Pidzej prowadzi tutaj blog rowerowy

Droga jest celem

Wpisy archiwalne w miesiącu

Lipiec, 2024

Dystans całkowity:2232.46 km (w terenie 6.00 km; 0.27%)
Czas w ruchu:b.d.
Średnia prędkość:b.d.
Maksymalna prędkość:68.50 km/h
Liczba aktywności:12
Średnio na aktywność:186.04 km
Więcej statystyk

Rabka - Krk

d a n e w y j a z d u 68.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:59.20 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 28 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024

Powrót z urlopu. Rabka - Mszana - Kasina - Wiśniówa - Dobczyce - Wieliczka - Krk. Pogoda z początku mocno niepewna, no i w Kasinie lunęło. Z godzinę na przystanku czekałem. A potem coraz bardziej się rozpogadzało.



























12.40 - 19.00


Kategoria > km 050-099, Rabka 2024

Trstena

d a n e w y j a z d u 118.20 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 27 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024



Nie miałem pomysłu na tą wycieczkę. Niby miałem jechać na przeł. Krowiarki, bo dawno nie byłem. Ale zmęczony byłem z deka po wczorajszem Młynnem. Zatem stanęło na tym, że krajówką dojadę do Trzciany, a potem wrócę do N. Targu ścieżką rowerową, Velo cośtam. I to był strzał w dziesiątkę.

https://photos.app.goo.gl/beXFHywkmxqBxXeZ7

https://www.alltrails.com/explore/map/27-07-2024-trstena-4fd5aad?u=m&sh=qek9hh

10.55 - 21.30


Kategoria > km 100-149, Rabka 2024

Młynne Uphill!

d a n e w y j a z d u 124.40 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:64.00 km/h Temperatura:27.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 26 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024


MNIAM!

Pogoda wróciła do normalności. A dziś atak na Młynne. Czyli taki Tour de Gorce w zmienionym wariancie. Zamiast na Zabrzeż i dalej na Krościenko, za Szczawą skręcam na Zasadne. Po paru km zaczyna się właściwa część podjazdu na przeł. Wierch Młynne, z maxami pod ładne kilkanaście %. Całość wciągnięta z krzesła na raz na przełożeniu 34x32, czyli 1,06. Choć nie będę ściemniał, ratowałem się jadać zakosami. Potem zjazd i kolejna wspinaczka, na przeł. Knurwoską, po bardziej już rozsądnym nachyleniu. Potem standard, do New Targu i przez Sieniawę do Rabki.

https://photos.app.goo.gl/vt5yrFn96xjNtA3H9

https://www.alltrails.com/explore/map/26-07-2024-mlynne-uphill-afecc60?u=m&sh=qek9hh

10.25 - 21.15


Kategoria > km 100-149, Rabka 2024

Zakopane

d a n e w y j a z d u 113.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:17.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Czwartek, 25 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024



Standardowa pętelka do Zako. Znaczące ochłodzenie, koło Witowa ledwie 16'C. Ale najważniejsze że nie padało. W Zakopanem schabowy w moim ulubionym barze mlecznym, w cenie jak nie z baru mlecznego. 

https://photos.app.goo.gl/ky8XLAwHmq9B1LXG8

https://www.alltrails.com/explore/map/25-07-2024-zako-0b3f44d?u=m&sh=qek9hh

12.10 - 21.15


Kategoria > km 100-149, Rabka 2024

Gwóźdź programu - Balaton!!!

d a n e w y j a z d u 505.46 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:68.50 km/h Temperatura:35.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Niedziela, 21 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024



https://photos.app.goo.gl/Nup3f9JNaSuKrTPX8

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/21-23-07-2024-balaton-690d839?u=m&sh=qek9hh
(nie jestem pewien trasy przez samo południe SK. Dodatkowo parę km zwiedzanie Budapesztu i na koniec 45km odcinek na rowerze Trstena-Rabka)

Balaton chodził mi po głowie już od dawna, ale zawsze jakoś kończyło się tylko na Budapeszcie. Powodem nie był bowiem sam dojazd nad jezioro (km niewiela więcej niż do stolicy Węgier) a raczej kłopotliwy powrót. Z jakichś miasteczek nad samym wschodnim krańcem jeziora do Rabki żelaznym szlakiem to minimum 4 pociągi +końcówka 45km gratis na ogumionych kołach, Trstena-Rabka. Tym razem jednak stwierdziłem że mam to w dupie, i atakuję węgierskie morze. Bratysława miesiąc temu weszła gładko jak nigdy, tak pójdzie i tym razem :) I poszło :)

Na tradycyjny coroczny urlop do Rabki docieram w piątek wieczorem. Po jednym dniu aklimatyzacji (sobota), pakuję się, przygotowuję buły z konserwą turystyczną/ogórem + jajka na twardo i idę wczas spać aby sprawnie wyruszyć. Start godz. 7.00. Zlatuję szybko do centrum Rabki, poranek zaskakująco chłodny. Teraz „dół” Rabki to jeden wielki plac budowy - odbudowa linii kolejowej do N.Sącza idzie pełną parą! Wspianem się boczną dróżką pod wiaduktem Zakopianki do cesty na Chyżne, czyli route number 7. Upał szybko narasta, ale na szczęście jest spore zachmurzenie, więc póki nie trzeba klajstrować się kremem z filtrem. Rozpoczyna się wspinaczka na przeł. Spytkowicką, pierwszy cięższy podjazd na trasie. Oprócz energetyków wspomagam się żelkami z Deca, więc idzie sprawnie. Na przełęczy jak zawsze piękny widok na królową Beskidów, Babią Górę. I jak rzadko pustki na parkingu, tj. nie ma TIRów ani kontrolujących je służb: ITD, KAS itp. Pewnie dlatego że dziś niedziela. Szybki zjazd, raz dwa po lewej wyłaniają się widoki na Taterki a chwilę potem przejście graniczne w Chyżnem. Ahoj przygodo! Trzcianę oraz Twardoszyn mijam szybko tranzytem. Chmury zanikają, wychodzi Słońce i w końcu trzeba jednak zapodać krem z filtrem UV (i przy okazji dosmarować dupkę Sudocremem – kto smaruje ten jedzie. Kto nie smaruje temu się zaciera tyłek). Szybka fotka mojego ulubionego zamku w Oravskim Podzamoku i lecę dalej. I to dosłownie lecę, gdyż co chwila przeliczam w głowie czas/km i wychodzi mi że idzie bardzo dobrze :) Wiatr w plecy na pewno nieco mi w tym pomaga ale i siłę w nogach czuję dziś skurwesyńską :) Chyba im rzadziej jeżdżę takie trasy tym lepiej mi idzie. Gdy dawniej katowałem się w każdy weekend to byłem po prostu przemęczony. Widocznie przekraczałem jakiś próg powyżej którego nie zyskiwałem nic na formie a tylko traciłem. Jeden długi trip na miesiąc to jest sam raz :) W Kubinie zaglądam do Lidla i robię nieduże zakupy, głównie życiodajne kolorowe płyny. Na większe zakupy, zapasy na noc, przyjdzie jeszcze czas (albo i nie ;) ). Dalej krajowa cesta pięknie wije się w cieniu i chłodzie doliny rzeki Oravy. Pierwsza setka czas 6h czyli jak najbardziej OK. Przyjemnie i szybko dociągam zatem do Martina, gdzie następuje zmiana cesty. Zazwyczaj lecę tu dalej na zachód, na Bratysławę. A dziś skręcam w lewo, w drogę 65, która idzie prosto na południe, ku Węgierskiej granicy. Szybkie zwiedzanie przejazdem Martina, i dalej w coraz to mniej mi znane południowe rubieża Słowacji. Chyba w Martinie wypadało zrobić zakupy na noc ale zapomniałem. Kupuję jakąś tam wodę i energole na Slovnafcie, a zakupy zrobię np. w Kremnicy (yhy). Droga idzie tu chwilowo równiną, a po obu stronach rozciągają się średniej wysokości pasma górskie. Z ciekawszych mijanych miasteczek przejeżdżam przez Turcianskie Teplice, jakiś kurorcik taki. Gdzieś od tego miejsca aż do Balatonu będę jechał przez nowymi, dziewiczymi jeszcze dla mnie rejonami Słowacji/Węgier. W końcu dolina kończy a zaczyna podjazd na przełęcz. Na szczycie której witają mnie tablice kraju Bańsko-Bystrzyckiego. I tu następuje zmiana profilu trasy, tj. ciągnący się ok. 20km zjazd :) Jakieś 500m w pionie się tutaj wytraca. Przez Kremnicę przelatuję 60km/h i nawet szkoda mi się było zatrzymywać. Z miasta zapamiętałem tylko nieduże zardzewiałe szyby nieczynnych kopalni - Kremnica to dawna górniczo-hutnicza osada. No i nie zrobiłem zakupów a mamy niedzielę wieczór ;) Jedyne co to zatrzymałem się przez samym końcem Kremnicy i kupiłem na Slovnafcie znowu jakieś napoje i dwie bułki z szynką. Ale chwilowo żyję tym zjazdem a nie tym co będę jadł w nocy. A zjazd staje się bardziej łagodny, ale ciągnie się dalej i dalej! Wiedzie on jakby szerokim kanionem, otoczonym z obu stron stromymi górskimi szczytami, i urwiskami. Co chwila jakieś stare kopalnie/kamieniołomy. Zjazd kończy w pełnym zakładów przemysłowych i wysokich kominów miasteczku. Tu zaczyna się ekspresowa dwupasmówka, ale póki co droga 65 też idzie do niej równolegle. Jeszcze jedna przemysłowa zona w „cośtam nad Hronom”. Ogólnie to spory kawałek będę jechał w pobliżu tej właśnie rzeki, Hron. Gdzieś tu wybija druga setka na liczniku. Druga setka zajęła mi coś koło 7h, więc też sprawnie. Słońce powoli chowa się za górskimi szczytami. W Żarnowicy ogólnodostępna dla wszystkich, w tym pedalarzy, krajowa szosa kończy się, a zostaje tylko ekspresowa droga R1. Ale przy planowaniu trasy przewidziałem to. Drugim brzegiem Hronu biegnie boczna lokalna droga, którą można kontynuować jazdę lowelkiem. Jest ona bardzo klimatyczna - wije się ona, wznosi i opada, przyklejona do opadającego do Hronu zbocza w cieniu starych drzew. Robi się całkiem ciemno. Docieram do Hronskiego Benadiku, kolejne wysokie kominy zakładów przemysłowych. Krajówka powraca, tym razem pod nrem 76. Tu przy planowaniu trasy miałem pewien zgrzyt – na mapach Google odcinek drogi jest w remoncie. W istocie tak jest: połowa szerokości drogi zerwana, zagrodzenie, i tablica “przejazd tylko dla mieszkańców”. Ale spokojnie da się przejechać, nie zaczepiła mnie nawet pilnująca drogi Policia. Noc jest ciepła, przyjemna i bardzo klimatyczna: świerszcze wygrywają swą pieśń a zza gór po drugiej stronie Hronu wyłania się wielki, pomarańczowy księżyc. Po prawej zaś stronie przez wiele kilometrów towarzyszyć mi będą majaczące w oddali czerwone światła wielkiej elektrowni(?). Skręt w jakiś skrót boczną drogą, miejscowość o wdzięcznej nazwie „Bajka” :) Potem znowu DK – nr 75. Światła elektrowni po iluś tam km zostajaw tyle. Zaczyna mi coraz bardziej dokuczać senność, oraz głód. Z pierwszym nie problem, przystanków autobusowych nie brakuje. Gorzej z zapasami jedzenia: nie zrobiłem tych cholernych zakupów i zostały mi tylko żelki, i na nich jakoś ciągnę. A nie. Jednak nie! Jest jeszcze przecież paczka pierniczków z Lidla! Wolałbym coś niesłodkiego, ale dobre i to. Najważniejsze że płynów mam pod dostatkiem. Powoli zaczyna świtać, a o tym że zbliżam się do węgierskiej granicy świadczy architektura domów. Mnóstwo jest tu takich małych domków z charakterystycznymi dachami opadającymi pod dwoma kątami. Dokoła pełno świeżo skoszonych pól, tak że drzemki na przystankach zastępuję drzemkami na sianku :) Wstaje nowy dzień. I w ten sposób dociągam do granicznego Komarna. Jestem tu pierwszy raz. Dojazd do granicy SK/HU (ok. 320-330km) zajął mi około dobę. Wreszcie robię zakupy w Billi: dużo bułek, pasztecików, serków itp. Przejazd przez granicę jest bardzo widowiskowy. Z zabytkowego, kratownicowego mostu rozpościera się niesamowity widok na przemysłowe nabrzeża Dunaju. Pełno portowych dźwigów, barek, bocznic oraz pociągów. Przejazd przez Węgry rozpoczynam od drogi nr 13. Na której rozjechać, rozdeptać wręcz chcą mnie całe pociągi TIRów. No tak, Komarno to jedne ważniejszych dla tranzytu przejść granicznych. A dziś poniedziałek rano. Stan taki utrzymuje się na szczęście tylko przez kilka skrzyżowań, zjazdów. Potem ruch normalnieje i jazda staje się względnie bezpieczna. Nie licząc oczywiście dziur, przerębli i kraterów na drodze, ale to już węgierska specjalność ;) Podobnie jak spalone żarem Słońca, ciągnące się po horyzont pola słoneczników. O ile pierwsza, druga czy względnie nawet trzecia setka szły bardzo sprawnie tak teraz tempo spada na łeb, na szyję. Ale nie martwi mnie to zbytnio bo na początku wypracowałem sobie spory zapas czasu i jestem pewien że będę nad Balatonem późnym popołudniem. W najgorszym razie wczesnym wieczorem. A tymczasem może nie kryzys, ale kryzysik mały. Żar leje się coraz większy a wielkie topole przy drodze niewiela zmieniają, asfalt po prostu topi się, topię się i ja. Od cienia do cienia. Na domiar złego droga robi się pagórkowata. A w końcu zaczyna niczego sobie, jak na Węgry, podjazd. Droga wspina się serpentynami w nieskończoność. Trochę pomaga w tej wspinaczce cień akacjowych gajów. Docieram do miejsca z super widokiem na ruiny zamku na sąsiednim wzgórzu. Myślę sobie że zaraz zjazd ale gdzie tam. Dalej orka pod górę. Miasteczko Zirc. Termometr pokazuje tutaj 34’C. Fajne, gładkie ścieżki rowerowe. W końcu nadchodzi upragniony zjazd. Ale jest on cosik krótki. W sensie za mało wysokości się na nim wytraca wg mnie. No ten Balaton to chyba jeszcze trochę niżej ma być. Docieram do większego miasta, Veszprem. Jakieś chmury wiszą nad miastem, ale spada dosłownie kilka kropel deszczu. No stąd nad Balaton to już rzut beretem, kilkanaście. Trochę błądzę po skrzyżowaniach i obwodnicach w okolicy lotniska na przedmieściach. Pierwotnie chciałem jechać do Balatonfuzlo ale zmieniam cel na Balatonaldeli. Gdyż prowadzi tam fajny zielony szlak rowerowy. Jestem głodny, przepalony Słońcem i śmierdzący, tak że napędza mnie już tylko wizja kąpieli w Balatonie. I tu jest właśnie brakujący mi zjazd!!! Asfaltową alejką (DDR) leci się w dół, i w dół, w dolinę jeziora. W końcu zjeżdżam do pierwszych, przyklejonych piętrowo do skarpy domków miasteczka. Spomiędzy których jeszcze hen niżej wyłania się ogromna, zielona tafla Balatonu! Udało się! Jeszcze kilka stronnych uliczek w dół, i jestem w centrum turystycznego kurortu. Nawet ładnie tu. Pełny starych platanów park, zadbane centrum, zabytkowy budyneczek stacyjki kolejowej czy przystań żeglarska. Jest pewien szkopuł. Wychodzi mi na to że jedyna plaża jest tutaj szczelnie ogrodzona, płatna, i zakaz wstępu z rowerem. Ale to nie problem. Nie po to tyle dymałem na rowerze żeby się nie wykąpać. Jadę w krzaczory, przebieram się, kąpielówki itp. Z sakwy zdejmuję górną część i robię z niej torbę na ramię, gdzie wkładam co cenniejsze bagaże. Rower przypinam przed głównym wejściem, mam przecież łańcuch. Kupuję bilet za ciężkie tysiące forintów (coś koło 14zł) i wbijam. No “plaża” nie ma piasku ale z tym się liczyłem. Jest za to równiutko przycięta zielona trawka, czyściutko, prysznice, kraniki, ratownicy wodni i inni bodyguardzi. Brzeg jeziora wyłożony jest wielkimi kamolami, a do samej wody schodzi się po schodkach. Ale mniejsza o to. To jest zdecydowanie najcieplejsza kąpiel w życiu! Delektuję się tymi chwilami, robię jakieś tam fotki. Ze 3 razy włażę do wody, to znowu odpoczywam na trawce. Trzeba wyłazić, coś zjeść, ogarnąć się, kupić bilet i iść na pociąg. Mimo pewnej bariery językowej udaje mi się kupić pizzę. Pierwszy ciepły posiłek tej trasy ;) Z pociągiem też ok, kupiłem bilet przez tel. (kiedyś mi się to nie udało). Pociąg do Budapesztu-Deli o 21.28. Jeszcze zakupy w markecie, i na stacyjkę. Wsiadam do EZT, podróż mija szybko i przyjemnie. Sporo bikerów. Póki co nie usypiam, no może ze 3 razy zamknęły mi się oczy. W Budapeszcie 23.30. Pierwszy pociąg do Bratysławy 5.30, z dworca Nyugati. Mam zatem 6h na nocne zwiedzanko węgierskiej stolicy. Znów na tel., przez stronkę kolei Słowackich ZSSK kupuję bilet na całą resztę podróży. Na pozostałe 3 pociągi z przesiadkami w Bratysławie i Kralovanach. Nawet niedrogo, 27 EUR. Bez gwarancji miejscówki, bez biletu na rower. Ale to w pociągu się dokupi w razie czego. Zwiedzanie takie bez celu. Na wzgórze zamkowe nie mam siły się wspinać. Parlament nie świeci, iluminacja wyłączona. Przejechałem zabytkowym tunelem pod zamkiem, i pięknie wyremontowanym mostem łańcuchowym. Pojeździłem po wyspie Św. Małgorzaty. Tam dłuższa drzemka, skitrałem się w krzakach na brzegu i oparłem jak zawsze łeb o rower, o sakwę. Po bulwarze wte i we wte. I tak dotoczyłem się na dobrze znany dworzec, Nyuagati. Podobnie jak Budapest-Deli jest to ciekawego układu “ślepa” stacja kolejowa. Tj. nie przelotowa a z kończącymi się torami. Jest też tu pięknie wyremontowana zabytkowa hala. Kupuję na migi i wciągam jeszcze 3 kawałki pizzy. Powoli rozjaśnia się. I tu pewien zgrzyt. Na wyświetlaczu z odjazdami przy “moim” pociągu, tj. EC280 (Budapeszt-Bratysława-Praga) na czerwono przesuwa się groźny napis. Oczywiście tylko po węgiersku ;) Coś tam tłumaczę w Google i wychodzi mi że “wypadek, podróż odwołana(?!)”. Na szczęście okazuje się że nie. Pociąg stoi gdzie ma stać, na peronie number 11. Wsiadam, konduktor przesadza mnie w inny wagon, ale i upewnia że to pociąg do Bratysławy, i że pojedzie. Wypadek faktycznie jakiś gdzieś był, ale jest tylko opóźnienie, teoretycznie 50 minut. Nie powinno pokrzyżować mi to szyków, bo w Bratysławie miałem planowo 1,5h na przesiadkę. Pociąg prawie pusty. Cały wagon dla mnie, sporo pospałem :) Węgierski konduktor nie umiał wypisać biletu na rower do tego mojego, słowackiego listoka. Ale machnął ręką. No i faktycznie trochę się wlecze ten pociąg. Co chwila staje. A przez Bratysławę to chyba pół godziny się turlał/stał na zmianę, zanim dotoczył się na Hlavną Stanicę. Kawałek przed Bratysławą zdążyła mnie capnąć słowacka konduktorka i przez samym wyjściem wypisała bilet 1,5 EUR za rower. Ale tylko do Bratysławy, potem kolejny muszę kupić w kolejnym pociągu. Tak że zapas czasu stopniał do 10-15min. Nie zdążę kupić nic do żarcia. Wsiadam do 3-go pociagu: nr 610, “Tatran”. Tu jak zawsze frekwencja spora. Początkowo nie miałem gdzie usiąść ale po pierwszych stacjach trochu się poluzowało i się znalazło miejsce siedzące do spania ;) Konduktorka nie skojarzyła czyj ten rower i biletu na bicykla nie sprzedała mi. 1,5 EUR do przodu. Ostatnia przesiadka w znajomych mi doskonale Kralovanach. 20 minut czasu więc zdążyłem kupić coś do żarcia/picia w automatach na stacji. Ostatni pociąg to stary, klimatyczny, czechosłowacki spalinowy wagon motorowy. Jak zawsze powoli i dostojnie toczy się koślawym torowiskiem w dolinie rzeki Oravy. Buja się na nierównych szynach, a pod podłogą głośno ryczy silnik diesla :) W Trstenie po 14 tej. Tu żelazny szlak kończy się, i chcąc nie chcąc (nie chcąc…) dochodzi 45km rowerkiem do Rabki. Wyspany jestem więc jakoś to pójdzie. Najgorsze to jakbym jeszcze kimać musiał po przystankach. W Chyżnem w “Dzikim Byku” wciągam Zboczka (hambugera takiego). Niby spać się nie chce, a ale zmęczenie robi swoje, i idzie tak sobie. Na podjeździe wyprzedza mnie nawet jakiś lokales na skrzypiącym rowerze ;) W końcu jest wzgórze trzech masztów, tj. przeł. Spytkowicka. Tym razem frekwencja TIRów spora. Szalony zjazd, max pod 70km/h. Jeszcze tylko skrótem do Chabówki. W Rabce do sklepu po coś na obiad, i po piwa. I na koniec męczący podjazd pod kwaterę. Dowlokłem się po 18tej.

Udana wycieczka:
- Balaton zdobyty
- kąpiel zaliczona
- prawie 300 km nowymi drogami
- 500+km
- forma ok
- zwiedzanko Budapesztu


7.00 (ndz) - 18.20 (wt)


Kategoria > km 500-599, Powrót pociągiem, Rabka 2024

Rabka zbiorówka

d a n e w y j a z d u 25.00 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 20 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024

20.07 13,1km ino na zakupy, aklimatyzacja
24.07 11,9km ino na zakupy i cheesburgera po opadach deszczu








Śniadanie mistrzów ultrakolarstwa!


Kategoria Rabka 2024

Krk - Rabka

d a n e w y j a z d u 70.50 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:58.00 km/h Temperatura:25.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Piątek, 19 lipca 2024 | dodano: 28.07.2024

Po pracy wyjazd na urlop. Krk - Śledziejowice - Wieliczka - Dobczyce - Wiśniówa - Kasina - Mszana - Rabka














Kategoria > km 050-099, Rabka 2024

Tańczący z burzami

d a n e w y j a z d u 289.60 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:32.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 13 lipca 2024 | dodano: 18.07.2024



https://photos.app.goo.gl/kE1hoxPvrHSvNrsA7

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/13-07-2024-kosice-a0ae155?u=m&sh=qek9hh

Mamy połowę lipca a tu raptem jedna długa traska zrobiona, Bratysławka na otwarcie lata. Naszła mnie zatem ochota na jakąś dwudniówkę. Czyli inaczej traskę z jedną nocką. Padło na Koszyce, bo będzie w sam raz. A przy okazji przejadę ścieżką rowerową malowniczym przełomem Dunajca, ze Szczawnicy do Czerwonego Klasztoru, dawno nie byłem.

Początek tak jak zawsze, wojewódzką 964 przez Dobczyce, Wiśniową do Mszany. Jechałem tą drogą dziesiątki (setki?) razy i ciągle ją uwielbiam. Jest dla mnie swego rodzaju portal, brama z Krakowskiej aglomeracji w piękne górskie krainy. To właśnie tutaj gdy byłem jeszcze niedzielnym rowerzystą budowałem formę i zapuszczałem się coraz dalej na południe. Rozpoczynałem swoją kolarską karierę ;) Jest porno i dusno, ale zarazem pochmurnie. Zatem nie trzeba smarować się kremem z filtrem. Nad mini zalewem w Wiśniowej posilam się kabanosami. Wciągam coraz to stromszy podjazd na przeł. Wielkie Drogi. A zachmurzenie staje się coraz większe, właściwie to burza wisi w powietrzu. W Mszanie skręcam na Zabrzeż, i rozpoczynam wspinaczkę na przeł. Przysłop. Szalony zjazd, przez Kamienicę do Zabrzeża. Póki co jeszcze spoko, ale zaraz się zacznie. No i zaczyna się. Ujechałem parę drogą wzdłuż Dunajca i zaczyna padać. Dociągam w deszczu do Tylmanowej, i chronię się pod wiatą w Miejscu Obsługi Pedalarzy. Wraz ze mną schronił się tutaj inny podróżnik rowerowy. Pochodzi ze Śląska a dziś jest w podróży, chyba ze Słowacji do Częstochowy. Specyficzny jest to jegomość, odpala fajkę za fajką :D Tymczasem walnęło gradem. Z pół godziny czekaliśmy, po czem każdy pojechał w swoją stronę. Ja w stronę Słowacji, a tytoniowy biker na północ. W Krościenku posilam się hamburgerem, po czym skręcam na Szczawnicę. Jakieś tam zakupy w biedrze, i wjeżdżam na szlak rowerowy przełomem Dunajca. Kto jechał ten wie jak jest tu pięknie. Dunajec wije się głęboką doliną pośród strzelistych, sięgających 300m wapiennych szczytów. W nurcie Dunajca zaś wiją się i manewrują różnorakie tratwy, kajaki i pontony. Pełne turystów jak i bardziej ambitnych zawodników, sportowców. Ścieżka pieszo-rowerowa przyklejona jest zaś do ściany tego pięknego wąwozu. Zalicza ona różne hopki, podjazdy-zjazdy i inne wywijasy. Kiedyś była szutrowo-żwirowa, dziś już w całości utwardzona, czy to kostką czy jakimś eko-betonem. Turystów od groma, zarówno tych pieszych jak i rowerowych. Zelektryfikowanych, oraz takich jak ja, którzy prąd na pokładzie mają tylko w lampkach i liczniku ;) Na stromszych odcinkach jakieś dziwne znaki „sesednij z kola”, ale mało kto się tym przejmuje. Przejazd koło Czerwonego Klasztoru zakończony jest zaś niezwykłym widokiem na Trzy Korony. Choć nie wiem dlaczego tylko trzy?. Dopatrzeć się można w tym masywie 4 szczytów. A teraz przeczytałem że tak naprawdę jest tam nawet 5 nazwanych wierzchołków, każdy o wysokości 900+m. Na Słowacji obieram póki co cestę numer 543, która zaprowadzi mnie do Starej Lubovni. Jest tu do zaliczenia jeden podjazd, przełęcz, jak zwał tak zwał, i potem zjazd do miasta (ominę je obwodnicą). Powoli zbliża się wieczór, i znowu się chmurzy. Jest południu jest nawet chmurzysty twór przypominający wał szkwałowy. Aczkolwiek wygląda na to że najgorsze już przeszło chwilę przede mną. To COŚ się do mnie nie zbliża tylko oddala. Zostały tylko mokre drogi, i powalone drzewa. „Hasici” czyli straż pożarna jedzie wzdłuż drogi i piłami udrażnia przejazd. Za Starą Lubovną obieram cestę nr 68, kierunek Preszów. Idealnie gładka, z czytelnymi białymi liniami i błyszczącymi nowością niebieskimi drogowskazami. No taka nie po Słowacku ta droga: brakuje kolein, kraterów, przerębli i pogiętych, wyblakłych od Słońca znaków :D Jak tak można?! Ciągnę nocą przez te Słowackie zadupia, aż tu nagle w jakiejś wiosce nieopodal Sabinova chyba, odgłosy wiejskiej dyskoteki. Kończy się jakiś słowacki kawałek, i rozbrzmiewa znajomy bit: „Ja, uwielbiam ją. Ona tu jest, i tańczy dla mnie!” :DDD Tymczasem lokalizuję kolejną burzę, trzecią już. Ale jest daleko, kawał przede mną, widzę tylko błyski, nie słychać grzmotów. Obserwuję zatem ten piękny spektakl na niebie z bezpiecznej odległości. Nawałnica przechodzi powoli z prawa na lewo, czyli z południa na północ. Po czym znika gdzieś w oddali. Zapewne idzie teraz nad Polską, w Beskidzie Niskim, czy też innym Krośnie, Rzeszowie… Noc jest ciepła i przyjemna. Ale coraz bardziej morzy mnie senność. Ratuję się krótkimi drzemkami na zastavkach (przystankach autobusowych). Do Preszowa dociągam koło drugiej w nocy. Jakieś tam małe zwiedzanko przejazdem. Zaliczam m.in. wielki gmach Preszowskiego „Urzędu Wojewódzkiego”. Ależ tu jest syf :D Te pordzewiałe latarnie i „ekologiczne” zielone chodniki. Tj. chodniki składające się z asfaltowych koślawych łat. A ze szpar pomiędzy nimi wyrastają chwasty i inne kwiatki. Na wyjeździe z miasta kolejna, dłuższa drzemka na przystanku. Gdy startuję niebo robi się już niebiesko-różowe. Ostatnia prosta do Koszyc, czyli route number 20. Słońce powoli wyłania się zza szczytów wschodniej Słowacji. Drogą nr 20 do samych Koszyc jednak nie dojadę, gdyż kawałek przed miastem przekształca się ona w expresówkę. W Budzimirze trzeba odbić w prawo, i boczną cestą wspiąć się na wzgórze. Ech wspomnienia, przypomina mi się pierwszy atak na Koszyce. Kiedy to było, 2017 chyba rok! I potem z Koszyc ciągnąłem do PL, do Muszyny na pociąg. Bo z jakiegoś powodu bałem się zagranicznych pociągów. Aż któregoś raza, w 2019 roku znowu byłem w Koszycach, i znowu miałem jechać do Polski na pociąg. Ale z czasem stałem tak że bym prawdopodobnie nie zdążył. I wtedy pierwszy raz wróciłem zagranicznym pociągiem, z Koszyc. I tak to wszystko się zaczęło – zaczął się podbój europejskich stolic – Wiedeń, Praga, Brastysława, Berlin, Budapeszt… Tymczasem na szczycie wspomnianego wzgórza dostrzegam kolejną burzę - tym razem błyska się nad szczytami na zachodzie. Ale ona mnie nie dopadnie. Zostaje już tylko zjazd ze wzgórza do Koszyc, doliną Hornadu. Przed miastem charakterystyczne ogromne linie WN, oraz kamieniołomy na okolicznych wzgórzach. Jest nawet rozwieszona wysoko ponad drogą kolejka linowa do transportu urobku, chyba nieczynna. Rozpoczynam zwiedzanie drugiego największego słowackiego miasta (raptem 200tys. mieszk., porównywalne z Rzeszowem). Ale zanim rozpocznę zwiedzanie to mała drzemka na trawniku ;) (Gdy śpię na ziemi, kładę rower na boku a sakwa służy mi za poduszkę). Jest 8 rano, ostatni sensowny pociąg mam po 12tej. Więc mam 4h. W planie są dwie rzeczy: starówka i jeśli to możliwe, ablucja w jakimś zalewie (nie, nie możliwe…). Starówka akurat jest tutaj wyjątkowo okazała. Centralny punkt miasta to podłużna „wyspa” rozciągająca się z północy na południe. Pośrodku mały park, pięknie odrestaurowana fontanna (foto tytułowe), no i ogromna katedra. Jakieś tam fotki, i zmierzam na południe miasta, tam wypatrzyłem na mapie różne zbiorniki wodne. Po drodze podziwiam cały ten słowacki pierdolnik. No wygląda to jak wygląda jak Polska 20 lat temu :D Pokruszone koślawe betonowe alejki, przystanki autobusowe w centrum (!) w formie zardzewiałego pogiętego słupka - bez kawałka ławki czy wiaty. Latarnie z lampami w kształcie chochelek, jakie pamiętam z dzieciństwa. Całości dopełniają wszechobecne pomniki, monumenty z poprzedniej ustroju. Z czerwonymi gwiazdami… Mają tutaj jakąś manię koszenia trasy. Całe łąki ścięte na zero, co w połączeniu z upałami sprawia z zieleni zostaje suche, wypalone słońcem ściernisko... Jadę koślawą ścieżką rowerową wzdłuż Hornadu w poszukiwaniu odrobiny wody, w celach higienicznych. W istocie znajduję jezioro, na mapie opisane jako „Jezero”. No tylko wykąpać to się za bardzo tu nie da. Tzn. jakby się uparł to pewnie by się dało, ale to po prostu nie jest kąpielisko. Jest tylko ładnie wykoszona łąka, można sobie poleżeć w cieniu drzew. Plus na wodzie jakaś tyrolka dla amatorów wodnych szaleństw. No nic, znajduję kawałek krzaków i myję się za pomocą mokrych chustek, i przebieram w czyste ciuchy. Zmierzam powoli na zelazną stanicę, tj. dworzec kolejowy. Przed dworcem jak zawsze podziwiam OGROMNĄ topolę. Zdecydowanie jedna z największych jakie widziałem. Obwód pnia 710cm, co daje w przeliczeniu średnicę (gdyby był idealnie okrągły) 226cm! Ciekawostką jest, że dwa ogromne pnie na wysokości kilku metrów zrośnięte są gałęzią. Na dworcu wciągam wreszcie coś ciepłego, i pakuję się do pociągu. Jest to spalinowy szynobus, który oczywiście nie zawiezie mnie do samego Krk. Jedzie do S. Lubovli. A ja wysiądę trochę wcześniej, w Plavec. Stamtąd mam ~20km na rowerze do Muszyny, i potem drugi pociąg, do Krakowa. W Plavcu wysiadam przed 14tą. I na zachodzie znowu jest granatowo :) Na szczęście ja jadę bardziej na wschód, krajówką do przejścia w Leluchowie. Tak się składa że drugi raz jednej trasy jadę ten sam odcinek: w nocyw dzień. Dociągam szybko ile sił do przejścia SK/PL, i tu jestem bezpieczny. Na dawnym przejściu granicznym jest bowiem ogromna wiata, zadaszenie. Zastawiam się czy jechać dalej? 10km do Muszyny. Tylko tyle i aż tyle. Tylko bo to pół godzinki jazdy. Aż bo gdy dopadnie mnie burza to ta droga idzie przez zupełne zadupia, bez kawałka przystanku autobusowego. Postanawiam zaczekać, i to był super pomysł. Nie minęło 10 minut, i lunęło. A potem walnęło gradem! Kolejne auta zajeżdżały pod dach a kierowcy liczyli wgniotki na karoserii. Z godzinę czasu straciłem, ale schronienie eleganckie miałem, bardzo bezpieczne. Oczywiście na planowany pociąg nie zdążę, ale to nic, bo w zapasie są jeszcze dwa albo i trzy. Ostatni coś koło 21szej tak że luzik. W Muszynie znowu jakieś ciemne chmury idą z innej strony ale teraz to już se mogą. Robię tam zakupy, zwiedzam miejscowość. Pociąg Regio o 17.45. Powrót do Krk bez przygód, w domu koło 2giej.

Udana wycieczka. Koszyce zaliczone. Widziałem co najmniej 5 burz, z czego dwie zaliczyłem – pierwszą i ostatnią.

7.55 (sb) - 21.50 (ndz)


Kategoria > km 250-299, Powrót pociągiem

WTR i in.

d a n e w y j a z d u 139.80 km 0.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Zapierdalacz
Sobota, 6 lipca 2024 | dodano: 11.07.2024



https://photos.app.goo.gl/NCeg7jeHh7XKVSJJ7


Kategoria > km 100-149, WTR 2024

Lubomir !!!

d a n e w y j a z d u 99.00 km 6.00 km teren h Pr.śr.: km/h Pr.max:0.00 km/h Temperatura:22.5 HR max: (%) HR avg: (%) Podjazdy: m Kalorie: kcal Rower:Czołg
Piątek, 5 lipca 2024 | dodano: 11.07.2024



Dlaczego 3 wykrzykniki w tytule? O tym za chwilę. Przeca niewysoka górka na której byłem wiele razy.

W piątek udało mi się wyrwać z pracy o 15tej i uznałem to za dobrą okazję żeby zaatakować Lubomira. Raz w roku odwiedzić wypada. A w ub. roku nie byłem, ostatni raz w 2022. Upał póki co piekielny (ale to ulegnie zmianie). W Wieliczce wciągam kebaba, a potem wciągam słynną ściankę Kopernika. Tzn. stromy podjazd z centrum Wieliczki do Sierczy, z kocich łbów, maxy pod 20%. Trzeba trochę pojeździć na młynku. Nie po to bowiem płaciłem za korbę z 3 tarczami żeby używać tylko dwóch ;) Dojazdówka asfaltem przez Dobczyce, Wiśniową. Szybkie tankowanie (energetyka) w Biedrze. Pogoda ulega zmianie, zachmurza się całkowicie, ale prognozy deszczu nie przewidują. Za Wiśniówą skręcam w prawo, na Kobielnik. Póki co nabieram wysokości asfaltem. Kilka zakrętów i wiadro potu dalej, jestem na przeł. Jaworzyce. 576m n.p.m. Znam już na pamięć te wysokości, tyle razy te góry zjeździłem. Godz. 18.40, czyli czas dobry, do zmroku daleko. W prawo dalej stromo asfaltową dróżką przez przysiółki. Wszędzie nasrane tablic „droga prywatna”, „zakaz wjazdu”. Ale to są jakieś spory, wojenki mieszkańców. Prawdopodobnie zazdroszczą oni właścicielom funkcjonującego na końcu asfaltu pensjonatu „Gościniec pod Lubomirem”, i stąd te złośliwości. Za tym hotelikiem asfalt się kończy i zaczyna właściwa część wycieczki, tj. przejazd szlakiem. Upuszczam powietrza z oponek, znowu zrzucam na młynek. I mniej lub bardziej zgrabnie wspinam się szutrową, wijącą się serpentynami drogą. Za szlabanem szlak przybiera formę typowej już beskidzkiej leśnej drogi, pełnej kamieni, korzeni i kolein. Jak zawsze co chwila odpoczywam. I tu właśnie, na ostatnich kilkuset metrach już nie jest tak jak zawsze :) Bo zawsze ostatnie najstromsze 300-400-500m podprowadzałem, i nie widziałem perspektyw na podjechanie tego. A dziś? No odpoczynków co nie miara, ale WSZYSTKO WCIĄGNIĘTE, co do metra!!! Pierwszy raz w życiu. Ale jak mi się to udało? Nie wiem. Nachylenie przecież się nie zmniejszyło, a Lubomir się nie zapadł. Mam pewne hipotezy:
- większa masa kierowcy, >100kg, i większy nacisk na tyle koło, lepsza trakcja
- szersze opony, 2,25”
- zablokowany w obniżonej pozycji widelec
- kamienie którymi kiedyś wysypano tą drogę częściowo wsiąkły w ziemię
A pewnie jest to połączenie wszystkich 4 czynników. W każdym razie jestem mega zadowolony :) Na szczycie krótka pauza pod obserwatorium. Temp. ledwie 13’C! Ale wysiłek taki, że jest to przyjemna temperatura. Ogólnie na szlaku pustki, ze 4 osoby widziałem na odcinku do Lubomira, a potem to już zero. Rozpoczynam nieśpieszny zjazd, przez Łysicę do schroniska na Kudłaczach. Na zjeździe poszło mi już trochę gorzej. Nie wszystko zjechane, zabrakło odwagi. A zdarzało się zjechać całość. No ale nie można mieć wszystkiego, raz idzie lepiej pod górę, a raz w dół. Po drodze pauza na ławeczce w punkcie widokowym. No tutaj to widoki są iście nieziemskie – foto tytułowe. Końcówka zjazdu na Kudłacze już w półmroku. Szybki zlot asfaltem serpentynami do Pcimia. Tankowanie w Biedrze, dorzucanie atmosfer do oponek. I potem raz jedną, raz drugą stroną Raby do Myślenic. Przejeżdżam jeszcze tylko przez rozimprezowane Zarabie, no i trzeba dociągnąć jeszcze 30+km w poprzek przez hopki Pogórza Wielickiego. Borzęta, Gorzków, Koźmice Wielkie. Przyjemna, ciepła noc i rozgwieżdżone niebo. W domu przed pierwszą. Udana wycieczka, mała górka a cieszy. Ilość MTB w MTB: 6km / 99 km = 0,06. Czyli 6% MTB w MTB. Taki mój standard D:

https://photos.app.goo.gl/sxkxcHCQrFrY1qMP6

https://www.alltrails.com/pl-pl/explore/map/5-07-2024-lubomir-d3d9446?u=m&sh=qek9hh


Kategoria > km 050-099, Terenowo