Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2025

Dystans całkowity:2722.70 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:388.96 km
Więcej statystyk

Bratysława

d a n e w y j a z d u 400.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 28 sierpnia 2025 | dodano: 04.09.2025



https://connect.garmin.com/modern/activity/20221659721
https://connect.garmin.com/modern/activity/20221676465

https://photos.app.goo.gl/a4F3kAuSKBQy3E1DA

Na ostatnie (?) w tym roku uderzenie upałów trzeba zaplanować jakąś traskę. Pewną trudnością jest tu silny halny, tj. wiejący z południa Europy wiatr. Przeglądam prognozy, wykresy, i mam dziwne pomysły aby pojechać gdzieś na północ. Tylko gdzie i po co? Olsztyn, Białystok? To są moje dwa niezaliczone polskie miasta, które kiedyś wypada zaliczyć. Ale mi się nie chce. Może Wawa? Ale to za blisko, wycieczka z założenia ma być 3-dniowa. Ryzykuję, i postawiam uderzyć standardowo za granicę. Wiedeń, a jak się nie uda, to Bratysława.

Podjeżdżam sobie najnudniejszy odcinek do New Targu pociągiem Regio. Tak że trasę rozpoczynam dopiero o 11tej. Jest bardzo gorąco, porno i dusno. W N. Targu zawsze ten sam problem z błądzeniem po terenach przemysłowych zanim wjadę na trasę rowerową, ale w końcu się udaje. Póki co wiatru w mieście za bardzo nie odczuwam. Trasa rowerowa również na razie biegnie w lesie, więc też problem chwilowo nie istnieje. Jednak pierwszy wyjazd na otwarte przestrzenie ujawnia pełną skalę problemu. No nakurwia wichrem, i to konkretnie. W twarz, lub czasem trochę z lewa. Nie jest dobrze. Powoli kulam się jednak z do przodu z nadzieją, że wjadę w górskie doliny Słowacji i będzie wiać mniej. W nocy też powinien wicher ucichnąć, a i jutro wg prognoz również ma osłabnąć (yhy…). Malownicza trasa rowerowa idzie śladem dawnej linii kolejowej. Co za tym idzie jest łagodnie wyprofilowana, i zalicza zabytkowe mostki i wiadukty. Po lewej piękny widok na panoramę Tatr. Dociągam nią do Trsteny. Tu wskakuję na krajową szosę, i obieram kurs na Oravsky Podzamok, Dolny Kubin. W Twardoszynie fotka rynku z ogromnymi topolami. Po wjeździe w dolinę rzeki Oravy, droga wiję się pomiędzy górami. Przez co faktycznie wiatr staje się mniej uciążliwy, a czasem droga wywija tak wzdłuż rzeki, że nawet wieje w plecy. Z którymś zakrętem na szczycie strzelistej skały wyłania się dobrze znana sylwetka wieży. Tak, to mój ulubiony Zamek Orawski. Jest on naprawdę imponujący. Najwyższa wieża wzniesiona jest właśnie na ponad 100m metrowej skale, ponad doliną rzeki Oravy. Mały podjazd i zjazd do kolejnego check pointu, czyli Dolnego Kubina. Ponad okolicą góruje potężny masyw Wielkiego Chocza (ponad 1600m n.p.m.!). Przez Kubin tylko przelatuję, a myślami jestem już w McDonaldzie w Martinie ;) Chcę dotrzeć do Martina jak najszybciej, również po to, aby zrobić zakupy przed nocą. W Kralovanach następuje zaś zmiana rzeki, tj. Orava wpada tu do wielkiego Wagu, i wzdłuż niego będę kontynuował jazdę przez wiele km. Droga skręca też bardziej na zachód, więc problemu z wiatrem chwilowo nie ma. Im bliżej wieczora tym bardziej zachmurza się. Spadło nawet kilka kropel deszczu. Do Martina dociągam przez zmrokiem, który zapada już szybko, po przed 20tą. W mieście robię szybkie zakupu w Billi, oraz wpadam do McDonalda. Nie żebym był fanem tej sieci, bo stosunek cena/ilość żarcia jest tu bardzo niekorzystny. Ale niewątpliwą zaletą jest możliwość zakupienia jedzenia przez tablet, nie trzeba dukać po słowacku oraz pokazywać paluchem co chce się kupić ;) Co bardzo ważne, można też podładować telefon, są gniazdka. Z Martina wyjeżdżam już po zmroku. Teraz czeka mnie odcinek specjalny. Czyli bardzo wąski i bardzo ruchliwy odcinek drogi nr 18. Szosa wije się doliną Wagu, i jest przyklejona do stromego zbocza. Przez to jest również wąska, nie ma miejsca na szerszą. Do tego ciągną całe stada TIRów – bo nie ma weekendu, tylko jest czwartek. Na szczęście droga idzie delikatnie w dół, za rzeką, oraz chwilowo obiera północno-zachodni kurs, czyli mam idealnie z wiatrem w plecy. Pędzę więc ile zębów w blacie, żeby mieć ten stresujący i niebezpieczny fragment za sobą. Uff udało się :) Przed Żyliną ciągle jestem żyw. Chyba ostatni raz pojechałem tędy w dzień roboczy. Jak tak jechać to tylko w weekend, gdy mało ciężarówek. W dni robocze lepiej jechać objazdem – boczniejszą drogą nr 583 przez Terchovą. Z tym że tam jest spory podjazd do wciągnięcia. Ale kiedyś ten odcinek 18ki był jeszcze gorszy. Był tu układ drogi 2+1. Tj. pod górę 2 pasy a w dół jeden. Kierunki drogi rozdzielone betonowymi separatorami. ZERO POBOCZA. Jeśli jechało się w dół rowerem 35km/h, to za plecami miało się 30 aut również jadących 35km/h, przez ładnych parę km :D Teraz jest ździebko lepiej. Po jednym pasie w każdą stronę, bez separatorów, za to są skromne, asfaltowe pobocza po obu stronach. Przed Żyliną opuszczam niebezpieczną drogę, i zjeżdżam w dół, nad zbiornik wodny na Wagu (Vodne Dielo Zilina). Jego brzegiem idzie fajna alejka pieszo-rowerowo-biegowa, którą docieram do centrum miasta. Badam radary burzowe, ale oprócz jakichś placków z małym deszczykiem, nad Słowacją generalnie czysto. Najbliższe burze hen daleko, w Czechach. I oby tak zostało. Noc jest bardzo ciepła. Zwiedzanie Żyliny tylko przejazdem. Co dziwne miasto jest mocno rozimprezowane. Przecież jest czwartek, a nie pt/sb. Ale to się potem wyjaśni. Odnajduję wylot drogą 61, prosto na Bratysławę. Równe 200km do stolicy Słowacji, cały czas jedną drogą, nr 61. Tu wreszcie zaczyna się przyjemna jazda, gdyż cały ciężki ruch tranzytowy idzie równoległą autostradą. Noc jest ekstremalnie wręcz ciepła. Pośrodku gór, przed trzecią w nocy licznik pokazuje ponad 26’C!!! Te ciepłe podmuchy wiatru w twarz są wręcz niesamowite. Niezbyt też mocne (póki co), więc nie przeszkadzają zbytnio w jeździe. Senność również nie przeszkadza, kilka krótkich (i ciepłych) drzemek na przystankach pozwala gładko przetrwać noc. Okolice doskonale mi znane, jechałem tą drogą na Bratysławę wiele razy. Cukrownia po prawej, cementownia po lewej. Z większych miast Povazska Bystrica, Dubnica n/ Wahem, Ilava itp. itd. Trenczyn. Trenczyn wraz ze swoim charakterystycznym zamkiem na skale wita mnie już po świcie. Przejeżdżam przez rozpierdolony, dziurawy (czyli typowy dla Słowacji), wielki most nad wielkim Wagiem. Kawałek odpoczywam tu sobie od głównej drogi, i jadę alejką pieszo-rowerową po wale rzeki. Poranek pochmurny, ale tylko do czasu, zaraz wiatr rozwieje te chmury. Tak. WIATR. Zaczyna się na dobre. Wyjechałem spomiędzy gór na rozległe równiny południowej Słowacji i skurwiel rozkręca się na dobre. Towarzysz wiatr będzie mnie męczył i wiał w ryj odtąd aż do Seneca, czyli przez ostatnie 100km :) Widać to dobrze na mapce Garmina, po kolorze śladu. Pomimo płaskiego odcinka prędkości mam tu niewysokie. Wlokę się 12km/h, a jak przycisnę to czasem 16 się uda :D Do tego boli mnie stopa (od wyginającej się podeszwy), bolą mnie dłonie i mam dość wszystkiego. Klnę na głos, rzucam rower na ziemię, leżę w krzakach i zbieram siły… Ale jakoś walczę. Przeliczam czas/km i już wiem że jak chodzi o Wiedeń to uj, dupa i kamieni kupa. Nie da rady. Dobrze będzie jak zdążę do Bratysławy przed zmrokiem i się wykąpię w zalewie. (Nie, nie zdążę i się nie wykąpię…) W Pieszczanach, dość ładnym jak na SK miasteczku, wciągam zasłużoną pizzę. Jak zawsze w tym samym lokalu 4 wielkie ćwiary za łącznie 8 EUR, czyli nie drogo. Przy okazji wyjaśnia się o co chodziło z tą weekendową nocą w czwartek w Żylinie. Ta noc była weekendowa, bo piątek w SK jest święto państwowe, rocznica powstania. Zorientowałem się po tym jak wszystkie markety w mieście były zamknięte. Za miastem wyłania się na horyzoncie kolejny milestone tej trasy, czyli chłodnie atomnej elektrostancji, na horyzoncie, ponad polami kukurydzy. W Pieszczanach nie kupiłem nic do picia, i zaczynam że tak powiem usychać, bo jest już ze 30 stopni. Odbijam w bok w jakieś miasteczko w poszukiwaniu sklepu, ale wszystko zamknięte. Na szczęście mijam znak – stacja benz. za 2km. I faktycznie jest Slovnaft. Wymarzona oaza na tej rozpalonej patelnii. Tankuję tu naraz ponad litr różnych kolorowych i niezdrowych płynów, oraz wody. Zaraz potem mijam dobrze znane mi dwa potężne zbiorniki czegośtam. Nakurwia wichrem w ciągu dalszym, tu się nic nie zmienia :) Zmienia się za to stan nieba. Staje się ono coraz bardziej zachmurzone. Znowu spadło parę kropel deszczu. Doczołguję się do Trnavy. Tu mam pomysł aby zjeść coś ciepłego. Niestety na pomyśle się kończy, bo KFC zamknięte. Jakieś przedrożone lody tylko kupuję na OMVce. Do Bratysławy tak blisko, i tak daleko zarazem. Jakieś 50-60km. Kilometry tej męki odliczają mi tabliczki z kilometrażem, zarówno przy szosie, jak i przy idącej równolegle linii kolejowej. ALE PIZGA MAM DOŚĆ. Do tego zaczynam odczuwać miękkość w tylnim kole… Uchodzi powietrze, na szczęście powoli, więc będę ino dopompowywał po drodze… Do Seneca dociągam przed 20tą, czyli o zmroku. Już wiem że nie zdążę się wykąpać w zalewie w Bratysławie. Ani nawet w tych małych jeziorkach, które są zaraz za Sencem, obok drogi. Bo zaczyna się prawdziwa wichura, która przygnała deszcz… Patrzę na radary a tam strefa opadów ciągnie się od Chorwacji, i wjeżdża właśnie na Słowację… Mam dość. Chowam się pod dachami, nawet nie mam siły ubieram ubrania p/deszcz. Mam tak dość wszystkiego, że wpadam na pomysł podjechania stąd ostatnich 25km pociągiem. I tak też robię, w dupie to mam. Już się w życiu najeździłem w deszczu, i pod wiatr też się najeździłem. Akurat zaraz jest pociąg, którym kosztem 3 EUR teleportuję się na Bratyslavę Hlavną Stanicę. Deszcz w sumie nie za mocno popaduje. Do tego jest taki gorąc, że szybkość schnięcia ubrań jest równa szybkości ich moknięcia ;) Czyli stan zamoczenia się nie zwiększa. Nie ma sensu wyciągać ubrania p/deszcz. Zwiedzanie rozpoczynam od wciągnięcia kebsa, oraz wspomożenia się życiodajnym energolem. A potem zaczynam nocne szwędanie po rozimprezowanej stolicy. Z tym że zamek mam w dupie. Byłem pod nim nie raz, nie mam siły wspinać się na to wzgórze. Dziś skupiam się głównie na mostach, oraz różnych parkach, trasach rowerowych wzdłuż Dunaju itp. itd. Zaliczam m.in. Sad Janka Krala, oraz wszystkie 4 mosty w centrum miasta. Na pierwszy ogień idzie Most SNP - ten najbardziej znany, symbol miasta, chyba każdy wie jak wygląda. Potem kieruję się na Most Apollo, z wielkimi białymi łukami i linami, przejeżdżam nim do północnej części miasta. Następnie kieruję się na najbardziej na wschód położony, Pristavny Most. Ten zawsze robił na mnie nie mniejsze wrażenie niż most SNP. Gdyż jest po prostu OGROMNY. Nie chodzi mi tu tylko długość (wszystkie mosty mają po kilkaset m długości), ale o ogrom jego konstrukcji. Górą idzie wielopasmowa jezdnia, a pod nią, z 8m niżej, wewnątrz potężnej kratownicy jest poprowadzona magistrala kolejowa. A po obu jej stronie dwie kładki pieszo-rowerowe. To zdjęcie dobrze pokazuje ogrom tej konstrukcji. Na most, z obu stron stron Dunaju, prowadzi plątanina efektownych estakad, na 20-25 metrowych żelbetowych filarach, pośród/ponad drzewami bujnego lasu. Z mostu rozpościera się panorama na wieżowce w centrum, oraz na port rzeczny na Dunaju z wysokimi dźwigami. Pristavnym jadę na południowy brzeg rzeki, a do centrum, na północ, wracam na sam koniec Starym Mostem. Dostępnym tylko dla rowerów/pieszych/tramwajów, z charakterystyczną zieloną konstrukcją kratownicową. W międzyczasie przestaje padać… Czyli można było jechać z Senca na rowerze. Ale w dupie to mam. Bratysława zdecydowanie ma swój klimat. Z jednej strony pokruszone chodniki, zardzewiałe latarnie stawiane pewnie jeszcze przez czechosłowackich towarzyszy. Inne relikty poprzedniego ustroju, typu rozwalające się betonowe płaskorzeźby, pomniki czczące kult pracy i potęgę socjalistycznego ustroju. Z tym wszystkim kontrastują niewiele niższe od warszawskich, sięgające niebios szklane wieże. Dworzec kolejowy – dla odmiany stary, obskurny, zażulony, zaszczany, zasrany, socjalistyczny. Całości dopełniają ciekawe drzewa – jeden gatunek, którymi obsadzone są wszystkie ulice. Nie wiem jaki to gatunek, w PL chyba on nie występuje. Mają charakterystyczne drobne liście występujące w ilości po 20-30szt na jednej łodyżce. Cóż podoba mi się ten misz-masz, ten uroczy Słowacki pierdolnik :) Co godzinkę dobijam tylne koło, nawet nie mam siły zabierać się za wymianę dętki… Wciągam jeszcze 4 ćwiary pizzy, tym razem drożej, łącznie 12 EUR. Robię jakieś zakupy na drogę. Bilet już kupiony – na pierwszy pociąg, do Żyliny. Odjazd 5.27. Z kolejnymi pociągami się zobaczy. Nie chcę kupować od razu biletu na następny pociąg, bo mam złe doświadczenia z przesiadkami w Żylinie. Dwa razy uciekł mi tam pociąg… W pociągu coś tam pospałem. W międzyczasie wstaje nowy dzień. Na razie bardzo chmurny i mglisty. Ale gdy wysiadam w Żylinie zaczyna wychodzić Słońce. Mam ponad godzinę na przesiadkę, i bardzo dobrze. Zrobiłem rundkę po centrum Żyliny, dokupiłem żarcia. Ten dworzec chyba od kilku lat jest w remoncie i dalej nie skończyli :D Ale przynajmniej działają już wyświetlacze z odjazdami - nie muszę bazować na komunikatach (po słowacku) z głośników. Tak że pociąg mi dziś nie ucieka :) Dojadę nim do Bogumina (Czechy, zaraz pod polską granicą), a potem się zobaczy. Ostatecznie na ostatni pociąg kupuję bilet nie z Bogumina, a z Chałupek – pierwsza wioska po polskiej stronie granicy. Na przejazd paru km mam 1,5h. Przynajmniej sobie zwiedziłem kawałeczek CZ/PL, i odbiłem częściowo stracone kilometry na odcinku Senec-Bratysława. Pojeździłem w te i nazad po wiosce, po stacji, po peronie, nabijając kilometry, tak żeby mieć ich dziś 400. Pociąg nadjeżdża oczywiście opóźniony jakieś pół godziny. To i tak niedużo, inny wyłapał tu 110min ;) Z plusów dużo miejsca w wagonie, z minusów – klima która chłodzi tak że wewnątrz było cieplej niż na zewnątrz. A wagon szwajcarski, taki ładny zagraniczny. Polskie wagony jednak lepsze są. Powrót do Krk bez przygód. Dokręcam przed domem do równych 400km.

W sumie udana wycieczka. Coś tam powalczyłem z wiatrem, coś się powkurwiałem, coś pozwiedzałem, 4 mosty przejechałem, 5 pociągów zaliczyłem :) W trakcie trasy znalazłem też całkiem sporo fantów :) Mało śmiganą pompkę firmy Dunlop, zieloną opaskę odblaskową Merida, oraz 2,25 EUR w bilonie :)

6.40 (czw) - 16.20 (sb)


Kategoria > km 400-499, Powrót pociągiem

WTR (i innymi szlakami) do Oświęcimia

d a n e w y j a z d u 181.50 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Środa, 20 sierpnia 2025 | dodano: 23.08.2025


Nowy super szlak rowerowy :)

https://photos.app.goo.gl/8VxAtY9KWP5t8FFi8

https://connect.garmin.com/modern/activity/20125434726

Dziś ostatni dzień przed pogorszeniem pogody, zaplanowałem sobie zatem traskę podobną jak w ub. tygodniu. Czyli szlakami rowerowymi do Oświęcimia. Aby jednak nie jechać tak samo, trochę sobie urozmaicę drogę. Za Skawiną nie pojadę WTR wiejskimi drogami, a ścieżką rowerową wzdłuż kanału Łączańskiego, a potem się zobaczy. I tu odkryłem że trasa ta została przedłużona! Musieli to zrobić niedawno, bo asfalt jest ciemny, świeżutki. Velo Łączany się nazywa ten szlak, i można przejechać nim całą długość kanału Łączańskiego: od stopnia w Łączanach, gdzie się zaczyna, aż do końca kanału, czyli Skawiny (kanał zasila elektrownię w wodę). Jest to bardzo ciekawa i kusząca alternatywa dla WTR na tym odcinku :) Z ciekawostek jest tu kilka syfonów, czyli skrzyżowań mniejszych cieków wodnych z kanałem. Woda przepływa tutaj pod dnem kanału, nie mieszając się z wodami kanału. W Łączanach standardowo coś na ząb w Żabce. Potem odkryłem jeszcze jeden świeżutki asfalt na wale, ale on był za świeży, jeszcze gorący ;) Dlatego musiałem zjechać w wiejskie drogi. Dziś okolice toną nie tylko w żółci nawłoci, ale także coraz więcej jest żółtych liści na drzewach. Oraz suchych liści na ziemi – głównie z topoli. Takie chyba pierwsze oznaki jesieni. Aby nie jechać tak samo jak tydzień temu, Wisły nie przekraczam stopniem w Łączanach, tylko kieruję się na prom w Przewozie. Koszt 1zł. Omijam też przy okazji podjazd po drugiej stronie rzeki. Wpadam też na pomysł aby na rozwidleniu tras na wale obadać trasę w prawo. Jakąś pętlę przez Babicę. Ale to był zły pomysł. Pobłądziłem, szlak zgubiłem i kilka km jechałem gruntową drogą przez lasy i stawy rybne. Docieram do szosy wojewódzkiej, przybliżam się nią ku Wiśle, i wskakuję na WTR którą bez kombinacji już dociągam do Oświęcimia. Jakieś tam zwiedzanko, bulwary Soły i zapiekanka kaliber 50cm. Powrót prawie że po śladzie. Do Oświęcimia miałem pod wiatr, tak że teraz z wiatrem jest. Znowu promem na drugi brzeg rzeki. Gdzieś pobłądziłem, wjechałem w remontowaną drogę i złapałem kapcia (dobicie). Okazuje się że kanał Łączański ma też funkcję transportową – widziałem jak w nocy na kanale łączyli z holownikiem skład barek z kruszywem. Nocą chłodnawo, ale jakoś dotrwałem w krótkim rękawku.

7.15 - 0.55


Kategoria > km 150-199

WTR do Oświęcimia

d a n e w y j a z d u 184.10 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 15 sierpnia 2025 | dodano: 23.08.2025


Całe łany tej żółtej roślinki wypełniały mi większą część kadru przez wiele km trasy :)

https://photos.app.goo.gl/msTmiHXB7L26E1AHA

https://connect.garmin.com/modern/activity/20071587120

Przyjemny i upalny dzionek, najupalniejszy chyba z tej fali upałów postanawiam przeznaczyć na jednodniową traskę do Oświęcimia. Wiślana Trasa Rowerowa (i inne szlaki rowerowe na zachód od Krakowa) to normalnie odkrycie 2025 roku! Na miarę odkrycia WTR za wschód od Krakowa w 2020. Pamiętam że jesienią 2020 zacząłem eksplorować WTR na zachód i bardzo się wtedy zniechęciłem. Rozkopane wały, brak oznaczeń, syf i dziadostwo. I stwierdzałem że nie ma sensu zapuszczać się dalej niż do Tyńca na zachód. Chyba w ub. roku przez przypadek dotarłem WTR do Skawiny, a potem kawałek za. No a w majówkę b.r. zaczęło się na dobre :) Dotarłem WTR, szlakami karpia i innymi szlakami do Łączan, potem do Zatora, a wreszcie i do Oświęcimia.
Dziś właśnie poszedł Oświęcim, w obie strony równiutko za WTR. Nadwiślańskie doliny TO-NĘ-ŁY wręcz nie w zieleni, jak zwykle, a w łanach żółtej nawłoci! Wyglądało to bardzo widowiskowo. Było trochę odcinków terenowych na szosówce, oraz zapiekanka w Oświęcimiu (ze świeżą pieczarą). Powrót po śladzie. Zauważyłem że nocą spod stopnia w Łączanach widać światła kominów elektrowni w Skawinie. Mało brakowało też do kolizji z sarną, która przekraczała trasę rowerową w sposób niebezpieczny i niedozwolony.
Trzeba kiedyś polecieć WTR do Wisły, do samego początku trasy :)

8.15 - 1.05


Kategoria > km 150-199

Budapeszcik :)

d a n e w y j a z d u 383.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 8 sierpnia 2025 | dodano: 11.08.2025



https://photos.app.goo.gl/QuY41AL3LbDEw9WL8

https://connect.garmin.com/modern/activity/20011298720
https://connect.garmin.com/modern/activity/20011343407

Tak więc wielkimi krokami nadchodził ten dzień. Dzień w którym miało wrócić lato po lipcowych zimnicach i słotach. Wg prognoz piątek 8 sierpnia (zgodziło się). Na ten dzień zaplanowaną miałem wycieczkę rowerową na Węgry. Budapeszt i/lub Balaton. Niestety w środę 6 sierpnia obudziłem się z zatkaną prawą dziurką nosa/uchem oraz bólem gardła. O_o. No nieźle się zdziwiłem. Nie wiedziałem że da się złapać jakąś infekcję w środku lata ale jednak tak. Da się. Przy czym nie była to raczej mimo wszystko wina chłodu a musiałem złapać jakiegoś syfa, w trakcie pracy kuriera. Gdzie każdego dnia naciskam dziesiątki klamek + dziesiątki guzików na domofonach taka sytuacja jest możliwa. Może covid? Najnowszy, najmodniejszy wariant do Nimbus. Wycieczka zaplanowana na piątek i nie chcę ruszać tego terminu, gdyż chcę zobaczyć rozświetlony w nocy Parlament, a ten już wiem że nie świeci w nocy poprzedzające dni powszednie. A za tydzień to lato może się skończyć i znowu być 15 stopni. Do czwartku nie polepszyło się a raczej pogorszyło, katar przeszedł do lewej dziurki. Jechać? Nie jechać? W czw. wieczór kupuję bilet PKP do Piwnicznej. Miało być do Nw. Targu ale „brak miejsc na rowery”… Może to i lepiej. Nowy cel to Budapeszt krótszą drogą, ok. 320km. Balaton skreślam z listy, z taką formą nie da rady. Jechać czy nie? Oto jest pytanie. Zadaję je sobie jeszcze w piątek rano. Może zwrócić bilet, i pojechać jednodniową przejażdżkę po Wale Wiślanym?

Jednak ryzykuję. Jadę na ten pociąg. Będę zdrowiał po drodze :D Biorę zapas Paracetamolu, Cholinexu i spray do nosa. W najgorszym razie albo zrobię jakąś zastępczą pętelkę po SK lub podwiozę się kawałek pociągiem do tego Budapesztu. Przyśpieszonym Regio dojeżdżam do Muszyny o 11tej. Stąd boczną, pozarywaną przez rzekę drogą przekraczam  Słowacką granicę. I tu obieram główną szosę no 68. Dawno tą drogą nie jechałem ale jedno przypominam sobie dobrze. Będzie zaraz podjeździk, oj będzie ;) Na przełęczy  Vabec melduję się zmęczony, czyli już wiem że lekko nie będzie. Infekcja ma niestety pewien wpływ na formę. Póki co staram się tym jednak nie przejmować. Z miejsca tego rozpościera się ciekawy widok na Tatry (Wysokie). Widać tu mianowicie wschodnią końcówkę tego pasma. Szary potężny masyw zjeżdża tu stromo w dół, i kończy się w polach i lasach. Zdjęcie wyszło  słabe. Z przełęczy zlatuję do Lubowli, i rozstaju dróg 68/77. I obieram tą drugą, na Poprad. Gorąc narasta, ale na razie nie ma żadnych większych podjazdów więc jako tako się kulam. Widok na potężny masyw Tatr, od wschodniego profilu, towarzyszył mi będzie długo. Tu fotki wyszły  lepiej :) Przez Kieżmark docieram do największego miasta w tej okolicy – Popradu. Jest 16ta, i tym razem nie zapominam zrobić zakupów w Lidlu - zapasów na noc na słowackie bezludzia. Jakieś tam małe zwiedzanko, festyn w  centrum i wylatuję główną szosą na południe. Zaraz będę w znanej mi, niesamowitej miejscówce. Podjazd za miastem z którego rozpościera się fenomenalna  panorama Tatr z zachodu na wschód. Przesłonięta częściowo przez blokowiska Popradu, które są na pierwszym planie. Przypomina się też że niestety zaczyna się mocno górski odcinek przez Niżne Tatry. (To „niestety” dotyczy tylko dzisiejszych okoliczności, gdyż jestem osłabiony. Ogólnie bardzo lubię podjazdy). Póki co droga tonie w chłodzie leśnej  doliny, no a potem zaczyna się mozolna wspinaczką na ponad 1000m n.p.m. Co kawałek spadam z roweru żeby dychnąć. Masakra. Pewnym pocieszeniem jest nowy gładziutki asfalt na szosie. Prace budowlane jeszcze tak właściwie trwają – Panowie malują najciaśniejsze zakręty na zjeździe na  czerwono. No i jest jakaś tam przełęcz, nawet nie chce mi się sprawdzać jaka. Wyłania się też ogromna góra z nadajnikiem na szczycie. Jej sprawdzać nie muszę, znam ją dobrze ;) To  Kralova Hola (1934m n.p.m.) Byłem na niej na rowerze w 2017 roku, i jest to mój nie pobity rekord wysokości :) Bo wyżej się prostu nie da w tej części Europy. Wyżej to w Alpy trzeba. Na zjeździe cieszy mnie głównie gładki asfalt, bo chłód już nie. Żeby się bardziej nie załatwić. Krzyżówka, jeszcze jeden mały podjazd… i zjazd do Telgartu. Jest tu bardzo ciekawy wiadukt kolejowy. Na  fotce mało co widać bo już nadchodzi noc. Jeszcze tylko rzut oka na Kralovą –  maszt na szczycie już świeci czerwonym światłem. Trochę poniżej widać światło białe – jakiś śmiałek zapewne zdobywa tą górę nocą! Pieszo lub na rowerze. Zjazd jest ciekawy. Na zmianę atakuję mnie raz zimne, a raz rozgrzane powietrze. Tak działają inwersje w górach. Gdy wyrasta kolejny znak „ podjazd 12%” mam już dość. Nie żeby tam te 12% gdzieś było, bo pewnie jest 8, max 10%. Ale jestem prostu chory i słaby!!! Zjeżdżam do Tisovca, i to już koniec podjazów w tej trasie. Jeszcze tylko pagórki przed Budapesztem mnie czekają. Wreszcie jadę z przyjemnością. Księżyc nawala tak że można by bez lampki ciąć te ciemne Słowackie bezludzia :) Jest magicznie. Z większych miejscowości mijam Hnustę, a z ciekawostek wszędzie te cholerne pomniki i tablice pamiątkowe z czerwoną gwiazdą. Przy jednym nawet  radziecki towarzysz sobie stoi... No wypadałoby by coś z tym wreszcie zrobić. Ale chyba na Słowacji nikt nie ma do tego jaj. Docieram do Rymawskiej Soboty. O bliskości do Węgierskiej granicy informują mnie dwie wersje nazw miejscowości na tablicach, po słowacku i węgiersku. Robię mały skok w bok aby zwiedzić Sobotę. Jakiś tam rynek, kościół, wszyscy śpią, cisza, nic ciekawego, standard. Na przedmieściach drzemię na przystanku aby oszukać organizm i zwalczyć senność. A w międzyczasie zaczyna się  przejaśniać, noc w sierpniu ciągle krótka. Noc zaczynała się w wysokich górach, i iglastych lasach, pomiędzy 2000m szczytami Niżnych Tatr. A kończy się w ciepłych równinach południowej Słowacji, wśród akacjowych lasów i słonecznikowych pól po horyzont. Taka jest właśnie ciekawa zmiana stref klimatycznych w tym niewielkim kraju, na bardzo niewielkim dystansie. Dociągam do  Łuczeńca. To ostatnie większe miasto przed Węgrami. Wypada być kupić wreszcie coś ciepłego do jedzenia, lub minimum suchy prowiant kupić. Ale jakoś przeleciało mi się miasto, i nic nie kupiłem. Został mi raptem litr wody z zapasów. Trzycyfrową szosą docieram do miejscowości Raros, w której przekroczę węgierską granicę. Pierwszy raz w tym miejscu. Ładny zabytkowy  mostek graniczny, nad rzeką Ipel/Ipola (SK/HU). Węgry witam po godzinie 9tej. Kilka km ciągnę wzdłuż tej granicznej rzeki. No i zaczyna się ta cholerna, rozpalona węgierska patelnia :D Żar z nieba, akacjowe gaje, spalona na wiór trawa, pola cholernych słoneczników. Węgierskie miasteczka, choć widać że również nie za bogate, to bardziej zadbane od Słowackich dziur. Bardzo spodobała mi się obsadzona potężnymi,  ciemnoczerwonymi kwiatami droga w jednym z nich. W większej miejscowości, Szecseny, dopadam wreszcie Szuper Diskont (supermarket) gdzie robię zakupy. Głównie słodki prowiant, ale dobre i to. Przy okazji łapię kapcia na tyle (szkiełko). Szukam kawałka cienia, rozbebeszam rower z sakw żeby dętkę zmienić. Przy okazji  rozdupca się też pompka – pęka plastikowy pierścień wokół otworu do pompowania… Jakoś zaciskam to paluchem i dobijam ile da radę. A da radę nie za wiela, na oko ze 3 bary… Wypadało by mieć z 5 atm. Na razie jadę na takim niskim ciśnieniu, i uważam na dziury, żeby snejka nie zaliczyć, bo tą pompką to sobie już nie popompuję. Wypatruję stacji z kompresorem. Do Budapesztu realnie jakaś stówa z hakiem. Myślę życzeniowo, i wmawiam sobie że do granic miasta to będzie raptem 90. A może tylllllko 85????!! Trzeba jakoś podnosić sobie morale. Zalegam w cieniu akacji. Wbijam sobie wielki akacjowy kolec w dłoń. Rower z lasu WYNOSZE a nie wyprowadzam bo JAK SE WBIJE TAKI KOLEC W OPONE TO SE DENTKI JUŻ NIE NAPOMPUJE!!! W mieście o długiej i dziwnej nazwie dopadam wreszcie OMVkę (stację benz.) Coś tam kupuję do picia, żeby nie było że za darmo wszystko chcę. Dwoma kliknięciami  pistoletu dobijam ciśnienie w tylnym kole do pożądanych 5 atmosfer :) Co za ulga, przynajmniej sprzęt jest ok :) Męczę dalej te kilometry po rozpalonej węgierskiej patelni. Od cienia do cienia. Dojeżdżam do znanego mi ronda, gdzie droga nr 22 łączy się z drogą nr 2 na Budapeszt. Dobrze znane mi miejsce, z tym że zawsze docieram tu od innej strony. Oznacza to że do Budapesztu ostatnia już prosta. Tablica przy drodze pokazuje że  65km… A ja dalej oszukuję sam siebie, i myślę sobie że 40, może 45 ;) Znam tą drogę dobrze, to nią najczęściej wjeżdżałem do Budapesztu. Trzeba się przebić przez kilka wzgórz. Choć niewysokie to jednak dają w kość, gdyż nie dysponuję swoją pełną mocą. W końcu jest wymarzony, upragniony zjazd w dolinę Dunaju, do Vac. Widoki z niego są przednie, zwłaszcza wielka fabryka na tle panoramy miasta, ale szkoda stawać na fotki. Nakręciłem za to bardzo trzęsący się  filmik (kamera na kierownicy + chropowaty asfalt). W końcu jest  Vac. A to oznacza koniec męczarni (przynajmniej w teorii). W miasteczku tym zaczyna się trasa rowerowa do Budapesztu. „Trasa” to dobre określenie, nie żadna tam „ścieżka”. Jest perfekcyjnie oznaczona. I albo wiedzie gładką asfaltową alejką, albo kluczy bocznymi uliczkami miasteczek (gdzie zaznaczone jest na asfalcie lub tabliczkami gdzie trzeba skręcić). I pomyśleć że pierwszy raz, zanim ją odkryłem, ciągnąłem do Budapesztu równolegle idącą szosą nr 2, razem ze stadami tirów, w pełnym Słońcu ;) A tu asfaltowa alejka wiedzie w chłodku, brzegiem Dunaju, pośród zarośli i ogromnych platanowo/topolowych  lasów. Co do drzew to chyba niedawno przeszedł brzegiem Dunaju jakiś huragan. Wielka ilość ogromnych topoli połamana jak zapałki, i właśnie trwa wycinka i wywózka drewna. Platany i np. dęby okazały się odporniejsze, przeżyły kataklizm w lepszym stanie niż  pogruchotane topole. Alejka zalicza też wały rzeki czy dociera do dzikich plaży, porcików, przystani rzecznych. No jest tu bardzo  pięknie :) Ale ja jestem bardzo zmęczony, i ledwo jadę. O 20tej jestem powiedzmy że prawie w Budapeszcie (tak naprawdę to w Dunakeszi, ale ja myślę życzeniowo). Dopadam Burger Kinga, wciągam duży zestaw który stawia mnie trochę na nogi, i podładowuję tel. W końcu ta ostatnia-ostatnia prosta, czyli ścieżka rowerową wzdłuż drogi nr 2, którą już naprawdę wjeżdża się do stolicy. Tablicę „ BUDAPEST” osiągam o godz. 20.25. Stąd do centrum jakieś 15km, żeby nie powiedzieć że 20 :) W centrum-centrum Budapesztu jestem tak naprawdę koło 21.30. Dopadam MANNA 24 (całodobowa sieć sklepów) i wciągam 3 Helle o  ciekawych smakach. Wciągam te 3 energole na raz żeby nie zasłabnąć zanim dojadę do centrum-centrum-centrum, czyli pod Parlament ;) Nie wiem czy to zasługa tych energoli, czy ciągłego dmuchania nosa, czy tego że o 21szej jest temperatura 30 stopni, ale leje mi się krew z nosa. Pewnie wszystko po trochu :D Tamuje krwawienie, a gdy nieco ustępuje toczę się dalej. Nie ma miękkiej gry :D Powietrze jest gorące, ciężkie i gęste. Nieprzyjemne. Plan zwiedzania ustalam na bieżąco. Dojechałem w ciekawe miejsce, możliwe że pierwszy raz.  Szent Isvan Basilika, czyli Bazylika Świętego Stefana. Najbardziej Świętego ze Świętych Węgrów. Jest naprawdę potężna i imponując, i dlatego zasłużyła aby stać się tytułowym zdjęciem. Nie musi być zawsze tylko Parlament i Parlament. Kulam się dalej wśród innych imponujących gmachów i budowli, i wreszcie jest. Rozświetlony  Parlament, Most Małgorzaty, Most Łańcuchowy. Czyli samo serce Budapesztu. Jest też oczywiście potężny zamek na wzgórzu po drugiej stronie Dunaju, ale nie, tam dziś nie dotrę. Nie mam siły, ochoty ani chęci na ŻADNE PODJAZDY, NAWET NAJMNIEJSZE!!! Zaliczam inne rzeczy które zaliczyć można jadąc po płaskim. Na wyspę Małgorzaty wjeżdżam innym wielkim mostem, na północnym jej końcu. Jak tu przyjemnie – wyspa otoczona jest wodami Dunaju, i zamiast 30 jest tylko 25 stopni :) Zaliczam wielki park pełny ogromnych  platanów, wyjeżdżam mostem Małgorzaty. Zaliczę jeszcze obowiązkowo Most Łańcuchowy, i następny na południe od niego. Ogólnie 4 mosty zaliczone – wynik dobry. Kupuję przez internet bilety. Stanęło na pociągu o 8.12. Bezpośredni (teoretycznie – o tym później) do Krk, przyjeżdża o 17tej (!). Objeżdżam jeszcze rozimprezowane centrum. Weekendowa noc w Budapeszcie taka jaką ją zapamiętałem sprzed roku. Czyli Need for Speed na ulicach. Normalne regularne wyścigi samochodowe/motocyklowe na ulicach miasta. Stawanie na tylnym kole, strzelanie z wydechu w tunelu pod zamkiem, palenie kapcia na światłach... Ścigają się drogie bryki, jak i zupełne gruzy. I policja która udaje że nic nie widzi. To chyba taki węgierski, budapesztański sport narodowy i jest po prostu na to przyzwolenie. Wciągam kebsa, trochę kimam na ławeczkach, trochę się kręcę po mieście, trochę dmucham nos…I tak wita mnie  nowy dzień. Chwilowo jest jak na Węgry rześko, raptem 20 stopni ;) Dokańczam zwiedzanie, robię dodatkowe fotki, w tym obowiązkowa –  Ja na tle Parlamentu. Z ciekawostek dostrzegam wodowskaz który pokazuje aktualny poziom wody w Dunaju.  245cm. Kulam się raz jeszcze na Wyspę Małgorzaty aby w krzakach na brzegu dokonać ablucji. Tj. zmyć z siebie część potu/brudu/moczu/much/(…) aby w pociągu śmierdzieć trochę mniej. Za pomocą mokrych chustek. Jest to standardowa procedura w długich letnich trasach, gdy nie ma możliwości wykąpania się w zbiorniku wodnym typu rzeka/zalew. Wciągam jeszcze burgera, kupuję zapasy na 9h (!) podróż pociągiem. I na Budapest Nyugati, dworzec. Kilka fotek ciekawych loków oraz imponującej  zabytkowej hali, autorstwa samego Gustava Eiffla. Ładuję się do pociągu. Wpieprzam rowerowy złom na stojak a swoje zwłoki na fotel. Zamykam oczy i idę spać. Coś się tam zdrzemnąłem. Ale podróż nie będzie luksusowa. Obłożenie duże, nie można wybrać miejsca, tylko przy stoliku, gdzie po 2 fotele są zwrócone do siebie przodem. I nie ma miejsca na nogi. Najwidoczniej KTOŚ ZAPROJEKOWAŁ WAGON DLA LUDZI BEZ NÓG. Po prostu nie wiem co mam zrobić z tymi nogami żeby nie bolały. Zmęczony jestem nie tylko ja, zmęczyła się też klimatyzacja. Termometr w liczniku pokazuje 29stopni (a on trochę zaniża)… Okna nie otwierane. Męczę się, pocę, dmucham nos, doszedł kaszel, bolą mnie podkurczone nogi, podróż nie jest przyjemna. W dodatku pociąg wlecze się miejscami 30-40km/h, przez rozpaloną Słowacką, a potem Czeską patelnię. Bratysława, Brzecław, Bogumin… Tu po 14tej wysiadko-przesiadka. W Boguminie, zaraz przez Polską granicą, spotykają się bowiem dwa pociągi: jeden z Pragi, i drugi z Budapesztu. I wymieniają się wagonami. Potem jeden jedzie na Warszawę, a drugi sformowany skład – przez Krk na Przemyśl. W założeniu jest to po to, aby można było bez przesiadki dojechać z Budapesztu do Warszawy ORAZ Przemyśla i z Pragi tak samo – do Wawy i do Przemyśla. Czyli 4 pociągi zamiast 2. Przesiadać się mają w założeniu tylko lokomotywy i wagony ;) Założenie założeniami ale wielu ludzi, w tym ja i tak musi się przesiąść z wagonu do wagonu, bo wybrało złe miejsce lub nie było odpowiednich i system ich przydzielił byle gdzie. Na szczęście jest na to dużo czasu, bo jakieś pół godziny czasu, a konduktor mówi które wagony gdzie jadą. I na szczęście trafił mi się wygodny pustawy wagon, z działającą klimą :) I wreszcie sobie odpocząłem, na tych ostatnich dwóch godzinach podróży PKP przez Polskę. W Krk koło 17.30, czyli podróż trwała 9,5h :)

Mimo trudności wycieczka udana. Pierwszy raz dojechałem przeziębiony do Budapesztu, jest to swego rodzaju rekord :)

7.05 (pt) - 19.00 (ndz)


Kategoria > km 350-399, Powrót pociągiem

Wawa 1

d a n e w y j a z d u 216.50 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 2 sierpnia 2025 | dodano: 05.08.2025



https://photos.app.goo.gl/LJLrxNoykELn1yEW7

https://connect.garmin.com/modern/activity/19937718559
(na śladzie tylko 115km, bo do tego dochodzi 80km na zwiedzanie stolicy +2x 10km na dojazd/powrót z dworca PKP w Krk)

Standardowa przejażdżka na zwiedzanie wspaniałej i dumnej Warszawy :) Pogoda mało pewna, więc lepiej takie coś machnąć niż użerać się z burzami i deszczem na Węgierskich zadupiach.
Jak w większości przypadków skracam sobie trasę i teleportuję się PKP do Radomia. Oczywiście jak zawsze brakuje biletów na pociągi ale coś udało się kupić. Chyba nie ma znaczenia ile tych pociągów by było i ile by miały wagonów, i tak na trasie Krk-Wawa w weekend wszystko będzie nabite na full zawsze. Z Radomia wyjeżdżam ruchliwą dwupasmówką a potem wzdłuż S7 drogami technicznymi najpierw prawą, potem drugą jej stroną. Zaliczam po drodze Jedlińsk oraz Białobrzegi. I pogoda zaczyna się psuć, z wszechobecnych chmur w końcu formuje się mała, na szczęście, burza. Przeczekuję pod kładką na S7. Gdy wychodzi Słońce, ruszam dalej na Grójec. Z Grójca już ostatnia prosta, DW722 przez Piaseczno na Warszawę. Woda z drogi spłukała mi cały olej z łańcucha, a nie wiedzieć czemu nie wziąłem zapasu z narzędziami. Miałem pomysł aby zakupić olej w Decathlonie Piaseczno, zdążyłbym spokojnie. Ale pewnie nie było by mojego ulubionego zielonego MucOffa, kupiłbym jakiś inny, wydał ze 30-40zł... W Netto przed Piasecznem kupiłem olej spożywczy :) Równe 5zł :) Nie było jak tego dozować z litrowej butli więc oblałem tym cały łańcuch. Zalewając, zatłuszczając przy tym obręcz (hamulec obręczowy mam). Na szczęście miałem w sakwie spirytus, którym ją odtłuściłem. Olej spełnił swoje zadanie, tj. nasmarował doraźnie na te 100km, mam nowy napęd i szkoda żeby pracował na sucho. Oczywiście wszystko będzie czarne od brudu który się przyklei, ale w domu na spokojnie umyję to w benzynce. W stolicy o 20tej. Całonocne i potem półdniowe zwiedzanie. Głównie to co zawsze, Wola, Śródmieście, Praga... Chyba muszę się kiedyś wreszcie przygotować i zaplanować co chcę zwiedzić, żeby zobaczyć coś nowego. Choć oczywiście w centrum też jest fajnie. Szklane wieże, długachne mosty, szerokie aleje. Skarpa Wiślana na którą drogi/chodniki wspinają się różnymi sposobami i nachyleniami. A z drugiej strony rzeki dzikie chaszcze i zarośnięty, naturalny nadrzeczny las w samym centrum wielkiego miasta. Potem jeszcze nowa kładka pieszo-rowerowa, zapiekanka od Lussy, no i rzecz jasna uroczysta zmiana warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Oczywisty problem z zakupem biletu na powrót, więc wróciłem Pendolino kosztem 170zł... No ale co tam, raz w roku można. Woda 0,5 litra warta 50gr w pociągu gratis :D

EDIT: jednak smarowanie napędu olejem spożywczym jest złym pomysłem. Powstaje czarny mocno przyklejowy klaster który ciężko zmyć. Chyba lepiej jechać 100km z suchym łańcuchem.

7.35 (sb) - 18.05 (ndz)


Kategoria > km 200-249, Powrót pociągiem

Szczyt sierpień (zbiorówka) cz. II/II

d a n e w y j a z d u 678.70 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Szczyt
Piątek, 1 sierpnia 2025 | dodano: 23.08.2025


Kategoria Zbiorówka :(

Szczyt sierpień (zbiorówka) cz. I/II

d a n e w y j a z d u 678.70 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Szczyt
Piątek, 1 sierpnia 2025 | dodano: 05.08.2025



https://photos.app.goo.gl/Akrmah3gNWiRaR2Z9

1.08 67,8km M1 + miasto + parę kursów na U/W/B
4.08 83,3km OK dniówka na Glovo
5.08 85,9km jako taka dniówka U/W/B/G. Powódź na Nawojki, pękła ruła z wodą. Napęd zalany, buty też. Ale za to jaka frajda pośmigać sobie na rowerze po rzece :D
6.08 48,8km pół dniówka rekreacyjna na Wolt/Uber, bo męczył mnie katar w prawej dziurce oraz ból gardła (po obu stronach). Fajny zjazd 3xUber na Kozłówek uratował sprawę. Chłodu chyba dni ostatnie przed falą upałów :)
12.08 91,7km dobra, ciepła przyjemna dniówka Uber/Wolt
13.08 83,0km pogoda super ale dniówka słaba U/W/B/G wycieczka na Zielonki z Glovo
14.08 67,6km gorąca, lekka dniówka U/W/B. Wiozłem sushi za 433zł O.o
16.08 73,7km dobra (jak na lato) upalna dniówka na U/W/B
17.08 72,7km słaba dniówka U/W/G. Kurs Wolt za 34zł - czyżby szła jesień? Pomylony adres i pizza 40cm 64zł za free! Wieczorem złapałem kapcia i urwałem wentyl. Do domu wróciłem MPK, ostatnim kursem trójki.
18.08 73,4km słabawa dniówka W/U. Chłodnawo, dziś kapeć na tyle, załatany.
19.08 71,6km słaba dniówka na Glovo
21.08 67,4km fajna dniówka na Wolt/Uber
22.08 75,7km słaba dniówka na U/W/B/G. Coraz więcej suchych liści z topoli
23.08 76,1km słaba dniówka U/W/B/G "jaka zima" - powiedziała Pani wychodząca z restauracji. Zdążyłem przed deszczem
24.08 98,2km dużo km, a hajsu tak mało że wstyd. Quest na Glovo przepadł, kurs na Uberze za 30zł też... Ponad 80km z rozwaloną oponą spiętą trytytkami :) Wieczorem 10'C
25.08 75,3km wreszcie trochę cieplej, znowu dużo po Hucie, poszło lepiej jak wczoraj. Dotarłem nawet (z Uberem) pod północno wschodnie rubieże miasta, pod obwodnicę S7.
26.08 74,2km U/W/B. Pojeździłem znowu po Hucie, za wiela nie zarobiłem ale przynajmniej sobie pozwiedzałem ;)
31.08 71,0km słaba dniówka U/W/B. Pierwszy zapach jesiennych liści (z topoli opadają najwcześniej)


Kategoria Zbiorówka :(