Powrót pociągiem
Dystans całkowity: | 60331.98 km (w terenie 289.50 km; 0.48%) |
Czas w ruchu: | 1232:54 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 406.64 km/h |
Suma podjazdów: | 240690 m |
Liczba aktywności: | 212 |
Średnio na aktywność: | 284.58 km i 14h 00m |
Więcej statystyk |
Dziesiąte 500+ ;)
d a n e w y j a z d u
500.05 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad odręczny i bardzo tylko zgrubny. Nie ma zwiedzania Łodzi, Warszawy, innych miast, błądzenia i powrotu z dworca w Krakowie.)
https://photos.app.goo.gl/Se52z2trvjQxNXmt9
Jako że jakimś cudem nikt nie machnął w październiku tysiaka
;) i nie zdmuchnął mnie z głównej, czuję się obowiązany kilka zdań więcej
napisać. Nie była to może rowerowa przygoda życia, ale kawałek fajnej trasy –
jak najbardziej. Patrząc może chronologicznie jak ewoluowały moje chytre i
szalone plany na to uderzenie Babiego Lata:
- przedłużony 4-dniowy weekend to sprawa oczywista.
Gwarancja że braknie czasu na nic. Ani na zwędzanie, ani na powrót pociągiem,
ani na sen przed pracą. Pon i wt wolne.
- z tzw. „Wielkich Zagranicznych Celów”©
zostały mi do zdobycia Budapeszt i Praga. I to właśnie ta druga aż do
samiusieńtego piątku popołudniu była celem pewnym w 96,483%. Już miałem
zaplanowany ślad, bo droga w Czechach pokrętna i skomplikowana. +-500km.
Ołomuniec w połowie, na półmetku. Znalazłem nawet bezpośredni pociąg w cenie 20
EUR (!), jeśli by kupić bilet z wyprzedzeniem. Już prawie kupiłem.
- ale sprawdzone wreszcie dokładniej prognozy pogody były
nieubłagane, bezlitosne. Owszem, słonecznie, ciepło, nie licząc północy kraju -
0% szans na deszcz. Ale do tego wiatr. Silny, południowo-zachodni wiatr.
Skrajnie niekorzystny dla takiego kierunku trasy. Mówiąc wprost: czołowy. Miał
zacząć wiać w sobotę rano i skończyć w niedzielę wieczór. Sobotę miało wiać
silniej, więc myślałem czy by nie przełożyć trasy na niedzielę. Ale na
niedzielę prognozy były tylko trochę lepsze. To się nie uda. :(.
- na szybko (pt wieczór) opracowuję więc plan B. Niezbyt
odkrywczy: na północ. Który to już raz. Jak się uda to nad Morze. A jak się nie
uda, to się nie uda. Zawsze jakaś Bydgoszcz czy inny Poznań wpadnie, też
fajnie. W tym sezonie byłem już nad Bałtykiem 2 razy. Żeby nie jechać więc tak
samo, tym razem obieram kurs przez Łódź. Z rok nie byłem. Poza tym muszę coś
sprawdzić. Czy ten Trójkąt Bermudzki dalej tam jest. Czy w obszarze
Łódź-Ozorków-Łęczyca dalej z kolarzami i rowerami dzieją się niewyjaśnione
rzeczy. Raz trasę przerwał mi tam front atmosferyczny, raz przebiłem dętkę, raz
wyglebiłem i rozwaliłem koło, ileś razy po prostu w okolicy Łodzi wymiękłem.
Tam zawsze coś się spie*doli. Trochę się boję, ale muszę sprawdzić co tym razem
;)
Wyjeżdżam chwilę po 7. Sobotni ranek jest ciepły i pogodny.
Zapowiada się piękny dzień. W Zielonkach jak zawsze pauza na przystanku koło
piekarni. Świeże wypieki pozwalają zaoszczędzić przygotowane w domu bułki,
dzięki czemu nie słodkiego jedzenia starczy mi na dłużej. Zgodnie z prognozami
zaczyna wiać. Ale przejrzystość powietrza jest dzięki temu niesamowita, z
pagórków Jury pięknie widać pogórza i
góry po drugiej stronie Krakowskiej
aglomeracji. Jutro wybory. Dokoła pełno „pokemonów”, jak to mawia Koleżanka ;)
Co ciekawszym robię zdjęcia. Zaintrygował mnie np. Ten
Pan w zielonym sweterku
:) Na rynku w Skale ruch i gwar. Jak w każdy sobotni poranek – targ. Droga do
Wolbromia to ciągle pagórkowate okolice, z coraz większym udziałem lasów. Lasy zaś
coraz to bardziej pstrokacą się jesiennymi barwami. Jasna zieleń opierających
się jeszcze twardo jesieni drzew liściastych miesza się z żółcią i czerwienią
tych które już się powoli poddają. I brązem kompletnych cieniasów, których
październik już znokautował. Całości dopełnia zaś ciemna zieleń wiecznie zielonych
iglaków. Tymczasem
wiatr rozkręca się na dobre i pokazuje co potrafi. Całe
szczęście że poszedłem za rozumem a nie sercem i nie uderzyłem na Pragę, bo
najdalej w Ołomuńcu bym skapitulował. Albo i w Cieszynie. Standardowo w Lelowie
zakupy. Niecałe 100km. Tu zwykle albo kończy mi się, albo już skończyło picie
wiezione z domu. Oprócz ryneczków zwiedzam też jak zawsze wiaty przystankowe. I
fotografuję co ciekawsze newsy bądź też szklane
eksponaty ;) Za Świętą Anną
droga połatana albo raczej polepiona tym kurewskim żwirkiem i smołą. Co mają w
głowach ludzie w ten sposób naprawiający drogi? To już lepiej żeby dziury były,
dziury są przynajmniej lepiej widoczne i łatwiej je ominąć. A tak ten syf
pryska po ramie i klei się do opon. 3 razy czyściłem
koła. Dłuższa jazda z
czymś takim to realne ryzyko uszkodzenia opon. W
Gildach i Pławnie standardowe
fotki pięknych dębów na tamtejszych ryneczkach. W Radomsku o 17, czyli godzinę
przez zachodem. Nie marnuję tu za wiele czasu, foto pod charakterystycznym
ratuszem, i dalej, na Piotrków, krajową 91ką. Górę Kamieńską oglądam już
migającą czerwonymi lampkami wież elektrowni wiatrowych. Pełen sił, sprawnie
nawijam gładkie i proste, coraz ciemniejsze i póki co ciepłe kilometry krajowej
szosy. W Piotrkowie po 20tej. Jedno foto na
rynku, drugie jakieś losowe, nie
wiadomo po co zrobione zdjęcie
latarni (chyba urzekł mnie jej wygląd przypominający wielki żyrandol) a ostatnie to zboczenie zawodowe ;) O 21
jestem na wylocie na Łódź. Odcinek Piotrków – Łódź to ciemna, płaska patelnia
woj. Łódzkiego. Ze 3 węzły z autostradami/ekspresówkami oraz dwie miejscowości
o jakże romantycznie brzmiących nazwach: Srock i Rzgów. Nie wiem jak innym, ale
mnie trochę kojarzą się ze sraniem i rzyganiem. W tej drugiej ponadto
największe bodajże w kraju centrum handlowe Ptak. Tak.
PTAK. Przez
handlowo/przemysłowo/dystrybucyjno/hurtowe przedmieścia wjeżdżam do Łodzi.
23.30.
14,4’C. Tak to można jeździć :) Nietaktem byłoby chcieć więcej od
październikowej nocy. Miejska wyspa ciepła działa. Do tego stopnia że szybko
zdejmuję kurtkę i Łódź zwiedzam ubrany zupełnie na krótko. Z tym że plan
dotarcia nad Morze ciągle aktualny. Więc to zwiedzanie takie w granicach
rozsądku. Trochę tu, trochę tam ale generalny kurs, trend to na północ miasta,
do wylotu na Zgierz. Może z 10 bonusowych km wpadło. Sporo
Pietryną, a co
kawałek skok w bok, to na wschód, to na zachód od niej. W kebabie zaś wpadły
frytki, zapiekanka i herbata, pierwszy ciepły posiłek tej trasy. Dwie godziny
zajęła mi Łódź. Droga na Zgierz, Ozorków to nieco już smutny krajobraz. Za
sprawą linii tramwajowej do Ozorkowa. Nieczynnej, opuszczonej, jakby
martwej. W
Ozorkowie zaliczam centrum. Jest ciekawostka w postaci zabytkowego drogowskazu,
z drogą krajową
nr 1 (zamiast 91). Póki co wszystko w normie, nic się pieprzy.
A przecież jestem w Trójkącie ;) Pytanie brzmi: nie czy, a co, kiedy, i jak
bardzo? Kiedy wyglebię, lunie gradem, urwę koło lub przynajmniej spadnie mi na
głowę meteoryt. Hehe nie musiałem czeka długo ;) Co prawda nie meteoryt ani
urwane koło. Mianowicie. Zachciało mi się wreszcie spać. Zatrzymuję się więc na
pierwszym przystanku z ławeczką. Przypinam rower łańcuszkiem, ustawiam budzik w
komórce, i ucinam kilka kilkuminutowych drzemek. Po dłuższej chwili zregenerowany
zbieram się i jadę dalej. Coś ciężko idzie. Jakby po górkę. Nie przejmuję się,
widocznie jest pod górkę. Nie, jednak nie jest pod górkę. Jest pod wiatr. Ale
przecież miało wiać z południa? No tak, cofam się do Ozorkowa… O czym dobitnie
informuje mnie znak, z podanymi kilometrami do Łodzi a nie Gdańska… Ten
przystanek był po lewej stronie szosy. A z przystankami po lewej tak czasem
bywa - chyba każdemu kto jeździ długie trasy zdarzyła taka sytuacja. Choć
nadkręciłem >10km nie martwi mnie to ani nie denerwuje, tylko śmieszy :) Bo
wiedziałem że coś się stanie :) Obracam rower o 180’ i jadę jeszcze raz
nadprogramowe km. Nie dojeżdżam do Łęczycy a z nieba zaczyna kapać. Deszcz!!
Nie duży, przelotny, ale jednak deszcz. A wszystkie prognozy dawały temu
regionowi tej nocy 0,00% szanse na opady, w tym i konwekcyjne. Takie rzeczy to
tylko tutaj. Tylko w Trójkącie. Przeczekuję. Gdy domęczam ostatnie km do
Łęczycy zaczyna już widnieć. Do miasteczka znanego głównie z
zamku i
(nieczynnego już)
więzienia docieram o 6.30 rano. I zaczynam weryfikować plany,
założenia, cele. Nie chce mi się. Nie że nie mam sił. Mam siły (przynajmniej
teraz). Po prostu mi się nie chce orać ponad drugie tyle do 3miasta. Lub jak
kto woli wymiękam, niech będzie. A najpewniej to po prostu ten cholerny Trójkąt
tak działa ;) Dojeżdżam do krzyżówki z DK60. Zdrzemnę się chwilę, potem podejmę
ostateczną decyzję, wypoczęty. Dłuższą chwilę drzemałem, tak że dzień wstał już
na dobre a i drogi trochę podeschły. I już wiem co będzie alternatywnym, takim
w sam raz celem. Takim nie za męczącym ale i żeby wstydu nie było, żeby te 500 wpadło:
Warszawa. Wawa zawsze spoko. I to na niej właśnie stanęło. Na budziku w Łęczycy
mam ok. 300, do stolicy 100 z hakiem. Resztę się dokręci w ramach zwiedzania.
Wojewódzką przez Piątek i Łowicz, potem krajówką przez Sochaczew, Błonie. Z tej
czwórki niezdobyte mam pierwsze i ostatnie: Piątek i Błonie. Z wciąż
sprzyjającym wiatrem kręcę lekkie i przyjemne kilometry po Łódzkiej
stolnicy.
Niedziela zapowiada się równie pięknie co dzień wczorajszy. Piątek zdobywam o
10tej. No tak, teraz sobie przypomniałem :)
Geometryczny środek Polski. Nie
wiem jak Oni wyliczyli że to jest właśnie tu, ja bym nie dał rady, Polska nie
jest przecież kwadratem ;) Tak czy siak fajnie, kolejny ciekawy cel zdobyty.
Sam Piątek to typowe, zadupiaste miasteczko pokroju Łęczycy czy innego Zgierza.
Wiadomo co symbolizujący pomnik/monument stoi na
placyku z chamskiego polbruku,
tego o najbardziej wieśniackim kształcie (wiadomo o jaki chodzi). Tak biednie
trochę jak Geometryczny Środek Polski. Na Orlenie wciągam hot dogi, a Pani
namawia mnie na założenie karty Vitay. Wreszcie się skuszę. Za rok kupowania
hotdogów i herbaty będę miał jednego darmowego energetyka albo batona, zawsze
coś ;) Bo na jakieś ciekawsze fanty ilości punktów są tak kosmiczne, że by mi
chyba życia nie starczyło :) Posilony ruszam dalej. Krajobraz powoli zmienia
się. Tzn. wśród ciągnących się po horyzont pól uprawnych wyrastają… Nie, nie
lasy. A ciągnące się po horyzont hale magazynowe. O, np.
taka. Kilkadziesiąt
doków załadunkowych. Z jednej strony. Z drugiej tyle samo ;) Z mniejszej rangi miasteczek mijam
Bielawy
(nic szczególnego), no i dociągam do Łowicza. Wracają wspomnienia - przez
Łowicz wiodła moja pierwsza 600ka nad Morze :) Przełom wrz./paź. 2017 roku.
Ogrzewałem się tu zimnym wieczorem w kebabie. Teraz chyba w tym samym, nie
ogrzeję się ale posilę, dużą porcją frytek. Dużo czasu zajęło mi zjedzenie jej,
a całej herbaty z czajniczka nie udało mi się wypić. Polecam – Hasan Kebab,
Nowy Rynek 31, 99-402 Łowicz. Nie wiem jak z jakością wszystkich potraw, ale
porcje ogromne. Po małym błądzeniu wbijam na krajową 92. Ostatnia prosta do
Wawy. Gładki asfalt, szerokie pobocza, małe pagórki, bardzo
fajna droga na
rower (na tym odcinku, potem będzie gorzej). Lekki kryzys zażegnuję
energetykami i batonami na Orlenie. W Sochaczewie o 17, zaraz zacznie
zmierzchać. Stąd również wspomnienia. Przez Sochaczew z kolei wiodła trasa
mojej pierwszej 700ki na Morze :) W zeszłym roku, witałem tu w trasie drugi
dzień, podziwiałem wschód Słońca nad Bzurą i słuchałem brzydkich słów z ust
Pana z czarnego BMW ;) Ostatnie 40km dzielące mnie od Stolicy to coraz bardziej
gęstniejący ruch na szosie, który wespół z rozpoczynającym się zakazem dla
rowerów i biedaścieżką rowerową czynią jazdę mniej przyjemną. Jadę po jezdni,
bo to jest naprawdę bardzo niski sort ścieżki, nie dam sobą tak pomiatać. O
dziwo nikt ani razu na mnie zatrąbi (!!). Serce rośnie. W
Stolicy Polskiej Logistyki, bo takim tytułem chwali się Błonie, już po zmroku. Tytuł nie
bezpodstawny – tych magazynów, firm transportowych itp. zatrzęsienie. Im bliżej
Warszawy tym teren bardziej zurbanizowany, właściwie to już jedne wielkie
peryferia miasta są. W Ożarowie wreszcie wymiękam i zjeżdżam na
chodnik/ścieżkę. Nie ma co kusić losu, i tak już sporo pocisnąłem na nielegalu
a stówka piechotą nie chodzi. Do tego
ruch potężny, niebezpiecznie już. Dwie ciekawostki – tylko na takie oto
serpentynki dla pieszych/rowerzystów starczyło miejsca przy wielkiej arterii
komunikacyjnej :D Bo musiało starczyć na 2x4 pasy dla samochodów. No i jeszcze
taki świecący
pomnik Polskiego Produktu Narodowego ;) W Warszawie o 20. Tzn.
przy tablicy z napisem Warszawa, bo do centrum jeszcze ho ho. Zanim na dobre
zabiorę się za zwiedzanie obadam temat pociągu. Nie wracam wieczorem, nie ma
mowy. Chcę sobie wreszcie naprawdę konkretnie tu pojeździć. EIC 5.46 rano to
jest idealny wybór :) Cała noc przede mną! >9h nocnej włóczęgi po Stolicy :)
Przez tę noc zrobię ok. 70km. Jak na 9h to może nierekordowo, ale wiadomo,
tempo turystyczne, fotki, odpoczynki, drzemki, żarcie itp. itd. Odwiedziłem
chyba większość dzielnic. Śladu brak, ale odtwarzając z pamięci to co widziałem,
chronologicznie, mniej więcej:
- Gołąbki: przemysłowo-logistyczno-magazynowo-osiedlowe
peryferia;
- Ursus: blokowiska, dawne tereny fabryki, bogata
siedziba
urzędu dzielnicy (ze świecącymi traktorkami !);
- Włochy: latające jak szalone (i hałasujące !) nad blokami
samoloty;
- Jelonki:
ciepłownia Wola;
- Odolany: budowa czegoś
dużego, tak z 10 żurawi;
- Śródmieście: PKiN,
drapacze chmur i inne cuda Metropolii
na skalę Europejską (bez żadnej przesady ani śmiechów);
- Muranów, Żoliborz: chyba tylko bulwary i Centrum Nauki Kopernika;
- Tarchomin: unikatowy na skalę europejską a może i światową
bypass, którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)
- Białołęka: obciachowy napis z serduszkiem, każde miasto taki
ma lub chce taki mieć + znowu blokowiska;
- Żerań:
elektrociepłownia i dzik wielkości niedużego
niedźwiedzia :O Gacie pełne ;)
- Praga: tereny przemysłowe, plątanina
estakad i wielki
cmentarz na planie trójkąta;
- Stare Miasto też chyba liznąłem, przedstawiać nie trzeba;
- na koniec znowu Śródmieście i zwiedzanie przejść
podziemnych pod Centralnym ;) Tam to można się zgubić!
Oczywiście mogłem coś pomieszać, Warszawa to ogromne miasto.
Większości dzielnic to tu może jednak nie było ale i tak sporo widziałem.
Powrót komfortowym (i szybkim – max
160km/h) EIC. 2,5h, po
8mej w Krk, w domu o 9.
Może nie jakaś wielce ambitna (nie taka jak Praga/Morze) ale
dość konkretna trasa. Wreszcie po dotarciu do celu pozwiedzałem sobie tyle ile
chciałem. Mam taki plan, aby od tej pory właśnie w ten sposób zwiedzać sobie
Berliny, Pragi czy inne tam Wiednie :) No a co Trójkąta Bermudzkiego, to cóż.
Nie udało się go odczarować, dalej przeklęty ;)
7.10 (sb) - 9.35 (pon)
Nowe gminy: 8
Łódzkie: 4
Góra Świętej Małgorzaty
Piątek
Bielawy
Nieborów
Mazowieckie: 4
Rybno
Teresin
Błonie
Ożarów Maz.
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 500-599, Powrót pociągiem
Berlin :)
d a n e w y j a z d u
663.91 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:4250 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad z pamięci bo urządzenie rejestrujące zaginęło. Brak zwiedzania
Opola na przesiadce w powrocie oraz dojazdu z dworca do domu.)
https://photos.app.goo.gl/azpwBYkkAa2p8GeY9
V Wiedeń
V Bratysława
V Berlin
X Praga
X Budapeszt
To już się stało :) Trzeci z pięciu wielkich zagranicznych
celów zaliczony :) Koniec września, więc pewnie ostatni w tym sezonie. Chociaż,
kto wie ;) A dlaczego właśnie Berlin, a nie Praga lub Budapeszt?
Bo droga prosta jak drut: GOP-OPO-WRO-ZG-PL/DE-BER. Bo
najłatwiejszy powrót pociągiem: są nawet połączenia z jedną tylko przesiadką.
Bo do Berlina jest 600, a do Pragi 500, Budapesztu 400. Bo w Niemczech jeszcze
nie byłem, a w Czechach i na Węgrzech tak. Bo Berlin to miasto 3,7mln mieszk.,
dwa razy większe od Wawy czy Wiednia. Bo tak mi siadły Austriackie klimaty że
chciałem więcej. A więcej to wiadomo gdzie :)
Tak więc wyjeżdżam niedzielnym rankiem, chwilę po ósmej, po
5 godzinach snu. Nic na to nie poradzę – nigdy nie mogę usnąć przed wyjazdem. W
pon. i wtorek wolne. A wyjazd w niedzielę bo w sobotę leczyłem zatrucie
(alkoholowe ;) ). Trasa - cała w głowie, żadne rozpiski i mapy niepotrzebne. W
centrach miast zerknę tylko na GPSa w telefonie, żeby obrać odpowiedni wylot.
DK79 do Kato, potem 94ka przez Opole, Wro do Prochowic. DK36 do Lubina, potem
serwisówkami wzdłuż S3 do Zielonej Góry. DK32/29, przejście w Słubicach i drogą
o nr 5 (B5?) na Berlin. Niedzielny ranek, ruch nieduży, więc przelatuję szybko
przez miasto Alejami i 1439 raz jadę krajóweczką na Trzebinię, Chrzanów, GOP.
Chłód wrześniowego poranka szybko ustępuje i przed południem można już jechać
na krótko. Kremu z filtrem też profilaktycznie raz-dwa razy na dzień użyję. Jako
że cel jest ambitny, zwiedzanie miast po drodze (lubię) ograniczę do minimum.
Przez centra będę przejeżdżam tylko po to żeby skrócić trasę, a zwiedzał
przejazdem będę tylko te ciekawsze, odleglejsze, słabiej poznane miejsca. Trzebinia i Chrzanów się do takich rzecz jasna nie zaliczają, stąd też z nich
po jednej tylko, dokumentacyjnej fotce. Taki sam plan, szybkiego przelecenia,
miałem też przez Jaworzno. Ale na tym samym rondzie co zwykle jak zawsze źle
skręciłem i zamiast krajówką pojechałem boczną drogą koło elektrowni. Obok nowo
wybudowanej, drugiej najwyższej w Polsce chłodni kominowej (prawie 200m wys.).
Kawałek dalej remont. Ale to dobrze – jadąc objazdem pierwszy raz zobaczyłem z
bliska starą część Elektrowni Jaworzno III. Podziwiając potęgę przemysłowych
instalacji objeżdżam ją prawie całą dokoła, i wskakuję z powrotem na główną
szosę. Z Mysłowic zdjęcia chyba brak. A w Katowicach też jak zwykle mam jakiś
dziwny problem ze skrętem do centrum, i zawsze zaliczam tu odrobinę offroadu,
przez laski, stawki, parki i inne tereny zielone/rekreacyjne. Szybka fotka
monumentalnego Pomnika Żołnierza Polskiego (niedawno go odkryłem) i na Rynku
znów mam farta – kolejny już raz trafiam na zlot foodtrucków. Zwany też zlotem
„żarciowozów” :) Nie przepuszczam tej okazji na może i niezdrowy, ale ciepły i
niesłodki posiłek. I na pewno też pewno lepszy od hod-dogów ze stacji benzynowych.
Wciągam zapiekankę, frytki i lemoniadę. Tak posilony ruszam dalej, przez
górnośląską, ciągnącą się i ciągnącą, górnośląską aglomerację. Chorzów tylko
przejazdem, w Bytomiu pauza na rynku. Zabrze, Miechowice, Rokitnica, GOP się
kończy, myślami jestem już na trasie do Opola ale coś tu jest nie tak. Na
liczniku raptem 100km z hakiem a ja odczuwam wyraźne zmęczenie. To nie jest
normalny stan rzeczy. 100km to dla mnie jest rozgrzewka, to nie jest coś po
czym powinienem być zmęczony. Z 45minut odpoczywam w lesie zastanawiając się nad
możliwymi przyczynami tej słabości. I dalszym scenariuszem, bo przede mną
jeszcze ponad 500km. Walczę ze strasznymi myślami skrócenia trasy do Zielonej
Góry, a może i Wrocławia (!). Może to ten wczorajszy kac? Głowa co prawda dawno
nie boli ale może ten stan de facto zatrucia organizmu jeszcze się utrzymuje, i
stąd to osłabienie? To chyba to, bo co innego. W każdym razie – po tym
odpoczynku siły wróciły, i nie zabraknie ich już do końca :) Organizm pewnie
zmetabolizował ostatnie krążące w nim krople alkoholu ;) Pełen dobrych myśli
żegnam się z górnośląskim megalopolis i krajową 94ką wkraczam na otwarte,
rolnicze przestrzenie, prerie zachodniego Śląska/wschodniego Opolskiego.
Pyskowice i Toszek - omijam, nawet się nie zatrzymuję, szkoda czasu. Dzień
chyli się ku końcowi, tak że tablicę woj. Opolskiego widzę już na tle
zachodzącego Słońca. Jest coraz chłodniej, powoli zakładam więc kolejne, i
kolejne elementy ubioru. Zaczynając od kurtki, czapki a na długich spodniach
kończąc. W Strzelcach już wieczór - ratusz ładnie iluminowany. W Opolu po
zmroku, koło 21szej. Przejazdem zaliczam sklep – i miłą rozmowę z imprezującymi tubylcami. Długo musiałem wyjaśniać tajniki mojego dziwnego hobby, a i tak nie
wiem czy uwierzyli ;) Potem standard – czyli Ratusz, Rynek, i kebab. Jeden,
drugi, trzeci most przez Odrę czy jakiś tam jej kanał, i już jestem na wylocie
na Wrocław. 30-50-80, takie liczby powtarzam sobie w myślach. 30-50-80km.
Brzeg-Oława-Wrocław.Takie moje małe
cele na najbliższe godziny. „Technika małych celów”. W Brzegu kolejne, po
Trzebini, Ludowe Mądrości ;) Oraz jakaś instalacja do warzenia piwa na miejscu
(?). Nie mam pojęcia co to jest, zdjęcie rozmyte więc nie odczytam. No i
imponująca, jak na takie miasteczko, Świątynia. Na etapie Opole-Wrocław, nie
pamiętam dokładnie kiedy, miała miejsce śmieszna sytuacja. Zdarzająca się
czasem kolarzom na ultramaratonach czy innych długich trasach. Mianowicie:
zachciało mi się spać, więc postanowiłem przysiąść na najbliższym przystanku.
Najbliższy przystanek zaś był po lewej stronie drogi. Pokimawszy kwadrans
ruszam dalej. W kierunku Opola :D Na szczęście po kilkuset metrach był
drogowskaz, więc nadłożyłem może z kilometr – półtora. Trzeba uważać z tymi
przystankami po lewej stronie, bywają zdradliwe ;) Gdzieś w tej ciemnej, zimnej
pustyni pomiędzy Brzegiem a Oławą kolejna tablica, kolejny checkpoint, punkt
orientacyjny: Tablica: woj. Dolnośląskie. W Oławie szybkie foto pod ratuszem a
ja wypatruję już na horyzoncie migających czerwonych świateł. Czerwonych
świateł kominów elektrociepłowni w Siechnicach – to znak że Wrocław już blisko.
Taka latarnia morska – że do celu, że do portu już niedaleko ;) Są światła.
Przybliżają się coraz bardziej, i bardziej. Siechnice. A 10 minut później –
Wrocław. Wpół do piątej nad ranem, ale jeszcze ciemno, koniec września.
Zwiedzanie stolicy Dolnego Śląska ograniczę do potelepania się po kocich łbach
starówki. Albo może raczej kocich łbach centrum. Bo tych poniemieckich bruków
jest tu ogrom – prawdziwa zemsta Hitlera ;) Dawno nie widziałem Wrocławskiego Ratusza, bardzo ładny. Dla porównania Kraków nie ma ratusza – jakiś geniusz
zburzył :D Ino wieża się ostała, i to taka se. Na wylocie z miasta zaliczam
Orlen - dwa hot-dogi + herbatka. Przy okazji wymiana zdrapek na różne dobra. Zaliczam
też małą glebę – przy wsiadaniu na rower :D Nie potrafię wytłumaczyć jak do
tego doszło. Jakby ktoś to zobaczył to mógłby pomyśleć że jestem pijany. Coś
strzykło w plecach, i dziwnie wykręciło mi obie kostki – na szczęście ból był
tylko chwilowy, i nie utrudniał dalszej jazdy. Stadion na zachodnich rubieżach
Wrocławia mijam już o świcie. Mały problem z prowadzącą donikąd ścieżką
rowerową rozwiązuję przejazdem jezdnią przez wielki węzeł drogowy, i z powrotem
jestem na krajowej 94ce. Zaczyna się nowy dzień, zaczynają się nieznane,
niezbadane lądy :) Bo do dziś to właśnie na Wrocławiu kończyła się moja
eksploracja kraju w kierunku zachodnim. W lubuskim (w tym Zielonej Górze) na
rowerze jeszcze nie byłem. Może być tylko dobrze :) Na przystankach kilka razy
odsypiam (oddrzemuję) jeszcze noc. Na południu całkiem niedaleko widać wielki
masyw góry – ale to nie Sudety. Sudety są dalej. To Ślęża, odległa od Wrocławia
może o 30km. Jeszcze nie byłem. Pierwsze dziewicze tej trasy miasto (miasteczko)
to Środa Śląska. Ulica z rzędem bliźniaczo podobnych kwadratowych domków –
podobną widziałem we Wrześni (k. Poznania). Kościół – podobny do tego co
widziałem w Nysie. No i sieć biedaścieżek rowerowych – to widziałem, widzę, i
widzieć niestety będę w każdym tej klasy miasteczku-kurwidołku :/ Druga,
podobnej rangi mieścina to Prochowice. Jakieś tam kamieniczki, o typowej dla
zachodniej części kraju budowie – z mniejszym lub większym udziałem muru
pruskiego. Za wiele stąd nie zapamiętałem. Jeszcze coś do picia kupiłem i bułkę
czosnkową. No i zmieniłem drogę: z DK94 na DK36, na Lubin. Zmienia się zresztą nie
tylko jej numer ale również charakter – taka jakby bardziej pagórkowata się
staje. Zachodnie Dolnośląskie, i potem Lubuskie już płaskie nie są. W okolicy
pełno pomysłowych, murowanych przystanków autobusowych. Lubin wita mnie
imponującym napisem na wjeździe do miasta. To już nieco większe, wyższe rangą
miasto. Na rynku zabytkowe budynki ciekawie kontrastują ze ścianą blokowisk. Od
rana szukam jakiegoś przybytku z ciepłym i niesłodkim żarciem, a jest już
południe. W końcu zadowalam się BP. Hot-dogi standardowe, herbata ładnie jak na
stację benzynową podana ale to jest nic. Bo obsługa jest iście królewska, jak w
restauracji. Dawno nie spotkałem tak miłej i sympatycznej osoby jak Pani ze z
tej stacji. Naprawdę polecam, warto wstąpić :) Chociażby po to żeby spotkać tak
pozytywnego i sympatycznego człowieka. Lubin, skrzyżowanie Jana Pawła II i
Hutniczej. Pani - brunetka koło 35ki ;) Za Lubinem zaczyna się największy
zgrzyt tej trasy. Zaczyna się droga, której… nie ma. Przy trwającym całe 5
minut planowaniu trasy wytyczyłem drogę z Lubina do Zielonej Góry serwisówkami,
drogami technicznymi, drogami ruchu lokalnego itp. wzdłuż S3. Planowałem trasę
na gpsies, na mapie która jest zrobiona chyba „naprzód” i przedstawia stan jaki
będzie za pół roku czy tam kiedy. Na wylocie z Lubina jest wiadukt nad drogą
ekspresową, próżno szukać jednak asfaltowych bocznych dróg po jednej czy po
drugiej stronie. Jest tylko nierówna polna drogo-ścieżka. Ani grama asfaltu.
Ależ się wtedy wkurwiłem. Gonitwa myśli – co tu robić, szukać alternatywy,
wypatrywać na horyzoncie śladu asfaltu obok Eski czy co innego. Ostatecznie
postanowiłem jechać po tym co jest. Po tym piaszczysto-trawiastym czymś. Na
szczęście w szosce mam teraz opony 32mm, więc ostrożna jazda po czymś takim
jest w ogóle możliwa. Ku mojej uldze kilka kurw dalej zaczyna się asfalt. Potem
znowu kończy, znowu zaczyna ale ogólnie nie jest źle. Może nie za szybko ale
jednak jadę, jednak powoli przybliżam się Berlina ;) W końcu zaś droga kończy
się. Tak po prostu. W okolicach estakady nad torami zakończona jest
piaszczystymi muldami i krzaczorami. Przenoszę rower pod estakadą zastanawiając
się co jeszcze mnie czeka. A czeka mnie asfaltowa droga, przejazd z powrotem na
prawą stronę, tumany kurzu z wyjeżdżających z budowy wywrotek (jest już pon.),
tymczasowe rondo i… i… i droga krajowa number 3. Tymczasowo, na czas budowy
ekspresówki poprowadzona i oznaczona żółtymi liniami po takiej właśnie gotowej
już, gładkiej i nowiutkiej ale bardzo wąsssskiej… drodze serwisowej :D No tu to
się działo :) Jazda w sznurze aut, w tym sznurze tirów. Osobówki mnie
wyprzedzają bez problemu ale gdy trafia się tabun ciężarówek… to ten tabun
ciężarówek jedzie sobie za mną bo nie ma jak wyprzedzić. Za wąsko, za duży ruch
(poniedziałek!), za dużo nawalonych biało/czerwonych słupków/tablic na środku
jezdni. Miałem wrażenie że zaraz ktoś z takiej ciężarówki wysiądzie i mnie
zamorduje ;) Oczywiście robiłem co mogłem, cisnąłem ile wlezie, po płaskim 40+
km/h, jak tych ciężarówek uzbierało się dużo to zjeżdżałem na bok i je
przepuszczałem. Bardzo nieprzyjemny i niebezpieczny był to odcinek, bardzo
byłem zdenerwowany. Ale o dziwo przeżyłem i jeśli dobrze pamiętam nikt na mnie
tu nawet nie zatrąbił (?!). To było jakieś 7km. Bardzo nieprzyjemne,
niebezpieczne i nerwowe 7km. Wreszcie zaczyna się szeroka dwupasmówka z
asfaltowym poboczem – stara „trójka”. Zaraz są Polkowice, i pojawiają się coraz
to kolejne wieże szybowe licznych tu zespołów kopalń. Wg Internetów
wydobywające sól kamienną, miedź i srebro. Nawet nie zjeżdżam tu z tej
dwupasmówki, nie ma czasu - Berlin czeka. Za Polkowicami zaczyna się zaś wreszcie
to na co czekałem czyli przyjemna, mało ruchliwa droga ruchu lokalnego. Idzie
sobie pagórkami wzdłuż ekspresówki raz jedną, raz drugą jej stroną aż do samej
Zielonej Góry, czyli przez następne 70km. 70 przyjemnych km :) Po tym ciśnięciu
ruchliwą drogą, jak i dłuższej jeździe bez odpoczynku zaczynam odczuwać jednak
zmęczenie. Pierwsza lepsza droga w las i już zalegam na pół godziny w trawie,
wracając powoli do sił. Ileś km przyjemnej drogi dalej, punkt 16.00 docieram do Lubuskiego. Pierwszy raz w swojej rowerowej karierze :) Od stolicy tego
województwa dzielą mnie już tylko dwa miasteczka: Nowe Miasteczko (dosłownie,
taka nazwa) i Nowa Sól. Nie ma w nich nic szczególnie wyróżniającego, nic nie
zapadło mi z nich bardziej w pamięci. Lada chwila zapadnie zmrok. Jeszcze jeden
odpoczynek, tym razem pod dębem, i w ostatnich promieniach zachodzącego Słońca
dociągam do Zielonej. Też pierwszy raz w swoim rowerowym CV. Nazwa Zielonej
Góry nie wzięła się z znikąd. Faktycznie jest tu bardzo dużo zieleni, lasów. I
rzeczywiście są tu może nie góry, ale wzgórza. Dokładnie to siedem wzgórz - tak
wyczytałem w Internetach. Niczego sobie podjazd jest na wjeździe do miasta. A
potem leci się delikatnie, w dół, i w dół. No i tak – miasto wojewódzkie,
całkiem spore, bo 140 tys. Czyli gdybym je miał sobie porównać, uplasować, do
tych mi znanych to trochę większe od Opola. Do tego jestem pierwszy raz. Czyli
wypada je choć trochę pozwiedzać. Ale ambitność celu, ograniczony czas w
połączeniu z ryzykiem przypomnienia sobie że jestem zmęczony i uznania Zielonej
za alternowany cel podróży nie pozwalają na to. Więc lecę tak sobie w dół i w
dół, 40, 50, 60 i więcej km/h głównymi przelotówkami i tak wygląda to
zwiedzanie. Przetestowałem przy okazji hamowanie awaryjne w szosówce, też pierwszy
raz w karierze ;) Z 60km/h do 0, zostało pół metra od zderzaka starej Astry z NIE
DZIAŁAJĄCYMI ŚWIATŁAMI STOPU !!! Czułem gumę nie obracającą się a tracą o
asfalt. Szczęście w nieszczęściu że teraz mi się przytrafiło, jak mam nakręcone
na szosce 10kkm a nie zaraz po zakupie bo nie wiem czy bym opanował maszynę. Tak
więc z miasta poza zdjęciem tablicy tylko trzy fotki: jakiegoś kościółka na
przedmieściach, fragmentu latarni stadionu żużlowego i skrzyżowania/centrum
handlowego. Zielona do poprawki, a tymczasem jestem na wylocie krajową 32/29. I
pierwszym drogowskazie na przejście PL/D. Początek drugiej nocy przyjemny,
ciągle 15’C, brak zmęczenia, senności, zamułek czy innych kryzysów. Od granicy
dzieli mnie 70-80 pustej (póki co), przyjemnej krajówki przez Lubuskie lasy. Niekończące
się ciemności nie pozwalają na zrobienie żadnego sensownego zdjęcia, zresztą i
tak nie ma czego. Las w nocy jest czarny, a nie zielony. Pierwsze zdjęcie na
którym coś widać to Krosno Odrzańskie. Wielgachny plac niemieckiego bruku i
zapewne też poniemiecki, żelazny most na Odrze. Na wyjeździe z miasta solidny
podjazd, z doliny, koryta Odry. I jak do tej pory było OK, tak teraz zaczyna
się kryzys. Trzeci do tej pory, ale poważniejszy. Nakładające się senność,
zmęczenie i zimno. Senności nie udaje się zwalczyć energetykami (bo ich nie mam
;) - nie ma gdzie kupić) ani drzemkami. Albo nie ma przystanku, albo jest ale bez ławeczki, a jak już jest z ławeczką to jest zimno. A nawet jak spróbuję się
zdrzemnąć to mi się to nie udaje, i dalej chce mi się spać. Chce mi się spać
ale nie mogę usnąć. Zamknięte koło. Nie klei się ta jazda. „Jadę” pewnie ze
średnią 10km/h brutto. Gdzieś w tych ciemnościach na liczniku wybija 500km ale
nawet to nie podnosi mojego morale. Podnosi je dopiero oaza w Świecku – całe
hektary magazynów, parkingów, agencji celnych, moteli itp. i co dla mnie
najistotniejsze STACJI BENZYNOWYCH. A na tych stacjach jest dużo gorących,
tłustych zapiekanek, dużo gorącej herbaty i dużo energetyków :) Dwie takie
zapiekanki, gorąca herbata i pełen cukru i kofeiny energetyk stawiają mnie jako
tako na nogi. Pierwsze drogowskazy na Berlin poprawiają mój stan jeszcze
bardziej ale to co się dzieje na moście granicznym w Słubicach to już jest nie do
wiary. Nie do wiary jest jak bardzo psychika człowieka potrafi oddziaływać na jego
stan fizyczny. Moc i energia wracają ze zwojoną siłą :)
Bundes-republik Deutschland!
To może i mały krok dla ludzkości ale wielki krok dla mnie.
Pierwszy raz na Niemieckiej ziemi! Z bananem
na twarzy rozpoczynam eksplorację tego nieznanego mi świata. Pierwsze co rzuca
się w oczy – wbrew pozorom tutaj nie wszystko jest nowe, lśniące i błyszczące.
Są też rzeczy stare. Są stare bloki, stary asfalt na ulicy i stare przystanki
autobusowe. Ale nawet jak coś jest stare to jakieś takie solidniejsze, trwalsze,
mniej zniszczone i zdewastowane wydaje się niż w kraju. Po prostu lepsze. Inna
ciekawostka: drogowskazy. Nie zielone jak w Polsce, ani nie niebieskie, jak na
Słowacji - tylko żółte. We Frankfurcie n/ Odrą, bo tak nazywa się ów miasto
graniczne, widzę też pierwsze ślady niemieckiej infrastruktury rowerowej. No to
i już jest zupełnie inna jakość, inny świat, inny stan umysłu. Asfaltowe/betonowe
alejki. Tzn. kostka też się z rzadka trafi ale nawet jak jest to też jakaś taka
równiejsza niż w naszej pięknej ojczyźnie polbruku. Jakby na jakiejś zaprawie
to było kładzione, a nie na piochu (?). Krawężniki nie wyrównane na zero, tylko
ich po prostu nie ma, płynne przejście ścieżki w przejazd rowerowy. Oznakowanie
– perfekcyjne. Inny znak kiedy się zaczyna, inny kiedy kończy, strzałeczki
kiedy jedno- a kiedy dwukierunkowa, jeszcze inny znak gdy jest to chodnik z
dopuszczonym ruchem rowerowym. I tak sobie jadę i oglądam, i nawet nie muszę
patrzeć na GPSa – drogowskazy same prowadzą mnie na Berlin. A do Berlina od
granicy jakieś 60/90km. Zależy jak na to patrzeć ;) 60 do przedmieść a 90 do
Bramy Brandenburskiej, tak wielkie jest to miasto :) Kolejna rzecz która mnie
zdziwiła to tereny zabudowane, pełne domków przedmieścia Frankfurtu, bez jednej
latarni – zupełne ciemności. Z tych ciemności i mgieł wygramalam się podjazdem na
jakąś, nazwijmy to, wyżynę. Powoli zaczyna świtać. Poranek w Niemczech jest pochmurny, i taki będzie cały trzeci dzień. Chłodny i ponury, jakże odmienny
od dwóch poprzednich. Gdy dzień wstaje już na całego widzę kolejną różnicę. W
Polsce wiochy wyglądają tak: jeden niekończący się ciąg domów z centralnym
punktem w postaci kościoła płynnie przechodzący w drugi niekończący się ciąg budynków
z centrum w formie świątyni. I tak bez końca. Tu jest natomiast trochę jak na
Słowacji – miejscowości są zbite, skupione, a pomiędzy nimi całe kilometry
przyrody – połacia pól uprawnych i lasów. Nieraz w którym kierunku by nie
spojrzeć – nie dojrzy się ani jednego budynku w polu widzenia. Oczywiście to
porównanie dotyczy tylko układu, rozplanowania tych miejscowości a nie wyglądu
ich samych – bo Słowackiej biedy tu nie ma ;) Znów zaczyna morzyć mnie senność.
Zwalczam ją na ławeczce w Heinersdorfie. Którymś już tam z kolei –dorfie.
Rozprawiwszy się z sennością nawijam kolejne kilometry drogi number sechs.
Kolejna sprawa. Dęby. Całe szpalery dębów, rosnące na poboczach dróg. Widocznie
jakiś inny gatunek niż w Polsce – te nie wpadają przed maski i nie mordują
niewinnych kierowców, nie trzeba wycinać. Zamiast tego wystarczają bariery, jasne
plansze na pniach i znaki z obrazkiem rozbitego o drzewko autka i ograniczenie
do 80. Naprawdę pięknie wyglądają takie aleje. W Munchebergu pewien zgrzyt - na
obwodnicy znak podobny do polskiego „droga tylko dla poj. samochodowych".
Ale przeczucia mnie nie mylą – on jest tylko na obwodnicy. Wystarczy przejechać
przez centrum i można dalej jechać 6-ką na legalu. W miasteczku kolejne znaki
niemieckiej solidności – koszą wykoszoną trawę i myją polewaczką czystą przecież
ulicę… Potem bardzo miły leśny odcinek – gładka asfaltowa ścieżka rowerowa idzie
tu przez środek lasu, z dala od jezdni. Choć trochę przedobrzyli, prowadząc ją
bardzo fantazyjnie, po hopkach i zakrętach. Do granic Berlina mam nie dalej jak
30km. Ale łapie mnie kolejny kryzys. Chyba z godzinę spędziłem w tym lesie
odpoczywając i drzemiąc na przystankach. Jakoś wreszcie udało mi się odmulić i
z nowymi siłami wychodzę na ostatnią prostą. Dzikie odcinki kończą się a
zaczynają przemysłowe tereny Berlińskich peryferii. Z wielką cementownią w Rudersdorfie na czele. Jest 11. Planowy pociąg o 16. Czasu coraz mniej, cisnę
więc główną szosą, chciałbym kawałek tego Berlina jednak zobaczyć. Tymczasem im
dalej w głąb Berlińskiej aglomeracji, tym tej szosie przybywa pasów ruchu, tym
więcej aut, coraz szybciej jadących aut. W końcu, kawałek przed Berliner Ringiem (obwodnicą autostradową) wyrasta zakaz jazdy rowerem. Pierwszy od
granicy ewidentny i jednoznaczny zakaz jazdy rowerem. Jak najbardziej zresztą uzasadniony
na tego typu drodze. I tu największy, niemiecki zgrzyt. Nie ma alternatywy.
Żadnej idącej równolegle drogi, ścieżki rowerowej czy nawet chodnika. Nic. Albo
jest tylko ja nie umiem jej znaleźć. Pewnie to drugie. W każdym razie – wie
wiem ile wynosi tu mandat za jadę rowerem na zakazie, i chyba nie chcę tego
sprawdzać. Raz po raz kurwując prowadzę rower po trawiastej skarpie wzdłuż ruchliwej
wielopasmowej arterii. Spotykam jakiegoś dziadka, coś mi tam radzi ale ni słowa
nie rozumiem co mówi. Nieco więc wkurwiony tłukę się jakąś leśną drogą. Nadłożę
nią parę km, bo idzie w bok, a nie jak 6tka prosto do centrum. Tyle dobrze że 32mm
oponki pozwalają się po niej tłuc, nie muszę prowadzić. A czas ucieka. Wreszcie
asfalt. Jeszcze trochę, i jeszcze troczeczkę…
24.09.2019, 11.45
Berlin
Bezirk
Treptow-Kopenick
Cóż to była za szczęśliwa chwila :) Radości co nie miara.
Fotka przy tablicy obowiązkowa - bez niej trasa by się nie liczyła. Wciągam
resztki kupionego jeszcze w ojczyźnie prowiantu, robię siku, i ruszam na podbój
tej wielkiej metropolii. 3,7mln mieszkańców daje jej drugie miejsce w UE, po
Londynie. A na ten podbój czasu mam nie za wiele, bo raptem 4 godziny… Tak więc
cel typu must see wyznaczam sobie tylko jeden: Brama Brandenburska. Przyspieszony
plan zwiedzania jest następujący:
1. Zwiedzam przejazdem, fotki robię tylko na
postojach na czerwonych światłach.
2. Docieram do dworca Lichtenberg, badam temat
pociągu, kupuję bilety.
3. Gnam czem prędzej pod Bramę, robię fotkę.
4. Z powrotem na dworzec, jak starczy czasu to
kupuję piwo i ogarniam się, tj. przebieram w czyste ciuchy, żeby śmierdzieć
trochę mniej.
Pierwsze km to długa prosta przez wielki park/las, wzdłuż
linii tramwajowej. Potem toczę się przez coraz to kolejne, i kolejne dzielnice.
Za znakami na Lichtenberg. Od tablicy z napisem Berlin pod Bramę wyjdzie mi wg.
śladu jakieś 34km ;) Podziwiam solidność, doskonałość, kunszt niemieckiej
infrastruktury, architektury, myśli technicznej. Ale uwaga ta sama co we
Frankfurcie – Berlin to też nie jest błyszczący, złoto – marmurowy pałac. Tu
też są zardzewiałe latarnie i zarośnięte trawą chodniki. Oczywiście nie
wszędzie wokół, tylko gdzieniegdzie. I nie dlatego są zardzewiałe i zarośnięte
że są dziadowskie, tylko dlatego że są po prostu stare – nadgryzione zębem
czasu. Pewne znaczenie może też mieć to że jadę przez dawny Berlin Wschodni, i
tu może być tego więcej. Jeszcze dwa słowa nt. infrastruktury rowerowej i ogólnie,
o podejściu do tematu rowerów w Niemczech. Mianowice: Berlin rowerami stoi :) Np.
taki widok: dwupasmówka, 2x po 4 pasy dla samochodów by tu weszły. Ale tu jest
tak: każda nitka to dwa wewnętrzne pasy dla samochodów, pas zewnętrzy to
parking, a pozostały, czwarty, pomiędzy nimi to pas dla rowerów :) Z
namalowanym „buforem” od strony parkingu aby nie znokautować rowerzysty drzwiami
samochodu. Z kolei na tych rowerowych pasach symbole rowerków namalowane są w dwóch
pozycjach: równolegle do kierunku jazdy oraz w poprzek. Zapyta ktoś: a te w
poprzek to po co? Ano są tak namalowane przy wjazdach na posesje, aby kierowca
nie zapomniał że przecina DDR :) A o tym co będzie się działo koło dworca, to
za chwilę. Z ciekawostek innych niż rowerowe: sporo polskich Solarisów :)
Fajnie. Ileś skrzyżowań/dzielnic/zachwytów dalej docieram wreszcie do wielkiej estakady nad plątaniną torowisk. A pod nią dworzec. Berlin Lichtenberg. Jeden z
wielu pobocznych dworców Berlina. 5 peronów. Tyle co Kraków Główny. Wolę w
takim razie nie myśleć ile peronów ma Hauptbahnhof. Wszystkie okoliczne
latarnie, słupy, drzewa oblepione rowerami. Całe połacia rowerów. Szukam kasy
aby kupić bilet, na „regio” do Kostrzyna. Nie mogę znaleźć, ale za to słyszę
polski język. Starsza Pani. Jej zapytam. Tymczasem Pani zamiast wskazać mi
drogę do kas zdradza mi sposób na darmowy przejazd tym pociągiem. Że niby
konduktorzy nie kasują tych biletów, nie sprawdzają, na jednym można jechać
wiele razy itp. itd. Usilnie namawia mnie abym zabrał się z Nią, to pojadę za
free. Jakiś wałeczek taki. Długo się wykręcam, stać mnie na bilet za kilka
euro. Ostatecznym argumentem jest to że je nie chcę teraz jechać pociągiem,
tylko tym po 16tej. Udaje się – mówi mi gdzie są kasy. Niespecjalnej urody
kasjerka z pierścieniami/sygnetami na wszystkich 10ciu palcach (10ciu u rąk,
nie wiem jak u stóp) nie zna ang. O.o Ale jakoś my się dogadali. Tak więc mam
już bilety. I mam 2,5h na zdobycie Bramy. 10km. W jedną stronę ;) Cisnę ile wlezie
gładkimi ścieżkoautostradami wzdłuż monstrualnie szerokich alei. Niektóre takie
że chyba ze 100m pomiędzy budynkami na przeciwko. Pomimo ponad 600km w nogach
nie znalazłem sobie godnego przeciwnika wśród miejscowych rowerzystów ;) Gmach.
Przepraszam: GMACH. Taki jakich
wiele w Krakowie. Tyle że dwa razy większy – na wysokość, i ze trzy – na
szerokość. „O kurwa jakie to wielkie”. Mimowolnie mruczę do siebie pod nosem na
widok dwóch bliźniaczych gmachów z wieżami po obu stronach alei. Wspaniała fontanna. I fajne malunki. I słynna wieża TV. 368m wys. I kurrrewsko wielki rrrrratusz. I ciekawe, bo nie prostokątne a trójkątne (w rzucie z góry) wieżowce. I
to, i tamto, i sramto. I jeszcze tamto. I, i, i… I nie spamięta człowiek tych
wszystkich dziwów które widział tego pięknego dnia. Natomiast jak już pisałem
pogoda piękna nie była – pochmurno i max 15 stopni. A zgrzałem się nieźle
podczas tych sprintów. Chyba wystarczy, szkoda by było się przeziębić. Trzeba
zwolnić. W poszukiwaniu Bramy zajeżdżam o jeden plac za daleko. Zawracam, potem
tu, i tam, i wreszcie jestem.
Brama Brandenburska.
Może zamiast kolejnych zdań pełnych zachwytów nad
monumentalnością tego miasta teraz inna myśl. (Myśl pełna zachwytu na
monumentalnością rozwoju mojej kariery :D ). Jeszcze kilka lat temu mogłem
tylko czytać o ludziach którzy jadą sobie na rowerze na strzała z Krakowa do
Berlina. Dziś sam mogę coś takiego robić :) Miła Niemka robi mi fotkę i
pozdrawia mnie gestem Victorii. Jeszcze tylko szybkie foto jakiejś zabytkowej bryki
i trzeba zmykać. Zostało 1,5h. Teraz już 0 zdjęć, tylko sobie oglądam. Jeszcze
jedno zdanie odnośnie rowerów w Berlinie, po prostu muszę: to się w głowie nie
mieści co tu rowerzyści odstawiają na jezdni. Na światłach przeciskają się na
przód, jadą we 3 obok siebie, blokują auta i robią inne dziwne rzeczy. NIKT NIE
ZATRĄBI. Nikt. W Polsce tego typu akcje to realne ryzyko pobicia by było ;) Po
15tej jestem koło dworca. Kupuję dwa Radebergery (najważniejsze), kilka precli,
jakąś wodę. Nie za wiele, bo pracuję w Polsce, a nie w Niemczech ;) Czas powoli
kończyć tę niesamowitą przygodę. Przed 16tą nadjeżdża pociąg. Spalinowa Pesa :)
Kolejny Polski wóz w służbie na niemieckiej ziemi. Z początku tłok konkretny,
stoję z rowerem wśród tłumu. Ale gdy tylko pociąg wyjeżdża za ostatni punkt
przesiadkowy z metrem rozluźnia się, i dalsza podróż już w komfortowych
warunkach. Z tym wałeczkiem z jazdą za free to coś jest na rzeczy – konduktorka
tylko spojrzała na bilety, w żaden sposób ich nie kasując O.o Mniejsza o to,
nawet jakbym wiedział co i jak zrobić, i tak bym kupił bilet, bo bardzo mi się
Niemcy spodobały :) W Kostrzynie koło 17, niecała godzina na przesiadkę. Zdążę
kupić coś w normalniejszej cenie. Ciekawy dworzec – dwupoziomowy. Tj. dwie
linie kolejowe się tu krzyżują, i są dwa osobne zestawy peronów. TLK do Opola.
W Opolu koło 22giej, next TLK koło północy. To coś pokręcę po Opolu, jasna sprawa :) Kilkanaście bonusowych km wpadło na pewno.A może i koło 20? W domu o 4.25. Do pracy na
8mą ;) Tzn. mogę się spóźnić, przyjdę na 9tą. Ale i tak nie za wiela tego snu będzie
po dwóch nieprzespanych nocach. Ale od czego są energetyki ;)
Kolejny, trzeci już wielki zagraniczny cel osiągnięty :)
Szkopuł ten co zwykle – w 3,5h to se można New Sącz pozwiedzać, a nie Berlin.
Ale ja patrzę na to tak: to był mój PIERWSZY raz w Berlinie ;) Taki tam
rekonesans. Będą przecież jeszcze kolejne razy!!! I next razem lepiej to
zaplanuję, będę miał 4 dni wolnego a nie 3 i se pozwiedzam ile będę chciał. No
a poza tym chodzi o to aby gonić króliczka, a nie go złapać ;)
8.20 (ndz) - 4.25 (sr)
Nowe gminy: 22
Dolnośląskie: 10
Miękinia
Środa Śląska
Malczyce
Prochowice
Lubin - obszar miejski
Lubin - teren wiejski
Polkowice
Jerzmanowa
Radwanice
Gaworzyce
Lubuskie: 12
Niegosławice
Nowe Miasteczko
Nowa Sól - obszar miejski
Nowa Sól - teren wiejski
Zielona Góra
Świdnica
Czerwińsk
Dąbie
Krosno Odrzańskie
Maszewo
Cybinka
Słubice
Kategoria ^ UP 4000-4999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
Wawa 3
d a n e w y j a z d u
402.82 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:20.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
Pojechałem obejrzeć ten bajpas którym tłoczą gówno przez Wisłę ;)
https://photos.app.goo.gl/dEvY99jEPcC3fbBN7
Dopisane 0,75km (licznik się wypiął). Ślad od Radomia jest dosztukowany na szybkości odręcznie. Brak oczywiście błądzenia po drodze, zwiedzania Radomia, Wawy, dokręcania po Krk. Ekspresówką też rzecz nie jechałem tylko serwisowymi. Tzn. zrobiłem ekspresówką pojedyncze km, w dwóch miejscach - most na Nidzie i jakiejś innej rzece, za Skarżyskiem. To są punkty gdzie nie ma żadnej alternatywy, nie da się przekroczyć w tych miejscach legalnie rzek pojazdem innym niż samochodowy.
8.40 (sb) - 00.40 (pon)
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Spacerek / 100000 km z Bikestats!
d a n e w y j a z d u
268.19 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/uZA5ErxKbjKV3fYRA
12.00 (sb) - 16.30 (ndz)
Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem, ^ UP 2000-2499m
Lot w kosmos
d a n e w y j a z d u
810.65 km
0.00 km teren
42:53 h
Pr.śr.:18.90 km/h
Pr.max:66.66 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:6000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(ślad jest wybrakowany)
https://photos.app.goo.gl/UkPTz2au3a2hpaBn7
Oczywistym, nadrzędnym celem na
każdy sezon jest u mnie, jak i podejrzewam u wielu podobnych mi, rowerowych oszołomów pobicie
życiówki - rekordu dystansu. Powoli kończy się sierpień i czas najwyższy się za
to zabrać. Przygotowany jestem dobrze, nakręcone w tym roku mam 10kkm, w tym
dwie 600ki. Zregenerowany też jestem, było co prawda 380 w ub. weekend, ale
takie wycieczkowe, po płaskim, do Wrocławia. Jedyne dolegliwości ze strony
organizmu to problemy natury dermatologicznej, na szczęście niezbyt dokuczliwe
no i zaopatrzony jestem w największą puchę Sudocremu ;) Prognoza pogody na
najbliższe dni – żyleta, praktycznie zerowe ryzyko opadów, temperatura: od 25’C
w sb. do nawet 30 w pon., nocami nie powinno spaść poniżej kilkunastu. To się
nie może nie udać. Jako że życiówki najlepiej wychodzą mi nad Morze, tam też się
wybiorę. Byłem co prawda w czerwcu, ale to taki tylko rekonesans był – do
Gdańska, najkrótszą drogą. Tym razem na tapetę wchodzi Ustka lub Łeba, wyjdzie
w praniu. ~700km. Rekord do pobicia to 711. Właściwie to każda liczba powyżej
tej mnie usatysfakcjonuje, choć nie ukrywam że napalony jestem na 800. Od biedy
750, to 3/4 z tysiąca – też fajny wynik. Brakującą, 8mą setkę, jeśli tylko będą
chęci i siły dociągnę gdzieś do Trójmiasta. Weekend to rzecz jasna za mało na
taką akcję – dodatkowo biorę wolne na pon. i wtorek.
Startuję sobotnim rankiem, bo tak
trzeba to nazwać. 7.30 to już nie świt ;) Po 5h snu. Co zrobić skoro obudziłem
się i nie mogę usnąć? Szybko, alejami przelatuję przez Kraków, zatrzymując się
tylko na fotkę na tle Wawelu. Zawsze robię fotkę Wawelu lub Rynku gdy jadę nad
Morze. Wylot na północ niestandardowy – tym razem krajóweczką na Olkusz.
Zamiast 1468 raz wojewódzką na Skałę. Chwilę czasu na to poświęciłem ale udało
mi się tak zaplanować trasę żeby jechać drogami i terenami mniej zjeżdżonymi,
ciekawszymi. Choć okolice zupełnie dla mnie dziewicze zaczną się dopiero za
Bydgoszczą, na ~450km trasy. Gładko i sprawnie dotaczam się do Olkusza, skąd
zastępcze zdjęcie z McDonaldem zamiast rynku ;) Next odcinek to pagórkowata i
dość przyjemna wojewódzka na Zawiercie. Tylko „dość przyjemna” gdyż zaczyna się
tu pierwszy koszmarek z DDRami. Co ja się na takich odcinkach tej trasy
nadenerwowałem ;) Między Myszkowem a Zawierciem żegna mnie Małopolska a wita
woj. Śląskie. Zawsze w długich trasach mam mocne postanowienie robienia fotki tablicy
przed wjazdem w każde kolejne województwo. I zawsze z tymi pierwszymi mi się to
nie udaje, nie chce mi się zatrzymywać. Takie Pomorskie czy nawet Wlkp. to
oczywiście inna bajka ;) Jest tablica – jest fotka. Z Zawiercia fotka ciekawego budynku. Nie wiem co architekt miał tu na myśli – że ktoś się nabierze że to
jakiś zamek, baszta? Ja się nie nabrałem. Pierwsza dłuższa pauza i zakupy w
Myszkowie. Myląco powieszony szyld Lewiatana zaskutkował zabawną pomyłką -
wszedłem do małego przemysłowo-drogeryjnego sklepiku w poszukiwaniu picia ;) Wokół widać już
typowo późno-letnie zmiany w przyrodzie. Pierwsze, nieliczne jeszcze pożółkłe
liście na drzewach i całe łany charakterystycznych żółtych trawo-chwastów. "Trawo-chwasty" - nie że brzydkie, czy cuś, ale moja skromna wiedza przyrodnicza nie pozwala mi tego inaczej opisać. Mijam jez. Porajskie – trochę łódek, kamperów, wędkarzy. Ogólnie rozrywka dla
starych emerytów raczej takie jezioro. Ja znam ciekawsze pomysły na spędzanie
wolnego czasu na świeżym powietrzu ;) W Kolonii Poczesnej wbijam na krajową
1-kę, a raczej boczną dróżkę wzdłuż niej, która zaprowadzi mnie do pierwszego
dużego miasta tej trasy – Częstochowy. Tak, tak. Wiem że ogólnie niezalecane są
przejazdy przez wielkie aglomeracje w tak długich trasach. Jednak planując
trasę po mniej spenetrowanych terenach tak mi po prostu wyszło. Nie będę robił
łuku naokoło. Cz-wa i Bydzia są na mej trasie przejazdu. Rzecz jasna żadne
zwiedzanie nie wchodzi w grę – ino szybki przelot głównymi drogami z kilkoma losowymi
fotkami randomowych obiektów. Temat pogody w tej trasie wyczerpią dwa następne
zdania, niż więcej już pisać nie będzie trzeba: Pogoda zgodna z prognozami. W
dzień pełna lampa, noce ciepłe, rozgwieżdżone niebo, chłodnawe poranki, wiatr z
kierunków zmiennych, umiarkowany, nie mający istotnego wpływu na jazdę rowerem.
Cz-wa wskakuje przed godziną 15tą. Przeturlikuję się przez centrum rozwalonymi chodniczkami i DDRami. Utwierdzając się w przekonaniu że użycie kostki Bauma w
publicznych inwestycjach powinno być w Polsce prawnie zakazane. Nie ważne czy jezdnia,
czy chodnik czy DDR. To się po prostu nie nadaje. Mamy 21 wiek a nie
średniowiecze i technologia budowy ciągłych nawierzchni bitumicznych/betonowych
jest dobrze rozwinięta. A to że pod spodem są jakieś rury, kable czy inne
instalacje i nawierzchnia musi być łatwo rozbieralna nie jest żadnym
argumentem. Główną funkcją DDR jest bycie utwardzoną nawierzchnią do jazdy
rowerem a nie dachem dla jakichś tam podziemnych instalacji. Jasną Górę rzecz
jasna omijam, nie ma czasu na takie atrakcje a poza tym byłem już dwa razy w tym
roku. W zastępstwie foto innej, zapewne mniej ważnej, Świątyni. Po drodze mały
wyścig z elektrykiem (e-bike'iem). Rzecz jasna był bez szans - przy 25km/h go odcina,
natomiast przy takiej prędkości w moich płucach jest jeszcze spory zapas tlenu
i do spuchnięcia daleko ;) Potem jakieś tam tereny przemysłowe, i opuszczam tą
sakralną stolicę kraju. Potem tradycji staje się zadość – cóż to by była za
trasa nad Morze bez błądzenia po piaszczystych/błotnistych duktach? Zawsze się
w takie coś wpakuję, w tzw. „skrót”. Przebieganie w poprzek dwupasmówki,
przenoszenie przez barierki, znoszenie roweru po schodach i testowanie przy
jakiej głębokości piachu przednie koło szosówki leci w bok (a ja lecę na bok). Trochę kurw tam
poleciało, na plus to że niedawno założyłem bardzo szerokie jak na szosę oponki
– 32mm. Nie żebym był cieniasem i bolał mnie tyłek czy dłonie. Na 25kach jak i
na 23kach jeździło mi się bardzo fajnie. Po prostu zajechałem/rozciąłem/pękłem
te cieniutkie oponki a zostały mi takie ze starego MTB w całkiem niezłym
stanie, trzeba je dojeździć. I szczerze mówiąc to nie wiem czy na stałe nie
pójdę w coś tak szerokiego. Albo kompromisowo w 28ki? Przy moim stylu jazdy,
tj. zwiedzaniu starówek miast (kocie łby), lekkim off-roadzie który czasem się
trafi, DDRach na które nie mam w 100% wyjebane (tylko w 50% - raz nimi jeżdżę,
raz nie) i raczej średnich prędkościach średnich ;) takie 32/28 chyba lepiej
się nadaje niż 25/23. Wracając jednak na plac boju, tj. na trasę: Przejeżdżam
przez urokliwe północno-Śląskie zadupia – jakieś zalewiki, stawki rybne,
2-piętrowe bloczki zagubione w wiejskim krajobrazie. Z faktów godnych
odnotowania: mijam pielgrzymów – zarówno grupki tych tradycyjnych, pieszych i
jak i chyba dwóch pielgrzymów-biegaczy. Truchtają sobie po jezdni a za nimi
turla się 10km/h bus, karetka i radiowóz :D Karetka to wiadomo po co a obstawa
Policji to pewnie po to żeby Ich jakiś frustrat z BWM nie pobił za blokowanie
drogi ;) Widok cokolwiek zabawny, ale oczywiście szacun za podejmowanie takich
wyzwań a nie jedzenie chipsów przed telewizorem. Śląskie opuszczam po
wkurwiających wahadłach remontowanej drogi. Do Łódzkiego wjeżdżam późnym
popołudniem/wczesnym wieczorem i na dzień dobry przekraczam Wartę. Kolejne dwa
śmieszne akcenty to:
- przystanek autobusowy w wersji slim ;) Jak ktoś ma duży rozmiar buta to
mu zamoczy czuby ;)
- taka oto kanapa :) Ała. Jakbym
na takiej jechał nad Morze to nawet największa pucha Sudocremu by nie starczyła
na smarowanie odparzeń ;)
Natomiast to co towarzyszyć mi
będzie przez całą drogę a o czem jeszcze nie wspominałem to pożniwowe widoki na
polach i pomysłowe dożynkowe dekoracje. Zbliża się zachód Słońca, zbliżają
się też przemysłowe okolice największej
elektrowni w Polsce. Tym razem minę ją od zachodu, a nie jak zwykle od wschodu.
Pomimo że kominy elektrowni widoczne są w oddali, na horyzoncie, to
infrastruktura transportująca węgiel sięga aż tutaj. Rzędy huczących nad głową taśmociągów
robią wrażenie. Węgiel jedzie na nich ponad 20km zanim trafi do pieca! Z kolejnych
ciekawostek taki oto nazwijmy to mural. Na murze jakiegoś tam domu w jakiejś
tam wiosce. Ktoś miał pomysł, komuś się chciało. W Widawie już ciemno. Przed
nocą zdążam jeszcze zrobić zakupy w markecie. Odkąd wożę mały łańcuch do
przypinania roweru nie boję się kupować w dużych sklepach. Tzn. boję się, ale
tylko trochę. Zresztą robiąc zakupy tylko w małych sklepikach i na stacjach szybko
wydałbym większe pieniądze niż na zakup nowego roweru po ew. kradzieży. Poza
tym kupując szoskę zszedłem z masy roweru 16,5 -> 11kg, więc mogę wozić małe
łańcuchy do przypinania roweru ;) I w ogóle mogę wozić dużo innego balastu
- waga musi się zgadzać, żeby za lekko
nie było ;) W Widawie zawsze coś się dzieje, tu nie ma miejsca na nudę. Ostatnio jak byłem - pijany
rowerzysta który z hukiem przywalił łbem o beton. Tym razem trafia się pijany
(ale mniej) Pan. Koło 50-60. Strażak Grzesio. Pytany o cel podróży uwierzył
chyba tylko dlatego że był pijany. Próbuje wcisnąć mi czekoladę, a nawet dwie.
Grzecznie odmawiam, stać mnie na czekoladę. W końcu jednak wciska mi ją do
kieszeni sakwy, i przestaję protestować. Może się sprzyda. (Uprzedzając bieg
wydarzeń – sprzyda się). Z Widawy obieram kurs kolejną wojewódzką, na Sieradz.
„Stolicę OPEN HAIR”, jak się reklamują. Tam standardowe fotki – standardowego,
tego co zawsze, kościoła, i tego samego co zwykle rynku (bo innego nie ma). Jest północ, z soboty
na niedzielę, więc rynek tętni nocnym życiem. Odpoczywam dłuższą chwilę w parku
na Wartą, i ruszam dalej, krajówką nr 83. Kolejnym węzłem/punktem
orientacyjnym/celem do którego odliczam km dzieląc trasę na mniejsze kawałki
będzie Turek. Jakieś 50km. Senności póki co ani śladu, sprawnie nawijam więc na gładkie szosowe oponki gładki asfalt szosy. Z charakterystycznych miejscowości po drodze
– Warta. Z tym że charakterystyczna jest tu raczej tylko jej nazwa, bo sama
miejscowość niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zza płotu robię tylko zdjęcie
jakiegoś kościoła/klasztoru, tak tylko żeby nie było że mnie nie było. Dużo
bardziej charakterystyczna jest natomiast podświetlana na zielono kapliczka
kawałek za miastem. Zawsze robię jej fotkę. To jest taki mój punkt
orientacyjny, gdy jadę na północ kraju. Zawsze wypada ona na podobnym
kilometrażu. 250 +-20km. Gdy przy tej kapliczce świta, jest jasno, to znaczy że
idzie słabo. Gdy jest ciemno, noc – to znak że idzie dobrze. Dziś jest ciemno, 2ga w
nocy. Czyli idzie dobrze :) Z ciekawych jeszcze rzeczy to ciągnące się za
wąskim laskiem po mej prawej stronie duże jezioro. Jezioro Jeziorsko. Taka
adekwatna nazwa dla dużego jeziora :) Jakby szło słabo, i świtało to bym zajechał, zobaczyć wschód
Słońca nad wodą. Ale jest ciemno i nic nie będzie widać. Jadę dalej. O 3ciej
zdobywam Wielkopolską Ziemię. Z miasteczek przed Turkiem jeszcze Dobra. Tylko
fotka kościoła, nic specjalnego. Senność dopada mnie wreszcie kawałek przed
Turkiem. Pierwsza drzemka. Zapomniałem włączyć budzika i podrzemałem jednym
ciągiem z 40 min. Czuję się na jak nowonarodzony, tak to można jechać :) O
świcie docieram w „energetyczne zagłębie”, czyli okolice Turka i Konina. Tych
elektrowni, jak i kopalni odkrywkowych je zasilających jest tu na pewno kilka. Ciemnoszare
kominy i wielkie chłodnie pierwszej z nich, nieczynnej już, kontrastują w
oddali na różowiejąco-żółknącym niebie wstającego dnia. Jest i Turek. Szczerze
mówiąc – w centrum jeszcze nie byłem, rynek jest trochę na uboczu, nie po
drodze. Tym razem wpadnę. Liczyłem że na tym rynku będzie pomnik tego Turka
(małego Tura), który jest w herbie miasta. Nic z tych rzeczy – kosteczka
brukowa, drzewka i nietryskająca fontanna. Odpocząłem tylko na ławeczce. Na
wyjeździe z Turka rondo, z rozbudowanym drogowskazem. Wszędzie byłem, w każdym
z tych miast, hehe :) Dziś leci krajóweczka na Konin. Dodrzemuję jeszcze na
przystankach, przecinam A2-kę i jest i Konin. Spore miasto, 75 tys. mieszk. Tu już wiem
że kuń z herbu ma na rynku swój pomnik. Zdjęcie przy nim to rzecz jasna sprawa
obowiązkowa. Przeciskam się między kramami rozstawianego właśnie targu (pchlego
targu?) i oto JEST. Jeszcze tylko rzut oka na Wartę, wielki most, i dalej,
kierunek: Inowrocław. Za miastem kilka ujęć kilku elektrowni, tym razem już
czynnych, bo dymiących. Tu zaczyna się charakterystyczny odcinek drogi,
krajowej 25ki. Równolegle do niej idzie dosłownie LAS linii WN, kilka obok
siebie. Szukając odrobiny cienia do odpoczynku na tej rozpalonej Saharze zalegam przy krzaczku pod nimi.
To był bardzo dobry wybór – upolowałem ciekawą lokomotywę. Niemiecki, stary
elektrowóz w kolejowym slangu zwany „krokodylem”. Targał na haku wagony z
węglem do elektrowni. Do Bydgoszczy jeszcze stówa – tako rzecze przydrożna
tablica. Ja mam zaś na liczniku ~350, czyli połowa drogi nad Morze. Z innych
statystyk, które ciągle sobie przeliczam w głowie starając się wmówić sobie że
to blisko, że idzie OK, że na pewno się uda: w ciągu pierwszej doby zrobiłem
ok. 320-325km. Kawałek dalej, na zakręcie krajówki wita mnie Kuj-Pom. Doskonale
pamiętam ten zakręt i ciągle go wypatruję jak i tej upragnionej tablicy. Ten
jedyny w okolicy, nieczynny/niekompletny wiatrak/młyn też doskonale pamiętam,
zawsze robię mu zdjęcie. Przed kolejnym dużym miastem, Inowrocławiem jest
jeszcze Strzelno. Od jakiegoś czasu jestem już głodny, ale ani myślę jeść kolejne
słodkie gówno. Tu trzeba czegoś niesłodkiego. Niesłodkiego gówna :) Dociągam na
tym głodzie do Inowrocławia, przejeżdżam przez przemysłowe (zakłady sodowe)
przedmieścia i na rynku dopadam fast-foodowe przybytki. Na ruszt wskakuje
zapiekana i fryty. Zjadłem, odpocząłem, zrobiłem selfie z Panią Jadwigą jak i
pierwsze zdjęcie pierwszej tej trasy budowli z muru pruskiego. Wylot z miasta
BARDZO efektowny. Obsadzona pięknymi starymi dębami droga wygląda niesamowicie.
Co więcej, nie powinni ich wyciąć – była tablica że to pomnik chroniony prawem.
Płaska patelnia Kuj-Pomu nie nudzi mi się zupełnie, dla mieszkającego na
południu to egzotyka. W Małopolsce ciężko o taki widoczek – długi towarowy pociąg,
którego można zobaczyć jednocześnie początek, jak i koniec! Krajówka którą jadę
jakby przybiera na randze/klasie, i zamienia się w dwupasmówkę ogrodzoną
siatką, i z zakazem dla rowerów. Nie chce mi się szukać objazdu. Do Bydgoszczy
wpadam na nielegalu. Stąd brak fotki z tablicą, żeby jak najszybciej ten zakaz
przelecieć. Zgodnie z założeniami – zwiedzanie tylko przejazdem. A na przejazd
składały się główne drogi, blokowiska, DDRy, i rozkopane tereny budów. Przejazd
przez Bydgoszcz, od tablicy do tablicy zajął mi godzinę czyli chyba nieźle.
Wylot DK25 – jadę nią od Konina, i jeszcze trochę ze mną zostanie. Ze 150km nią
przejadę. Jest już wieczór, drugi wieczór. Po drodze trochę nieprzyjemnych
sytuacji związanych z jazdą po jezdni zamiast DDR. Właściwie to w ogóle nie
wiedziałem że tam jest DDR – schowana w lesie była. Gdy ją odkryłem okazało się że ma szutrową nawierzchnię. O nie, po czymś
takim jechać nie będziemy, i mam w dupie że trąbią. Wreszcie bardzo brzydkich
słów użył Pan z czarnego, a jakże – B M W.
Bezpodstawnie, bo tu akurat ścieżka rowerowa była po lewej stronie jezdni. Gdy
nawierzchnia DDR trochę się utwardziła, tj. zmieniła na asfaltową, kawałek nią nawet
przejechałem. Ale potem zaczynała odbijać daleko od szosy więc ją porzuciłem. Słusznie
– teraz widzę na mapie że zajechałbym nią do centrum Koronowa. A tam nie
chciałem zajeżdżać, ja chciałem za główną drogą. Krajówkę pożegnam na dobre w Mąkowarsku. Zanim jednak to
zrobię wciągam tą czekoladę, o której istnieniu właśnie sobie przypomniałem.
Sprzydała się – niedziela, późny wieczór/noc, otwartych sklepów brak, stacji
też. Uratowała mi ona może nie życie, ale zapobiegła odcięciu. Obieram
wojewódzką na Tucholę. Początek jest niesamowity – szybki zjazd w dolinę rzeki
z przejazdem pod wielkim, starym, murowanym wiaduktem. Jak szybki to nie wiem,
licznika nie widziałem ale >60 pewnie było. No tak, Pomorze coraz bliżej,
już tak płasko nie będzie. Zaczynają się odludne, ciemne tereny z przysłowiową „wisienką”
czyli nocnym przejazdem przez Bory Tucholskie. Szczerze mówiąc liczyłem na coś
więcej – na wiele km ciemnego lasu i odgłosy dzikich zwierząt. A tego lasu to
tu może parę km było, i to nie takiego jakiegoś strasznego. Zaczyna się
prawdziwa plaga DDRów – raz lepsze, raz gorsze, ale pytanie – po co??? Jak tu
takie pustki. Tu nawet chodnika nie ma przy szosie – zgodnie z prawem piesi
muszą tu po jezdni chodzić, a rowery po
jakiejś kurewskiej alejce. A to co się dzieje w samej Tucholi to wstyd po
prostu. W centrum zabytkowego miasta na każdym rogu znak „zakaz jazdy rowerem”
i białe rowerki pomalowane po chodnikach. A na jezdni ograniczenie do 30km/h. 21 wiek i takie rzeczy… Dobra, kończę
te moje rozważania, już więcej nie będzie (w tej relacji). Na samym rynku nic
ciekawego, poza czerwonymi butami, ze zgubionym właścicielem. Między Tucholą a
Chojnicami kolejna granica – zaczynamy Pomorskie :) Chojnice to sporo większe
od Tucholi miasto. I w odróżnieniu od niej – w nocy żyje, a nie śpi. Znak na
wylocie: „wyboje” bardzo wymowny, dosłowny. Nazwali rzeczy po imieniu a nie
użyli żadnych eufemizmów typu „uszkodzona nawierzchnia” ;) 20km drogi przez
ciemny las. Zaczyna się senny kryzys i halucynacje (widziałem na środku drogi
ławkę z siedzącymi kobietami :D). W tym momencie to właśnie tej ławki mi
brakuje, żeby się zdrzemnąć. Nie ma żadnej. W końcu siadam na niezbyt wygodnej drewnianej drabince i przysypiam. Potem jeszcze raz, na pniaczkach. Dziwne nazwy
miejscowości typu „Wolność”, „Babilon” (nie zrobiłem zdjęcia) halucynacjami nie
były – one faktycznie były takie dziwne. Kończy się ciemny las, kończy się noc,
kończy się kryzys, może być tylko lepiej. Nawet rzeka jest, z wygodnym
zejściem, w której można się trochę umyć – Brda :) Zmyłem z siebie część brudu
i przebrałem się częściowo w czyste ubrania – po 2 dobach jazdy naprawdę warto
;) Mnóstwo świeżości dała ta pauza nad rzeką. I to nie tylko że śmierdziałem
mniej ale cały świeższy byłem. Tak na ciele, jak i na umyśle, pełen sił i mocy
do dalszej walki. Zaczynają się dwujęzyczne drogowskazy – drugi język to
Kaszubski. Pomorze jest naprawdę piękne – dzikie, mało zabudowane okolice,
sosnowe lasy, czyste jeziora i ciekawe, pagórkowate ukształtowanie terenu. Odnośnie
tego ostatniego – można tu znaleźć takie fragmenty drogi takie, że gdyby ktoś mnie tu
teleportował i znalazłbym się w tym miejscu nie wiadomo skąd, to mógłbym się
pomylić że to jakieś pogórza albo i niższe góry na południu kraju. Właściwie
jedyne czego brakuje, jedyne co się nie zgadza - to brak wysokich szczytów gdzieś w oddali, na horyzoncie. Znajduję
na tym odludziu maleńki sklepik w jednej wiosce i wspomagam się kilkoma
7-daysami, ale na długo to nie wystarczy. Trzeba czegoś więcej. Czegoś NIESŁODKIEGO. Na lekkim odcięciu
dociągam do Shella na obrzeżach Bytowa. Na ławeczce z ładnym widokiem wciągam
dwie konkretne zapiekanki. Niesłodkie.
Plus herbatka. Też bez cukru. Uśmiałem
się gdy na stację zajechał niczego sobie zestawik w barwach – uwaga – Drutexu
:D Ale to jest nic – w samym Bytowie odnajduję całą wielką fabrykę Drutexu i
pełno takich ciężarówek :D Tu też podjąłem ostateczną decyzję o dalszym
przebiegu trasy: -> Słupsk -> Ustka -> zobaczy się co dalej.
Pagórkowate i upalne km na tym odcinku km mijały z coraz większym mozołem.
Chwilami wytchnienia były przejazdy przez las i drogi zacienione przez szpalery
drzew. Na szczęście trochę tego tu jest. Kilkanaście km przed Słupskiem stało
się – korby odbiły. Zgon. Stoczyłem się pierwszym zjazdem w las i pieprznąłem tak
rowerem, jak i swoimi zwłokami o glebę. Przez pół godziny leżąc i patrząc w
niebo na przesuwające się powoli chmury wracałem do świata żywych. Siły jakoś wróciły,
i nieśpiesznym tempem zacząłem turlać się dalej. Znowu mam ochotę na coś
niesłodkiego. Jednak w Słupsku ten temat olewam – czuję bliskość Morza i chcę
się nad nim jak najszybciej znaleźć. Zjem w Ustce. Przez pagórkowaty, całkiem
spory Słupsk tylko więc przelatuję robiąc jedną fotkę, losowego hotelu. Ustka:
17km! Tak informuje przydrożna tablica. To nie może się nie udać, to już się właściwie udało. To już tylko formalność. Musiałby mi meteoryt spaść na łeb żebym tam
nie dotarł. Tych kilkanaście ostatnich km to nieco ruchliwa krajówka, obsadzona
starymi, wielkimi topolami, i nie tylko. Taki wspaniały dąb też się trafił.
Jego kolega już niestety w słabszej formie. W oddali widzę podejrzanie
wyglądający las – ciągnący się równą linia na horyzoncie. Wiem z doświadczenia
że za takim podejrzanie wyglądającym, ciągnącym się równą linią na horyzoncie
lasem lubi występować Morze ;) Ale nie. To jeszcze nie ten las. Do tego lasu o
jakim myślę jeszcze kawałek. To że mi się udało ostatecznie i niepodważalnie
potwierdza wyłaniająca się za zakrętem tablica „Ustka”. Całkiem spore
miasteczko, jest nawet trochę blokowisk.
Chcę już, teraz, natychmiast, w tej chwili na plażę ale rozsądek bierze górę i
pierwsze co robię to obieram kurs na małą gastronomię. Na szybkości wciągam
hot-doga i frytki. Szybka fotka wielkiego domu wczasowego. Takiego dla starych,
bogatych ludzi. No i na plażę! Podjazd i zjazd alejką. Wyłaniająca się spośród
drzew niebieska tafla wody i pierwsze odgłosy falującej wody nie powodują już
co prawda takiego orgazmu jak podczas mojego pierwszego razu nad morze ale i
tak jest fajnie :) W zaroślach przebieram się w bardziej plażowy ubiór i
zatapiam stopy w chłodnym, a kawałek dalej, gdy kończy się cień – gorrrącym
piasku :) O tak, na ten gorący piasek właśnie czekałem, to jest dla mnie jedna
z ciekawszych rzeczy nad Morzem. No i samo Morze, które wydaje się żyć. Te
uderzające rytmicznie i podnoszące poziom wody, napędzane niewidzialną siłą
fale. Co ciekawe – jedna na ileś tam jest mocniejsza niż zwykle, tak mi się
przynajmniej wydawało. Dla mieszkańca Gdańska nie jest to nic niezwykłego ale
dla Krakusa już tak. Jest późne popołudnie. Na plaży spędzam dwie godziny,
spacerując wte i we wte, robiąc zdjęcia itp. itp. Pływać rzecz jasna nie umiem,
więc wodną aktywność ograniczyłem do wyjścia może ze 30m od brzegu ;) Tak że w przypływach
woda sięgała mi do pasa. Woda do pasa - jest to chyba mój życiowy rekord :D Najfajniejsze
zdjęcie jakie mi wyszło to to tytułowe. Nigdy nie płynąłem żaglowcem ale wydaje
mi się że żeglowanie ma z jazdą rowerem wiele wspólnego. Ta wolność, przygoda, wysiłek
fizyczny, ta słabość, kruchość, maleńkość i szacunek wobec sił Natury. Zbierać
zacząłem koło zachodu Słońca. Wciągam lodowy deser, lemoniadę, i jestem gotów.
Gotów do ośmej setki rzecz jasna :) Nie może być inaczej. Nie wiadomo kiedy
następny raz będę miał na liczniku 700km i taki zapas sił. Ogólny plan zakłada
dociągnięcie do 3miasta. Bardziej szczegółowy zaś – dotarcie tam wojewódzkimi
drogami na północy, przez Wicko. Coby nie wracać się nazad do Słupska. Ale to
jest zły pomysł. Ten drugi znaczy się – te wojewódzkie. Wiem że tą setkę muszę
zrobić jak najszybciej. Zaczyna się bowiem trzecia noc w trasie. Nie jestem
pewien czy jazda całej trzeciej nocy pod rząd w trasie jest dobrym pomysłem ale
wydaje mi się że nie. Póki co euforia, energia i moc jest potężna, ale wiem że
kryzys może nadejść bez ostrzeżenia, w każdej chwili. To trzeba to zrobić jak
najszybciej – cisnąć ile wlezie a jak odetnie to ile zostanie doturlać się siłą
woli. Po małym błądzeniu (kawałek off roadu też się trafił) znów jestem na
krajówce do Słupska. Odcinek ten mija błyskawicznie, tak że po chwili toczę się
już po brukach Słupskiej starówki. Jakieś tam chyba tankowanie na stacji
(energetyki + 7 daysy), kilka losowych fotek miasta (żeby nie było że mnie nie
było), sprint obwodnicą i namierzam krajową 6kę na Gdańsk. W skrócie i w
przybliżeniu: Wejherowo 80km, Gdynia 100km, Gdańsk 120km. Ja celuję raczej w tę
pierwszą pozycję. Braknie z 5km do 800, to się dokręci po mieście. Tak jak
pisałem – póki co moc, energia, adrenalina. W słuchawkach Kaszubska stacja
radiowa. Nic nie rozumiem :D Może dlatego nie chce mi się spać? Bo ciągle
zastanawiam się o czym oni śpiewają? Po drodze ciekawe widoczki, za które lubię
nocne przeloty krajówkami. Ponadgabaryty. Nocami się właśnie takie dziadostwo
wozi po głównych szosach. Dziś widziałem: kilka dłuuugich betonowych beleczek
(elementów mostów?) i dwie ośmiokołowe, portowe maszyny do przenoszenia
kontenerów. W Internetach znalazłem ich profesjonalną nazwę: „wozy bramowe”. Wszystko
to co do tej pory mnie tak sprawnie napędzało kończy się w okolicach Lęborka,
czyli w połowie drogi z tych 80km. Centrum Lęborka rzecz jasna nawet nie liznę, chcę to
jak najszybciej skończyć, mieć już te 800. Ostatnie km to senność i
halucynacje. Raz wyłapałem pobocze. Dużego skupienia wymaga utrzymanie w miarę
prostego toru jazdy. Mijał mnie radiowóz ale chyba nic nie zauważyli ;) Jeden z
ciekawszych omamów w karierze miał miejsce na małym podjeździe, hopce. Zza tej
hopki wyłaniała się łuna świateł wyjeżdżającego z naprzeciwka auta. I w tym
momencie zobaczyłem na środku, przed oczami wielki parasol :D Poza tym standardzik
– czyli sylwetki ludzi, które gdy tylko podjeżdżałem bliżej zamieniały się w to
czym naprawdę były. Czyli jakimś cieniem znaku drogowego, koszem na śmieci,
itp. itd. Raz też przebiegło mi przed kołami zwierzę, którego tak naprawdę nie było. W ogóle się tego nie bałem, nie pierwszy raz przecież. Sił też
jeszcze trochę było. Tylko ta senność. Można się niby zdrzemnąć, przystanków
pod dostatkiem ale ja już chcę to zakończyć. Chcę już mieć te 800, jak
najszybciej mieć to za sobą, i zamiast drzemać na ławce na przystanku autobusowym
spać sobie w wygodnym fotelu w pociągu. Na 15 minut zamknąć oczy na przystanku jednak
musiałem, bo bym wpadł do rowu. Szybki przegląd Internetów: pierwsza SKMka z
Wejcherowa kilka minut po czwartej. Chyba zdążę. Albo nie, nie zdążę. Jakiś
podjazd na sam koniec… Potem szzsszzybki zjazd, co w takim stanie bezpieczne
nie jest. Tablica Wejherowo. Ponad 790km. Na dworcu braknie z 3-4km. I tu miało
miejsce ciekawe zjawisko. Osiągnąłem stan w jakim jeszcze nigdy się nie
znajdowałem. Niby wszystko widziałem i słyszałem co się dzieje dookoła.
Działałem właściwie, sensownie i logicznie rozumowałem. Na zakrętach
zwalniałem, na czerwonych światłach stawałem, nawet wystawiałem rękę
sygnalizując skręt. Ale miałem wrażenie to nie ja jadę na tym rowerze, że ja w
tym nie uczestniczę. Że tylko stoję gdzieś obok i oglądam jakiś film. To było
niesamowite, pierwszy raz w życiu tak miałem. Dworzec zlokalizowany. Pociąg
odjeżdża lada chwila. Brakuje 3km. Części mózgu odpowiedzialne za logiczne
rozumowanie działają tym razem dobrze, i podpowiadają właściwą decyzję. Dokręcać. Nie
zakończyć z wynikiem 797km, do kurwy nędzy. To były najdłuższe 3km tej trasy, i jedne z najdłuższych 3km w całej karierze. Pętla
po tym samej uliczce, drugi objazd tego samego placyku i czwarty raz tamtego
parkingu.
(…)
799,97
799,98
799,99
800,00
To już. To już się stało. Można
kończyć :) Na razie jeszcze nie dociera do mnie czego dokonałem. Na razie
wpieprzam się kolejnego pociągu SKM. W śmiesznym okienku wewnątrz kupuję bilet
u konduktora. Głowa kilka razy sama mi opada a ja na 15-30 sek. usypiam. Mało
brakowało a przeoczyłbym właściwą stację. Wysiadam na stacji PRL. Bo taki wystrój ma
stacja SKM w tym mieście ;) Podróż w czasie dosłownie. Właściwy dworzec – Gdynia Główna wygląda zaś pięknie. Też PRL, ale odnowiony. Kupuję bilety na
Pendolino. Za stary jestem na turlanie się 10-12h TLK, nie mam siły na takie atrakcje. Przed
odjazdem robię jeszcze zakupy, w sklepiku o wystroju podobnym co stacja SKM ;) Pozwiedzałby
więcej tą Gdynię, statków poszukał, ale nie tym razem. Pakuję się do Pendolino
i w 5h 55minut przyjemnie i komfortowo teleportuję się z jednego końca Polski
na drugi. Sporą część tego teleportu rzecz jasna przespałem ;) W Krk chwilę po
12, w domu przed 13.
Kolejny krok, szczebel w drodze do 1000 pokonany :) I już wiem co jest moim największym problemem w tym momencie. Nie jest to ani forma (wytrzymałość), ani ból tyłka czy dłoni, czy jakiejkolwiek innej części ciała. Np. dolegliwości ze strony tyłka były ZEROWE! A jeżdżę bez pampersa :) Dłonie - coś tam od czasu do czasu pobolało ale szosowy baran jest kierownicą tak genialną że zawsze da się jakoś tak chwycić, żeby nie bolało. Problemem jest to czym do tej pory kompletnie się nie przejmowałem - czyli tempo. Jeżdżę po prostu za wolno. Na te 800 potrzebowałem niemal 3 dni i 3 nocy. 3 doby bez 3 godzin. A nie wiem ile można tak oszukiwać organizm 15-20 minutowymi drzemkami. Ile można tak sztucznie przedłużać czas czuwania? Boję się tej trzeciej nocy jakiejś niespodziewanej reakcji organizmu. Że w którymś momencie usnę bez żadnego ostrzeżenia, bez jednego ziewnięcia. A 4 dzień jazdy to już nie wiem jakby to się skończyło... Po prostu jeśli chcę kiedyś przejechać 1000 muszę zacząć jeździć szybciej, sprawniej, i mniej czasu marnować na odpoczynki. Tylko że nie bardzo wiem jak się do tego zmusić, bo lubię jeździć tak jak teraz.
Żeby nie było - trasa oczywiście udana :) To jest coś czym żył będę przez następne miesiące. Myślę że tytuł dobrałem adekwatny, bo dla mnie to już nie jest przygoda, to jest lot w kosmos :)
7.30 (sb) - ~13.10 (wt)
AVS 18,9
(to 11km dodane do 800 to jest powrót z Krk Głównego do domu, zawsze to dopisuję)
Nowe gminy: 25
Kujawsko-Pomorskie: 5
Sicienko
Koronowo
Gostycyn
Tuchola
Kęsowo
Pomorskie: 20
Chojnice - obszar miejski
Chojnice - teren wiejski
Konarzyny
Lipnica
Bytów
Czarna Dąbrówka
Dębnica Kaszubska
Słupsk - obszar miejski
Słupsk - teren wiejski
Ustka - obszar miejski
Ustka - teren miejski
Damnica
Potęgowo
Nowa Wieś Lęborska
Lębork
Łęczyce
Luzino
Wejherowo - obszar miejski
Wejherowo - teren wiejski
Gdynia
Kategoria Powrót pociągiem, > km 800-∞, ^ UP 6000-∞m, ! Wycieczka Sezonu 2019
10 klocków :)
d a n e w y j a z d u
380.42 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:2500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(ślad mocno niekompletny)
https://photos.app.goo.gl/LwiERendiPBu7Z13A
7.55 (sb) - 23.40 (ndz)
Kategoria ^ UP 2500-2999m, > km 350-399, Powrót pociągiem
Wawa 2
d a n e w y j a z d u
404.85 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3000 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/bC8M8RPaM4sizMF5A
8.10 (sb) - 1.55 (pon)
18,4 AVS
Nowe gminy: 5
Mazowieckie: 5
Przysucha
Borkowice
Wieniawa
Jastrzębia
Grabów nad Pilicą
Kategoria ^ UP 3000-3499m, > km 400-499, Powrót pociągiem
Bratysława :)
d a n e w y j a z d u
428.49 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:3750 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
(Ślad jest miejscami pocięty, brakuje też zwiedzania Bratysławy i 40+km z Trzciany do Rabki)
https://photos.app.goo.gl/vje1LhRAgnoeP4rg9
Nieco wymuszony urlop (remont mieszkania) poskutkował tygodniowym
wyjazdem tam gdzie zwykle, czyli do Rabki. Nie ukrywam trochę mi on pokrzyżował
plany na resztę sezonu, tyle celów jeszcze do zaliczenia. Ale skoro już jestem
w Rabce to wypada coś dłuższego przejechać. Wymyśliłem że poprawię Bratysławę
:) Poprawię, bo raptem kilka km zrobiłem tam w czasie przesiadki, gdy wracałem
pociągiem z Wiednia. Z Rabki ~350km. Powrót pociągiem wyglądałby tak:
Bratysława → Kralovany, Kralovany → Trzciana. Trzciana jest pod granicą, koło Chyżnego i stąd
jeszcze 40km na gumowych kołach do Rabki. To może wydawać się niewiarygodne ale
okazuje się że przez Słowację da się zaplanować trasę, która będzie względnie
płaska! 2500M UP (potem jednak wyszło więcej, ale i tak nie jakoś dużo) na 350km jak na Słowację to jest płasko ;) Jak? Trzeba jechać
wzdłuż rzek, które będą wpadać do kolejnych rzek. Za koleją: po kilkudziesięciu
km pagórków zaraz za granicą PL/SK wskakuję w dolinę rzeki Oravicy, potem
Oravy, następnie bardzo długa jazda doliną Wagu a końcówka to nizina Naddunajska, raptem 100m n.p.m. Nie żebym nie lubił jazdy po górach, po
prostu tym razem celem jest stolica Słowacji, a nie 1000m przełęcze w Niżnych Tatrach. W pt.
po południu raptem 70km dojazd na kwaterę w Rabce przypomniał mi że nogi
jeszcze zmęczone po Wiedniu. Trzeba trochę odczekać, wyruszę w połowie next
tygodnia. Uważnie śledzę prognozy pogody i wychodzi że codziennie ma być gorąco
i burzowo. Padło na wt./śr., wtedy miało być najmniej burzowo. Oczywiście w pon.
wieczorem prognoza na wt. się zmieniła – pogorszyła, na bardziej
deszczowo-burzową. Ale co zrobić, w miarę pewna prognoza na next dzień jest
poprzedniego dnia wieczór. Nie przewidzisz, taki mamy klimat.
Wygramalam się o 6.25. Drogi mokre, niebo całkiem zasnute
chmurami. Nie wygląda to dobrze. Nie zjechałem nawet do centrum Rabki i
lunęło.
Schowałem się pod dachem starego domu, więc nie zmokłem w ogóle. Ale jeśli tak ma
wyglądać dzisiejsza pogoda to waham się czy przełożyć tego na jutro. Po 20min.
przestaje padać. Toczę się powoli dalej, co chwila jednak staję i wertuję
prognozy pogody na telefonie. Zużyłem kilkanaście ?terii i nic nie wymyśliłem.
Jadę dalej, najwyżej się zawróci. Swoją drogą nie wiem czemu klimat w którym
żyjemy nazywa się umiarkowanym? Jest on totalnie nieprzewidywalny, i ta nazwa
jest nieadekwatna. Nie ma on umiarkowania pogodowych niespodziankach i
anomaliach. W Lewiatanie kupuję picie, w międzyczasie rozpogadza się coraz
bardziej. To dodaje wiary w powodzenie ambitnego bądź co bądź, przedsięwzięcia. Straciłem natomiast na
starcie co najmniej 45 minut. W coraz bardziej przygrzewającym Słońcu krajową
7eczką kieruję się ku Słowackiej ziemi. Choć oczywiście niepewność co do pogody
dalej jest – ciągle obserwuję kształty i kolory chmur kotłujących się na
horyzoncie. Na przystanku po drodze
śniadanie, w postaci chleba z pasztetem +
energetyka. Najwyższy chyba podjazd na trasie, na przeł. Spytkowicką, zjazd i
przed godz. 10 melduję się na granicy. Doskonale znany odcinek przez Trzcianę,
Twardoszyn do D. Kubina mija przyjemnie, pod znakiem radości z rozpoczynającej
się kolejnej rowerowej przygody :) To tu, to tam odpoczywam, jem, piję. Oraz
podziwiam uroki Słowackiej górsko – małomiasteczkowej, nieco biednej i
zaniedbanej, ale mimo to pięknej krainy. Te wyrastające spośród pól stare
fabryczki z jednym
kominem, pociesznie wyglądające, malutkie, 2-osiowe wagony
motorowe, podniszczone ale ciągle czynne pawilony handlowe z poprzedniego
ustroju, i to wszystko zatopione w pięknych zielonych dolinach czystych rzek i
otoczone pasmami dzikich gór. Wszystko to cholerrrnie mi się podoba :) I nie
pozwala się nudzić w trasie. Podziwiając to wszystko docieram do pierwszej
naprawdę konkretnej atrakcji – Zamku Orawskiego. Ekstraklasa jeśli
chodzi o zamki – przyklejony nie wiem jakim cudem do skały, wznosi się ponad
100m ponad lustro rzeki Orawy. Zawsze robi na mnie wielkie wrażenie. Po prostu
mój nr 1, spośród zamków jakie widziałem (na żywo). W Polsce takich nie
ma :)
Zdjęcia zabraknąć nie mogło. A że ciężarówka się wepchała? Trudno. Czy
każde zdjęcie musi być idealne? Wg mnie nie, zwłaszcza jeśli jest to fotka z czegoś tak
improwizowanego, szalonego, robionego na wariata jak tego typu tripy rowerowe.
Przed Kubinem niewielki podjazd, po nim szybki zjazd efektownymi estakadami do
centrum miasta. Wszystko z pięknym widokiem na
Wielki Chocz. W Kubinie
skwapliwie korzystam z kraniku z wodą, zmywając z siebie część brudu przed
nałożeniem kolejnej warstwy kremu z filtrem. Oraz wciągam szynkowo-syrową
bagietę (wiadomo ocb) oraz zmarzlinę (trochę trudniejsze, ale też można się
domyślić – lody). Przejeżdżam ciekawą, drewnianą
kładką nad Oravą. Ciekawą, bo
zadaszoną i pełną gablot/wystaw z jakimiś tam reklamami sklepów czy nawet
jakichś muzealnych eksponatów (?). Nie przyglądałem się tym razem, ale
wiem że coś takiego tam jest. Jeszcze ciekawostka w postaci takich oto
skorupek-
żółwików na auta ;) I obieram dalszy kurs, drogą nr 70 na Kralovany.
Sytuacja pogodowa znowu się pogarsza. Z tyłu nadciągają ciemne chmury, z przodu
też. Na szczęście te z tyłu są ciemniejsze. Tak sobie przynajmniej wmawiam ;) W
Kralovanach na rozstaju krajówek skręcam
w prawo, na Żylinę. I jest już coraz
gorzej, chmury są de facto nade mną. Po chwili zaczyna kropić, dociągam do
jakiegoś zajazdu i zastanawiam się co dalej. Przestaje, szkoda marnować czasu.
Deszcz dopada mnie kawałek dalej, z pół godziny siedzę pod wiaduktem. Jak
szybko przyszło, tak szybko poszło, pogoda w górach jest dynamiczna. Niebo
błękitnieje a ja ciągnę dalej. Fajne ciężarówki
Tatry, proste, betonowe pomniki, zapewne radzieckie zabytkowe działo. Cała Słowacja. Dalszy odcinek
drogi jest nietypowy. Krajówka idzie doliną Wagu, z jednej strony przyklejona
do rzeki, z drugiej do skalnej ściany. I zamiast jak zwykle być szeroka, jest
wąska. Tzn. są trzy pasy. Na zmianę dwa w jedną, jeden w drugą stronę, potem na
odwrót. Nie było by w tym nic złego gdyby nie to że przeciwne kierunki oddzielone
są niskim, żółtym betonowym separatorem… Co powoduje że jazda na odcinku
jednopasmowym jest wkurwiająca/stresująca/
niebezpieczna (asfaltowych poboczy
brak). Niby większość jest w dół i nie jadę wolno, ale oczywiście auta jadą
szybciej. Jedna ciężarówka wyprzedza mnie na 10cm… Rejestracje polskie. No kto
by pomyślał, nie do wiary… Na szczęście jakoś przeżyłem ten fragment, czego dowodem jest ta relacja.
Niesamowity widok ruin zamku przyklejonych do skały pozwala zapomnieć o nieprzyjemnej drodze. Sama skała jest
wzmocniona betonowymi „przyporami”, ciekawie
to wygląda. Przed Żyliną kolejne chmurzyska, tym razem nad górami, na
zachodzie. W tym sporym jak na Słowację mieście zaliczam
rynek i Shella na
wyjeździe, i nie czekając aż pogoda się pogorszy, jadę dalej. Kawałek za miastem
moment kluczowy – obieram drogę nr
61. Której to będę się trzymał do końca,
zaprowadzi mnie ona do samej Bratysławy. Drogowskazy mówią o ~200km do stolicy.
I pomimo że to krajówka prowadząca do stolicy kraju to jest przyjemna, mało
ruchliwa. Tuż obok idzie bowiem ekspresówka (autostrada?). Raz równolegle, raz
przeplata się, to górą, to dołem, to na jedną, to na drugą stronę, raz bliżej a
raz dalej krajówki. Poprowadzona dość efektownie – mnóstwo długich i wysokich
wiaduktów. Na razie idzie wiaduktem
przyklejonym do zbocza doliny Wagu. Stan
nieba teraz wygląda najpoważniej z całej trasy, i najpoważniej się też
zakończy. Cisnę ile sił w nogach uciekając przed próbującą mnie dogonić i
przykryć granatowo-szaro-burą, skłębioną
kotarą kotłujących się chmur. W IDEALNYM
momencie dociągam do najbliższego miasta - Povazskiej Bystrzycy. Povazskiej, bo pod Wagiem, nad Wagiem, przy rzece
Wag. Burza dogania mnie ale ja jestem już
bezpieczny pod dachem pawilonu
handlowego. Leje, błyska się i grzmi. Chmury wyglądają bardzo groźnie, wrażenia dopełnia
UPIORNIE wyglądający biurowiec. Gdy po ponad godzinie deszcz wreszcie wygasa
jest już ciemno. Upewniając się że woda tam na górze już się skończyła i cała
wylała, robię jeszcze małą rundkę po Bystrzycy. Młodzież hałasuje, Lidl jeszcze
otwarty, fontanna świeci, miasteczko żyje. Wspomniana ekspresówka poprowadzona jest bez
pierdolenia się, tzn. bardzo efektownie ;) Idzie kilkanaście metrów centralnie
ponad miastem, ponad domami, efektownie iluminowaną
estakadą :) Cała Słowacja
:) Ja tymczasem dalej 61ką, przez kolejne śpiące już raczej miasteczka, wioski
i wioseczki doliny Wagu. Koło północy mam na liczniku 200 z hakiem km, i jestem w
miasteczku Ilava. Prawie jak Iława, na Dln. Śląsku. Główną (jedyną?) atrakcją
jest tu
zamek, robiący jednocześnie za więzienie O.o Potem jest jeszcze Dubnica
(nic szczególnego, jakieś świecące zakłady przemysłowe). No i Trenczyn, miasto
zdecydowanie warte kilku zdań. O tym że jest tu jakiś zamek słyszałem, ale nie
wiedziałem że tak efektownie wkomponowany w miejski krajobraz. Otóż: w centrum
miasta wyrasta sobie skała. A na tej skale wyrasta zamek :) Szczegóły na
zdjęciach.
Cała Słowacja :) Jest też oczywiście jakiś rynek, ciekawe budynki itp. No i
pułapka na rowerzystów. Tzn. ja nie wyglebiłem ale wg mnie jak najbardziej da
się na tym wyglebić, jest to jak najbardziej możliwe. Wag przekraczam nie tym
mostem co chciałem – nie starym, a nowym gdzieś na obrzeżach, tak mi się
pojechało jakoś. Noc powoli dobiega końca, końca dobiega również mój czas
czuwania. Dzieje się to dokładnie w Piestanach. O brzasku zasiadam na
przystanku a wstaję z niego o świcie. Jest trochę lepiej, ale nie idealnie.
Dosypiał będę jeszcze kilka razy, na innych ławeczkach. Same Piestany –
przełokrutna
dziura, nawet jak na Słowackie standardy :) Taka Rosja, Ukraina
bardziej. Zdemolowany asfalt, betonowe pobazgrane mury, chodniki z przewagą
trawy niż betonu. Ale to nic, bo pisałem że lubię takie klimaty :) Wstaje nowy, pogodny, póki co dzień, a do
Bratysławy coraz bliżej :) Jakaś stówa, tako rzecze tablica. Jest ranek, pociąg
wieczorem, pozwalam sobie więc na mały objazd Piestan. Jakiegoś rynku, centrum
nie znalazłem, jest za to zalew, na Wagu, za miastem. Przejeżdżam całą jego
długość
ścieżką rolkowo-rowerową, przyglądając się niespiesznemu,
małomiasteczkowemu życiu Słowaków. Tu jakiś wędkarz, tam rolkarz który wyszedł
przejechać się tam i z powrotem wzdłuż zalewu. Zjechałem też nad wodę, ale ta
jakaś nie za czysta, nie ryzykuję mycia się. Opuszczam Piestany. Wag został
gdzieś z boku. Góry zostały daleko z tyłu. Tzn. jakieś pagórki tylko są, po mojej
prawej. Wjechałem na równiny południowo-zachodniej Słowacji, w dolinę Dunaju.
Dokoła królują pola uprawne, już po żniwach, ino
słoneczniki się ostały i
jeszcze rosną. Trnava nie chce nadejść, kilometrów przybywa bardzo powoli,
Celcjuszów za to bardzo szybko. Kryzys. Zażegnuję go dwoma długimi pauzami
przed miastem. Siedzę w cieniu przydrożnych drzew i przyglądam się buchającym parą wodną, chłodniom elektrowni na
horyzoncie. Elektrowni
atomowej :) Tak, tak, Słowacja, kraj wielkości dwóch
Polskich województw ma atomówkę :) Nawet dwie, z czego stara nieczynna a nowa
uruchamiana, rozbudowywana. Bliskość elektrowni to również mnogość linii
WN.
W którą stronę by nie spojrzeć tam wysokie kratownicowe słupy. Wreszcie Trnawa.
Typowe Słowackie miasto, nie wiem co tu więcej napisać. Nieco zapuszczone
peryferia i odpicowana
starówka. Dalej jestem zmęczony i głodny ale czuję bliskość Bratysławy i szkoda mi
czasu na odpoczynek i jedzenie. Wciągam tylko
energetyka i jakieś wafelki, żeby nie odcięło. Coś normalnego kupię w
Bratysławie. Wjeżdżam do Bratyslavskego
Samosprawnego Kraju ( :D ). A asfalt
jak był zniszczony tak dalej jest, nie widać tu żadnej stołecznej
reprezentacyjności. Ciekawie wygląda też utrzymanie pasa drogowego. Zdjęcia
zapomniałem zrobić ale wyglądało to tak: asfaltowe pobocza niby są ale jakby
ich nie było. Bo z obu stron drogi wdziera się w skrajnię bujna przydrożna
roślinność – drzewa i krzewy. Nawet rowerem nie da się jechać po poboczu, bo
można dostać gałęzią w łeb. Ostatnie miasto przed celem podróży to Senec. Nic
nie zwiedzam, tylko z przejazdu dwa
zdjęcia. Jeszcze 25km. Uwagę zwracają
jeziora, stawy przy drodze. Woda o
zielonym zabarwieniu, pewnie bardzo czysta.
Aż kusi się umyć ale zauważyłem na GPSie że na obrzeżach Bratysławy też jest zalew, tam
dokonam ablucji. Druga ciekawostka to budowa obwodnicy, drogi itp. Ciekawostka
bo widać że ostro budują – po kilka
wywrotek naraz wjeżdża/wyjeżdża w tumanach
kurzu na/z placu budowy. Ja trochę poczekałem aż kurz opadnie żeby przejechać
;) Bratysławę
zdobywam o 13.30 :) Od czego by tu zacząć? Zaczynam od Slovnaftu,
i dwóch zimnych izo. Węzłem zjeżdżam z wielopasmowej drogi w stronę lasku, i
zalewu który wypatrzyłem. Złote Piaski się on nazywa (Zlate Piesky). Jest część
zagospodarowana turystycznie, jest i część dzika. Mnie rzecz jasna interesuje
ta druga. Druga to las z wyjeżdżonymi szerokimi drogami, zastawionymi przez
masę aut i dzikie plaże. Zapomniałem że mam rower szosowy i wyjebałem na błocie
;) Na szczęście przy małej prędkości, strat na ciele brak, w rowerze tylko
dziabnięta owijka i skrzywiony koszyk na bidon. Ale do rzeczy: druga część
zalewu, ta dzika dzieli się na kolejne dwie części. Druga, ta głębiej to plaża
nudystów/naturystów :D Oczywiście nie wiedziałem o tym, przez przypadek
zajechałem. Zawracam zanim ktoś mnie stamtąd przegoni. Zresztą widoki i tak
nieciekawe, same stare chłopy i jeszcze starsze baby, 50, 60, 70+ ;) Bliżej
położona cześć jest jak sądzę przeznaczona dla normalnych ludzi. I tu
właśnie sprowadziłem rower nad
brzeg i się nieco umyłem i przebrałem, żeby
śmierdzieć trochę mniej. Ok, a więc dochodzi 15ta. Sporo czasu tu straciłem.
Interesujący mnie pociąg odjeżdża po 18tej. Znowu mało czasu na zwiedzanie :/
3h. Nie lubię tak. Tzn. jest kolejny przed 23, ale wtedy w Kralovanach
czekałbym w nocy 1,5h na przesiadkę, w Trzcianie byłbym o 5.30 rano, a w Rabce o
8mej. Tym razem nie mam chyba siły na dwie noce pod rząd włóczenia się. Odpada.
Wracam wcześniejszym i muszę te 3h spożytkować jak najlepiej, jak najwięcej
zobaczyć. Słynny most już widziałem, więc takim celem must see na dziś jest
Zamek. Ale tak z bliska chcę go zobaczyć. Kieruję się więc w kierunku centrum.
Bratysława to duże (jak na Słowację) miasto, 400tys. z hakiem. Coś jak Gdańsk
albo Szczecin. Więc długo będę jechał do tego centrum. Blokowiska, centra
handlowe,
biurowce. Co zwróciło moją uwagę najbardziej. Wydaje mi się że
już wiem. Już wszystko wiem. Owszem na Słowacji jest bieda, jest takie trochę
zacofanie, taka wciąż postkomunistyczna rzeczywistość. Myślałem że to jest
wszędzie w tych małych miasteczkach, ale że Stolica jest odpicowana. O tym że w
Bratysławie jest to samo dowiedziałem się tydzień temu, wracając z Wiednia. Ale
to chyba jednak nie jest bieda. To jest taka nasza Słowiańska bylejakość, Słowiańskie
„jakośtobędzie”, tutaj w wydaniu ekstremalnym, bo w wykonaniu Słowackich Słowian.
Dlaczego tak sądzę? Bo tramwaje nowe, autobusy nowe (4-osiowe!), biurowce wysokie,
estakady, mosty z rozmachem jak w Ameryce, auta też niczego sobie. Ale te
chodniki… To jest zlepek połatanych, poklejonych, połaci, łat, plam, placków
różnego rodzaju i koloru asfaltu i betonu. Z łączeń których wyrasta sobie trawa
i chwasty. Jak gdzieś brakło asfaltu to wsadzili kilka kostek Dauna. I tak jest
wszędzie, w każdym mieście, tak jest też w Bratysławie. Dla porównania w Wiedniu miałem wrażenie że robotnik przed położeniem każdej płyteczki, każdej kosteczki kilka minut myślał jak ją położyć żeby wyszło to jak najlepiej. Może po prostu tu się
nie zwraca uwagi jak to wygląda, ważne że działa. Że jest utwardzona
nawierzchnia i że da się po tym chodzić. Tak to widzę. Dobra, koniec wymądrzania
się. Zbliża się burza, docieram w okolice wzgórza zamkowego. Wzgórze jest
wielkie, znajduję się na nim nie tylko zamek a cała dzielnica miasta. Ulica
pnie się naprawdę stromo do góry, w końcu jest zamek. Na dziedziniec wjechać
rowerem nie można ale znajduję fajną miejscówkę na
zdjęcie. OK, zamek
zaliczony, do pociągu 2h, burza chyba się rozmyśliła i nie chce przyjść. Czasu
w sam raz żeby wrócić na dworzec dłuższą drogą, potem coś zjeść i kupić
bilety. Jadę wyżej, poszukać szczytu tego wzgórza, bo zamek nie jest bynajmniej
w najwyższym jego miejscu. Ulica, z siecią trolejbusową pnie się wyżej. Po
obu stronach domy, lub raczej wille. Trudno się dziwić, reprezentacyjna
dzielnica. W końcu jest – droga osiąga
maksymalny punkt, wyżej się nie da.
Szukam jakiegoś punktu widokowego na miasto ale nic nie ma, wszystko ogrodzone
i zabudowane domami. Kawałek dalej, na zjeździe,
znajduję. W prześwicie między
domami można zobaczyć piękną
panoramę niżej położonych dzielnic, z górującymi
kilkoma wysokościowcami. Kontynuuję stromy
zjazd, i jadę na Hlavną Stanicę. Taki sam nieład i bałagan jak wszędzie. Coś tam jem, kupuję
listoki (bilety), odganiam się od Cyganów (kilkuletnia dziewczynka prosi o
papierosa…) i pakuję do właściwego pociągu. Coś jak
InterCity, z Bratysławy do
Koszyc, ja wysiądę w Kralovanach. Podróż mija miło i przyjemnie, lubię jeździć
pociągami, a Słowackimi pociągami to już w ogóle, taka egzotyka trochę, nowość
dla mnie. W
Kralovanach ciemno, pociąg do Trzciany już czeka. Taki spalinowy
szynobus właściwie, jakich pełno na SK/CZ. Tyle że nie taki śmieszny, malutki,
dwuosiowy a trochę większy, przegubowy. Frekwencja niska, wstawiam rower
na tył
i również jedzie się fajnie. Coś tam próbowałem się zdrzemnąć ale w ogóle nie
chce mi się spać. Wpół do dwunastej jestem w Trzcianie. Znajomy rynek, ładnie
iluminowany
Hotel Rohac. Do Rabki 40+km, krajową 7ką, przez Jabłonkę. Ależ mi
się nie chciało tego jechać. Nie żebym był zmęczony, po prostu mi się nie
chciało. Powroty do domu na kołach są po prostu nudne, dołujące, demotywujące, dlatego nie jeżdżę pętli tylko z pkt A do B i wracam pociągiem. Chcąc mieć to jak najszybciej z głowy mocno tu przycisnąłem,
zapuściłem jakiś energetyczny bit i jakoś szły te km. Na zachodzie coś tam się
błyska, burza mnie nie dopada, ale deszcz tak. Przeczekuję go na przystanku.
Ten odcinek zawsze mi się strasznie dłużył. Na szosówce dłuży się nieco mniej.
W końcu jest
Rabka i standardowy kryzys na ostatnim podjeździe. Kilka km i 200m
UP pod kwaterę, to jest najbardziej niszczący fragment, ta końcówka. W łóżku
koło 3.30. Oczywiście włączył się pies i obudził gospodarzy…
Udana trasa, Bratysława poprawiona. Pogoda jakoś dała radę.
Deszcz przeczekałem 3 razy, burzę 1 raz, nie zmokłem w ogóle. Samego zwiedzania
stolicy trochę mało, ale jeszcze tu przecież wrócę. Ten urlop pozwolił mi
zregenerować się. Pomijając więcej czasu na spanie to fajnie się rozłożyły
przerwy na reperację pomiędzy trasami. Zamiast dwóch tras w dwa kolejne
weekendy była jedna trasa, pośrodku tygodnia. Dzięki temu zamiast 4-5 dni na
regerancję pomiędzy kolejnymi trasami (mało…) mam 7-9 dni.
Wiedeń – V
Bratysława – V
Budapeszt – X
Praga – X
Berlin – X
Tak to na dzisiejszy dzień wygląda :)
6.25 (wt) - 3.30 (czw)
AVS 18,2
Kategoria ^ UP 3500-3999m, > km 400-499, Powrót pociągiem, Rabka 2019
Wiedeń :)
d a n e w y j a z d u
608.64 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:30.0
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:5500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/19ebZXhdodRtk6Qq7
Wjaśnienie dlaczego wyszło mi 600km a nie 400:
Krk - Wiedeń (+błądzenie) 460km
zwiedzanie 40km
pociąg Wiedeń - Bratysława
Bratysława kilka km
pociąg Bratysława - Żylina (spóźniony)
pociąg Żylina - Skalite
Skalite - Zwardoń 10km
pociąg Zwardoń - Pszczyna
Pszczyna - Krk 90km
To jest jedna całość, miałem max 30min drzemki.
Po bardzo dobrym maju (deszczowym maju) – 1500km, rekordowym
czerwcu (2440km) i mocarnej pierwszej połowie roku (8k) przyszedł nijaki
lipiec. Jakaś tam przejażdżka do Opola, potem deszczowy weekend na warsztacie.
Po dwóch dekadach miesiąca na liczniku żenujące 400 km. Czas to zmienić, pora
odbić się od dna!!!
Wiedeń, Budapeszt, Praga, Bratysława… W kolejności od
najbardziej niesamowitego. Właśnie mi się przypomniały. Zagraniczne cele na ten
sezon, czas najwyższy się za nie zabrać. Od czego by tu zacząć? Odpowiednio
400+, 400+, 500+, 400+ km. Ostatnio otwarta została pewna furtka. A właściwie
to wypie*dolona z hukiem wielka brama. Mianowicie. Pierwszy raz wracałem z
zagranicy pociągiem. Dokładnie to ze Słowackich
Koszyc. To była jakaś taka moja
wielka obawa, strach, który należało przełamać. ZERO PROBLEMÓW było z tym
powrotem. Ok, obawa przełamana. Do tego potrzeba odbicia się od dna,
wkurwienie na słaby miesiąc, 100% regeneracja i nadmiar sił który trzeba w
jakiś sposób wyładować. Lecimy z Wiedniem ;) A jak się uda to i Bratysława
wpadnie. Do Wiednia drogi są dwie:
- Przez Słowację, niecałe 400, ale po górach.
- Przez Czechy, 400 z hakiem, po pagórkach.
Jako że wiedziałem że z tych 400 raczej 500 się zrobi
wybrałem pierwszą opcję. Plan powrotny zakładał po zwiedzaniu Wiednia
dociągnięcie do Bratysławy (kilkadziesiąt km) i stamtąd powrót pociągiem:
Bratysława → Żylina, Żylina → Zwardoń, Zwardoń → Kato, Kato → Krk. Wg planu 4
pociągi. Czy się uda? Jak widać po kilometrażu – nie udało się ;) Ale po kolei:
Nie najgorzej (niecałe 7h) wyspany, sobotnim, lekko
pochmurnym, ciepłym rankiem wyruszam na podbój Europy. A raczej EUROPY :) Na
pon. wzięty urlop, więc czasu a czasu. Wypoczęte niejeżdżeniem nogi lekko kręcą
i sprawnie łykam kolejne km. Skawinka, Zator i na Andrychów. Nie bardzo wiem co
napisać więcej o tym pierwszym kilkudziesięcio-km odcinku, który znam na
pamięć.
Wypogadzające się niebo, rosnący skwar, podekscytowanie i rzecz jasna lekki
strach rozpoczynającej się właśnie kolejnej wielkiej przygody :) No ok,
coś tam się znajdzie ciekawego, nawet i po drodze do Andrychowa:
- Przygotowania do
Bożego Narodzenia – przezorny zawsze
ubezpieczony.
-
Charakterystyczny przystanek. Zawsze robię tu zdjęcie
gdy jadę na Czechy. Dziś z tą jednak odmianą że paluch pokazuje nie „dobre
rano” a „
guten tag” :)
- W
Andrychowie rzecz bardzo przydatna a rzadko spotykana –
kranik z wodą. Można zmyć z siebie część brudu przed nałożeniem kolejnej
warstwy kremu z filtrem. Zamiast kłaść krem na poprzednią warstwę, z wklejonym
pyłem, piachem i małymi muszkami ;)
Z Andrychowa krajówką na Kęty. Z Kęt (Kętów?) bokami przez
Kozy, największą wieś w Polsce (niemal 13tys. mieszk.!). Po drodze przyjemny
leśny odcinek, z wypasioną
kapliczką po drodze przy której zawsze zatrzymuję się na
odpoczynek. I pierwszy
dobry omen że się uda :) Tam gdzie kiedyś przybył Jan
III Sobieski z odsieczą, tam teraz przybywam ja, z rowerem. A raczej na rowerze
:) Stolicę Podbeskidzia, B-B przelatuję tranzytem – nie ma czasu na jakieś
ryneczki, ławeczki i inne zwiedzania. Robię tylko zakupy i czem prędzej
wylatuję na Cieszyn, drogami
nie zawsze nadającymi się na szosówkę. Upał
wzrasta coraz bardziej, zachmurzenie na górami
takoż. Na szczęście przez te
góry nie będę jechał. Droga (stara krajówka) na Cieszyn jest mocno pagórkowata
i wyeksponowana na słoneczny żar, drzew brak. Dłuższą chwilę umieram więc sobie
na przystanku. Z miasteczek po drodze –
Skoczów. O wojennych wydarzeniach z
tego miejsca przypomina powiewająca tu chyba zawsze Polska flaga. Droga
przeplata się z idącą równolegle ekspresówką, wiodąc raz jedną, raz drugą jej
stroną. Na południu ciągle majaczą wysokie szczyty Beskidu Śląskiego a potem i
Śląsko-Morawskiego. Jak już pisałem przez takie góry dziś jechał nie będę, co
nie oznacza bynajmniej że będzie płasko. Bo nie będzie. Hopki, zmarszczki,
wzgórza i wyżyny towarzyszyć mi będą od Andrychowa, przez całe Czechy, prawie
do Wiednia. Drugi
dobry znak i jest Cieszyn. Miasto tak zabytkowe że bruków to
tu chyba jest więcej niż asfaltu. Jadę na szosówce więc taka nawierzchnia nie
jest szczytem moich marzeń. Granicę przekraczam ok. godz. 17. Teraz to się
zacznie :) Ahoj Przygodo! Czeski Cieszyn zwiedzam tylko przejazdem, czytając
śmieszne napisy i inne szyldy ;) Póki co nawigacja jest prosta – drogą number
648 na Frydek-Mistek. Drugi raz umieram na przystanku – tym zaprzęgam do
działania adekwatne do stopnia zmęczenia środki – Level Upa z
kosmicznymi
dawkami spotykanych w energetykach substancji. Prawdziwy Mocarz. No dosłownie,
działa to jak sok z gumijagód, momentalnie stawia człowieka na nogi :) Z nowymi
siłami ruszam dalej, przez kolejne wioski i miasteczka coraz śmielej
zapuszczając się w ciekawą Czeską krainę. Jest i Frydek-Mistek. Miasto
(po)przemysłowe, jak całe zresztą okolice Ostravy. Kopalnie, opuszczone fabryki
itp. Nadłożyłem tu lekko drogi – skręciłem na Stare Mesto. Myślałem że to jakaś
starówka, rynek, centrum Frydka a to tymczasem miejscowość o takiej nazwie… W
zamian za to odpocząłem nad ładnym
zalewem. Myślałem nawet czy się w tej
wodzie nie ochłodzić (jacyś tam ludzie się pluskali) a czysta to ta woda nie
była (glony)… A dolegliwości dermatologiczne to ostatnia rzecz jaka mi jest w
trasie potrzebna. Już wolę być brudny niż swędzący. Od Frydka do Jicina
będą jechał bocznymi drogami idącymi równolegle i przeplatającymi się z
autostradą. Jest już wieczór (pierwszy wieczór), robi się więc i przyjemnie
chłodno. Za wyjątkiem małego błądzonka w Priborze sprawnie i szybko będę tymi
dróżkami nawigował. Jeśli sugerować by się w 100% znakami to kilkaset metrów
przejechałem
autostradą ;) Ale to był po prostu remont i jedna jezdnia w obie
strony z ograniczeniem do kilkudziesięciu na godz., nie dało się tego nijak
ominąć. W międzyczasie odkrywam że zgubiłem kluczyki do zapięcia… Miałem taki
mały, zgrabny łańcuszek Abusa, którym przypinam rower gdy muszę na 3 min
wejść do większego sklepu. No to mam teraz mały zgrabny łańcuszek Abusa
bez kluczyków. Super. Tzn. kluczyki były dwa, i zawsze woziłem dwa (jakby się
jeden złamał), spięte ze sobą… Głupota. Tzn. trzeba było wozić dwa ale mieć je
osobno. Kiedyś to się zemści, jak zgubię portfel - bo pieniądze, kartę i
dokumenty też wożę wszystko w jednym miejscu… Jak zgubię to zostanę bez
niczego. Muszę to zmienić i mieć trochę pieniędzy pokitrane gdzieś w sakwie i w
kieszeniach spodni albo coś. (Minęły 3 tyg. od trasy… dalej nic z tym nie
zrobiłem). Taka jednak drobnostka nie jest w stanie zepsuć radości z trasy. W
Jicinie już noc. W ostatniej chwili robię zakupy na
stacji – zamykają o 22. Ot
całe Czechy (Słowacja podobnie). W Polsce ciężko znaleźć stację dużej sieci
która by nie była 24/7. Na rynku ładnie podświetlany
zegar i zgiełk nocnego
życia, więc z drugiej strony nie taka znowu dziura. Od Jicina ładnych kilkadziesiąt
km to odcinek który nazywam zwyczajowo „odcinkiem trudnym nawigacyjnie”. Tzn.
drogi inne niż dwu/trzy cyfrowe, do tego w środku nocy. Trzeba uważać na każdej
krzyżówce, każdym rozstaju. Minuta zaoszczędzona na sprawdzeniu GPSa może się
zemścić 20ma minutami jazdy z powrotem ;) W tej ciemnej bezkresnej pustyni
Czeskiego interioru ( ;) ) wyróżnić mogę następujące punkty orientacyjne:
-
Hustopece nad Becvou - jakieś
wesele + kolejny
ZNAK! Kompletnie tego nie planowałem, wziąłem pierwsze lepsze
wafelki z regału a tu znowu ten cholerny Wiedeń :D
-
Bystrice pod Hostynem – dziwny pomnik, i jeszcze
dziwniejsze czeskie piosenki imprezującej młodzieży ;)
-
Holesov – ładna fontanna i ładny rynek.
I tak minęła ta noc (pierwsza
noc) w trasie. Tak, czyli szybko, lekko i przyjemnie, zero problemów z
sennością. Ogólnie zero kryzysów, sama radość z trasy, jechało się lepiej
niż za dnia. Wschód Słońca w Hulinie.
Malowniczy, podobnie jak i tego typu dekoracje – doniczki z kwiatkami na mostkach… W Czeskich, Słowackich i Węgierskich
miasteczkach można takie spotkać. W Polsce dla zabawy wrzucili by te doniczki
do rzeki… Ogólnie poziom wandalizmu jest w tych krajach o wiele niższy
niż w Polsce. Widać to po przystankach autobusowych i wszelkiej innej
małej architekturze, koszach na śmieci, znakach, ławkach… Wiele z tego typu
rzeczy jest tam zniszczona zębem czasu, po prostu zużyta ze starości a nie
zdewastowana.
Kromeryż. To już sporo większe miasto. Z ciekawostek: nawet toy-toye są tu ładniejsze niż w PL – dla mężczyzn zielony, dla kobiet różowy :)
Da się? Da się. Poza tym któraś tam z kolei
kolumna z figurą świętego – w
Czechach tego cała masa. Zegar natomiast
nietypowy – minutnik jest pod spodem,
osobno. Dalsza część trasy to tężejący znowu upał, stromiejące podjazdy w
ostrym Słońcu, problemy ze znalezieniem otwartego sklepu, majaczące gdzieś na
horyzoncie
ciemne chmury. Generalnie narastający coraz bardziej kryzys. Picie
się skończyło. Z jedzenia mam galaretki jeszcze z Biedronki ale na samą
myśl o nich chce mi się wymiotować. Za słodko, od doby nie licząc kilku bułek
jem i piję same słodkie rzeczy. Wmuszam w siebie jednak kilka tych galaretek,
żeby do końca mnie nie odcięło. W końcu jest.
O A Z A. Tzn. stacja z barem. Mało
tego: otwarta stacja z barem! Otwarta stacja z otwartym barem!!! Bo w Czechach to wcale nie takie oczywiste.
Zamawiam pierwszą lepszą pozycję z menu. Nie wiem co to jest, okaże się. Wiem
tylko że „hranulky” to frytki a „czaj” - herbata. No i jest. Wygląda jak jakaś
ryba w panierce ale to „
zasmażany syr”. Bardzo dobre, i co najważniejsze –
NIE SŁODKIE. Herbata też rzecz jasna bez cukru. Kupuję jeszcze bułki z czymśtam
(niesłodkie) na drogę i jestem w stanie jechać dalej. Przynajmniej tak mi się
wydaje. Poooodjazd. Nie, nie jestem w stanie jechać. Jest lipa. W przenośni,
jak i dosłownie. Dosłownie bo
drzewo w cieniu którego kładę swoje zwłoki to
rzeczywiście jest lipa. Cóż za zbieg okoliczności. Po 1,5h jedzenia, drzemania,
przywracania właściwej temperatury ciała jestem wreszcie zdolny do jazdy.
Postaram się nie popełnić drugi raz tego błędu – nie jeść za mało, nie
jeść za słodko. To że jadę dalej nie oznacza bynajmniej że jest lekko – bo
nie jest. Pagórki i pełna lampa – zero drzew przy drodze, same pola uprawne.
Każdy natrafiający się raz na sto lat świetlnych zagajnik przeznaczam na chwilę
przerwy. Chmury które widziałem już rano teraz
widzę jeszcze bardziej. Jest
koło południa, gdy docieram do
Kyjova. Idealna godzina na dotarcie do miasta.
Bo zdążyłem tylko coś kupić na stacji i rozpętała się burza.
Skitrałem się w
podcieniu jakiegoś sklepu i z 45 minut czekałem aż przejdzie. Po czym ruszyłem
dalej, w kierunku Polski. Dokładnie tak :) Skręciłem w drogę 422 ale w złym
kierunku, wskutek czego nadłożyłem 13*2=26km. Skorygować się tego w żaden
sposób nie dało, trzeba było zawracać po śladzie. Ależ się wtedy wkurwiłem.
Może nie będę opisywałem tego co tam się działo, tylko przeskoczmy kawałek
dalej z relacją, jak już mi przeszło. Plus tego taki że bardzo zdenerwowany
człowiek ma bardzo dużo siły. A więc po 2h jestem dokładnie w tym samym miejscu
co byłem, w Kyjovie. Po burzy przez pewien czas było pochmurno i przyjemnie
chłodno, ale to oczywiście stan przejściowy, bo Słońce znów zaczyna operować. W
Hovoranach pomnik
Krecika, winogron (?) i studnia, z której pomocą zmywam z
siebie część brudu (przed kolejną warstwą kremu z filtrem).
Cejc to z
kolei kilka km nieprzyjemnej, brukowej nawierzchni. Emocje rosną, od
austriackiej granicy dzieli mnie już tylko ~30km. W
Cejkoviach próbuję kupić
lody ale mi się to nie udaje, nie rozumiem co Pani do mnie mówi. Za dużo opcji,
smaków było do wyboru, muszę poszukać czegoś z prostszym menu. W Podivinie nie
tylko udało mi się kupić lody ale i drugi w trasie niesłodki, ciepły posiłek :)
Jest bar.
Bar dla bikerów. Niekoniecznie takich jak ja, ale mnie też obsłużyli
;) Wybrałem na chybił trafił, i wylosowałem jakieś mięso. W sosie, z żurawiną i
czymś co w Polsce nazywa się „pyzy”, tylko że większe, pokrojone w kromki, i
lepsze. Ale byłem tak zmęczony i głodny że podejrzewam że bez znaczenia co bym
wybrał to i tak by było dobre. Ostatnie miasteczko na Czeskiej ziemi to
Valtice. Jakiś tam rynek z jakąś tam kolumną, standard. Nie zwracam na to
już większej uwagi bo od Austrii dzielą mnie pojedyncze km. Z tyłu nadciąga
kolejna
burza ale ani myślę tu czekać. Ja chcę do Wiednia! Wciągam stromy
podjazd za miastem, lada chwila powinna być granica. Dziwi brak tablic, często
takie są - że za 3, czy za 1km będzie takie a takie państwo i unijne gwiazdki
dokoła. Tu nie ma nic co by świadczyło że za chwilę zacznie się inny kraj. W
końcu jest! Odnajduję opuszczone, zdezelowane
przejście graniczne. Jednak to że
mi się udało, że to dzieje się naprawdę, dociera do mnie kawałek dalej, gdy
mijam wielką
tablicę z austriacką flagą. Radości nie było końca :) Jeszcze kilka lat temu w najfajniejszych snach nie udało mi się dotrzeć do Austrii, dziś docieram tu nie w śnie, a na jawie :) Mając w
nosie nadciągające burzowe chmury ładną chwilę poświęciłem na zrobienie fajnej
fotki. W końcu nie codziennie dociera się na rowerze z Krakowa do Austrii ;)
Gdy już nacieszyłem się tą chwilą ruszam dalej. Jest mocno w dół. Szybko
zlatuję więc do pierwszej miejscowości. Schrattenberg. Budownictwo bardzo
oryginalne. Pełno małych, malutkich, czasem wręcz
mikroskopijnych (jedne drzwi
+ jedno okienko), przyklejonych do siebie domków. Często rozdzielonych
schodkami… prowadzącymi na ogródek na dachu O.o Za miastem krajobraz podobny co
w Czechach, czyli bezkres
pól uprawnych wyściełających pagórkowaty teren. Z tą
jednak różnicą że tu królują sady (
winnice?) oraz słoneczniki. Sięgające po
horyzont pola żółto-czarnych
kwiatów. Burza została gdzieś w tyle, przede mną
niebo ciemniejące tylko z powodu zbliżającej się nocy. Drugiej nocy. Za
jasności zdobędę jeszcze Hernrnrncośtamcośtam oraz
Poysdorf. W tym drugim
podobna co w Czechach kolumna (tylko bardziej zdobiona) oraz widok przy którym
serce mocniej zabiło –
pierwszy drogowskaz na Wiedeń!!! Co prawda tą drogą
(autostradą) tam nie pojadę, ale pierwszy drogowskaz jest. Ja pojadę drogą
nr 7, czyli chyba jakiś odpowiednik polskiej krajówki. Po austriackich, gładkich
asfaltach sypie się naprawdę pięknie ;) Zacząłem się tylko zastanawiać czy te
idące równolegle po obu stronach drogi asfaltowe alejki to nie są czasem
ścieżki rowerowe? Nie są one jednak w żaden sposób oznaczone. Kawałek taką
dróżką przejechałem ale szybko porzuciłem ten plan – są mniej gładkie i trochę
zapiaszczone. Może to po prostu drogi dojazdowe do pól uprawnych. Wszędzie
wokół widać niemiecką (w tym przypadku austriacką) solidność. Znaki drogowe
mają taką ramę z rur że największa wichura ich nie ruszy. Asfalty – już
wspominałem. Do tego np. ronda są często betonowe, betonowa była też autostrada
nad którą przejeżdżałem. Linia energetyczna – w nocy cała miga czerwonymi
lampkami. No właśnie, jest już noc. Gwieździsta, dość ciepła i przyjemna.
Wiatr ustał, za to od wieczora towarzyszy mi niesamowity koncert – świerszczy,
koników polnych (?). Wiadomo o co chodzi. Ale moc i euforia jakoś się kończy i
zaczyna się kryzys. Senny kryzys. I tu mały zgrzyt – jadę chwilowo przez
odludny teren i nie ma żadnego przystanku, żadnej ławeczki. Aż sobie na jednym
podjeździe usiadłem na asfalcie, wciągnąłem energetyka i zamknąłem na chwilę
oczy. Trochę lepiej. Na jakiś, nie za długi czas, wystarczy. Oby do ławeczki.
Tej jednak ani widu ani słychu. Tak że w końcu zapomniałem że chce mi się spać,
i przestało mi się chcieć spać. Z większych miasteczek Mistelbach, poza
tym ileś tam cośtam-dorfów. Odnoszę wrażenie że połowa miejscowości tutaj
kończy się na -dorf, ¼ na -berg a reszta inaczej :D Nie bardzo pamiętam ten
fragment trasy, wszystko zlewało mi się już w jedną całość. Same -dorfy,
-bergi, a Wiednia jak nie było tak nie ma. W końcu senność łapie mnie na dobre
i z pół godzinki z przerwami drzemię na ławeczce na przedwiedeńskich
przedmieściach. A tak wygląda
austriacki przystanek :D Brakuje tylko jakuzzi i
łóżka wodnego :D Pół godziny takiego kimania i energia wraca, ze zdwojoną siłą. Ileś skrzyżowań i rond
(betonowych rond) dalej wreszcie JEST.
W I E N. No tu to już w ogóle mi się
spać nie chciało ;) 3 w nocy. Czyli idealnie. Pozwiedzam sobie to wielkie
miasto trochę nocą, a trochę za dnia. Prosta jak drut droga opada w dół, na
horyzoncie majaczą migające na czerwono światła, zapewne drapacze chmur. Mijam
kolejne skrzyżowania, kolejne wielkie (większe niż w Krk ;) ) gmachy coraz
bardziej ekscytując się tym co się właśnie dzieje. A dzieje się to, że to o
czym jeszcze kilka lat temu mogłem tylko poczytać i pomarzyć. Dziś sam takie
coś jeżdżę i sam mogę o tym pisać :) Ileś skrzyżowań, gmachów i nic mi
niemówiących niemieckich szyldów dalej docieram do mostu, którym przekraczam
Dunaj. A raczej jedną z jego odnóg. Potem kawałek bulwarem, i drugim mostem do
starej (chyba) części miasta. Tak właściwie to nie wiem gdzie jechać, nie wiem
co ze sobą zrobić. Wszystko takie wielkie, takie ciekawe, takie inne.
Wymyśliłem: zwiedzając po drodze będę kierował się w stronę dworca. Dworca. HAUPTBAHNHOF
znaczy się. Tam obczaję temat powrotu pociągiem, kupię bilety i pozostały do
odjazdu czas poświęcę na zwiedzenie. Od jakiegoś czasu wiem już bowiem że nie
będę miał sił ani chęci kręcić kilkadziesiąt km do Bratysławy. Podjadę tam
pociągiem, zwiększając tym samym ich ilość potrzebnych do powrotu do pięciu ;)
Budzi to pewne moje obawy. Na razie staram się tym nie przejmować, zwiedzam
sobie. Nie ukrywam że najbardziej kuszą mnie drapacze chmur. Te migające gdzie
wysoko czerwone lampki działają na wyobraźnię. Na zdjęciach oczywiście nic nie
widać. Jakiś tam jeden
wieżowiec zaliczyłem. Minąłem dworzec, całkiem spory.
Ale to nie ten. To nie HAUPTBAHNHOF. HAUPTBAHNHOF jest widocznie jeszcze
większy. Dwie ciekawostki które na razie zwróciły moją uwagę:
- budki
telefoniczne O.o Jest ich dużo, na monety, Eurasy.
Ale pewnie nikt nie używa – jak wszedłem do jednej do głowy przykleiła mi się
pajęczyna ;)
- ścieżki
rowerowe. O tak. To
jest prawdziwa ciekawostka Wiednia. Wąskie i jednokierunkowe. Ale to można zrozumieć.
To nie jest zbudowana pod wojnie od zera Warszawa, gdzie ulica od budynku do
budynku ma 100m szerokości. To jest zabytkowe miasto i tu jest tylko 50m ;) A i
tak wszystko udało im się tu upchać: jezdnię, torowisko tramwajowe, zejście do
stacji metra, chodniki, pas zieleni z pięknymi platanami i rabatkami z
instalacja zraszającą (umyłem się trochę ;) ) dodatkową uliczkę z
miejscami parkingowymi i właśnie ścieżki rowerowe. Wąskie, jednokierunkowe ale
idealnie gładkie, perfekcyjnie oznakowane, łagodnie wyprofilowane zakręty,
zachowana skrajnia wobec wszystkiego, najmniejszy listek platanu nie muśnie
głowy. Pustymi (noc) jezdniami ciśnie się pięknie ale nieco wolniej, ścieżkami,
też fajnie. Tą sielankę zwiedzania przerywa kontrola Polizai. Tzn. miłej (i ładnej, Austriaczki nie są brzydkie) Pani Policjantce coś nie pasuje. Już myślałem że
brak dzwonka, zdjęty kask albo co gorsza moja jazda po jezdni. Po chwili
dogadaliśmy się po ang.: „It’s too bright!”. Znaczy się Walle za mocno mryga
diodami :DDD Przełączyłem na tryb stały i było OK. Uff :) To chyba najlepsza
rekomendacja tej lampki – świeci tak mocno że aż za mocno. Ileś
pomników,
przecznic i drrrogich samochodów dalej wreszcie jest. HAUPTBAHNHOF. No naprawdę
spory – pociąg odjeżdża stąd średnio co jedną minutę ;) Dłuższe dłubanie w
telefonie i już wiem, już wszystko wiem. Pociagi do Bratysławy oczywiście
jeżdżą. Początkowo trochę przeraziło mnie że do Bratysławy Hlavnej Stanicy
(Głównej) są po 2-3 przesiadki. Ale chwilę później już wszystko obczaiłem – wystarczy
mi pociąg do Bratysławy Petrzałki (taka stacja). Z Petrzałki do głównej stacji
jest raptem kilka km i godzina czasu, przeturlam się na rowerze przy okazji
zwiedzając coś niecoś. Bez problemu kupuję bilet na REX (Regional Express),
odjazd 9.45. Tak mi wyszło, że to musi być ten pociąg jeśli chcę zdążyć na
wtorek do pracy (jest poniedziałek rano). Mam więc niecałe 4h na zwiedzanie.
Mało, ale co zrobić. Wyznaczyłem sobie 3 cele must-see, w kolejności od
najważniejszego:
1. Opera Wiedeńska
2. 250m wieżowiec, najwyższy w Wiedniu i całej Austrii
3. Dunaj (w nocy niewiela było widać)
+ co się trafi po drodze
Jadę więc w poszukiwaniu Opery.
Po drodzę zwraca jednak mą uwagę co innego – wystająca zza budynków wysoka i
smukła wieża. Coś jakby minaret? Po objechaniu dookoła okazuje się jednak że to
świątynia Chrześcijańska. Oprócz tych wież (dwie były) wyróżniają ją
rozmiary,
i wielka fontanna obsadzona palmami O.o Wielkie
gmachy, monumentalne pomniki,
nowoczesne biurowce – nie zliczę ile tego było. Więc zamiast tego może jeszcze
trochę o niemieckiej (w tym przypadku austriackiej) solidności: oprócz tego perfekcyjnego
zagospodarowania przestrzeni miejskiej perfekcyjna jest też jej
jakość wykonania. Dosłownie, ma się wrażenie że przed położeniem
każdej najmniejszej kosteczki bruku, najmniejszej płytki chodnikowej robotnik
przez 5 minut myślał jak ją położyć żeby było dobrze. Tak to wszystko idealnie
do siebie pasuje i jest tak trwałe. Przykład pierwszy z brzegu – jakiś remont,
deski położyli. A ich brzegi
wyrównali asfaltem żeby ktoś się przypadkiem nie
potknął. Kawałek dalej inny remont, zdjęcia nie zrobiłem, ale aby nie uszkodzić
pni drzew otoczyli jest drewnianymi koferdamami, kuferkami. W Polsce by
obłożyli kilkoma dechami i drutem powiązali. Na takich właśnie rozkminkach mija
mi zwiedzanie Wiednia. Jakie to wszystko wielkie i jak solidnie zrobione. Mijam
inną (wielką, a jakże)
fontannę i wreszcie jest – Opera Wiedeńska. Nie bardzo
jest jak zrobić dobre ujęcie, a i też nie chciało mi się za bardzo szukać –
inne cuda czekają. Więc takie tylko wyszło, „żeby nie było, że mnie nie było”.
Opera zaliczona. Dwa pozostałe cele – wieżowiec i Dunaj – są koło siebie, tzn.
biurowiec jest zaraz na drugim brzegu rzeki. Już go widzę
w oddali. Najpierw
jadę ścieżkami a potem mi się znudziło i na wielki (2x3 pasy) most wlatuję
jezdnią. Widok z przejazdu tym mostem zapiera dech w piersiach. Zdjęcia nie
zrobiłem (nie będę stawał na dwupasmowej drodze) ale w necie znalazłem.
Normalnie jakbym do Nowego Jorku wjeżdżał :D Wieżowiec jak i całe to centrum
biznesowe robi
wrażenie. Mógłbym cały dzień jeździć w te i we wte i oglądać te
cuda ale trzeba wracać na pociąg. W drugą stronę jadę mostem tak jak się
powinno jechać – pod jezdnią są chodniki i ścieżki rowerowe (+ linia metra).
Opera,
wieżowiec, Dunaj też zaliczony. Po drodze na dworzec jeszcze raz
fontanna, tym razem z
tęczą i ta wielka pomniko-obelisko-kolumna. Kupuję
jeszcze precle na drogę – ceny takie same jak w Polsce. Tylko że waluta inna ;)
Zamiast 1zł - 1Eur ;) Pociąg przyjeżdża rzecz jasna punktualnie ale wcale nie okazuje się być żadnym
ekspresem tylko odpowiednikiem nowoczesnych polskich
Regio. Miejsce siedzące –
na schodach. Ale to akurat najmniej ważne. Ważne że jedzie i że powoli
przybliża mnie do Krakowa, że powoli wracam do domu. W Bratysławie do przejechania
mam kilka km, ze stacji na dworzec główny. Niby wszystko fajnie, przejeżdżam
przez słynny most, w oddali
Zamek Bratysławski. Są wysokie wieżowce i jakieś
tam zabytkowe centrum. Ale widać jednak tą Słowacką biedę – przy wejściu do
nowoczesnego biurowca jest przejście dla pieszych. A przy tym przejściu
sygnalizator postawiony chyba jeszcze za poprzedniego ustroju – sama rdza, gdzieniegdzie placek lakieru. Nie żeby mi to przeszkadzało, bo lubię
zaściankowo-górsko-zadupiaste Słowackie klimaty. Takie tylko luźne
spostrzeżenie, myślałem że ta bieda jest wszędzie wokół a stolicę mają
odpicowaną. Okazuje się że nie. Po drugiej stronie Dunaju jeszcze kilka
uliczek, zwracający uwagę budynek w kształcie
odwróconej piramidy i jestem na
Hlavnej Stanicy. Spostrzeżenia podobne co przed chwilą,
dworzec klasy Rzeszowa Głównego, ale jak mówiłem, nie przeszkadza a ciekawi mnie taka egzotyka. Drugi
pociąg, do Żyliny (tzn. Koszyc, ale ja wysiadam w Żylinie) to Słowacki
odpowiednik polskich międzymiastowych TLK/IC. Coś pomiędzy, jeśli chodzi o
standard. Wagony stare ale wyremontowane i z klimatyzacją. No i jest ich tyle
że ciężko zliczyć – miejsca mnóstwo. Jedynym zgrzytem jest tu 9-min opóźnienie
z jakim ten pociąg startuje. A na następną przesiadkę mam pojedyncze minuty.
Jeśli jest skomunikowany to nie problem, poczeka. A jeśli nie to… ;)
No właśnie. Nie poczekał. I cały misterny plan
w pizdu :D Drugi wkurw mnie złapał acz sporo mniejszy niż ten gdy nadłożyłem
26km. Wertując w telefonie słowackie strony szukam alternatywy. Biorę pod uwagę
najróżniejsze opcje, w tym nawet powrót do Krakowa na gumowych kołach z Żyliny. W końcu
wychodzi mi tak: pojadę następnym, za godzinę, nie do Zwardonia a do Skalitego,
to zaraz pod granicą. Stamtąd kilka km na rowerze do Zwardonia. Ze Zwardonia
Regio do Kato, ew. Pszczyny, jeszcze się zobaczy, i końcówka do Krk na rowerze.
W każdym razie na ostatni pociąg z Kato do Krk się nie załapię – odjeżdża 15min
po przyjeździe tego ze Zwardonia. Wdrażam plan B. Wsiadam do następnego vlaku,
w stronę polskiej granicy. Wagonowy zdezelowany złom. Ale to nie jest ważne,
ważne że jedzie i że jestem coraz bliżej Krakowa. I że w
toalecie jest schemat
instalacji wodnej. Już wiem ile litrów wody zabierane jest do spłukiwania
kibla. Tzn. ile było by zabierane, gdyby ta instalacja działała ;) W każdym
razie docieram do
Skalitego. Stąd kilka km i 40min do odjazdu ze Zwardonia.
Sprawdzając dokładnie na GPSie okazuję się że te „kilka km” to 9km, w tym
stromy podjazd. Czyli już tak wesoło nie jest. Daję z siebie wszystko co
najlepsze, cisnąc pod górę z palącymi udami, i zdążam, 4 minuty przed odjazdem.
W Regio o nieco wyższym niż słowackim standardzie podejmuję decyzję że jadę do
Pszczyny. Z Pszczyny jak i Kato tyle samo do domu - ~90km. W w Pszczynie będę
40min wcześniej + nie będę musiał się przebijać przez aglomerację GOPu. (+
nie wpadnę na pomysł zwiedzania Katowic). Tak też robię. Wysiadam w
Pszczynie,
i wypoczęty po pół dnia w pociągach ruszam do domu. Tzn. bardziej wypoczęty niż
gdybym te pół dnia spędził na rowerze. W każdym razie ta ostatnia, szósta, nadprogramowa setka weszła nadspodziewanie lekko. Może to siedzenie na dupie w
pociągach, może bliskość domu, może przebyta właśnie niesamowita przygoda tak
dodawały sił. W Brzeszczach wahałem się czy jechać na Oświęcim czy na Polankę.
Droga podobna. Przypomniało mi się że ta druga opcja jest pagórkowata i już nie
miałem wątpliwości z wyborem. Podjazdów mi już na dziś wystarczy ;) Drugim
plusem jazdy na Oświęcim był Shell i dwie
zapiekanki tam wciągnięte. Jak kiedyś
pisałem – spośród tych odgrzewanych stacyjnych te z Shella są bezkonkurencyjne.
Droga zaczęła dłużyć się dopiero przed Skawiną – ale tam zawsze tak mam.
Czerwone światła kominów elektrowni wydają się nie przybliżać w ogóle. W końcu
jest Skawina, jest i deszcz. Największe uderzenie przeczekuję na przystanku,
gdy słabnie jadę dalej. Potem jeszcze raz lunęło w Kobierzynie. W domu o 2 w
nocy, we wtorek. Za 7 godzin wypadało by być w pracy ;) I byłem, za 7,5h.
Kolejna niesamowita przygoda za
mną. Dystans co prawda rekordowy nie jest ale:
- Rekordowa jest jej
„zagraniczność” - zaliczyłem 4 państwa, poza tym pierwszy raz zapuściłem się
tak daleko od granic PL.
- Rekordowe mogło też być
przewyższenie – z GPSies wychodzi 5,5tys., ale to jest mało dokładny wynik.
- Rekordu ilości pociągów użytych
do powrotu niestety nie pobiłem – tylko wyrównałem wynik z ub. roku. Z Siedlec
też wracałem czterema.
Z innych spostrzeżeń to możliwe
że mniej zmęczył by mnie wariant przez Słowackie góry – podjazdy cięższe ale
więcej lasów, i cienia. A Słowackim kolejom to w sumie jestem wdzięczny za ten
pociąg którego nie było – dzięki nim zrobiłem 600 a nie 500km ;)
Nasunęła mi się jeszcze taka
refleksja że ciężko będzie mi osiągnąć cel bardziej niesamowity od Wiednia. Na
pewno zrobię niejedną dłuższą, bardziej górzystą i cięższą trasę ale nie wiem
kiedy dojadę do czegoś co przebije Wiedeń. Bo Budapeszt i Praga co najwyżej
mogą się z nim równać, a raczej są trochę pod nim w hierarchii.
/EDIT: Właśnie znalazłem taki
cel, który przebije Wiedeń ;) Szczegółów na razie nie zdradzam.
7.35 (sb) - 2.00 (wt)
Nowe gminy: 1
Śląskie: 1
Rajcza
Zaliczone szczyty:
Beskid Śląski:
Przeł. Przysłop (Przeł. Myto) 701
Kategoria ^ UP 5000-5999m, > km 600-699, Powrót pociągiem
Chillout 2
d a n e w y j a z d u
229.11 km
0.00 km teren
h
Pr.śr.: km/h
Pr.max:0.00 km/h
Temperatura:27.5
HR max: (%)
HR avg: (%)
Podjazdy:1500 m
Kalorie: kcal
Rower:Zapierdalacz
https://photos.app.goo.gl/oXYt2HTRDY2A6b3N7
6.40 (6.07) - 10.40 (7.07)
Kategoria ^ UP 1500-1999m, > km 200-249, Powrót pociągiem