Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 62261.58 km (w terenie 289.50 km; 0.46%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 217 |
Średnio na aktywność: | 286.92 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Mój trzeci raz :)
d a n e w y j a z d u
633.47 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/gpdQmG1wB4RSTaLC6
Po syfiasto-deszczowym, acz uczciwie przerowerowanym (1,5 tys.) maju
nadszedł pierwszy weekend z pewną, słoneczną pogodą. Co bardzo ważne pewną i słoneczną w całym kraju :)
Mając już sporo w tym sezonie nakręcone postanowiłem zaatakować Morze. Dość
szybko, przełom maja/czerwca ;) Dla porównania w ub. roku byłem nad Morzem w 2
poł. sierpnia (a w 2017 – przełom wrz./paź. ;) ). Tak więc jeśli się uda to
będzie mój trzeci raz :) Trasę zaplanowałem bardzo asekuracyjnie, 600 z małym
hakiem ma wyjść. Tak właściwie jest to kopia niedokończonej trasy z
października ub. roku, kiedy to drugi raz w sezonie chciałem nad Morze, ale
wyszedł tylko Toruń. W pon. rzecz jasna wolne, 2 dni to za mało na taką trasę,
przynajmniej dla mnie.
Wyjeżdżam wczesnym i ciepłym sobotnim porankiem i po raz 1468
obieram wojewódzką na Skałę. Znam tą drogę na pamięć ale co zrobić, to jest najfajniej układający się szlak wiodący na północ kraju. Poza tym jest bardzo przyjemna – łagodnymi podjazdami przekracza pagórkowate tereny Jury K-CZ i
szybko teleportuje do woj. Łódzkiego. Skała, Wolbrom, Pilica, Pradła, Lelów,
wydawać by się mogło że jak zwykle minie to wszystko szybko, przyjemnie i bez
żadnych przygód. A jednak – mała przygoda była ;) Za Pilicą, na ok. 70km trasy: rozcięta opona i wystrzał dętki, na tyle. No to grubo :) Przez chwilę nawet się
martwiłem ale przypomniałem sobie że odkąd kupiłem szoskę nie rozstaję się z
zapasową oponą. W każdej długiej trasie w sakwie zawsze mam zwijkę. Jakiś
najtańszy Michelin, 23mm szerokości. Albo raczej wąskości ;) Wymiana trywialna
nie była, pierwszy raz w życiu zakładam zwijkę. Trochę trzeba się naszarpać
żeby gumowej de facto taśmie nadać kształt gumowego torusa. Z 45 min zeszło.
Wraz z szosówką kupiłem też wreszcie porządną pompkę – ładnych kilka barów
można nią nabić i to nie mając łap jak Pudzian (ja nie mam). Pierwszy raz jadę
na tak wąskiej gumie, zobaczymy co to będzie. Martwi też brak 100% pewnej
rezerwy dętki – mam tylko łatane lub o rozmiarze deczko za dużym (28-35mm).
Przyspieszając bieg wydarzeń – nic nie będzie, zero problemów z ogumieniem,
zero gleb, tyłek też cały. A asfalty nie zawsze były idealne. A czasami w ogóle nie było asfaltu ;) Nie wiem tylko skąd tyle problemów z ogumieniem z tyłu – już kilka kapci złapałem odkąd mam szoskę, i to w niejasnych okolicznościach. Może jestem po
prostu za gruby? Ważę 90+kg. Tym razem zapomniałem sprawdzić co było powodem, bo powód został na asfalcie, a nie w oponie. Między Lelowem a Koniecpolem odbijam z
wojewódzkiej w drogi niższej kategorii. I przez Przyrów, Świętą Annę, Gidle i
Pławno docieram do Radomska, pierwszego większego miasta na trasie. Zdjęcia z
charakterystycznym kościołem i ratuszem naprzeciw zabraknąć rzecz jasna nie
mogło. Jest popołudnie i jest bardzo gorąco. Z Radomska do Kamieńska kawałek
krajówką. Na horyzoncie widać potężne chmury, które gdy tylko zbliżam się
okazują się być obłokami dymu lub pary wodnej z elektrowni w Bełchatowie. Samą elektrownię
widział będę dziś tylko z daleka. Przejeżdżam za to bliżej wielkiego
masywu sztucznie usypanej Góry Kamieńsk, z górującymi na szczycie śmigłami
elektrowni wiatrowych. (Byłem na szczycie w 2017 roku, bardzo ciekawe miejsce, polecam). Kurwidołek zwany również Bełchatowem szybko tylko
przelatuję, bo tu na każdej uliczce zakaz dla rowerów i ścieżynka rowerowa z
różowej kostki Dauna. Powoli zbliża się wieczór (pierwszy wieczór). Za
jasności zdobędę już tylko Zelów. Zaraz potem różowo-czerwona tarcza Słońca
skryje się za horyzontem. Przejeżdżam nad otuloną uroczymi ekranami ekspresówką
i docieram do Łaska (Łasku?). Miasta pełnego patriotycznych akcentów. Na rynku
jakiś festyn, impreza, jak zwał tak zwał. Mnie najbardziej interesują w tym
wszystkim przybytki typu fastfood: wciągam zapiekankę i frytki. Odpoczęty i
najedzony lekko błądząc (mijam Panią wypluwającą/wychrząkującą spermę)
opuszczam miasteczko i kieruję się na Szadek. Z Szadka takie tylko szybkie foto
krzyżówki wojewódzkich bo nie było nic ciekawego. Miasteczko dużo bardziej
charakterystyczne to Uniejów. Na uliczce w centrum pełno jakichś Europejskich
malunków, ale nie to jest najciekawsze. Najciekawsze to źródło geotermalne.
Wiedziałem że tu jest, odkryłem jesienią zeszłego roku, wtedy pozwoliło mi się
ogrzać zimną październikową nocą. Woda ma temp. jakichś 80’C (ile pisało
dokładnie na tablicy nie pamiętam). Noc (pierwsza noc) minęła bardzo szybko i
przyjemnie. Ani się obejrzałem a na wjeździe do Wlkp. niebo zaczynało już
jaśnieć. Przecinam A2kę, mgliste mokradła rzeki Ner i rozpoczynam podbój
Wielkopolskiej patelni. Nie żeby w Łódzkim było jakoś górzysto czy cuś. Po
prostu jest już widno i przez XYZ km horyzont wyglądał będzie tak samo.
Nieboskłon połączony z powierzchnią Ziemi za pomocą idealnie prostej, jak od
linijki, linii. Może to właśnie ten widok, a może po prostu nieprzespana noc,
powodują że łapie mnie wielki, senny kryzys. Drzemka potrzebna od zaraz.
Drzemka czyli ławeczka. Mijam jeden, drugi, piąty, dziesiąty przystanek. *&$&%$##$. Wszystkie wyglądają tak samo. Wszystkie bez ławek. Tzn. zostały same podpory, desek brak. Jakiś
wieśniak zajumał na budowę łobory pewnie. A ja już zaczynam jechać zygzakiem.
Raz wyłapałem pobocze (na szczęście pobocze, a nie krawężnik). Oczy same się
zamykają na sekundę - dwie – trzy. Nie wiem ile km tak przejechałem ale w końcu
jest ławeczka. Jeszcze nie zdążyli ukraść lub więcej drewna na budowę nie
potrzebowali. Przez pół godziny resetuję czas czuwania. Ok, organizm oszukany,
można jechać dalej ;) Typowo wiejskim krajobrazom ( ;) ) towarzyszy widok mniej
codzienny – wielka kopalnia na horyzoncie. No tak, to Kłodawa. Jedyna w PL
czynna kopalnia soli kamiennej. Tej zdrowszej, lepszej od soli warzonej. W oddali
szyby i hałdy, zapewne zbędnych, pozbawionych surowca skał. Kusi żeby podjechać
bliżej i zrobić lepsze zdjęcie ale przypominam sobie że cel jest dość ambitny,
nie mogę marnować czasu na takie duperele. Samo miasteczko raczej biedne,
zapuszczone, post-kom, uliczki z trylinki i te klimaty. Ale pomnik ładny. Mija doba od wyjazdu, jest pierwszy poranek, na
liczniku wybija 300km, czyli połowa drogi. Czyli OK, ja tak powoli po prostu
jeżdżę, jak jest 300 w pierwszą dobę to jest OK. Mijam jeszcze jeden, mniejszy
szyb i opuszczam Kłodawę. Jest początek czerwca a więc żółty rzepaczek
się już skończył, teraz królują czerwone maki. Krajobraz znów urozmaicony
jest wiatrakami elektrowni. W Małopolsce nie ma tego wiele, ale jak tak jeżdżę
po całym kraju to na równinach: Łódzkie, Wlkp., Mazowsze itp. całe mnóstwo tego
mamy, nie ma powodów do wstydu. Kontynuuję jazdę podrzędnymi asfaltami
wojewódzkich szos. Jakieś tam śniadanie na Orlenie, chyba hot-dogi. Ostatnia większa miejscowość przed zmianą województwa to Brdów. Robię zdjęcie kościoła. W zasadzie to chciałem zjechać tu nad jezioro
które wypatrzyłem na mapie ale jakoś słabo dostępne jest, szkoda czasu. Przed
godz. 9 wjeżdżam do Kuj-Pomu. Izbica Kujawska to pierwsze miasteczko w next województwie, ze
zdjęcia znowu tylko jakiś kościół. Jak nie ma czego zrobić zdjęcia to robię fotkę losowego kościoła, tych w Polsce jest pod dostatkiem ;) Jest jeszcze niewyróżniający się w żaden szczególny sposób Lubraniec, są pola niebieskich kwiatków, i
jest miasto wyróżniające się o wiele, wiele bardziej. Miasto barrrdzo
historrryczne – Brześć Kujawski. Już byłem, ale i tym razem wstąpię. Starówka
położona jest na wzniesieniu. Przecinam A1kę i wskakuję na starą 1kę,
oznaczoną teraz jako DK91. Jest pierwszy drogowskaz na Gdańsk :) Pojadę
nią przez Toruń, aż do Świecia. Czyli przez najbliższych 100km nawigacja będzie
prosta ;) Na Orlenie po drodze wciągam kolejny NIE-SŁODKI (nie licząc płynów)
posiłek. Na ostatnich przed Toruniem kilometrach krajówka przybiera dość
charakterystyczny kształt – biegnie równolegle, jest przyklejona do autostrady
a potem i linii kolejowej. Po obu stronach otoczona lasem wspina się na całkiem
spore wzniesienie. Za ścianą drzew po prawej płynie Wisła, to już wiem. Kusi
żeby wdrapać się jakąś dróżką, ścieżka na ten wał, za którym powinna być piękna
panorama na koryto rzeki. Ale zmęczenie + ambitny cel niweczą ten plan, innym
razem. Ileś tam upalnych km, ileś metrów podjazdu i litrów potu dalej jest upragniona tablica z
napisem TORUŃ. Zanim wjadę jednak do centrum zdrzemnę się jeszcze chwilę w wiacie
na przedmieściach. Senny kryzys ustępuje, można jechać dalej. Przelatuję szybko
przez lewobrzeżną (chyba?), mniejszą cześć miasta i starym, długachnym (900m
!!!) mostem wjeżdżam do większej, w tym i zabytkowej części miasta. Toruń to zdecydowanie miasto na zwiedzanie którego można by
poświęcić ładnych kilka h, ale wiadomo że nie dziś. Zresztą już mam zwiedzony,
byłem dwa razy. Do starówki nawet nie próbuję wjeżdżać, oglądam tylko z mostu.
Szybko, szybko, jedna, druga, trzecia przelotówka, dwupasmówka i koniec miasta.
Z powrotem obieram krajową 91kę, do Gdańska już mniej niż 200. Przy drodze
egzotyczny już nieco widok – prehistoryczne, drewniane słupy z dziesiątkami białych
izolatorów i takąż samą ilością kabli telefonicznych (?). Coraz rzadziej można
spotkać w Polsce tego typu zabytkowe instalacje. Zbliża się wieczór (drugi
wieczór) więc upał powoli ustaje. Jak na złość wraz ze zbliżającą się nocą
zbliżam się do końca jazdy krajówką i trudnych nawigacyjnie, bocznych dróżek o
nawierzchni zapewne nie I jakości. Przydrożne śmieszne reklamy poprawiają
humor, jedna z nich zachęca do odwiedzenia Chełmna ale w nieco nieudolny
sposób. Niby dlaczego miasto zakochanych? Jakieś wyjaśnienie, co jak gdzie, dlaczego i z jakiego powodu? Zresztą i tak: a) nie mam czasu, b) nie jestem zakochany (ew. jestem, ale w nowym rowerze), omijam
je więc tranzytem. Mijam jednostkę wojskową pełną transporterów gąsienicowych
(zdjęć robić nie wolno), a w dolinę Wisły obniżam się niczego sobie
zjazdem, prawie 70 było ;) Zachód Słońca nad rzeką dość malowniczy, na zdjęciach jednak jak zwykle niewiela z tego piękna widać. Widać za to
pozostałości po niedawnej powodzi, sporo zalanych pól w korycie rzeki. Za
mostem żegnam się z krajową szosą, którą tak sprawnie mi się przez ostatnie
~100km jechało. W Świeciu po zmroku (drugim zmroku). Małe miasteczko pełne
stromych uliczek (skarpa Wiślana), i świecąca na kolorowo fontanna na rynku.
Odpoczywam chwilę na ławeczce i przygotowuję się do nocnej jazdy. Oj, druga noc
będzie sporo cięższa od pierwszej ;) Zdjęć z tej nocy jest co prawda tylko
kilka ale mnie dłużyła się ona w nieskończoność. Może być ciężko w to uwierzyć
ale przejechałem w jej czasie całe 50, max 60km :) Zaczęła się ona efektownym
wyjazdem ze Świecia – wysokim wiaduktem nad krajową 91ką, nad nią, w oddali
widać było prawdopodobnie światła Grudziądza (zdjęcia brak). Sił póki co
mnóstwo. Obsadzonymi starymi drzewami alejami wjeżdżam do dużego kompleksu leśnego – Wdeckiego Parku Krajobrazowego. I tu się zaczęło. Drugi, po Kłodawie,
dużo większy kryzys. 40km ciemnego lasu, 40km dziurawego zapiaszczonego
asfaltu, 40km senności, 40km braku sił, 40km kryzysu. Nie pomogły nawet groźne
odgłosy zwierząt dochodzące z głębi puszczy, i tak chciało mi się spać.
Jechałem od prawej do lewej, na szczęście ruch samochodowy – zerowy. Jedna
zagubiona w tej leśnej dziczy osada o wdzięcznej nazwie „Przewodnik”. Wreszcie
dopadłem leśną wiatę z ławkami, a potem i drugą, i wykorzystałem je w wiadomy
sposób. Średnia (brutto) z tego lasu była zapewne poniżej 10km/h. A gdzieś tam
po drodze wybiło 500km. Rozpoczynam Pomorskie, i rozpoczyna się trzeci dzień.
Dosypiał co prawda jeszcze będę na przystankach ale największy kryzys już
zażegnany. Można bezpiecznie jechać po coraz bardziej ruchliwych drogach. W
Skórczu śniadanie na Orlenie a pierwsze, całkiem spore miasto na Pomorskiej
ziemi to Starogard (Gdański). Za wiela z niego nie zapamiętałem, ale i zbyt
długo tam nie zabawiłem, bo czułem bliskość Morza :) To już ostatnia prosta,
60, max 70km drogą o równie prostym do zapamiętania numerze: DW 222. Przyjmijmy
że 66km drogą nr 222 :) Niby tylko formalność ale trochę potu i sił tam jednak
zostawiłem. Pierwsza rzecz to ukształtowanie terenu - Pomorze nie jest
bynajmniej płaskie, ale o tym już wiem od 2 lat, od pierwszego tripa nad Morze.
Druga sprawa natomiast – remont. Akurat teraz remontują jak ja jadę. Wiele km
wkurwiających wahadeł, dziur, żwiru, zradełkowanej nawierzchni czy wręcz objazdów gruntowymi
drogami (!). To ostatnie z duszą na ramieniu (brak w 100% pewnej rezerwy +
opona 23mm na tyle :D ). Ale udało się nie rozwalić roweru, jak i nie zabić. Na
tym ostatnim odcinku dwie pauzy – długi piknik na betonowych, przyjemnie
chłodnych rurach w cieniu lasu i krótszy, na ławeczce w Arciszewie. Tablicę
GDAŃSK osiągam ok. godz 10, 52h od wyjazdu. Na liczniku 586km. Masakra :)
Jeżdżę coraz dalej ale i coraz wolniej, czas przecieka mi przez palce na
ławeczkach i leśnych wiatach. Czy się tym przejmuję? Ani odrobinę :) Wolę
daleko i wolno niż blisko i szybko. Zwiedzanie rozpoczynam od obadania tematu
powrotu. Jest pon. (urlop), dochodzi 11. Zakładając że chcę być jutro rano w
pracy (bo chcę) wychodzi mi, że:
- ostatni niedrogi pociąg jest po 16 – 5h na zwiedzanie
- ostatni pociąg jest po 18 – 7h na zwiedzanie
Ten drugi to niestety Pendolino za 2 stówy. Nie uśmiecha mi się
tyle płacić, ale z drugiej strony 5h na zwiedzanie to trochę mało, bo rzecz jasna chcę też na
plażę a nie tylko po mieście pojeździć. Jeszcze nie podjąłem decyzji, kupię
bilet przez telefon, ale podejrzewam że skończy się na drugiej opcji, nie
po to 2 doby tu dymałem żeby nie zobaczyć wszystkiego tego co chcę zobaczyć.
Więc zwiedzając przejazdem miasto (obowiązkowe foto pod Fontanną Neptuna) obieram kurs na plażę. Plaża Stogi – taką
wypatrzyłem na mapie, jest zaraz koło Gdańska. Jednak droga wiodąca prosto na
pętlę tramwajową przy plaży jest cała rozkopana. Szukając objazdu zapomniałem
że mam rower szosowy a nie górski. Nie wiem kiedy skończył mi się asfalt a
wpieprzyłem się w pola, łąki, chaszcze i nieużytki. Nie chciało mi się już
zawracać, za dużo sił już straciłem żeby iść nazad przez ten syf. Z rzadka coś
tam podjechałem, do pierwszego poślizgu na piachu. Głównie szedłem, na azymut,
w stronę Morza. Momentami przez trawsko po pas, zastanawiając ile
kleszczów będę sobie wyciągał z dupy. Po lewej widzę wielkie żurawie i
inne portowe instalacje, więc kieruję się bardziej w prawo, port musi się skończyć,
żeby mogła zacząć się plaża. W końcu na horyzoncie widzę las. Ale nie taki
zwykły las, tylko las ciągnący się równym pasem, na lekkim podwyższeniu, wale.
Czyli taki las na jaki czekam :) Taki las po drugiej którego stronie jest plaża
:) Tak też było. Jeszcze kilka kurw, jeszcze parę metrów przez łąkę i już
stąpam po piasku, na razie po leśnym piasku. Ładnych kilka km zrobiłem z buta
przez te zarośla. Widzę już Morze. Na razie jednak lekko przysłonięte przez
żurawie i stosy kontenerów – ciągnący się jednak dalej terminal portowy. Idę
wzdłuż ogrodzenia, w prawo. Jeszcze tylko ogrodzony rezerwat i wreszcie jest
zejście na plażę. Niesamowita chwila, choć oczywiście nie tak mocna jak ta w
zeszłym roku, gdy pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem Morze po 2,5 doby
jazdy. Tamta chwila to była niemal ekstaza :) Dziś jest „tylko” bardzo fajnie :) Pogoda
nie jest idealna na plażowanie – nie ma upału, jest tylko gorąco. Pora dnia też
– poniedziałkowe wczesne popołudnie. W tym sensie że nie ma tylu ładnych
widoków, co w upalne sobotnie popołudnie ;) Ale mogło być gorzej. Zawsze mogła
być jesienna zimna noc, i na plaży był bym sam :D Woda nie za ciepła, ale i tak
nie umiem pływać. Nie umiem pływać, nie umiem nurkować, jeździć na nartach, na
łyżwach, na rolkach, nie umiem tańczyć, nie podciągnę się ani razu na drążku,
jestem rozwinięty fizycznie bardzo jednokierunkowo ;) Więc tylko
się umyłem żeby śmierdzieć trochę mniej w pociągu. Takie spostrzeżenie: im
cieńsze opony tym więcej siły potrzeba aby pchać rower przez piach. Bez
wielkiej przesady można powiedzieć że pchanie zapadniętej na 15cm w piach
obładowanej szosówki to wysiłek jakby pchać samochód po asfalcie. 2h
plażowania, i po 14 zacząłem się zbierać. Już wiedziałem że wracam późniejszym
pociągiem. Trzeba pozwiedzać Gdańsk, dotrzeć na dworzec, zjeść coś itp. itd. No
i może jakiś duży statek zobaczę? Trzeci raz jestem w Gdańsku i nigdy nie
widziałem z bliska żadnej 200+m metrowej jednostki. Tym razem też mi
się to nie uda. Kompletnie nie wiem gdzie jest jakaś miejscówka
zapewniająca takie widoki. Bo duże statki to ja widzę, dużo dużych statków. Tylko że
stoją w terminalach za drutem kolczastym i górami kontenerów, albo gdzieś w
stoczniach za halami i żurawiami, albo na morzu, 2km ode mnie. Muszę się lepiej przygotować następnym razem.
Tym razem ze statków:
- cała rzeka różnej wielkości jednostek, ale niestety z
mostu, z daleka.
- z bliska, przez bramę: coś w budowie, ale nie za duże.
- no i zabytki na Motławie, z Sołdkiem na czele (fotki brak, z Sołdkiem mam już dużo zdjęć).
Przejeżdżam jeszcze Starówkę, zdjęć już nie robię. Coś tam
jem, kupuję i pora kończyć tę przygodę i pakować się do Pendolino. Pierwszy raz
będę jechał tym cudem. No i niby OK: bardzo szybko, bardzo cicho, bardzo
komfortowo, nawet rower się udało zmieścić, ludzie narzekają że mało stojaków.
Tylko że to kosztuje 2 stówki i jedzie 5,5h. Zwykły, wagonowy ekspres też jest
szybki, cichy i komfortowy. Kosztuje 1,5 stówki, jedzie 6h. Zwykły IC nie wiem
ile h, cena pewnie 100 z hakiem. Tak że jedyny zgrzyt tej trasy to przepłacony
pociąg. W Krk przed północą, zdążyłem się wyspać przed pracą.
Udana trasa, forma dopisuje. 600 na przełomie maja/cze?! Dla porównania: w zeszłym sezonie mój max na ten czas wynosił 380 :) Z tym że dzisiejszy trip to taki tylko rekonenans był, rozpoznanie formy, nad Morze, ale najkrótszą
drogą. Bo chciałbym jeszcze raz w tym sezonie, ale z większym rozmachem ;)
6.10 (1.06) - 00.15 (4.06)
AVS 17,6
Nowe gminy: 20
Wielkopolskie: 2
Olszówka
Kłodawa
Kujawsko - Pomorskie: 10
Łysomice
Chełmża - obszar miejski
Chełmża - teren wiejski
Papowo Biskupie
Stolno
Chełmno - obszar miejski
Chełmno - teren wiejski
Świecie
Jeżewo
Warlubie
Pomorskie: 8
Osiek
Skórcz - obszar miejski
Skórcz - teren wiejski
Bobowo
Starogard Gdański - obszar miejski
Starogard Gdański - teren wiejski
Skarszewy
Trąbki Wielkie
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
Nysa
d a n e w y j a z d u
400.06 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/zkYFD1f8BTdbyS2HA
9.20 (25.05) - 1.30 (27.05)
AVS 18,1
Nowe gminy: 9
Opolskie: 8
Baborów
Lubrza
Prudnik
Głuchołazy
Nysa
Pakosławice
Skoryszyce
Grodków
Dolnośląskie: 1
Wiązów
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Lajcik
d a n e w y j a z d u
186.21 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1300 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/cSz1LiNJwpcJH9aP9
10.00 (18.05) - 7.30 (19.05)
AVS 17,1
Kategoria ^ UP 1000-1499m, > km 150-199, Powrót pociągiem
Sanok
d a n e w y j a z d u
300.02 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3250 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/wtMEGf3gbNXXvnhe7
5.45 (11.05) - 11.00 (12.05)
AVS 18,1
Nowe gminy: 3
Podkarpackie: 3
Kołaczyce
Iwonicz-Zdrój
Besko
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Poznań
d a n e w y j a z d u
430.38 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:25.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2800 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/sQtKkqCaW6VYY52w8
Dobra marcowa passa
została przerwana i ostatnie tygodnie były rowerowo bardzo słabe.
Zawirowania w związku z przesiadką na nowy rower, „uczenie się”
go, potem rozwalenie koła pod Łodzią, weekend na warsztacie,
weekend ze słabą pogodą itp. itd. Nawet dwie ostatnie traski, do
Zakopanego i Rabki nie ratują tu sytuacji. Słabo ostatnio przędę,
i jestem z tego powodu bardzo niezadowolony. Czas to zmienić!! Na
Święta pogoda szykuje się piękna, rower zrobiony, nadwyrężony
glebą lewy nadgarstek/dłoń też już w miarę OK.
Przedświąteczny piątek -> wolne, wsiadam na rower i jadę, jadę
aż wpadnę do rowu ze zmęczenia. ;). Kurs sobie zaplanowałem
północno-zachodni, tam ma być najcieplej. Liczę na jakieś
400-500km, może więcej. Jakiś Poznań, Toruń, Bydgoszcz, te
sprawy. Może dalej?! Niestety wiatr zaplanował sobie wiać z
podobnego, bo północno-wschodniego, kierunku. Na wykresach
pogodynek nie wygląda to aż tak strasznie, ma być umiarkowany, z
silniejszymi porywami. W rzeczywistości będzie jednak gorzej, i to
właśnie wiatr ustali długość trasy na 400km z hakiem.
Wstaję o 4 nad
ranem i nie mogąc dalej usnąć o 4.25 siedzę już na rowerze.
Szybko przelatuję pierwsze chłodne i ciemne jeszcze kilometry przez
miasto i na wylocie DW794 wita mnie równie chłodny, ale już coraz
jaśniejszy poranek. Wspinająca się na coraz to wyższe i wyższe
pagórki Jury K-CZ droga nie pozwala jednak zmarznąć. W budzącej
się do życia Skale melduję się przed siódmą. Nie zabawiam tu
zbyt długo, robię tylko to co niezbędne, tj. uzupełniam
zapasy kalorii i ruszam dalej. Droga dalej
pagórkowata i tak będzie
aż do Częstochowy. Z miasteczek po drodze jest jeszcze
Wolbrom, tu też mały pit-stop. Przypiekające coraz mocniej Słońce
zmusza mnie do zrzucania kolejnych i kolejnych warstw, tak że od
Pilicy jadę już zupełnie na krótko a i krem z filtrem wchodzi do
użycia. Dalej zamiast jak zwykle na Pradła, Koniecpol tym razem
bokami: na Żarki, Olsztyn. Wokół sielskie krajobrazy budzącej się
do życia przyrody i pełnego spokoju życia wsi.
Zieleniące się
pola, kwitnące na biało drzewa, śmigające po polach traktory i
ludzie kręcący się wokół kościoła nawet w dzień powszedni.
Jedynym co zakłóca tę sielankę pierwszych kilometrów drogi jest
wiatr. Będzie przeszkadzał przez większość trasy i zdecyduje o
jej długości. W walce z nim natomiast pomagał będzie dolny chwyt.
Odkąd mam szoskę jestem w nim po prostu zakochany :) Ileś tam
podjazdów dalej docieram w znaną mi, ale rzadko odwiedzaną
miejscówkę. Kuesta Jurajska. A dokładnie to punkt widokowy na
niej, z parkingiem, ławeczkami i ruinami kościółka. Sama Kuesta
to długa, wysoka skarpa, uskok, zrąb. Górą idzie droga a w dole
piękny
widok na niższą część Jury, na bezkres pól i lasów. Na
horyzoncie natomiast majaczą zabudowania Częstochowy. Niestety
długo się tym widokiem nie mogę cieszyć. Dwa zdjęcia i uciekam.
Zaraz wydrapię sobie bowiem oczy, tak mnie swędzą. Podejrzanymi są
te pięknie kwitnące na biało drzewka ;) W Żarkach od razu wpadam
do apteki. Jeszcze tylko odczekam swoje w kolejce za babą radzącą
się aptekarki jak by u lekarza była, i mam cudowne pastylki na
alergię. Łykam dwie, popijam energetykiem. Pół godziny odpoczynku
na Żareckim rynku, na ławeczce pod wierzbą, i objawy jak ręką
odjął :) Można jechać dalej bez drapania oczu. Ileś tam km
zdemolowanymi asfaltami przez sosnowo-brzozowe laski i kolejna godna
odnotowania miejscowość – Olsztyn. A to za sprawą (ruin) zamku,
górujących nad rynkiem miasteczka. Na
zdjęciu mało co widać, nie
miałem głowy do zdjęć. Zaraz za miastem wskakuję na krajówkę,
skąd już tylko 10km do Częstochowy. Jest zakaz dla rowerów i w
miarę nawet ścieżka rowerowo-pieszo-rolkowa. Tzn. była by w
miarę, gdyby nie przebijające spod asfaltu korzenie. Na szosówce
niebezpieczne. W Częstochowie koło 14tej. Tłukę się po
zdemolowanych asfaltach i jeszcze bardziej zdemolowanych chodnikach w
stronę Jasnej Góry. Czyli bez zmian, Cz-Wa taka jak ją
zapamiętałem –
syf, kiła i mogiła za wyjątkiem pięknie
odpicowanego centrum. W końcu jest. Piękna reprezentacyjna aleja
prowadząca do klasztoru, piękne słoneczne popołudnie i pięknie
smakujący „przysmak pielgrzyma” (
zapiekanka taka) pozwalają
zapomnieć o wszystkich wcześniejszych niedogodnościach. Posiliwszy
się nieco i odpocząwszy zajeżdżam pod główną
atrakcję (jeśli
można to tak trochę nieładnie określić) tego miasta. Chwila
zadumy, może nawet modlitwy, i pora się zbierać. Z Cz-wy planuję
wyjechać idealnie prosto idącą, centralnie na północ, boczną
drogą. Przynajmniej tak to ładnie wygląda na GPSie. W rzeczywiści
na początku w istocie jest fajnie. Nie jest to właściwie droga a
urocza brzozowa
aleja, deptak, na całej swej długości obsadzona
tymi ładnymi drzewami. Potem jednak przeradza się ona w gruntową,
leśną
drogę. Czyli niewymarzona nawierzchnia na 25mm slicki, ale
da się powoli jechać. Koniec końców ląduję zaś na ciągnącej
się kilka km wśród pól i zagajników pełnej piasku, piaszczystej
piaskownicy. Przekleństwom i bluzgom nie ma końca, większość tego odcinka pokonuję z buta, w lejącym się z popołudniowego nieba żarze. To
nie pierwszy mój raz kiedy wynajduję taki „skrót” ;) Ileś tam
kurw dalej jest wreszcie zdemolowany asfalt a wreszcie asfalt w
sensie asfalt, tzn. można jechać na szosówce z normalną
prędkością. A dokładniej to DW491 na Działoszyn. Kuląc się w
dolnym chwycie (wiatr) w miarę sprawnie pokonuję kolejne km w miarę
gładkiego asfaltu. Już wolę wiatr w twarz niż piaskownicę pod
kołami ;) Przekraczam (pierwszy raz z kilku dziś)
Wartę i jest i
Działoszyn. Duży plac/rynek, z pomnikiem Chrystusa, to chyba
wszystko z atrakcji. Godzina – po 18tej, zbliża się wieczór.
Tempo żałosne. Ostatnie promienie
Słońca między Działoszynem a
Wieluniem. W tym drugim już ciemnawo. Zaliczam jakiś tam
rynek,
Orlen (hot-dogi) i przygotowuję do nocnej jazdy. Tzn. na razie tylko
przekładam w sakwie ubrania, aby te co potrzeba były na wierzchu.
Wieczór póki co jest bowiem dość ciepły, a i wiatr chwilowo
ustał. Kolejnych 70km, aż do Kalisza zaplanowałem bocznymi
drogami. Z początku jest
magicznie – bezwietrzną nocą sunę
sobie po gładkich asfaltach pośród rozświetlonych blaskiem
Księżyca otwartych przestrzeni centralnej Polski. Potem zaś,
wiadomo, będzie gorzej. Przekraczam S8-kę, robię fotkę
imponującego jak na taką dziurę, kościoła w
Lututowie. Przy
okazji budząc chyba połowę psów w tej wiosce, oraz wzbudzając
niemałe zainteresowanie tubylców ;) Rowerzysta w środku nocy?! W
dodatku na oświetlonym rowerze ?!?! Toż to prawie jak UFO pewnie
dla nich ;) Kolejne km coraz to cięższe – coraz zimniejsze i
coraz bardziej śpiące. W końcu, gdy oczy zaczynają mi na
sekundę-dwie same zamykać muszę ratować się krótkimi drzemkami
na przystankach. A w takiej temperaturze (między 0 a 5 stopni
pewnie) nie są te drzemki zbyt przyjemne. Ale lepiej się przeziębić
niż usnąć na rowerze i zginąć pod kołami samochodu. W końcu
docieram do dziury takiej, że nawet latarnie na noc wyłączają. ( ;) )
Brzeziny się ona nazywa. Odliczam tylko dzielące mnie od Kalisza
kilometry i pozostałe do końca tej cholernej nocy godziny. W końcu
jest.
Kalisz. A za chwilę będzie i wschód Słońca. 4.30. Czyli
prawie całą noc zajęło mi przeturlanie tych 70km Wieluń-Kalisz…
Przejeżdżam przez most (widać już brzask), a na wjeździe do
centrum kolejna atrakcja – kontrola Policji. Kogoś tam chyba
właśnie chycili po pijaku, sądząc z zasłyszanej rozmowy. Ode
mnie chcieli tylko dowód osobisty, i tyle. W mieście zwiedzam
przejazdem centrum – rynek to sprawa oczywista, a poza tym: jakieś
tam bulwary,
parki, mniej ważne zabytki. Przed wyjazdem zatrzymuję
się na Shellu. Wciągam dwie zapiekanki i herbatę, przy okazji
ogrzewając się nieco. Od pewnego już czasu wiem że tym razem
skończy się na Poznaniu. Dobry i Poznań, raz tylko byłem, w
2017. Interesujący mnie pociąg odjeżdża o 22.30, czyli zdążę
jeszcze pozwiedzać. Tym samym nie spieszę się już zupełnie,
przede mną cały dzień i 100km z hakiem do pokonania. Wojewódzką:
Chocz, Pyzdry, potem Września, i krajówką do Poznania. Trochę
walcząc z wiatrem, trochę dokręcając na blacie (gdy droga
biegnie na zachód), co chwila odpoczywając, z muzyką w słuchawkach
i uśmiechem na twarzy wciągam kolejne płaskie km Wielkopolskiej
patelni. Wokół bezkres kwitnących na żółto pól rzepaku oraz
bielących się kwiatów drzew w sadach owocowych. Krajobrazu tego
dopełniają potężne szklarnie i występujące tu w coraz większej
ilości wiatraki elektrowni wiatrowych. W
Choczu odpoczywając na
ławeczce przyglądam się przygotowaniom do świąt i ogólnie,
całemu temu małomiasteczkowemu życiu tubylców. Z któregoś tam
już dziś z kolei mostu na Warcie wyłania się ciekawie ulokowane,
na skarpie nad rzeką, miasteczko. Pyzdry. Spędzam tu chyba z
godzinę, odpoczywając pod wiatą na rzecznej przystani. Wiadukt nad
A2-ką i jest Września. Na zdjęciach uwieczniam ulicę pełną
bliźniaczo podobnych, kwadratowych
domków, jakiś tam kościół i
rzecz jasna
rynek. Wciągam też kolejne zapiekanki, oczywiście na
Shellu. Spośród tych „stacyjnych”, odgrzewanych, te z Shella są
wg mnie bezkonkurencyjne. Za miastem wskakuję na szeroką niczym
autostrada, dwupasmową
krajówkę. Całkiem jednak przyjemną na
rower, za sprawą szerokiego asfaltowego pobocza. W dodatku idzie ona
za zachód, więc wiatr już tak nie przeszkadza, a na kolejnych jej
hopkach można nawet trochę zaszaleć dokręcając do 60ki. Ostatnie
~50km dzielące mnie od Poznania minie więc bardzo przyjemne. Przed
głównym celem odwiedzam jeszcze leżący tuż obok głównej szosy
Swarzędz. Na którejś dziurze gubię okulary p/słon. zawieszone
wraz z kaskiem na kierownicy. Wracam się aby ich szukać ale nic z
tego. Nie martwią mnie one jednak zbytnio, już i tak były
poklejone taśmą i ciepłym klejem, już czas na nie. Wreszcie jest
pretekst żeby kupić nowe ;) Tablicę „
Poznań” osiągam przed
19tą. 3,5h na zwiedzanie mam. Zaczynam je od estakad i przemysłowych
przedmieść, by potem bocznymi, nie zawsze asfaltowymi, leśnymi
dróżkami dotrzeć do głównego (tak mi się wydaje) terenu
rekreacyjnego Poznanian –
jez. Maltańskiego. Tory do ścigania się
w jakichś wodnych sportach, sztuczny mini stok narciarski, ścieżki
rowerowe, kolejka wąskotorowa wokół i pełno innej
sportowo-turystyczono-rekreacyjnej infrastruktury robi wrażenie.
Czego tu nie ma. A jeszcze większe wrażenie robi widok wysokiej
zabudowy ścisłego centrum. Odbijającej się od
pomarańczowo-żółto-różowej, skąpanej w promieniach
zachodzącego Słońca,
tafli jeziora. Tam, do centrum, się właśnie
udaję. Najpierw ścieżką okalającą jezioro, potem różnymi
głównymi lub bocznymi uliczkami. Tocząc się na 25mm oponkach po
tych ostatnich, często-gęsto brukowanych kocimi łbami, trzeba
bardzo uważać, prawie wyrżnąłem ;) Bez większych problemów
docieram na rynek, gdzie miły Pan z kawiarnianego stolika robi mi
fotkę na tle ratusza. A raczej
Ratusza. Bo to zdecydowanie polska
ekstraliga jeśli chodzi o ten rodzaj budynku. W Krakowie na ten
przykład… ratusza nie ma :) Jeno wieża się ostała, i ta taka
se. Budynek jakiś geniusz zburzył kiedyś tam. Sama fotka
mistrzowsko wykadrowana może nie jest, ale mniejsza o to, wiadomo o
co chodzi. Robię jeszcze fotkę słynnych, kolorowych, szerokich a
raczej wąskich na jedno okno
kamieniczek. I udaję się w
poszukiwaniu kolejnego ciekawego obiektu – wieżowca
Uniwersytetu Ekonomicznego. Jakiś kosmicznie wysoki nie jest, ale jak na
nie-Warszawę i tak jego projekt jest dość śmiały i robi
wrażenie. Zwiedzam przejazdem nowoczesne, zadbane centrum. Np. dla
rowerów to jakieś cuda tu są na jezdniach wymalowane, całe osobne
pasy na czerwono, osobne oznakowanie, osobna organizacja ruchu, cuda
nie widy. W powoli gasnącej łunie zachodzącego nad miastem Słońca
zajeżdżam na
dworzec, by kupić bilety. Pani w kasie mówi że nie
ma gwarancji że wejdę do tego pociągu, ale zbytnio się tym
przejmuję, mam spore doświadczenie w podróżowaniu PKP ;) Zostało
1,5 godz. czasu, robię więc jeszcze małą pętelkę po Poznaniu,
już po zmroku + zakupy. Jakieś tam boczne uliczki, parki, hot-dogi
w Żabce itp. itd. O 22giej z powrotem na dworcu. Odnalezienie peronu
5b było nie lada osiągnięciem, a przecież nie jestem debilem, w
kręgu znajomych uchodzę za osobę inteligentną. 3 takie same
rundki po galerii i dworcu zrobiłem ;) W końcu jest i peron 5b a na
nim lekko opóźniony pociąg. I wtłaczająca się do niego
nieprzebrana ludzka masa. W tym sporo Ukraińców, nic dziwnego,
pociąg kończy bieg w Przemyślu. Udało się jakoś wejść,
rower miał swoje miejsce na wieszaku, ja niestety na podłodze. Ale
czy to ma jakieś znaczenie? Dla mnie żadne. Dałem radę
dojechać tu na rowerze, dam radę i wrócić siedząc na podłodze,
nie pierwszyzna zresztą ;) Podróż bez przygód, na zmianę
siedząc, drzemiąc, spacerując dotarłem szczęśliwie do Krakowa.
I tak dobiegła końca kolejna rowerowa przygoda :) W domu w
Niedzielę Wielkanocną, o 6.30 rano.
Udana wycieczka,
mogło być dalej ale 430km w kwietniu też nie jest złym wynikiem
:)
AVS 17
4.25 (pt) - 6.35 (ndz)
8,15l (w tym 2l energetyka)
Nowe gminy: 9
Wielkopolskie: 9
Blizanów
Chocz
Gizałki
Pyzdry
Kołaczkowo
Września
Nekla
Kostrzyn
Swarzędz
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Dziewiczy rejs
d a n e w y j a z d u
230.15 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:70.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2300 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/6LSqKYzSR5urvdCj7
A więc tak. Niecałe
40km na szosce nakręcone. Wiem już jak trzymać barana i jak
zmieniać biegi/hamować. Czasem się jeszcze pomylę i szukam klamki
tam gdzie była w rowerze MTB. Pora na pierwszy daleki (powiedzmy)
rejs. Sprawdzić jak moje plecy, dłonie i przedramiona zniosą
pochyloną pozycję. Czy przy wąskim chwycie, ściskającym klatkę
piersiową, nie braknie powietrza. Oraz sprawdzić czy, a jeśli tak
(no raczej tak) to o ile wzrośnie średnia. Jakieś +-200km powinno
być OK. Tym bardziej że do dyspozycji mam tylko niedzielę. Jako że wiatr gna z
tego samego kierunku (choć słabiej) co tydzień temu, więc i kurs
jest podobny: Kielce/Radom, ze wskazaniem na to drugie.
Wyjazd chwilę po
4tej. W lekkim chłodzie i ciemnościach dobiegającej końca
marcowej nocy przelatuję najkrótszą drogą przez miasto. Na
którejś tam z kolei hopce, których nie brak na północ od
Krakowa, wita mnie nowy dzień. No właśnie, odnoście
tych hopek. Mają one sobie tak max 7-8% nachylenia. Nie więcej. A mnie brakuje
przełożeń :) Znaczy się przesadziłem kupując dwutarcz i kasetę
11-28. „Jedynka” to u mnie 36-28. Przełożenie 1,3 inaczej rzecz
ujmując. Dla porównania w MTB miałem najlżej 22-36, czyli 0,6 :D
Ale mam co chciałem, należało mi się. A chciałem klasyczny,
piękny dwutarcz i malutką kasetkę, tak jak prosi ;) Cóż,
najwyżej zmieni się kasetę na bardziej ludzką. Korby na pewno nie, jest za ładna ;) Albo nic się nie zmieni, tylko zamiast dookoła
Tatr będę jeździł na Morze :) Na razie staram się tym nie
przejmować, bo to nie tak że nie da się jechać. Jakoś tam
jadę, tylko że siłowo przepycham korby, z kadencją 80-letniej
babci. Martwię się bardziej że jeśli tu jest tak, to co będzie
się działo w górach, np. na Słowacji… Sprawnie Mniej
sprawnie niż zwykle łykam kolejne hopki Wyżyny Miechowskiej, czy
jak jej tam. W Słomnikach robię fotkę ciekawego Nissanika. Im
dalej na północ tym więcej przyjemnych, leśnych odcinków. A w
tych coraz to więcej zielonych pączków, pierwszych kwiatów i
innych oznak nadchodzącej wiosny. W okolicach Wodzisławia/Jędrzejowa
zaczynają się pierwsze utrudnienia związane z coraz dalej
sięgającą na południe ekspresówką. Tzn. dla kierowców
ekspresówka to ułatwienie, dla rowerzystów niestety nie. W miarę
możliwości staram się trzymać idących równolegle serwisówek.
Ale z nimi jest taki problem, że nie zawsze zachowują ciągłość.
A tam gdzie nie ma ciągłości (lub jest, ale trzeba kombinować,
jeździć z jednej strony szosy na drugą, lub tłuc się
gruntówkami) no to cóż ;) Testuję dolny chwyt i 52-zębny blat na
gładkiej tafli szerokiego pobocza głównej drogi :) Bo nic o tym
jeszcze nie pisałem ale to jest naprawdę potęga. Sztywność
roweru szosowego, jego przyspieszenie, responsywność, aerodynamika,
zapas ciężkich przełożeń itp. itd. Coś pięknego. W połączeniu
z wiatrem w plecy trzeba pomnożyć razy dwa te wszystkie doznania.
Tydzień temu, z kosmicznym wiatrem w plecy na niewielkim zjeździe
miałem tu ponad 70. Z tym że tydzień temu byłem tu na MTB. Gdybym
miał wtedy szoskę… Podczas jednego takiego poszukiwania
alternatywnej dla Ski drogi nadkładam ze 2-3km, tłukąc się
błotnistą drogą przez plac budowy i zajeżdżając ostatecznie nad
brzeg Nidy… Nad głową most drogi ekspresowej i żadnej
alternatywy, można tylko na nielegalu, tym mostem przejechać...
Przynajmniej fajny dźwig zobaczyłem. Po tym incydencie przestałem
już specjalnie szukać. Leciałem jak leci główną szosą, chyba
że zjazd na lokalną drogę sam mi się napatoczył. Ostatnie km
przed Kielcami to na szczęście wojewódzka i (chwilowy) koniec
nerwów związanych z potencjalnym mandatem. Same Kielce tylko
przelatuję, jakiś blokowiska i główne drogi. Żadnego zwiedzania,
bardziej interesuje mnie dziś Radom a poza tym wypadałoby
zdążyć na pociąg. Temperatura taka że popołudniu jadę zupełnie na krótko. Odcinek Kielce-Suchedniów-Skarżysko (w
miarę ;) ) legalnie. Drogą ruchu lokalnego/starą siódemką.
Niestety za Skarżyskiem powtórka z rozrywki. Nowowybudowany odcinek
S-ki. Bez żadnego ostrzeżenia wyrastają znaki „Droga tylko dla
pojazdów samochodowych”. Nie ma jak to zwykle bywa oznaczeń że
zacznie się np. za 1000m, nie ma możliwości zjazdu lub zawrócenia (siatki, barierki). Tylko tak po prostu: mogę jechać legalnie na rowerze. Metr dalej, za znakami już nie mogę. Po obu stronach siatki a za nimi jakieś rozmiękłe błotniste drogi. No to nic, myślałem że jakoś przemknę tak jak wcześniej wiele razy i nikt nie zauważy. Niestety zauważył ;) Patrol Policji, 300m przed zjazdem :D 300m przed nimi był MOP, i szansa na ewakuację, zaczynała się tam bowiem boczna asfaltówka, ale nie zdecydowałem się. Rozmowa z Panami Policjantami była bardzo długa, chyba pół godzinna. Byli bardzo mili i zatroskani o moje bezpieczeństwo. Jeden był wręcz spanikowany że w każdej chwili może mnie tu zabić samochód. No może. Może mnie zabić również na krajówce, wojewódzkiej i osiedlowej uliczce. Jego też może zabić - przy prędkościach 100+ nie ma znaczenia rower, samochód, ciężarówka czy hulajnoga, to i tak jest zgon na miejscu. Oczywiście takie miałem tylko przemyślenia. Bo w rzeczywistości skomlałem o litość ;) Jak powiedziałem że znaki wyrosły ni stąd, ni zowąd a zawrócić się nie dało – to mi poradzili że powinienem zsiąść z roweru i prowadzić poboczem z powrotem. Tłumaczyłem się jak mogłem, choć wiedziałem że jestem na straconej pozycji, bo nie miałem prawa się tu znaleźć. Mandat zgodziłem się przyjąć. Panowie powiedzieli że nie będą się przesadnie starać z jego wysokością. Po sprawdzeniu okazało się że za taką przyjemność stawka jest stała, zryczałtowana. 250zł, żadnych widełek, możliwości pouczenia brak. Wsiedli jeszcze raz do radiowozu i dłuższą chwilę radzili. Uradzili że: „mandatu nie będziemy pisać”. :O Zostałem tylko odeskortowany do tego zjazdu za 300m i tu się rozstaliśmy. O_o. Może dlatego że byłem miły, i się nie kłóciłem, tylko próbowałem usprawiedliwić? Może dlatego że pochwaliłem się skąd dokąd jadę? A może po prostu policjant też człowiek? W każdym razie ten brak mandatu odniósł lepszy „efekt wychowawczy” niż jego wypisanie. Jak bym dostał mandat to bym nie jeździł po ekspresówkach i był wkurwiony na policję. A tak nie jeżdżę po ekspresówkach i bardzo wzrosła moja ocena tej służby mundurowej. Końcówka trasy już bez przygód. „Starym szlakiem” nie błądząc już docieram do Radomia. Zachód Słońca kawałek za Szydłowcem. W Radomiu mam jeszcze trochę czasu, zwiedzam więc przygnębiająco wyglądający (pusty, zaniedbany, nie ma nic) rynek i centrum miasta (to już OK). Dla porównania rynek w Kielcach, podobnym wielkością mieście jest dużo bardziej reprezentacyjny i całą noc tętni gwarem, życiem. Powrót jakimś tam TLK czy innym ICekiem, w domu przed północą.
Dziewiczy rejs z przygodą ale udany :) Co do roweru, to pisałem jakie mam odczucia. Zapierdala się. Po średniej tego nie widać ale średnia w moich trasach nic nie mówi i nie będę jej podawał we wpisach. Nic nie mówi bo to nie jest trening ani maraton po wyznaczonej asfaltowej prostej trasie. Czasem omijając korki przeturlam się przez pół miasta jakimś chodnikiem. Czasem toczę się skrótem gruntową lub piaszczystą/błotnistą drogą. Innym razem prowadzę rower po dworcu albo jakimś rynku i średnia spada na łeb na szyję. A licznika zdejmować mi się chce, poza tym jak zdejmę to ubędzie kilometrów. Plecy zniosły nową pozycję nadspodziewanie dobrze, bolą natomiast okolice łokci (?!). Jedyne co mnie jednak naprawdę martwi to ciężkość przełożeń, a raczej kolejne wydatki jakie trzeba będzie ponieść żeby je zmiękczyć.
AVS 21,8
4.10 - 23.55
Kategoria ^ UP 2000-2499m, > km 200-249, Powrót pociągiem
Wykorzystać go
d a n e w y j a z d u
160.59 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:71.00 km/h
Temperatura:
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1600 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Wykorzystać wiatr. 68 ma płaskim i 71 z górki ;) 40x11 na więcej nie pozwoliło.
https://photos.app.goo.gl/5EBkBdshqriwrADr7
5.55 - 21.35
AVS 19
2,65l (w tym 0,9l energetyka)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem
Przeziębić się
d a n e w y j a z d u
173.41 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:7.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
Misja wykonana.
https://photos.app.goo.gl/JtwuudF5Tyh96Yc58
AVS 18,9
6.20 - 23.55
3,05l (w tym 0,8l energetyka)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 150-199, Powrót pociągiem
Wrocław
d a n e w y j a z d u
300.02 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:7.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1621 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/bP9PZJKhhCikeh1XA
Zapowiadany na środkowo lutowy weekend pierwszy prawdziwy
powiew wiosny nie postawił przede mną żadnego wyboru: trzeba ruszyć swoje
tłuste, 90-kg dupsko gdzieś dalej. Cele, wartości na dziś przestawiają się następująco:
Plan minimum: Wrocław. Optimum: Legnica. Porażka: Opole. Science-fiction:
Zielona Góra ;) Przed wyjazdem poczyniłem pewne zmiany sprzęcie, w postaci
zmiany opon. W miejsce losowej mieszanki Kendy z przodu i Mitasa zakupionego w
trasie, w Połańcu na tyle wzułem komplet używanych 32mm Detonatorów. Używanych
bo kupiłem je rok temu, na początku sezonu. Śmigałem na nich zachwycony
lekkością toczenia dopóty, dopóki się na nie nie pogniewałem po serii snejków.
Postanowiłem dać im drugą szansę. Nabiłem ostrożnie do niecałych 6 barów, z
nadzieją aby jeszcze raz poczuć tę przyjemną lekkość zapierdalania :)
Spać położyłem się wcześnie, więc wstawszy bez wspomagania
budzika o godz. 4 minut 45 nie byłem w stanie kontynuować nocnego wypoczynku.
Trzeba ruszać. Zanim się jednak wygramoliłem, dokończyłem pakowanie, wypiłem
herbatkę itp. na zegarze była już 5.35, ale dalej za ciemności. Jak by się tak
nie guzdrać to +0,5h można zaoszczędzić. Czyli w trasie np. zachciało by mi się
spać 10km dalej. Albo zimo zrobiło by się 10km dalej. Itp. itd. Wahałem się na
wyborem drogi na Śląsk. Standardowe warianty są cztery: DK44 na Oświęcim, DW 780
na Libiąż, DK 94 na OIkusz i DK 79 na Trzebinię, Chrzanów. Najkrótsza,
najszybsza i najbardziej oczywista jest ta ostatnia, i to ją często (za często)
wybieram. Jechałem nią tydzień temu, myślałem więc że teraz może na Libiąż by
pocisnąć? Przelatując przez miasto Alejami tak się jednak rozpędziłem że kompletnie
zapomniałem i podświadomie i tak wylądowałem na szosie na Trzebinię. Przed
wyjazdem z miasta jeszcze tylko fotka krakowskiej wieży „Salwator Tower” (tak
brzmi cały napis, tylko na zdjęciu jest ucięty). O co mi chodzi z tą „wieżą”,
do czego zmierzam, wyjaśnię na końcu. Na wylocie z Krakowa zaczyna świtać. Poranek
za miastem jest lekko mroźny i ponury a jezdnie mokre i śliskie. Taki typowy
zimowo-syfiasty początek dnia po prostu. Jednak zanim wciągnę na przystanku pierwszą,
śniadaniową bułę z kiełbasą rozpogadza się. Coraz mocniej operujące promienie
Słońca opierają się na czarnym kurtalonie i przyjemnie wygrzewają plecki :) W
Krzeszowicach jakaś tam pauza, w Trzebini za to nie. W pełni zaśnieżony jeszcze
tydzień temu lasek w Dulowej dziś już niemal całkiem odtajały. Oj czuć tę
przyjemną lekkość zapierdalania Detonatorów o której wspominałem :) Póki co jestem
zadowolony. Tylko nie pękać mi tu proszę, w sensie snejka nie łapać. W
Chrzanowie nie mogę oprzeć się i nie zrobić zdjęcia mojego ulubionego pomnika.
On niemal zawsze załapuje się na zdjęcie gdy tylko przejeżdżam przez to miasto.
W Jaworznie uwieczniam zaś na kliszy obraz tamtejszej niesamowicie rozbudowanej
infrastruktury rowerowej, jak na taką dziurę to nienajgorszej jakości. Ale tu
to chyba przekombinowali. Szkoda asfaltu i farby, lepiej było po prostu zrobić
szerszą drogę. Pierwsza dziś kopalnia – również w tym mieście. Co prawda
nieczynna, obudowana handlowym burdelem ale jednak kopalnia. Kolejne na mej
dzisiejszej marszrucie miasteczko to Mysłowice. Gdzie zamiast jak zawsze
skrzyżowania w centrum na fotkę załapuje się tym razem wjazd do miasta, w takim
oto energetycznym klimacie. Przy kolejnej nieczynnej kopalni w ostatniej chwili
udało mi się wyszarpać telefon z torby i złapać takie piękne bordowo-żółte bydlę. Między Mysłowicami a Katowicami DK79 rozszerza swój przekrój do n-pasów,
ruch też przybiera na gęstości. Nieco abstrakcyjnie wygląda przy tej pełnej
szybko mknących, lśniących samochodów arterii oddalone o 100m bagnistego
trawnika, przedwojenne osiedle bieda-familoków. Na klimatycznym skwerku obok zasiadam
przy stoliku zrobionym ze starych drzwi i wciągam kolejną bułę z kiełbasą. Temperatura
już bardzo przyjemna, wrzucam więc do sakwy część zbędnej garderoby. Kilka
kilometrów dalej a widoki jakże inne: zamiast przykopconych ceglanych ścian familoków
– ściany lśniących, gładkich szyb Katowickiej korpo zabudowy. Czasu nie spędzam
tu za wiele, szybko dalej, na Bytom. Bo plany dziś ambitne a całą dobę tak
ciepło nie będzie. Oj nie będzie ;) Kolejny odpoczynek dopiero na rynku w
Bytomiu, czyli już praktycznie na wylocie z górnośląskiej konurbacji. Jeszcze
tylko kilka km zabudowań i zurbanizowany przemysłowo-kopalniano-drogowo-kolejowo-usługowo-handlowy
kocioł GOPu skończy się a zaczną lasy i otwarte przestrzenie. Ostatnia
górnośląska ciekawostka to taka oto figurka na jednym Zabrzańskim domu a
ostatni element górnośląskiego „kotła” to węzeł drogowy i chyba energetyczny,
zaraz za Rokitnicą. Od tej pory wiejskie tereny i małe miasteczka niczym nie
będą przypominać już przypominać ostatnich 40km przejechanych de facto po
jednym wielkim mieście. Mini atrakcja to stojący przy wodociągach w
Karchowicach zabytkowy zawór. Na rurce o konkretnej, bo chyba z metrowej
średnicy. Pierwsze mijane na tych odludziach miasteczko to Pyskowice. Na
rabatach zasadzili już bratki – nie za wcześnie, nie umarznie toto? Ostatnie
przed zmianą województwa miasto to Toszek. Ze swym charakterystycznym ratuszem
z dwoma bliźniaczymi zegarami – na bogatości ;) Województwo Opolskie atakuję
chwilę przed 16tą. Ciepło osiągnęło już chyba apogeum – 10 stopni ze sporym
hakiem. Ale 15 nie ma. Od teraz temperatura będzie już tylko spadać. Toszecki
ratusz z swymi dwoma zegarami to jednak nic przy stolicy ekstrawagancji takiej
jak Strzelce Opolskie – tu mają nawet piramidę (!). Za Strzelcami Słońce chyli
się już ku zachodowi. A właściwie to już zaszło. Gdy zacząłem hamować widziałem
jeszcze maleńki brzeg jego tarczy, gdy wykadrowałem zdjęcie było już po ptokach. Z pauzy na przystanku (ekstrawaganckim przystanku) ruszam już z
włączonymi lampkami. Na zdjęciu za wiela nie widać, ale przydrożna tablica
pogodowa wskazywała temperaturę niecałych 7 stopni. I jest mi już trochę
chłodno. Zagubioną w ciemnym lesie tablicę z napisem „Opole” osiągam o godz.
18.20. Jeszcze tylko fotka na słynnym opolskim Wiadukcie i czem prędzej udaję
się centrum. Czem prędzej, z dwóch powodów: po pierwsze zimno będzie narastać,
nie chciałbym do tego Wrocławia całą noc jechać. Po drugie, ważniejsze – żeby
mi się czasem nie przypomniało że jestem zmęczony i żebym nie wpadł na durny
pomysł uznania Opola za cel i zakończenia tu trasy. Pod pięknie iluminowanym
opolskim ratuszem robię na szybko fotkę, wciągam ostatnie ciastka i ostatnie
łyki soku. Z Opola uciekam zapomniawszy nawet zrobić zakupów – zemści się to
potem łokrutnie. Do Wro ~80km. Zastanawiam się czy 80km zimną lutową nocą to
dużo czy mało. Biję się myślami. Upewniam się, myślę życzeniowo, naginam fakty,
przekręcam znaczenia, naciągam ku swojemu, zaokrąglam w dół. W końcu wypieprzam
z frazy „80 km zimną lutową nocą” jeden tylko mało ważny, nic nie znaczący,
pomijalny wyraz „zimną” i dochodzę do wniosku że to jest to tyle co nic :) Pozytywnie
i bojowo nastawiony atakuję ciemne
czeluścia Opolsko-Dolnośląskich zadupi. Ciemne ale nie zimne, bo przecież ten
wyraz wypieprzyłem z mojej głowy, no nie? No właśnie nie. Bo w końcu przestaję
się oszukiwać. Jest ciemno, zimno i domu daleko. Do tego głodno. Bo nie
zrobiłem zakupów w Opolu. Morale spada na łeb na szyję. Toczę się zupełnie bez
siły i wiary przez te pustkowia. Wkurwiam na licznik na którym nie chce
przybywać kilometrów. Na horyzoncie nie widać żadnej oazy (świecących neonów
stacji benzynowej). Ogólnie kryzys i dramat, syf i kiła, i mogiła. Jest Brzeg.
Jest Orlen! A nie, jednak nie ma… Otwarte 24/7. Ale teraz akurat zamknięte,
przerwa jakaś… To niech urwa napiszą że otwarte 23,5h na dobę a nie 24!
&%*$^$%^
Jestem bardzo zły i jeszcze bardziej głodny. Na szybkości
robię zdjęcie kościoła, ratusza i szukam innej stacji w mieście lub
całodobowego sklepu. Ale jak na złość jest tylko całodobowa apteka, ale ja nie
jestem chory tylko głodny. No nic, do Oławy dyszka, tam na pewno coś będzie.
Musi być. No i jest!!! Shell który ratuje mi życie. Dawać dwa hot dogi! „- są
tylko duże”. Tak jakby był to dla mnie jakiś problem :D Nie jadłem od 50km.
Dawać herbatę! „jest tylko kawa i czekolada”. Kawy nie pijam, wybieram więc
gorącą czekoladę. Nie jest dla mnie w tym momencie żadnym problemem połączenie
parówek, ostrego keczupu i słodkiej czekolady. Ważne że kalorie się zgadzają (i
że te kalorie są gorące). I że wewnątrz stacji też ciepło. Z nowymi siłami
wracam na ostatnią prostą. 20km. Kryzys mija, więc to już taka tylko
formalność. Właściwie to już praktycznie jestem we Wrocławiu. Zaraz za Oławą
widzę migające na czerwono kominy elektrociepłowni w podwrocławskich
Siechnicach. Zawsze gdy jadę nocą do Wrocławia te kominy to jest dla mnie taka
migająca w oddali latarnia morska dająca znak, sygnał, że do portu
przeznaczania już niedaleko. No bo jest niedaleko. Kominy zbliżają się, stają
się coraz większe aż w końcu mijam wspomniany zakład przemysłowy i mym
zmęczonym oczom ukazuję się upragniona tablica. Wrocław! 2.30 w nocy. Rzecz
jasna o Legnicy dawno już przestałem myśleć. W planach tylko zwiedzanie miasta
i powrót pociągiem po 6tej rano. Sam wjazd do Wrocławia od tej strony taki
trochę nietypowy. Bo niby jest tablica informująca o wjeździe do ponad 600-tys.
miasta ale droga wlotowa ciągle wąska, jedna jezdnia, ruch mały, po bokach
jakieś małe domki, laski, zadupia. W końcu pojawia się końcówka linii
tramwajowej – pętla. Czyli jednak się zgadza, wjechałem do wielkiego miasta a
nie do jakiejś tam Oławy czy innego Brzegu. Lokalizuję na GPSie dworzec i
obieram na niego kurs. Gdy tylko wjeżdżam do starej części miasta zaczyna się
dramat, czyli poniemieckie przedwojenne kocie łby. Ale nie jakaś jedna tam
uliczka. One są w ilości ogromnej, większość mniej głównych ulic jest tym
gównem wyłożona… Jadę ostrożnie, gdzie się tylko da korzystając z asfaltowych
łat i plomb, ale i tak się obawiam o snejka w Detonatorach. Jest dworzec. A
raczej Dworzec. Absolutna ekstraklasa jeśli chodzi o dworce, nie widziałem
ładniejszego w Polsce. A przynajmniej ładniejszego tej wielkości, tej skali. Kupuję
bilety, oganiam się od bezdomnych, wciągam barszcz z automatu, przywracam ciału
właściwą temperaturę. I ruszam na zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska. Inne niż
zwykle zwiedzanie. Bo starówka, zabytki itp. mnie dziś nie interesują. Widziałem
dwa razy. Dziś celem jest nowsze dzielnice miasta a właściwie to jeden budynek.
Sky Tower. Ewenement w skali kraju. Wieżowiec o „warszawskiej” wysokości, ponad
200-m, poza stolicą! W żadnym innym polskim mieście nie ma takiego. Na żywo go
nigdy nie widziałem. Już chciałem go szukać na GPSie ale niepotrzebnie – zaraz
za dworcem dostrzegam błyskające podejrzanie wysoko czerwone światełka ;) To
nie może być nic innego. Mijam plac budowy i zbliżam się do tego kolosa. Naprawdę
robi wrażenie. Jestem już blisko, okrążam tą imponującą wieżę ale nie mogę
znaleźć miejsca żeby jakiś kadr ładny sobie zrobić na jego tle. W końcu takie cuś
wyszło. Takie se, wieża leci na bok, ale będzie musiało wystarczyć. To z czego
ludzie się śmieją, że nie pasuje do niskiej okolicznej zabudowy to prawda. Statywik
do tego zdjęcia stawiałem na starym ogrodzeniu jakiejś kamienicy ;) Ale czy to
ważne? Przecież zawsze musi być ten jeden pierwszy, żeby potem mogły powstać
kolejne wieżowce, i będzie to lepiej wyglądało. Napatrzywszy się na to cudo,
mając jeszcze trochę czasu, i trochę km do dokręcenia (do 300) zwiedzam dalej.
Jakieś tam bloki, parki, ogródki działkowe okrążam. Z ciekawostek jeszcze
parking piętrowy ze ślimakiem wjazdowym. Jak żywo przypomina mi on scenerię z któregoś
tam GTA, w które zagrywałem się za małolata. Jednak nie tylko w Hameryce takie fajne
parkingi mają. No i ta migająca czerwonymi lampkami 200m wieża. Widzę ją
ciągle, góruje nad drzewami, nad blokami, z każdego miejsca miasta chyba ją
widać. Fajna sprawa. Zziębnięty zajeżdżam na dworzec z zapasem czasu i
brakującymi 12km. Dokręci się po Krakowie. Na razie sadowię się w komfortowym,
wagonowym ICku i drzemię. Za drzemki wybudza mnie piękny widok wschodu Słońca
nad pobielonymi porannym szronem polami. Pociąg jedzie dłuższą i nieco pokrętną
drogą, zamiast przez Śląsk: przez Częstochowę. Na Głównym po 10tej, a w domu
przed 11tą.
Udana wycieczka, 300 jak na luty nie jest wynikiem złym.
Oczywiście trochę żal tej Legnicy, ale ona nie ucieknie. Nawet Detonatory dały
radę. Są już lekko zużyte więc jako następne planuję kupić coś podobnie
lekkiego, gładkiego i szybkiego. A tym zdjęciem krakowskiego budynku na
początku relacji chciałem zwrócić na niesamowitą zaściankowość miasta w którym przyszło
mi żyć. W Krakowie „wieża” ma 50m wysokości, we Wrocławiu Wieża ma 50 pięter
wysokości ;)
AVS 17,5 (chyba nie będę wpisywał średniej bo to nie ma sensu, te 17,5 wynika ze zwiedzania Wrocławia. Do Wrocławia było 18, do Opola 19)
3,93l (w tym 1,4l energetyka)
5.35 - 10.55
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 300-349, Powrót pociągiem
Częstochowa
d a n e w y j a z d u
183.62 km
0.00 km teren
09:56 h
Pr.śr.:18.49 km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:5.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1281 m
Kalorie: kcal
Rower:Nawijacz asfaltu/szlakopomykacz własnej roboty (archiwalny)
https://photos.app.goo.gl/gDD3HeA2H1K4PgfZ6
Celem na drugi w tym roku, nienajgorzej zapowiadający się
pogodowo weekend było Opole. Opole, ponieważ nienajgorzej pogodowo zapowiadała
się południowa część Polski. Na wschodzie byłem tydzień temu, więc teraz
wypadało by na zachód. A na zachodzie, w odległości akuratnej na jednodniową
traskę (200km) jest Opole. Jak widać po tytule wyszło inaczej, a stało się to
tak:
Wyjazd chwila przed 7. Sobotni poranek jest lekko mroźny, co
widać po przybielonych szronem drzewach i trawie. A czuć po szczypaniu w
palcach rąk i stóp. Przejeżdżam szybko przez miasto, a śniadanie w postaci buły
z wędliną wciągam na przystanku zaraz za węzłem w Modlniczce. Im dalej za
miasto tym więcej oznak zimy. Nieciągła śnieżna skorupa pokrywa pola, głównie
północne stoki wzgórz. A ciągła pokrywa śnieżna wypełnia szczelnie każdy
większy lasek. O, na przykład taki, przed Trzebinią. Na rynku w Trzebini
pauza, kolejna na placu w Chrzanowie. Wahałem się czy jechać przez plac czy
przez rynek, na szczęście podjąłem dobrą decyzję. Udekorowany biało-czerwoną
flagą postument jednego z moich ulubionych pomników nie jest codziennym
widokiem. Jednego z moich ulubionych, bo w moim prywatnym rankingu imponujących
pomników ten jest ścisłej czołówce. Pomimo że nie ma on jakichś gartantuicznych
rozmiarów i jest prosty w formie. To jednak jest w nim jakaś taka wielka duma i
moc, a jego otoczenie – blokowiska – potęgują ten efekt. Następne miasto na
trasie to Jaworzno. Pełne nie do końca potrzebnych i przemyślanych, ale jednak
trzymających jako-taki poziom ścieżek rowerowych. Tzn. da się nie zabić jeżdżąc
po tym. Od niedawna stałym elementem panoramy miasta jest wielka, niemal 200-m chłodnia kominowa elektrowni. Druga największa w Polsce!Robi wrażenie. Teraz zawsze zamiast wyjeżdżać
główną szosą, z Jaworzna wyjeżdżam boczniejszą drogą przez las, aby obejrzeć ją
z bliska. Kawałek na nielegalu (zakaz na DK) i są Mysłowice. Właściwy początek
górnośląskiej konurbacji, to tu dopiero to wszystko się zaczyna. Wszystko czyli
cały ten klimacik, zniszczone pojedyncze torowiska, po których leniwie toczą
się jedno wagonowe tramwajki. Co i rusz takiej czy innej konstrukcji szyb
kopalniany, niestety większość nieczynna. Charakterystyczne budownictwo:
pokryte czarnym wieloletnim brudem mini ceglane bloczki, familoki po
ichniejszemu. Plątanina torowisk kolejowych i pobazgranych grafitti wiaduktów.
Cały ten bałagan i nieład GOPu, który tak bardzo mi się podoba :) Na takich
właśnie rozkminkach o bliskim (80km od Krk) a jakże odmiennym świecie mijają mi
kilometry. Jedną rzecz za to mamy wspólną – smog ;) Bo dzisiaj tak trochę
ekhem, mgliście jakoś ;) Gryzę więc dokładnie i przeżuwam powietrze, tak
smakuje o wiele lepiej. W Katowicach jestem koło południa. Katowice to
wyróżniające spośród tego śląskiego bytu miasto – wszystko bardziej zadbane,
sporo wysokich budynków, nowych inwestycji, ogólnie taka jakby wyspa nowoczesności i rozmachu, w tym morzu śląskiego, zniszczonego, przemysłowego
świata. W odrestaurowanym centrum Kato wciągam drugą i zarazem ostatniąbułę. Zostanie mi już sam słodki prowiant. Po
drodze komiczny widok: koleś sportowo ubrany, na niezłym MTB w spdach, ogólnie
pros lub raczej kreujący się na prosa. Z tym że jest jedno ale: to jest e-MTB
:D Chyba wiem czemu w kominiarce jechał: żeby nikt go nie poznał. Ma chłop
rację, też bym się wstydził ;) W międzyczasie ociepliło się rzecz jasna, jest
te kilka stopni na plusie. Ale też włączył się południowy wiatr, który
przypieczętował decyzję o zmianie trasy. Niesprzyjający, niezgodny z kierunkiem
mojej trasy kierunek ruchu mas powietrza to jedno. Drugie to niezgrany z moją
niewielką prędkością przemieszczania się odjazd pociągu z Opola. Przed 20. Albo
nie zdążę albo wpadnę do pociągu z jęzorem na wierzchu. Ja tak nie lubię. W
Bytomiu podejmuję ostateczną decyzję: Cz-wa. Cztery razy na tak:
- wiatr w plecy
- 20km bliżej
- pociąg godzinę później
- dawno nie byłem pod Jasną Górą.
Z Bytomia uderzam więc zamiast Pyskowic, na Tarnowskie Góry.
Faktycznie coś jest w tej nazwie, było tu troszkę pod górkę. Zanim opuszczę GOP
zwrócę tylko uwagę na inną charakterystyczną rzecz dziś: czy na Śląsku istnieje
coś takiego jakoś zimowe utrzymanie chodników? Czy tylko jezdnie tam
odśnieżają? Takich widoczków widziałem dziś mnóstwo. Do centrum T. Gór nie
zajeżdżam, innym razem. Miasto okalam obwodnicą i obieram DW908, która prosto
jak po sznurku zaprowadzi mnie do Częstochowy. Wiatr pokazuje co potrafi,
większość km będę jechał na wspomaganiu. Po drodze dużo leśnych odcinków. W
Miasteczku Śląskim fotka centrum i jakiejś fabryki (huta cynku – teraz widzę na mapie).
Samo zdrowie sąsiedztwo takiego zakładu ;) Ale nie to jest w Miasteczku Śląskim
najgorsze. Najgorsze jest TO. Wierzcie lub nie ale kawałek wcześniej ów
rozmiękły, bagnisty twór z odciśniętymi oponami traktora oznaczony był znakiem
„Droga dla rowerów”. Ok, przejdźmy do rzeczy przyjemniejszych. Na przykład do
pauzy na zaśnieżonym, leśnym parkingu. Jest on jednocześnie takim „punktem
widokowym” na pięknie meandrujący między drzewami leśny strumień. Wedle instrukcji
na etykiecie schładzam tutaj napój ;). Przyglądam się też śladom jakiejś
zwierzyny. Jeden trop był naprawdę dziwny. Zobaczcie zresztą sami. Powoli
zapada zmrok, z parkingu wyruszam z włączonymi lampkami. Kawałek dalej leśne
odcinki kończą się a zaczynają otwarte, pagórkowate przestrzenie Jury. Śmigła
wiatraków wirowały tak szybko, że aparatowi w telefonie rozdwajały, roztrajały
się końcówki łopat. W Cz-wie o 18.30. Tzn. o tej godzinie osiągam tablicę z
nazwą miasta, bo do centrum z 10km. Tu też nie tylko zasyfione chodniki i
ścieżki rowerowe, ale również główna, reprezentacyjna aleja… Mniejsza o to,
widocznie tak musi być. Powoli turlam się omijając slalomem śliskie placki
zlodowaciałego śniegu ku imponująco podświetlonej wieży Jasnej Góry. Na biało
czerwono podświetlonej. Naprawdę pięknie to wygląda. Robię pamiątkową fotkę.
Temat modlitwy, wiary itp. to moja prywatna sprawa więc nie powiem czy, a jeśli
tak, to o co się pomodliłem ;). Do odjazdu ponad godzina. Wydaje się dużo, pozwalam
sobie więc na małą pętelkę. Gdy przypomniałem sobie że jestem głodny i
wciągnąłbym coś ciepłego, jest już tylko 30-40 minut. I właśnie zauważam kapcia
na tylnym kole. Tzn. powietrze jest, ale mało. Ok, mam dość. Ostatnie kilkaset
metrów do stacji z buta. Nie chce mi się z tym teraz bawić. Na dworcu bar już
zamknięty. Automaty są, ale tylko z napojami. Gorącymi napojami. Dobre i co,
wciągam barszczyk, herbatkę, plus ciastka które mi zostały i usadawiam się w
pociągu. Komfortowy, pustawy, wagonowy IC, z wi-fi i przedziałem rowerowym. Do
Krakowa raptem 1,5h jazdy. Szkoda, takim to mógłbym całą noc jechać :) W
Krakowie przed 23. Jednokrotne dorzucenie atmosfer do tylnego koła wystarczyło
aby doturlikać się do domu.
Udana wycieczka, Częstochowa to sam raz cel na lutową jednodniówkę.
6.55 - 23.20
2,55l (w tym 0,5l energetyka)
Kategoria Zimowo, Powrót pociągiem, > km 150-199, ^ UP 1000-1499m