowieckie: 13
Warmińsko-Mazurskie: 11
Pomorskie: 2
(skończył się limit znaków na wpis, więc listy brak)
Kategoria ^ UP 4000-4999m, Powrót pociągiem, > km 700-799, ! Wycieczka Sezonu 2018
Bęc
d a n e w y j a z d u
180.51 km
0.00 km teren
08:59 h
Pr.śr.:20.09 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
(Śladu niet, po prostu Krk - Tar - Rze starą czwóreczką)
https://photos.app.goo.gl/pXSCb6yzMskE4e7B6
Lajtowy, niezobowiązujący trip do Rzeszowa. Tzn. taki miał
być. A był trochę inny ;)
Jako że miało być lajtowo i niezobowiązująco pora wyjazdu również
była adekwatna i leniwa – 7.30. Jak Rzeszów to standardowo, Wieliczka i
krajówką na Bochnię. Minął maj, czerwiec, lipiec, mamy sierpień. Przeminęły
żółte łany rzepaku, przeminęły usiane czerwonymi makami łąki. Zaczęło kwitnąć
inne, żółte, sierpniowe
dziadostwo (nazwy nie znam). Szybko robi się gorąco, dzień
będzie upalny. W Bochni dwie fotki, rynku i szybu
Sutoris. Między Bochnią a
Brzeskiem jak zwykle przyglądam się „parku maszynowemu” – tam zawsze stoi coś
ciekawego. Dziś najbardziej spodobał mi się zielony
dźwig. W Brzesku pierwszy
raz w życiu wjechałem na kładkę nad szosą i wreszcie zobaczyłem
rondo
wjazdowe z nieco innej perspektywy. Sielanka leniwej trasy trwa w najlepsze. Przyglądam się żniwom
i urzędującym jeszcze w kraju bocianom. Burzowe
chmury zbytnio nie niepokoją –
są daleko na północy, a ja tam nie jadę. Testuję dziś nowe rękawiczki. Shimano
Airway. Bardzo fajne, jakość wykonania taka że powinny dłużej wytrzymać niż te
Decathlonowe (puduszeczki antyuciskowe stały się w nich totalnie płaskie). Naliczyłem
w nich 10 różnych materiałów (!): 3 siateczkowane, jedno śliskie coś, cienki
gumowany, antypoślizgowy spód, frotka do potu, tasiemka wykończeniowa,
rozciągliwa gumka, guma w sensie guma (z logo Shimano), i taki niby zamsz, z
którego zrobione są poduszeczki. A wewnątrz poduszeczek pewnie jest jedenasty
materiał! Naprawdę nie mogę się nadziwić kunsztowi projektu tych ochronników
dłoni. Oglądam, podziwiam, poprawiam, jestem zachwycony…
J E B
Przytuliłem się do krawężnika. Na zjeździe do Wojnicza. Największe
straty na prawym
kolanie. Poza tym drobne uszkodzenia powłoki na prawym udzie,
lewym kolanie, prawym łokciu i lewym nadgarstku. Rękawiczki uratowały dłonie i
o dziwo same mało co ucierpiały. Drobne przetarcie na tasiemce lewej
rękawiczki. Szczęście w nieszczęściu. Poza tym cały jestem uwalony piochem.
Rower chyba OK. Kończę szacowanie strat, ból nieco mija, sprzydała by się jakaś
woda, żeby zmyć piach. Spirytus do odkażania mam, ostatnio zawsze wożę – to mój
ulubiony kosmetyk, obok Sudocremu. Jednak w Wojniczu ogólnodostępnego
kranu/studni/pitnika brak. Jest za to 100 ławeczek, wszystkie obowiązkowo w
Słońcu, bo po co w cieniu. Brudny i wkurwiony tylko odkażam otarcia, póki ma to
jeszcze sens i nie zaschną. W Tarnowie coś na pewno będzie! Taa. Jest. 200
ławeczek, wszystkie w Słońcu a pitnika brak. Sprawdziłem Rynek i kilka placów/skwerków
w centrum. &*^%$$*^. W końcu kupuję najtańszą wodę źródlaną i chusteczki.
Na jakimś
osiedlu znajduję kawałek ławeczki w cieniu i trochę bardziej się
ogarniam. Może być, już chyba tak nie straszę swoim wyglądem. I myślę co dalej.
Rzeszów chyba ciągle aktualny, coś tam trochę boli ale to przecież to tylko
Rzeszów, a nie Gdańsk. Wciągam więc nieśpiesznym tempem kolejne upalne i
pagórkowate kilometry krajowej 94. W Pilźnie odbijam do centrum. Nie zawsze mi
się chce, bo rynek jest trochę na uboczu i trzeba kawałek drogi nadłożyć. Dziś
jednak się zdecydowałem i to był bardzo dobry wybór. Z dwóch, a nawet trzech
powodów:
1A) Jest kran!
1B) W kranie jest woda!!!
2 ) Poza tym jest jakaś impreza motoryzacyjna i trochę
ciekawych fur.
(Potem się okaże że to jakaś prezentacja maszyn przed Rajdem
Rzeszowskim). Kranu używam w wiadomym celu, natomiast spośród aut najbardziej
wpadły mi w oko:
- „B grupowe”
Audi (replika, ale wygląda fajnie)
-
125p
- jakaś tam Skoda. Tzn. podoba mi się malowanie z
zielonymi
akcentami, nie samo auto.
Trochę się poprzyglądałem, trochę się umyłem, odpocząłem, i
poleciałem dalej. Chmurzyć zaczęło się już nie tylko na północy, ale także na
południu i zachodzie. Czyli wszędzie z wyjątkiem tam gdzie jadę. Miejscami
wygląda to naprawdę
groźnie. Trzeba przyspieszyć tempa. Żeby się nie okazało że
niepotrzebnie tego kranu szukałem, bo zaraz wody będę miał pod dostatkiem :D Ropczyce
i Sędziszów więc ominę. Cały czas jak leci za główną szosą. Na ostatniej
prostej kosmiczny wiatr się w plecy włącza. Do tego jakiś chłopaczek siadł mi
na ambicję i musiałem pokazać kto tu rządzi. Na MTB co prawda jechał ale po pro
ubiorze, sylwetce i parze w nogach widać było że to jakiś młody adept
kolarstwa. Ogień szedł konkretny. Pod górę 30-40 (wiatr), po płaskim 40-50, w
dół 50-60. O kolanie kompletnie zapomniałem, nie bolało w ogóle. Raz ja go
wyprzedzam, raz on mnie. Do granic Rzeszowa docieram na prowadzeniu. Ale trzeba
przecież zrobić zdjęcie
tablicy i trochę ochłonąć żeby w pociągu śmierdzieć
trochę mniej. Robię zdjęcia a on leci w dal, już go nie dogonię. Pojedynek
uważam za wyrównany, nierozstrzygnięty. Nie wiadomo gdzie był start, gdzie
meta, zawodnicy z różnych kategorii wiekowych, sprzęt inny itp. itd. Remis, no
contest, ex aequo itp. itd. Mam dość, jadę na pociąg. W kroplach deszczu
przejazdem zwiedzam miasto, kupuję
wypasioną zapiekankę na jednym z
niezliczonych pod dworcem zapiekanko-pointów a w markecie Społem nieco mniej
wypasione
biszkopty. Kupuję bilety i kończę tę pechową trasę.
Pechową bo z tym kolanem rzecz jasna nie do końca OK. Ten
wyścig w końcówce to był debilizm. Kolano zacznie boleć następnego dnia rano. Przez
kilka dni będę kulawy a kolano spuchnie, raz zaczęło nawet boleć samo z siebie,
bez zginania go. To postawi pod znakiem zapytania główny cel w tym sezonie –
Morze…
7.30 - 23.20
6,1l (w tym 1l energetyka)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem
O rowerzyście, który jeździł koleją
d a n e w y j a z d u
427.23 km
0.00 km teren
22:51 h
Pr.śr.:18.70 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/eknoGdAgyxGzrULD7
Tytuł taki a nie inny bo powrót pociągiem z okolic Warszawy zajął
mi ponad 12 godzin ;) Ale nie uprzedzajmy faktów, po kolei: plan był taki jak
na rozpisce, czyli nieco inny. Miała to być po prostu Warszawa dłuższą drogą, z
odbiciem na wschód, ~400km. Jak widać plan powrotny zakładał że w niedzielę o
północy będę w domu i zdążę się wyspać przed pracą. Oj jak bardzo się myliłem
;)
Wyjazd sobota, godz. 6.40. Kraków opuszczam bocznymi drogami
przez Bieżanów & New Hutę, przy okazji robiąc fotkę nowego mostu na
wschodniej obwodnicy miasta. Dzień zapowiada się pięknie i pogodnie. Zaś widok
ciężarówki w barwach mojego ulubionego paliwa bojowo nastawia do jazdy :) Choć
akurat w tym momencie budżetowy BiPałerek chlupocze w butelce. Sandomierz to
mój częściowy cel na razie. 142km, jak rzecze przydrożna tablica. Pierwszy etap
trasy to coraz cieplejsze, pagórkowate kilometry pośród bezkresu pól uprawnych
północno-wschodnich rubieży Krakowa. New Brzesko, Koszyce, Opatowiec. Wydaje mi
się że wszystkie te miejscowości wzdłuż Sandomierki (DK79) znam na pamięć. Ale
tylko tak mi się wydaje, bo zawsze coś ciekawego można znaleźć. Np. zabytkową pompę przy OSP w Opatowcu. Opatowiec to już Świętokrzyskie. W New Korczynie
natomiast odkrywam rynek, na którym nigdy chyba nie byłem. Poza tym przyglądam
się żniwom (jak ten czas leci), odpoczywam na leśnych parkingach, focę pociągi
na przejazdach, i ogólnie cieszę się z rozpoczynającej się kolejnej przygody. Uwieczniam
nawet ciężki skład jadący po LHS. Dość charakterystycznym obiektem w mijanych
miejscowościach jest pomnik w Osieku, on zawsze załapuje się na zdjęcie. W
Koprzywnicy zaglądam nad zalew. Plaża, woda, miniaturka Morza, nad które tak
bardzo chcę dotrzeć. Jeszcze nie dziś, ale dotrę. Na pewno :) Droga przed
Sandomierzem tonie w sadach owocowych, królują rzecz jasna jabłka. Do samego
Sandomierza zaś docieram późnym popołudniem. I załapuję się kolejną atrakcję –
falę wezbraniową na Wiśle. Utworzyła się po ostatnich ulewnych deszczach na południu
kraju i właśnie teraz równo ze mną sobie idzie na północ. Zajeżdżam nad wodę
aby zobaczyć z bliska, i na stary most – aby zobaczyć w całej okazałości. Wisła
w Sandomierzu nawet przy normalnym stanie wody jest wielka, a co dopiero teraz.
Ładnych kilkaset metrów szerokości. Powodzią na szczęście nie zagraża, tak
tylko sobie podtapia łąki i lasy w terenie zalewowym pomiędzy wałami,
urozmaicając krajobraz. Zajeżdżam rzecz jasna na starówkę i rynek. Ten, choć
bardzo urodziwy, tonie już nieco w kiczu meleksów stylizowanych na stare
automobile. Masakra. Czy ludzie nie widzą że to jest brzydkie, i że nikt się na
to nie nabierze, że to nie jest zabytkowy pojazd? Choć lepsze to od męczenia
koni jak w Krakowie. Z Sandomierza uderzam na Annopol. Tym razem bez promu w
Zawichoście, szkoda mi piątala, dla promowego który zbiera na flachę ;) Most w
Annopolu 0zł. A piątala mogę dorzucić do flachy dla mnie :) Sobotni dzień
powoli dobiega końca. Zanim jednak się skończy czekają mnie jeszcze takie
atrakcje jak zachód Słońca czy drugi przejazd nad szeroko rozlaną Wisłą. Właśnie
na wspomnianym moście w Annopolu. Robię zdjęcia na obie strony, bo naprawdę
fajnie to wygląda. W samym mieście zaś mą uwagę zwraca jakby złomowisko, pełne
niecodziennych sprzętów. Najciekawszy wydaje mi się taki 3-kołowy samochodzik.
Czerwony, z kogutem na dachu. Może strażacki? Niedużych gabarytów strażak z
niewielką gaśnicą by się do środka chyba wcisnął. Chyba znalazłem co to za model w Internetach. Poza tym w Annopolu robię zdjęcia dwóch pomników, kupuję
picie, i przygotowuję się do nocnej jazdy. Lampki, kamizelka, ubrania na
wierzch w sakwie itp. itd. A nocną jazdę zaczynam od nawijania kilometrów mało
ruchliwej DW nr 824. Idzie ona centralnie na północ, za korytem Wisły, i ze
swymi ~100km długości kończy się za Puławami. Przejechanie jej całej zajmie mi
niemal dokładnie całą noc. Pierwsza większa miejscowość po 20km: Józefów nad
Wisłą. Zacząłem szukać słynnego bulwaru. Bo mi się coś popierdoliło, pomyliłem
ten Józefów z Kazimierzem Dolnym, który nie leży na mojej dzisiejszej trasie.
Pewnie ten drugi człon nazwy „nad Wisłą” tak mi się skojarzył… Niby się zgadza,
ta miejscowość faktycznie leży niedaleko rzeki, ale żadnej plaży, bulwaru czy
nawet zejścia nad wodę tu nie ma! Takie tylko zdjęcie jakiegoś urzędu stąd mam.
O tym ocb zorientuję się później, na razie zdezorientowany i wkurzony jadę
dalej. Kilkanaście ciemnych i odludnych kilometrów dalej jest Opole Lubelskie,
sporo większe miasteczko. Niczym niesamowitym jednak się niewyróżniające, więc
taka tylko szybka fotka kościoła na zakręcie. Z Opola do Puław ładnych 35km. Z
których to zdjęcie mam tylko jedno, i tylko takie se, tablicy jakiejś. Tak
tylko żeby była jako taka ciągłość fotorelacji. Jakieś tam ciekawe rzeczy
pewnie były, tylko że nie było ich widać w mrokach nieoświetlonej drogi przez
pola i lasy. 2ga w nocy. Puławy! To już całkiem spore miasto, na pewno nie
przelecę przez nie tranzytem tylko coś tam obejrzę. Już sam wjazd robi wrażenie
– dwie tablice zamiast jednej, na bogatości :) Ślad na mapce jest tam
przerwany, ale zwiedziłem tak: na pierwszy ogień idzie park, z fontanną i
pitnikiem, w którym zmywam z siebie część brudu (po upalnym dniu nie udało mi
się do tej pory umyć). Podjeżdżam pod Pałac Czartoryskich, ale brama jest zamknięta.
Znajduję w zamian coś ciekawszego: stary, kratownicowy most na Wiśle. Przejeżdżam
nim drugą stronę rzeki. Myślałem żeby wrócić do centrum innym mostem, kawałek
na północ. Ale on jest na ekspresówce i nie wiem jak wygląda tam sprawa
chodników (czy są). Wolę nie ryzykować i nie nadkładać km, wracam po śladzie
skąd przyjechałem. Na koniec jeszcze jakiś kościół/kaplica. Puławy opuszczam
dalszym ciągiem DW 824. Długi odcinek przez las, na którym widać coraz to dobitniejsze
oznaki wstającego dnia. Ze wzgórza za węzłem z S12-ką rozpościera się fajny
widok na wielkie zakłady azotowe na północy miasta. Na kolejnym węźle DW 824,
która towarzyszy mi od wieczora, kończy się. A mnie kończy się czas czuwania.
Noc była bez sennych problemów, ale teraz muszę się chwile zdrzemnąć na
przystanku. Gdy jako tako wracam do stanu używalności zastanawiam się nad
dalszą trasą. Bo wg planu miałem tu skręcić w DK17 i przez Ryki, Garwolin
dotrzeć do Warszawy. Ale ta DK taka jakby w remoncie trochę, na ekspresówkę
przerabiają. Nie wiadomo na jakim odcinku ta przebudowa. Ale wiadomo że jazda
po tym rowerem nie będzie przyjemna. Zmiana planów. Radzyń/Miedzyrzec Podl.,
Siedlce. Takie cele mi chodzą po głowie. Może się jeszcze dojedzie do tej
Warszawy, a może nie, zobaczy się. Bocznymi, wiejskimi drogami docieram do
bocznej wioski, do Baranowa. Jednak tamta drzemka okazała się niestarczająca.
Poprawiam więc tutaj, na ławeczce w centrum. Jednocześnie ogrzewając się po
chłodnym poranku w ostrych promieniach coraz wyżej wznoszącego się Słońca. Odcinek
za Baranowem bardzo malowniczy. Boczna droga przekracza tu dolinę Pradolinę Wieprza (tak, taki mądry jestem bo w Internetach teraz przeczytałem ;) ).
Mokradła, rozlewiska, starorzecza, wszystko otoczone łęgowymi lasami i pokryte
rzęsą. Po chwili docieram do krajówki i już tak urokliwie nie jest, co nie
znaczy że jest brzydko. To północna Lubelszczyzna, więc tereny trochę dzikie, przyjemne,
mało zniszczone przez człowieka. Dłuższą chwilę dalej docieram do Kocka. Miasta
chyba każdemu znanego z lekcji historii, za sprawą ważnej bitwy z II Wojny
Światowej. Rzecz jasna nie mogło tu zabraknąć okazałego pomnika, upamiętniającego
Polskiego dowódcę tej batalii. Poza tym w Kocku jest też okazały rynek, z
typową jednak wadą – większość ławeczek w Słońcu, a te w cieniu wiecznie okupowane.
Z Kocka inną, przyjemną, Lubelską krajówką, na Radzyń Podlaski. Dużo leśnych
odcinków ułatwia walkę z narastającym upałem. Zbliża się bowiem południe. Zanim
wjadę do centrum Radzynia, na Orlenie wciągam to co zwykle czyli 2 hot-dogi +
herbatę. W samym mieście czegoś w kształcie stricte rynku nie ma. Jest za to
wydłużony „zabytkowy”, można zaryzykować stwierdzenie, reprezentacyjny kwartał.
Na początku jak i na końcu zakończony placem, i pomnikiem na każdym z nich. Na
tym drugim placu jest rzecz najbardziej mnie w tej chwili interesująca –
kurtyna woda :) Namaczam się w niej kompletnie, a po chwili i tak jestem suchy.
Tu też chyba najbardziej zapadająca w pamięć historia z trasy. Mianowicie.
Siadam sobie chwilę na ławeczce. I siedzę. Po chwili przysiada się Pan. Pan
koło 50ki, miejscowy, dość porządnie ubrany. Rolnik, widać po dłoniach. Ale
doskonale się trzymający, średniego wzrostu i mocnej budowy ciała. Też na
rowerze, jakimś tam starym trekkingu czy MTB. Tak siada, i pyta czy nie
przeszkadza, i czy może pogadać. Pewnie, czemu nie. No i zaczyna się. Z
początku niewinnie, o rowerach, że też jeździ, ale tak po okolicy, że mają
jakąś grupę rowerową i że tak sobie zwiedzają, zgłębiając przy okazji historię tych
ziem. Potem pyta gdzie jadę ja, pokazuję mu zdjęcia, to co zwykle - zdziwienie,
podziw itp. itd. Do tej pory jest OK. Ale za chwilę zaczyna być NIE OK. Przechodzi
na temat Unii, dotacji, remontów dróg, innych inwestycji, marnowania pieniędzy
itp. Po czym sprytnie przemyka do swojego chytrego planu - chce mnie zagadać na
śmierć, smutną historią swojego życia. Że miał żonę, ale Go zostawiła, coś tam
o studiach swoich (jakieś studia dla „mundurowych”), o tym i o tamtym. Mówi że
kiedyś na jakąś tam „wycieczkę” pojechał refundowaną, do Finlandii jeśli dobrze
pamiętam. Wycieczkę w sensie prezentację jakichś tam traktorów, maszyn
rolniczych zagranicznego producenta. No a oprócz tej prezentacji było jakieś
tam zwiedzanie, jedzenie w restauracji itp. I że generalnie jego koledzy
rolnicy wiochę odpierdalali i on próbował ich jakoś ogarnąć. A to jeden zajebał
butelkę wina do plecaka, a to drugi kelnerkę od smoków, potworów, wyzywał (po
polsku). I że przypał był, bo okazało się kelnerka znała Polski… „-naprawdę
jestem taka brzydka?”. I że on musiał nadrabiać swą postawą żeby resztki honoru
jakoś ratować. „no thx, no smoke, no drink”. I inne tego typu akcje, że taki a
nie inny obraz Polski tam jego kompani zostawili. I że Finlandia to kraj w
którym nikt złamanego kija nie ukradnie, ludzie uczciwi, porządni. Mówił że
wstydzi się być Polakiem.
No i ok. Tzn. nie ok. Bo gość trochę racji ma. Ale z drugiej
strony trochę pierdoli od rzeczy, nie każdy Polak to taki tępy wsiur jak jego
„kumple”. A jak się wstydzi to nikt go tu nie trzyma, droga wolna, granice
(zachodnie) otwarte.
Ja na przykład nie wstydzę się być Polakiem.
Po prawie godzinie udało mi się wyrwać. Tzn. mogłem niby
wcześniej sobie pójść. Ale mój brak asertywności i zarazem nachalność rozmówcy mi
nie pozwolił, musiałem mu przytakiwać w tym jego monologu. Z drugiej strony
chciałem też trochę posłuchać co ma do powiedzenia, żeby wyrobić sobie jakąś
opinię na Jego temat, nie chciałem wyjść w połowie zdania. A wyrwałem mu się bo
dochodzi 14ta. Czyli według planów za 10 godzin mam iść spać w domu, przed
pracą. Jak ten plan zrealizować? Do Warszawy 140km. Pociąg po 20. 140km w 6h?
Nie-re-al-ne. Na szybko obmyślam plan B. Siedlce. Ale dalszą drogą, przez
Miedzyrzec, czy bliższą, przez Łuków? Bliższą. Bo powrót pociągiem z Siedlec to
jedna wielka niewiadoma. Może być różnie ;) Do Siedlec 50km. Łuków w połowie
drogi. Staram się żeby ostatnia prosta była prosta, tj. żeby najszybciej do
tych Siedlec dotrzeć, np. nie wdawać się w rozmowy z dziwnymi ludźmi ;) No i
jechałem na tyle sprawnie, na ile mogłem. Bo na termometrze ponad 30’C, w
nogach ponad 300km, a w głowie ponad 30h jazdy. Łuków tylko przejazdem, szybkie
fotki z rynku. Za Łukowem, a przed Siedlcami granica woj. Mazowieckiego. Do Siedlec dociągam o 18. Taka ciekawostka z centrum, może
poprzestanę na zdjęciu i nie będę komentował żeby nie używać w relacji już
więcej brzydkich słów. Pociąg o 19.42, więc znajduje się czas na zakupy i małe
zwiedzanie (ratusz?). Sam pociąg to niedrogi podmiejski Kolei Mazowieckich, do
Wawy Śródmieście. Dwa dłuuugie EZT a frekwencja ogromna. Fajnie że ludzie
jednak jeżdżą pociągami. Rower jest jeden, mój. Po chwili jest już ich cały przedział :D Tzn. tyle jest moim polu widzenia, bo w całym, długim pociągu na
pewno więcej. To jeszcze fajniej, że ludzie jeżdżą na wycieczki rowerowo-kolejowe.
Ale najfajniej że przewóz roweru jest darmowy (!). Początkowo łudzę się że w
Warszawie zdążę się przesiąść na ten pociąg o 20.25 do Krakowa. Kminię jakieś
przesiadki na Warszawie Wschodniej nawet żeby zdążyć. Ale pociąg łapie
opóźnienie, nie, to się nie uda. Nie wiem kiedy wrócę do domu, ale na pewno nie
o północy. Na Warszawie Śródmieściu koło 21szej. Gorączkowo obmyślam dalszy
plan powrotu. Kolejny bezpośredni pociąg do Krakowa o 22.35. Ale on nie wozi
rowerów… Następny który wozi rowery to ekspres o świcie… No to grubo :) Dłuższy
risercz Internetów i już wiem że opcje są dwie:
1. Poranny ekspres. W domu o 9, w pracy o 10.
2. Rozwiązanie karkołomne:
a) IC Wawa Centralna -> Łódź Widzew
- prawie 2h czekania
b) IC Łódź Widzew -> Katowice
- 9min na przesiadkę
c) Regio Katowice -> Krk Główny
W domu o 8, w pracy o 9.
(dużo myślenia)
Pierwsza wydaję się lepsza - pozwiedzał bym sobie Warszawę
nocą a potem wsiadł do pociągu i wysiadł w Krakowie. Wybieram jednak opcję
drugą. Bo zawsze lepiej spóźnić się do pracy godzinę niż spóźnić się do pracy
dwie godziny. Czas jaki mi pozostał spędzam kręcąc się wokoło PKiNu, dziś
podświetlonemu gejowskimi barwami. Pierwszy IC to komfortowy, wagonowy skład. Odjazd
23.29. Zawozi mnie on do Łodzi Widzew przed 1 w nocy. Niecałe 2h pożytkuję na
zwiedzanie Łódzkich osiedli, parków, przejść podziemnych i innych fajnych ciemnych zaułków. Zdjęcie stadionu Widzewa za bardzo nie wyszło. Zgodnie z planem po
2giej zaokrętowany już jestem na kolejnym IC, do Katowic. Ten już mniej
komfortowy, nowy EZT. W Katowicach niemal planowo, o 5.20, bez problemu zdążam
na pierwszy Regio do Krakowa. Na głównym o w wpół do ósmej, w domu 8.05. Myję
się, przebieram, wsiadam na drugi rower, 4,5km, i 9 jestem w pracy :D Po dwóch
nieprzespanych nocach, nie licząc drzemania na przystankach i w pociągach. Ale
kupiłem energetyka, wyszedłem wcześniej i jakoś dało radę. Ale nad każdą rzeczą
w pracy 3 razy się zastanowiłem, zanim zrobiłem coś źle.
Trochę na wariata, ale udana trasa. Z przygodami :) A powrót
4 pociągami z 3 przesiadkami to jak na razie mój rekord :)
6.40 - 8.05
14,17l (w tym 1,9l energetyka)
nowe gminy: 17
Lubelskie: 14
Puławy - obszar miejski
Puławy - teren wiejski
Końskowola
Żyrzyn
Baranów
Ułęż
Jeziorzany
Kock
Borki
Radzyń Podlaski - obszar miejski
Radzyń Podlaski - teren wiejski
Ulan-Majorat
Łuków - obszar miejski
Łuków - teren wiejski
Mazowieckie: 3
Wiśniew
Siedlce - obszar miejski
Siedlce - teren wiejski
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Bez planu
d a n e w y j a z d u
203.89 km
0.00 km teren
10:37 h
Pr.śr.:19.20 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:32.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1300 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/yNZwTgmVuebwxiydA
Planem na dziś jest brak planu. Ot leniwa niedzielna
przejażdżka. Coś jak tamto Opole. I gdy wyjeżdżałem też obrałem mniej więcej
tamten kierunek, bo nawet jak nie planu to jakiś kierunek obrać trzeba. Tzn. na
razie GOP, a Opole to się jeszcze zobaczy.
Wyjeżdżam wczesnym rankiem, o wpół do szóstej. Na Śląsk
polecę standardowo, krajową 79. Z niestandardowych akcentów: odwiedzę rynek w Krzeszowicach, obejrzę nie pamiętam już gdzie jakąś starą stację trafo, a w
Trzebinii uwiecznię na zdjęciu bardzo mądre hasło, takie, jak powyżej :D Tyle razy obok tego
przejeżdżałem i nie zauważyłem. Pewnie dlatego że zawsze wyjeżdżałem wcześnie w
nocy, i przez te okolice ciągle po ciemku jechałem. To kolejna zaleta wyjazdów
o poranku: bardzo blisko Krakowa można odkrywać kolejne ciekawostki. W
Chrzanowie przez rynek tylko przejazdem, bo to najkrótsza droga. Dwa razy
przekraczam A4kę i jest Jaworzno, wraz ze swymi górującymi nad okolicą
chłodniami elektrowni. Je też rzadko widywałem, tu też zawsze miałem noc.Postanawiam obejrzeć je z bliska, dziś jest
czas na takie rzeczy, bo jak mówiłem, dziś nie ma planu. Dziś nie trzeba
dojechać do Bydgoszczy, Warszawy czy innego Poznania. Dziś trzeba się po prostu
przejechać na rowerze. Skręcam w boczną leśną drogę i po chwili jestem przy
elektrowni. Tych chłodni jest tu 4, z czego 3 karłowate i jedna wielka :O Podaję
z Internetów jej wymiary: wys. 181,5m, średnica u podstawy 144,5m. Druga
największa w Polsce, po Kozienickiej, 185-metrowej. Czyli jest wysokości
zbliżonej do najwyższych Warszawskich wieżowców, które mają +-200m. No i
dobrze, jest to jakiś tam rekord, coś czym Jaworzno może się pochwalić. Dojeżdżam
z powrotem do DK79, już miałem nią lecieć na Mysłowice, ale w ostatniej chwili
się rozmyśliłem. Postanawiam obadać asfaltową ścieżkę rowerową, która odbija w
las wraz z boczną drogą. Docieram nią do miejscowości Brzezinka, i jakichś hal
magazynowych. Ale to ślepa uliczka, trzeba zawrócić. Nie patrząc na GPSa gdzie
skręcam i jadąc na czuja zawracam w stronę Krakowa ;) Znowu A4ka. Trzeba to
jakoś skorygować. Uj z Opolem, dziś po prostu pokręcę się po Górnym Śląsku.
Koryguję odbijając na południe, do Imielina. I tu wpadam na idealny w swej
prostocie plan: Jez. Goczałkowickie! Nie raz chciałem obejrzeć tamę, ale zawsze
jakoś mi się nie udawało. Po prostu jadąc gdzieś dalej, nie było czasu na takie
rzeczy. Dziś czas jest :) Więc jadę najpierw wojewódzką, a potem bokami, w
stronę zalewu. Rzeczą o której zapomniałem wspomnieć jest, że wziąłem kremu z
filtrem :/ Do tej pory to nie było źle, bo poranne Słońce raz chowało się a raz
wychodziło zza chmur. Ale to kwestia czasu jak zacznie być źle: jest już
wczesne popołudnie, temperatura zbliża się do 30 stopni i za chwilę moja skóra zacznie
się palić. Filtr pilnie potrzebny. Tylko że jest niedziela niehandlowa, i w
takich wioskach znalezienie sklepu z tym towarem nie jest łatwe. Koło Woli
odkrywam kolejną ciekawostkę – kopiec. Nie za duży, do Krakowskich Kopców nie
ma startu, ale to żadna ujma przegrać z nimi. Wchodzić na szczyt za bardzo mi
się nie chce, bardziej o tym Jeziorze myślę. Tuż obok kolejne odkrycie –
kopalnia „Piast II”. Wieża szybowa bliźniaczo podobna do „Piasta I”, pod
Bieruniem, którego widziałem wiele razy. Jeziora jeszcze nie widać, za to na
południowym horyzoncie widać masyw Beskidu Śląskiego. Z górniczych atrakcji
jeszcze szyb wydechowy (czynny, huczący, z zakazem fotografowania ;) ). Krem
p/słoneczny kupuję wreszcie w Goczałkowicach. W ostatniej chyba chwili, godzina
14, jestem już lekko przysmażony. Niezwłocznie aplikuję, w dużej ilości. I spokojny
o zdrowie mojej skóry mogę jechać nad Jezioro. Ostatnia prosta to oblężony
przez tłumy ludzi i samochodów ulico-deptak. Prawie jestem na tamie. Ale
najpierw muszę chwilę odpocząć w cieniu. A do cienia prowadzi boczna dróżka w
lewo. Płytowa, leśną droga idzie taką jakby groblą, po jednej jak i drugiej
stronie woda. W końcu przysiadam na betonowym umocnieniu brzegu, w cieniu,
ciszy i spokoju, z dala od zgiełku. Dłuższą chwilę tu odpoczywam, z nogami
zwieszonymi nad wodami Wisły, a przy okazji gubię słuchawki. (O tym dowiem się
dopiero w pociągu, ale to najtańsze Philipsy za 9,99, więc strata niewielka). Nieco
schłodzony zawracam na tamę. Całkiem spora, tzn. długa, ze 2km.
Wysokość nie jest może jakaś imponująca, ale to oczywiste, bo to nie góry. Sporo
spacerujących turystów. Przejeżdżam na drugi brzeg. Na wschodzie się kotłuje.
Zwiedzam jeszcze trochę las po drugiej stronie, znalazłem fajne zejście nad wodę. Po 16tej zbieram się. Knuję co prawda jakieś ambitne plany aby objechać jezioro
dookoła. Ale przypominam sobie jednak że dziś nie ma być ambitnie. Ostatecznie
wracam po tamie na północną stronę, i obieram kurs na Katowice (PKP). Pszczynę
objeżdżam bokiem (byłem nie raz), zwiedzam za Czarków. Miejscowość ma jeden
najbardziej zakręconych herbów jakie widziałem – Pana siedzącego w wannie O.o Za
Czarkowem asfalt kończy się, ale to dobrze. Odrobina lekkiego MTB („MTB”) nie
zaszkodzi. Kilku-km szutrowo-żwirową, przyjemną, leśną drogą docieram do
Kobióru. Atrakcją na skraju tego lasu jest kładeczka nad rzeczką, i
jednocześnie pod zabytkowym mostkiem kolejowym. Kolejnych kilka km pośród
lasów, teraz już asfaltem. Okolice takie że można zapomnieć że to Śląsk. Wyjeżdżając
z lasu wszystko wraca jednak do normy – tak, to Śląsk :) A dokładniej to w Tychach
jestem. Nie żeby mi się tu nie podobało, czy coś. Bo bardzo kręcą mnie te
klimaty, ten cały przemysł, kopalnie, zabytkowe familoki. Nic już dziś nie
zwiedzam, spieszę się ostatni tani regio z Katowic. Potem to już tylko drogie
dalekobieżne. Takie tylko, na szybko: Tyskie przedmieścia. Ostatnie 20km główną
szosą, DK 86. Moc niesamowita mi się włącza, średnia z tego odcinka mogła być
zbliżona do 30km/h. Tak że w Kato mam jeszcze trochę czasu aby kupić coś do
jedzenia i przebrać w czyste ubrania, żeby w pociągu śmierdzieć trochę mniej.
Odjazd po 20, w Krk przed 23. Jeszcze tylko taka śmieszna fotka z pociągu: dredo-walizko-pies.
Chodzi mi o tą uprząż. Normalnie właściciel chwycił go za tą rączkę na
grzbiecie i wyniósł z pociągu niczym
walizkę :D
Udana, niezobowiązująca traska. Pomimo że na początku nie
miałem żadnego celu, to szybko ten cel znalazłem. I zwiedziłem miejsce, bliskie
przecież od Krakowa, którego nigdy jeszcze nie widziałem.
5.30-23.20
4l (w tym 1l energetyka)
nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Kobiór
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 200-249, Powrót pociągiem